Tatiana
Raczyńska
Maria
Nurowska
w rozmowach z Martą Mizuro
Życie na inną nutę Wydawnictwo Znak Kraków 2013
Maria i Tatiana
Żywiłaś tyle nieuzasadnionych przekonań: że zajdę w życiu bardzo daleko, że zrobię karierę, że pojadę tam, dokąd ty nie mogłaś, i zobaczę to wszystko, o czym marzyłaś. Musiało to tylko trochę potrwać. Mój talent, moja inteligencja to wszystko mi gwarantowały. Po tamtej stronie śmierć
Napisała pani wiele książek, zgłębiła wiele losów. Czy dobrze zna pani schematy ludzkich zachowań? MARIA NUROWSKA: Nie. Nie?! Nie, nie znam. Zawsze czuję niepewność i właściwie to moi bohaterowie „oddają” mi swoje życie, swoje zachowania. Na przykład w Listach miłości była prostytutka, Wera, która wprowadzała w życie w getcie moją 9
bohaterkę, Elżbietę-Krystynę. Wymyśliłam sobie, że będzie sztampową prostytutką, postacią zupełnie epizodyczną, tymczasem „zmusiła” mnie, żeby ją uczłowieczyć i żeby pociągnąć dalej ten wątek. Zupełnie tego nie planowałam. Różnie bywa. Kiedy się pisanie zaczyna, jest to takie młyńskie koło, które trudno rozkręcić, a kiedy już zacznie się kręcić, gra swoje melodie. Mam wrażenie, że nie tworzę, tylko zapisuję. Że jestem jakby pośrednikiem, medium. Jestem słuchaczką. Wielu ludzi czuje się w obowiązku opowiedzieć mi swoją historię, z wiarą, że o tym napiszę. Ich historie właściwie przelatują przeze mnie, a potem nagle coś zaskakuje i zaczynam o tym myśleć. Zaczyna się obróbka, coś kiełkuje w głowie. Czasem to odrzucam, ale to często potem wraca. Na przykład miałam taką przedziwną historię z Janiną Lewandowską, córką generała Dowbor-Muśnickiego, która była pilotem i jako jedyna kobieta zginęła w Katyniu. Wydawało mi się, że to niesamowity temat – jej podwójne uwięzienie. Potrójne właściwie. Raz – że kobieta między mężczyznami, dwa – pilot, który nawet będąc na ziemi, buja w przestworzach, i trzy – dosłowne uwięzienie, czyli niewola, obóz jeniecki. To było dawno temu, w czasach kiedy się jeszcze nie mówiło o tych ludziach. Zawsze zaczynam od tego, że muszę wyobrazić sobie twarze moich bohaterów. Jak nie widzę twarzy, to nie będę pisała. I właśnie nie mogłam zobaczyć jej twarzy. Nawet w radiu poprosiłam słuchaczy o pomoc w znalezieniu jej zdjęcia lub jakiejś informacji i zgłoszenie się do mnie. Zgłosiło się kilka osób, ale nikt nie miał jej fotografii. Zrozumiałam wtedy, że ona nie chce, żebym o niej 10
pisała. Nie miałam zamiaru pisać o jej kaźni, tylko doprowadzić historię do tego momentu. Opowiedzieć o tym, co się działo w monasterze pod Ostaszkowem, Pustelni Niłowo-Stołobieńskiej, gdzie pisał swoje rzeczy Gogol. Mistyczne, dziwne miejsce. I nagle znaleźli się tam ci oficerowie i ona... Myślę, że to byłby fantastyczny temat, który po prostu mi się rozpadł. Raz jeszcze musiałam odstąpić od napisania książki, mimo że już ją miałam „na warsztacie”. Zaczęło się od tego, że moje „Aniołki Charliego”, do których dojdziemy, poprosiły mnie, żebym napisała powieść o prawdziwej miłości. Zaczęłam się zastanawiać, czym jest ta „prawdziwa miłość” i czy w ogóle istnieje. Mieszkałam wtedy w Brwinowie pod Warszawą i znajoma opowiedziała mi historię z sąsiedztwa, czyli z Podkowy Leśnej. Mieszkał tam mężczyzna, który kilka tygodni wcześniej stracił żonę. „To taka piękna historia. Ona przez dziesięć lat umierała na raka i on się nią opiekował. I kocha ją, mimo że już jej nie ma”. Na dowód tej