Tomas Venclova, Z dzienników podróży

Page 1



Copyright © by Tomas Venclova Copyright © by Fundacja Zeszytów Literackich Warszawa 2010 ISBN 978-83-60046-94-4

SERIA PODRÓŻE


Tomas Venclova

Z dzienników podróży Tłumaczyła

Alina Kuzborska

ZESZYTY LITERACKIE


P O Ł U D N I O WA A F RY K A

16 czerwca 1986 Podróż do Południowej Afryki zaplanowałem kilka miesięcy temu. Wykupiłem wycieczkę, która zapewniała bilety lotnicze oraz hotele, ale poza tym pozostawiała pełną swobodę — rób, co chcesz. Nie przeczę, że spieszy mi się zobaczyć ten kraj — za rok albo dwa może być całkiem niedostępny, jak Iran czy Libia. Wydarzenia rozwijają się nawet szybciej, niż myślałem. W RPA wprowadzono stan wyjątkowy — według władz po to, aby zapobiec przelewowi krwi. Dzisiaj mija dziesięć lat od zbrodni w Soweto, kiedy to z użyciem broni została zdławiona akcja protestacyjna czarnoskórych. Czarni radykałowie szykowali się do tego, aby tę rocznicę wykorzystać do nowych skrajnych działań, ale się im zapewne nie powiedzie — nadzór policyjny oraz cenzura, jak można sądzić z gazet, teraz bardzo się zaostrzyły. Podobnie jak w Polsce podczas tłumienia „Solidarności”. Ktoś nawet napisał, że RPA „przekroczyła granicę oddzielającą reżim autorytarny od totalitarnego”. W parlamencie niejaki pan Cronje (ma nazwisko takie samo jak generał wsławiony w wojnie burskiej przed prawie stu laty) publicznie oświadczył, że dzisiaj w RPA wolności jest nawet mniej niż w Związku Radzieckim. Zamykam oczy i porównuję. Czy można sobie wyobrazić deputowanego Czapajewa, który na sesji Rady Najwyższej mógłby publicznie obwieścić: „Mamy dzisiaj nie więcej wolności niż w Południowej Afryce”. Nie! Mogę wyobrazić sobie Marsjanina na ulicy New Haven albo latający Empire State Building czy też ucieczkę Gorbaczowa na Zachód. Ale tego nie mogę. ➢ 28 ➢


P O Ł U D N I O WA A F RY K A

Jeszcze jedno porównanie. Czy można sobie wyobrazić w takiej sytuacji przedstawiciela Sejmu PRL o nazwisku, powiedzmy, Żeligowski? Z trudem, a jednak możliwe. W 1956 roku takie rzeczy się zdarzały. Tyle w sprawie totalitaryzmu. 17 czerwca 1986 Reakcja przyjaciół na moją podróż bardzo zróżnicowana. Li!tas Mock!nas prosi o wywiad ze znanym przeciwnikiem apartheidu biskupem Desmondem Tutu dla pisma „Akira"iai”: ponieważ drukowaliśmy już jednego laureata Nagrody Nobla — Czesława Miłosza — więc przydałby się również drugi. Wątpię, czy się uda. Pomijając już cenzurę, biskup zapewne i tak nie może się opędzić od interesantów. Wołodia S. mówi: „W twoim życiorysie tylko kołnierza brakuje”. (Kołnierz, a raczej naszyjnik — necklace — to sposób czarnych ekstremistów na rozprawianie się z niewygodnymi osobami. Na szyi zawiesza się zwilżoną benzyną oponę, po czym się ją podpala. Czasem mija bita godzina, zanim ta niewygodna osoba wyzionie ducha). Moja była studentka Irene, która długo mieszkała w Johannesburgu, jest całkiem innego zdania: „Pan nic nie zauważy. Czy w Izraelu zauważył pan, że ten kraj walczy z Arabami?”. Rzeczywiście, prawie nic takiego nie widziałem — Jerozolima czy Tel Awiw wyglądają bardziej pokojowo niż Nowy Jork. Liberałowie z Johannesburga — najczęściej księża — chcieli okazać solidarność z czarnymi, wysyłając do Soweto kilka ciężarówek z kwiatami. Jednakże policja ich nie przepuściła. Wtedy liberałowie wynajęli samolot i rozsypali nad Soweto kwiaty z powietrza. Znów zamykam oczy. Wyobraźmy sobie, że Andriej Sacharow — póki jeszcze był na wolności — wynajmuje samolot i rozsypuje kwiaty nad Wilnem na znak solidarności z litewskimi katolikami. Co to, to nie. 18 czerwca 1986 Lecę. Na nowojorskim lotnisku JFK przy liniach południowoafrykańskich zaostrzona kontrola, przez co o mały włos nie spóźniam się na samolot (pasażerowie nie są wpuszczani przez ➢ 29 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

główne wejście, tylko przez „tajne”, którego nie potrafię zrazu znaleźć). Z gazet wynika, że w RPA się uspokoiło. Przyzwoici ludzie obecnie bojkotują ten kraj i go omijają, jednak mam nadzieję, że moje sprzeniewierzenie się liberalnemu katechizmowi odkupi niniejszy dziennik, który opublikuję w „Akira"iai”. 19 czerwca 1986 W samolocie szukam znaków apartheidu, są jednak niewidoczne. Obok siebie siedzą zarówno biali, czarni, jak też Hindusi. Prawda, pewien niemłody już czarnoskóry rzewnie płacze, cały czas rozciera po twarzy łzy, jednak wątpię, czy to ma coś wspólnego z polityką. Wyświetlają film o zawodach kolarskich (południowoafrykańska produkcja) — w którym przyjaźnie współzawodniczą wszystkie rasy, a biali mężczyźni są w towarzystwie kolorowych dziewczyn. Lot trwa jakieś osiemnaście godzin. Gawędzę z ładną sąsiadką, która cieszy się, że oto spotkała pierwszego Litwina w swoim życiu. Jej przodkowie przybyli do Johannesburga z Litwy — z „miasteczka, które, zdaje się, nazywało się Wilno”. Brat mojego dziadka Karolis Vairas-Ra"kauskas był konsulem Litwy w Cape Town. W tamtym czasie w Południowej Afryce mieszkało 400 Litwinów oraz nawet 65 000 litewskich Żydów, z których pochodzi moja towarzyszka podróży. „Litwacy” są w RPA stosunkowo wpływową grupą, z nich wywodzi się na przykład znana pisarka Nadine Gordimer. Z tego co wiem, jej rodzice nawet załatwiali jakieś dokumenty imigracyjne przez Karolisa Vairasa-Ra"kauskasa. Lądujemy na jednej z Wysp Zielonego Przylądka. Świta. Stożkowate niewielkie pagórki, ponury krajobraz, wyjątkowo pozbawiony wody. Samolot musi zatankować paliwo, a inne kraje afrykańskie w zasadzie nie przyjmują linii z RPA. Na Wyspach Zielonego Przylądka rządzą marksiści, którzy zawsze potrzebują twardej waluty, w związku z czym nie stosują się do powyższych zasad. Potem znowu męczący lot. Niepostrzeżenie rozpoczyna się pustynia Kalahari — szarofioletowa, olbrzymia, niewiele różniąca się od oceanu, na której niczym salamandry rozpościerają się szczyty. Absolutna pustka, tylko mniej więcej ➢ 30 ➢


P O Ł U D N I O WA A F RY K A

co dwadzieścia minut na dole pojawia się jakaś chatka. Trzy lub cztery takie chatki, a potem Johannesburg. Oczekiwałem, że będę tu miał kłopoty, ponieważ do mojej wizy dołączono objaśnienie: „Ta wiza nie daje bezwarunkowego prawa wjazdu do Południowej Afryki. O tym, czy zostaniecie wpuszczeni do kraju, zdecyduje na miejscu urzędnik kontroli paszportowej”. Takiego objaśnienia, zdaje się, nie dołącza się nawet w Związku Radzieckim. Jednakże kontrola paszportowa i celna wydaje się niczym nie różnić od kontroli w jakimkolwiek kraju europejskim. Mówi się, że tu bardzo się tropi literaturę komunistyczną i pornograficzną. Na wszelki wypadek zostawiłem w samolocie czasopismo rosyjskiej emigracji „Strana i mir” z portretem Lenina; do portretu były dołączone ironiczne komentarze, ale spróbuj udowodnić, że czasopismo jest nie całkiem komunistyczne. Ale na próżno się martwiłem, mogłem przewieźć każdą ilość wszelakiej literatury, nikt nie sprawdzał walizki. Do hotelu jadę przez dosyć biedne dzielnice — w każdym razie na ulicach widzę tylko czarnych. Dzielnice niespecjalnie wesołe, jednakże lepsze od im podobnych w Ameryce. Miasto na pierwszy rzut oka nieduże, całkowicie w stylu międzynarodowym — z drapaczami chmur itp. Hotel staromodny i sympatyczny; obsługa — bardzo mili Murzyni. Co prawda różnią się od czarnoskórych Amerykanów — ciemniejszym, wręcz czarnym jak noc kolorem cery, jak też rysami twarzy. W chwili obecnej nie ma zamieszek, choć trzy dni temu w Soweto odbył się strajk powszechny. Jedynie cisza w mieście nieco groźna (a może to tylko moje wyobrażenie, reakcja na to, o czym ostatnio czytałem?). 20 czerwca 1986 Nadal nie do końca rozumiem sytuację polityczną. W porannej gazecie „Business Day” uwaga: „Nasza gazeta ukazuje się w warunkach stanu wyjątkowego, co równa się cenzurze. Z powodu ograniczeń nie możemy drukować wszystkich informacji, które byłyby interesujące dla czytelników, a publikowane wiadomości mogą być przekręcone lub wręcz całkiem mylące”. ➢ 31 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Mój Boże! Gdyby tak w „Prawdzie” czy gazecie „Tiesa” (litewski odpowiednik „Prawdy”) obok wezwania „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” można było znaleźć taką uwagę, to może nie warto byłoby emigrować. Prawdą jest, że taka wskazówka nie wszędzie jest zamieszczana. Nie widać jej w gazetach w języku Burów — afrikaans. Angielskie gazety też się różnią między sobą. „The Citizen” („Obywatel”) — konserwatywna, o czym świadczy już sam jej nagłówek, ponieważ obywatelami w tym kraju są w zasadzie jedynie biali. Ma się rozumieć, że gazeta szkaluje amerykańskich i angielskich liberałów i opowiada o samotnym staruszku, który popełnił samobójstwo, ponieważ Murzyni obszturchali go na ulicy. Obywatel Lodewyk Vlooh (nazwisko zdradza, że jest Burem) w jakimś miasteczku na prowincji szedł na wyścigi konne, mając w kieszeni dziesięć randów (jakieś cztery dolary); znaleziono go w naszyjniku tak zwęglonego, że początkowo policja nie była w stanie ustalić ani płci, ani rasy ofiary. Wczoraj policjanci uratowali od podobnego losu jednego czarnego mężczyznę i dwie czarne kobiety. W nader eleganckiej restauracji hotelowej dania serwują usłużni czarnoskórzy, którymi kieruje biała kobieta, gośćmi zaś są przedstawiciele obu ras. Ubikacja jest również przeznaczona dla obu. Jednakże w pociągu podmiejskim jest wagon „whites / blankes” (ten dla „białych” całkiem pusty). Ghetto, prawdę mówiąc, wydaje się być po obu stronach: wszak nie można sobie przejść do wagonu Murzynów — a co jeśli ktoś ma taką chęć? Ja na przykład miałbym ochotę. Coś przyjemniejszego — dzisiaj jadę na safari (wycieczka polegająca na oglądaniu dzikich zwierząt) do Parku Narodowego Krugera. Wprawdzie czuję się senny i towarzystwo takie sobie: inżynier z Cape Town, dwaj Australijczycy, niezbyt piękna Japonka ze swoim przyjacielem, który cały czas słucha przez słuchawki muzyki pop. Jedziemy niewielkim autobusem. Mniej więcej czterysta kilometrów drogi. Veld (tak się nazywa wyżyna afrykańska) nieopodal Johannesburga wypalony i, niestety, bardzo uprze➢ 32 ➢


