Claudio Magris, Podróż bez końca

Page 1



Copyright © 2009, Claudio Magris All rights reserved Copyright © for the translation by Joanna Ugniewska Copyright © by Fundacja Zeszytów Literackich Warszawa 2009 ISBN 978-83-60046-04-3

SE RIA PO DRÓ ŻE


Claudio Magris

Podróż bez końca Tłumaczyła Joanna Ugniewska

ZE SZY TY LI TE RAC KIE


WYSPY SZCZĘŚLIWE

Statek dobijający do Tresco przemierza krótki odcinek drogi, lecz pasażer stawiający stopę na wyspie ma wrażenie, że odbył długą podróż, z jednej szerokości geograficznej do drugiej, z Europy Północnej na południowe morza, że zostawił za sobą po kilku godzinach — albo dwudziestu minutach, jeśli wybierze helikopter — zachodni cypel Wielkiej Brytanii, Kornwalię, i znalazł się pośród tropikalnej roślinności, agaw i palm, australijskich eukaliptusów, irysów i niebiesko-fiołkowych lilii z południowej Afryki, orchidei, kęp purpurowego przypołudnika, szkarłatnego żmijowca sterczącego niczym jakiś pyszny erotyczny symbol. Tresco jest jedną z trzystu, lub więcej, wysp tworzących archipelag Scilly na Oceanie Atlantyckim, dwadzieścia sześć mil na zachód od Land’s End, gdzie kończy się Kornwalia, jest jedną z sześciu wysp zamieszkanych, z których główna to St. Mary’s, gdzie przybijają promy i statki z Wielkiej Brytanii. Na przeciwległych brzegach, od strony oceanu, jego fal i sztormów, zarówno Scilly, jak i Tresco są surowe i nagie, lecz od strony wewnętrznej, w kierunku St. Mary’s mają łagodny klimat i bujną roślinność. Prąd zatoki oraz geniusz Augustusa Smitha i jego wnuka, i następcy Thomasa Algernona Smitha-Dorriena, którzy w XIX wieku przyczynili się znacznie do niesłychanego rozkwitu wyspy i hodowli kwiatów, stworzyły coś w rodzaj raju, wyspę Alciny, ogród Armidy. W 1834 roku Augustus Smith został Lordem Proprietorem archipelagu Scilly i wkrótce potem kazał zbudować szkoły i latar➢ 43 ➢


P O D R Ó Ż B E Z KO Ń CA

nie morskie oraz „opactwo” Tresco wraz z ogrodami, o które zadbał Algernon Smith-Dorrien, sadząc tam kwiaty i rośliny ze wszystkich stron świata i dając początek prawdziwej gałęzi przemysłu. Jednak pochodzenie tego edenu na wyspach Scilly — które przez stulecia cierpiały biedę — jest znacznie starsze. Pierwsze cenne bulwy egzotycznych kwiatów przywieźli w XII wieku benedyktyni, chrześcijańscy ulissesi, którzy nieustraszeni wyprawiali się do dalekich krajów i osiedlali w obcych stronach, ucząc miłości do prawdy i wiedzy, a także stabilitas loci, głębokiego przywiązania do rodzinnej ziemi, które pozwala spędzić całe życie w jakimś zapadłym kącie i czuć się w świecie jak w domu, nie żywiąc pragnienia wyjazdu ani ucieczki. W Tresco można jeszcze obejrzeć dawną siedzibę przeora. Ale jak to bywa z każdym rajem, którego początki sięgają coraz to odleglejszych epok, aż gubią się w mitycznej bezczasowości, również raj Scilly zaczyna się w jeszcze dawniejszych czasach. To były fenickie Kasyterydy bogate w cynę i zazdrośnie strzeżone przed obcymi żeglarzami, to były przede wszystkim według legendy Wyspy Szczęśliwe, jedna z możliwych lokalizacji Pól Elizejskich, raju Hesperyd, rozkoszne wyspy pełne kwiatów, gdzie panowało wieczne lato i gdzie bohaterowie, przeprawiwszy się przez wodę, znajdowali krainę wiecznej młodości, nieśmiertelnego życia. Scilly, a szczególnie Tresco, zasługują na to, aby utożsamiać je z Wyspami Szczęśliwymi, hesperydowym rajem, edenem, którego Stevenson i Gauguin poszukiwali na południowych morzach, z życiem nieświadomym upływu czasu, wiecznością morza, szczęściem bez grzechu pierworodnego i bez historii. Niczym niezakłócony czar trwa nadal: przejrzysta jasność, tryumf witalności we wszystkich jej formach i kolorach, rozmaitość roślin i ptaków, mew i czapli, kormoranów i nawałników burzowych, hełmiatek i biegusów krzywodziobych, kulików i szpaków. Podczas posiłku przy stole ustawionym pod drzewem, wiele z tych ptaków jak w bajce je nam z ręki albo z talerza: wróble, najbardziej ufne i żarłoczne, wyrywają okruszki z dziobów innych ptaków i z naszych palców. ➢ 44 ➢