nieprzemijającej miłości przysłała mi tekst, który on wygłosił w kościele podczas pogrzebu. Było w tym coś tak przejmującego, że chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. I tutaj napotkałam opór ze strony znajomej – nie chciała mnie skontaktować z moim sąsiadem. Ale nie miałam zamiaru rezygnować – skoro udało mi się dotrzeć do pułkownika Kuklińskiego za oceanem, myślałam, tym bardziej uda mi się odnaleźć „kontakt” za miedzą. I tak się stało, dotarłam do tego mężczyzny. Z fotografii w albumie spojrzały na mnie oczy kobiety, które mnie zafascynowały. Już wiedziałam, że moja pisarska intuicja mnie nie zawiodła. Nagraliśmy z tym człowiekiem kilka taśm, rozmowy trwały 11
czasami do późnej nocy. Zachowywaliśmy się oboje, jakbyśmy byli w transie. Ja to wszystko widziałam: tę prześliczną młodą dziewczynę, solistkę zespołu Mazowsze, która poznaje mężczyznę swojego życia i dla niego decyduje się pozostać na Zachodzie (były to lata komunizmu), rezygnuje z własnej kariery, bo tylko on jest ważny. I potem jej samotność w dużym, za dużym domu, kiedy on do późna pracuje. Niemożność zajścia w ciążę i niestety problem alkoholowy. Po paru tygodniach już wiedziałam, że ta miłość miała ostre kolce i że nie będzie to Love story, ale coś w rodzaju Kto się boi Virginii Woolf? Lecz to właśnie stało się dla mnie ciekawe. Czekałam tylko na wieczór, żeby zacząć nagrywać. Miałam chwilami uczucie, że mężczyzna mówi to, co ona mu dyktuje. Nawiązałam też kontakt z jej siostrą, która mieszkała za oceanem. Byłam zdeterminowana do tego stopnia, że chciałam do niej pojechać. I nagle usłyszałam w słuchawce: „Bardzo przepraszam, ale nie mogę dalej nagrywać, to dla mnie za trudne”... To było tak, jakby moja bohaterka straciła pół twarzy. Sama nie mogłam dopowiedzieć jej losu. Minął miesiąc, byłam w Podkowie na urodzinach innej znajomej. I dowiedziałam się, że mąż mojej niedoszłej bohaterki jest już mężem innej kobiety. Tej zresztą, która broniła do niego dostępu. W tym momencie poczułam się tak, jakby on zdradził nas obie. A czy na własne życie patrzy pani czasem jak na powieść? Na swoje życie wolę nie patrzeć, bo mam do siebie mnóstwo pretensji. Myślę, że moje życie to przede wszystkim chaos. To bardzo bolało moją córkę i było jej z tym 12
trudno. Nieuporządkowanie, nieprzewidywalność. Nigdy nie było wiadomo, co zrobię. Jestem nieprzewidywalna dla siebie, bywam dla siebie wręcz męcząca – i to jest jakieś przekleństwo. Myślę, że odziedziczyłam to po matce. Myśmy się bez przerwy przenosili, bo ona nie mogła usiedzieć w miejscu. I ja też – mam przecież za sobą kilkanaście przeprowadzek. Tylko że ona przeprowadzała się do końca, a ja, będąc już starsza od niej (umarła w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat), dopiero teraz czuję, że osiadłam. Dobrze, załóżmy, że pani życie jest poza kontrolą, ale wydaje mi się, że pisarz to osoba dość spostrzegawcza. Chciała pani zapytać, czy pisarz zna się na ludziach? Otóż to. Trudna sprawa. Może w warstwie powierzchniowej... Ale gdybym się znała na ludziach, tobym nie popełniała zasadniczych błędów. Na przykład powierzyłam wysoką zaliczkę człowiekowi, któremu nikt by nie dał pięciu groszy. Uważałam, że ten facet to oryginał, a to był po prostu oszust. A więc ma pani odpowiedź. Ze starych błędów można wyciągnąć nauczkę. Niestety, na ich miejsce przychodzą nowe... No właśnie, najgorsze jest to, że nie uczę się na błędach. Ale muszę przyznać, że za każdym razem jest to inna historia, inna sytuacja i inna jest moja reakcja. 13