P O Ł U D N I O WA A F RY K A

mysłowiony: na horyzoncie co jakiś czas dymy fabryk i elektrowni. Kiedyś tu nie było nawet drzew, teraz zasadzono gaje eukaliptusowe. Mijamy przedmieścia czarnych, które widzimy tylko z daleka. Potwornie zalatuje dymem — Murzyni palą w piecach wyłącznie węglem, który jest tu najtańszy, chociaż czasem mają również kuchenki elektryczne; a więc zawsze znajdzie się jakaś zaskakująca oznaka biedy. W kłębach dymu nie widać nawet drogi. Dalej krajobraz nieco pustawy. Za miasteczkiem Middelburg zaczynamy jechać w dół — i, co dziwne, do górskiej krainy (Johannesburg leży na wysokim płaskowyżu). To suche góry, wielobarwne — od jasnożółtego po przezroczysty fiolet — skaliste, często przechodzące w abstrakcyjne wręcz rzeźby. Coś podobnego, chociaż nie tak pięknego, widziałem kiedyś w Australii (australijscy towarzysze podróży mówią to samo). Chyba już rozumiem, dlaczego góry nazywają się Drakensberg: wywijają się niczym grzbiet smoka. Zatrzymujemy się przy opuszczonym, niemalże stuletnim tunelu oraz wysokim wodospadzie Eland River. Potem eukaliptusy i sosny przechodzą w sady pomarańczowe, akacje i jacarandy. Niezwykle duże i jaskrawe czerwone kwiaty. Europejskie miasteczko Nelspruit. Na ogół ludzi po drodze spotykamy mało, dominują „tradycyjne” liche rudery czarnych, czasem jednakże ozdobione ornamentami. Poboczem drogi maszerują kobiety w kolorowych ubraniach, z tobołkami na głowach. Region Ngwane leży w pobliżu Swazilandu, niezależnego królestwa czarnych, krainy na poły mitycznej, którą, o ile się nie mylę, Rider Haggard opisał w swojej książce Kopalnie króla Salomona — mojej ulubionej w dzieciństwie. Region ten próbowano przekazać Swazilandowi, jednakże miejscowi Murzyni nie wyrazili zgody — w obawie przed nędzą. Wydaje się jednak, że większej nędzy już być nie może. W hoteliku, gdzie jemy drugie śniadanie, widzę grupkę nad wyraz cywilizowanych czarnoskórych: mam wrażenie, że są dyplomatami bądź przedsiębiorcami ze Swazilandu (aczkolwiek ich towarzyszki o wiele bardziej tradycyjne, takie figury i ubiory przyszło mi oglądać jedynie w książkach o egzotycznych krajach). ➢ 33 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Do parku skręcamy tuż przy granicy z Mozambikiem. Wtedy właśnie zaczynają się niesamowitości. Zwierzyny dużo więcej, niźli oczekiwałem. Co kilka kroków w krzakach, między suchymi drzewami, pod bladym księżycem, któremu blasku użycza zachodzące słońce Afryki — czujne antylopy, zebry, dzikie świnie. Drogą bardzo wolno biegną żyrafy, jakby na zwolnionym filmie. Babuiny niosą na grzbietach swoje młode. Niesamowity jest widok gnu, a jeszcze bardziej — dużego stada bawołów, może najbardziej niezwykły jest — nawet z daleka — widok hipopotamów ziewających w rzece. Konkurencję wygrywa jednak biały nosorożec, do którego podjeżdżamy na odległość kilku metrów. Mikrobus porusza się nad wyraz ostrożnie. Mówi się, że zwierzęta (nawet lwy) nie rozumieją, że można napaść i zjeść znajdujących się w środku pasażerów, jednak nosorożce czasami przewracają i tratują samochody. Większość zwierząt, nawet żyrafy, robi wrażenie przedpotopowych stworów. Tu, bracie, nie ogród zoologiczny, tylko poważna sprawa. Park zajmuje większe terytorium niż całe państwo Izrael, dorównuje połowie Szwajcarii. Samych słoni jest tu osiem tysięcy pięćset (aczkolwiek nie było nam dzisiaj dane ich zobaczyć). Mamy dobrego przewodnika, który uczy nas, jak się ustala wiek żyrafy: im ciemniejsza, tym starsza; opowiada o tym, jak zdychają słonie (z głodu, kiedy zęby się im stępiły); wie również, którą drogą pojechać, aby po trzech minutach zobaczyć jakieś wyjątkowe stworzenie boskie. Kolacje jemy i nocujemy w obozie Lower Sabie. Turyści — wszyscy bez wyjątku — biali bądź Azjaci, obsługa zaś — wszyscy bez wyjątku — czarni, nawet oficjalnie się nazywają „black staff / swart personeel” („czarny personel”). Wszyscy w zielonych czapeczkach i białych kitlach, wszyscy pochodzą z okolicznych plemion. Doskonała obsługa, cicha i prawie niezauważalna. Najgorsze, że do tego bardzo łatwo i szybko można się przyzwyczaić — jakby tak musiało być, jakby tobie, białemu panu, wypadało być uprzywilejowanym. Po trochu zaczynam pojmować, czym jest apartheid: zwyczajne niewolnictwo, jak w Nowym Orleanie przed wojną secesyjną, jak w Imperium Rzymskim. Ile to potrwa, nie wiadomo. ➢ 34 ➢


P O Ł U D N I O WA A F RY K A

21 czerwca 1986 Drugi dzień jakby we śnie. Niedługo skończę czterdzieści dziewięć lat, jednak na swój sposób wracam do lektur dzieciństwa — do Brehma, Limpopo Czukowskiego itd. (rzeka Limpopo jest całkiem niedaleko stąd.) Trzy razy jedziemy na wyprawę, aby obserwować zwierzęta. W przerwach jemy śniadania i obiady (pieczeń z antylopy!) w nader komfortowych obozach. Park Krugera to płaska równina, na której wyodrębniają się wzgórza, niczym usypane przez kogoś kopce ogromnych, nagrzanych słońcem kamieni. W jaki sposób powstały, nie umiem zrozumieć. Z góry widać, że równina jest otwarta i pustawa, jednak na dole wzrok ograniczają krzaki. Zwierząt nie takie ilości jak wczoraj, jednakże spotykamy najważniejsze — żółtookie lwy i kilka starych słoni (ostatnie wrażenie wieńczące dzień — całe stado słoni, w którym są również maleństwa). Babuiniątka wesoło skaczą po skałach; małpa innego gatunku — o czarniawej twarzy i w aureoli siwych włosów — maszeruje wyprostowana niczym człowiek. Ptaki — od marabutów i gryfów, aż po śpiewaki wielkości wrony, lśniące niczym niebieski metal. Znowu żyrafy, jedna z nich jasna i mała, licząca siedem lub dziesięć dni: jak mówi przewodnik — jeszcze niczego w swoim życiu nie jadła ani nie piła. Przypominające zabawki okrągłe zebry. Wysuwają z wody swoje nozdrza, dyszą niczym gejzery — hipopotamy. Niepłochliwy szakal, próbujący ekskrementów słonia, i jasnożółty krokodyl — daleko, leży sobie wzdłuż brzegu. A bawoły są piękne en face: nader przypominają ludzi, może młode chłopki. Napotykamy również rzadkie okazy. W piaszczystym korycie wyschniętej rzeki — dwa ogromne leopardy, bardzo ostrożne i nieskłonne do obcowania z nami. A tuż przy głównej asfaltowanej drodze, pod wieczór — dziwny ich krewniak, serwal: wysmukły i długouchy, większy od kota, ale nieosiągający wielkości leoparda. Ale dlaczego ptaki wspinają się po szyjach żyraf? Dlaczego słonie wachlują się uszami, chociaż wcale nie jest gorąco? ➢ 35 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

