Przebyta droga

Page 1


Przebyta droga 1989–2009


Na okładce: Krzysztof Jung, Droga, 1986, ze zbioru Marka Zagańczyka Cytowane teksty Aleksandra Smolara pochodzą z jego książki Tabu i niewinność (TAiWKN Universitas, Kraków 2010) oraz z publikacji zbiorowych: Pamięć jako przedmiot władzy i Pytania 20-lecia (Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa 2008 i 2010). © Fundacja im. Stefana Batorego & Fundacja Zeszytów Literackich


Przebyta droga 1989–2009 Dla Aleksandra Smolara

Fundacja im. Stefana Batorego Fundacja ZeszytĂłw Literackich Warszawa 2010


Komitet redakcyjny Piotr Kosiewski, Anna Rozicka, Barbara Toruńczyk Opracowanie redakcyjne Maria Ofierska we współpracy z Olgą Szotkowską-Beylin


Tabula Gratulatoria dla Aleksandra Smolara

Kasia Adamik Giuliano Amato Shlomo Avineri Bronisław Baczko Jerzy Baczyński Ewa Balcerowicz Władysław Bartoszewski Marek Belka Lenny Benardo Bogumiła Berdychowska Marek Beylin Jan Krzysztof Bielecki Agata Bielik-Robson Konrad Bieliński Ewa Bieńkowska Anna Bikont Seweryn Blumsztajn Jacek Bocheński Henryka Bochniarz Nathalie Bolgert Michał Boni ks. Adam Boniecki Emma Bonino Jakub Boratyński Marek Borowski Bogdan Borusewicz Zbigniew Bujak

Piotr Buras Jerzy Buzek Olga Chajdas Włodzimierz Cimoszewicz Izabella Cywińska Mirosław Czech Marek Dąbrowski Dan Diner Wiktor Dłuski Henryk Domański Ludwik Dorn Krzysztof Dorosz Mikołaj Dowgielewicz Wojciech Duda Anne Duruflé Jan Dworak Aleksander Edelman Dariusz Filar Marian Filar Dominique Fourniol Władysław Frasyniuk Roman Frydman Grzegorz Gauden Konstanty Gebert Carl Gershman André Glucksmann Zbigniew Gluza


Jarosław Gowin Heather Grabbe Mirosława Grabowska Roman Graczyk Agnieszka Graff Barbara Grosfeld Jan Grosfeld Jan Tomasz Gross Agnieszka Grudzińska Bożena Grzywaczewska Maciej Grzywaczewski Jean-Marie Guéhenno Szymon Gutkowski Piotr Halbersztat Julia Hartwig Katarzyna Herbert Irena Herbst James F. Hoge Jr. Jerzy Holzer Barbara Holzer Maryla Hopfinger-Amsterdamska Danuta Hübner Zbigniew Janas Grzegorz Jarzyna Leszek Jażdżewski Tony R. Judt Perła Kacman Elżbieta Kaczyńska Antoni Kamiński Ioulia Kapoustina Wojciech Karpiński Ira Katznelson Stefan Kawalec Péter Kende Igor Klamkin

Bogdan Klich Piotr Kłoczowski Jan Kofman Lena Kolarska-Bobińska Tamara Kołakowska Grażyna Kopińska Paweł Kowal Tadeusz Kowalik Sergiusz Kowalski Krzysztof Kozłowski Robert Krasowski Jan Król Ireneusz Krzemiński Olga Krzyżanowska Ewa Kulik-Bielińska Jacek Kurczewski Danuta Kuroń Jolanta Kurska Jarosław Kurski Ewa Kuryluk Roman Kuźniar Aleksander Kwaśniewski Annette Laborey Barbara Labuda Andrzej Leder Grzegorz Lindenberg Mary Frances Lindstrom Zofia Lipecka Maria Lipska Paweł Lisicki Agnieszka Liszka Jan Lityński Magdalena Łazarkiewicz Marcel Łoziński Tomasz Łubieński


Helena Łuczywo Fiodor Łukjanow Paweł Machcewicz Maria Marchut-Kofman Radosław Markowski Mirosława Marody Tadeusz Mazowiecki Marie Mendras Jacek Michałowski Andrzej Mietkowski Ewa Milewicz Georges Mink Bogna Modzelewska Karol Modzelewski Piotr Mucharski Jarosław Myjak Lena Najdus Michał Nawrocki Karolina Ochab Maryna Ochab Janina Ochojska Andrzej Olechowski Wojciech Olejniczak Monika Olejnik Teresa Oleszczuk Janusz Onyszkiewicz Jerzy Osiatyński Rafał Paradowski Zbigniew Pełczyński Ryszard Petru Janusz Piechociński Krystyna Piotrowska Marc F. Plattner Grażyna Pomian Krzysztof Pomian

Andrij Portnow Danuta Przywara Barbara Pszoniak Wojciech Pszoniak Wanda Rapaczyńska Andrzej Rapaczyński Jerzy Regulski Pierre Rosanvallon Dariusz Rosati Jacek Rostowski Krzysztof Rybiński Irena Rzeplińska Andrzej Rzepliński Karol Sachs Wojciech Sadurski Marek Safjan Roberto Salvadori Henryk Samsonowicz Paula Sawicka Mirosław Sawicki Philippe Schmitter Andrzej Seweryn Marci Shore Adam Sikora Radosław Sikorski Dieter Simon Wawrzyniec Smoczyński Anna Smolar Eugeniusz Smolar Monika Smolar Nina Smolar Hannah, Maia i Talia Smolar-Fourniol Joanna Staręga-Piasek Dariusz Stola Hanna Suchocka


Antoni Sułek Tadeusz Syryjczyk Michał Syska Barbara Szacka Tadeusz Szawiel Joanna Szczepkowska Małgorzata Szejnert Krzysztof Śliwiński Magdalena Środa Paweł Świeboda Charles Taylor Paul Thibaud Róża Thun Teresa Torańska Jerzy Toruńczyk Kazimierz Michał Ujazdowski Magdaléna Vášáryová Krystyna Vinaver Andrzej Wajda Andrzej Walicki Krzysztof Warlikowski Stanisław Wellisz Andrzej Wielowieyski Maciej Wierzyński

Bronisław Wildstein Zofia Winawer-Blumsztajn Edmund Wnuk-Lipiński Jacek Wojnarowski Anna Wolff-Powęska Agnieszka Wolfram-Zakrzewska Ewa Woydyłło-Osiatyńska Henryk Woźniakowski Jacek Woźniakowski Irena Wóycicka Henryk Wujec Ludwika Wujec Mirosław Wyrzykowski Krystyna Zachwatowicz-Wajda Marek Zagańczyk Wojciech Zajączkowski Rafał Zakrzewski Joanna Załuska Hanna Zaremska Ewa Zarzycka-Bérard Andrzej Ziabicki Eleonora Zielińska Andrzej Zoll Zespół Fundacji im. Stefana Batorego


Adam Zagajewski

Życzenia Urodzinowe Spisane Wolnym Wierszem Wolnym wierszem celebruję wolnego człowieka, Alika Smolara, z którym tak często się spotykałem w Paryżu, a teraz niestety dużo rzadziej – Alika Smolara, którego pamiętam z wieczorów autorskich Zbigniewa Herberta i z innych spotkań, z wielu kolacji, z kilku chyba konferencji (kiedyś podróżowaliśmy razem do Holandii, szlakiem utartym dużo wcześniej przez Kartezjusza, chociaż my mogliśmy wtedy wsiąść do niezmiernie szybkiego TGV, co skracało czas jazdy, lecz nie pozwalało na rozwinięcie prawdziwie kartezjańskich medytacji wymagających ciszy zimowego wieczoru i kominka, w którym trzaskają polana), pamiętam też niezliczone, naprawdę niezliczone spotkania u Pallotynów na rue Surcouf, pod witrażami Lebensteina, witrażami z tworzywa sztucznego, i jego, Alika, śmiech, który słyszało się i wciąż słyszy, na przykład w nagraniu wieczoru Herberta – ale to nie był śmiech szyderczy, wcale nie, to był śmiech podziwu i zrozumienia, śmiech człowieka wolnego rozpoznającego podczas lektury poezji innego wolnego, suwerennego człowieka, tak to zapamiętałem, podobnie jak po każdym wykładzie wstępowanie na piętro, gdzie ksiądz Modzelewski i Danusia Szumska zapraszali jeszcze na odrobinę whisky i gdzie polski Paryż komentował wydarzenia ostatnich tygodni, i gdzie głos Alika należał do najważniejszych, do najciekawszych; polski Paryż marzył o niepodległej Polsce, i teraz ona istnieje, za to nie istnieje już polski Paryż, co oczywiście jest jak najbardziej sprawiedliwe, nie można mieć wszystkiego, dobrze się stało i dobrze też, że mogę – choćby na odległość – celebrować urodziny Alika Smolara (pozdrawiając jednocześnie Isię), człowieka wolnego, błyskotliwego obywatela naszej malejącej Europy.



Tradycja, z którą się utożsamiam i w której byłem aktywny, będąc za granicą czy później w Polsce, to była niewątpliwie formacja głęboko demokratyczna. Równocześnie miała w sobie pewien niedemokratyczny rys, który był ważny dla jej losów. Był on dziedzictwem podwójnej tradycji: inteligenckiej i dysydenckiej. Polska inteligencja to była uniwersalna elita, z braku państwowych i gospodarczych elit w czasach rozbiorów, która spontanicznie utożsamiała się z interesem całej zbiorowości narodowej. Była takim szlachetnym uzurpatorem sumień. Opozycja demokratyczna, z której wywodzi się ten nurt, przejęła taki sposób myślenia. Aleksander Smolar, 2009 Rola opozycji w łamaniu państwowego monopolu informacji, interpretacji faktów, w podważaniu prawomocności tego, co oficjalnie definiowano jako „realne” i konieczne, była bez wątpienia ogromna. Przyczyniała się walnie do powstania sfery niezależnego życia publicznego, która wpływała na kształtowanie się nowoczesnej tożsamości Polaków i innych narodów regionu. Opozycja odgrywała ważną rolę edukacyjną, wzorotwórczą, popularyzowała postawy obywatelskie, idee państwa prawa. Aleksander Smolar, 1999


Barbara Toruńczyk

W pierwszej osobie liczby mnogiej

Nosimy używane słowa, wzniosłość i rozpacz zjedzone przez cudze usta, chodzimy po zapadniach cudzego przerażenia, [...] przypominamy sobie dawnych poetów, wychodzimy na dworzec, potępiamy faszyzm, po czym triumfalnie, w przedziale pierwszej klasy, w pierwszej osobie liczby mnogiej, dajemy wyraz naszej przenikliwości, tak jakbyśmy nie zostali obdarzeni absolutnym słuchem milczenia. Adam Zagajewski, W pierwszej osobie liczby mnogiej

I Chcę przekazać kilka uwag o wspólnie przebytej drodze. Chodzi mi o uchwycenie rysów kultury politycznej, jaka charakteryzowała nas, opozycję wschodnioeuropejską, gdy wkraczaliśmy w rok 1989 – rok odzyskania niepodległości przez państwa bloku socjalistycznego. „My” oznacza polską opozycję demokratyczną, której miałam okazję towarzyszyć od połowy lat 60. Konkretnie, mówiąc „my”, myślę o ludziach generacji 1968, skupionych w latach 1964–1968 na Uniwersytecie Warszawskim wokół Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego i Adama Michnika, a potem o tym samym środowisku zakładającym Komitet Obrony Robotników, pisma literackie „Zapis” i „Puls”, Niezależną Oficynę Wydawniczą, Towarzystwo Kursów Naukowych. W roku 1980 ci ludzie wsparli strajkującą Stocznię Gdańską i Solidarność, przez następne lata, po [ 13 ]


Piotr Smolar

Nie bój się…

„Nie bój się” – powiedział, gdy autobus ruszył. Przed nami było niecałe kilkaset metrów między samolotem a obskurnym budynkiem, w którym odbywała się kontrola paszportowa. „Nie bój się” – powiedział tonem udającym spokój. „Mogą mnie skontrolować, zatrzymać, wysłać z powrotem do Paryża. Ale nie bój się.” Tego dnia 1987 roku nikt nie uniemożliwił spotkania mojego ojca ze swoim krajem po szesnastu latach emigracji. Tym, którym nie było dane stanąć wobec tak dramatycznego wyboru, trudno jest wyobrazić sobie, co on oznacza, jakim ciężarem jest obarczone to drugie życie. Ciężarem rozstania z rodziną, z przyjaciółmi. Ale też ciężarem poczucia winy, drążącego, niesprawiedliwego. Gryzło go ono nieuchronnie, mimo ogromnej energii, z jaką przez lata mobilizował zachodnią opinię publiczną, by trzymała rękę na pulsie podziemnej Polski. W tej sprawie mój ojciec nie szczędził sił. W naszym domu, w Bagneux, w Arcueil na paryskich obrzeżach, telefon dzwonił nieustannie. Był nie tyle banalnym narzędziem komunikacji, co drżącą arterią łączącą ojca z tymi, którzy zostali w kraju pod pręgierzem komunizmu. Dostarczał najnowszych wiadomości, dobrych czy złych, które należało przekazywać mediom. Ile zarwanych nocy, kartonów wypełnionych kasetami nagrań, deklaracji przepisywanych na maszynie razem z moją matką... W kuchni stało wielkie czarne radio, z anteną, którą rozsuwało się nad koszykiem z owocami, szukając najlepszych fal. Wokół radia zapadała cisza, kiedy Wolna Europa czy BBC nadawały dzienniki informacyjne. Byłem dzieckiem, ale wtedy właśnie, myślę, zakiełkowała świadomość, że informacja nie jest rozrywką czy też brzęczeniem dalekiego świata. Raczej sprawą życia i śmierci. Co czyni człowieka wielkim? Jego sukcesy zawodowe czy sposób wychowywania dzieci? Odmowa pójścia na kompromis czy, przeciwnie, zdolność do kompromisów? Szczególne spojrzenie na świat czy to, jak świat go postrzega? Odpowiedź tkwi oczywiście w każdej z tych propozycji.

[ 37 ]


Julia Juryś

Alik wyjeżdża… Alik wraca…

Był taki stary dowcip: dwa okręty, jeden wpływa do portu w Hajfie, drugi wypływa, na pokładach obydwu stoją Żydzi, jedni imigrują, drudzy emigrują – i patrząc na siebie, pukają się w czoło. Gdzieś w 1971 roku gruchnęła wiadomość: Alik wyjeżdża! Kto miał wyjechać, już wyjechał. Nikt nie opuścił Polski z lekkim sercem. Nikt nie jechał dla lepszego życia. Byliśmy pogruchotani, wyrwani z własnego świata i życia, rozproszeni i dość nieszczęśliwi. Korzenie nigdzie nie chciały się zapuścić. Wiadomość, że Alik wyjeżdża, przyjęłam jak dowód w sprawie. Alik nie byle kto. I nie wyjechał. Aż w końcu – wyjeżdża. Znaczy… Znaczy, co znaczy. Szukając dowodu w sprawie, popełniłam błąd. Alik wyjechał, bo nie widział w Polsce pola do działania. Tak dzisiaj myślę. Ojczyzną Alika jest polityka. A w Polsce pomarcowej – marazm, smutek, ponuro, wszystkie drogi zamknięte. Dopiero KOR je otworzył, w roku 1976. Mijały lata. Alik – nie sam, z Isią – odegrał na Zachodzie ogromną rolę, którą mało kto chyba dziś pamięta. W tych odległych latach opozycja – to znaczy KOR – stanowiła małą grupkę ludzi zdecydowanych na walkę z podniesioną przyłbicą. Żadnej konspiracji: nazwiska i adresy. Jawna linia telefoniczna. Wolni ludzie w wolnym kraju, mówił Adam Michnik z tym swoim ironicznym zaśpiewem. W mieszkaniu Jacka Kuronia stał telefon, numer 39 39 64. Pod ten numer spływały z całej Polski wiadomości o prześladowaniach i wydarzeniach. Chodziło o to, żeby nadawać im rozgłos na świecie, żeby te maleńkie grupki odważnych ludzi – czasami jeden człowiek – nie były bezbronne. Żeby każde wydarzenie, każdy gest oporu i każdy cios represji rykoszetem wracały do Biura Politycznego. I do MSW. Taki był wybór KOR-u. Rozgłos na świecie – to brzmi dumnie. Po zachodniej stronie linii telefonicznej siedzieli przy telefonie w Paryżu Alik z Isią, a w Londynie brat Alika Gienek z Niną. Ta czwórka, i nikt inny, stanowiła siatkę ambasadorów, potężną tubę KOR-u. Nieustraszone Anka Kowalska, Ewa Kulik i Gajka Kuroniowa – miały dobry głos [ 39 ]


Marta Petrusewicz

Alik w lewicowej Bolonii

Miałam zamiar napisać o „Aliku i lewicy”, choć wiem, że to dziwny temat, i podejrzewam, że Alik mógłby nie być z niego zadowolony. Przecież Alik ma mało wspólnego z lewicą, „nie jest to dla niego temat”, jak powtarzały mi moje przyjaciółki, namawiając, żebym sobie dała spokój. No, rzeczywiście. Z lewicą instytucjonalną kontakt Alika był ograniczony, bo przecież – pomijając wczesną młodość – w komunistycznej Polsce był on w aktywnej opozycji. Nie podobali mu się nigdy bolszewicy i jakobini, a najbliższe było mu stanowisko liberalno-antytotalitarne. Ostrzegał przed konsekwencjami dojścia do władzy postkomunistycznej lewicy w Polsce, choć uznawał, że potrafiła oddać władzę; nie brał na poważnie Unii Pracy, mimo że szanował jej członków. A jednak, lewicowi są najbliżsi przyjaciele Alika – János Kis, Adam Michnik, Jacek Kuroń. Może dlatego, że sam zawsze był zaangażowany w ważne sprawy publiczne? O nikim chyba Alik nie mówił z taką czułością jak o Jacku. Często się z nim nie zgadzał, ale go kochał, i na rozmowie u niego w domu najchętniej spędzał noce sylwestrowe. Sceptycznie odnosił się do przekonania Jacka, że pragnienie działania jest oczywistym instynktem społecznym, ale podziwiał szlachetność, konsekwencję i skuteczność działania samego Jacka. I jego wrażliwość na krzywdę najsłabszych – ludzi skrzywdzonych przez transformację, dyskryminowanych, mniejszości narodowych, dzieci. I jego bezkompromisową opozycję przeciwko władzy zdeprawowanej i deprawującej. „Przez całe życie [...] walczył o dobro tak, jak je rozumiał”, pisał na Jacka sześćdziesiąte piąte urodziny. Przyjaźnimy się z Alikiem od ponad czterdziestu lat. Często się nie zgadzamy, on mi czasem dokucza, bywa, że działamy sobie na nerwy. Ale bardzo cenię sobie jego opinie oraz niezwykłą trafność osądu i wiele jego spostrzeżeń towarzyszy mi w życiu. Po emigracji Alik przyjechał na stypendium do Bolonii. Ja mieszkałam tam od emigracji z Polski i studiowałam na Wydziale Nauk Politycznych, od trzech lat praktycznie opanowanym przez skrajną lewicę. Opowiadał Alik w jakimś wywiadzie, że w tym jednym mieście spotkał więcej komunistów niż przez całe dotychczasowe życie w Polsce; a ile jeszcze było lewicy skrajnej, anty- lub postkomunistycznej! Był to dla [ 41 ]


