K
SIMON
MAWER
OBIETA , która spadła z nieba
Przekład Adriana Celińska
Wy d aw n i c t w o Z n a k • K r a k ów 2 0 1 3
tr apez
Siedzi w samolocie nieruchoma jak walizka, ogłuszona rykiem silników. Pół godziny wcześniej wnieśli ją do środka, bo sama nie była w stanie wspiąć się po drabince, tak bardzo ciążył jej spadochron. Teraz zaś jest tu, siedzi otoczona pakunkami w półmroku twardych, metalowych ścian. Od hałasu dzwoni jej w uszach. Gdybyż tak mogła zasnąć, jak Benoît siedzący naprzeciwko z zamkniętymi oczami. Głowa kiwa mu się na boki przy każdym szarpnięciu maszyny, zupełnie jakby jechał pociągiem. Jego umiejętność zasypiania w każdych okolicznościach jest doprawdy irytująca. Dyspozytor, nieokrzesany młodzieniec z wydatną grdyką o gładko przyczesanych włosach, zbliża się ku niej chwiejnym krokiem niepomny na hałas. Jest niczym Charon towarzyszący duszom umarłych w drodze do Hadesu. Jej ojciec doceniłby to porównanie. Uwielbiał przecież klasyczne aluzje. Iluzje, jak je nazywała. Dyspozytor, posyłając jej szeroki, nieomal upiorny uśmiech, pochyla się, by otworzyć właz w podłodze. Ciemność i chłód nocy wypełniają pokład samolotu,
rozlewając się niczym tryskająca ze szczeliny woda. W blasku księżyca widzi przesuwające się w dole, gdzieniegdzie zasnute chmurami, ścieśnione budynki miasta – nieprzeniknione dno morskie, nad którym unosi się ich statek. Benoît odmyka jedno oko, by sprawdzić, co się dzieje, uśmiecha się do niej i po chwili na nowo zasypia. – Caen! – wrzeszczy dyspozytor, próbując przekrzyczeć hałas. Zrzuca w czerń nocy przewiązane paczki papieru, jak jakiś obłąkany dostawca prasy rzucający gazety pod drzwiami w porannym mroku mroźnego dnia. Spadając w dół, pakunki otwierają się. Podaje jej ulotkę, zachęcając do przeczytania. Nagłówek głosi: La revue du monde libre apportée par la RAF 1. – Francuziki pewno użyją ich do podcierania tyłków! – krzyczy – ale to sposób, żeby odwrócić uwagę Szwabów. To nasze alibi, rozumiesz? Niech myślą, że jesteśmy tu dlatego, bo nie chcemy, żeby dowiedzieli się o tobie. Uśmiecha się. O mnie? Czyli o kim dokładnie? O Mariane. O Alice. O Anne-Marie Laroche. Jest jak przesyłka, którą należy doręczyć. Paczka ulotek. Samolot bez ostrzeżenia zaczyna się kołysać. Fale rzucają statkiem. – Artyleria przeciwlotnicza! – krzyczy dyspozytor, zauważywszy jej zdziwienie. Szczerzy zęby, jakby to było nic takiego, i faktycznie nic innego nie słychać prócz ryku silników, żadnych wybuchów; 1
La revue... (fr.) – Wiadomości z wolnego świata dostarczone przez RAF.
nic, co by wskazywało, że ludzie na dole próbowali ich zabić, nic, tylko przechylanie i kołysanie. – To nie potrwa długo. Rzeczywiście, nie trwa długo, właz zostaje zamknięty, samolot warczy nieprzerwanie. Statek wpływa na spokojne wody. * Nieco później młodzieniec przynosi im termos z herbatą i kilka kanapek. Benoît łapczywie pochłania swoją porcję. – Jedź, mon p’tit chat 2 – zachęca ją, ale teraz ona nie jest w stanie niczego przełknąć. Nie mogła też nic jeść, gdy czekali na wylot, z tego samego zresztą powodu. Od chwili gdy Vera powiadomiła ich, że operacja „Trapez” została wyznaczona na następną pełnię księżyca – jeśli warunki pogodowe na to pozwolą – jej żołądek z wolna zaczął się kurczyć i zaciskać w węzeł. Oprócz napięcia mięśni czuła też tępy ból, podobny do miesięcznych boleści, choć wcale nie miała okresu. – Dobrze się czujesz? – zapytała Vera, gdy czyniły ostatnie przygotowania przed odlotem. Powiedziała to tak, jak zazwyczaj pielęgniarki pytają o samopoczucie pacjenta – z troską, ale i z dystansem, z poczucia obowiązku; ot, krótkie pytanie, nim podejdą do następnego łóżka. – Tak, czuję się świetnie. Dziękuję. – Blado wyglądasz. – To przez tę przeklętą angielską pogodę. Teraz jednak za oknem wieją francuskie wiatry, szarpiąc ich samolotem. Wypiwszy herbatę, zapada w sen, niespokojny 2
Mon p’tit... (fr.) – koteczku.