23 sierpnia 1988 Tego dnia w zasadzie nie ma, jeśli nie liczyć postoju o piątej rano na Alasce, w Anchorage. Widać polarne bagna z oczkami przypominającymi ślady łosi, niewysokie szaroniebieskie góry i wodę u ich podnóża. 24 sierpnia 1988 Osiem godzin z Anchorage do Seulu. Cały czas jednostajny półmrok — samolot goni ciemność, co jest uciążliwe psychicznie. Miejscami zadziwiające pionowe chmury, podobne do słupów nad górami wulkanicznymi — wydaje się, że właśnie jesteśmy gdzieś koło Kamczatki i Wysp Kurylskich, gdzie pełno jest takich gór. Lotnisko w Seulu zmilitaryzowane, otoczone kamiennym murem z wieżyczkami strażniczymi. Przesiadam się do samolotu do Tokio, a wieczorem już jestem w Hiroszimie. Kolejny kongres PEN Clubu rozpocznie się w Korei, jednakże jeszcze nie dziś i nie jutro, a więc mogę zwiedzić część Japonii, która poprzednio mi umknęła. Tymczasem porządek lotów nieco kuriozalny — taniej jest lecieć do Seulu, stamtąd do Tokio (bliżej Ameryki) i znów do Seulu, niż prosto z Tokio do Seulu. Jadę tym samym pospiesznym pociągiem co cztery lata temu. Wtedy na dworcu w Tokio byłem z grupą i wszyscy byliśmy podenerwowani — nieznany kraj, język, czas wyliczony co do sekundy... Teraz czuję się jak w domu, aż sam jestem tym zaskoczony. ➢ 68 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

Po tych wszystkich supernowoczesnych dworcach świetnie nastraja Minshuku Ikedaya — tani tradycyjny japoński hotel. Znajomi, którzy poznali ten kraj, radzili mi, abym szukał właśnie minshuku — hotele europejskie są nieciekawe i piekielnie drogie, a tak zwane ryokan — bardzo ciekawe, lecz jeszcze droższe. Pod sufitem wiszą setki drewnianych łyżek do ryżu, to zapewne symbol Hiroszimy. Śpię na tatami, spokojnie jak nigdy dotąd. Nie zważając na to, że jakieś pół kilometra stąd jest Park Pokoju oraz drugi, niezbyt sympatyczny symbol miasta — mała czaszka Kopuły Bomby Atomowej. Czy Ikedaya stała w tym samym miejscu, kiedy wybuchła bomba? Właściciel, mający jakieś 50 lat Japończyk, zapewne pamięta te czasy. Jednak nie wypada pytać. Słyszałem wprawdzie, że w zasadzie na jedno by wyszło — bomba atomowa czy kilka pudełek zapałek: większości ofiar nie zgarnął ani wybuch, ani promieniowanie, tylko pożar drewnianego miasta. 25 sierpnia 1988 Budzę się wcześnie, wypoczęty, na poduszce, która chrzęści — wypchana bodajże łuskami ryżowymi — i przyjemnie pachnie. Pokój wielkości sześciu tatami. Dwa lustra i dwa niskie stoliki. Gdyby nie lampa, telewizor i elektryczny wentylator, wnętrze niczym nie różniłoby się od wyposażenia z XVIII wieku, z czasów Ihary Saikaku, którego kiedyś czytałem. Dostaję japońskie śniadanie — surowe jajko z ryżem, jakieś nieznane oślizgłe warzywa (a może kawałeczki ośmiornicy?) i talerzyk sycącej zupy. Miasto hałaśliwe, postmodernistyczne, pełne samochodów i rowerzystów. Piękna dolina wśród krzywizny wzgórz. Tuż obok Ikedaya odkrywam pomnik ku pamięci ofiar bomby atomowej — takich jest w Hiroszimie, zdaje się, dwadzieścia dziewięć. Ale na początek wybieram przyjemniejszą marszrutę — na świętą wyspę Miyajima, „gdzie nikt się nie rodzi i nikt nie umiera”. Czytałem o niej w dzieciństwie. Aż dziwne, że jest tak blisko: wybuch musiał być z niej dobrze widoczny, a promieniotwórczego kurzu osiadło tu chyba niemało. ➢ 69 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Wyspa, jak się okazuje, jest górzysta, zielona, niemal w kształcie smoka. Jej największą atrakcję stanowi świątynia Itsukushima, jeden z ośrodków sintoizmu. Niestety, właśnie jest odpływ. W czasie przypływu świątynia stoi w wodzie — jest nawet skonstruowana na wzór złożonego systemu pomostów (w Europie tę budowlę przypomina kryty most w Szwajcarii, w Lucernie). Teraz z wody wystają dwie duże wieże tori, pod innymi budynkami wilgotny piasek, na którym stoi z podkurczoną nogą biała czapla. Na wyspie pełno dzikiej zwierzyny: całe stada saren (jedna, biedaczka, ze złamanym krwawiącym rogiem), a wyżej w górach również małpy. Bębny, dziwne lichtarze, kapłani i kapłanki w białych szatach. Turystki — Japonki — modlą się, poruszając głowami i klaszcząc w dłonie. Wchodzę do skarbca świątyni. Jest tam wiele ciekawych rzeczy (zbroja samurajska, stare instrumenty muzyczne, zwoje hieroglifów z czasów dynastii Taira, wreszcie malarstwo), ale ani jednego angielskiego czy w ogóle niejapońskiego napisu. Jeszcze ciekawsza wyprawa kolejką linową na wierzchołek wyspy. Tam, w dole, jasny las japońskich sosen i drzew kamforowych, paprocie; z góry widać niemały obszar Morza Wewnętrznego z ostro zarysowanymi, a przez mgłę nieco zmniejszonymi wysepkami — bodajże najbardziej klasyczny krajobraz Japonii. Wchodzę do świątyni, w której od VIII wieku pali się wieczny ogień: Kiejstutowi z Birutą daleko do takiej tradycji. Ogień, prawdę mówiąc, to duże dymiące bierwiono podgrzewające metalowy kocioł. Kadzidełka. Ja również zapalam jedno. Potem Muzeum Bomby Atomowej i Park Pokoju w Hiroszimie. Nawet nie wypada opisywać muzeum. Fotografie i eksponaty, wśród nich opalone ubranka dzieci — po takich doznaniach nawet trudno się modlić. Holocaust w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pokazane są schody banku, na których odcisnął się cień człowieka, który wyparował: bank ten został kilka lat temu zburzony, a fragment schodów przeniesiono tutaj. Bezsilne wypowiedzi „wielkich ludzi” o katastrofie (Jan Paweł II cytuje Biblię, dlatego też mówi lepiej od innych, jednakże nawet Biblia tu jakoś nie wystarczy). W parku zielony, stale podlewany kur➢ 70 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

han, w którym spoczywają szczątki dziesiątek tysięcy nieznanych ofiar. Dzwon Pokoju — uderzam raz, a drżący głos rozbrzmiewa długo, bardzo długo. Znany pomnik Pokoju Dzieci, obok którego góry kolorowych papierowych żurawi. Pewna dziewczynka wierzyła, że wróci do zdrowia i cofną się skutki napromieniowania, jeśli zrobi tysiąc żurawi z papieru: umarła, nie dokończywszy dzieła, i od tego czasu w imię pamięci o niej każdy, kto chce, składa tu żurawie. Ofiara mutacji genetycznej — kaleka — zbiera pieniądze na rzecz swoich braci w nieszczęściu; nieopodal koncert, podobno protestacyjny — gitara, ćwiczenia karate, wielu uśmiechniętych młodych ludzi. Tu również pali się wieczny ogień. Będzie zgaszony, kiedy na świecie nie będzie już broni atomowej, czyli nigdy. A przecież sami Japończycy są również nie bez winy — Pearl Harbor, biologiczne doświadczenia na jeńcach... Jak mówił Josif Brodski, nie potrafimy w pełni zrozumieć drzemiącego w nas potencjału zła. Ikedaya oczywiście został zbudowany już po wojnie — znajduje się całkiem blisko epicentrum, w strefie stuprocentowego zniszczenia. Właściciel jest miejscowy. W dniu wybuchu miał dziesięć lat, w tym dniu właśnie wyjechał do innego miasta, do krewnych. „I was a lucky boy”. 26 sierpnia 1988 Opuszczam Hiroszimę. Jeszcze kilka szczegółów. Tuż przy Ikedaya — pomnik ku czci Koreańczyków, ofiar bomby. Było ich czternaście tysięcy (10 proc. ofiar), o których Japończycy woleliby nie mówić. Obelisk na kamiennym żółwiu został postawiony przez miejscową wspólnotę koreańską. A wysoko na górze — srebrna, ni to hinduska, ni to tybetańska stupa, najbardziej orientalna budowla w mieście. Te japońskie miasta! Co najmniej od Tokio do Hiroszimy rozciąga się nieprzerwane megapolis. Jest to, prawdę mówiąc, okropne: ani odrobiny poszanowania dla estetyki, koloru, kształtu. Ameryka ratuje się poniekąd drapaczami chmur; tu natomiast — jedynie chaos betonowych klocków: magazynów nie da się odróżnić od urzędów, urzędów od fabryk, fabryk od do➢ 71 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

