Mężczyzna, który tańczył tango_Arturo Pérez-Reverte

Page 1



Arturo PérezReverte

Mężczyzna, który tańczył tango przekład Joanna Karasek

Wydawnictwo Znak Kraków 2013



W listopadzie 1928 roku Armando de Troeye wyjechał do Bue­ nos Aires po to, by skomponować tango. Mógł sobie na to po­ zwolić. W wieku czterdziestu trzech lat autor Nokturnów i Paso­ doble dla Don Kichota znajdował się u szczytu kariery i wszystkie hiszpańskie magazyny ilustrowane zamieściły zdjęcie, na któ­ rym stojąc obok swojej pięknej żony, opiera się łokciami o reling transatlantyku Cap Polonio należącego do towarzystwa Ham­ burg-Süd­amerika­ni­sche. Najlepsze zdjęcie ukazało się w dziale Śmietanka Towarzyska magazynu „Blanco y Negro”: małżon­ kowie de Troeye na pokładzie pierwszej klasy, on w angielskim trenczu narzuconym na ramiona, z jedną ręką w kieszeni mary­ narki i z papierosem w drugiej, uśmiecha się do żegnającego go na lądzie towarzystwa, ona, Mecha Inzunza de Troeye, w futrze i eleganckim kapeluszu, tworzącym piękną ramę dla jej jasnych oczu, określonych przez entuzjastycznego dziennikarza redagu­ jącego podpis pod zdjęciem jako „cudownie głębokie i złociste”. Tamtego wieczoru, kiedy światła brzegu widoczne jeszcze były w oddali, Armando de Troeye ubierał się do kolacji, nie­ co spóźniony z powodu lekkiej migreny, która dobrą chwilę nie ustępowała. Nalegał jednak, by jego żona spędziła ten czas w sali tanecznej, słuchając muzyki. Jako że był człowiekiem drobiaz­ gowym, dość długo napełniał złotą papierośnicę, którą wsunął 7


do wewnętrznej kieszeni marynarki smokingu, oraz rozmiesz­ czał w pozostałych kieszeniach przedmioty potrzebne tego wie­ czoru – złoty zegarek z dewizką, zapalniczkę, dwie białe, staran­ nie złożone chustki, puzderko z pigułkami na trawienie i portfel z krokodylej skóry z wizytówkami i banknotami o niewielkich nominałach na napiwki. Potem zgasił elektryczne oświetlenie, zamknął za sobą drzwi do kabiny apartamentu i powoli, sta­ rając się dopasować ruchy do łagodnego kołysania pokładu ol­ brzymiego transatlantyku, ruszył przed siebie po dywanie, który głu­szył odległe wibracje maszyn napędzających statek, w głąb atlantyckiej nocy. Zanim przekroczył próg salonu, podczas gdy maître de table wychodził mu na spotkanie z listą rezerwacji w ręce, de Troeye przyjrzał się w wielkim lustrze foyer odbiciu wykrochmalonego gorsu, mankietom koszuli i czarnym wyglansowanym butom. Wieczorowy strój zawsze podkreślał jego elegancki i kruchy za­ razem wygląd – był średniego wzrostu, o rysach raczej regu­ larnych niż atrakcyjnych, sporo zyskiwał dzięki spojrzeniu in­ teligentnych oczu, zadbanym wąsom i pofalowanym czarnym włosom, przetykanym przedwczesną siwizną. Przez chwilę wraż­ liwe ucho kompozytora podążało za taktami melancholijnego, wolnego walca granego przez orkiestrę. De Troeye uśmiechnął się słabo, z wyrozumiałością. Wykonanie było co najwyżej po­ prawne. Następnie wsunął lewą dłoń do kieszeni spodni i odpo­ wiedziawszy na pozdrowienie maître’a, podążył za nim do stoli­ ka, zarezerwowanego na całą podróż, w najlepszym miejscu sali. Niektóre spojrzenia zatrzymywały się na nim. Pewna piękna ko­ bieta, w kolczykach ze szmaragdami, skierowała ku niemu pe­ łen zaskoczenia i podziwu trzepot rzęs. Był rozpoznawany. Or­ kiestra zaczęła grać kolejnego wolnego walca, kiedy de Troeye 8