WYSPY SZCZĘŚLIWE

Ale wszelki eden, domena nieśmiertelności, jest również krainą śmierci, miejscem za wodą, gdzie ustaje mozolna i swojska nieistotność życia. Wyspy Szczęśliwe są również królestwem umarłych, słońca, które nigdy nie zachodzi, lecz świeci nad innym życiem, doskonałym i dlatego odmiennym od życia ludzkiego. Scilly, podobnie jak Kornwalia, powiązane są z celtycką legendą Lyonesse — lub, w cornish, dialekcie czy też języku Kornwalii, Lethowsow — zatopioną krainą, która zniknęła z powierzchni ziemi, z legendą króla Artura, do którego grobu rości sobie pretensję tyle miejsc, chociaż podobno on sam nigdy nie umarł; w zaczarowanym świecie legend związanych z królem Arturem panuje wodna i melancholijna magia, dominuje zmierzch i księżycowe światło, życie wycofuje się w nierzeczywistość bajki i śmierci. Niepojęte morze ma podwójne oblicze. Na plaży naprzeciwko otwartej przestrzeni, lecz również pośród skał i wysepek, mamy do czynienia z morzem sztormów i huraganów, które od XVII wieku do dziś pochłonęło tak wiele istnień ludzkich, w tym ponad trzystu rozbitków. To miejsce przygody i wyzwania, próby, walki. Z drugiej strony to miejsce szczęśliwości, wielkiej perswazji i spokoju, bezwarunkowego „tak” wypowiedzianego życiu, kiedy zdajemy się na fale albo leżymy na piasku w harmonii z czystym i absolutnym istnieniem, wyzbytym wszelkiej aktywności i wszelkiego celu, wypełnionym jedynie wolnym i pustym mijaniem godzin, co jest być może najbardziej swobodnym, intensywnym i rozkosznym odbieraniem świata. Być może jest również pamięcią płynu owodniowego, pierwotnego oceanu, z którego wywodzi się nasz gatunek, wód, które poznaliśmy na początku naszej jednostkowej egzystencji. Przynajmniej w tych dniach wyspy Scilly — a także liczne zatoki Kornwalii, Sennen, Botallack, Carbis Bay — zaprzeczają fragmentowi mojej ulubionej książki Raffaele La Caprii, L’armonia perduta, w której przeciwstawia on metaliczną i monotonną szarość oceanu przejrzystemu i świetlistemu błękitowi Morza Śródziemnego, morza bogów i form, nie zaś bezkształtnego Lewiatana. Dziś ocean wokół wysp Scilly jest przezroczysty i jasny, turkusowe dno i kobaltowe plamy, lekkość białej jak śnieg piany ➢ 45 ➢