Bernard Guetta

Telefon od Alika

Było koło północy, zaranie nowego dnia. Mówił krótko, urywanymi zdaniami, dokładnie, jakby mi dawał wskazówki na drogę. „Bernard, rozmawiałem właśnie z Jackiem. Zaczęło się... Stocznia znów strajkuje”. Nie musieliśmy mówić nic więcej. Odłożyłem słuchawkę, napisałem naprędce artykuł do jutrzejszego wydania „Le Monde” i zanim się ukazało w Paryżu, już byłem w Warszawie, gdzie zastałem wystraszonych aparatczyków, rozgorączkowaną opozycję i stolicę drzemiącą w sierpniowym skwarze, niewiedzącą niemal nic o tym, co się dzieje. Ja też nie wiedziałem, wrzucony w historię tym telefonem od Alika, ale wszyscy zasypali mnie pytaniami. „Co oni mówią?” – pytała opozycja. „Co oni zrobią?” – pytali aparatczycy, a ja powtarzałem jednym i drugim to, co mi mówili jedni i drudzy, ich wspólną niepewność, u tych pierwszych pełną nadziei, u tych drugich pełną obaw. Tego dnia byłem zapewne jedyną osobą, która tak szybko mogła przejść z jednego środowiska do drugiego, z mieszkania Adama do konfidentów zajmujących się zagraniczną prasą, bo nie dość, że mnie wszyscy znali, to jeszcze byłem jedynym dziennikarzem, który przyjechał z Zachodu z wizą w kieszeni. Gdy tylko ruszyła pierwsza fala strajków, w lipcu, poprosiłem o nią w ambasadzie polskiej we Wiedniu, mieście, gdzie miałem swoje biuro korespondenta z Europy Wschodniej i Środkowej. „Przekazaliśmy podanie” – odpowiadał mi dzień po dniu radca prasowy. Oczywiście wydał mi wizę dopiero wtedy, gdy strajk się skończył i wydawało się, że porządek został przywrócony; żeby ukryć własną wściekłość, nie wyobrażając sobie ani przez chwilę, że przyszły laureat nagrody Nobla niebawem wskoczy na bramę stoczni, nie podejrzewając, że Alik niebawem do mnie zadzwoni, poprosiłem o wizę ważną wiele tygodni – i oto miałem paszport do serca świata, do Gdańska, gdzie wyłączono telefony, ale dokąd mogłem się swobodnie udać. W ramach wielkiej historii mieści się mała historia pojedynczych ludzi. Tym telefonem Alik zadecydował o moim losie. Z młodego dziennikarza, korespondenta renomowanego dziennika, już związanego ze wszystkimi opozycjami na Wschodzie, lecz jeszcze bez doświadczenia, uczynił główne źródło informacji o strajku, który [ 45 ]


Andrzej Friszke

Wywiad Jacka Kuronia dla „Le Monde”, czyli spór w KOR-ze wokół problemu niepodległości w lutym 1977 roku Najważniejszym tekstem programowym Kuronia w dekadzie lat 70. były Myśli o programie działania. Stanowiły one rozwinięcie i skonkretyzowanie artykułu Opozycja polityczna w Polsce, który ukazał się anonimowo w paryskiej „Kulturze” w 1974 roku. Myśli były tekstem dużo bardziej przejrzystym, konkretnym, zawierającym propozycje i stawiającym cele, które będą wyznaczały główne drogi ruchu opozycyjnego do Sierpnia, a i po Sierpniu 1980 roku. Pierwotny tekst został skonfiskowany przez SB w czasie rewizji na początku listopada 1976, ale jego treść Kuroń szybko odtworzył, streszczenie ukazało się w „Biuletynie Informacyjnym” (numer 4 z listopada 1976). Wkrótce Myśli w postaci maszynopisu zaczęły krążyć w środowiskach opozycyjnych. Drukiem ukazały się w 1977 roku na łamach londyńskiego „Aneksu”.1 Kuroń wykładał w nich koncepcję ruchów społecznych, dzięki którym stopniowo będzie się odbudowywać suwerenność społeczeństwa polskiego oraz ograniczać zasięg władzy systemu totalitarnego. Wskazywał, że Polska jest pozbawiona suwerenności w dwojakim sensie – społeczeństwo (naród) zostało pozbawione suwerenności przez totalitarną władzę, ta z kolei jest wyzuta z suwerenności przez ZSRR. Rozwijając ruchy społeczne i ograniczając monopol władzy PZPR , zarazem poszerza się zakres suwerenności państwa. Granice suwerenności narodu tworzonej przez owe ruchy społeczne wyznaczają, z jednej strony, aktywność społeczeństwa, z drugiej, gotowość kierownictwa radzieckiego do zbrojnej interwencji. Gdzie przebiega ta druga granica, nikt nie potrafi powiedzieć, ale „lepiej zatrzymać się o wiele za wcześnie niż odrobinkę za późno”. Nie należy jednak sądzić, że słabość opozycji i niezorganizowanie społeczeństwa zabezpieczają przed interwencją. W takich bowiem warunkach kryzysu może dojść do anarchii, paraliżu władzy państwowej i interwencji. Moskwa zdaje sobie sprawę z ryzyka, jakie pociąga za sobą zbrojna interwencja w Polsce, zwłaszcza w warunkach zależności gospodarczej od Zachodu. Do interwencji może być zmuszona rozruchami, ale nie umiarkowaną reformą w Polsce. 1 „Aneks” 1977, nr 13/14. Kopie egzemplarza skonfiskowanego w mieszkaniu Kuronia wiceminister spraw wewnętrznych Bogusław Stachura przesłał niektórym członkom najwyższych władz PZPR.

[ 49 ]


Aleksander Hall

Preludium

Na przełomie lat 70. i 80. XX wieku rytm historii naszego kraju bardzo przyspieszył. Zbyt często jesteśmy skłonni patrzeć na historię Polski pod rządami partii komunistycznej jako na jeden okres, nie dostrzegając jego wewnętrznego zróżnicowania. To prawda, że zasadnicze elementy określające w nim położenie sprawy polskiej pozostawały niezmienione. Polska była podporządkowana Związkowi Radzieckiemu, rządzona przez partię odwołującą się do ideologii marksistowsko-leninowskiej, a struktura systemu społeczno-politycznego miała totalitarny charakter. Jak wielkie jednak różnice występowały między warunkami życia narodu i poszczególnych ludzi w ważnych podokresach tej epoki! Najstraszliwsze czasy Polski Ludowej to czasy, gdy panem Związku Radzieckiego i bloku państw zależnych od ZSRR był Józef Stalin. Był to okres, w którym nastąpiła bezwzględna likwidacja niepodległościowego podziemia, sił politycznych próbujących ratować to, co jeszcze wydawało się do uratowania w Polsce podporządkowanej komunistycznej Rosji, okres terroru, otwartej walki o całkowite podporządkowanie Kościoła komunistycznej władzy i działań zmierzających do maksymalnego upodobnienia systemu politycznego i społeczno-gospodarczego Polski do radzieckich wzorców. To w tym okresie cena ludzkiego życia była najmniejsza i najbliżej było do realizacji totalitarnego modelu państwa. Polska po Październiku 1956 roku była już inna. Nadzieje na głębszą liberalizację systemu – rozbudzone w 1956 roku – nie sprawdziły się. Polska pod rządami Władysława Gomułki pozostała partyjną dyktaturą uzależnioną od Związku Radzieckiego. Jednak przestrzeń realnych swobód narodowych bardzo się poszerzyła i znikło zagrożenie fizyczną likwidacją ludzi uznanych przez system za przeciwników. Najbardziej skrajne pomysły ideologiczne władzy z epoki stalinowskiej zostały zarzucone. Większość tego okresu to lata szare: zgrzebnego socjalizmu i „małej stabilizacji”. Swą wyraźną specyfikę miała także gierkowska dekada. Za zaciągane na Zachodzie kredyty władze starały się dawać Polakom złudne poczucie dynamicznego rozwoju kraju. Ogłaszały, że Polska stała się dziesiątą potęgą przemysłową świata. Żyliśmy [ 61 ]


Iwan Krastew

Demokracja i niezadowolenie: refleksje o roku 1989

To był najlepszy rok. Rozważając historyczne znaczenie środkowoeuropejskich rewolucji, Robert Cooper pisał, że „rok 1989 oddziela przeszłość od przyszłości niemal tak wyraźnie, jak dzielący Wschód od Zachodu mur berliński”1. Ówczesne rewolucje uczyniły wolę ludu, wyrażoną w wolnych, sprawiedliwych wyborach, jedynym źródłem prawomocnej władzy, jaką uznają współczesne społeczeństwa. Wyczerpały się wielowiekowe argumenty wątpiące w zalety i realność demokracji. Demokracja miała wrogów, ale utraciła krytyków. Rewolucyjne tłumy na ulicach Pragi i Berlina Wschodniego – pokojowe, zwycięskie, upominające się o prawo do życia w „normalnym społeczeństwie” – były ostatecznym dowodem wyższości liberalnej demokracji jako formy rządów. Sprzeczności nękające europejską demokrację przez minione dwa stulecia zyskały wreszcie, zdało się, rozwiązanie. Zachęceni upowszechnianiem się ustroju demokratycznego po upadku komunizmu teoretycy polityki zainteresowali się bardziej procesem demokratyzacji niż przemianami w istniejących demokracjach. Niewiele poświęcono uwagi wpływowi roku 1989 na zmianę sposobu postrzegania demokracji przez jej obywateli. Demokracja przestała być najmniej niepożądaną formą rządów – albo, jak kto woli, najznośniejszą ze złych. Zaczęto widzieć w niej najlepszy sposób sprawowania rządów, kropka. Zaczęto patrzeć na nią nie jak na coś, co nas ocali przed czymś gorszym, tylko jako na źródło wolności, dobrobytu oraz uczciwych i sprawiedliwych rządów, wszystko w jednym, dużym pakiecie. Dziś, dwadzieścia lat po upadku muru berlińskiego, rośnie niepewność co do roli roku 1989 i stanu europejskiej demokracji (zwłaszcza w Europie Środkowej). Spada stale zaufanie do instytucji demokracji, między innymi do wyborów. Klasa polityczna postrzegana jest jako gromadka skorumpowanych egoistów. Rośnie niezadowolenie z demokracji. Według sondażu z 2007 roku mniejszość respondentów jest zdania, że skorzystała z upadku muru berlińskiego, oznaczającego kres epoki żelaznej kurtyny (21 procent Litwinów, 24 procent Bułgarów i Rumunów, 30 procent Węgrów, 1 Robert Cooper, The Meaning of 1989, „Prospect”, 20.12.1999, Issue 47.

[ 87 ]


Timothy Garton Ash

Aksamitna rewolucja dawna i przyszła

Jesienią 1989 roku „aksamitną rewolucją” nazwano pokojową, negocjacyjną i bardzo spektakularną zmianę ustroju w małym środkowoeuropejskim kraju, którego już nie ma. O ile zdołałem ustalić, jako pierwsi terminem tym posłużyli się zachodni dziennikarze, od których przejęli go Václav Havel i inni czescy i słowaccy przywódcy opozycji.1 Tym chwytliwym określeniem obejmowali potem ex post różni autorzy, w tym i ja, mówiąc o „aksamitnych rewolucjach roku 1989”, wydarzenia w Polsce, na Węgrzech i w NRD. Dwadzieścia lat później, latem roku 2009, Republika Islamska Iranu zorganizowała pokazowy proces działaczy politycznych i intelektualistów oskarżonych o podburzanie do enghelab-e makhmali – czyli aksamitnej rewolucji. Przez dwie dekady dramatyczne wydarzenia rozgrywające się w takich krajach, jak między innymi Estonia, Łotwa, Litwa, RPA, Chile, Słowacja, Chorwacja, Serbia, Gruzja, Ukraina, Białoruś, Kirgistan, Liban i Birma, opatrywano mianem rewolucji z dodatkowym, zmiennym przymiotnikiem. Czytaliśmy więc o rewolucji śpiewającej (kraje bałtyckie), pokojowej, negocjacyjnej (RPA, Chile), róż (Gruzja), pomarańczowej (Ukraina), kolorowej (powszechne postpomarańczowe warianty), cedrowej (Liban), tulipanów (Kirgistan), wyborczej (termin ogólny), szafranowej (Birma) i ostatnio w Iranie – zielonej. Często, jak w pierwszym – czechosłowackim – przypadku, chwytliwe określenie popularyzują pospołu zagraniczni dziennikarze i działacze polityczni danego kraju. Wydarzenia te można ze zmienną trafnością określić jako wcale nie zawsze skuteczne próby powtórzenia modelu z roku 1989 – pokojowej, negocjacyjnej zmiany reżimu z elementem masowych protestów, mobilizacji społecznej i non violence. Aksamitna rewolucja jest, jak się zdaje, nie tylko przeszłością – także teraźniejszością, a może i przyszłością. Określenie to przestało odnosić się do konkretnego historycznego wydarzenia – aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji w 1989 roku – stając się terminem ogólnym, gatunkiem AR. 1 Liczne rozmowy z czołowymi czeskimi i zachodnimi historykami aksamitnej rewolucji nie pozwoliły mi (jak dotąd) ustalić, kto pierwszy użył tego terminu.

[ 95 ]


Claus Offe

Dlaczego kubański socjalizm uniknął roku 1989? Refleksje o tym, czego nie było W roku 2009 pamiętano nieoczekiwane, nagłe, pokojowe i ostateczne załamanie się przed dwudziestu laty autorytarnego państwowego socjalizmu, a następnie jego transformację w ustrój demokratycznego kapitalizmu. Mało kto nie przyzna, że było to od zakończenia drugiej wojny światowej najdonioślejsze wydarzenie dla regionu i świata. Jednak ani załamanie się, ani ustrojowa transformacja nie były zjawiskiem powszechnym. Wydarzyły się w tych (i tylko tych) krajach, które przed rokiem 1989 miały swe stolice w Europie. Dotyczy to, w bardzo różnym stopniu, z jednej strony wszystkich państw Układu Warszawskiego, a z drugiej Jugosławii. Nowe państwa powstały wskutek rozpadu dawnych, a jedno, NRD , zniknęło, łącząc się z innym. Jednak autorytarny socjalizm państwowy przetrwał poza Europą, gdzie najwyraźniejszym przykładem tej ustrojowej ciągłości są Chiny, Korea Północna, Wietnam i Kuba. Przyszli historycy będą musieli wyjaśnić w pełni te n i e w y da r z en i a . Dlaczego kraje te nie poddały się tak zaraźliwej gdzie indziej dynamice załamywania się państwowego socjalizmu?