A czy w momentach kiedy mierzy się pani z problemami, przypomina sobie pani rady czy lekcje, jakich udzielili pani kiedyś krewni, a które wtedy, w dzieciństwie, puszczała pani mimo uszu? W moim przypadku chodzi o coś innego. Przede wszystkim mój dziadek lekcji mi nie udzielał, lecz traktował mnie jak partnerkę do rozmowy o życiu. Mało z tego wyniosłam, bo na ogół nie rozumiałam, o czym on mówi. Byłam dzieckiem. Bardziej niż jego wskazówki czy przestrogi życiowe zapamiętałam raczej związane z nim anegdoty. Na przykład to, że w latach pięćdziesiątych prenumerował pismo „Problemy”. Na jego okładce był człowiek witruwiański Leonarda da Vinci. I wszyscy we wsi mówili, że to diabeł, bo ma cztery ręce i cztery nogi. Listonosz bał się dostarczać pismo. Kiedy wyjmował je z torby, uważał, żeby przypadkiem nie dotknąć go gołą ręką. Razem z ojcem śmialiśmy się też z tego, jak dziadzio wyznawał kult zdrowego ciała. W bardzo podeszłym już wieku (umarł, mając dziewięćdziesiąt parę lat) codziennie dokonywał porannych ablucji. W misce – bo ciągle się przenosiliśmy i łazienka była luksusem – w której z namaszczeniem mył się od stóp do głów. A potem się gimnastykował, jako przyrządu gimnastycznego używając kamienia. I kiedyś ten kamień upuścił sobie na głowę. Trzeba było jechać do szpitala. Dziadzio całe życie nosił się elegancko, oczywiście w miarę swoich możliwości. Po wojnie z nader skromnej emerytury „ze starego portfela” postanowił uzbierać odpowiednią sumę na elegancki płaszcz. Niewiele mu już brakowało, kiedy zaskoczyła go wymiana pieniędzy: starczyło zaledwie na guziki. Pamiętam, jak po 14
tej katastrofie poszliśmy na spacer, a ja starałam się dziadzia pocieszyć. „Przecież jesteś już bardzo stary – powiedziałam – i niedługo byś ten płaszcz nosił!” A matka... Ona mnie w ogóle nie wychowywała. Gdzieś sobie istniała w chaosie i wprowadzała ten straszliwy chaos w życie rodzinne, co dla dziecka jest zabójcze. Potrafiła mnie na przykład obudzić o dwunastej w nocy, bo bała się zostawić mnie samą. Zabierała mnie więc do jakichś ludzi, gdzieś tam siedziałam zaspana, a potem musiałam pójść do szkoły. Nikt normalny tak się nie zachowuje. W posłowiu do wznowionej niedawno powieści Po tamtej stronie śmierć napisała pani jednak o swojej mamie: „to ona wyposażyła mnie w busolę, dzięki której ocaliłam swoją godność w ciężkich czasach”. Busolę – to znaczy co? Nie było tak, że siadałyśmy i mówiła: „Kochana córko, zachowuj się w ten i ten sposób”. To, co najważniejsze, przekazała mi swoim życiem. Bo nigdy nie poszła na żaden kompromis, a ja widziałam, jaką cenę za to płaci. Im byłam starsza, tym bardziej to doceniałam. Matka wiele traciła przez to, że nie była konformistką, że zawsze była wierna swoim ideałom, co w tamtych czasach było wręcz niebezpieczne. I tak się stało, że ją po prostu zniszczyli. Zmiażdżyli ją. Jeśli nie od rodziny, to skąd pani czerpała życiowe wskazówki? Myślę, że przede wszystkim z lektur. Od ukochanych pisarzy. Przede wszystkim od Bułhakowa. To jest mój guru. 15