mów mieszkalnych. Krzyczące, tandetne barwy — to reklamy modnej gry pachinko. Bardzo często można spotkać zielone, sięgające nieba ogrodzenia z siatki, jakimi się grodzi prymitywne stadiony. Świat Morloków Wellsa lub proletów Orwella. Osaka może trochę ciekawsza. Miejscami wśród zieleni widnieją tradycyjne domy, które mogą być pewnym pocieszeniem — mimo że są jednakowe, to jednak na swój sposób wytworne. Kioto. Na pierwszy rzut oka i tu wszystko prawie takie samo, jednakże — podobnie jak poprzednim razem — im bardziej oddalam się od centrum, tym więcej egzotyki. Znajduję hotel przy mętnym kanale: wprawdzie nie minshuku, ale w każdym razie tani. Jutrzejszy dzień poświęcę na zwiedzanie Nara, a dzisiaj realizuję to, co poprzednim razem mi się nie udało: Ścieżką Filozofów idę do Srebrnego Pawilonu — Ginkakuji. Przyjemna ta ścieżka pod wiśniami i drobnolistnymi klonami, wzdłuż potoku, przez który przerzucono jakieś sto mostków. Cywilizacyjna tandeta usiłuje nawet tu się przedostać, jednakże z miernym skutkiem. W Ginkakuji ogród pod wysoką zalesioną skarpą. Stawy z japońskimi karpiami, mchy niczym mikroskopijne drzewa. Dużo ciszej, jaśniej i bardziej autentycznie niż w Złotym Pawilonie. Poczerniałe deski, dwie formy z piasku przypisywane Soami: jedna z nich — to ścięty stożek przypominający górę Fudżi, druga — to falista płaszczyzna, czyli jezioro Xihu (które znajduje się w Chinach, w Hangzhou). Mniej więcej przez godzinę medytuję, potem jem fasolkę z owocową sałatką, piję zimną i gorzką zieloną herbatę. Równoległy świat, nigdzie niestykający się z naszym: to chyba jest również doświadczenie zen. Przelatuje żagnica z czarnymi owalnymi skrzydłami, łatwo można ją pomylić z motylem. Tego w zupełności wystarczy, aby wypełnić dzień. Mimo to wieczorem jeszcze wychodzę do Gion Corner. Tym razem zamierzałem poważniej zgłębić n#, jednakże, aby pójść na przedstawienie, należałoby zrezygnować z Nara. Gion Corner to turystyczny show, demonstrujący różne gatunki (wszystko jest, oczywiście, na niezbyt wysokim poziomie i uproszczone). N# nie pokazują, za to jest krótka komedia z gatunku kyogen — o dwóch służących, których gospodarz ➢ 72 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

skrępował i którzy mimo to wykradają mu wódkę. Jedno, co na pewno zapamiętam z dzisiejszego wieczoru, to gagaku, klasyczne przedstawienie muzyczno-taneczne, sięgające VIII wieku (taniec wykonuje potwór w czarnej masce, w pomarańczowym, misternie haftowanym kostiumie, jednak bez żadnego szamańskiego szaleństwa, chłodno i elegancko). Widownia na wpół pusta. Dziwne, że przeważają Japończycy, dla których takie rzeczy nie mogą być nowością. A może to Koreańczycy czy nawet Tajlandczycy? W każdym razie dzielnica Gion przez tych kilka lat się nie zmieniła, a gejsze na ulicach (raczej początkujące gejsze, zwane maiko) — wciąż te same. 27 sierpnia 1988 Przyroda i architektura w Japonii inaczej współdziałają niźli w Europie. U nas zieleń jest wpisana w miasto, roztopiona w nim niczym sól w roztworze: są bulwary, skwery, parki, trawniki, kwietniki — nie wyczuwa się wyraźnej opozycji między „miastem” i „niemiastem”. Miasto w Japonii, chociażby Kioto, nie ma nic wspólnego z przyrodą. Jest tylko tłok i szarość, szyldy i druty. Przyroda to wysepki, kryształy, obszary eksterytorialne; przebywając tutaj, nawet nie przypuszczasz, że otacza cię miasto. Różnica potencjałów jest ogromna, a szok psychiczny przy przejściu z przestrzeni miejskiej do naturalnej (jeszcze większy podczas powrotu) — wyjątkowo intensywny. Ten dzień poświęcam Nara. Zdążyłem zwiedzić świątynie Todaiji i Kasuga; pozostaje jeszcze kompleks Horyuji — ponoć najciekawszy (trzeba tam jechać specjalnie, i to na dłużej — no, może kiedyś). Todaiji oszałamia swoją archaicznością i niebywałym rozmachem. Wielka Brama (nandai-mon) z rzeźbami strażników przekracza granice architektury, stając się krajobrazem. A czarny Budda w środku świątyni wypełnia nie tylko budowlę, ale — wydaje się — całą przestrzeń wszechświata. Zadziwiające są również inne budynki. Są one znacznie skromniejsze, można tu jednak zobaczyć stare autentyczne rzeźby, zwłaszcza w Sangatsu-do. Jeśli Todaiji jest na miarę Azji, jej wielkości, to Kasuga skupia całą niezwykłość Azji. Po ➢ 73 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

drodze tysiące kamiennych latarni, surrealistyczny las latarni; w środku również latarnie, tyle że nie z kamienia, ale z brązu, miejscami pozłacane; to już nie pionowe rzędy, tylko niekończące się, odbijające się jeden w drugim horyzontalne łańcuchy. Boże, jaki to musi być widok, kiedy się je zapali! Zwiedzam skarbiec świątyni z ogromnymi bębnami i maskami bugaku, bodajże z XII wieku. Obok wyjątkowy ogród botaniczny: rośliny, wymienione w starożytnej antologii poezji Manyoshu, przy każdej — poświęcony jej wiersz. Chór cykad, którym nie ustępują ptaki. Oczywiście, biegają sarenki, bodajże grubsze i szczęśliwsze niż w Miyajmie. A w stawie na bierwionie wygrzewają się żółwie podobne do obrzydliwych owadów. Rzym i Nara — to dwa bieguny średniowiecznego szlaku handlowego; z łatwością można stwierdzić, że Nara jest odpowiednikiem Rzymu, jednocześnie jego przeciwieństwem. Wypadałoby tu dłużej pomieszkać, zwiedzić siedem dużych i wszystkie małe świątynie, obejrzeć festiwale. Cóż, nasz wiek jest zbyt krótki. Poza tym Rzym, Canterbury, Chartres są mi o wiele bliższe. Wobec tutejszej kultury jestem i wolę pozostać obserwatorem, nawet wtedy, gdy patrzę na Wielkiego Buddę i niepostrzeżenie wymawiam „Om mani padme hum”. Miasto Nara jest niewielkie, czysto handlowe, pełne nieopisanego kiczu, który przedostaje się nawet do świątyń. Japończycy w swoim umiłowaniu kiczu wyprzedzają nawet Amerykanów. Znowu nietypowy obiad — prócz innych rzeczy jem słodkie wiórki lodu. Do Kioto wracam stosunkowo wcześnie — cóż, to był treściwy dzień. Nieopodal swojego hotelu odkrywam ślady jakiegoś pogańskiego rytuału. Półokrągłe kamienie ułożone w grupki i otoczone czerwonymi chustami: ciekawe, co to może znaczyć. 28 sierpnia 1988 Z Kioto do Tokio, potem na lotnisko Narita. Omal się nie spóźniłem na samolot, ponieważ co najmniej cztery razy muszę przejść przez kontrolę policyjną — widocznie w przeddzień olimpiady na bezpieczeństwo zwraca się szczególną uwagę. W Seulu spotykam Polaka, japonistę, razem pijemy herbatę z żeń-szenia. ➢ 74 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

Miasto widzę z lewego brzegu rzeki, po drodze do Sheraton Walker Hill. Po Japonii wygląda przestrzennie i pusto. Mój koreański teść (ojciec Nataszy Ogaj) kiedyś mówił, że wszyscy Koreańczycy o nazwisku Oh — a jest ich tam kilka milionów, częściej spotykanym nazwiskiem jest tylko Kim — zgodnie z tutejszym zwyczajem są uważani za moich krewnych. To znaczy, że wszyscy mają obowiązek przyjąć mnie na noc i nakarmić, co prawda działa to w obie strony. Pierwszą osobą, jaką zobaczyłem na lotnisku w Seulu, był tragarz, który pomógł mi z walizkami. W jego klapie widziałem znaczek „Mr. Oh”, jednakże szczegółów związanych z pokrewieństwem sobie nie wyjaśnialiśmy. 29 sierpnia 1988 Kongres PEN Clubu. Ze Związku Radzieckiego przyjechały nawet cztery osoby, wśród nich Bitow, Jewtuszenko i Koroticz. O stworzeniu centrum PEN Clubu w ZSRR mówi się jako o fakcie dokonanym. Z Koroticzem (obecnie redaktorem bardzo zliberalizowanego pisma „Ogoniok”) jemy obiad i długo rozmawiamy. Jest dość ciekawym rozmówcą. „Najważniejsze — nie mylić prowincjonalizmu z patriotyzmem. Taki grzech ma na sumieniu Ukraina, Azja Środkowa, a ostatnio również Zakaukazie. Kraje nadbałtyckie grzeszą mniej”. „Obecnie zauważa się niejaki zwrot w kierunku prawicy, ale nie mogę powiedzieć, że jesteśmy bez szans”. „Gorbaczow jest raczej figurą literacką niż polityczną. Ostatnio od niego obrywam: jestem skłonny co poniektórym dać w mordę, a on pragnie powszechnego przebaczenia i konsolidacji”. „Najbardziej obawiam się prowokacji: wybijania szyb w rajkomach itp. To droga do wprowadzenia stanu wojennego, jak w Polsce. To, co się osiągnęło, należy umacniać”. Ogólne wrażenie: niegłupi, dobrze poinformowany i opanowany człowiek, który z łatwością przystosuje się do każdego reżimu. Zbiory specjalne w bibliotekach według Koroticza prawie całkiem otwarte: można czytać „Nowyj Żurnal” starszej emi➢ 75 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