I Największą zagadką wśród nich jest Kuba – biedne, odległe państewko wyspiarskie narażone na wielkie gospodarczo-militarno-polityczne zagrożenie i sankcje, w których prym wiodą USA, z tej więc racji przez cały okres swego istnienia zdane na łaskę nieistniejącego już Związku Radzieckiego. Jako dawna hiszpańska kolonia jest to kraj o przeważająco „europejskiej” kulturze (w sensie języka i religii), choć z elementami kultury afrykańskiej w życiu duchowo-artystycznym, a także pod względem składu etnicznego. Co więcej, nie ulega wątpliwości, że sytuacja ekonomiczna współczesnej Kuby była i jest co najmniej równie kryzysowa, jak sytuacja krajów Układu Warszawskiego i RWPG pod koniec lat 80. Wszystkie te okoliczności kazałyby oczekiwać tam podobnej transformacji ustrojowej jak w Europie Środkowo-Wschodniej. Jednak nic [ 107 ]


Andrzej Paczkowski

Mur berliński a sprawa polska

W początkach XVIII wieku na zachód i na wschód od Polski powstały dwie nowoczesne, scentralizowane i zmilitaryzowane monarchie absolutne: Prusy i Rosja. Obie miały, co naturalne dla tego typu państw, ambicje imperialne. Od tego czasu, to jest przez około trzysta lat, Polska i Polacy znajdują się w tym trudnym sąsiedztwie. Zarówno z uwagi na własne słabości, jak i agresywność Rosji i Prus (a także innego jeszcze państwa niemieckiego – Austrii) w 1795 roku Polska została wykreślona z mapy Europy, a idee odzyskania niepodległości i odrodzenia – a nie urządzenia – państwa stały się zasadniczym elementem polskiej myśli politycznej. Weszły na trwałe w krwioobieg polskiej kultury, do czego asumpt dał poryw romantyczny z lat 30.–40. XIX wieku, który naznaczył – i wciąż naznacza – nie tylko uczucia, ale i czyny znacznej części Polaków. Jednak także w latach 1918–1939, gdy polskie państwo odrodziło się, nie było spokojne o swoją przyszłość, choć w 1920 roku zdołało odepchnąć agresję bolszewików, których uważano za sukcesorów Cesarstwa Rosyjskiego. Sami bolszewicy uznawali się za matecznik światowej rewolucji, a za najważniejszego partnera w jej rozprzestrzenianiu na całą Europę – a później na świat – uważali niemiecki proletariat. Nie przeszkadzało to im szukać związków z „burżuazyjnym” państwem niemieckim, dla których oparciem była wspólna kontestacja traktatu wersalskiego. Wynikiem tego były umowa podpisana w Rapallo w 1922 roku i późniejsza współpraca gospodarcza i wojskowa. Kiedy w latach 30. zarówno stalinowski Związek Sowiecki, jak i hitlerowska Rzesza Niemiecka wkroczyły na ścieżkę szybkiej modernizacji i budowy potęgi militarnej, w Polsce rozległy się dzwonki alarmowe. Powracały dylematy dobrze znane z niedawnych lat: który sąsiad jest groźniejszy? Czy należy wiązać się z jednym przeciwko drugiemu? Odpowiedź udzielona przez Józefa Piłsudskiego była raczej jasna: groźniejsi są Sowieci, ale nie należy wiązać się z Niemcami, lecz prowadzić politykę „równego dystansu” wobec Moskwy i Berlina. Aksjomat ten uzupełniała opcja na rzecz sojuszu z mocarstwami zachodnioeuropejskimi: Francją i Anglią. Sceptycy nazywali to „sojuszem egzotycznym”, ale ważniejsze było to, iż sojusz miał charakter [ 119 ]


George Soros

Moja filantropia

Alik, którego znam od ponad trzydziestu lat, dobrze pasuje do recepty Antonia Gramsciego na życie zaangażowane – pesymizm intelektu plus optymizm woli. To, że Fundacja im. Stefana Batorego stała się „izbą rozrachunkową” polskiej debaty, jest jego zasługą – jego trudu i zamiłowania do krytycznych dyskusji. Wszystkie polskie nurty polityczne uważają Fundację za miejsce, gdzie toczy się ożywiona publiczna wymiana opinii. Dzieje się tak dzięki wytrwałości Alika, jego poświęceniu i niespożytej sile umysłu. Jest intelektualistą publicznym i zaangażowanym w najprawdziwszym sensie tego słowa – wprowadzonym głęboko w najważniejsze globalne i polskie sprawy. Alik uczestniczył w mojej filantropijnej epopei, którą tu opisałem, a zwłaszcza pomagał mi przed laty stawiać pierwsze kroki na polskim gruncie. Jestem tyleż egoistą, co egocentrykiem, do czego się przyznaję bez wyrzutów sumienia. Niemniej przez minione trzydzieści lat rozwijałem wielkie filantropijne przedsięwzięcie, Open Society Institute, którego roczny budżet sięgał pół miliarda dolarów i zbliża się do miliarda. Działa we wszystkich częściach świata, obejmując zaskakująco szeroki, nawet dla mnie, wachlarz problemów. Myślę, że nie jestem jedynym egoistą i egocentrykiem, taka jest większość z nas. Jestem tylko bardziej szczery. Są na pewno na świecie ludzie prawdziwie miłosierni, lecz niewielu zgromadziło potrzebny do uprawiania filantropii majątek. Na zajęcie to patrzyłem zawsze nieufnie. Pod wieloma względami jest zaprzeczeniem ludzkiej natury i dlatego rodzi mnóstwo hipokryzji i wiele paradoksów. Filantropia ma służyć dobru innych, jednak dla wielu filantropów najważniejsze są własne ambicje. Ma pomagać ludziom, lecz często uzależnia ich, czyniąc przedmiotem dobroczynności. Wnioskodawcy mówią fundacjom to, co chciałyby usłyszeć, a potem robią to, na co mają ochotę. Oto najwyraźniejsze paradoksy. Skoro krytykuję filantropię, to dlaczego poświęciłem jej tak dużo mego majątku i energii? Odpowiedź mieści się po części w mojej biografii, po części w systemie pojęciowym, jakim kierowałem się w życiu, a po części to zwykły zbieg okoliczności. [ 127 ]


Irena Grudzińska-Gross

Polskie „my”

W artykule Pamięć i wspólnota narodów Aleksander Smolar rozważa różnice między pamięcią historyczną Europy Wschodniej i Zachodniej. „Weszliśmy do Unii [Europejskiej] – pisze – z naszymi odmiennościami, z naszą pamięcią w istotnych elementach odbiegającą od tej, która dominuje na Zachodzie”. Czy różnice te, zdaje się pytać, stanowią poważne zagrożenie dla stałości organizmu politycznego, jakim jest Unia Europejska? Cytuje także sławny wykład Ernesta Renana z roku 1882 Co to jest naród?: „Wspólna pamięć tworzy poczucie współodpowiedzialności, uczucie solidarności. Solidarność wyrastająca z przeszłości jest też wyrazem woli życia razem”. „Słowa te – pisze Smolar – dotyczyły narodu. Europa nie jest i nie będzie jednym narodem, ale słowa te zdają się odnosić również do Unii Europejskiej.”1 Chciałabym więc, w nawiązaniu do jego rozważań, zapytać, na czym ta współodpowiedzialność i solidarność „unioeuropejska” mogłaby się opierać. Zaczynam jednak od pytania podstawowego: jakie jest to „my”, którego Smolar używa, mówiąc „weszliśmy do Unii”? Nie chodzi mi oczywiście o samoidentyfikację autora, bo jest to „my” wypowiadane spontanicznie i naturalnie, automatycznie dostępne wszystkim, dla których polski jest językiem macierzystym. Nie pytam tu o skrajny i irracjonalny wyraz przywiązania do tożsamości etnicznej czy do państwa-narodu ani nie zajmuje mnie dość oczywista krytyka nacjonalizmu jako przeszkody w budowaniu solidarności europejskiej. Interesuje mnie „my” państwowo-narodowe, obiegowa, codzienna, narodowo-państwowa tożsamość, jej siła, źródła i zalety. Bo to z nią będzie się musiała liczyć i na niej opierać przyszła zjednoczona Europa. Dwadzieścia lat temu, jak pamiętamy, motorem wkraczania Polski do Europy było dążenie do „normalności” – do, jak wspomina Smolar, Europy demokracji i zamożności. Dziś, gdy już jesteśmy w Unii, naszym hasłem jest „odmienność”, a nasza europejskość nawiązuje do przeszłości mitycznej, chrześcijańskiej w sposób w Europie Zachodniej nieobecny. Dzisiejsza Polska jest religijnie, a także etnicznie i językowo jednolita w stopniu dotychczas w historii europejskiej naszego obszaru 1 Aleksander Smolar, Pamięć i wspólnota narodów, „Gazeta Wyborcza”, 11.07.2009.

[ 153 ]


Jerzy Jedlicki

Pojednanie? Ale kogo z kim?

Raz po raz słyszę nawoływania, że powinniśmy się – my, Polacy – pojednać wreszcie z Niemcami, Rosjanami, Żydami lub Ukraińcami. Towarzyszą temu przeważnie zdania, że jakiś niedawny symboliczny akt albo jakaś wydana ostatnio książka takiemu pojednaniu służy lub właśnie je utrudnia, bo na przykład jest – jak Strach Jana Tomasza Grossa – zbyt oskarżycielska i niesprawiedliwa. Otóż z tym jednaniem się na różne strony, z przepraszaniem, przebaczaniem, pamiętaniem i zapominaniem mamy od dawna kłopot. Uważamy za rzecz oczywistą, że każdy człowiek odpowiada tylko za własne czyny i zaniechania, co najwyżej także za swoich podwładnych, nikt przeto nie ma obowiązku spowiadania się z cudzych grzechów i pokutowania za nie swoje winy. To jest zasadą nowoczesnego prawa i świeckiej, liberalnej etyki. A jednak pojawia się tu pewna zawiłość, która sprawia, że rzecz nie jest tak prosta. Zawiłość wiąże się szczególnie z problemem narodu, jako że poczucie przynależności do określonego narodu było, i przeważnie nadal pozostaje, ważnym składnikiem naszej tożsamości, czyli odpowiedzi na pytanie: „kim jestem?”. Poczucie to może być podzielone i chwiejne, gdy na przykład jestem obywatelem państwa, które nie jest państwem mojego narodu, albo gdy mam rodziców dwojga narodowości i przez wychowanie do obu tradycji jestem przywiązany. Albo gdy w młodym wieku osiedliłem się w obcym kraju i z czasem przyswoiłem sobie inną narodową kulturę niż ta, którą przeznaczył mi przypadek urodzenia. Mimo jednak ogromnej liczby takich przypadków rozszczepionej czy podwojonej tożsamości żywimy na ogół w Europie przekonanie, iż należymy – każdy z osobna – do jakiejś narodowej wspólnoty, którą zwykliśmy obejmować, nieraz całkiem odruchowo, zaimkiem „my”. Owo „my” sięga zazwyczaj daleko wstecz, ogarniając minione pokolenia. Tak więc w podręcznikach historii i w różnych o niej opowieściach można czytać, że wygraliśmy taką, a taką bitwę czy wojnę, straciliśmy tylu i tylu zabitych w powstaniu, utraciliśmy albo odzyskaliśmy swoje państwo. To gramatyczne „my” używane jest niemal bezwiednie, a przecież świadczy o tym, że czujemy się j a k g d y by [ 163 ]


Klaus Bachmann

Jaką przyszłość ma polska historia?

Dlaczego społeczeństwa zmieniają stosunek do przeszłości – i dlaczego Polacy robią to inaczej? Media zachodnioeuropejskie co pewien czas zarzucają polskiej opinii publicznej „niechęć do konfrontacji z ciemnymi stronami własnej historii”, apologetyczny stosunek do popełnionych w przeszłości zbrodni albo lekceważenie i bagatelizowanie wydarzeń, które przez innych są uważane za haniebne. Polscy politycy, komentatorzy i (niektórzy) naukowcy odpowiadają zazwyczaj, że nie ma potrzeby zajmowania się tymi „ciemnymi plamami”, ponieważ albo nie miały one miejsca, albo nie powinny być oceniane negatywnie, albo zostały zrównoważone przez inne wydarzenia, które należy ocenić pozytywnie. Ten mechanizm powtarza się szczególnie często w związku z wydarzeniami antyżydowskimi – na przykład przy okazji kolejnych rocznic pogromu kieleckiego. Szczytowym wydarzeniem, które wywołało taką konfrontację ocen, były obchody rocznicy pogromu w Jedwabnem. To samo powtarza się jednak również w przypadku debat historycznych o kolaboracji, której – zgodnie z opisaną wyżej strategią obronną – albo nie było, albo równoważy ją rzekomo wyjątkowo silny opór antyhitlerowski. Według tej strategii zjawisko szmalcowników i okupacyjnego antysemityzmu jest „moralnie” równoważone przez istnienie organizacji pomocy Żydom i wielkiej liczby „sprawiedliwych wśród narodów świata” pochodzących z Polski.1 Na pierwszy rzut oka są to spory o fakty i o ich ocenę. Ten drugi wątek nie podlega rozstrzygnięciom naukowym: nie ma naukowych narzędzi, które pozwoliłyby bezspornie i w sposób, który wszyscy uczestnicy mogliby akceptować, rozstrzygnąć, 1 Przykładem może być debata na temat polskiej kolaboracji na łamach wpływowego czasopisma naukowego „Slavic Review”, Vol. 64, No. 4, 2005: Klaus Peter Friedrich, Collaboration in a „Land without a Quisling”. Patterns of Cooperation with the Nazi German Occupation Regime in Poland during World WarII, s. 77–746; John Connelly, Why the Poles Collaborated So Little. And Why That Is No Reason for Nationalist Hubris, s. 771–781; Jeffrey W. Jones, „Every Family Has Its Freak”. Perceptions of Collaboration in Occupied Soviet Russia, 1943–1948, s. 747–770; Tanja Penter, Collaboration on Trial. New Source Material on Soviet Postwar Trials against Collaborators, s. 782–790; Martin Dean, Where Did All the Collaborators Go?, s. 791–798. Ważne są tu też listy kilku autorów odzwierciedlające opisaną wyżej strategię obronną: Piotra Wandycza, Anny M. Ciencialy, Johna Conelly'ego i Jeffreya Jonesa, s. 885–893.

[ 171 ]


Joanna Kurczewska

Polityka historyczna niejedno ma imię

I „Operacje na narracjach różnego typu przeszłości”, zwłaszcza narodowej i europejskiej, dokonywane przez wielkie podmioty instytucjonalne (takie jak państwa narodowe czy narodowe i ponadnarodowe społeczeństwa obywatelskie) są i fascynujące dla analityków, i trudne dla tych, którzy tę złożoną strategię urzeczywistniają. Są dziś i w przyszłości działaniem koniecznym, gdyż „wciąż nie nastąpiło zjednoczenie pamięci na miarę kontynentu. W ludzkich umysłach żelazna kurtyna jeszcze się nie podniosła”. 1 Konstatację tę można i należy uszczegółowić, odnosząc ją do przypadku Polski2, do jej sposobów radzenia sobie z narracjami własnej przeszłości narodowej i lokowania jej w narracjach Unii Europejskiej, nie tylko tych odnoszących się do teraźniejszości. Te sposoby musiały się zderzyć z wizerunkami Polski obecnymi w wyobraźni zbiorowej społeczeństw zachodnich „zadomowionych” od dawna w Unii Europejskiej. Było i jest istotne, czy te polskie operacje na przeszłości narodowej i europejskiej dają asumpt, by traktować III RP jako „cennego reprezentanta krajów postkomunistycznych” czy jako „kłopotliwego przybysza” z bagażem odrębnej pamięci narodowej, który trudno się europeizuje. Dlatego też pytanie o to, jakie określenia przeszłości te operacje uruchamiają, w jakich kontekstach społecznych to się dzieje, jest tak ważne.

1 Bronisław Geremek cytowany w tekście Paola Morawskiego, Unia musi być dla ludzi, „Gazeta Wyborcza”, 13.07.2009. 2 A dokładniej – odnosząc ją do operacji na danych z przeszłości podstawowych podmiotów instytucjonalnych składających się na nią. Chciałabym podkreślić, iż nie uważam tego rodzaju operacji za wyłączną domenę państwa i jego instytucji. Sądzę, że jest wiele innych tego typu podmiotów, którym można przypisać kompetencje poznawcze i społeczne do tworzenia własnej polityki historycznej. Uważam, iż interesującym zadaniem jest dopiero analizowanie łączności między tworzonymi i propagowanymi przez te podmioty narracjami przeszłości narodowej i europejskiej. Ta sieć powiązań, pozytywnych i negatywnych, tak między tymi podmiotami, jak i ich narracjami, jest często tak mało przezroczysta, że stanowi zagadkę godną talentu Sherlocka Holmesa.

[ 179 ]


Jacek Kochanowicz

Dwa instytuty

Tylko jeden ze wspomnianych w tytule instytutów istnieje naprawdę – jest nim Instytut Pamięci Narodowej. Środki, jakimi dysponuje, i uwaga, jaką przyciąga, zdają się dowodzić znacznego społecznego zainteresowania przeszłością, a w każdym razie pewnym jej aspektem, dość szczególnie zresztą rozumianym. Drugi instytut, który mam tu na myśli, a którego nie ma, mógłby się nazywać na przykład „Instytutem Studiów nad Przyszłością”, może mniej górnolotnie – nazwa jest obojętna, ważne natomiast, że celem i przedmiotem jego działania powinno być myślenie o problemach kraju w kontekście globalnym i w długiej perspektywie czasowej. Zainteresowanie przyszłością nie wydaje się jednak w Polsce wielkie. Ograniczone są też zdolności do realizowania zamierzeń (zwłaszcza publicznych) o dużym stopniu złożoności i długiej perspektywie czasowej. Oczywistym, często przywoływanym przykładem jest tu niezdolność stworzenia funkcjonującego programu budowy autostrad, ale dotyczy to znacznie szerszego wachlarza przedsięwzięć z zakresu infrastruktury transportowej i energetyki, a przede wszystkim działań związanych z kapitałem ludzkim – z edukacją, badaniami naukowymi i zdrowiem publicznym.1 Można powiedzieć, że słabe umiejętności myślenia i działania w kategoriach wymagających długiej perspektywy czasowej i złożonych struktur organizacyjnych należą do przejawów tego, co Piotr Sztompka określa mianem deficytu kompetencji cywilizacyjnych.2 Dalsze uwagi, wychodząc od powyższej konstatacji, zmierzają do zarysowania pewnych możliwych odpowiedzi na pytanie, dlaczego, po pierwsze, tak wielkie jest zainteresowanie traktowaną w pewien szczególny sposób przeszłością, po drugie – dlaczego tak niewielkie tym, co będzie.

1 Jak doniosła „Gazeta Stołeczna” (w październiku 2009 roku), dość późno okazało się, że prace projektowe związane z dwiema ważnymi inwestycjami komunalnymi – mostem Północnym i systemem odprowadzania ścieków z Warszawy lewobrzeżnej do znajdującej się po przeciwnej stronie Wisły oczyszczalni – nie były skoordynowane. Ten brak koordynacji może spowodować znaczne opóźnienia w budowie. 2 Piotr Sztompka, Civilizational Incompetence: The Trap of Postcomunist Societies, „Zeitschrift für Soziologie”, Jg. 22, Heft 2, 1993, s. 85–95.

[ 187 ]


Adam Michnik

„Tak myślą Włochy, Niemcy i Sowiety”

W 1937 roku, na łamach tygodnika „Prosto z mostu”, ukazał się esej Alfreda Łaszowskiego Analiza łez krokodylich. Głosząc pochwałę idei totalitarnych, Łaszowski pisał: „Państwo totalne zakłada istnienie pewnych prawd bez względu na ich słuszność obiektywną. Jego dogmaty spełniają funkcję hipotez roboczych. [...] Wszystko, co je rozkłada i niweczy, musi być zniszczone. Tak myślą Włochy, Niemcy i Sowiety”. Czynnikiem „rozkładowym” był „demoliberalizm” – tak właśnie myśleli faszyści i komuniści. Zaś symbolem „demoliberalizmu” w Polsce był Antoni Słonimski.

I Napisał Słonimski w połowie lat 30. wiersz wart przypomnienia – Gratis pro Deo. Koleżance Żydówce wczoraj dał po twarzy, A dziś kupił mimozę dla swej chorej siostry, Któż to mądrze rozdzieli, sprawiedliwie zważy? I czułość, i nieczułość. Świat nie jest tak prosty. Patrzcie na tego męża. W nim duma niemiecka! Żelazną ręką krwawo swój naród prowadzi. A przecież dobrotliwie patrzy w oczy dziecka, Uśmiecha się i ręką jasną główkę gładzi. Cóż z tego, że krwią karty historii zabrudzi, Gdy patent na człowieka wyłudzi najtaniej. Lubią kwiaty i dzieci panowie tyrani! Gratis pro Deo. Nie darmo dla ludzi.