siadał przy stole, gdzie stał nietknięty koktajl z szampana, tuż obok fałszywego płomienia elektrycznej świecy umieszczonej w kryształowym tulipanie. Z parkietu, spomiędzy par tańczą­ cych w rytm muzyki, uśmiechnęła się do niego jego młoda żona Mercedes Inzunza, która dotarła na salę dwadzieścia minut przed nim i teraz tańczyła w objęciach młodego, przystojnego part­ nera w wieczorowym stroju – zawodowego tancerza zatrudnio­ nego na statku, by zapewnić rozrywkę paniom podróżującym pierwszą klasą bez towarzystwa lub w towarzystwie mężczyzn, którzy nie tańczą. Odpowiedziawszy na uśmiech żony, de Tro­ eye założył nogę na nogę, wyjął afektowanym gestem papierosa ze złotej papierośnicy i zapalił.



1. Fordanser W dawnych czasach tacy jak on mieli cień. A on był najlepszy ze wszystkich. Na parkiecie niezawodnie trzymał rytm, a poza nim mógł liczyć na zręczne i spokojne dłonie, na ustach miał zawsze odpowiednie słowa, właściwą, błyskotliwą o­ dpowiedź. Dzięki temu mężczyźni uważali, że jest sympatyczny, a kobie­ ty podziwiały go. W tamtych czasach oprócz tańców towarzy­ skich, którymi zarabiał na życie – tango, fokstrot, boston – do mistrzostwa opanował sztukę tworzenia fajerwerków za pomo­ cą słów i kreślenia melancholijnych pejzaży poprzez milczenie. Przez dłu­gie, owocne lata rzadko tylko pudłował: wszelkie za­ możne kobiety w dowolnym wieku z trudem tylko mogłyby się mu oprzeć podczas wieczorków tanecznych w jakimś Palace, Ri­ tzu czy Excelsiorze, na tarasach Riwiery lub w salonach pierwszej klasy na transatlantykach. Był typem mężczyzny, którego ran­ kiem można było spotkać ubranego we frak, w cukierni, gdzie zaprosił całą służbę z domu, w którym poprzedniego wieczoru sam gościł na balu lub kolacji. Miał ten dar czy też inteligen­ cję. Był też w stanie, przynajmniej raz w życiu, rzucić wszyst­ ko, co miał, na zielone sukno w kasynie i wracać na platformie 11


tramwaju kompletnie zrujnowany, pogwizdując melodię Czło­ wiek, który rozbił bank w Monte Carlo, zachowując pozory obo­ jętności. Z taką elegancją zapalał papierosa, poprawiał węzeł krawata i odsłaniał wykrochmalone mankiety koszul, że nigdy żaden policjant nie odważył się go aresztować, o ile nie przyła­ pał go na gorącym uczynku.  –  Max.  – Tak, proszę pana.  – Możesz wstawić walizkę do bagażnika. Słońce nad zatoką w Neapolu razi oczy, odbijając się w chro­ mowanych listwach jaguara Mark X, przypominających dawne samochody, które niegdyś prowadził on sam czy też ktoś inny. Ale nawet to się zmieniło i dawny cień nie pojawia się z żadnej strony. Max Costa spogląda pod stopy, porusza się nieco, bez skutku. Nie wie, kiedy dokładnie się to stało, ale to najmniej ważne. Cień zniknął, pozostał gdzieś w przeszłości, tak jak i wie­ le innych spraw. Ma zrezygnowany wyraz twarzy, a może to tylko słońce razi go w oczy, kiedy stara się myśleć o czymś konkretnym, nama­ calnym – ciśnieniu w oponach, miękkiej przekładni w skrzyni biegów, poziomie oleju, żeby odsunąć od siebie to słodko-kwaś­ ne ukłucie, pojawiające się zawsze, gdy nostalgia albo samotność materializują się nagle nazbyt wyraźnie. Potem oddycha głębo­ ko, powoli, przeciera flanelową szmatką srebrnego kota wieńczą­ cego maskę chłodnicy i wkłada żakiet szarej liberii wiszący na oparciu przedniego fotela. Zapina go starannie i poprawia wę­ zeł krawata, dopiero potem wchodzi powoli po stopniach oto­ czonych przez pozbawione głów marmurowe rzeźby i kamien­ ne wazy, prowadzących do głównego wejścia.  – Proszę nie zapomnieć o małej walizeczce. 12