gracji i wybitnie antysowieckie „Grani”, jednak nie „Kontinent”. Z drugiej zaś strony „Ogoniok” jest niedostępny w prenumeracie. Jest on równomiernie rozprowadzany po całym kraju — to znaczy uzbecki kiszłak dostanie tyle samo co rejon moskiewski. Wieczorem bankiet w centrum olimpijskim, koncert hałaśliwych bębnów koreańskich. Są cztery: ogromny gong, malutki, ale ogłuszający metalowy kwaenggwari, przepasany niczym klepsydra changgu i coś na wzór europejskiej perkusji. Wracam z Arturem Międzyrzeckim. Od niego usłyszałem, że spotkany na lotnisku japonista to aktywny członek na poły faszystowskiej organizacji Grunwald: władze polskie przysłały go tu razem ze Stoberskim — jako przeciwwagę dla prawdziwej delegacji PEN Clubu („to już ostatni ich strzał”). Słyszę ciekawą wiadomość: Natalia Gorbaniewska niedawno była w Polsce, uczestniczyła (oczywiście w nielegalnej) konferencji dotyczącej praw człowieka. Ale czasy! 30 sierpnia 1988 Z rana posiedzenie komitetu Writers in Prison (Komitet do spraw Pisarzy Uwięzionych i Represjonowanych). Mówię o Iešmantasie i Petkusie. Udział bierze Bitow, który na koniec posiedzenia wszystkim grzecznie dziękuje „za nową i ważną informację o moim kraju”. Po obiedzie wyrywam się do miasta. Sheraton Walker Hill leży bardzo daleko od centrum, na dosyć wysokim wzniesieniu. Pod wzgórzem szeroka i bezpłciowa rzeka Han; po jej drugiej stronie znajdują się dzielnice domów wielorodzinnych, zadziwiająco podobnych do moskiewskiej dzielnicy Czieriomuszki. Jest, owszem, również drapacz chmur, nawet taki, jakich w Japonii nie widziałem. Dzielnica Itaewon — prowincjonalna, zakurzona: na handel przeznaczono tu całą przestrzeń, a nawet więcej. Potem tunel i tak samo chaotyczna nowoczesność jak w Tokio. Między bielejące bloki wpasowane są budynki w stylu kolonialnym — ratusz i Kapitol. Mimo wszystko jest tu trochę więcej Orientu niż w japońskich miastach. Niezwykłe są nawet okoliczne góry — granito➢ 76 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

we, ostre, wyraźnie rysujące się na tle przejrzystego powietrza. Latają olbrzymie balony, do nich przyczepione wstęgi zapisane hieroglifami. Można spotkać bonzów w słomianych kapeluszach, dziewczyny w rozkloszowanych jak dzwony spódnicach z jedwabiu, jednak na ulicach jest najwięcej uczniów — najprawdziwsi pionierzy z Buriacji czy Baszkirii, zawsze w zielonych lub prawie czarnych krawatach. Koło restauracji i sklepików czasem widnieją dekoracyjne kamienne posążki. Jeszcze nie zniknęły ciasne dzielnice ze wschodnimi dachami krytymi dachówką, chyba nawet domki gejsz (tu gejsza nazywa się kisaeng). Pełno tradycyjnych bram i pawilonów, aczkolwiek wszystko jest raczej imitacją. Pawilon pamięci króla Kojonga pomalowany w papuzie kolory, lecz na środku tej budowli — solidna czarna kamienna tablica z napisem zgodnym z wszelkimi zasadami konfucjanizmu. Alfabet koreański — hangul — dosyć ładny: powiedzmy, gałęzie i pędy, na których wiszą owalne śliwki. Na wystawach sklepowych często pyszni się żeń-szeń (lecznicze korzenie mające legendarną sławę — podobne do homunkulusów w słoikach). Obok takich rzeczy śmiesznym zgrzytem wydają się szyldy „Caracas” lub „La Sposa”, a takich tu również niemało. Idę przez królewski zespół pałacowy — są cztery, wszystkich może nawet nie warto oglądać. Po prawej stronie katedra Chondogyo. Chondogyo — to miejscowa eklektyczna religia łącząca wszystko, od taoizmu po katolicyzm. À propos, miejscami kościoły katolickie i krzyże przeważają w krajobrazie (na katolicyzm przeszło bodajże 40 procent Koreańczyków). Ciekawe, gdzie jest ośrodek działalności pastora Moona? Mocne wrażenie dnia — pierwsza w moim życiu świątynia konfucjańska na najstarszym uniwersytecie w Korei. Cały ten zespół nosi nazwę Sunggyungwan i jest położony nieco poza centrum. Budynki pozamykane, do wielu z nich można zajrzeć tylko przez szpary w bramach, jednakże czerwone wyblakłe ściany, szorstkie filary, filigranowe kratki tchną wyjątkowym autentyzmem. Pod gigantycznym miłorzębem kręcą się, klaszczą w dłonie i delikatnymi głosami śpiewają dziewczyny: czy to próba jakiegoś rytuału, czy w ten sposób po prostu się weselą — ➢ 77 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

trudno pojąć. A studenci czytają teksty klasyków pod drewnianymi kolumnami, mniej więcej jak przed sześciuset laty. Wieczorem są nawet dwa przyjęcia. Pierwsze zorganizowała Susan Sontag i Karin Kennerly dla uczczenia uwięzionych pisarzy koreańskich. Miejscowe władze są bardzo niezadowolone z tego powodu — czuje się dojrzewający konflikt. Uwięzieni są, zdaje się, ekstremistami, nawet zwolennikami dyktatora Korei Północnej Kim Ir Sena, jednak poczuwam się do obowiązku pójścia na przyjęcie („Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale oddam życie, abyś mógł je głosić”). W policyjnym państwie nawet gesty nie zawadzą. Potem przez zachwycająco piękne, zatopione w zieleni góry jedziemy do ambasady kanadyjskiej, gdzie spędzam jeszcze kilka godzin. Zmęczenie, niezbyt dobre samopoczucie. 31 sierpnia 1988 Zebranie delegatów. Susan Sontag przegrywa z kretesem — zamiast rezolucji w sprawie uwięzionych koreańskich pisarzy, którą zaproponowała, zostaje przyjęta jedynie łagodna petycja. Zwiedzam chyba najciekawszy pałac królewski — Changdok. Być może jest podobny do Zakazanego Miasta w Pekinie (którego jeszcze nie widziałem), ale w dużo skromniejszym wydaniu. Ciekawe, że w zacisznym zakątku pałacu nadal mieszkają spadkobiercy dynastii, podobnie jak kiedyś cesarz Chin Pu Yi po proklamowaniu republiki. Budynki w typowo chińskim stylu, może tylko linie dachów są łagodniejsze, a kolorem władców nie jest żółty, tylko zielononiebieski. Kamienny most wybudowano w 1411 roku, innymi słowy — tuż po bitwie pod Grunwaldem. Wszystko inne wielokrotnie płonęło, po czym było odnawiane. Przewodniczka mówiąca łamanym angielskim pokazuje tron królewski, prywatne dzielnice, szpital, a nawet starą limuzynę z początku XX wieku. Nieco dalej rozpoczyna się „ukryty ogród” Piwon. Jest tu staw, gdzie król łowił wędką ryby, otoczony bardzo eleganckimi pawilonami, do których prowadzą kamienne schody. Całkiem blisko stawu, na zielonej łące, przyszli urzędnicy i mandaryni zdawali egzaminy, które były ➢ 78 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

najtrudniejsze w historii ludzkości (w ortodoksji konfucjańskiej Korea znacznie wyprzedzała Chiny). Sam król lubił żyć jak mandaryn, w tym celu wybudował w ogrodzie specjalny dworek z niemalowanych bierwion, z biblioteką i różnymi wiejskimi wygodami. Niepodobnie do Japonii: bardziej przyziemnie, prymitywniej, ale chyba sympatyczniej. Tak jak pałace i świątynie w Kioto, budowle te stanowią oazę w nowoczesnym mieście, która jest jednak bardziej zrośnięta z otoczeniem. Prócz tego oaza jest nadzwyczaj rozległa. Rosną śliwy i gigantyczne, dziwnie rozłożone jałowce. Nagle zamarłem: dróżką idą sobie dwaj urzędnicy konfucjańscy w czerwonych chałatach, w wysokich czapkach z pióropuszami, w butach z zadartymi nosami, z zawieszonymi na szyi ciężkimi koralami. A oto i rytuał — grupka młodych brodatych mężczyzn i pięknych kobiet komuś się kłania, mieni się barwami jedwab. Po chwili zrozumiałem, że w pałacu kręcą film, ale ta iluzja przez dłuższą chwilę wyglądała na rzeczywistość. Bankiet w górach, daleko za miastem (w ośrodku studiów koreanistycznych). Trochę kuchni narodowej — kapusta kimchi na ostro oraz słodkie kołduny, ale muzyka, niestety, zachodnia. Podchodzą Stoberski, Żukrowski i ów japonista, wszyscy trzej bez pytania fotografują się ze mną i usiłują nawiązać przyjacielską rozmowę. Nie od razu mogę się od nich odczepić. Co prawda, jakoś mi ich wszystkich żal, zwłaszcza Stoberskiego. 1 września 1988 Znowu posiedzenia, na których już nie widać Susan Sontag — jest tak wściekła, że nie chce mieć nic wspólnego z kongresem. Głosujemy za poparciem dla chińskich i wietnamskich dysydentów (członek pekińskiej delegacji, oczywiście, protestuje, kiedy rzecz dotyczy jego kraju). Nic nowego pod słońcem. Moja doktorantka Jean Kim opublikowała wywiad ze mną w dzienniku „Chosun Ilho” (nakład — dwa miliony). W południe wiezie mnie na uniwersytet Yonsei, gdzie dla około siedemdziesięciu studentów przez godzinę opowiadam o krajach nadbałtyckich. Wśród słuchaczy jest nawet Cejlończyk. ➢ 79 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Potem drugi pałac królewski — Changgyongwon, w pobliżu Changdok. Sala Koronacyjna tak podobna do Sali Tronowej w Changdok, że aż powstaje nieodparte wrażenie déjà vu. Po przejściu mostem przez ulicę odkrywam dwie wyjątkowe świątynie królewskich przodków. Niewysokie i długie, czerwone budowle, można powiedzieć, stodoły; naprzeciwko nich ogromne, wymoszczone płaskimi kamieniami place; na dachach śmieszne chimeryczne homunkulusy podobne do korzeni żeń-szenia w witrynie apteki. W budowlach tych przechowuje się tabliczki z konfucjańskimi pamiątkowymi napisami. Dalej małe muzeum, w którym znajdują się pieczęcie władców, rytualne naczynia i instrumenty muzyczne: wszystkie pieczęcie w formie żółwia, większość instrumentów perkusyjnych stanowią bębny — metalowe, drewniane, a nawet kamienne. Niektóre są kolorowe z symbolami jin-jang. Rytuał odbywa się raz do roku, zawsze w maju: przodkom w ofierze składa się żywność — talerze z zupą muszą znajdować się z północnej strony, wino — z południowej itp., niemalże według Lévi-Straussa. To chyba najbardziej osobliwe, co podczas tej podróży zdążyłem obejrzeć, wliczając nawet Nara. 2 września 1988 Kongres dobiega końca (delegacja amerykańska go bojkotuje). Wyspa Yoido, zwana koreańskim Manhattanem. Tu mieści się muzeum wojny lat 1950–1953 — rozległa przestrzeń pełna samolotów, dział i czołgów, zarówno zachodniej produkcji, jak też dobrze znanej — radzieckiej. W samolocie transportowym z USA można sobie nawet posiedzieć. Niektóre eksponaty nadzwyczaj ciekawe — na przykład ZIS Kim Ir Sena, który nie wiadomo, w jaki sposób tutaj trafił (chyba jako trofeum). Na nieco oddalonym placyku — statki rybackie Korei Północnej, używane, jak się twierdzi, do szpiegowania. Wystawa fotografii nie jest weselsza od ekspozycji Hiroszimy czy Holocaustu. Wszystko to, prawdę mówiąc, czasy mojego dzieciństwa: „latające fortece”, obrona Taegu, desant w Inchon. Wszystko stało się już odległą historią — zwłaszcza gdy widzi się okoliczne wieżowce ➢ 80 ➢