Komentując swój czas zdominowany przez różnych młodzieńców marzących przed zaśnięciem o karierze Stalina czy Mussoliniego, zanotował swoje uwagi na temat wojny domowej w Hiszpanii. [ 201 ]


Abp Józef Życiński

Między nihilizmem a godnością człowieka

Szybkie tempo zmian kulturowych sprawia, iż wiele wartości i postaw, które wczoraj jawiły się jako niekontrowersyjne, wywołuje dziś ostre konflikty lub prowadzi do propozycji aksjologicznych rodzących konsternację. Jako przykład pozytywny można wskazać konsekwentną obronę godności ludzkiej znamienną dla antropologii inspirowanej przez zasady sformułowane w protestach polskiego Sierpnia, jako negatywny – radykalne propozycje apoteozy różnych odmian nihilizmu. O niepokojącym kulturowo charakterze tych ostatnich zmian świadczą choćby uwagi o wzroście popularności tradycji „pałkarskiej” w polskiej publicystyce politycznej ostatniego okresu.1 W dorobku Aleksandra Smolara znajdujemy konsekwentną afirmację tych zasad humanizmu, które bywają często nierozumiane we współczesnych propozycjach stawiających sukces polityczny ponad obiektywną wartość godności osoby ludzkiej. Dlatego też w poświęconej mu księdze szczególnie ważna okazuje się refleksja nad stanowiącymi współczesne wyzwanie propozycjami alternatywnymi, w których usiłuje się kwestionować klasyczne pojęcie godności osoby ludzkiej.

Błąd antropologiczny po raz wtóry Charakteryzując najgłębsze mechanizmy przemian 1989 roku, Jan Paweł II wskazał na błędną koncepcję człowieka, której wyrazem był kolektywizm marksistowski. Niestety, gatunek ludzki może błądzić wielokrotnie przy próbach odnalezienia odpowiedzi na pytanie o swą naturę. Powtórki z fałszywych antropologii mogą się okazać procedurą nadzwyczaj kosztowną kulturowo, zaś ich odrzucenie nie zawsze musi przychodzić w tak łagodnej formie, jak to było w przypadku pamiętnej jesieni ludów. Doniosłość tej problematyki pozwala pojąć, dlaczego swą pierwszą encyklikę Redemptor hominis Papież z Polski poświęcił obronie godności człowieka, 1 Jerzy Illg, Mój Znak, Znak, Kraków 2009, s. 328.

[ 221 ]


Marek Edelman

Zło może urosnąć

Drogi Aliku, nie może zabraknąć głosu Marka Edelmana wśród składanych Ci hołdów. Inicjatorzy publikacji zadbali o to zawczasu, ale Marek nie byłby sobą, gdyby tak od razu przyjął zaproszenie z bezkrytycznym entuzjazmem. Może by Ci się w głowie przewróciło? A z drugiej strony, co mógłby Ci napisać szczególnego, skoro proszono o zabranie głosu tak wielu? Dlaczego to piszę? Bo widzę Marka podczas tych zmagań i staram się z Tobą tym obrazem podzielić. A może podświadomie chciałabym wykorzystać Twój benefis, żeby przypomnieć Marka przekornego, narzucającego swoje zdanie i zarazem niepewnego, a nawet nieśmiałego. Żeby towarzyszył Ci Jego żywy obraz, a nie same słowa napisane czarnymi literami na białym papierze. Zabrakło czasu, choć zdawało się, że jest go dosyć. Dlatego tekst, który dostajesz od Marka na siedemdziesiąte urodziny, nie był pierwotnie skierowany wyłącznie do Ciebie – choć niewątpliwie byłeś jednym z jego adresatów. Marek Edelman wygłosił go przed międzynarodowym audytorium z okazji rozpoczęcia polskiej prezydencji Task Force for International Cooperation on Holocaust Education, Remembrance and Research. Zło może urosnąć. Teraz ta przestroga jest Twoją własnością. Nieś ją dalej. Bo Marek Edelman powtarzał nam także, że „wolność i demokracja nie są dane raz na zawsze – trzeba o nie stale walczyć”. Paula Sawicka

Jestem skrępowany, że mam do Państwa mówić. Stoję tu samotny, stoję tu z przypadku, jak prawdopodobnie całe życie. Wszechświat też prawdopodobnie powstał z przypadku. A tu, na tej sali, są ministrowie, ambasadorzy, profesorowie, posłowie, dyrektorzy, wychowawcy, nauczyciele. Za wami są instytucje, organizacje, rządy i nawet całe państwa. Za mną jest nicość. Nicość, w którą odeszły setki tysięcy ludzi, których odprowadzałem do wagonów. Nie mam prawa mówić w ich imieniu, bo nie [ 231 ]


Jarosław Hrycak

Holokaust i Hołodomor jako wyzwania dla pamięci zbiorowej Mój krótki artykuł jest związany z dwiema nastręczającymi wielu problemów koncepcjami – Holokaustem1 i Wielkim Głodem (Hołodomorem). Jednak przedmiotem moich rozważań są tu nie tyle te dwie koncepcje, ile stojący między nimi w tytule artykułu spójnik „i”. Próba powiązania tych dwóch koncepcji jest jeszcze bardziej problematyczna niż każda z nich z osobna. Nie jest moim celem porównywanie Holokaustu i Wielkiego Głodu. Podobnie nie będę szukał wyjaśnienia, czy w ogóle to porównanie ma sens – i jeśli tak, to gdzie znajdują się granice, poza którymi ten sens ulega zatraceniu. Ta kwestia wymaga odrębnego artykułu, którego napisanie w tej chwili wykracza poza moje możliwości. Mój cel jest znacznie skromniejszy: pokazać, od kiedy i w jakich warunkach te dwie koncepcje zaczęły być ze sobą wiązane oraz co to wiązanie może powiedzieć o współczesnej polityce pamięci na Ukrainie. Trudno dziś dokładnie ustalić, kto i kiedy po raz pierwszy porównał Holokaust i ukraiński głód lat 1932–1933. To porównanie pojawiło się znacznie wcześniej niż sama koncepcja Wielkiego Głodu.2 Prawdopodobnie jako pierwszy uczynił to sam twórca koncepcji „genocydu” Raphael Lemkin. Tekst na ten temat, napisany przezeń tuż przed śmiercią, pozostał nieznany i został opublikowany dopiero niedawno. Wymiar publiczny porównanie to zyskało dopiero na początku lat 80. XX wieku, przy czym w pewnym stopniu przypadkowo. W 1983 roku ukraińska diaspora w Ameryce Północnej zorganizowała masowe przedsięwzięcia upamiętniające pięćdziesiątą rocznicę ukraińskiego głodu. Obchody odbywały się w atmosferze rozkwitu zainteresowania Holokaustem w Ameryce Północnej po emisji serialu telewizyjnego Holocaust (1978). Ukraińcy próbowali powtórzyć sukces diaspory żydowskiej zdobywającej przychylność dla Izraela dzięki przypominaniu światu o tragedii Żydów podczas drugiej wojny 1 O problemach związanych z koncepcją Holokaustu patrz: István Deák, Essays on Hitler’s Europe, University of Nebraska Press, Lincoln 2001, s. 67–68. 2 Koncepcję Wielkiego Głodu (Hołodomoru) stworzyli i wprowadzili do obiegu w okresie gorbaczowowskiej pierestrojki, w 1988 roku, ukraińscy poeci – albo Iwan Dracz, który rok później został przewodniczącym Ruchu, najbardziej masowej ukraińskiej organizacji opozycyjnej, albo też mniej znany Ołeksij Musijenko; por.: S.W. [Stanisław Władysławowycz] Kulczyćkyj, Hołod 1932–1933 w Ukrajini jak henocyd / Gołod 1932–1933 w Ukrainie kak gienocid, Instytut Istoriji Ukrajiny, Kyjiw 2005, s. 142.

[ 233 ]


Timothy Snyder

Antysemityzm komunistyczny i etyka uniwersalna: rozważania historyczne Po koniec życia Stalin podjął dziwną decyzję. Postanowił rozpocząć prześladowanie Żydów ledwie parę lat po tym, jak Niemcy wymordowali ponad dwa i pół miliona radzieckich obywateli tylko dlatego, że byli Żydami. Można spierać się o przyczyny, dla których na początku 1953 roku ogłosił „spisek żydowskich lekarzy”. Nękały go myśli o śmierci, miał też obsesję (jak w istocie przez całe życie) na punkcie nastających na czyjeś życie lekarzy. W 1952 roku posłał do więzienia swojego doktora (nie Żyda), gdy ten doradził mu, żeby się oszczędzał. Ale jeszcze w roku 1930, podczas pokazowego procesu rzekomych działaczy Związku Wyzwolenia Ukrainy, zasugerował prokuratorom, by szukali dowodów spisku zbrodniczych lekarzy ukraińskich. Być może niepokoił go Izrael. Liczył na to, że młode państwo żydowskie będzie komunistyczne, a przynajmniej lewicowe, i w rezultacie Związek Radziecki poparł ideę jego utworzenia. Jednak pod koniec 1948 roku Stalin doszedł do wniosku, że Izrael przyłączył się do obozu imperialistów. Radzieccy Żydzi stali się więc czymś, czym dotąd nie byli – mniejszością mającą wsparcie w obcym państwie. Takie właśnie kategorie – między innymi radzieccy Łotysze i radzieccy Polacy – ucierpiały najbardziej podczas wielkiego terroru lat 1937–1938. Ale moim zdaniem do antyżydowskiej polityki pchnął Stalina sam Holokaust. Stalin nie musiał uczyć się od Hitlera antysemityzmu. Musiał jednak znaleźć wytłumaczenie kolaboracji z Niemcami wielu obywateli ZSRR, nie chciał też, by zwycięstwo Armii Czerwonej wyglądało jak sukces Żydów. Wolał wizję narodu rosyjskiego jako wielkiego męczennika, wielkiego bohatera tej wojny. Wymagało to uciszenia tych, którzy myśleli inaczej. Trwałym skutkiem tej decyzji była uniwersalizacja radzieckiej historii. Tylko jeden radziecki pisarz, Wasilij Grossman, zestawiał otwarcie w swych książkach oba reżimy, które miał okazję dobrze poznać – nazistowski i radziecki. Nie wyobrażam sobie, by napisał Życie i los albo Wszystko płynie, gdyby nie antyżydowska krucjata Stalina. Grossman był wielkim pisarzem i jednym z najważniejszych kronikarzy Holokaustu, dzięki czemu porównania te trafiały w jakiejś mierze do zachodniej wyobraźni. Nie zyskał cząstki sławy, na jaką zasłużył, ale jego powieści wywarły ogromny wpływ [ 241 ]


Krzysztof Michalski

Dobro w oczach Boga

Jest takie znaczenie słowa „dobro”, które nie stoi w opozycji do zła. Charakteryzuje ono pewną – podstawową, jak sądzę – możliwość ludzkiego życia, pewną możliwość ludzkiej kondycji; widziany w jej perspektywie świat jest dobry, mimo obecnego w nim zła. Znajomość różnicy między dobrem a złem – wrażliwość moralna – nie wystarcza więc do jej wyjaśnienia. Depozytariuszem tego znaczenia jest nie moralność, lecz religia; możemy, myślę, znaleźć je w tekstach i doświadczeniach tradycji religijnej. Znaczenie to pojawia się już na pierwszych stronach Księgi Rodzaju: „I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił, a było to bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Co to może znaczyć? Na przykład tyle: jest taki punkt patrzenia na świat, w jakim żyjemy, w którym wszelkie zło znika, okazuje się dobrem; wszystko, co w innej perspektywie wydawało się złem – wojny, zbrodnie, umierające niewinnie dzieci – układa się teraz, tak widziane, w jakąś dobrą całość, w jakieś dobro. Dla nas, uczestników, obserwatorów ze skraju drogi, życie jest pełne zła – ale dla kogoś, kto potrafi spojrzeć na nie z odpowiedniego dystansu, życie jest tylko dobre. Niektórzy nazywają taki punkt widzenia „przeznaczeniem”. Jan Paweł II i jego ówczesny sekretarz, ksiądz Stanisław Dziwisz, opowiadali kiedyś Józefowi Tischnerowi i mnie o niedawnym wtedy zamachu. Przez chwilę, w opowiadaniu, zniknęły dzielące ich różnice. Zostało tylko dwóch przyjaciół, w obliczu śmierci złączonych tym samym głębokim przekonaniem: że wszystko, co się z nimi dzieje – ten strzał, ta kula, miejsce, gdzie trafiła – ma jakieś ukryte znaczenie, że jest w tym głęboki sens, który trzeba, mimo wszystko, mimo bólu, strachu, oburzenia, zaakceptować – nawet jeśli się tego sensu nie rozumie, nawet jeśli to wymaga ślepej ufności. Czy to znaczy, że z takiego punktu widzenia – z perspektywy przeznaczenia – zła nie ma, że zło to tylko fatamorgana, rezultat ignorancji? Czy to znaczy, że gdybyśmy znali przeznaczenie, wiedzielibyśmy tym samym, że ostatecznie niewinna śmierć dziecka nie jest zła, że i niezawiniona krzywda, i gwałt, i przemoc, i podłość pełnią jakąś funkcję w spektaklu dobrego świata – a więc też są dobre, też wymagają [ 255 ]


Joanna Tokarska-Bakir

Zmowa społeczna. Socjologia i antropologia zaprzeczania W roku 1987 w „Aneksie” ukazał się tekst Aleksandra Smolara Tabu i niewinność, najlepszy tekst o stosunkach polsko-żydowskich, jaki został napisany. W miarę jak powiększa się bibliografia tematu, coraz częściej wracamy do tego przenikliwego eseju. W niniejszym tekście chcę dodać do niego pojedynczy teoretyczny odsyłacz. Skłania mnie do tego wydana przed trzema laty rewelacyjna książka Eviatara Zerubavela Elephant in the Room. Silence and Denial in Everyday Life1, pierwsze tak gruntowne studium zmowy społecznej. O tabuizacji pisali wcześniej antropologowie (Mary Douglas) i socjologowie (Georg Simmel, Erving Goffman), nikomu jednak nie udało się zaprezentować zjawiska w sposób tak systematyczny, naukowo wiarygodny, a zarazem interesujący, jak uczynił to izraelsko-amerykański badacz. Książka problematyzuje ukryte tryby percepcji, pamięci i polityki świata zachodniego, którymi badacze zajmowali się dotąd rzadko, analizując „raczej cudze plemiona aniżeli swoje własne” (Manuel de Diéguez). Zjawisko zmowy milczenia Zerubavel ilustruje popularną amerykańską kliszą językową elephant in the room2, którą niełatwo oddać po polsku. W polszczyźnie najbliższy jest jej może „sznur w domu wisielca”, nieprzekazujący jednak kolektywnego charakteru zmowy zawieranej bez słów przez wszystkich członków społeczności. Ten aspekt jest tak ważny w koncepcji Zerubavela, że tytułowy idiom postanowiłam zachować w jego oryginalnym kształcie. Autor wymienia go niekiedy na „publiczne”/„otwarte sekrety”3, które to określenie zbliża się do sugestii tekstu Doroty Krawczyńskiej 1 Eviatar Zerubavel, Elephant in the Room. Silence and Denial in Everyday Life, Oxford University Press, Oxford–New York 2006. 2 „An important and obvious topic, which everyone present is aware of, but which isn’t discussed, as such discussion is considered to be uncomfortable”; za: http://www.phrases.org.uk/meanings/elephant-in-the-room.html. Idiom powstał najprawdopodobniej w latach 50. XX wieku w Stanach Zjednoczonych (autor hasła odnotowuje go w lipcu 1952 roku w „The Charleston Gazette”). Upowszechniła go książka Marion H. Typpo, Jill M. Hastings, An Elephant in the Living Room. A Leader’s Guide for Helping Children of Alcoholics, CompCare Publishers, Minneapolis 1984. 3 Pisała o nich już w latach 60. XX wieku Hannah Arendt w eseju Prawda i polityka, rozróżniając między innymi tabu historyczne, tj. traktowanie znanych skądinąd faktów jako sekretów, których publiczne omawianie jest zakazane (na przykład mówienie o obozach zagłady czy o łagrach), i zaprzeczanie przejawiające się w tendencji do przemiany prawdy o faktach w opinie („jak gdyby takie [niemiłe] fakty jak poparcie

[ 261 ]


Pierre Hassner

Komunizm i po komunizmie: czegośmy się dowiedzieli o totalitaryzmie? Nasza przyjaźń z Aleksandrem Smolarem liczy sobie czterdzieści lat i na każdym etapie rozwijała się w cieniu problematyki oraz doświadczenia totalitaryzmu czy też natury reżimów komunistycznych i postkomunistycznych. Jeszcze zanim go spotkałem, byłem towarzyszem podróży „Polinternu”, który zrodził się w czasie kryzysu kubańskiego, kiedy trzech słynnych polskich emigrantów – Zbigniew Brzeziński, Richard Pipes i Leo Labedz [Leopold Łabędź] – wysłało wspólny telegram do prezydenta Kennedy’ego, apelując, by był nieugięty wobec prowokacji Chruszczowa. Pierwszy raz zetknąłem się z Alikiem w roku 1970, kiedy byłem wykładowcą w filii Johns Hopkins University w Bolonii. Przyjechał tam ze Szwecji, gdzie znalazł się po wyjeździe z Polski wskutek prześladowań reżimu Moczara. Gdy pojawił się w mojej grupie, komentowałem właśnie teorię totalitaryzmu Hannah Arendt. Od tego czasu stale wymienialiśmy myśli i doświadczenia. Jedyny bezpośredni kontakt z komunistycznym totalitaryzmem miałem w Rumunii, zaraz po wprowadzeniu reżimu. Alik spędził rok w więzieniu; z wielkim podziwem i niejakim sceptycyzmem obserwowałem nieustającą aktywność Alika i jego przyjaciół na emigracji (zwłaszcza wydawanie „Aneksu”) oraz narodziny KOR-u. Byłem dumny, że polska prasa podziemna drukuje moje teksty. Jednak pod wpływem przypadku Rumunii i zbyt abstrakcyjnej wizji totalitaryzmu nie wierzyłem, by te odważne działania mogły obalić reżim. Nie ja jeden się myliłem. Na seminarium „Wschód–Zachód”, które prowadziliśmy z Pierre’em Grémionem w latach 1975–1989 w Paryżu, nasz przyjaciel Marcin Król powiedział: „Czuliśmy się, jakbyśmy byli zamknięci w indiańskim rezerwacie, nie mogło dojść do rewolucji, bo reżim był totalitarny, a Gierek nas tolerował, bo był przekonany, że nic nie zagraża jego władzy, skoro jest totalitarna”. To, że aktywność grupy intelektualistów pociągnęła za sobą w Polsce – i tylko w Polsce – masowy ruch dziesięciu milionów ludzi, zaskoczyło obie strony. Pamiętam, jak po wprowadzeniu stanu wojennego demonstrowaliśmy przeciwko Jaruzelskiemu z dwoma Smolarami, Alikiem i siedzącym mu na ramionach Piotrem, przyszłym znakomitym dziennikarzem „Le Monde”. [ 281 ]