i przerywany, który nie przynosi ukojenia, naprzemiennie to tracąc, to odzyskując przytomność, jakby gorączkowała. Wreszcie budzi się na dobre, gdy dyspozytor potrząsa ją za ramię, krzycząc wprost do ucha: – Jesteśmy już prawie na miejscu, skarbie! Szykuj się! Skarbie. To miłe, tak po angielsku krzepiące. Właz w podłodze został znów otwarty. Jej oczom ukazuje się nowy krajobraz: blade pola i ciemne połacie lasu, tak bliskie, jakby na wyciągnięcie ręki. „Bezmiar pól francuskich”3, zwykł mawiać jej ojciec. Benoît jest w pełni rozbudzony, czujny, poklepuje kieszenie, upewniając się, że wszystko jest na miejscu, dopina klamry, sprawdza zawartość plecaka. Samolot przechyla się z warkotem, zataczając szeroki krąg. Wyobraża sobie pilota siedzącego w kokpicie, jak uważnym spojrzeniem przeczesuje ziemię w poszukiwaniu słabego migotania latarki, oznaczającego, że tam w ciemności ktoś na nich czeka. Na suficie zapala się lampka, pojedyncze, niemrugające czerwone oko. Dyspozytor unosi oba kciuki. – Jesteśmy na miejscu. Z jego okrzyku przebija podziw zmieszany z dumą, jakby to był dowód, że jego towarzysze są w stanie zdziałać cuda. Po przebyciu nocą tysiąca trzystu kilometrów wśród mroków kryjących ziemię potrafią bezbłędnie wypatrzeć świetlisty punkt wielkości główki szpilki. Teraz zaczepia linki desantowe ich spadochronów do prowadnicy umocowanej na suficie, sprawdza klamry uprzęży. Samolot przelatuje nad strefą zrzutu, ona najpierw słyszy, jak paczki wypadają z luku bombowego, potem widzi, jak błyskają poniżej i nadymają się czasze ich spadochronów. Maszyna, przechylając się, zawraca i szykuje do kolejnego podejścia. 3
W. Szekspir, Dzieje żywota króla Henryka Piątego, przeł. M. Słomczyński, Kraków 1984, s. 9.
– Teraz wasza kolej! – krzyczy dyspozytor. Mariane widzi, że Benoît porusza ustami, a potem uśmiecha się szeroko. – Merde alors 4 – mruczy pod nosem w jego kierunku. Jego niefrasobliwość doprowadza ją do pasji. Jakby najzupełniej zwyczajną rzeczą pod słońcem było tak po prostu w środku nocy wyskakiwać z samolotu nad obcym, nieznanym terenem. – Merde alors! Jej stopy zwisają przez otwór w podłodze owiewane strumieniem powietrza, jak gdyby siedziała na skale z nogami w wodzie kłębiącej się od wirów. Benoît stoi tuż za nią. Czuje jego obecność przez umieszczony na plecach spadochron, który stał się wrażliwym na dotyk przedłużeniem jej ciała. Odmawia modlitwę, czerpiąc słowa ze wspomnień z dzieciństwa. Choć to tylko pacholęcy paciorek, zawsze to modlitwa, czyli oznaka słabości. Boże, miej mnie w opiece. Choć może ma na myśli: papo, opiekuj się mną, albo: maman, opiekuj się mną. Nieważne. Nie życzy sobie żadnych oznak słabości, nie w tej chwili, nie teraz, gdy ma skoczyć w tę rozpostartą pod nogami pustkę. A dyspozytor kiwa głową, co zamiast dodać jej otuchy, sprawia, że zaczyna panikować. Raptem przypomina sobie stary przesąd. Odtąd już nigdy nie będzie ani sobie, ani innym życzyć szczęścia ani powodzenia. Merde alors! Tak powinno się mówić. Merde alors, myśli, to jej własny akt strzelisty. Wtedy czerwone światło gaśnie i zapala się zielone. Dyspozytor krzyczy: – Teraz! Kładzie jej dłoń na plecach, a ona skacze, zostawiając w tyle spartańskie wygody samolotu i nurkując w rozpostartej nad Francją, niepokojącej ciemności. 4
Merde alors! (fr.) – A niech to cholera!
londyn
i Przedstawił się jako Potter, czy to jednak było jego prawdziwe nazwisko? Mało prawdopodobne. Miał wysoki, płaczliwy głos. Trzymał się na dystans, jak gdyby nie do końca spełniała pożądane kryteria i postanowił się z nią spotkać jedynie z czystej uprzejmości. – Dziękuję, że zadała sobie pani trud, aby tu przyjechać – powiedział. – I że mogła pani wziąć wolne z pracy. Proszę się rozgościć. Jego zachęta była niemal niemożliwa do spełnienia. Pomieszczenie zostało prawie zupełnie ogołocone z mebli, było wręcz puste. Wcześniej musiało stać tam łóżko, na co wskazywały przytwierdzone do ściany oparcie na głowę i dwie małe półeczki po jego bokach, prawdopodobnie stoliki nocne. Teraz jedyne umeblowanie stanowiły stół i dwa krzesła. Z sufitu zwisała goła żarówka. Usiadła. Ani nie przycupnęła na krawędzi krzesła, ani nie rozsiadła się wygodnie, jak miała zwyczaj czynić w domu, tylko
spoczęła wyprostowana, jednocześnie odprężona i czujna. Potter usadowił się naprzeciwko, posyłając jej życzliwy uśmiech. Był to zupełnie niczym niewyróżniający się człowiek. Jej ojciec zaklasyfikowałby go z pewnością jako typ księgowego. Tylko że księgowi zawsze mieli wąsy i nosili czarne garnitury. On natomiast był gładko ogolony i miał na sobie tweedową marynarkę z kamizelką. Typ dyrektora szkoły, pomyślała. Właśnie zamierza przeprowadzić rozmowę ze sprawiającym kłopoty uczniem. To człowiek, który raczej zadaje pytania, niż wygłasza przemówienia. Posiłkując się starożytną metodą Sokratesa, sprawi, że zaczniesz się gubić w zeznaniach. – Zakładam, że zastanawia się pani, czemu ją tu zaprosiłem... W liście prosił, aby nie wkładała munduru, co w obecnych czasach wydało jej się dziwne, a nawet dość osobliwe. Czemu bez munduru, skoro ostatnimi czasy niemal wszyscy nosili mundur? Zdecydowała się zatem na schludny, acz niewyszukany strój: granatową spódnicę, białą bluzkę i marynarkę. Włożyła też jedyną porządną parę butów, które udało jej się przywieźć z Genewy. Starała się nie używać ich za często. Były zbyt cenne. I jeszcze jedwabne pończochy, włożyła jedwabne pończochy. Ostatnią parę. – W liście wspomniał pan o mojej znajomości francuskiego, że mogłaby się okazać pożyteczna. – Dokładnie. Peut-être... – Potter przerwał i uśmiechnął się z lekką przyganą. – Peut-être nous devrions parler français? 1 Mówił z mocnym angielskim akcentem, w zdaniu zaś rozbrzmiewała nieznaczna sztywność zdradzająca, że nie był to jego ojczysty język, choć trzeba przyznać, że był sumiennie 1
Peut-être... (fr.) – Być może... Być może powinniśmy rozmawiać po francusku?