J A P O N I A I KO R E A , 1 9 8 8

czy reklamy moskiewskiego Teatru Bolszoj. W muzeum mnóstwo przedszkolaków w żółtych mundurkach: wychowawczynie usiłują wzbudzić w nich nastrój patriotyczny, ale gdzie tam. Jak się tu zapatrują na Koreę Północną, nie jest łatwo odgadnąć. Wczoraj na uniwersytecie słuchacze szczerze się śmiali, kiedy powiedziałem, że w swoim czasie uważałem tych z Północy za bojowników o wolność, tych z Południa zaś — za zdrajców i imperialistów. Jednakże kilka razy na wzmiankę o Północy wyczuwało się pewnego rodzaju tęsknotę, a nawet sympatię. Niejeden tam się urodził, niejeden ma tam krewnych. W hotelowym kiosku sprzedawca pyta, czy już tam byłem. „Nie”. — „A ja mam nadzieję tam pojechać”. Jeszcze jeden pałac — Tokso, tu mieszkał i zmarł król Kojong, który abdykował. Budowla niezbyt ciekawa (powstała w zasadzie na początku naszego stulecia). Tu i ówdzie wzrok jednak się zatrzymuje: na kamiennych stworach przypominających jaszczury (które — według mitologii koreańskiej — pochłaniają ogień i w ten sposób chronią budynki przed pożarem), na gigantycznym dzwonie, niemalże takiej wielkości jak na Kremlu, na zegarze wodnym — mechanizmie skomplikowanych kotłów. Posąg króla Sejonga. Ten władca był miejscowym Ulugbekiem czy Henrykiem Żeglarzem, inaczej mówiąc — mędrcem i wynalazcą. Ponadto przypisuje się mu stworzenie alfabetu hangul. Jeśli to prawda, to król Sejong jest bodajże najgenialniejszym lingwistą wszech czasów, do tego o zacięciu strukturalistycznym. Z M. rozmawiam o Seulu. Jej zdaniem miasto jest „American dream turned into nightmare” — agresywna, prawdziwa twierdza kapitalizmu archaicznego. Tu się dużo pracuje, handluje, grabi się i bogaci. Zwyczaje i gust najpewniej odpowiadają „roaring twenties” (burzliwym latom dwudziestym XX wieku w USA, przed wielkim kryzysem). Miejscowi przedsiębiorcy zarobili również na mnie — krawiec namówił mnie na zamówienie garnituru, który miał być gotowy w dwa dni, za 140 dolarów (garnitur, zdaje się, jest całkiem w porządku, tylko na jak długo?). Pod tym wszystkim jest ukryty, a czasem nawet wyłazi na wierzch, rys szaleństwa. Członek jakiejś sekty ➢ 81 ➢


CHINY I TYBET

20 sierpnia 1996 Z Amsterdamu do Hongkongu lecę samolotem linii Gulf Air. Są tu obok angielskich również arabskie napisy, komunikaty przez głośniki — również w dwóch językach, nawet menu jest po trosze w duchu muzułmańskim. Pewien prawowierny wiezie cały harem ciemnolicych — niektóre z nich są z dziećmi. W samolocie mają odsłonięte oczy i usta, ale podczas wysiadania przykrywają twarze czarnymi chustami. Trochę nieswojo na myśl o terrorystach — jednakże, logicznie rzecz biorąc, wojownicy islamu nie powinni wysadzać w powietrze swoich. Oczywiście, ileż logiki w terroryzmie! Za Genewą zapadam w sen, budzę się, kiedy jest już ciemno i zbliżamy się do Abu Dhabi: tak więc nie zobaczyłem arabskiej pustyni. W Muskacie przesiadamy się do innego samolotu. Miejscowości jak z bajek Hauffa, a jednocześnie z XXI wieku. Należałoby tutaj bliżej się rozejrzeć, może innym razem: teraz jedynie czarna woda Zatoki Perskiej, pasma świateł na brzegu i dziwna budowla przy lotnisku w Muskacie stylizowana na zamek arabski. 21 sierpnia 1996 Znowu śpię — prawie do Bangkoku. Owszem, usiłuję wypatrzyć przez obłoki Wyspy Andamańskie, niestety, bez skutku. Tajlandia przynajmniej z góry jest bardzo europejska, niczym jakaś Holandia. Jednakże krajobraz z czerwonymi dachami i pagodami niebawem się kończy i zaczyna się dzika dżungla Laosu pobrużdżona dużymi brązowymi rzekami, usiana ledwo do➢ 91 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

strzegalnymi wioseczkami. Czarny, na pierwszy rzut oka pusty, nadmorski pas z białymi plamami plaż — to już Wietnam. Bliżej Hongkongu chmury przypominają chińskie smoki — chcecie, to wierzcie, chcecie, nie wierzcie. Lądujemy z dokładnością co do minuty. Pierwsze wrażenia: pogoda jak latem w New Haven, innymi słowy nieznośny klimat — gorący i lepki. W ogóle bardzo podobnie do Ameryki, tylko tłum barwniejszy. Przypomina mi to także Ateny: mnóstwo poczerniałych, często zaniedbanych betonowych kloców bez żadnego stylu, ich skupisko okalają łańcuchy gór, z boku połyskuje morze. Zatrzymuję się w Kowloon, dosyć porządnym, lecz drogim hotelu i natychmiast wyruszam w poszukiwaniu tańszego do słynnych Chungking Mansions (to siedemnastopiętrowa obszarpana szafa, która widziała lepsze czasy, ale bardzo dawno temu). Na dole mrowie sklepików; stąd, odstawszy swoje w kolejce, można windą pojechać w górę, gdzie takie samo mrowie hotelików. Znajduję całkiem czysty i wygodny pokój za mniej więcej trzydzieści pięć amerykańskich dolarów (albo 280 tutejszych). Przeniosę się tu jutro. W Kowloon poruszam się bez trudu; chociaż to prawie manhattański rozmach, odległości są niewielkie. Walcząc ze zmęczeniem, idę w kierunku morza. Tu znajduje się całkiem nowoczesne centrum nauki i kultury, a nawet muzeum kosmosu, kilka budynków w stylu art déco oraz taras, z którego można oglądać drugi brzeg cieśniny — centrum Hongkongu. Ta część jest naszpikowana białymi i lustrzanymi drapaczami chmur, lecz jednocześnie jakaś bardziej klarowna i zrozumiała niż Nowy Jork. Jeden z tych drapaczy chmur jest notabene najwyższym budynkiem w Azji (jeszcze wyższy zbudowali północni Koreańczycy, ale to tylko makieta bez prądu i wody — dla zamydlenia oczu obcokrajowcom). W cieśninie żywo kręcą się statki i stateczki. Jeszcze jedna analogia: Wenecja widziana z Giudecci, tylko młodsza o jakieś pięćset lat, zarozumiała w swojej kupieckości, jeszcze nieprzekształcona w swoje własne muzeum. To miasto dożywa ostatniego roku wolności, liczy się tu nawet miesiące. Co będzie, kiedy zostanie przyłączone do komunistycznych Chin — nie podejmuję się prorokować, lecz podej➢ 92 ➢