Zygmunt Bauman

Krótki kurs długiej historii komunizmu

Wizja społeczeństwa komunistycznego poczęta była i narodziła się w łonie „twardej” („stałej”, „solidnej”) fazy nowoczesności. Ślady towarzyszących jej przyjściu na świat okoliczności wryły się w nią dostatecznie głęboko, by ujść cało próbom, jakim poddawało ją następne półtora stulecia nowoczesnych dziejów. Zatrzeć, jak widać, te ślady się nie dadzą. Od kołyski po grób komunizm (zarówno jako wizja, jak i praktyka reorganizacji społecznej rzeczywistości) był i pozostał tworem „solidnej” odmiany nowoczesności: najlojalniejszym w istocie i najbardziej oddanym dziecięciem wśród jej licznej dziatwy i najgorliwszym z jej liczniejszych jeszcze uczniów. Towarzyszył jej wiernie we wszystkich podejmowanych przez nią krucjatach – i był jednym z niewielu towarzyszy broni, którzy dochowali wierności jej ambicjom i usiłowali doprowadzić do końca jej „projekt niedokończony” (by się terminem Jürgena Habermasa posłużyć) jeszcze długo potem, jak fala historii zmieniła kierunek i gdy „solidnie nowoczesny” zamiar zastąpienia żywiołu strukturami skomponowanymi na zamówienie, umocowanymi w realiach społecznych raz na zawsze i opornymi wobec wszelkich dalszych korektur, powszechnie niemal porzucono, wydrwiono lub potępiono czy wręcz wymazano z pamięci. Niezachwianie lojalny wobec zamierzeń, obietnic, zasad i kanonów „solidnej” nowoczesności, trwał jeszcze komunizm przez lat kilka, uparcie a samotnie, na polu bitwy już przez inne oddziały nowoczesnej armii porzuconym – choć od chwili, gdy nowoczesność „solidną” zastąpiła „płynna”, jego losy były już przesądzone i nie stać go już było na to, by utrzymać się przy życiu przez czas dłuższy. W tej nowej fazie nowoczesności komunizm nie mógł być niczym innym niż czkawką po czasach minionych, przeżytkiem z innej epoki, wyciągniętym z lamusa dziwactwem, które nie miało nic do zaoferowania pokoleniom narodzonym i wychowanym w nowej erze – ani nie mogło udzielić żadnej sensownej, wiarygodnie brzmiącej a atrakcyjnej odpowiedzi na całkiem odmienne ambicje, pragnienia, obawy i troski tych pokoleń.

[ 297 ]


Dariusz Gawin

Leszek Kołakowski i kres marksistowskiej tradycji

Pojawienie się na emigracji po 1968 roku jednego z najciekawszych filozofów rewizjonistycznych lat 60. mogło być postrzegane przez zachodnioeuropejską lewicę jako szansa dla nieortodoksyjnego, zachodniego marksizmu. Kołakowski poznał już wcześniej, przede wszystkim w trakcie półrocznego pobytu w Paryżu w roku 1958, takie postacie istotne dla tego środowiska, jak: Henri Lefebvre, Edgar Morin, Dyonis Mascolo, Maurice Merleau-Ponty. Po przyjeździe do Paryża w listopadzie 1968 roku szukał kontaktu głównie z ekskomunistami, intelektualistami, pisarzami, filozofami. Wielu z nich, jak Ruth Fischer, działaczka III Międzynarodówki – zostało wyrzuconych z partii komunistycznej tak jak Kołakowski. Wśród komunizującej lewicy ciągle istniała wiara w to, że socjalizm da się jakoś ucywilizować.1 Po krótkim pobycie we Francji Kołakowski wyjechał do Ameryki Północnej. Pierwszym przystankiem był Uniwersytet McGill w Montrealu, na którym zaproponowano mu roczny kontrakt. Następnym była Kalifornia i uniwersytet Berkeley, gdzie spędził rok akademicki. Pobyt w Kanadzie i w Stanach w burzliwym okresie końca lat 60. odegrał istotną rolę w ewolucji poglądów Kołakowskiego. Fala kontrkulturowej i lewackiej rewolty przetaczała się przez cały kontynent. Kalifornia znajdowała się w centrum tych wydarzeń. Emigrant z Polski przybywał jako jedna z najważniejszych postaci marksizmu europejskiego. Właśnie pod koniec lat 60. ukazały się przetłumaczone na angielski jego podstawowe teksty z okresu rewizjonistycznego, które w Polsce były znane z tomu Kultura i fetysze.2 Jak wspominał po latach historyk myśli marksistowskiej i lewicowej Martin Jay, w opinii lewicowych studentów Berkeley przyjeżdżał do nich „elokwentny orędownik pewnego wariantu humanistycznego marksizmu”, wprawdzie antykomunista, lecz wciąż lewicowiec.3 To wspomnienie współgra z tonem notki o Kołakowskim, którą amerykański wydawca 1 Czas ciekawy, czas niespokojny. Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel, część II, Znak, Kraków 2008, s. 7 i nast. 2 Leszek Kołakowski, Toward a Marxist Humanism. Essays on the Left Today, transl. by Jane Zielonko Peel, Grove Press, New York 1968. Później ukazał się kolejny wybór – w piśmie „TriQuarterly” 1971, nr 22 – A Leszek Kołakowski Reader. 3 Martin Jay, Stracona okazja. Kołakowski: Berkeley–lewica–dialog, przeł. Tomasz Bieroń, „Tygodnik Powszechny”, 30.10.2007.

[ 309 ]


Jacques Rupnik

Jak radzą sobie w Czechach z komunistyczną przeszłością Najbardziej interesowałoby mnie sporządzenie mapy pewnych podstawowych sytuacji egzystencjalnych – nie tylko lęku o przyszłość, lęku przed wolnością, ale teraz też lęku przed przeszłością. Václav Havel1

W jednym z opowiadań Borges pisał o ptaku z oczami z tyłu głowy. To stosowna metafora dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które budują demokratyczną przyszłość, patrząc wstecz na swą przeszłość. Każdy nowy ład polityczny, który zastąpił dyktaturę, musi stawić czoła kluczowym wyborom dotyczącym dziedzictwa dawnych czasów. Czy ma je oddzielić „grubą kreską” nawet za cenę rezygnacji z dążenia do sprawiedliwości? Czy ma rozliczyć się z ludźmi dawnego reżimu, zamiast nadać priorytet budowaniu jutra? Czy działająca wstecz sprawiedliwość nie zagraża rządom prawa oraz politycznej stabilizacji i czy widome zerwanie z instytucjami i ludźmi dawnego reżimu nie jest warunkiem wstępnym skutecznego utrwalenia demokracji? Spory o sprawiedliwość okresu przejściowego były w Europie Środkowo-Wschodniej jednym z istotnych wątków intelektualnych i politycznych debat minionej dekady. Rodziło to szereg ważnych politycznych, prawnych i etycznych problemów o szerszym zasięgu, z którymi każdy kraj radził sobie na swój sposób. W kwestii dekomunizacji kraje Europy Środkowo-Wschodniej różnią się pod względem podejścia, obranych metod i przedziału czasowego. Problem spotkał się ze znacznym zainteresowaniem poza regionem, po części dzięki międzynarodowemu kontekstowi, na który składały się z jednej strony doświadczenia funkcjonowania powoływanych na wzór RPA Komisji Prawdy i Pojednania, a z drugiej Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii.2 Oba doświadczenia (z których jedno akcentuje pojednanie, a drugie sprawiedliwość) nie miały bezpośredniego wpływu na problemy Europy Środkowo-Wschodniej po roku 1989, jednak współkształtowały ich międzynarodowe postrzeganie. 1 Václav Havel, Nejistota posiluje, rozmawiali Dana Emingerová i Luboš Beniak, „Mladý Svět”, 15.08.1991. 2 Por.: Pierre Hassner, Mémoire, justice réconciliation, „Critique internationale”, no. 5, automne 1999, s. 122. Międzynarodowy wymiar sprawiedliwości jest szybko rozwijającą się dyscypliną nauk społecznych, zwłaszcza w USA. Porównawcze badania prowadzone są w New York University Law School pod kierunkiem prof. Alexa Boraine’a.

[ 321 ]


Sławomir Sierakowski

Klasa zależy od klasy

Tak bez wiedzy i woli zemściwszy się za tylowieczne niewolnictwo, za szerzenie ciemnoty, za wyzysk, za hańbę i za cierpienie ludu, szedł ku domowi z odkrytą głową i z modlitwą na ustach. Dziwnie rzewna radość zstępowała do jego duszy i ubierała mu cały widnokrąg, cały zakres umysłowego objęcia, całą ziemię barwami cudnie pięknymi. Głęboko, prawdziwie z całej duszy wielbił Boga za to, że w bezgranicznym miłosierdziu swoim zesłał mu tyle żelastwa i rzemienia... Stefan Żeromski, Rozdzióbią nas kruki, wrony

Najistotniejszym podziałem we współczesnej historiografii dziejów najnowszych Polski stał się podział na historyków „lustracyjnych” i pozostałych. Od lat główna kontrowersja dotyczy wiarygodności archiwów służb specjalnych PRL-u i sposobu korzystania z nich w pisaniu biografii najważniejszych bohaterów Solidarności. Konsekwencją jest zakonserwowanie badań historycznych na poziomie jednowymiarowej historii politycznej, w której chodzi głównie o ustalenie chronologii wydarzeń i przyporządkowanie zerojedynkowych ocen etycznych opisywanym ludziom i instytucjom. Ale nawet w tak szablonowo pisanej historii status najważniejszych postaci historycznych – Lecha Wałęsy, Jacka Kuronia czy Adama Michnika – pozostaje niepewny. Jeśli wciąż do ustalenia pozostaje, kto stał „po stronie ZOMO ”, nie ma miejsca na bardziej subtelną analizę historyczną bohaterów opozycji demokratycznej, a tym bardziej – „ZOMO”. Nie rozwija się historia idei obejmująca dzieje opozycji demokratycznej. Nie ma książek o ideach przyświecających kolejnym formacjom opozycji demokratycznej, o ich źródłach i ewolucji. Tematami tabu dla historyków są pojęcie klasy społecznej i analiza klasowa. Gdy półki w księgarniach na Zachodzie uginają się od książek zatytułowanych Class Matters (Cornela Westa), Classes, Power, and Conflict. Classical and Contemporary Debates (pod redakcją Anthony’ego Giddensa i Davida Helda), Inequality. Classic Readings in Race, Class and Gender (pod redakcją Davida B. Grusky i Szonji Szelényi) – a to tylko kilka z najistotniejszych pozycji – historycy polscy [ 341 ]


Waldemar Kuczyński

Nasz Wydział, nasi nauczyciele

Studiowaliśmy z Aleksandrem Smolarem na jednym roku i wydziale. Jemu, rywalowi i przyjacielowi, dedykuję na jubileusz 70-lecia ten fragment wspomnień. W grudniu 1959 roku, po pierwszym semestrze, wyleciałem z Politechniki Poznańskiej. Wróciłem do rodzinnego Kalisza, zacząłem pracować w Powiatowej Radzie Narodowej i wstąpiłem do PZPR. Tam dowiedziałem się, że przy partii działa Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu (WUML). To był substytut studiów wyższych na okres odsiadki w Kaliszu, bo było oczywiste, że wrócę na studia, choć nie wiedziałem, na jakie. Przechodziłem wtedy młodzieńczą fascynację marksizmem. Liznąłem go, czytając książkę Adama Schaffa, na którą trafiłem przypadkowo. W kursie WUML był wykład z ekonomii politycznej, który mnie oczarował. Odkryłem, że jestem ekonomistą, wyklułem się zawodowo. Dopomógł temu wykładowca – profesor Wacław Wilczyński, który na wykłady do Kalisza dojeżdżał z Poznania. Dowiedział się o tym wiele lat później, w 1995 roku, na opłatku w redakcji „Wprost”, którego byliśmy felietonistami. Wtedy powiedziałem mu, że to on odkrył we mnie ekonomistę. Ale ciągle nie wiedziałem, gdzie będę ekonomiczną edukację pobierał. Na początku 1960 roku, przeglądając informator o studiach wyższych, odkryłem poszukiwaną krynicę wiedzy – Wydział Ekonomii Politycznej Uniwersytetu Warszawskiego! Ciągle czuję dreszcz ekscytacji, jakiego doznałem przy tym odkryciu. Bo wysoko ulokowana była ta krynica! Warszawę od Kalisza dzieliły wtedy lata świetlne. Studiować w stolicy to jakby jechać za granicę. Poznań, Wrocław, Łódź – tam wędrowali kaliscy maturzyści po nauki. Ale Warszawa? Prawie nieosiągalne. Jednak się zawziąłem. Nie wyobrażałem sobie kolejnego roku w Powiatowej Radzie Narodowej. Wcześnie zacząłem wkuwać materiał na egzaminy. Wydaje mi się, że były z historii, geografii i matematyki. Pamiętam matematykę, bo czułem, że to mój wrażliwy punkt. W ciągu kilku miesięcy przerobiłem tysiące zadań i równań, korzystając z rosyjskich zbiorów. Umożliwiła mi to niezła znajomość rosyjskiego wyniesiona z liceum dzięki wychowawczyni, która nas, niechętnych ruskiemu, przekonała, że warto go znać. Pierwszy raz w życiu [ 357 ]


Mark Leonard

Przezwyciężyć dwudziestoletni kryzys Europy

Od ponad pięciu lat notowania Unii Europejskiej w świecie są pod nieustannym znakiem zapytania. Stratedzy w Waszyngtonie, Moskwie i Pekinie, którzy mówili o wschodzącej potędze UE , teraz zgodnie przewidują jej zmierzch. Mówią o możliwym upadku euro, o złych wynikach gospodarczych Europy, o jej demograficznej słabości i strukturalnych podziałach. Przed wybuchem eurokryzysu europejskie stolice żyły nadzieją, że traktat lizboński, wyłonienie przez przywódców UE nowego przewodniczącego Rady i wysokiego przedstawiciela oraz powołanie do życia unijnej dyplomacji przywrócą tendencję wzrostową. Lizbona będzie, owszem, pierwszym krokiem ku reorganizacji unijnej polityki zagranicznej, ale problem nigdy nie sprowadzał się do kwestii instytucjonalnych czy ekonomicznych. Był raczej intelektualny – chodzi o to, że europejscy przywódcy są w wielu kwestiach niewolnikami przestarzałego myślenia. W roku 1939 angielski historyk E.H. Carr opublikował głośny tekst pod tytułem The Twenty Years’ Crisis, w którym dowodził, że liberalne mocarstwa zmarnowały zwycięstwo roku 1919, bo nie umiały przystosować się do zmieniającego się świata. Dziś UE przeżywa własny kryzys dwudziestolecia, którego korzenie tkwią w wydarzeniach roku 1989 i jego następstwach. Rok 2009 to nie 1939. Europie nie grozi wojna, a zapaść finansowa nie spowodowała spustoszeń porównywalnych z Wielkim Kryzysem. Jednak analogia dwudziestolecia ma głęboki sens – zwycięzcy roku 1919 wierzyli, że kraje liberalnej demokracji zdefiniują centrum ówczesnego świata. Nie wyobrażali sobie recydywy autorytaryzmu ani niesprzyjających trendów gospodarczych. Zabrakło im intelektualnej ciekawości pozwalającej rozumieć innych i mądrości, która podyktowałaby przystosowanie instytucji międzynarodowych do liberalnych wymogów. Tak samo jest dziś, bo nasze niezreformowane instytucje międzynarodowe – od ONZ po MFW – są w jakiejś mierze reminiscencją traktatu wersalskiego. Powodem niewykorzystania możliwości jest, paradoksalnie, ogrom sukcesu lat 90. Po ponad pół wieku doszło do zjednoczenia Niemiec, największego kraju kontynentu. [ 371 ]


Marek A. Cichocki

Poszukiwanie wspólnoty losu

Każdy projekt ustrojowy poszukuje własnego historycznego uzasadnienia, swojej mitologii. Nie inaczej jest w przypadku dotychczasowych postępów projektu integracji europejskiej. Dominujący dotąd w Unii model polityczno-prawny, który miał być utrwalony dzięki traktatowi konstytucyjnemu, także odwołuje się do określonych historycznych uzasadnień i modeli interpretacyjnych. Bezpowrotnie minęły więc czasy, kiedy Walter Hallstein, pierwszy szef Komisji Europejskiej, szczycił się tym, że Wspólnota Europejska nie ma swojej mitologii: „Wspólnota Europejska nie ma żadnych symboli, nie ma flagi ani hymnu, nie organizuje parad ani nie jest rządzona przez jakiegoś suwerena. Nie posługuje się żadnymi środkami integracji, które przemawiałyby do naszych zmysłów – oczu czy słuchu. Jest to zgodne z charakterem naszej wspólnoty, pozbawionej patosu ciężkiej pracy, naszemu oddaniu technice i technokracji. Stoimy na gruncie rozumu, a nie emocji, naszą siłą jest wiedza, a nie mit, naszą bronią jest dyskusja zamiast spełniania pragnień i zachcianek.”1 Dzisiaj wypowiedzi polityków w krajach Unii Europejskiej, szczególnie w kontekście dyskusji o europejskiej konstytucji, pełne są symboli, wielkich słów i historycznych odniesień. Wydaje się też, że emocje dawno wzięły górę nad chłodną kalkulacją. Argumenty historyczne uzasadniające dotychczasowy model integracji europejskiej ewidentnie są w cenie, czego wyrazem stała się preambuła do traktatu konstytucyjnego, w której mowa jest i o wspólnocie losu, i o wspólnych doświadczeniach historycznych jako podstawie łączącej nie tylko kraje Unii Europejskiej, ale też ich mieszkańców. Obserwując debaty wokół integracji europejskiej w ostatnich kilkunastu latach, można więc dojść do wniosku, że „proces konstruowania wspólnej historii zachodzi także w obszarze, w którym najmniej dotąd się tego spodziewano, mianowicie w obszarze integracji europejskiej i Unii Europejskiej”. Instrumentalizacja przeszłości w celu legitymizacji i cementowania wspólnoty nie dotyczy więc tylko państw narodowych. W swej krótkiej, pięćdziesięcioletniej historii „postnarodowa 1 Walter Hallstein, Europa 1980. Einleitung und biographische Skizze von Theo M. Loch, Eicholz Verlags, Bonn 1968, s. 18.