P O D R Ó Ż B E Z KO Ń CA

i niewysłowiona głębia koloru indygo. Ale także ten czar jest ambiwalentny, podwójny; kryje w sobie nieskończoność życia i zew śmierci. Również zresztą w Odysei granatowe i fioletowe morze nimfy Kalipso szykuje śmiertelną pułapkę, śpiew syren. W każdej morskiej szczęśliwości kryje się melancholia, ociężałe zapomnienie Lotofagów, które Tennyson, poeta opiewający śmierć króla Artura, zafascynowany tymi wyspami, wiązał z morzem i uważał, że stan ów przypomina tonięcie w wodach, zapadanie w sen. Morze to absolut, dostarcza doznań tak intensywnych, że niemal bolesnych. Pośród kolorów wody i granitowego piasku, który podkreśla jej połyskującą jasność, wyzbywamy się wszystkiego, co banalne, przypadkowe, względne. Chcielibyśmy uchwycić istotę życia, uwolnić się od wszystkich przymusów niepozwalających nam żyć, od mechanizmów retoryki, tak jak zdejmuje się ubrania. Obieramy pozorne życie ze skórki, aby dotrzeć do życia prawdziwego, do szczęścia, i odnosimy wrażenie, że przybliżamy się do jądra tak istotnego, tak czystego, że przypomina ono nicość. Miłość do morza, powiadał Tomasz Mann, jest również miłością do śmierci, i przychodziły mu na myśl szekspirowskie słowa pożegnania, słowa Prospera: „I rozpacz tylko czeka na mnie wszędzie...”. Ale miłość ta rodzi się dlatego, że morze pozwala nam doznać — dotknąć, cieszyć się nią, być w jej posiadaniu — chwilowej perswazji, zaspokojenia, pełni, której chcielibyśmy doświadczać zawsze. Mieszkańcy wysp Scilly mieli w przeszłości mało czasu na podobne metafizyczne rozważania. Ocean oznaczał dla nich połów ryb, mozolny, lecz pozwalający przeżyć, wojnę sprowadzającą nieprzyjacielskie okręty, hiszpańskie lub holenderskie, oznaczał przede wszystkim niebezpieczeństwo, sztormy i wiatry, huragany opisane w epickich i oschłych sprawozdaniach, niezliczone zatonięcia. Te ostatnie po prawdzie nie martwiły mieszkańców — podobno modlili się oni do Pana nie o to, żeby zatopił statki, lecz skoro z woli bożej jakiś statek ma zatonąć, to niech przynajmniej stanie się to u wybrzeży Scilly, aby mieszkańcy mogli przejąć ładunek. Miejscowe przewodniki i opowieści zaprzeczają kategorycznie, jakoby mieszkańcy przywiązywali nocą lampę do ośle➢ 46 ➢


WYSPY SZCZĘŚLIWE

go albo krowiego ogona i w ten sposób mieli zwabiać statki, kierując je na skały, lecz wieść głosi, że pewien ksiądz przerwał raz kazanie, aby ogłosić świeżo otrzymaną wiadomość o statku rozbitym na skałach. Jakiś czas potem, po skończonym kazaniu, zszedł z ambony i już przy drzwiach kościoła oznajmił, że kolejny statek zatonął, ale że ogłasza to dopiero teraz, ponieważ słuszne jest, aby wszyscy pobiegli razem i podzielili się łupem. Poza katastrofami na morzu przemyt stał się również niewyczerpanym źródłem historii, opowieści, anegdot; krwistych i dziwacznych postaci, od wielebnego Johna Troutbecka, autora uczonej księgi o wyspach Scilly z 1794 roku, lecz równie zapalonego kontrabandzisty, zmuszonego w końcu opuścić wyspę, aż do słynnego Johna Cartera działającego w Kornwalii i zwanego „królem Prus”, którego imieniem nazwano zatokę. Miła swoboda panuje również wśród świętych, jak w wypadku św. Warny, być może chodzi tu o „Santa Juana”, hiszpański statek, który rozbił się o skały, a zatem stał się przedmiotem podwójnego kultu ze strony wyspiarzy. Celtyckie chrześcijaństwo stanowi wielki rozdział w historii, który — szczególnie w Kornwalii, lecz również na wyspach Scilly — łączy się z mitem i baśnią. Święci i olbrzymi robią sobie nawzajem psikusy, ale także flirtują ze sobą. Są święci opiekunowie źródeł, a przede wszystkim cudownych ryb, święci przedsiębiorczy jak św. Brychan, który przypłynął w towarzystwie trzech żon, licznych konkubin, dwudziestu czterech synów i dwudziestu pięciu córek i wszyscy na koniec zostali beatyfikowani. Wyspy Scilly miały i mają swoją literaturę, z której są dumne. Małe księgarnie i kioski wystawiają powieści pod tytułem Piekielna zatoka pióra Sama Llewellyna albo Wyspy sztormowe Ann Quinton, liczne zbiory poezji opiewające fale i muszle. Bardziej wyrazista poezja ożywia dosadne i ironiczne epitafia topielców, dawne fantastyczne historie pełne czarów i proroctw, widm marynarzy, czarownic, syren przypominających tę, której wizerunek zachował się w kościele w kornwalijskim Zennor i która wciągnęła w morską otchłań pobożnego kleryka zajętego śpiewaniem psalmów. ➢ 47 ➢