CHINY I TYBET

rzewam, że nic dobrego. Proces powinien być odwrotny niż w Europie Wschodniej. Z drugiej zaś strony, któż to może wiedzieć. W każdym razie zdążyłem tu trafić przed końcem „epoki klasycznej”. 22 sierpnia 1996 Załatwiam różne sprawy, w tym wizę do Chin, którą prawdopodobnie otrzymam jutro. Zdumiewająca rzecz — sprawność Hongkongu: wszystko doskonale zorganizowane, skomputeryzowane, załatwiane w ciągu kilku sekund, i to bez japońskiego napięcia. Wczoraj w hotelu ogłoszono „alarm pierwszego stopnia” — z południa do miasta nadciąga tajfun. Poważne zagrożenie zaczyna się wprawdzie od ósmego stopnia, a dzisiaj nawet pierwszy odwołano. Toteż próżnuję w słońcu, powoli oswajając się z klimatem, i czuję się tu coraz lepiej. Promem przeprawiam się przez cieśninę. Centrum Hongkongu jest, oczywiście, wyjątkowe, futurystyczne. Najbardziej ciekawi bank wzniesiony przez Normana Fostera, który kosztował miliard dolarów (amerykańskich, nie krajowych): cały ze szkła i luster, dlatego też często jest trudno odróżnić urzędnika za szybą od twojego własnego odbicia. Budowle z czasów królowej Wiktorii, nawet najbardziej banalne — takie można zobaczyć również w Kowloon — tutaj są chronione jak u nas gotyk czy barok. Za zabytek uważa się nawet schody z końca ubiegłego wieku z czterema latarniami! Wszystko to ściśnięte na niewielkiej przestrzeni między morzem i stromym stokiem wtarabania się na to wzniesienie i niepohamowanie pnie ku górze. I cały czas coś się buduje, wywołując wiele hałasu — a wydawać się mogło, że tu już niczego się nie wciśnie. Wzmożony ruch uliczny, ale pieszy może manewrować ulicami, jeśli ma tupet i chociaż trochę żołnierskiej smykałki. Trafiają się żebracy, choć nie zawsze jest jasne, czy to rzeczywiście żebrak, czy jakiś święty lama, a może grajek ludowy. A tak w ogóle — to ewidentny rozkwit. I centrum, i Kowloon (może nawet bardziej) — to trójwymiarowy, a raczej wielowymiarowy labirynt, gdzie każdy centymetr sześcienny służy handlowi lub transakcjom finansowym. ➢ 93 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Nieco odstraszającą kolejką linową wznoszę się na tak zwany peak — szczyt góry, a raczej przełęcz, skąd otwiera się widok na miasto. Tutaj, oczywiście, znowu kilkupiętrowy sklep, nieco schowany za interesującą fontanną w kształcie serii gejzerów wybuchających to pojedynczo, to równocześnie, to po kolei. Jednakże nieco dalej od centrum handlowego można zobaczyć miłe aleje, drzewa tropikalne — niemalże jak w dżungli. Właśnie tutaj jest nieco chłodniej niż w kotle miejskim — tam na dole. Widok ma jedną raczej niezwykłą cechę: dachy wieżowców są praktycznie na jednej wysokości z tobą. Stąd widać też drugą stronę wyspy, prawie pustą, a dalej łańcuchy wysepek jak na Karaibach. Późnym wieczorem w Kowloon idę znowu do cieśniny. Teraz wrażenie jest jeszcze mocniejsze. Centrum miasta po drugiej stronie zamienia się w jedną wielką ścianę światła, na której wyodrębnia się kilka owadzich konstrukcji wieżowców. Na tarasie siedzi kilkuset Chińczyków w różnym wieku, którzy obserwują tę ścianę z taką samą uwagą, z jaką ich przodkowie obserwowali księżyc nad jeziorem lub nad chatkami pustelników. Jest tego warta, z całą pewnością. 23 sierpnia 1996 W Chungking Mansions pełno czarnoskórych, Hindusów (zwłaszcza sikhów) oraz przypuszczalnie Arabów. Spora ich część wydaje się nielegalnymi imigrantami. Ale nastrój pokojowy. Wizę do Chin otrzymałem — to się dzieje automatycznie: prosiłem o miesięczną, a dostałem na trzy. Ciekaw jestem, czy i tam wszystko tak pomyślnie się potoczy, zwłaszcza w sprawie Tybetu? Koło promu przy cieśninie widzę kilka riksz. Dzisiaj to czysto turystyczna atrakcja — rikszarze drzemią sobie w swoich wózeczkach i tyle. Prawdopodobnie taką samą atrakcją stają się tu również mieszkańcy dżonek, o których wiele słyszałem. Mimo to jadę popatrzeć na nich nad zatokę Aberdeen w południowej części wyspy. Ledwo zdążyłem wysiąść z autobusu, a tu za rękaw ciągnie mnie staruszka w kierunku sampana — moto➢ 94 ➢


CHINY I TYBET

rówki z daszkiem z brezentu, całej obwieszonej oponami jak obwarzankami (aby wytrzymał zderzenie z innym sampanem czy nabrzeżem). Inna Chinka, nieco młodsza, ale pomarszczona jak zwiędłe jabłko, siedzi przy sterze. Żądają stu dolarów, daję siedemdziesiąt (czyli dziesięć naszych); nie jest źle, ponieważ w sampanie jestem sam, a za taką samotną przejażdżkę gondolą w Wenecji zapłaciłbym kilka razy drożej. Atmosfera wybitnie piracka, tym bardziej że do naszej łodzi co rusz wskakują bosonogie i półnagie osobniki obojga płci: podwozimy ich, a oni po ożywionej rozmowie po chińsku ze sterniczką znowu przeskakują tam, gdzie chcą. W dżonkach ustawionych w długich rzędach żyje około sześciu tysięcy ludzi. Prawie w każdej z nich jest duży pies albo nawet dwa, widzę też stadko tłustych gołębi. Czasem wnętrza są całkiem przytulne, chociaż z mebli — absolutne minimum: stół, krzesło, legowisko, prócz tego góry worków i sieci. Zdarzają się kwiaty i rośliny doniczkowe, zasłony z frędzelkami, czasem na burtach wypisane hieroglify czy inne symbole — w tym bardzo często pięcioramienna gwiazda. Prawie nadzy dorośli i zupełnie nagie dzieci oglądają telewizję, a jeden taki, wygodnie rozparty, czyta nawet gazetę. Woda potwornie zanieczyszczona wszelakimi plastikowymi i papierowymi śmieciami, jednakże życie tu jest przyjemniejsze niźli w norach miasta, przynajmniej chłodniej. Dziesiątki sampanów brużdżą powierzchnię wody w zatoce, wywołując pokaźne fale. Nieco dalej — bielusieńkie statki bogaczy (jest ich więcej niż dżonek) i trzy pływające restauracje, przykład skrajnego chińskiego kiczu. Z zatoki widać ich zaplecze: kuchnie i magazyny żywności, beznadziejne niczym Chungking Mansions. Są tu również prymitywne stocznie. Jednakże już całą zatokę otaczają wysmukłe, podobne do ołówków, wielopiętrowe domy, które zdecydowanie psują krajobraz, ale przyszłość właśnie do nich należy, nie do dżonek. Po drodze mogę lepiej obejrzeć Hongkong. Część miasta, położona na południe od centrum, tak zwana Wanchai, jako jedyna bodajże może konkurować z Manhattanem (Ginza — to jednak coś innego). Oślepiający, lodowaty błysk. Lecz tuż obok — dzielnice ziejące najczarniejszą nędzą, której powstydziłby ➢ 95 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

się nawet Harlem. Może to złudzenie — wszak nawet w środku Chungking Mansions wszystko przyzwoiciej wygląda niż na zewnątrz? Ale oto natykam się na prawdziwe slumsy — baraki i rudery (może podobnie jest w komunistycznych Chinach?). Ponure tarasy cmentarzy. Ni stąd, ni zowąd kilka hipodromów — Brytyjczycy nie mogli, rzecz jasna, bez nich się obejść. W zasięgu wzroku piękne pagórkowate wyspy, na szczęście jeszcze niezabudowane. Wracam do centrum krętą drogą przez uniwersytet i tradycyjną dzielnicę handlową (na jednej ulicy na przykład sprzedawane są wyłącznie płetwy rekina). Powierzchnia ziemi jest tu nierówna, a wszystko takie średniowieczne, zabawne. Wieczorem zaglądam na Tsimshatsui East — do supernowoczesnej części Kowloon. Myślę o chińskiej operze, lecz zamiast tego oferują Turandot, a więc europejską imitację chińskiego teatru. To nader symboliczne. 24 sierpnia 1996 Dzisiejszy dzień jest po części przeznaczony na wypoczynek. Chungking Mansions wywołuje pewnego rodzaju klaustrofobię. Cały czas myślę, co by się tu działo w czasie pożaru lub podczas trzęsienia ziemi. Zwiedzam dwie świątynie, być może trochę w celu zaskarbienia sobie przychylności chińskich bóstw. Jedna z nich to taoistyczna Wong Tai Sin, inna zaś — należąca do nie wiadomo jakiej religii, bodajże synkretyczna Man Mo. W zasadzie są bardzo różne, aczkolwiek z braku doświadczenia można tego nie zauważyć. Wong Tai Sin leży dalej od centrum, jest duża, nowa i zinstytucjonalizowana; pół jej powierzchni zajmują różne biura, których dachy są pokryte zielonym gontem — aby nie pomylić ich ze świętymi budynkami (te są pokryte żółtym). Kolory papuzie, jaskrawe. W wielu miejscach tablice z datami, ku czci tego czy owego urzędnika imperium, który przyczynił się do budowy: 1973, 1981, 1991. Pełno wiernych: palą kadzidełka, składają w ofierze kury i pomarańcze (których, nawiasem mówiąc, nie pozostawiają bogom, lecz sami zjadają). Jednakże większość traktuje świątynię jak miejsce wypoczynku, tym bardziej że ➢ 96 ➢