Mistrza i Małgorzatę znam właściwie na pamięć. W moim domu nad morzem była nawet taka tradycja, która teraz zanikła, że się czytało jakiś fragment przy śniadaniu na wakacjach. Bułhakow jest na pewno bardzo ważną postacią w moim życiu. Poza nim – wszyscy moi ukochani pisarze rosyjscy. Poeci, poetki. Zwłaszcza Cwietajewa. Marina, oprócz radości obcowania z jej poezją, przekazała mi w spadku to tragiczne widzenie świata, o które moja córka ma do mnie żal i o które syn Cwietajewej miał do niej żal. Napisał w swoim dzienniku, że matka przypominała mu zabawkę – sprężynowego bąka. Obracała się wokół własnej osi, nie umiejąc rozstrzygnąć najważniejszych kwestii. Oczekiwała od niego „ostatniego słowa”, ale on uchylał się od jego wypowiedzenia, bo nie chciał wziąć na siebie współodpowiedzialności za jej wielkie pomyłki życiowe. Myślę, że równie dobrze mogłaby napisać tak o mnie Tania. Nie mogłabym się wzorować na życiu Cwietajewej, bo było straszne, ale i ona, i inne, Achmatowa na przykład, były jak moje przyjaciółki. Czyli to właśnie lektury pomagały pani przetrawić pewne rzeczy? Tak, tak, absolutnie. Czy pani własne pisanie służy także temu, by przepracować w sobie różne dramatyczne doświadczenia? Tak myślałam. Na pewno książka Po tamtej stronie śmierć zamknęła moją sprawę z matką. To było rozliczenie. Choć oczywiście nie opisałam dokładnie naszego życia. 16
Zbrutalizowałam je. Zdarzało się, że ona mnie tak denerwowała swoim zachowaniem, że chciałam się na nią rzucić i ją pobić. Ale nigdy tego nie zrobiłam, a w książce napisałam, że tak było. I to przyniosło mi jakąś ulgę. Oczyściło nasze stosunki, niestety dopiero wtedy gdy już niczego nie dało się naprawić. Może to taki rodzaj terapii: tworzenie postaci fikcyjnej, która pomaga zdystansować się od siebie? Na pewno. W końcu bohaterki powieści są tylko podobne do mojej matki i do mnie. A w innych książkach? Choćby Hiszpańskie oczy są do pewnego stopnia rozliczeniem z córką, z jej wczesnym macierzyństwem. Sprawa Niny S.? Właśnie, Sprawa Niny S., właściwie najbardziej autobiograficzna z moich powieści... Wydawało mi się, że jak opiszę to wszystko, od czegoś się uwolnię. Nie uwolniłam się od niczego. Musiałam sama to przepracować. We własnym interesie wybaczyć temu człowiekowi, który mnie skrzywdził. Oglądałam kiedyś relację z symbolicznego pogrzebu w Bykowni, gdzie odkryto groby ofiar masowych mordów dokonywanych przez Ukraińców. Padło w niej ważne zdanie, które wypowiedziała córka jednego z zamordowanych, już wtedy bardzo wiekowa pani. Dziennikarz przeprowadzał z nią rozmowę 17
i zapytał: „Czy pani wybaczyła tym oprawcom?”, a ona odpowiedziała tak: „Wybaczyłam, bo nie chciałam, żeby mieli nade mną władzę”. Bardzo mi to zapadło w pamięć. Pomogło uwolnić się od mojej traumy. Potrzebowałam sześciu lat, by z niej wyjść. Pani najbardziej autobiograficzną książką był jednak Księżyc nad Zakopanem? Ale Księżyc nad Zakopanem to była taka zabawa z przeszłością. Bardzo lekko mi się to pisało. Nie włożyłam w tę książkę całego jadu, nie było krwi i potu. Czy mimo to ta wycieczka w przeszłość pomogła pani choć częściowo zrobić porządek w życiowym chaosie? Oczywiście. Ale sprawiło mi to też przyjemność. To była jedyna książka, którą pisałam z przyjemnością i która nie sprawiała mi problemów. Czy po wydaniu kilkudziesięciu książek może pani powiedzieć, że pisanie jest pani powołaniem? Nie. Uważam, że to jest mój zawód. W tej pracy daję z siebie wszystko, co najlepsze, piszę tak, jak umiem. A czy pisząc swoją pierwszą książkę, miała pani takie poczucie: „Coś już wiem o życiu, więc mogę się tym podzielić”? Pierwsza książka to był zbiór opowiadań Nie strzelać do organisty – wtedy jeszcze nic nie wiedziałam. Napisałam 18