P O D R Ó Ż B E Z KO Ń CA

Poetą wysp Scilly jest Robert Maybee, który żył między 1810 a 1891 rokiem, był analfabetą i przedstawicielem literatury ustnej opowiadającej o dawnych zwyczajach, wojnach i sztormach, twórcą ballad przesiąkniętych swobodną zażyłością z morzem, ze śmiercią i z Panem Bogiem. Dzisiaj najbardziej znaną autorką jest Mary Wilson, żona Harolda Wilsona, byłego premiera z ramienia Partii Pracy, który zamieszkał na wyspach Scilly. Jej wiersze opiewają granat i fiolet morza, kościoły wśród złotych narcyzów, szum fal, co czyni z niej idealnego oficjalnego poetę rodzinnych stron, wyposażonego niemal w tytuł „miejskiego poety”, którego Tomasz Mann zazdrościł, mieszając ironię z nostalgią, staremu i uładzonemu Emanuelowi Geibelowi, którego posąg zdobi park Lubeki. Cała ta literatura powstała oczywiście po angielsku; w odróżnieniu od innych języków celtyckich cornish niemal całkowicie zanikł mimo ostatnich starań literatów i lingwistów, by przywrócić go do życia. Możemy się pocieszyć fragmentami średniowiecznych misteriów, w których Bóg przemawia w cornish, a diabeł po angielsku. Na wyspach Scilly, jak i w całej Kornwalii znajdziemy archaiczne ślady z epoki druidów, wielkie głazy wskazujące na groby i miejsca pochówku, zagadkowe megality, tajemnicze znaki z początków dziejów. Merry Maids w pobliżu Penzance, w Kornwalii, tworzą krąg dziewiętnastu dużych kamieni wyznaczający być może dawne miejsce składania ofiar, lub coś jeszcze innego, gdzie co roku odbywa się Gorsedd, zgromadzenie bardów usiłujących ożywić pamięć o celtyckim dziedzictwie. Pośród tych kamieni odczuwamy szacunek wobec tajemniczej i minionej przeszłości, wobec przodków, którzy są zawsze wspólnymi przodkami, nas samych, ludzkości i cywilizacji. Ale szacunek i poczucie tajemnicy odnoszą się do prostoty egzystencji, która mija i znika, do kamieni i pasących się wśród nich spokojnie krów, do tajemnicy, jaką jest życie zwierząt. Możemy i powinniśmy żywić współczucie dla druidów, ale tym bardziej dla ich rytualnych ofiar, bo byli to nieszczęśnicy tacy sami jak my i z całą pewnością znaleźli się w gorszej sytuacji. ➢ 48 ➢


WYSPY SZCZĘŚLIWE

Moda na celtycką tradycję przemienia się niekiedy w inicjacyjny ezoteryzm, w marnego gatunku neopogaństwo, upodobanie do przesądu. Ów kult tajemnicy, magii i korzeni pozostaje zawsze wydumaną i prymitywną konstrukcją umysłową, podobnie jak wszelka moda na irracjonalizm. O ileż głębsze od jakiegokolwiek tajemnego obrządku jest stare powiedzenie w cornish wyliczające trzy najpiękniejsze rzeczy na świecie: „Kobieta z dzieckiem, łódź z rozwiniętymi żaglami i łan zboża falujący na wietrze”.