– Bez obaw, proszę pana. Doktor Hugentobler nie lubi, żeby służba we Włoszech zwra­ cała się do niego „panie doktorze”. Ten kraj, mawia często, pełen jest różnych dottori, cavalieri, commendatori. A ja jestem szwajcar­ skim lekarzem. Człowiekiem poważnym. Nie życzę sobie, żeby mnie brano za jednego ze swoich, bratanka kardynała, mediolań­ skiego przemysłowca czy kogoś podobnego. Co do Maxa Costy, wszyscy w osadzie położonej na przedmieściach Sorrento zwracają się do niego po prostu Max. Co jest właściwie paradoksem, biorąc pod uwagę liczbę nazwisk i tytułów, jakich używał w swoim ­życiu, arystokratycznych bądź plebejskich, w zależności od okoliczno­ ści lub potrzeb chwili. Ale już od pewnego czasu, od kiedy jego cień ostatni raz pomachał mu chusteczką i się pożegnał – niczym kobieta, która znika na zawsze w chmurze pary, w obramowaniu okna wagonu sypialnego, a człowiek nigdy nie wie, czy odeszła w tym momencie, czy też zaczęła odchodzić już dużo wcześniej – odzyskał swoje nazwisko, to prawdziwe. Zamiast cienia – nazwi­ sko, które aż do chwili wycofania się z branży, nieuniknionego, niedawnego i w pewnym sensie naturalnego, biorąc pod uwagę pewien czas spędzony w więzieniu, figurowało na grubych tecz­ kach akt policyjnych w blisko połowie Europy i Ameryce. W każ­ dym razie, myśli, biorąc skórzaną aktówkę i walizkę Samsonite, które umieszcza w bagażniku, nigdy, nawet w najgorszych mo­ mentach, nie wyobrażał sobie, że skończy, odpowiadając „tak, proszę pana”, kiedy ktoś będzie się do niego zwracał do imieniu.  – Ruszajmy, Max. Gazety zabrane?  – Tak, proszę pana, leżą z tyłu. Dwa trzaśnięcia drzwiczek. Wkłada, zdejmuje i znów wkłada czapkę szofera, pomagając wsiąść pasażerowi. Siedząc już za kie­ rownicą, kładzie ją na siedzeniu obok i z pewną dawną kokieterią 13


spogląda we wsteczne lusterko, przygładzając siwe włosy, wciąż jeszcze gęste. Nic lepiej niż ten szczegół z czapką, myśli, nie od­ daje ironii całej sytuacji: absurdalności plaży, na którą wyrzuci­ ły go fale przyboju po ostatniej katastrofie. A jednak kiedy jest w swoim pokoju w willi i goli się przed lustrem, licząc zmarsz­ czki, jakby liczył blizny po bitwach i miłościach, każda ze swoim konkretnym imieniem – kobiety, ruletki w kasynach, niepewne poranki i popołudnia chwały lub klęsk – zawsze na koniec pusz­ cza do siebie oko, wybaczająco, jakby w tym wysokim staruszku, już nie tak szczupłym, o ciemnych, zmęczonych oczach, rozpo­ znawał portret dawnego wspólnika, któremu nie trzeba niczego wyjaśniać. Bo właściwie, daje do zrozumienia odbicie, lekko cy­ niczne, a nawet nieco łajdackie, trzeba przyznać, że mając sześć­ dziesiąt cztery lata i naprawdę kiepskie karty, jakie życie rozda­ ło mu w ostatnich latach, może jednak uważać się za szczęścia­ rza. W podobnych okolicznościach inni – Enrico Fossataro czy stary Sándor Esterházy – musieli wybierać między przyjęciem publicznej dobroczynności i minutą niewygodnych drgawek, kiedy zwisa się nagle z krawata w łazience marnego pensjonatu.  – Są jakieś ważniejsze wiadomości? – pyta Hugentobler. Słychać szelest gazet na tylnym siedzeniu samochodu, dźwięk le­niwie przewracanych stron. Bardziej był to komentarz niż pyta­ nie. We wstecznym lusterku Max widzi opuszczony wzrok swo­ jego pracodawcy, okulary do czytania na czubku nosa.  – Rosjanie zrzucili gdzieś bombę atomową czy coś takiego? Hugentobler żartuje, naturalnie. Szwajcarskie poczucie humo­ ru. Kiedy jest w dobrym nastroju, ma zwyczaj żartowania z per­ sonelem, może dlatego że jest samotny i nie ma rodziny, która śmiałaby się z jego dowcipów. Max układa na twarzy zawodowy uśmiech. Dyskretny, z odpowiednim dystansem. 14