wyuczony. Dość dobrze sobie radził. Wzruszyła ramionami i przystała na propozycję, przechodząc z jednego języka na drugi, jak zawsze, z zaskakującą łatwością, co nigdy nie udawało się jej ojcu. – Twój problem, papa – oznajmiła mu pewnego razu – polega na tym, że dla ciebie to są dwa języki, lecz nie dla mnie. Ja znam tylko jeden język. Po prostu w zależności od okoliczności używam bardziej pożądanej składni i słownictwa. Reszta rozmowy, bardzo ostrożnej i pełnej aluzji, odbyła się więc po francusku. Potter mówił przesadnie poprawnie, natomiast z ust Mariane wylewał się potok wyrażeń znacznie bardziej kolokwialnych. – Na samym początku muszę podkreślić, że praca, którą mógłbym pani zaproponować, ma charakter ściśle tajny – ostrzegł ją. – Wszystko, nawet dzisiejsze spotkanie, musi pozostać między nami. Obowiązuje nas ustawa o tajemnicy państwowej. Czy to jest dla pani zrozumiałe? Wierzę, że podpisała pani klauzulę o tajności z racji pracy w WAAF-ie2. Wolimy się jednak upewnić. Wobec tego podpisała raz jeszcze stosowny dokument w pełnej powagi atmosferze przypominającej uroczystość zawarcia ślubu cywilnego. Pan Potter użyczył jej swojego wiecznego pióra, a potem z uroczystą miną czekał, aż atrament wyschnie. – Proszę opowiedzieć mi o sobie, panno Sutro. Zacznijmy na przykład od pani nazwiska, czy czasem nie jest żydowskie? – Sutro? Może kiedyś było, naprawdę nie wiem. Mój ojciec jest anglikaninem, a jego ojciec był nawet pastorem. Spowodowało to pewne trudności, kiedy papa żenił się z moją 2
WAAF – Women’s Auxiliary Air Force – żeńska służba pomocnicza w RAF-ie, w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii.
matką, bo ona jest katoliczką. Tak też zostaliśmy wychowani, jako katolicy. – Brzmi to zupełnie wiarygodnie. Trzeba jednak się upewnić. – Że nie jestem Żydówką? Czy ma pan coś przeciwko Żydom? – Chcemy mieć pewność, że osoby, ehm, żydowskiego wyznania są całkowicie świadome ryzyka. – Jakiego ryzyka? W jego głosie zabrzmiała lekka nuta zniecierpliwienia. – Być może to ja tutaj powinienem zadawać pytania, panno Sutro. Jestem ciekawy, gdzie nauczyła się pani tak świetnie władać francuskim. Wzruszyła ramionami. – Nigdzie się nie nauczyłam władać francuskim, zwyczajnie nauczyłam się mówić, jak każdy. Nie wybierałam języka. Moja matka jest Francuzką. Wychowałam się w Genewie. – Pani angielski jest jednak równie doskonały. – Ojciec jest Anglikiem. Także w szkole podstawowej mówiliśmy zarówno po angielsku, jak i po francusku, bo to była międzynarodowa instytucja. Potem przez trzy lata uczęszczałam do angielskiej szkoły z internatem. – Co pani ojciec robił w Genewie? – Pracował w Lidze Narodów – przerwała i ironicznie dorzuciła: – Czy pamięta pan jeszcze Ligę Narodów, panie Potter?