takie opowiadanko Stary, które się bardzo podobało w „Twórczości”. Moja nieżyjąca już przyjaciółka Zosia Chądzyńska, tłumaczka, zaniosła to do redakcji. Miało sześć stron. Iwaszkiewicz powiedział: „Niech napisze jeszcze parę opowiadań, to się to wyda”. Powiedział tak, mimo że wydawcą nie był. I ja rzeczywiście napisałam ileś tam opowiadań i z taką rekomendacją poszłam do Czytelnika, a oni to wydali. Druga książka to było Moje życie z Marlonem Brando, dziwna opowieść, takie wariacje wokół Ostatniego tanga w Paryżu, próba opowiedzenia o swoich lękach. Dziś myślę, że to nie jest udana rzecz. I wreszcie, w 1977 roku, Po tamtej stronie śmierć. Wtedy jeszcze żył krytyk literacki i wydawca Michał Sprusiński, ktoś bardzo mi życzliwy. Przeczytał maszynopis, po czym zadzwonił do mnie w nocy i powiedział: „Słuchaj, jakbyś była amerykańską pisarką, to ta książka wyniosłaby cię na szczyt”. A w Polsce udało się tyle, że „Twórczość” ją wydrukowała w dwóch numerach. Dla młodej pisarki to rzeczywiście było coś wielkiego. Iwaszkiewicz był wtedy w Paryżu, a dlatego posłali mu tam maszynopis, że Julian Stryjkowski nie chciał przeczytać tej książki. Twierdził, że „kobiety jeszcze nic ciekawego nie napisały”. Wybuchła cała afera, bo Iwaszkiewicz przeczytał to i chciał drukować, ale w redakcji obowiązywała zasada, że nie można się wtrącać do cudzych działów. A dział prozy prowadził właśnie Stryjkowski. Więc Zosia, która stwierdziła, że to jest bardzo dobra książka i że trzeba coś z nią zrobić, pokazała ten maszynopis Kazimierzowi Brandysowi, któremu to się też bardzo podobało. Zaprosili Stryjkowskiego na kolację i gdzieś pod koniec Brandys powiedział: „Wiesz, 19
Juleczku, tutaj jest taka młoda pisarka, Nurowska, napisała bardzo ciekawą książkę”... Na to Stryjkowski: „Nic nie napisała i nie napisze”. I wyszedł, trzaskając drzwiami. Wtedy sekretarka z „Twórczości” wymyśliła kolejną intrygę. Odjęła pierwszą stronę tekstu i kiedy pojawił się Stryjkowski, powiedziała: „Panie Julku, był tutaj taki młody, bardzo przystojny człowiek i przyniósł swój maszynopis, nie wiem tylko, kim on jest, bo pierwsza strona się zapodziała w szafie!”. Stryjkowski wziął maszynopis do domu, przeczytał, a następnego dnia zakomunikował w redakcji: „To jest bardzo dobre, tak jakby kobiece. Może dlatego, że pisał to młody człowiek?”. Na to sekretarka: „A to pani Nurowska napisała”. Wtedy pan Julian zadzwonił do mnie, przeprosił i powiedział, że wydrukuje moją powieść w dwóch numerach, bo to proza nowatorska, nikt dotąd tak nie pisał o matce Polce. I ta właśnie książka uczyniła ze mnie pisarkę. Czy teraz, gdy jest już pani zawodowcem, łatwiej jest ujmować świat w słowa, czy też ciągle się on opiera? Wcale nie łatwiej. Zawsze powtarzam, że przekleństwem mojego zawodu jest brak rutyny. Widzę przed sobą czystą kartkę, teraz ekran komputera, piszę pierwsze zdanie i czuję się kompletnie bezradna. To jest ciężki zawód – dla mnie to jak zawód górnika, strasznie wyczerpująca praca. Ale nic innego nie potrafię. Oczywiście potem od fanek, o dziwo coraz młodszych wiekiem, które do mnie piszą, przyjemnie jest usłyszeć, że moje książki stały się dla nich życiowymi poradnikami. 20
Maria w czasach studenckich