– Nic specjalnego, proszę pana: Cassius Clay wygrał kolejną walkę i astronauci z Gemini XI wrócili na Ziemię cali i zdro­ wi… No i zaostrza się wojna w Indochinach.  – Wietnam ma pan na myśli.  – Właśnie. Wietnam… A z wiadomości lokalnych, w Sor­ rento zaczyna się szachowy mecz Campanelli: grają Keller z So­ kołowem.  – Wielkie nieba – mówi Hugentobler sarkastycznie, z roztar­ gnieniem. – Naprawdę będę żałował, że mnie przy tym nie było… Rze­czywiście, Max, na świecie znajdą się amatorzy wszystkiego.  – Święta racja, proszę pana.  – Czy można to sobie wyobrazić? Całe życie nad szachownicą. Źle kończą wszyscy szachiści. Tracą rozum, jak ten Bobby Fischer.  –  Oczywiście.  – Proszę jechać drogą w dole. Mamy czas. Żwir przestaje chrzęścić pod kołami, kiedy po minięciu żelaz­ nej bramy jaguar zaczyna toczyć się asfaltową drogą pomiędzy drzewkami oliwnymi, mirtami i figowcami. Max spokojnie re­ dukuje bieg przed ostrym zakrętem, za którym w głębi, na tle spokojnego, świetlistego morza, odcinają się, jakby w matowej szybie, kształty pinii i domów wznoszących się na wzgórzach, z sylwetą Wezuwiusza po drugiej stronie zatoki. Przez chwilę zapomina o obecności pasażera i głaszcze kierownicę, skupiając się na przyjemności prowadzenia auta, ruchu pomiędzy dwo­ ma punktami, których umiejscowienie w czasie i przestrzeni jest mu obojętne. Powietrze wpadające przez otwarte okno pachnie miodem i żywicą, i ostatnimi woniami lata, które w tych okoli­ cach najdłużej opiera się śmierci, wydając naiwną i rozczulającą bitwę kartkom w kalendarzu.  – Cudowny dzień, Max. 15


Mruga, wracając do rzeczywistości, po czym znów podnosi wzrok na lusterko wsteczne. Doktor Hugentobler odłożył gaze­ ty i trzyma w ustach hawańskie cygaro.  – Istotnie, proszę pana.  – Obawiam się, że kiedy wrócę, pogoda już się zmieni.  – Miejmy nadzieję, że nie. To tylko trzy tygodnie. Hugentobler wydaje chrząknięcie, któremu towarzyszy kłąb dymu. Ten mężczyzna o czerwonawej cerze i łagodnym wyglą­ dzie jest właścicielem sanatorium leżącego nad jeziorem Garda. Dorobił się majątku w latach powojennych, zajmując się lecze­ niem psychiatrycznym bogatych Żydów, którzy przeżyli hor­ ror nazizmu, budzili się w nocy, sądząc, że jeszcze leżą w ba­ raku w Auschwitz, a na zewnątrz szczekają dobermany i eses­ mani wskazują drogę pod prysznic. Hugentobler i jego włoski wspólnik doktor Bacchelli pomagali im pokonać koszmary, po­ lecając na koniec leczenia wycieczkę do Izraela, zorganizowaną przez kierownictwo sanatorium, i zamykając leczenie wstrząsa­ jącymi fakturami, które pozwalają Hugentoblerowi na utrzyma­ nie domu w Mediolanie, mieszkania w Zurychu i willi w Sor­ rento z pięcioma samochodami w garażu. Od trzech lat Max dba o to, żeby wszystkie były sprawne, i prowadzi je, doglądając rów­nocześnie wszystkich prac związanych z utrzymaniem willi, w której zatrudnione są jeszcze małżeństwo z Salerno, służąca i ogrodnik o nazwisku Lanza.  – Proszę nie jechać prosto do portu. Przejedźmy przez c­ entrum.  – Tak, proszę pana. Rzuca okiem na zegarek, poprawny, choć tani – festinę pokry­ tą fałszywym złotem – który nosi na lewym nadgarstku, i pro­ wadzi między nielicznymi samochodami, które o tej porze jadą przez corso Italia. Mają więcej niż dość czasu, żeby zdążyć na 16