ii Podczas następnego spotkania wyłożył karty na stół. Sam zresztą użył takiego sformułowania. Spotkali się w tym samym miejscu. W niczym niewyróżniającym się budynku przy
Northumberland Avenue, który musiał wcześniej być hotelem. W tym samym pokoju ze zwisającą z sufitu nagą żarówką, w którym stały dwa krzesła i pusty stół. Tym razem jednak poczęstowała się papierosem. Nie była wielką entuzjastką palenia, ale regularnie paliła podczas pracy w pokoju filtracyjnym3 w stanowisku dowodzenia RAF-u w klasztorze Bentley Priory pod Londynem, szczególnie często zaś podczas nocnych zmian. Poza tym z papierosem w dłoni czuła się bardziej dorosła, a nie wiedząc czemu, chciała w oczach tego mężczyzny uchodzić za starszą. Ale nie mogła go oszukać, bo przecież doskonale wiedział, ile ma lat. – Jak pani wspomina nasze pierwsze spotkanie? – zapytał. Wzruszyła ramionami. – Nie zdradził mi pan żadnych szczegółów. Pod nazwą Biura Służb Wewnętrznych ds. Badań może się kryć cokolwiek. Przytaknął. W rzeczy samej, to mogło być cokolwiek. – Podczas naszego ostatniego spotkania mówiła pani, według mojej oceny, niezwykle wymownie o swojej miłości do Francji, a także deklarowała pani pełną gotowość, aby uczynić coś dla ukochanego kraju. – Przecież taki był właśnie cel poprzedniego spotkania, prawda? Aby ocenić moje zdolności językowe. – Mniej więcej. – Popatrzył na nią bardzo uważnie, a w jego spojrzeniu krył się smutek. – Mariane, czy byłaby pani gotowa wyjechać, jeśli praca by tego wymagała? 3 Miejsce, do którego przekazywano każdy meldunek o pozycji samolotów. Sygnały wyłapane przez system radarowy oplatający wschodnie i południowe wybrzeża Anglii najpierw trafiały do pokoju filtracyjnego (Filter Room), w którym porównywano ten meldunek ze znanymi pozycjami samolotów i z innymi źródłami informacji o pozycjach. Następnie kobiety z WAAF-u nanosiły aktualne pozycje na mapę leżącą na stole.
– Za granicę? Oczywiście. Ma pan na myśli Algierię? – Tak naprawdę mam na myśli Francję. Zapadła chwila ciszy. Wydawało się, jakby nie do końca zrozumiała. – Czy mówi pan poważnie? – Jak najbardziej poważnie. Organizacja, dla której pracuję, przygotowuje ludzi do podejmowania działań na terenie Francji. Milczała, zaciągając się papierosem. Postanowiła, że pozostanie niewzruszona. Nie da po sobie poznać, ile to dla niej znaczy, choć jej podekscytowane serce aż trzepotało w piersi. – Chcę być z panią szczery, Mariane. Wyłożę teraz wszystkie karty na stół. Praca, o której mówię, jest niezwykle niebezpieczna. Wykonując ją, będzie pani ryzykować życiem. Ale znaczenie pani pracy, z punktu widzenia wysiłku zbrojnego, byłoby nieocenione. Chciałbym, aby rozważyła pani możliwość podjęcia takiej pracy. Sprawiała wrażenie, jakby ważyła w duchu jego słowa, ale w rzeczywistości już dawno podjęła decyzję, ledwie zaczęli drugą rozmowę, kiedy zrozumiała, że czeka ją coś niesamowitego. – Zrobiłabym to z wielką przyjemnością – odpowiedziała. Potter uśmiechnął się, lecz wyraz jego twarzy nie był bynajmniej wesoły. Był to uśmiech znużonego rodzica, który ma do czynienia ze zbyt rozentuzjazmowanymi dziećmi. – Tak naprawdę, to nie oczekiwałem, że dziś dostanę od pani odpowiedź. Chciałbym, aby pani jeszcze raz wszystko przemyślała, na osobności. Ma pani teraz tydzień wolnego... – Tydzień wolnego? Otrzymanie zgody na urlop z pokoju filtracyjnego było wręcz niewykonalne. Przytaknął.
– Dostała pani tydzień wolnego. Proszę pojechać do domu i przemyśleć wszystko od początku. Porozmawiać z ojcem. Może mu pani jedynie zdradzić, że najprawdopodobniej czeka panią udział w tajnej misji za granicą i że może znaleźć się pani w niebezpieczeństwie. Jeśli wciąż będzie pani zainteresowana, wyślemy panią do jednostki, która dogłębnie zbada pani potencjał do wykonania konkretnych zadań. Może się wtedy okazać, że błędnie oceniłem pani zdolności i nie nadaje się pani do pracy w naszej organizacji. W takim wypadku po należytej odprawie powróci pani do codziennych obowiązków. Nikt nie będzie miał do pani o nic pretensji. Natomiast jeśli zapadnie decyzja, że może pani zostać poddana szkoleniu, wtedy dopiero zaczniemy współpracę. Szkolenie może potrwać nawet kilka miesięcy, dopiero potem zostanie pani wysłana w teren. – To brzmi fascynująco. – Nie jestem pewien, czy sam właśnie tak to bym określił. Musi pani uprzedzić rodziców, że jeśli rozpocznie pani pracę dla nas, to praktycznie rzecz biorąc, zniknie pani z ich życia, aż cała sprawa dobiegnie końca. I choć organizacja będzie od czasu do czasu przesyłać informację pani rodzicom o pani stanie, sama nie będzie pani mogła się z nimi kontaktować, a oni nie otrzymają żadnych wskazówek dotyczących pani miejsca pobytu. Będzie pani musiała powiedzieć rodzinie i znajomym, że wyjedzie pani za granicę. Nic poza tym. Czy jest to zrozumiałe? – Tak sądzę. – Zamilkła, uważnie wpatrując się w poważną twarz swojego rozmówcy. – O jakim ryzyku mówimy? Głęboko zaczerpnął powietrza, jakby zaraz miał wygłosić wyrok. – Szacujemy, to naprawdę dane szacunkowe, że szanse przeżycia wynoszą mniej więcej jeden do dwóch.