Na przykład w Bełchatowie, miasteczku przy elektrowni. Jadąc tam, mijałam straszne przemysłowe rury i myślałam sobie: „No tak, i tutaj siedzą kobiety i czytają”. Kiedy tam dotarłam, szalała nawałnica, a mimo to sala była pełna. Powitały mnie uśmiechy i dobra energia ze wszystkich stron. To jest naprawdę nagroda. Tylko że niestety coraz rzadziej jeżdżę na spotkania, bo już siły nie te. Teraz przestało mnie dziwić, że napisała pani kilka wersji Drzwi do piekła. Tak, bo zaraz po spotkaniu z więźniarkami... To było niesamowite przeżycie, pełne grozy. Łatwo teraz usiąść i to przeczytać, ale wtedy... Strażniczki były przerażone, bały się zwłaszcza, jak sobie poradzę z Teresą, która stała się moją powieściową Agatą. Wyglądała jak monstrum i była nieprzewidywalna. W tym swoim dużym ciele wszystko mogła ukryć, nawet brzytwę, i mogłaby się na mnie rzucić, pokaleczyć. Teraz pewnie bym się na to nie zdecydowała, ale wtedy byłam dwadzieścia lat młodsza i zaryzykowałam. To było jednak tak mocne, że nie byłam w stanie tego ogarnąć. Powstał z tego rodzaj reportażu, uważałam, że to jednak za mało, że potrzebny jest do tego literacki komentarz. Musiało minąć dwadzieścia lat, żeby to się udało. Doskonale pamiętam rozmowy z tymi kobietami, pamiętam wszystkie twarze. Swoje wrażenie, kiedy zobaczyłam dziewczynę zupełnie jak z obrazu Vermeera, dosłownie taką samą twarz. Albo kiedy wszedł taki aniołek, blondyneczka o słodkiej buzi. Siedemnaście razy dźgnęła męża nożem. 22
Z drugiej strony robi pani przecież dokumentację do książek. Przed napisaniem Niemieckiego tańca pojechała pani do Afryki, a chcąc napisać książkę o Ryszardzie Kuklińskim, uznała, że najlepiej będzie przeprowadzić z nim wywiad, czyli sprawdziła się pani także w typowo dziennikarskim gatunku. Oczywiście. Trudno by było napisać o Kuklińskim, nie rozmawiając z nim. Tak samo zrobiłam w przypadku książki o Andersie: pojechałam do Londynu i zebrałam wywiady z jego żołnierzami. Jeszcze inaczej wyglądała sprawa z Krystyną Skarbek. Nasi ojcowie się przyjaźnili, chociaż dzieliła ich duża różnica wieku. Poznali się w operze. Mój ojciec jako dwudziestolatek brał udział w wojnie 1920 roku, za co został odznaczony Orderem Virtuti Militari. Wojna się skończyła, ojciec przyjechał do Warszawy – oczywiście z tym krzyżem w klapie – i postanowił pójść do opery. Niestety, miał na nogach juchtowe buty, a w nich onuce. Kiedy sala się zapełniła i zrobiło się ciepło, onuce zaczęły cuchnąć. Damy dyskretnie zakrywały nosy chusteczkami, na co siedzący dwa fotele dalej hrabia Skarbek wstał i zagrzmiał: „Bohater narodowy pachnie jak perfuma”. Przez moment w operze zrobiło się cicho, damy natychmiast schowały chusteczki, a po przedstawieniu panowie poszli na wódkę. Bardzo się zaprzyjaźnili, bo obaj byli koniarzami i razem bywali na wyścigach. Ojciec często odwiedzał posiadłość Skarbków w Trzepnicy. Krystyna miała wtedy może jedenaście lat i ojciec traktował ją trochę jak młodszą siostrę. Była „córeczką tatusia”, a jej brat, wątły i rozpieszczony, był pupilem matki, nad 23