motorówkę, która przewiezie doktora z Sorrento na drugą stro­ nę zatoki, oszczędzając mu pokonywania zakrętów na drodze prowadzącej na lotnisko w Neapolu.  –  Max?  – Tak, proszę pana.  – Proszę się zatrzymać przed Rufolo i kupić pudełko cygar montecristo numer dwa. Stosunek pracy Maxa Costy i jego obecnego pracodawcy zaczął się niczym miłość od pierwszego wejrzenia: psychiatra spojrzał na niego i zaraz zapomniał o jego znakomitych do­ konaniach – wszystkich kompletnie fałszywych, swoją drogą – opisanych w listach referencyjnych. Jako człowiek praktyczny, przekonany, że jego intuicja i doświadczenie zawodowe umoż­ liwiają mu zawsze właściwą ocenę natury spotkanego człowieka, Hugentobler stwierdził, że człowiek, ubrany z pewną niedzisiejszą elegancją, o twarzy szczerej, spokojnej i pełnej szacunku, a prze­ de wszystkim o widocznym dobrym wychowaniu i rozwadze ­bijących z postaci i słów, to żywy obraz uczciwości i przyzwoi­ tości. Jest to więc człowiek godny, by mu powierzyć olśniewa­ jący park samochodowy – jaguara, rolls-royce’a Silver Cloud II i trzy stare automobile, między nimi bugatti 50T coupé – któ­ ry stanowi dumę doktora w Sorrento. Naturalnie, doktor jest jak najdalszy od tego, by przypuszczać, że jego szofer w innych czasach cieszył się posiadaniem bądź używaniem samochodów równie luksusowych jak te, które teraz prowadzi jako kierowca. Gdyby Hugentobler o tym wiedział musiałby zrewidować część swoich poglądów na temat natury ludzkiej i poszukać szofera o wyglądzie mniej eleganckim i o bardziej konwencjonalnym życio­r y­sie. Tak czy inaczej, popełniłby wówczas błąd. Każdy, kto zna ciemną stronę prawdy, wie, że ludzie, którzy stracili cień, są 17


jak kobiety z bujną przeszłością wychodzące za mąż: nie ma na świecie nikogo wierniejszego od nich, bo wiedzą, czym ryzy­ kują. Jednak z pewnością Max Costa nie będzie tym kimś, kto przy tej wysokości stawki miałby kształcić doktora Hugentoblera w kwestiach dotyczących znikania cieni, uczciwości dziwek lub koniecznej przyzwoitości starych salonowych tancerzy, później złodziei w białych rękawiczkach. Choć nie zawsze rękawiczki pozostawały całkiem białe. Kiedy łódź motorowa Riva oddala się od nabrzeża portu Ma­ rina Piccola, Max Costa przez chwilę stoi oparty na falochronie osłaniającym molo, obserwując, jak kilwater rozcina niebieską płytę zatoki. Potem zdejmuje krawat i żakiet liberii i trzymając go na ramieniu, wraca do samochodu zaparkowanego nieopodal budynku Guardia di Finanza, pod skarpą podtrzymującą górną część Sorrento. Daje pięćdziesiąt lirów chłopcu, który pilnował jaguara, zapala silnik i prowadzi powoli drogą, która najpierw zakreśla ostry łuk, po czym wznosi się do centrum. Wjeżdżając na plac Tasso, zatrzymuje się przed trójką przechodniów wycho­ dzących z hotelu Vittoria: są to dwie kobiety i mężczyzna, któ­ rych z roztargnieniem śledzi wzrokiem, kiedy przechodzą bardzo blisko przed jego chłodnicą. Wyglądają na zamożnych turystów, takich, którzy pojawiają się poza sezonem, żeby cieszyć się w spo­ koju, bez udręki właściwej letnim tłumom, słońcem, morzem i przyjemną aurą utrzymującą się tutaj aż do bardzo późnej je­ sieni. Mężczyzna nie ma nawet trzydziestki, nosi ciemne okula­ ry i jest ubrany w marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach. Młodsza z kobiet jest brunetką o miłym wyglądzie, w krótkiej spódnicy, z włosami splecionymi w długi warkocz na plecach. Druga jest starsza, bardziej dojrzała, ubrana w długą tunikę z be­ 18