– Jeden do dwóch? Zabrzmiało to absurdalnie. Szanse jak przy rzucie monetą. Czy mogła się nie przestraszyć? Był to jednak strach, który towarzyszył jej podczas zjazdu na nartach po stromym stoku albo podczas górskiej wspinaczki z wujem, kiedy przestrzeń pod jej stopami budziła grozę i trwogę. Był to strach balansujący na granicy euforii. Miała ochotę uczynić jakiś podniosły gest, zaśmiać się z radości, a jednocześnie zapłakać, krzyknąć „tak”, a nawet zeskoczyć z krzesła i zarzuć ramiona na szyję swojego rozmówcy, tego osobliwego człowieka, który zdawał się uosabiać przenikliwą moc fatum. Zamiast tego spokojnie skinęła głową. – Co z moją jednostką? – Nie ma potrzeby, aby wracała pani do swojej jednostki. Jeśli zdecyduje się pani na podjęcie współpracy, pani rzeczy zostaną zabrane w pani imieniu, a pani koledzy poinformowani, że została pani przydzielona do innych zadań. Jeszcze raz podkreślam, że nie wolno pani nic nikomu powiedzieć. Ani kuzynom, ani ciotkom czy wujkom, ani przyjaciołom. Czy ma pani narzeczonego? Zerknęła na swoje dłonie spoczywające na kolanach. Czy powinna wziąć pod uwagę Clémenta? Kiedy dziewczęce zauroczenie przeobraża się w dojrzałą relację? – Był ktoś we Francji. Pisywaliśmy listy, ale od czasu okupacji... – To dobrze. Obawiam się, że musi pani zerwać wszystkie bliższe znajomości. Bez wyjaśnień, bez pożegnań. Rozumiem, że pani brat został zwolniony z czynnej służby wojskowej... – Ned? Jest naukowcem. Fizykiem. – Nie może się o niczym dowiedzieć, absolutnie o niczym. Kiedy zadzwonimy do pani, proszę po prostu podążać wedle otrzymanych instrukcji i udać się do siedziby komisji
oceniającej rekrutów. Spędzi tam pani cztery dni, podczas których zostanie pani poddana różnym testom sprawdzającym, czy prezentuje pani poszukiwany przez nas typ osobowości. – To brzmi jak wyrok. Zostanie pani zabrana sprzed oblicza sądu i zaprowadzona na miejsce kaźni, tam zostanie pani powieszona... – Nie powinna pani stroić sobie żartów, Mariane – powiedział. – Rzeczy, o których mówimy, są śmiertelnie poważne. Posłała mu uśmiech. Triumfujący uśmiech zwycięzcy. Wiedziała, że uśmiecha się właśnie w taki sposób, bo ojciec zawsze tak jej mówił. – Nie jestem pewna, czy żartuję, panie Potter. * Wyszła z budynku prosto w rozświetloną słońcem Northumberland Avenue. Minęła wartowników i worki z piaskiem. Czy ktoś zwrócił na nią uwagę? Pragnęła tego. Marzyła, aby anonimowi przechodnie dostrzegli, że jest wyjątkowa: błyskotliwa, śmiała, odważna. Pojedzie do Francji. Ciekawe, jak to się odbywa? Czy popłynie łódką? Czy raczej przejdzie granicę na piechotę ze Szwajcarii? Może poleci awionetką? Nieważne, tak czy inaczej, pojedzie do Francji. Przeszła na drugą stronę ulicy, aby popatrzeć z nadbrzeża na rzekę. Właśnie skończył się odpływ, morskie ptaki grzebały w mule. Krzyk mew przypominał ludzki płacz i śmiech. Zapragnęła zaśmiać się i zapłakać razem z nimi, jednocześnie z radości, ale też z zapierającego dech przerażenia. Ponad nią kolejka metra, grzechocząc, przejechała przez most. Tłum wynurzył się z mroków stacji, oślepieni słońcem podróżni mrużyli oczy. Ona podobnie, stała z przymkniętymi oczami i delektowała się jasnymi promieniami swojego nowego życia. Być może kolejną rzeką, którą ujrzy,
będzie Sekwana. Jak cudownie! Mariane Sutro, pod przybranym imieniem, na przykład, jako Colette, może wkrótce stać nad brzegiem Sekwany tuż przy Pont Neuf i patrzeć na Île de la Cité i położony w tyle Luwr. Paryżanie oczekujący przybycia Brytyjczyków, aby wyrwali ich z nędzy okupacji, nie będą nawet świadomi, że ich anglosascy wybawiciele są już na miejscu, wśród nich, w jej skromnej osobie.