czym ojciec ubolewał i wychowywał Krystynę na chłopczycę. W dzieciństwie mój ojciec bardzo często mi o niej opowiadał, aż poniekąd stała się moją przyjaciółką. Potem dorosłam i zapomniałam o niej. Któregoś razu wracałam z Zakopanego kuszetką. Ja na górze, a na dole Stefania Woytowicz z jakąś inną panią opowiadały sobie coś szeptem. I właśnie ta pani powiedziała nagle: „A ty wiesz, Stefa, co się stało z małą Skarbkówną? Słuchaj, ją ktoś w Londynie zasztyletował! Podobno dlatego, że była szpiegiem”. Natychmiast wszystko się we mnie uruchomiło, nabrałam znów ochoty, żeby o niej napisać. Ale czasy temu nie za bardzo sprzyjały: ani nie miałam pieniędzy na zebranie materiałów, ani nikt by takiej książki nie wydał. Zresztą gdy zgłosiłam swój pomysł – a chciałam napisać raczej typową biografię – londyńskiemu wydawcy Janowi Chodakowskiemu, powiedział: „Nikt nie wie, kto to jest ta Krystyna, więc co najwyżej może być z tego powieść”. I tak się w końcu stało, że napisałam powieść biograficzną Miłośnica, to znaczy do tej historii wprowadziłam fikcyjną dziennikarkę. Krystyna Skarbek w przeciwieństwie do Janiny Lewandowskiej „pozwoliła” o sobie napisać? Miałam zdjęcia. Znałam jej twarz. A jakie tematy okazały się tak odległe od pani doświadczenia, że pani je zarzuciła? Tak jak już powiedziałam, zarzuciłam pomysł napisania historii kobiety lotnika i artystki z zespołu pieśni 24
i tańca Mazowsze. Ale nie dlatego, że były to tematy „odległe” – nie ma takich tematów. Od tego jest pisarska intuicja, aby te tematy selekcjonować, ale i ona, jak widać, czasami zawodzi. Bardzo odległy ode mnie i od mojego losu był Niemiecki taniec, który uważam za jedną ze swoich lepszych książek. Może jednak to, że mieszkałam w Karwieńskich Błotach obok Krokowej i poznałam tamtejszy zamek – najpierw zrujnowany, a potem odbudowany – jakoś pomogło mi w pisaniu. Znałam losy bohaterek, autentycznych postaci, trafiłam też na pokojówkę hrabiny, mojej powieściowej Elizy. Mnóstwo mi opowiedziała, więc było tak, jakbym zobaczyła te kobiety. A o czym zupełnie nie chciałaby pani pisać? Pociąga mnie każdy temat, który wydaje mi się interesujący. Ale nie wiem wcześniej, co mnie zaintryguje. Jedno jest pewne: nigdy nie piszę czystej fikcji. Zawsze inspiracją jest prawdziwy los, z którego robię układankę, kolaż. Tylko w dwóch przypadkach trzymałam się całkowicie prawdy: w przypadku Krystyny Skarbek i w przypadku postaci opisanych w Innego życia nie będzie: wojewody i jego żony. Tę historię mi opowiedziano i ją opisałam. Niejeden pomysł na książkę przywiozła pani z podróży... Wygląda na to, że mój pisarski los jeździ pociągiem, bo jak wspomniałam, w pociągu usłyszałam historię o dalszych losach Krystyny i w pociągu zaczęłam też myśleć 25
o swojej ostatnio wydanej książce Sergiusz, Czesław, Jadwiga. Nie pamiętam, gdzie wtedy jechałam, ale siedziałam w przedziale z dosyć gadatliwą panią. W pewnym momencie okazało się, że mieszka w Giżycku, gdzie przez wiele lat mieszkał także mój brat. Kiedy go opisałam, rozpoznała go jako pana, który chodził ze strzelbą. Brat był zapalonym myśliwym. A kiedy dowiedziała się, że jestem pisarką, powiedziała: „A moja mama miała przyjaciółkę, która była ukochaną Czesława Miłosza i nawet miała z nim córeczkę. Tylko że ta córeczka gdzieś zaginęła i ona właściwie do końca życia jej szukała”. Wzięłam tę opowieść za herezję. Minęły lata, czytam biografię Miłosza i znajduję fragment jego listu do Jadwigi. Andrzej Franaszek pyta: „Kim jest Anielka z listu do Jadwigi, który cytuję poniżej? Czy rzeczywiście nie narodziło się ich dziecko? Czy z nim się wiążą »ciężki grzech i wina«?”. No to we mnie jakby piorun strzelił. I już wiadomo, co było dalej. Tak, już wiadomo, jak spotyka pani swoich bohaterów. A teraz wróćmy jeszcze do innych aspektów życia. Ewa, jedna z bohaterek Hiszpańskich oczu, tak napisała w swoim dzienniku: „Czekam na siebie, boję się”... Podobną myśl na temat trwania w zawieszeniu wyczytałam u Emila Ciorana: „Co pan robi? – Czekam na siebie”. To przypadkowa zbieżność. Oczywiście, że przypadkowa, ale chyba rzeczywiście niewielu ludzi ma poczucie, że spotkali czy znaleźli samych siebie. Pani już je ma? 26