żowej dzianiny i ciemną spódnicę, głowę chroni pogiętym mę­ skim kapeluszem z tweedu, spod którego wystają bardzo krót­ kie włosy, siwe ze srebrnymi cieniami. Kobieta dystyngowana, docenia Max. Ma tę elegancję, która nie wynika ze stroju, ale ze sposobu noszenia go. Dużo powyżej średniej tego, co można zobaczyć w willach i dobrych hotelach Sorrento, Amalfi i Ca­ pri, nawet o tej porze roku. W tej drugiej kobiecie jest coś, co każe mu śledzić ją spojrze­ niem, kiedy przechodzi przez plac Tasso. Być może sposób, w jaki się porusza: powoli, pewna siebie, z prawą ręką wsuniętą leniwie do kieszeni tuniki, idzie tak, jak zazwyczaj chodzą osoby, które przez większą część życia pewnie stąpały po dywanach całego świata, bę­ dącego ich własnością. A może tym, co przyciąga uwagę Maxa, jest jakby znajome pochylenie głowy w kierunku osób jej towarzyszą­ cych, kiedy śmieje się z tego, o czym mówią między sobą, lub wy­ powiada słowa, których brzmienie tłumią dźwiękoszczelne szyby samochodu. Naraz w jednej chwili, z szybkością, z jaką nagle czło­ wiek przypomina sobie oderwany fragment zapomnianego snu, do Maxa dociera echo wspomnienia. Dawny, odległy obraz wy­ razu twarzy, głosu, uśmiechu. Jest tak zaskoczony, że dopiero pod wpływem dźwięku klaksonu za plecami wrzuca pierwszy bieg i ru­ sza, ciągle obserwując trójkę, która dotarła na drugą stronę placu i siada w słońcu, przy jednym ze stolików w ogródku baru Fauno. Kiedy ma już wjechać w corso Italia, wrażenie czegoś znajo­ mego znów porusza jego pamięć: twarz, głos. Jakaś scena albo ich cały ciąg. Naraz zaskoczenie przemienia się w osłupienie i Max tak gwałtownie naciska pedał hamulca, że zarabia drugi klakson jadącego za nim samochodu, któremu towarzyszą tym razem wściekłe gesty kierowcy, podczas kiedy jaguar nagle skrę­ ca na prawo i znów hamując, zatrzymuje się przy krawężniku. 19


Wyciąga kluczyki ze stacyjki i zastanawia się, siedząc nieru­ chomo z dłońmi opartymi na kierownicy. W końcu wysiada z samochodu, wkłada żakiet i przechodząc pod palmami przez plac, idzie w stronę baru. Jest zaniepokojony. Obawia się po­ twierdzenia tego, co mu się kołacze po głowie. Cała trójka na­ dal tam siedzi zajęta ożywioną rozmową. Starając się pozostać niezauważonym, Max zatrzymuje się blisko krzewów parkowej części placu. Stolik jest w odległości dziesięciu metrów, kobie­ tę w tweedowym kapeluszu widzi z profilu, jak gawędzi z pozo­ stałą dwójką nieświadoma szczegółowej analizy, jakiej poddaje ją Max. Prawdopodobnie swego czasu była bardzo atrakcyjna, jej twarz zachowuje wyraźne ślady minionej urody. Może być tą kobietą, konstatuje niepewnie, choć nie potrafi tego stwier­ dzić niezbicie. Zbyt wiele kobiecych twarzy nakłada się na sie­ bie, sporo przed nią i bardzo wiele po. Ukryty pośród klom­ bów Max szuka w pamięci wszelkich pasujących do tego obra­ zu szczegółów i nie dochodzi do żadnego ostatecznego wniosku. Wreszcie świadomy, że stojąc w tym miejscu, zaraz zacznie zwra­ cać na siebie uwagę, okrąża ogródek i siada przy jednym ze sto­ lików w głębi. Zamawia u kelnera negroni i przez kolejnych dwadzieścia minut obserwuje profil kobiety, analizuje każdy jej gest i ruch, porównuje ze wspomnieniami. Kiedy trójka wsta­ je od stolika i znów przechodzi przez plac w kierunku rogu via San Cesareo, wreszcie ją rozpoznaje. Podnosi się i idzie za nimi, pozostając daleko w tyle. Od wieków jego stare serce nie biło tak szybko. Kobieta dobrze tańczy, stwierdził Max Costa. ­Swobodnie i z pewną zuchwałością. Odważyła się nawet towarzyszyć mu w krokach bocznych, nieco bardziej skomplikowanych, fanta­ 20