H I P O P O TA M Z L U N D

W uroczej książce Come riconoscere i santi — tekst Stefana Jacomuzziego oraz rysunki Gigiego Cappy Bavy — mowa jest o wydarzeniu z dzieciństwa św. Ludwika Gonzagi. Pewien krewny, widząc, jak się bawi, spytał go, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że za kilka minut umrze. Dziecko odpowiedziało spokojnie: „Bawiłbym się dalej”. Jeśli anegdota jest prawdziwa, Ludwik rzeczywiście zasługuje na aureolę, niezależnie od innych posępnych czynów, które przypisuje mu mdła hagiografia niezdolna pojąć wielkości prawdziwych świętych niebędących lękliwymi bigotami, lecz śmiałymi żeglarzami po niepojętym morzu egzystencji. Przypowieść ta mówi o wielu sprawach. Mamy tu na przykład do czynienia z głupią powagą dorosłego, który musi przydać sobie autorytetu za pomocą wzniosłych myśli, ponieważ nie potrafi żyć, po prostu żyć, musi stawiać sobie cele i zadania, które odwrócą jego uwagę od owej nieumiejętności, nie potrafi iść na spacer, musi zmierzać w jakimś konkretnym kierunku, lekceważy ulotną chwilę i widzi ją w perspektywie przyszłości. Kiedy taki dorosły spotyka kogoś, kto jak dziecko żyje i bawi się, nie dbając o troski ani cele, nie może znieść widoku podobnej wolności. Upokarza go ona i odsłania jego małość, ucieka się więc do władzy bardziej stanowczej, do śmierci, ta bowiem wyposażona jest w dostojność wszelkiego urzędu — każdy rytuał, choćby nawet najbardziej niewinny jak inauguracja roku akademickiego albo wystawy, jest w jakimś sensie rytuałem żałob➢ 91 ➢


P O D R Ó Ż B E Z KO Ń CA

nym; ten, kto przecina wstęgę lub inauguruje pracę uczelni, jest zawsze kimś, kto rzuca garstkę ziemi. Krewny Ludwika chce, aby dziecko nie myślało o zabawie, lecz o śmierci, to znaczy o przyszłości, ponieważ śmierć jest kulminacyjnym momentem wszelkiej przyszłości. Być może w swojej ciasno pojmowanej pobożności sądzi, że w ten sposób skieruje jego myśli na kwestie wiary. Ale dziecko bawi się dalej właśnie dlatego, że przenika je Łaska, duch Ewangelii, który zachęca, aby zostawić każdemu dniu jego troski i nie powiększać ich myślą o jutrze, nie niszczyć życia pragnieniem jego zachowania. Zabawa — nie wiem dlaczego, ale wyobrażam sobie, że dziecko biega po prostu w kółko — jest czymś samym w sobie, nie potrzebuje niczego innego, ani modlitw, ani świadectw, ani końcowych uchwał. Przypomina szczęście bez tępej arogancji charakterystycznej dla tego, co za szczęście uchodzi. Trudno jest zbliżyć się do dzieciństwa, do owego chłopczyka, który biega w kółko, i do przedmiotów, które towarzyszą mu w zabawie. Łatwo rozprawiać o zabawkach z punktu widzenia socjologii czy pedagogii, badać je jako produkty opresywnej kultury, doceniać albo krytykować ich wychowawcze skutki. Jest rzeczą nieuchronną rozmyślać o nich z sentymentalną nostalgią, kiedy przypominają nam nasze własne dzieciństwo, czas, który utożsamiamy z poezją życia, podczas gdy był on jedynie okresem odkrywania przez nas poezji życia w sposób i w kształcie ani lepszym, ani gorszym, niż przydarzyło się to innym pokoleniom. Zabawka staje się natomiast tajemnicza, niedostępna w swojej istocie, kiedy rozważamy ją jako przedmiot, w którym skupia się absolutna teraźniejszość bawiącego się nią dziecka, samowystarczalność rzeczywistości, którą przenika nagle sens. Niewiele dzieci — dzieci wiarygodnych, nie zaś nieznośnych marionetek — występuje w roli wielkich postaci literatury powszechnej, nie ma też w niej zbyt wiele zabawek. Kilku wybitnych pisarzy od Hoffmanna do Baudelaire’a zdołało uchwycić zagadkowy czy też groźny aspekt zabawek, niepokojący wyraz obcości, jaki pojawia się niekiedy na pyszczku szmacianej małpki porzuconej na podłodze albo w grymasie papugi. ➢ 92 ➢