Myślę, że tutaj, w bukowińskim domu, znalazłam siebie. I – co jest ewenementem – zaczęłam siebie lubić. Co oznacza: nie mam do siebie pretensji o to, że zbudowałam ten dom. Kosztem potwornego wysiłku, stresów, lęków. Kocham to miejsce. Martwi mnie tylko, że tak mało lat zostało, a chciałabym tu być długo. A gdzie poza ukochanym miejscem człowiek może się jeszcze z sobą spotkać? W snach. Sny odgrywają bardzo dużą rolę w moim życiu. Pamiętam je. Są bardzo realne. W snach przychodzą do mnie ludzie, za którymi tęsknię. Ale nie przypominam sobie, żeby te sny znalazły odbicie w pani książkach... Raz nawet znalazły, bo w Po tamtej stronie śmierć włożyłam też sny, jakie miałam w ciągu trzech dni po śmierci matki, ale potem te opisy wyrzuciłam, bo opisać sen jest szalenie trudno. Trzeba być geniuszem, Bułhakowem, żeby to dobrze zrobić. Może warto sen zachować jako tę sferę, którą ma się tylko dla siebie? Tak. I tak też robię. Oto fragment z Domu na krawędzi, kiedy Daria odwiedza Agatę, która już wyszła z więzienia. Agata pyta ją, 27
jaką ma do niej sprawę. „Z sobą przyjechałam, Agata, jestem dla siebie największym problemem. – To nie nowość – uśmiechnęła się [Agata]. – Panie pisarki zawsze tak mają, bo nie wiadomo, co jest ich, a co wymyślone”. Myślę, że to jest bardzo trafne spostrzeżenie prostej kobiety. Te wszystkie historie gdzieś krążą, w „krwiobiegu”, nic nie odchodzi. Ale jakie mają znaczenie, jaki realny wywierają na mnie wpływ, nie jestem w stanie powiedzieć. Nie wiem tego. Każda moja książka to inny etap w życiu. Kiedy kończę pisać, wiem, że jakaś karta się zamyka, a przede mną jest nowa, czysta kartka i pytanie, co dalej. Odnosi się to także do mojego życia – ponieważ jest takie nieustabilizowane. To się mniej więcej pokrywa z sobą. W końcówce książki Po tamtej stronie śmierć główna bohaterka, Magda, dochodzi do wniosku, że bycie matką tylko jednego dziecka to łaskawość losu: „Ona miała dwoje dzieci, ja mam jedno, może się więc zdarzyć miłość, Paryż, Zurych”. Zdarzyły się? Życie napisało tutaj scenariusz za mnie, bo właściwie miałam dwoje dzieci. Tania bardzo szybko, mając dziewiętnaście lat, urodziła Maćka i to zdeterminowało również mój los. W jakimś sensie stałam się też jego matką. Musiałam utrzymywać dwa domy, więc nie było ani tego Paryża, ani tego Zurychu, tylko ciężka praca.
28
Spis treści
Marta Mizuro, Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5
Maria i Tatiana . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
9
Dzieciństwo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
46
Matka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
78
Rodzina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
115
Dom . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161 Siła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 186 Razem i osobno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 215