[ 377 ]


Jan Rokita

O potrójnej przemianie albo o duchu niepewności

Dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości także i my w Polsce powoli powracamy do rozumienia otaczającego nas świata w klasycznych kategoriach polityki. Co prawda ciągle usłyszeć można tak od polityków, jak i ekspertów naiwny slogan, iż „jesteśmy w Unii i w NATO”, wypowiadany z poczuciem zawładnięcia magiczną różdżką, zdolną wieczyście odsunąć od Polski wszelkie przyszłe niebezpieczeństwa. I nadal łatwo napotkać bezrefleksyjne przekonanie, że wystarczy pozbyć się zaściankowej pyszałkowatości i sarmackiej skłonności do awanturnictwa w prowadzeniu polskich spraw, aby szły one dobrze same z siebie, zwłaszcza w życzliwej nam i dobrze urządzonej Europie. Lecz od jakiegoś już czasu obie te postawy coraz mocniej pachną lenistwem myślowym i telewizyjnym przesądem. Zmienia się nasza samoświadomość współczesnej Polski, a wraz z tą zmianą zaczynamy dostrzegać zjawiska, które nasze polityczne oko zignorowałoby niechybnie jeszcze dziesięć lat temu. Zastanawiamy się na przykład, w jakim stopniu Ameryka mogłaby przehandlować nasze bezpieczeństwo za swoje interesy w innej części świata, albo zauważamy, że niektóre sztandarowe projekty Unii Europejskiej – jeśli ich umiejętnie nie powstrzymamy albo co najmniej nie wyrwiemy im paru ostrych zębów – mogą być groźne dla naszego kraju. Mówiąc językiem Dyplomacji Henry’ego Kissingera – powoli przestajemy uciekać od naszych dylematów, albowiem nie zakładamy już, że w przyszłości nastąpić musi najbardziej sprzyjający nam bieg zdarzeń. W polityce w ogóle, a w polityce międzynarodowej w szczególności, zdolnością największą pozostaje zdolność zarządzania stanem permanentnej niepewności jutra. Taka przemiana podejścia – od złudnej pewności do racjonalnego niepokoju – to nic innego jak powolny polski powrót do klasycznej idei polityki. Zmiana postrzegania świata to jedno, a to, jak się świat przeobraża naprawdę – to drugie. W odmieniającej się percepcji światowej polityki nie jesteśmy odosobnieni. Od czasu, gdy w „Policy Review” ukazał się esej Roberta Kagana o końcu marzeń i powrocie historii, powrót do hobbesowskiego realizmu w rozumieniu i interpretowaniu stosunków międzynarodowych staje się na Zachodzie trendem [ 391 ]


Adam Daniel Rotfeld

Zachód a Rosja: poszukiwanie nowej strategii Alikowi – dedykuję na urodziny – Autor

Uwagi wstępne Po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem, w wyniku której 10 kwietnia 2010 roku ponieśli śmierć Prezydent RP, jego Małżonka i dziewięćdziesiąt cztery inne osoby polskiego życia publicznego, Aleksander Smolar, komentując spontaniczne wyrazy solidarności i współczucia ze strony zwykłych Rosjan, ale również przywódców – prezydenta Dmitrija Miedwiediewa i premiera Władimira Putina – pytał: „Co nimi kieruje? Jakie motywy są u źródeł niezwykłej wręcz postawy, jaką manifestują w związku z tragedią? Czy rzeczywiście do analizowania ich zachowań wystarczy język współczucia, solidarności ludzkiej?”. I dalej: „Jestem za budowaniem porozumienia z Rosją, za silną rolą Polski w zbliżeniu jej do Europy, ale musimy zrozumieć rzeczywiste motywy jej przywódców, ich cele. Musimy też zastanowić się nad prawdopodobną dynamiką tego kraju. Z szacunkiem, ze zrozumieniem, ale bez kiczu sentymentalizmu, bez przewagi uczuciowości nad myśleniem”.1 Niniejszy esej jest próbą poszukiwania odpowiedzi na tak postawione pytania – w szerszym kontekście. Dotyczy nie tyle i nie tylko relacji dwustronnych, ale bezpieczeństwa i polityki zagranicznej Rosji wobec całej transatlantyckiej wspólnoty oraz strategii Sojuszu Północnoatlantyckiego wobec Rosji. Sprawa nowej strategii Zachodu wobec Rosji znalazła się w centrum debaty wewnątrz Sojuszu oraz w relacjach poszczególnych państw członkowskich z Rosją. Prace nad nową koncepcją strategiczną Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO) – zapoczątkowane decyzją jubileuszowego szczytu NATO w sześćdziesięciolecie powołania aliansu do życia – postawiły na porządku dziennym potrzebę określenia na nowo zagrożeń, ryzyk i wyzwań. Zmiany w środowisku bezpieczeństwa międzynarodowego, 1 Aleksander Smolar, Polska, Rosja i śmierć, „Gazeta Wyborcza”, 17–18.04.2010.

[ 401 ]


Lilia Szewcowa

Rozmyślając o tym, dlaczego w Rosji się nie udało…

Jubileusz Aleksandra Smolara, naszego przyjaciela i kolegi, to dla mnie dziś sposobność, by zastanowić się nad rolą intelektualisty we współczesnym świecie, nad stosunkiem intelektualisty do polityki i władzy oraz nad… uczuciem współprzeżywania. Sama postać Aleksandra, jego działalność i jego przemyślenia są dla mnie i dla wszystkich jego przyjaciół w Rosji (a ma ich niemało) przykładem, jak zachować nieskazitelną reputację i uniknąć wszystkich pokus, przede wszystkim pokus ze strony władzy. Przyznam, że tej ostatniej pokusie wielu w Rosji nie umiało się w końcu oprzeć. Alik dla nas, jego rosyjskich przyjaciół, okazał się człowiekiem wyjątkowym. Nie tylko rozumiał nasze problemy, kompleksy i nieszczęścia. Pomagał nam też zrozumieć europejskie problemy i nasze współzależności. Zwrot „łączące ogniwo” oddaje, choć może z uproszczeniem, rolę Aleksandra w naszym rosyjskim dialogu z Europą. Chyba nie byłoby to możliwe bez cechującego Alika zadziwiającego połączenia polskiego pojmowania Rosji (powiedzcie: a kto lepiej od polskiego inteligenta nas zrozumie?!) i szerokiego europejskiego poglądu na Rosję. Alik to jeden z tych nielicznych na europejskim forum intelektualistów, którzy dziś pomagają Europie (i tej „nowej”, i tej „starej”) ogarnąć myślą rosyjski dramat i rosyjski historyczny zaułek, z którego wciąż jeszcze się nie wydostaliśmy. Właśnie jubileusz Aleksandra skłonił mnie do podzielenia się z wami myślami o tym, o czym stale mówią, o co się kłócą i co przeżywają rosyjscy intelektualiści: dlaczego nam w Rosji nie udało się to, co udało się Polsce i innym naszym sąsiadom, których Rosja tak długo dręczyła w swoich żelaznych objęciach. Zresztą ilekroć spotykamy się z Alikiem i innymi polskimi kolegami, Adamem Michnikiem, Stefanem Bratkowskim, Krzysztofem Michalskim, zaczynamy mówić o tym, dlaczego wciąż nam w Rosji nie idzie. Pamiętam, jak ten sam chroniczny „rosyjski problem” omawiałam z Bronisławem Geremkiem, niemal w przededniu jego tragicznej śmierci, podczas „letniej szkoły” w Cortonie, którą organizuje Michalski. Jest coś bardzo rosyjskiego w tym stałym wracaniu do pytania: „Dlaczego się nie udało i kto temu winien?”. Polska strona ma teraz nad nami przewagę: od słowiańskiego [ 427 ]


Aryeh Neier

Międzynarodowy ruch praw człowieka: sukcesy i porażki Alik Smolar i ja należymy do pokolenia, którego światopogląd formował się w czasach zimnej wojny i którego sposób myślenia oraz poglądy po z górą dwudziestu latach są nadal w znacznej mierze ukształtowane tym doświadczeniem. W niniejszym szkicu o sukcesach i porażkach międzynarodowego ruchu praw człowieka chcę wykazać, że z nim było podobnie. Dowodzę też, że od czasu, kiedy zyskał on miano ruchu, jego największy sukces polegał na odkryciu tego, jak wykorzystać podział Wschód–Zachód w sposób sprzyjający prawom człowieka po obu stronach żelaznej kurtyny. Międzynarodowy ruch praw człowieka zyskał status ruchu w połowie lat 70., mniej więcej wtedy, gdy rozprzestrzeniły się w świecie dwa inne ruchy – kobiecy i ekologiczny. Nic takiego dotąd nie istniało. Były to świeckie ruchy obywatelskie pozbawione wyraźnego przywództwa i wspierającej organizacji. Zakorzeniły się, zwłaszcza ruch praw człowieka i ochrony środowiska, we wszystkich częściach świata z wyjątkiem najbardziej autorytarnych krajów. Wszystkie trzy ruchy oddziałały głęboko na politykę. Wszystkie, a zwłaszcza ruch wyzwolenia kobiet, wpłynęły na obyczajowość. Wszystkie zyskują na członkostwie i znaczeniu – wydają się zjawiskiem trwałym. Trzy ruchy obywatelskie miały swoich prekursorów. W przypadku ruchu praw człowieka najwcześniejsza i najważniejsza była kampania przeciw niewolnictwu zapoczątkowana w Anglii w drugiej połowie XVIII wieku. Nie po raz pierwszy obywatele łączyli się w obronie praw, jednak wcześniej chcieli chronić i poszerzać prawa własne. Kampania przeciw niewolnictwu była, o ile mi wiadomo, pierwszym przypadkiem, gdy jedni organizowali się po to, żeby bronić praw innych. Organizacja, która odegrała wiodącą rolę w narodzinach współczesnego międzynarodowego ruchu praw człowieka, Amnesty International, powstała w roku 1961. Była to pierwsza organizacja, która występując w świeckiej sprawie, skupiła w swych szeregach działaczy z całego świata. Dekadę później powstał też ogólnoświatowy Greenpeace, odgrywający podobną rolę w dziedzinie ekologii. [ 439 ]


Leszek Balcerowicz

Światowy kryzys finansowy – przyczyny i skutki

W ciągu ostatnich dwóch lat ekonomiści nie mają wielkiego wyboru – czy chcą, czy nie chcą, muszą mówić o kryzysie. Dlaczego ten kryzys nazywa się finansowym? Dlatego, że rozpoczął się w sektorze finansowym, który z definicji obejmuje banki i innych pośredników finansowych, a także rynki rozmaitych aktywów. A dlaczego nazywamy go światowym? Nie dlatego, że wszędzie rozpoczął się jednocześnie i wszędzie występuje w takiej samej skali. Globalne problemy nie zawsze są w tym sensie globalne. Ten kryzys nazywamy światowym dlatego, że rozpoczął się w największej gospodarce świata, czyli w Stanach Zjednoczonych, i następnie objął inne ważne gospodarczo kraje. Gdy większość świata dotknięta jest kryzysem, to każdy go odczuwa, choć z różną siłą. Z czego ten kryzys się wziął? Zanim spróbuję się do tego odnieść, chcę podkreślić, że nie należy kryzysu, który rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych w 2007 roku, w żadnej mierze zestawiać z Wielkim Kryzysem lat 30. Dlaczego? Otóż tamten kryzys doprowadził do spadku rozmiarów amerykańskiej gospodarki o ponad 20 procent, ten – o około 4 procent. Tamten doprowadził do zrujnowania ówczesnej globalizacji, czyli do rosnącej wzajemnej izolacji krajów świata, co przyczyniło się, bardzo wydatnie, do jego pogłębiania. Dziś, jak na razie, szczęśliwie nie obserwujemy tak gwałtownego wzrostu protekcjonizmu. Więc choć ten kryzys będzie pewnie najgłębszym po drugiej wojnie światowej, jest on jednakże daleko, daleko łagodniejszy niż kryzys lat 30. Z czego więc się ten kryzys wziął? Może zacznę od interpretacji, które uważam za bałamutne albo powierzchowne. Zacznę dlatego, że, jak to zwykle bywa, są one dosyć popularne. A w gospodarce jest tak jak w medycynie – terapia bywa poprawna zwykle wtedy, kiedy jest oparta na poprawnej diagnozie. Pierwsza niepoważna interpretacja mówi, że j e st to kr y z y s k ap i ta l i zmu . W takim myśleniu o kryzysie występuje elementarny błąd, bo n i e k a ż d y kr y z y s [447]


Marcin Król

Bezinteresowna pasja polityczna

Polityka to zawód albo pasja (parafrazując Maxa Webera). W obu przypadkach może pojawić się ambicja i wtedy zainteresowany polityką z reguły staje się politykiem. Jeżeli jednak zainteresowanie polityką osiąga najwyższy możliwy poziom, czyli jest bezinteresowne, wówczas nie prowadzi na ogół do uprawiania polityki czynnej, lecz do doradzania lub komentowania polityki zawodowej. W demokracji – zdaniem na przykład Hannah Arendt i wielu innych myślicieli – nie ma szczytniejszego powołania niż udział w życiu publicznym, i to udział bezinteresowny. Tak to już sformułował w (skądinąd wcale nie aż tak demokratycznej) sławnej mowie Perykles i tak jest do dzisiaj. Tyle że – inaczej niż Perykles – uczestnictwa w życiu publicznym, zaangażowania w politykę nie uważamy za obowiązek, lecz za przywilej, z którego – jako wolni ludzie – możemy zrezygnować. Jednak im mniej spośród nas rezygnuje, tym lepiej dla demokracji w danym kraju. Polityka jako pasja jest zatem jedną z najdoskonalszych form realizacji człowieka. Od razu jednak trzeba dostrzec dwa zagrożenia: pierwsze polega na tym, że traktuje się pasję z emocjami większymi, niż pozwala na to roztropność, drugie na tym, że pasja przechodzi w ideę zaangażowania czy raczej nieustannego aktywizmu. Pierwsze zagrożenie jest charakterystyczne dla wszystkich pasji. Znamy ludzi, którzy dla zdobycia upragnionego znaczka pocztowego do swojej kolekcji gotowi są sprzedać dom razem z rodziną. Innymi słowy, na brak roztropności po prostu nie ma rady i jest to okoliczność psychologiczna, a nie ideowa, co sprawia, że zagraża pasjonatowi, ale rzadko wielu innym ludziom. Natomiast pasja przechodząca w potrzebę nieustannego aktywizmu także może wynikać z pobudek psychologicznych, jednak bywa niebezpieczna, bo prowadzi do zaślepienia, do przekonania, że świat trzeba nieustannie zmieniać, że – jak uważał Georges Sorel – stagnacja czy stabilizacja jest zawsze porażką. Tacy pasjonaci-aktywiści potrafią sporo naszkodzić, chociaż rzadko udaje im się zdominować życie publiczne, gdyż na szczęście większość ludzi jest dostatecznie leniwa. Obserwując politykę w Polsce, ale także politykę międzynarodową, trudno jest nieświadomemu pojąć, co może być w niej przedmiotem pasji. Dzisiaj konferencja [ 457 ]


Marcin Kula

Czy tradycja demokratyczna jest w Polsce silna?

Polacy są często dumni ze swoich tradycji demokratycznych. Czasem słyszy się wprawdzie zdanie, iż „w Polsce dopiero uczymy się demokracji” (po komunizmie) – ale takie sformułowanie paradoksalnie nie jest sprzeczne z dumą z przeszłości. W Polsce podkreśla się, że w wiekach XVI–XVIII królowie byli wybierani przez całą szlachtę. Pamięć owej instytucji wyboru (electio viritim) została nawet uczczona w Warszawie pomnikiem. Podkreśla się, że Polska, jako pierwsza w Europie, a druga w świecie (po Stanach Zjednoczonych), wprowadziła do swego ustroju konstytucję. Okres po roku 1918, gdy Polska odzyskała niepodległy byt po 123 latach niewoli, też bywa najczęściej chwalony jako epoka demokracji – zwłaszcza w przeciwstawieniu do ustroju komunistycznego.1 Często przypomina się polskie powstania narodowe, walkę z hitleryzmem oraz priorytet w oporze przeciw komunizmowi, jako walki o wolność – a więc i o demokrację. Generalnie ceni się w Polsce ludzi walczących przeciw despocji, nawet ludzi walczących w sposób szalony, w pewnym sensie bezrozumny (przykładem powszechnie dziś pozytywna ocena przegranego powstania warszawskiego, za które ceną było zburzenie Warszawy). Wiele osób w Polsce jest na tyle pewnych zawsze prodemokratycznej postawy narodu, że w kodeksie karnym istnieje nawet paragraf (132a), który mówi: „Kto publicznie pomawia Naród Polski o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Prawda, że Trybunał Konstytucyjny zakwestionował ten przepis, ale uczynił to jedynie na gruncie formalnym. Zobaczymy, jaki będzie jego los w przyszłości.2 W potocznym myśleniu w Polsce często przeciwstawia się Polskę jako kraj demokratyczny despotycznej Rosji. Istnieje nawet powiedzonko: „Musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce!”. Za mojego dzieciństwa, czyli w epoce wczesnego komunizmu w Polsce, tak odpowiadali niegrzeczni chłopcy, gdy ktoś im mówił, że coś 1 Dla uproszczenia będę używał tu terminów „komunizm” i „komunistyczny, komunistyczna” – choć zdaję sobie sprawę z dyskusyjności tego określenia i ze skomplikowania sprawy. 2 Dziękuję profesorowi Dariuszowi Stoli za pomoc w zorientowaniu się w sygnalizowanej tu sprawie. Profesor Stola ma zasługę w postaci zorganizowania głosów historyków przeciw temu przepisowi – jako takiemu, który może służyć ograniczaniu badań i skłaniać do fałszowania historii.