H I P O P O TA M Z L U N D

Bajki Hoffmanna przedstawiają znakomicie ową dwuznaczność zabawek, która przydaje grozy ich zwyczajności, jak gdyby lalki, żołnierzyki, konie na biegunach i pluszowe misie były również, lub przede wszystkim, nocną armią, która czeka na odpowiedni moment, aby ruszyć do ataku, a tymczasem straszy w snach i koszmarach kogoś, kto jeszcze kilka lat wcześniej beztrosko się nimi bawił. Ta zdradziecka tajemniczość czy perfidia dostrzegana przez niektórych pisarzy w ołowianych żołnierzykach albo szmacianych pajacach symbolizuje ciemną stronę dzieciństwa, jego ambiwalencje, traumy i rozdarcia, cierpienia i okrucieństwa znaczące głębokimi bliznami rozwijającą się osobowość. Szmaciany piesek ze swymi zezującymi szklanymi oczami może być pierwszym objawieniem obojętności świata, samotności i melancholii. Taki właśnie aspekt zabawki przedstawić jest najłatwiej — namalowanie perwersyjnych lalek nie wymaga zbyt wiele fantazji. O wiele bardziej skomplikowane jest uchwycenie sekretu ich zwyczajności bez popadania w łatwy sentymentalizm. Wystawy i muzea zabawek mają na ogół charakter dydaktyczny; nie są w stanie przywołać bezczasowości zabawy, lecz pokazać, jak i kiedy zorganizowano, narzucono lub zaproponowano jej najrozmaitsze formy; wyodrębniają poszczególne kategorie — samoloty i misie, zabawki mechaniczne i roboty — nie umieją jednak wydobyć na światło dzienne niepowtarzalnej indywidualności, której zabawka nabiera w życiu danej osoby. Nieuniknioną wadą niemal wszystkich muzeów i wystaw jest wada profesora, który chce zawsze nauczać i coś wyjaśniać, zamiast po prostu pokazać, jak potrafi to literatura. Być może najlepszym muzeum byłby zwykły magazyn, który umożliwiałby jedno, a mianowicie obejrzenie w każdej chwili czegoś, co się nam akurat spodobało, bez wskazówek dydaktycznych i wytyczonych kierunków zwiedzania. W muzeum historii kultury w Lund, w mało efektownej salce — którą możemy przeoczyć podczas pospiesznego zwiedzania zaciekawieni bardziej ambitną wystawą ceramiki — znajduje się skromny i zachwycający świat zabawek zgromadzonych tam bez specjalnego celu, po prostu aby je nieco upo➢ 93 ➢


P O D R Ó Ż B E Z KO Ń CA

rządkować — ale nie przesadnie — tak jak sami to robimy, kiedy dzieci idą już spać. Nie napotkamy zbyt wiele objaśnień, żadnego komentarza, nie ma też katalogu. Są tylko zabawki odnoszące się do całego stulecia dzieciństwa, mniej więcej od drugiej połowy XIX wieku do lat pięćdziesiątych XX. W małej sali goszczącej czary i smutki dzieciństwa panuje urzekająca atmosfera. Atmosfera typowa dla tego starego szwedzkiego miasteczka z jego spokojnymi ulicami, niskimi domami, w których okna bez zasłon ukazują ciepłe domowe wnętrza, z romańską katedrą, potężną fortecą wiary, i wielowiekowym uniwersytetem bogatym w pielęgnowane pieczołowicie tradycje. W Szwecji mamy do czynienia ze swobodną i radosną ciekawością intelektualną ludzi interesujących się tym, co inne, co pochodzi zza granicy, wolnych od niepewności, która skazuje wiele narodów i kultur, szczególnie w Europie Środkowej, na obsesyjne interesowanie się sobą i własną tożsamością, na domaganie się ciągłych dowodów uznania i szacunku. Jedną z wielkich niesprawiedliwości życia jest ta, o której wspomina melancholijnie Ewangelia: „Kto posiada, temu będzie jeszcze przydane, a ten, kto nie posiada, temu będzie odjęte to, co ma”. Kto miewa się dobrze — jednostka czy naród — kto jest wolny od biedy, wyzysku, upośledzenia, jest również często wielkoduszny i sympatyczny, podczas gdy ten, kto cierpi głód i upokorzenia, bywa niekiedy odpychający w swojej upartej potrzebie autoafirmacji. Szmaciany hipopotam z muzeum w Lund jest wart tyle, co osioł, którego książę Myszkin, idiota Dostojewskiego, widzi w Szwajcarii, jak skubie trawę, i nie potrafi go zapomnieć. Duży niczym prawdziwy buldog hipopotam jest cały podarty i poplamiony, brakuje mu szklanych oczu, na ich miejscu widać jaśniejszy materiał, parę oczu bardziej autentycznych — zdają się spoglądać dobrotliwym wzrokiem krótkowidza, kogoś, kto nie ufa zbytnio światu, jak niektórzy sympatyczni staruszkowie, którzy upierają się, że nie będą nosić okularów, i mrużą ciągle oczy. Hipopotam jest przysadzisty i niezgrabny, ma krzywe łapy i duży zad, wygląd kogoś, kto wędruje po świecie chwiejnym i niepewnym krokiem, mając jedynie nadzieję, że inni zostawią go w spokoju. Na grzbiecie tego biedaka widać ślady po ➢ 94 ➢