zyjnych, jakie zaimprowizował, by sprawdzić jej zręczność, ta­ kich, które łatwo mogły pozbawić wdzięku taniec mniej doświad­ czonej tancerki. Zbliża się do dwudziestu pięciu lat, szacował. Wysoka i szczupła, o długich rękach, delikatnych nadgarstkach i nogach, które wydawały się nieskończenie długie pod lekkim, ciemnym jedwabiem o fioletowych refleksach, odsłaniającym jej ramiona i plecy aż do pasa. Dzięki wysokim obcasom, któ­ re dodawały szyku wieczorowej sukni, jej twarz znajdowała się na wysokości twarzy Maxa, spokojna, ładnie zarysowana. Psze­ niczne włosy, lekko ondulowane, zgodnie z aktualną modą tego sezonu, miała obcięte prosto, odsłaniające kark. Kiedy tańczyła, jej wzrok utkwiony był nieruchomo ponad ramieniem partnera odzianym we frak, na którym opierała dłoń ze lśniącą obrączką na palcu. Ani razu, od chwili, kiedy do niej podszedł z grzecz­ nym ukłonem, zapraszając do wolnego angielskiego walca zwa­ nego bostonem, nie spojrzeli sobie w oczy. Jej tęczówki miały ko­ lor przejrzystego miodu, niemal płynnego; kształt oka podkre­ ślała odpowiednia ilość tuszu – ani jednego pociągnięcia więcej, niż to było konieczne, podobnie jak karminu na ustach – pod łukami brwi wydepilowanymi w cieniutką nitkę. Nie miała nic wspólnego z innymi kobietami, jakim Max towarzyszył tego wieczoru w sali tanecznej – dojrzałym paniom, wyperfumowa­ nym zapachem bzu i paczuli, niezręcznym podlotkom w jasnych i krótkich sukienkach, które zagryzały wargi, uważając, żeby nie zgubić rytmu, i rumieniły się, kiedy kładł im dłoń w pasie albo biły brawo, kiedy zabrzmiała hupa-hupa. Czyli pierwszy raz tego wieczoru fordanser z Cap Polonio zaczął cieszyć się swoją pracą. Nie spojrzeli sobie w oczy do końca bostona – był to What I’ ll do – kiedy orkiestra zaczęła tango A media luz. Przez chwi­ lę stali nieruchomo na opustoszałym parkiecie, twarzą w twarz, 21