CHINY I TYBET

znajduje się tu Ogród Dobrych Życzeń ze stawami, mostkami i sztucznym wodospadem. W stawach pływają złote karpie i żałośnie małe żółwie, na skorupie jednego z nich zielony hieroglif. Wszystko to otoczone najbanalniejszymi domami, niczym w Lazdynai czy Karolinišk$s1. Są tu również najniezbędniejsze akcesoria wiary — naczynia z brązu, latarnie, kamienne bramy ze smokami; atmosfera niczym w dziewiętnastowiecznej cerkwi, zbudowanej z rozmachem, jednak bez gustu. W osobnych korytarzach mają swoje budki jasnowidze, wróżbici i astrolodzy. W tych budkach — ryciny poświęcone chiromancji, obrazki świętych, nawet portrety jakichś mężów stanu. Mówiący po angielsku starzec proponuje mi wróżbę na trzy sposoby — z dłoni, z rysów twarzy oraz z księgi I Ching. Odmawiam, ponieważ dwa pierwsze sposoby kosztują po 30 dolarów amerykańskich każdy, a trzeci — prawie 50 dolarów; lama w Buriacji oraz szaman w Zimbabwe przepowiadali mi los znacznie taniej. Tuż obok są sprzedawane różne wisiorki, które z daleka przypominają nasze wota. Man Mo to całkiem coś innego. Leży w sercu starego Hongkongu, stała już w czasach, kiedy Anglicy jeszcze nie zarządzali wyspą. Dzisiejszy budynek liczy jakieś sto lat i wygląda na autentyczny, wręcz archaiczny. Dach zdobią ceramiczne ryby oraz ludziki — powiedziałbym — taki chiński della Robbia. W środku prymitywne figurki bóstw — z wąsami i bez, w mundurach generałów i ubiorach mandarynów. Ale najważniejsze — panuje tu atmosfera prawdziwie religijna, w żadnym wypadku nie komercyjna. W ciasnej i mrocznej sali pali się ogień, od czasu do czasu słychać gong lub uderzenie bębna, powoli dymią ogromne spirale kadzideł, jakich jeszcze nigdzie nie widziałem. Są tu zaledwie dwie lub trzy osoby, które zachowują się — żeby użyć rosyjskiego słowa — istowo, czyli nabożnie. Z boku dwa starodawne trony, na których bóstwa są obnoszone podczas procesji — warto by taką procesję obejrzeć. Cała dzielnica wokół Man Mo to mieszanka stromych schodów i zaułków, pełno tu tradycyjnych sklepików, w których 1

Dzielnice blokowisk w Wilnie z lat 70. i 80. ➢ 97 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

można znaleźć zarówno mandalę i jakiś duży statek z kości słoniowej i klatki z ptakami. Stąd kieruję się do gigantycznego Bank of China — ten wieżowiec zaprojektowany przez I. M. Peia należy do komunistów. To już manhattański Hongkong, ale i tu można zobaczyć coś niezwykłego — na przykład damski salon fryzjerski na wolnym powietrzu, przypuszczalnie amatorski. Dziewczyny, chichocząc i rozmawiając, strzygą i czeszą sobie wzajemnie włosy, a jest ich tu kilkaset. Dalej — kakofonia szyldów Kowloon, rusztowanie z bambusa przy Chunking Mansions. Jutro, jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczę Makau — miejsce, o którym marzyłem od dzieciństwa: to azjatycki liliput, taki sam jak Andora i San Marino. Chiny zamierzają go również przyłączyć, jednakże dwa lata później niż Hongkong, a więc znów zdążyłem. 25 sierpnia 1996 W korytarzu zabijam rano chyba największego na świecie karalucha, wielkości kociaka. Prócz tego na podłodze duże kałuże. Patrzę przez okno i widzę, że pada prawdziwie tropikalny deszcz. Arkady i występy ścian Kowloon są dobrze przystosowane do deszczu — można przemoknąć, tylko przechodząc przez ulicę. Zaczynam rozumieć, że miałem szczęście: przecież mogło padać kilka dni bez przerwy. Metrem dostaję się na prom do Makau. Tutaj — dantejskie sceny: ogromne tłumy kłębią się wokół urzędników imigracyjnych, którzy stawiają pieczątki w paszportach — jakkolwiek by było, to wyprawa do innego państwa. Wkrótce prawdopodobnie wszystko będzie wyglądało inaczej, chociaż wątpię, by w zjednoczonych Chinach było lepiej. Tymczasem tłum topnieje szybciej, niż przypuszczałem — chyba dzięki sprawności Hongkongu. Płyniemy dwie godziny, krajobraz górzystych wysp przypomina Grecję, jedynie nieco ciemniejszy, a chmury są nisko nad ziemią (wygląda na to, że nawet charakter ludzi w południowych Chinach jest grecki). Deszcz, owszem, ustaje. Ruch na morzu ogromny, co chwila wyprzedzają nas statki typu „Rakieta”, innych jest również co niemiara, jak owadów. W dziale imigracyjnym w Makau sceny już iście piekielne, ale i tę prze➢ 98 ➢


CHINY I TYBET

szkodę pokonuję. Będąc już w mieście, zdążyłem zadzwonić do żony Tani, która wczoraj obchodziła urodziny, ale w New Haven ciągle trwa „wczoraj” — jest około pół godziny przed północą. A więc Makau. Kraj żyje z hazardu, jak Monako, jest porównywalny z nim nawet pod względem wielkości. Na pierwszy rzut oka — drugorzędny, a raczej trzeciorzędny Hongkong, aczkolwiek w centrum wokół wzgórza z twierdzą, gdzie stoją stare działa, zachowało się dużo więcej tradycyjnego budownictwa kolonialnego. To całe pasmo, na które nie usiłują wciskać się wieżowce, a może nawet nie są tu wpuszczane. Całkiem przyjemny plac Leal Señado, żółtawe i różowe portugalskie domki. Leal Señado oznacza „wierny senat”, ponieważ Makau nie uznało hiszpańskiej okupacji Portugalii w XVII wieku, jak te francuskie kolonie, które w czasie okupacji niemieckiej opowiedziały się za de Gaulle’em. Samego senatu, ozdobionego niebieskimi kaflami (azulejos), kamiennymi maskami, rzeźbami Najświętszej Panienki i bodajże świętego Jakuba, nie powstydziłaby się Lizbona. Tutaj można się łatwo dopatrzyć chińskich motywów. W Makau to się często zdarza. Kultura portugalska mieszała się z chińską, podczas gdy angielska z orientalną się nie łączyła. Niczym woda i olej. Takie krzyżowanie się symbolizuje współczesna rzeźba-bezguście ustawiona na widocznym miejscu — Chinka wręcza kwiatek bosemu portugalskiemu żeglarzowi. Dalej znowu iberyjskie patia, misterne kratki balkonowe, barokowe, jakby wileńskie, kościoły, wokół których kwitnie handel chińskimi ziołami leczniczymi, przyprawami korzennymi, żywymi rybami i licho wie czym jeszcze. Miasto wybitnie katolickie: wszędzie — to salezjanie, to franciszkanie czy jakaś Santa Misericordia. Nieco dalej najważniejszy monument — Święty Paweł, jedna z najbardziej fascynujących świątyń katolickich spośród istniejących w jakimkolwiek zakątku świata. Pozostała z niego jedynie fasada, znana z fotografii, z zadziwiającymi rzeźbami z szarego kamienia; widzę między innymi szatana, kostuchę, statek, wreszcie całkiem chińskiego smoka (jest to apokaliptyczna bestia, której głowę miażdży Dziewica!). ➢ 99 ➢


Z D Z I E N N I KÓW P O D R Ó Ż Y

Dzisiaj jest święto katolickie, obchodzone przyjętym tutaj zwyczajem: na wspaniałych schodach prowadzących do Świętego Pawła pełno petard wybuchających pod nogami, niczym w Chinatown podczas chińskiego Nowego Roku. Park najsłynniejszego portugalskiego poety Camo%sa. Tutaj, jak się twierdzi, pisał Luzytanów — a może i nie (niestety, dotychczas nie przeczytałem tego poematu, który ci, co czytali, uważają za genialny). Tak czy owak, jest tu jego popiersie z brązu, pod którym wypisano kilka wersów z poematu: są wymienieni „Finos” i „Moscovia”, znaczy Finowie i Moskwa. O Litwie ani słowa. Nieopodal na kamiennych tablicach oplecionych przez korzenie bodajże banianu wyryte są wiersze jeszcze kilku poetów poświęcone Camo%sowi i miastu Makau — rozpoznaję Tassa i Quevedo. À propos, to również przystaje do chińskiego zwyczaju: przecież tak samo są upamiętniani Li Bo oraz Du Fu. Wilgotne skały, kapie z nich woda. Staruszkowie Chińczycy wokół pomnika grają w dziwne miejscowe warcaby — to nie madżong (partyjkę madżonga obserwuję później w innej części miasta — gra kilku robotników, dopiero po rozładowaniu towarów). Pokrzepiony kurczakiem po afrykańsku — wielu jedzie do Makau przede wszystkim z powodu miejscowej kuchni, co doskonale rozumiem — wstępuję jeszcze do muzeum morskiego powstałego sześć lat temu, zresztą bardzo sympatycznego. Najwięcej jest tu modeli statków i ubiorów rybaków, są także inne romantyczne detale (wystawa węzłów morskich!) oraz chińskie cacka, na przykład papierowa łódź wypełniona fałszywymi pieniędzmi służąca do składania ofiar — któżby ofiarował prawdziwe! Obok świątynia A Ma, od której miasto wzięło nazwę. Niesamowicie egzotyczne kształty — same parabole i hiperbole (pendant baroku). Po powrocie do Kowloon można się czuć, jakby się wróciło do Nowego Jorku. Prawdę powiedziawszy, to i jest Nowy Jork, tylko tu język angielski i chiński zamieniły się miejscami. Szkoda byłoby, gdyby Chińczycy zniszczyli koloryt Makau, czego się po komunistach można spodziewać. Najbardziej wysunięty na wschód (i w ogóle najbardziej oderwany od swojego ➢ 100 ➢


SPIS RZECZY

Od Autora / 5 Japonia / 7 Południowa Afryka / 28 Japonia i Korea, 1988 / 68 Chiny i Tybet / 91 Indie i Nepal / 156 Ameryka Południowa / 242


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.