[ 459 ]


Wiktor Osiatyński

Konstytucje okresu transformacji

Podczas tworzenia i zmian konstytucji w krajach przechodzących transformację ustrojową można zauważyć kilka prawidłowości, których analiza może być pomocna przy planowaniu kolejnych zmian oraz strategii prowadzących do ich przyjęcia.1 Pierwsza prawidłowość dotyczy zjawiska, które można określić jako „moment konstytucyjny”. Występuje on rzadko, przeważnie po powstaniu nowego państwa, dla którego konstytucja jest dokumentem założycielskim.2 Moment konstytucyjny zdarza się także w szczególnych okolicznościach: po rewolucji, po wojnie, po innych wielkich wydarzeniach. Nowa władza chce dotrzymać obietnic dawanych podczas rewolucji albo zapobiec wynaturzeniom władzy, jakie podminowały legitymizację poprzedniego reżimu. Jednakże taki moment trwa krótko, dość szybko bowiem okazuje się, że obietnic – a w jeszcze większym stopniu oczekiwań – z czasu przemian nie sposób zrealizować. Nowe elity, nawet jeśli będąc w opozycji walczyły o prawa człowieka, przy władzy nabierają do nich dystansu, uzasadniając to potrzebami przeprowadzenia radykalnych zmian gospodarczych i społecznych. Również organy państwa szybko okopują się na swoich pozycjach, broniąc się przed redystrybucją władzy. W Polsce taki moment konstytucyjny pojawił się jesienią 1989 roku. Nie został on jednak wykorzystany. W grudniu 1989 roku dokonano znaczącej rewizji konstytucji PRL z 1952 roku, która jednak mimo tych zmian nie miała legitymizacji.3 1 Niniejszy artykuł jest oparty na obserwacji zmian konstytucyjnych oraz doświadczeniu wynikającym z udziału w charakterze eksperta w tych procesach. Autor był między innymi doradcą Komisji Konstytucyjnej Senatu (1990–1991), Komisji Nadzwyczajnej pracującej nad Kartą Praw i Wolności (1993) oraz Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego (1994–1996). W latach 1990–2000 był współdyrektorem Centrum Badania Konstytucjonalizmu w Europie Wschodniej na Uniwersytecie Chicago. W późniejszym okresie obserwował tworzenie nowych konstytucji między innymi Białorusi, Birmy i Bhutanu oraz współuczestniczył w pracach konstytucyjnych w Kirgistanie i w Nepalu. W 2009 roku był członkiem konwersatorium DiP (Doświadczenie i Przyszłość), a następnie grupy ekspertów powołanej przez Kancelarię Premiera do pracy nad projektem zmian konstytucji. 2 Taki charakter miały konstytucje uchwalane w latach 90. po rozpadzie Jugosławii, Związku Radzieckiego oraz Czechosłowacji. W takich przypadkach potrzeba szybkiego uchwalenia konstytucji często była ważniejsza niż zapewnienie dokumentowi odpowiedniej jakości. 3 Bronisław Geremek powiedział autorowi tego artykułu, że gdyby w grudniu 1989 roku miał tekst nowej konstytucji, prezydent Jaruzelski nie sprzeciwiałby się jego uchwaleniu.

[ 477 ]


Jerzy Szacki

Przyszłość państwa narodowego

Z tytułu tego artykułu nie należy w żadnym razie wnosić, iż zamierzam zająć się w nim wróżbiarstwem, czyli, mówiąc bardziej elegancko, prognozowaniem. Moje główne tezy będą dotyczyć nie tyle tego, co, moim zdaniem, czeka w przyszłości państwo narodowe, ile tego, co sprawia, że temat ten staje się ostatnio aktualny. Chcę się mianowicie zastanowić, dlaczego ta forma państwa – w ciągu ostatnich paru stuleci uchodząca pospolicie za najlepszą i jak gdyby natura lną – stała się obecnie przedmiotem sporu i to sporu, którego uczestnicy twierdzą niekiedy stanowczo, że oto nadchodzi kon ie c państ wa naro doweg o ?1 Bez względu na to, jaki się ma stosunek do tej – w Polsce wciąż dość ekstrawaganckiej lub wręcz obrazoburczej – tezy, nie powinno się jej ignorować, odrzucając bez namysłu wszystkie argumenty wysuwane przez jej zwolenników. Jakkolwiek błędne mogą być bowiem ich wnioski końcowe, punktem wyjścia swego rozumowania czynią oni realne zmiany rzeczywistości ekonomicznej, politycznej i społecznej. Zmiany te określa się zwykle za pomocą hasła g lo b a l izac ja , którego nie muszę rozszyfrowywać, gdyż nie brak już u nas zarówno oryginalnej, jak i przekładowej literatury na ten temat. Jakkolwiek rozmaite są reprezentowane w niej stanowiska, wynika z niej na pewno jedno: warunki, w jakich działa współczesne państwo, są zupełnie inne aniżeli te, które istniały wtedy, gdy przed paroma wiekami kładziono jego podwaliny (za przełomową uznaje się bodaj powszechnie datę zawarcia traktatu westfalskiego w 1648 roku). Jeżeli nawet prorocy końca państwa narodowego się mylą (a mylą się, moim zdaniem, niewątpliwie), to w grę wchodzą nie po prostu ich urojenia, lecz co najwyżej zbyt daleko idące interpretacje trafnie zaobserwowanych faktów i nazbyt pochopne konkluzje. Tak czy inaczej, od zasadniczej dyskusji na temat perspektyw państwa narodowego w świecie współczesnym (czy też dalszych losów „mitu państwa narodowego”, jak wolą nie bez racji mówić inni) nie da się bez końca uciekać, jak czyni to ciągle część polityków wyobrażających sobie, że jest ono instytucją wieczną, zasadniczo niezmienną i absolutnie nietykalną. 1 Pisałem wcześniej na ten temat w referacie Czy kryzys państwa narodowego?, opublikowanym w pracy zbiorowej Patriotyzm wczoraj i dziś, Seminarium Polskiej Akademii Umiejętności 2002, Kraków 2003, s. 77–89. Nieco szerzej zajmuję się tam samym pojęciem państwa narodowego.

[ 487 ]


Paweł Śpiewak

Edukacja liberalna

Moja edukacja liberalna zaczęła się od lektury pism Karla Poppera, Friedricha Hayeka, a przede wszystkim czytania Isaiaha Berlina. (Nie czytało się wtedy, mimo wielkiej popularności w Stanach, Johna Rawlsa, największego wówczas liberała). Działo się to jeszcze we wczesnych latach 70., gdy dostęp do nowych książek nie był łatwy i tylko z rzadka czytałem zeszyty „Encountera”, „Aneksu” czy „Commentary”. Lubię styl pisania Berlina, erudycyjny, swobodny, z domieszką ironicznej samowiedzy, natchniony jedną i ważną ideą wolności negatywnej. Jak pamiętamy z jego esejów, lis wie wiele drobnych rzeczy, a jeż zna dobrze jedną rzecz. Berlin był liberalnym jeżem. On wiedział, czym jest wolność i jak o niej nauczać. Jego wykładnia liberalizmu była w pełni przejrzysta. Rzekłbym, jest przeniknięta poczuciem piękna, jeśli piękno wyrasta z prostoty i klarowności myśli. Była to doktryna wzięta z XIX-wiecznego świata, w którym narrację budowały proste opozycje i mocne przeciwstawienia. Po jednej stronie był indywidualizm, po drugiej kolektywizm, samodzielność przeciwstawiała się paternalizmowi, pluralizm monizmowi, tolerancja fanatyzmowi, wolność negatywna pozytywnej. Jego liberalizm był zbudowany wokół rozdziału sfery publicznej i prywatnej. Dawał on oczywiście pierwszeństwo prywatności, a dokładniej – w centrum jego rozważań pozostawała idea rozwoju osobowości, ludzkiej spontaniczności, otwartości. W jego myśli nieobecna była refleksja nad samą praktyką polityczną. Miał do niej, jak każe liberalna tradycja, stosunek niechętny i mało wnikliwy. Nie widział w politycznej aktywności niczego godnego pochwały i wartego poważniejszych studiów. Częściej dostrzegał nieszczęścia nią spowodowane niż korzyści. Ten pogląd stał na przeciwległym biegunie myśli, którą przed laty odkrywałem, a która, korzystając z greckich inspiracji, budowała się wokół idei i wyzwania polityki. Hannah Arendt i jej ulubieni republikanie nie mieli wstępu do jego esejów. Nie pojawiał się w jego pismach nikt, kto wywodził się z tradycji republikańskiej. Nie cytował Arystotelesa i Cycerona. Starożytni nie mieli czego szukać w jego książkach. Zamieszkiwali zatopiony na dnie mórz kontynent. Do Berlina nie pasowała też niemiecka szkoła realizmu [ 497 ]


Jacek Żakowski

Jądro ciemności

Kiedy nieco ponad dwadzieścia lat temu otworzyła się przed nami perspektywa wolności, demokracji i rynku, brałem udział w nieskończonej liczbie rozmów o tym, jak trudno będzie nam znów zrobić porządne akwarium z rondla zupy rybnej, który dostaliśmy w spadku po PRL-u. Instytucjonalnie wydawało się to stosunkowo proste. Przeprowadzić normalne wybory, sprywatyzować gospodarkę, uniezależnić sądy, dać wolność mediom, zdecentralizować część władzy, tworząc samorządy… Problem zaczynał się, kiedy padało pytanie: „a kto ma to robić?”. Było wiadomo, że „my”. Tylko jakim cudem ci „my” – wyrośli, wykształceni, wychowani i nauczeni życia w PRL-u – mieliśmy się nagle stać ekspertami od demokracji, rynku, państwa prawa? Nasi sędziowie byli przecież peerelowskimi sędziami. Wychowanymi w PRL-u, wykształconymi w PRL-u i nauczonymi zawodu w PRL-u. Nasi ekonomiści, dyrektorzy, bankowcy byli w znakomitej większości ekonomistami, dyrektorami, bankowcami peerelowskimi. Wychowanymi w PRL-u, wykształconymi w PRL-u i dłużej czy krócej praktykującymi w PRL-u. Dziennikarze podobnie. Policjanci, nauczyciele, historycy też. Nie mówiąc o politykach. Wszyscy byliśmy dziećmi i uczniami PRL-u. Nawet jeżeli ktoś urodził się lub – co było rzadkie – studiował w I I Rzeczypospolitej, to i tak większość życia spędził w PRL-u, więc siłą rzeczy nim przesiąkł. Było to trochę tak, jakby koty, zazdroszcząc psom luksusów, postanowiły zbudować sobie psią budę, której żaden z nich nie widział od środka i do której niewiele z nich odważyło się zbliżyć. Pierwsze kroki nie były jednak trudne. Po pierwsze, składały się na nie oczywistości. Wolność gospodarcza, wybory, znoszenie zakazów. Po drugie, Warszawę zalali doradcy. Nie jacyś geniusze, ale przeciętnie inteligentni i jako tako wykształceni praktycy z Zachodu, którzy mówili nam rzeczy tam (a dziś także u nas) oczywiste i proste. Starczyło dołożyć grupkę inteligentnych, jakoś ostrzelanych w świecie byłych opozycjonistów i proreformatorskich aparatczyków poprzedniego systemu, żeby zaprojektować zmiany i zrobić pierwsze kroki. Prostota pierwszych kroków sprawiła, że przyszły nam one bez trudu. Przynajmniej intelektualnie. Starczyło pamiętać kilka prostych reguł i się ich w miarę trzymać. [ 515 ]


Diana Pinto

Moja Polska

Nie zamierzam wdawać się w kolejne analityczne rozważania na temat przemian w Polsce czy Europie Wschodniej po 1989 roku. Niewiele mogłabym dodać do obfitego plonu ubiegłorocznych konferencji, które odbyły się na całym świecie i których uczestnicy omówili szczegółowo temat. To Festschrift Aleksandra, któremu chciałabym zaofiarować coś bardziej osobistego. I podziękować za nieustanną, przyjazną obecność w moim życiu, odkąd odkryłam Polskę – kraj, z którym nie miałam żadnych historycznych, rodzinnych, kulturalnych ani politycznych związków. Postanowiłam zatytułować ten szkic „Moja Polska”, bo dane mi było odkryć ten kraj i przez ostatnie dwadzieścia lat utrzymywać z nim związki wzajemne w różnych zawodowych rolach. Wspierałam wschodnioeuropejskie ruchy opozycyjne, badałam stereotypy narodowe, wreszcie zaangażowałam się, co miało znacznie głębsze znaczenie, w sprawy polskie na dwóch frontach: działając na rzecz przyjęcia Polski do Rady Europy w ramach demokratycznego „powrotu” do europejskiej rodziny oraz uczestnicząc w odnowie życia żydowskiego w tym kraju i próbując jednocześnie uporać się nie tylko z żydowską „pamięcią” Holokaustu, lecz także ze złożoną i gęstą przeszłością, która go poprzedzała i która po nim nastąpiła. Ostatnio zajmowałam się kwestiami polskimi z perspektywy ogólnoeuropejskiego projektu poświęconego wizji przyszłej res publiki – ładu, w którym religijno-etniczne mniejszości i większości odnajdą wspólny język umożliwiający współżycie we wspólnym kraju, gdzie „polskość” będzie kategorią włączającą, a nie wykluczającą. Przypominam tu różne moje polskie zajęcia, żeby podkreślić nieustanną obecność Aleksandra; jak zawsze zaangażowany, jak zawsze umiarkowany (co nie jest wcale sprzecznością), swymi klarownymi analizami pomagał mi rozumieć złożone, pełne emocji układy. Ale chcę też zaznaczyć, że moje odczytanie Polski dwadzieścia lat po roku 1989 jest wielowątkowe, oparte na różnorodnych doświadczeniach. Złożyły się na nie kontakty z opozycjonistami, ludźmi nowej demokracji, technokratami, zaangażowanymi Żydami i zaangażowanymi katolikami, uczonymi, politykami, prawnikami, [ 523 ]


Anders Åslund

Polska, prekursor postkomunistycznych reform

Aleksandra Smolara poznałem około roku 1980. Pisałem wtedy doktorat o prywatnej przedsiębiorczości w Polsce i Niemczech Wschodnich na Uniwersytecie Oksfordzkim pod kierunkiem nieodżałowanej pamięci profesora Włodzimierza Brusa. Przedstawił mnie Alikowi – najbłyskotliwszemu intelektualiście polskiej emigracji, wydawcy znakomitego „Aneksu”. Tak zostaliśmy przyjaciółmi. Alik był zawsze świetnie poinformowany o tym, co dzieje się w Polsce, upadek komunizmu nie był więc dla nas zaskoczeniem. Naturalnymi skutkami zaangażowania Alika w życie intelektualne polskiej emigracji i niezrównanej znajomości polskich realiów stały się znajomość z Georgem Sorosem i kierowanie założoną przez niego Fundacją im. Stefana Batorego. Była to – obok działań na Węgrzech – pierwsza akcja Sorosa wspierająca społeczeństwo obywatelskie w komunistycznej Europie Wschodniej. Rok 1989 był rokiem wyzwoleńczych rewolucji. Tamtej jesieni komunistyczne rządy upadały jeden po drugim. Rewolucja szerzyła się jak ogień w stepie, przywodząc na myśl wielki ruch wyzwoleńczy roku 1849. Timothy Garton Ash żartował: „Polska potrzebowała dziesięciu lat, Węgry dziesięciu miesięcy, NRD dziesięciu tygodni – może Czechosłowacji wystarczy dziesięć dni?”. W rzeczywistości zajęło jej to dni dwadzieścia cztery. Polska torowała drogę, a Alik tkwił w samym centrum ówczesnych doniosłych wydarzeń. Po dwudziestu latach trzeba pamiętać i doceniać szczególną rolę Polski w postkomunistycznej transformacji całego regionu. Wśród krajów postkomunistycznych Polska wyróżnia się jako kraj, który najskuteczniej przeprowadził reformy polityczno-gospodarcze. Ma demokrację z prawdziwego zdarzenia, jest członkiem Unii Europejskiej i NATO. Można bez przesady powiedzieć, że minione dwie dekady były dla niej najszczęśliwsze w całym tysiącletnim istnieniu. Polska cieszy się pokojem, demokracją i szybko rosnącym dobrobytem, powróciła do Europy, stając się wreszcie normalnym krajem. O pierwszeństwo konkurowały z nią Węgry, ale to Polska wyróżnia się jako zdecydowany lider przemian i kraj niewątpliwie szczęśliwszy. Skąd to niezwykłe szczęście? Odpowiedzi jest wiele, bo klęska jest zawsze sierotą, ale sukces ma wielu rodziców. [ 531 ]