iii – Niezwykle doceniamy to, że zgłosiła się pani na ochotnika – powiedział wysoki mężczyzna. Był ubrany w mundur podpułkownika i najwyraźniej tu dowodził. Przez okno za jego plecami widziała drzewa rosnące na środku placu. Przez szyby dochodziły stłumione odgłosy ulicy. Budynek znajdował się przy Orchard Court i nie było do końca jasne, czy to było mieszkanie czy biuro. Najpewniej osobliwe połączenie obu. Przez otwarte drzwi można było dostrzec sypialnię z zasłanym łóżkiem i łazienkę, biało-czarne płytki na ścianie i onyksowy bidet. Natomiast pozostałe pomieszczenia miały bez cienia wątpliwości biurowy wystrój: proste, ciężkie biurka, krzesła, metalowe szafy na kartoteki. Mężczyzna przedstawił się jako Buckmaster. Z pewnością był to jego pseudonim, nom de guerre. Przecież nie można się tak naprawdę nazywać Buckmaster4. To było nazwisko rodem z thrillerów Johna Buchana. Pan Standfast5. 4
Nazwisko Buckmaster można przetłumaczyć jako „władca jeleni”. John Buchan (1875–1940) jest autorem ponad 100 książek, w tym 30 powieści. Mr Standfast to tytuł jednej z jego szpiegowskich powieści, której 5
– Pozwoliłem sobie osobiście napisać do pani ojca – powiedział – z racji tego, że jest pani tak młoda. Moim zamiarem było zapewnić go, że będziemy dbać o panią najlepiej, jak możemy, jednak wątpię, aby dał się zwieść moim słowom. Zakładam, że doskonale zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju działalność jest związana z ogromnym ryzykiem. Przygnębiająco pokiwał głową. Widać było, że powtarza ostatnie słowo w myślach. „Ryzyko”. To słowo miało jakieś staromodne brzmienie. Okręt Ryzyko. Jego nom de guerre zdawał się mieć więcej ikry niż on sam. Ten łysiejący mężczyzna o zapadniętych policzkach i miękkich, kobiecych ustach jakoś nie budził zaufania. – Czy mogę wiedzieć, jaka jest prawdziwa nazwa organizacji? – zapytała Mariane. Jej słowa zbiły go z tropu. – Tak właściwie to nie zadaje się tu zbyt wielu pytań. – Przepraszam – powiedziała Mariane – ale uznałam, że powinnam wiedzieć. – Nie, proszę nie przepraszać. To zrozumiałe. Wolimy jednak, aby pozostało tak jak jest. Im mniej wiemy o sobie nawzajem, tym lepiej. – Uśmiechnął się do niej. – Oczywiście, my posiadamy całkiem sporą wiedzę na pani temat, ale to jest konieczne, prawda? Tymczasem pani nie ma potrzeby wiedzieć zbyt wiele o nas. Kierujemy się zasadą wiedz-tyle-ile-to-konieczne, czy to jasne? Czy to było dla niej jasne? Niezupełnie. Uważała, że to jest absurdalne, żeby nazwa, która istnieje, pozostawała tajemnicą. akcja toczy się podczas pierwszej wojny światowej. Tytułowy Mr Standfast, czyli Stateczny, to postać zaczerpnięta z Wędrówek Pielgrzyma Johna Bunyana (przeł. J. Prower, Toruń 1994 s. 356).
– Nie będę pani dłużej zatrzymywał. Teraz kiedy już się poznaliśmy, czas, abym przekazał panią w ręce panny Atkins. Panna Atkins okazała się elegancką kobietą o nieco wyniosłych manierach. Pozwoliła Mariane usiąść i zaproponowała herbatę i ciasteczka. Następnie przepytała ją, okazując taki brak zainteresowania, jakby Mariane była kandydatką na pomywaczkę lub kogoś w tym rodzaju. Jeśli uznać wysokiego podpułkownika za króla tego szczególnego świata, to niewątpliwie panna Atkins musiała być tu królową. – Jest pani bardzo młoda – zauważyła. – Niewielu mieliśmy tu młodszych rekrutów. Z jej głosu przebijały jakaś sztuczność, napięcie i fałsz. Słowa wypowiadane z nadmierną starannością brzmiały nienaturalnie, jakby wyuczyła się ich na pamięć. – Członkowie komisji oceniającej rekrutów byli zdania, że nie jest pani wystarczająco dojrzała, aby współpracować z nami. Niemniej jednak pułkownik Buckmaster i ja postanowiliśmy zlekceważyć ich opinię i wysłać panią na szkolenie. Dlatego będziemy przyglądać się pani postępom ze szczególnym zainteresowaniem. – To brzmi, jakbyśmy byli w szkole. – To jest rodzaj szkoły. A pani musi się wiele nauczyć. – Kiedy zaczyna się szkolenie? – Bezzwłocznie. Po pierwsze, musimy zmienić pani rangę w WAAF-ie. Wolimy, kiedy nasi ludzie mają stopień oficera. Dzięki temu ich pozycja we Francji jest o wiele lepsza. Dlatego z urzędu zmieniamy pani stopień na porucznika. W trybie natychmiastowym. – Porucznika? – Dokładnie. Wszelako, z różnych powodów, nad którymi nie będę się teraz rozwodzić, chcemy, aby nasze dziewczyny należały do FANY.