H I P O P O TA M Z L U N D

wszystkich razach, jakie otrzymał od życia i od historii, próbuje im jednak przeciwstawić swoją spokojną godność, którą podkreślają jeszcze łaty. Obok niego owca na biegunach straciła nieco ze swojej gęstej jeszcze, rudawej sierści, w czystych i ciepłych domkach ze spadzistymi dachami siedzą sobie lalki, kolejka elektryczna zatrzymała się w pobliżu krzesła, żołnierzyki na koniach lub pieszo kreślą zaburzoną geometrię bitwy i stawiają patetyczny opór chaosowi, na półce sześciany tworzą ruchome figury, niekiedy jeden z nich, zawierający rysunek twarzy, zostaje umieszczony w niewłaściwym miejscu i daje początek dziwacznym i niewinnym chimerom. Zabawki są stare, zdradzają kruchość rzeczy i egzystencji, smutek wielu dni dzieciństwa, lecz również zawzięty opór stawiany rozpadowi. Hipopotam przeciwstawia się niepogodzie nie mniej odważnie niż czerwono-granatowi husarzy; życie zadaje ból, lecz parę wygodnych kapci można przecież łatać wielokrotnie. Wysłuchałbym chętnie historii hipopotama, aby dowiedzieć się, co widział, w jakich pokojach rzucano go na ziemię albo przytulano, jaki los przypadł mu w udziale, kto się nim bawił. To zwyczajne muzeum ostrzega, że przestajemy się bawić zawsze zbyt wcześnie. Również wszystkimi innymi zabawkami, oczywiście, na przykład elektronicznymi, które są z pewnością nie mniej zachwycające od starych konstrukcji z drewnianych sześcianików. Poza tą salą dorosłe życie rzadko zezwala na powagę i radość zabawy, przeciwstawia jej błahość ważnych zadań. Zabawa sama w sobie nie byłaby nawet trudna, przecież cokolwiek może się stać zabawką — puste pudełko zapałek, guzik. Mój przyjaciel pediatra opowiedział mi kiedyś o dziecku ciężko chorym na białaczkę, które po skończonej kroplówce chwytało za stojak i biegało z nim jak z włócznią, wyobrażając sobie, że rusza do ataku na polu bitewnym. Nie trzeba koniecznie czytać żywotów świętych, aby dowiedzieć się, jak należałoby żyć. 9 grudnia 1990


SPIS RZECZY

Przedmowa / 7 Na drodze Don Kichota / 28 Ojciec, syn / 35 Pierwszy lot don Serafina / 37 Wyspy Szczęśliwe / 43 Wiedeński Anonim / 50 Stół Schönberga / 55 Wśród Cyncarów i Cziribirów / 61 Kraj bez nazwy / 69 Tragedia i koszmar / 75 Polska rozpoczyna nowe życie / 80 Na klatce schodowej w domu, gdzie mieszkał Raskolnikow / 86 Hipopotam z Lund / 91 Cmentarz w lesie / 96 Pływając po fiordzie / 100 Woda i pustynia / 104 Granice Wietnamu / 121


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.