Teresa Bogucka

Polska przebieralnia

Spotkałam parę miesięcy temu Jubilata na ulicy Pięknej, zapytana relacjonowałam, co piszę, na co rzucił uwagę w rodzaju: no i znów skrytykujesz lud polski. Jakoś mi to zapadło w pamięć, uznałam więc, że muszę się zastanowić – czy rzeczywiście jest coś w tym, co mi Alik, ważny przecież czytelnik, powiedział? Czy lud istnieje? W polskiej literaturze źle i jadowicie pisano o arystokracji, szlachcie, mieszczaństwie, o Polakach w ogóle – ale tylko poniżanie ludu zostało uznane za rzecz niewybaczalną. Ta zasada była kamieniem węgielnym etosu inteligenta, dla którego lud to byli chłopi i który winą za nędzę i brak poczucia narodowego obarczał egoizm szlachty, a winę za ich ciemnotę brał na siebie. Stosunek inteligencji do ludu to jeden z ważniejszych wątków naszej historii, który radosną kulminację miał przed trzydziestu laty. Przez ostatnie dwadzieścia lat inteligencja zanika, a ci, którzy z tą diagnozą nie chcą się zgodzić, muszą chociaż przyznać, że zmieniła się nie do poznania. Co natomiast stało się z ludem? Czy w ogóle istnieje? A jeśli tak, to kto go tworzy i jaką ów lud współczesny ma odrębność od reszty społeczeństwa? Sformułowanie „lud współczesny” brzmi zaskakująco, nie tyle świeżo, co dziwacznie. Bo i wystarczy słowo „lud” wygooglować, aby zobaczyć, że dla jego użytkowników jest to termin z przeszłości – najczęściej odnosi się do opracowań literatury XIX wieku. Odruchowo jednak my, osoby dojrzałe, odmawiamy uznania, że czego nie ma w googlach, tego nie ma na świecie. Tym bardziej że to, czego nie ma w googlach, na pewno istnieje w świecie wirtualnym; stale ów lud widzimy w telewizji: co manifestacje, to migają obrazki pokazujące lud podręcznikowy – robocze drelichy, krzywda zadana przez możne urzędy, wykrzyczana językiem prostym i dosadnym, oraz rozmaite przedstawienia gniewu mas, tego słusznego i groźnego, który niegdyś prowadził do rewolucji i obalania. [ 541 ]


Agnieszka Holland

Kultura i przemiany. Kilka uwag

Oddzielanie kultury od innych sfer życia społecznego – polityki czy ekonomii – to anachronizm. Więcej, kultura jest z nimi nierozerwalnie przepleciona. To sprawia, że bardzo trudno zdefiniować pełnione przez nią funkcje. Sprawa jest łatwiejsza w przypadku kultury masowej – produkowanej na świecie, a po odzyskaniu wolności także w Polsce. Pełni ona wyłącznie funkcje ludyczne. Ludzie chcą być zabawiani w sposób, który nie wymaga od nich wysiłku poznawczego ani komunikacyjnego. Dlatego też ta forma kultury, obecna przede wszystkim w mediach elektronicznych, ale także w innych dziedzinach, sprowadza się do zabawiania odbiorców i przeciwdziałania nudzie. Większość niczego innego od twórców nie oczekuje. Taka sytuacja doprowadziła do rozwarstwienia kultury na wysoką i masową (czy niską) w stopniu wcześniej niespotykanym. Zawsze bowiem istniała kultura „środka”, często tożsama z częścią kultury masowej, ale o wysokiej jakości. Można znaleźć liczne przykłady takiej twórczości, chociażby kompozytorów XVIII i początku XIX wieku: Beethovena, Haydna, Mozarta. Przedstawienia Shakespeare’a w Globe Theatre były przeznaczone dla masowej widowni. Oczywiście, znaczną część feudalnych czy postfeudalnych społeczeństw w ogóle wykluczano z komunikacji ze sferą kultury. Jednak posiadający do niej dostęp traktowali ją jako rozrywkę, ale też jako zaspokojenie określonych duchowych potrzeb. Z zasady kultura masowa jest aduchowa i aintelektualna. Im lepiej spełnia oba te warunki, tym bardziej jest popularna. Natomiast twórczość wysoka wkroczyła w tak odległe obszary, że tzw. przeciętny, ale nawet ponadprzeciętny człowiek ma trudności z jej odbiorem. Dzieje się tak nie tylko z powodu posługiwania się awangardowym, eksperymentującym językiem, lecz także z racji podejmowanych tematów. Artyści koncentrują się na kwestach skrajnie aludycznych. W hedonistycznym świecie – a w takim przecież żyjemy – jest to poważna przeszkoda. Ponurość czy drastyczność powstających dzieł sprawia, że niewielu chce po nie sięgać. [ 549 ]


Andrzej Rychard

Kilka uwag o sile polskich podziałów

Minione dwadzieścia lat to szczególny okres w historii Polski. W wyniku samoorganizacji społeczeństwa, a także wskutek własnej samodestrukcji upadł w sposób pokojowy system, który przez kilkadziesiąt lat ograniczał możliwości rozwoju kraju. Polska, a niebawem i inne kraje zostały uwolnione z gorsetu komunizmu. Po dwudziestu latach przekształceń mamy w miarę sprawnie funkcjonującą demokrację i nieźle radzący sobie rynek. Tak wygląda Polska z perspektywy wskaźników ekonomicznych, politycznych oraz społecznych. Oczywiście nie zawsze tak było. Przez wiele lat transformacji utrzymywała się rozbieżność między relatywnie lepszymi wskaźnikami ekonomicznymi a wskaźnikami społecznej satysfakcji. Niekiedy ekonomiści nie dostrzegali prostego wyjaśnienia tego faktu: aspiracje rosły jeszcze szybciej niż zaspokajanie potrzeb i stąd – pozornie paradoksalnie – im wyższy poziom zaspokojenia potrzeb, tym większa luka między nim a aspiracjami, czyli, praktycznie, tym wyższe niezadowolenie. Od pewnego jednak czasu, co najmniej od kilku już lat, ta luka się zmniejszyła i wskaźniki społecznego usatysfakcjonowania także są lepsze. Oczywiście to wszystko nie znaczy, że nie ma problemów, takich jak: ludzie i grupy wykluczeni z dostępu do owoców zmian, słabe uczestnictwo obywatelskie i polityczne, odkładanie istotnych reform dotyczących instytucjonalnej infrastruktury przeobrażeń. Ale saldo jest moim zdaniem zdecydowanie pozytywne. Tymczasem gdyby ktoś był skazany na czerpanie wiedzy o Polsce wyłącznie z mediów i wypowiedzi polityków, wówczas widziałby obraz kraju rozrywanego zasadniczym, dramatycznym konfliktem, podzielonego na dwie części, między którymi porozumienie jest niemożliwe. Oczywiście lektura dalszych stron gazet i analiza bardziej specjalistycznych przekazów medialnych pozwoliłyby dostrzec informacje świadczące o tym, że ten niemal rozpadający się kraj radzi sobie nienajgorzej pod względem ekonomicznym, a i społecznie nie stoi u progu dramatycznego kryzysu, lecz nie taki jest dominujący ton w dyskursie polityczno-medialnym. W swej krótkiej wypowiedzi chciałbym uzasadnić, że ta rozbieżność pomiędzy obrazem medialno-politycznym a realnym rzeczywiście istnieje, oraz wskazać jej [ 557 ]


Kuba Wygnański

Spory wokół organizacji pozarządowych

Niewiele osób w Polsce lubi społeczeństwo obywatelskie w jego pozarządowym wcieleniu. Problem z nim ma nie tylko środowisko „Krytyki Politycznej”, ale też „Teologii Politycznej”. Za organizacjami pozarządowymi nie przepadał prezydent Lech Kaczyński – nie pasowały one najlepiej do jego republikańskich, bonapartystycznych i egalitarystycznych przekonań. Dobrym przykładem jest też burzliwa debata wywołana tekstem Agnieszki Graff opublikowanym na początku 2010 roku w „Gazecie Wyborczej”.1 Lista otwartych i ukrytych krytyków organizacji pozarządowych jest dłuższa. Okazuje się, że są one częścią neoliberalnego consensusu, że są zbyt albo nie dość polityczne, udomowione i zagłaskane przed establishment, że wybito im zęby, że pozostają w zmowie z elitami i intencjonalnie albo po prostu przez zaniechanie petryfikują układ władzy. Zarzuca im się też, że są częścią aktu założycielskiego III RP, importem czy wręcz ekspozyturą obcych interesów, wreszcie – że są częścią specyficznie rozumianego układu, po prostu kolejną korporacją, która w istocie zniekształca lub nawet blokuje mechanizmy demokratyczne, zamiast je udrożniać. Innymi słowy, że instytucje społeczeństwa obywatelskiego, instytucje pośredniczące nie są esencją demokracji, ale jej zagrożeniem. Trzeba pamiętać, że spór o rolę tego rodzaju instytucji ma bardzo długi rodowód historyczny i trwałe ideologiczne zakorzenienie, między innymi marksistowskie, liberalne, republikańskie – z każdej z tych tradycji przy pewnym wysiłku da się „ukręcić bata” na organizacje. Każda z tych krytyk ma swoją polską specyficzną odmianę. Szczególnie dotkliwy w tym kontekście jest w Polsce brak silnego nurtu komunitarystycznego (pewnie sama nazwa wielu wydaje się groźna), który w moim przekonaniu najlepiej opisuje znaczenie funkcjonowania samoorganizujących się grup obywatelskich i, co ważne, podkreśla, że do istoty obywatelstwa należy równowaga uprawnień i zobowiązań.

1 Agnieszka Graff, Urzędasy, bez serc, bez ducha, „Gazeta Wyborcza”, 6.01.2010.

[ 563 ]


Janusz Lewandowski

Mądre podpowiedzi

Za wcześnie na sumowanie dorobku Aleksandra Smolara. Pragnę nadal czytać jego wnikliwe analizy, słuchać komentarzy, a najbardziej cieszy mnie perspektywa osobistych spotkań i rozmowy. Cieszy mnie z tego prostego powodu, że są to spotkania z mądrością użyteczną tu i teraz. Nie wystarczy być mądrym, by się mądrze znaleźć w epoce przełomu. Gdy rozpada się PRL, ale trwa pedagogika socjalizmu w ludzkich głowach i codziennych obyczajach, nie po drodze z potrzebami nowego ładu. Gdy Polska szuka swego miejsca w zjednoczonej Europie, ale wciąż żywe są stare uprzedzenia i przedwojenne klisze „oblężonej twierdzy”, utwierdzane przez polityków. Takie czasy wystawiają intelekt na szczególną próbę. Komplikują tradycyjną misję polskiej inteligencji, co zresztą ilustrują jej powikłane losy na przełomie XX i XXI wieku. Znaleźć się mądrze w czasach historycznego przyspieszenia to znaczy dzielić się mądrością, wnosić coś od siebie, inspirować dzieło zwane III RP – wciąż niedokończone – i nie obrażać się na niedoskonałość tego dzieła. Tak właśnie postrzegam Aleksandra Smolara. To go wyróżnia na tle całego zastępu tropicieli wad – prawdziwych i urojonych – naszej ustrojowej transformacji po roku 1989. Zniesmaczonych, zdegustowanych. Zbyt często spotykam mądrość skażoną czarnowidztwem i biadoleniem – mądrość zgorzkniałą. W skrajnych przypadkach użyteczną dla politycznych znachorów. Są oczywiście powody, by nie lubić polskiej rzeczywistości, pełnej wad ukrytych i ujawnionych. Z pewnością nie dorasta do marzeń, zwłaszcza tych, których źródłem jest idealizowane przeżycie Sierpnia 1980 i pierwszej Solidarności. Ale jest to praca w toku, dzieło niedokończone. Jako takie wciąż wymaga intelektualnej recenzji i podpowiedzi. Nie mylić z politykowaniem wprost albo dystansem, pełnym obrzydzenia! Smolar nie myli jednego z drugim. Dlatego lubię słuchać jego głosu… A przecież jako widz i uczestnik najnowszej historii Polski zaznał tyle – trochę wzlotów, nie mniej rozczarowań – iż mógłby zasilić ławę zgorzkniałych mędrców. Był świadkiem narodzin opozycji, kiedy moralne świadectwo i poczucie słuszności racji były jedyną przewagą w konfrontacji z reżimem, czyli argumentem siły. Potem było euforyczne, lecz nietrwałe zespolenie świata pracy i inteligencji w dobie Solidarności. [ 569 ]


Andrzej Brzeziecki

Dyskretny urok konsekwencji

Walentyna Najdus i Hersz Smolar poznali się w Białymstoku w 1940 roku. Oboje mieli za sobą długie lata działalności komunistycznej w II RP . Ona pierwszy raz została aresztowana, gdy miała dziewiętnaście lat, on był poszukiwany przez żandarmerię już od czasu wojny polsko-bolszewickiej. Czas międzywojnia spędził, kształcąc się w ZSRR bądź, przerzucany do Polski, konspirując i odsiadując kolejne wyroki. W chwili spotkania oboje byli redaktorami propagandowych gazet. Ich pierwszy syn, Aleksander, przyszedł na świat 10 grudnia 1940 roku, drugi, Eugeniusz, w grudniu 1945. W Polsce znaleźli się w drugiej połowie lat 40. Musieli być przekonani, że Polska teraz będzie naprawdę lepszym krajem niż przed 1939 rokiem. Uciekali „w utopię powszechnego braterstwa ludów od partykularyzmu” i, jak wszyscy Żydzi, którzy przeżyli wojnę, byli wdzięczni „Związkowi Radzieckiemu za uratowanie życia” – jak kilkadziesiąt lat późnej napisał, także prawdopodobnie z myślą o rodzicach, Aleksander Smolar. On sam też był młodym komunistą – w jego środowisku było to wówczas naturalne. Ale równie naturalne było to, że gdy na jesieni 1962 roku do Smolara – wówczas wiceprzewodniczącego Zarządu Uczelnianego ZMS – przyszedł starszy o kilka lat Karol Modzelewski z propozycją powołania Politycznego Klubu Dyskusyjnego na Uniwersytecie, ten zgodził się natychmiast, choć nie miał wątpliwości, że inicjatywa będzie mieć na poły opozycyjny charakter. Podobnie było, gdy trochę wcześniej, bo wiosną 1962 roku, trafił do niego szesnastoletni Adam Michnik poszukujący lokalu i opieki dla powstającego Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności zrzeszającego rozdyskutowanych licealistów. Smolar był już wcześniej bliski rewizjonizmowi, ale od tej pory szedł ścieżką, która prowadziła do działalności opozycyjnej. Był aktywnym uczestnikiem dyskusji obu klubów – w tym drugim jako wykładowca. I równie naturalne było, że gdy latem 1965 roku Jacek Kuroń i Karol Modzelewski byli sądzeni za „List otwarty”, pod salą wśród wspierających ich przyjaciół był i Aleksander. Był wśród tych, którzy pospieszyli z pomocą żonom uwięzionych autorów [ 571 ]


Spis rzeczy Tabula Gratulatoria

5

Adam Zagajewski Życzenia Urodzinowe Spisane Wolnym Wierszem

9

Barbara Toruńczyk W pierwszej osobie liczby mnogiej

13

Piotr Smolar Nie bój się…

37

Julia Juryś Alik wyjeżdża… Alik wraca…

39

Marta Petrusewicz Alik w lewicowej Bolonii

41

Bernard Guetta Telefon od Alika

45

Andrzej Friszke Wywiad Jacka Kuronia dla „Le Monde”, czyli spór w KOR-ze wokół problemu niepodległości w lutym 1977 roku

49

Aleksander Hall Preludium

61

Iwan Krastew Demokracja i niezadowolenie: refleksje o roku 1989

87

Timothy Garton Ash Aksamitna rewolucja dawna i przyszła

95

Claus Offe Dlaczego kubański socjalizm uniknął roku 1989? Refleksje o tym, czego nie było

107

Andrzej Paczkowski Mur berliński a sprawa polska

119

George Soros Moja filantropia

127

Irena Grudzińska-Gross Polskie „my”

153

Jerzy Jedlicki Pojednanie? Ale kogo z kim?

163

Klaus Bachmann Jaką przyszłość ma polska historia?

171


Joanna Kurczewska Polityka historyczna niejedno ma imię

179

Jacek Kochanowicz Dwa instytuty

187

Adam Michnik „Tak myślą Włochy, Niemcy i Sowiety”

201

Abp Józef Życiński Między nihilizmem a godnością człowieka

221

Marek Edelman Zło może urosnąć

231

Jarosław Hrycak Holokaust i Hołodomor jako wyzwania dla pamięci zbiorowej

233

Timothy Snyder Antysemityzm komunistyczny i etyka uniwersalna: rozważania historyczne

241

János Kis Co robić z mową nienawiści?

245

Krzysztof Michalski Dobro w oczach Boga

255

Joanna Tokarska-Bakir Zmowa społeczna. Socjologia i antropologia zaprzeczania

261

Pierre Hassner Komunizm i po komunizmie: czegośmy się dowiedzieli o totalitaryzmie?

281

Zygmunt Bauman Krótki kurs długiej historii komunizmu

297

Dariusz Gawin Leszek Kołakowski i kres marksistowskiej tradycji

309

Jacques Rupnik Jak radzą sobie w Czechach z komunistyczną przeszłością

321

Sławomir Sierakowski Klasa zależy od klasy

341

Waldemar Kuczyński Nasz Wydział, nasi nauczyciele

357

Mark Leonard Przezwyciężyć dwudziestoletni kryzys Europy

371

Marek A. Cichocki Poszukiwanie wspólnoty losu

377

Jan Rokita O potrójnej przemianie albo o duchu niepewności

391


Adam Daniel Rotfeld Zachód a Rosja: poszukiwanie nowej strategii

401

Lilia Szewcowa Rozmyślając o tym, dlaczego w Rosji się nie udało…

427

Aryeh Neier Międzynarodowy ruch praw człowieka: sukcesy i porażki

439

Leszek Balcerowicz Światowy kryzys finansowy – przyczyny i skutki

447

Marcin Król Bezinteresowna pasja polityczna

457

Marcin Kula Czy tradycja demokratyczna jest w Polsce silna?

459

Wiktor Osiatyński Konstytucje okresu transformacji

477

Jerzy Szacki Przyszłość państwa narodowego

487

Paweł Śpiewak Edukacja liberalna

497

Jacek Żakowski Jądro ciemności

515

Diana Pinto Moja Polska

523

Anders Åslund Polska, prekursor postkomunistycznych reform

531

Teresa Bogucka Polska przebieralnia

541

Agnieszka Holland Kultura i przemiany. Kilka uwag

549

Andrzej Rychard Kilka uwag o sile polskich podziałów

557

Kuba Wygnański Spory wokół organizacji pozarządowych

563

Janusz Lewandowski Mądre podpowiedzi

569

Andrzej Brzeziecki Dyskretny urok konsekwencji

571


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.