– Fanny? Co to jest Fanny? – Korpus Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej. Wstąpi pani w stopniu chorążego, i oczywiście mundur... – Ale przecież należę do WAAF-u. Przed chwilą pani powiedziała, że będę porucznikiem. Panna Atkins postukała palcem w blat, jakby przywracała porządek na zebraniu. – To tylko honorowy stopień, dzięki któremu wzrośnie pani pensja, a także pani ranga podczas pracy w terenie. Jednak dla nas będzie pani członkiem FANY. W taki sposób działamy. Czy to jasne? Od razu dostanie pani odpowiedni mundur. – Przerwała, obrzucając rozmówczynię uważnym, taksującym spojrzeniem. – Moim obowiązkiem jest przypomnieć pani, że wszystko, co się wydarzy od teraz, a tak naprawdę, co zdarzyło się od pierwszego spotkania z panem Potterem, podpada pod ustawę o tajemnicy państwowej. Czy jest to zrozumiałe? Przykładowo, szkolenie. Miejsce szkolenia, to, co pani tam zobaczy i co pani będzie tam robić. Wszystko. Wiem, że podczas pracy w WAAF-ie wykonywała pani prace objęte tajemnicą państwową, to jednak nie to samo. Praca w pokoju filtracyjnym podlega określonym procedurom, nie dzieje się tak jednak w przypadku współpracy z nami. Od teraz nie tyle pani praca jest objęta tajemnicą, ile całe pani życie. To zmusza do nieustannej oceny rzeczywistości. Nauczy się pani mówić tak, aby zaspokoić ludzką ciekawość, jednocześnie nie wspominając o niczym, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Czy to zrozumiałe? Musi pani sprawiać wrażenie osoby nudnej i nieciekawej. To niezwykle istotna umiejętność. – Jestem pewna, że temu podołam. – Proponuję, aby mówiła pani, że jest w trakcie wstępnego szkolenia na oficera łącznikowego w celu wyjazdu za granicę. Biorąc pod uwagę pani znajomość francuskiego, Algieria
nasunie się jako oczywistość. Może pani czynić takie aluzje, ale proszę tego nie sugerować wprost. Nasi ludzie powinni być miłymi rozmówcami, którzy nic nie mówią. Proszę zacząć ćwiczyć od zaraz. Ostrzegam także, że będę otrzymywać raporty, w których ta właśnie pani umiejętność będzie oceniana przez innych. Będzie pani poddana nieustannej obserwacji. Ma to na celu ocenę pani zachowania. Czy to zrozumiałe? Nie każdy posiada pożądane przez nas zdolności i wielu odpada podczas szkolenia. Proszę zrozumieć także, że porażka nie świadczy o żadnej ułomności z pani strony. To po prostu znak, że nie ma pani osobowości, która jest przez nas poszukiwana. Szukamy ludzi o bardzo specyficznych cechach charakteru, Mariane, posiadających szczególne talenty. Szczególne talenty... to zabrzmiało niczym szczególne przyjaźnie, czyli relacje balansujące na granicy grzechu i budzące popłoch w umysłach zakonnic. – Tak naprawdę – dodała panna Atkins, a z tonu jej głosu przebijała nieznaczna dezaprobata – niektóre cechy osobowości pożądane przez nas mogą okazać się niezbyt godne podziwu.
iv Hotel, w którym ją zakwaterowali, znajdował się w ślepym zaułku na tyłach Regent Street. Wielu gości musiało często się tu zatrzymywać, bo portier wydawał się znać większość z nich. – Dobry wieczór pani – powitał ją, kiedy przechodziła przez obrotowe drzwi. – Życzę pani przyjemnego pobytu. Z jego słów wywnioskowała, że mimo rygorów tajności doskonale zdawał sobie sprawę, kim była. Młoda dziewczyna w prostym szarym kostiumie z wytartą walizką w dłoni.
Poszła prosto do pokoju, powiesiła ubrania w szafie i rzuciła nowy mundur na łóżko. Był okropny, uszyty z baratei, w kolorze khaki, ze lśniącym napisem F.A.N.Y. wyhaftowanym na ramieniu. Co za idiotyczna nazwa, na sam jej dźwięk człowiek płonął rumieńcem6. Leżący na łóżku mundur przypominał trupa, który na siłę został wepchnięty do jej życia. Będzie musiała się tłumaczyć podczas następnej wizyty w domu. Uważała, że to niedorzeczne. Należała przecież do WAAF-u, na miłość boską, a oni jeszcze nalegali, aby wstąpiła do tej dziwacznej organizacji o zawstydzającym akronimie. Kimkolwiek byli – Biuro Służb Wewnętrznych ds. Badań, jak sami się zwali – wyglądało na to, że mogą robić dokładnie to, na co mają ochotę. Omiotła pokój niezdecydowanym spojrzeniem. Co powinna teraz zrobić? Jest stanowczo za wcześnie, aby jechać do Neda. Zadzwoniła do niego i powiedziała, że jest w Londynie i nie ma nic do roboty, a wtedy on zaprosił ją na kolację. Będzie musiała się wytłumaczyć, dlaczego tu przyjechała. To mogło okazać się problematyczne. Żadnych wyjaśnień, tak jej nakazali. Oni. Nie znajdowała innego słowa na określenie dziwacznego pułkownika Buckmastera, beznamiętnej panny Atkins i wielu ich podopiecznych. Może nawet w tej chwili była obserwowana. Ta myśl jednocześnie ją rozbawiła i przeraziła. Rozejrzała się uważnie po dusznym pokoju: ozdobna szafa, przepastny fotel i szerokie łóżko. Ukryte mikrofony? Zamaskowane kamery? Stanęła na wprost lustra zawieszonego na drzwiach szafy i przyjrzała się sobie. Kogo widzieli? Mariane Sutro czy Marianne Sutrô? Na co kładli nacisk? Którą sylabę
6
Wymowa FANY przypomina wypowiadanie słowa fanny, co tłumaczy się jako cipka.