i widząc, że kobieta nie wraca do stolika – mężczyzna w smokin­ gu, zapewne małżonek, przed chwilą tam usiadł – przy pierw­ szych taktach wyciągnął ramię, a kobieta natychmiast się pod­ dała niewzruszona tak jak poprzednio. Oparła lewą dłoń na jego ramieniu, wyciągnęła leniwie drugą rękę i zaczęli poruszać się po parkiecie – płynąć, Max pomyślał, to lepsze słowo – znów tęczówki w kolorze miodu były utkwione gdzieś w tyle za tan­ cerzem, nie patrzyła na niego, choć spleciona z jego ciałem z za­ dziwiającą precyzją, w rytmie pewnym i powolnym, nadawanym przez mężczyznę, który ze swojej strony starał się zachować od­ ległość właściwą i pełną respektu, mimo bliskości nieodzownej do komponowania kolejnych figur.  – Czy tak pani odpowiada? – spytał po skomplikowanej ewo­ lucji, którą kobieta wykonała z absolutną naturalnością. Wreszcie spojrzała na niego, przelotnie. Pojawił się też deli­ katny zarys uśmiechu, który natychmiast zniknął.  –  Doskonale. Ostatnimi laty, za sprawą paryskiej mody, przyniesione z po­ tańcówek półświatka tango, oryginalnie pochodzące z Argenty­ ny, robiło furorę po obu stronach Atlantyku. Parkiet zaraz zalud­ nił się parami, które poruszając się z większym lub mniejszym wdziękiem, obracały się, rozdzielały i znów spotykały, i w zależ­ ności od przypadku i wprawy tancerzy wrażenie, jakie sprawiali, mieściło się w spektrum od poprawności do groteski. Partnerka Maxa jednak z całkowitą swobodą odpowiadała jego najbardziej skomplikowanym krokom, przystosowując się zarówno do ru­ chów klasycznych, przewidywalnych, jak i tych, które on, coraz pewniejszy swojej towarzyszki, improwizował od czasu do czasu, zawsze spokojny i powolny, co stanowiło o jego własnym stylu, ale wprowadzając cięcia i sympatyczne kroki boczne, które ona 22


przyjmowała z naturalnością. Bawiła się też ruchem i muzyką, co można było dostrzec w jej uśmiechu, którym teraz obdaro­ wywała Maxa nieco częściej, przy krokach bardziej skompliko­ wanych, jednak zakończonych sukcesem, i w złotym spojrzeniu, które od czasu do czasu powracało z oddali i przez kilka sekund spoczywało z zadowoleniem na partnerze. Podczas kiedy poruszali się po parkiecie, on obserwował jej męża profesjonalnym okiem spokojnego myśliwego. Był do tego przyzwyczajony: mężowie, ojcowie, bracia, synowie, kochan­ kowie kobiet, z którymi tańczył. Mężczyźni, którzy zazwyczaj towarzyszyli im z dumą, arogancją, znużeniem, rezygnacją czy innymi równie męskimi uczuciami. Wielu użytecznych infor­ macji dostarczały szpilki do krawata, dewizki u zegarków, pa­ pierośnice i obrączki, ważne też były grubość portfeli otwiera­ nych przy kelnerach, jakość i krój marynarek, kant spodni czy błysk skóry na butach. Nawet forma węzła u krawata. Wszyst­ ko to stanowiło materiał, dzięki któremu Max Costa mógł przy akompaniamencie muzyki określić metody i cele; czy mówiąc bardziej prozaicznie, przejść od tańca towarzyskiego do działal­ ności bardziej lukratywnej. Upływ czasu i doświadczenie utwier­ dziły go w opinii, jaką uzyskał przed siedmioma laty z ust hra­ biego Borysa Dołgorukiego-Bagrationa – kaprala w pierwszym regimencie Legii Cudzoziemskiej – który półtorej minuty wcześ­ niej zwymiotował całą butelkę okropnego koniaku na tylnym podwórzu burdelu u Fatimy:  – Kobieta nigdy nie jest tylko kobietą, kochany Maksie. Jest też, a raczej przede wszystkim, mężczyznami, których miała, ma i mogłaby mieć. Żadnej nie da się zrozumieć bez nich… A ten, kto poznaje ich wykaz, dostaje klucz do sejfu. Wytrych do jej tajemnic. 23



Spis rozdziałów

1. Fordanser . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11   2. Tanga, żeby cierpieć, i tanga, żeby zabić . . . . . . . . . . . . . . . . 58   3. Chłopcy z dawnych lat . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101   4. Damskie rękawiczki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 142   5. Odłożona partia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 184   6. Promenada Anglików . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 235   7. O złodziejach i szpiegach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 276  8. La vie est brève . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 322   9. Wariant Maxa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 358 10. Stukot kości słoniowej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 394 11. Zwyczaje starego wilka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 437 12. Błękitny Ekspres . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 473 13. Rękawiczka i naszyjnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 511 Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 529



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.