akcentowali? I co teraz wydarzy się w życiu tej intrygującej osóbki o podwójnych korzeniach? Wciąż stojąc przed lustrem, rozebrała się, składając ubrania na łóżku. Przeobraziła się z pewnej siebie młodej kobiety, którą znali inni, w nieśmiałe dziewczę, które znała tylko ona. Bledziutka, drobna, niezdarna o małym, jędrnym, lecz zupełnie nieprzydatnym biuście. Co zrobić zatem z tą istotą, która nie poznała jeszcze mężczyzny, nigdy wcześniej nie nocowała w hotelu ani nie była sama w barze? A mimo to stała tam, sama, w tym szarym zniszczonym mieście i zaczynała szkolenie przygotowujące do życia we Francji. Czy mogło być coś równie nieprawdopodobnego? Otworzyła drzwi szafy i odsunęła dziewczęcą Mariane w kąt. Wyciągnęła koktajlową sukienkę i przyłożyła do skóry. Była bardzo elegancka, nie do kupienia w Londynie, nie w obecnych czasach, choć może nawet wcześniej przed wojną też nie, bo kupiła ją w Genewie u krawca, który zawsze szył wedle ostatnich nowinek ze świata paryskiej mody. Otoczyła ją szczególną troską podczas pospiesznej ucieczki ze Szwajcarii przez Francję, aż do ciężkich miesięcy na angielskim wygnaniu. Włożyła ją tylko raz, na tańce w Stanmore, na które zabrał ją jeden oficer. Powiedział, że pięknie w niej wygląda, a potem próbować ściągnąć z niej sukienkę na tylnym siedzeniu samochodu. Oczywiście Ned zupełnie nie doceni jej stroju, ale przynajmniej nie wydarzy się nic, czego będzie się musiała wstydzić. Umyła się, ubrała i upięła wysoko włosy. Clemént zawsze powtarzał, że w ten sposób wygląda poważniej niż na swój wiek. Potem umalowała się, choć nie miała takiego zwyczaju, ale zebrała się na śmiałość. Następnie wzięła płaszcz i powoli zeszła na dół. W zasnutym dymem barze było dość głośno: męskie okrzyki, wybuchy śmiechu, porykiwania, typowe
angielskie zachowanie. Jeden czy dwaj mężczyźni obrzucili ją spojrzeniem, kiedy przechodziła obok nich, zmierzając do stolika w kącie, większość jednak zupełnie nie zwracała na nią uwagi. W dzisiejszych czasach samotna kobieta w barze to nie był znów tak niezwykły widok. Zamówiła gin z tonikiem i rozejrzała się wokół. Mężczyzn było znacznie więcej, trzy- lub czterokrotnie więcej niż kobiet. Wszyscy w randze oficerskiej. Teraz jednak i ona była oficerem, była także członkinią FANY. Bóg jeden wie, co to oznaczało w zawiłym brytyjskim protokole wojennym. – Czy mogę się dosiąść? Omiotła spojrzeniem bar. Wszyscy pili albo gin, albo piwo, on zaś trzymał w prawej ręce kieliszek czerwonego wina. Lewą natomiast dźwigał stołek. Mówił z wyraźnym francuskim akcentem. Rozżarzony papieros zwisał mu z kącików ust. – Siedzi pani sama, a na dodatek jest pani, moim zdaniem, najpiękniejszą z tutejszych dam... Wzruszyła ramionami i spojrzała na drzwi, udając, że na kogoś czeka. Francuz usiadł. Był młody, na pewno nie starszy od niej, dość przystojny, swobodny i energiczny, przypominał jej chłopca, którego poznała kiedyś w Grenoble. Wyszły wtedy wieczorem z kuzynką. Chichrając i szepcąc przy kawiarnianych stolikach, udawały, że są starsze, niż były w rzeczywistości. – Masz ochotę na papierosa? – Wyciągnął w jej stronę sponiewieraną paczkę. Nie były to żadne porządne senior service, tylko najtańsze mocne i ciemne caporal. Pokręciła przecząco głową. Wzruszył ramionami. – Na imię mi Benoît. Mogę poznać twoje? Nie była pewna, jak odpowiedzieć. Zresztą nawet jeśli poda mu prawdziwe imię, to które? Mariane czy Marianne? To było trudne pytanie. Ludzie przepychali się wokół nich,
a ona poczuła niejasną bliskość z nieznajomym. Był Francuzem. Skąd pochodził? Dlaczego był tutaj? Co robił w tym głośnym, zniszczonym i nieujarzmionym mieście? Ktoś ją popchnął, przeprosił i zniknął w tłumie. A ona zastanawiała się, czy przypadkiem nie była to zasadzka i czy nie przysłali tego chłopca, aby sprawdzić, jak się zachowa. – Jestem Anne-Marie – przedstawiła się, wymyślając naprędce imię. – Ach, Anne-Marie. To piękne imię. – To po prostu imię. Zwyczajne. Sącząc wino, skrzywił się. – Pourquoi toutes ces gonzesses anglaises sont glaciales? 7 – zapytał sam siebie. – Słucham? – Rozumiesz po francusku? Już miała potwierdzić, ale po chwili wahania zmieniła zdanie. – Lodowaty, zrozumiałam ostatnie słowo. Co właściwie jest lodowate? Jego twarz wykrzywił grymas. – Angielskie lato jest lodowate. L’été glacial, to właśnie powiedziałem. Mój angielski jest taki sobie. Słuchaj, siedzisz tutaj sama. Ja jestem sam. Może porozmawiamy? Napijemy się razem? To dobry pomysł, nie sądzisz? Opowiem ci całe moje życie. Mariane zamyśliła się. Zimna jak lód, spodobało jej się to określenie. Uspokoiło ją w pewien sposób. Lepsze to niż być wyzwaną od dziwek czy piczek. Powstrzymała chichot cisnący jej się na usta. 7
Pourquoi toutes ces gonzesses anglaises sont glaciales? (fr.) – Dlaczego wszystkie Angielki są zimne jak lód?
spis tr eci
Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
Trapez . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Londyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szkocja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Anglia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pierwsza pełnia księżyca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Francja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Druga pełnia księżyca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Paryż . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tuluza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Paryż . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Trzecia pełnia księżyca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Vierzon . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
11 17 51 85 151 165 197 221 315 329 369 391