Moje życie z Mozartem_Eric-Emmanuel Schmitt

Page 1



Eric-Emmanuel Schmitt

Moje życie z Mozartem tłumaczenie Jan Maria Kłoczowski

K R A KÓW 2 0 1 3


Tytuł oryginału Ma vie avec Mozart Copyright © Editions Albin Michel – Paris 2005 Copyright © for the translation by Jan Maria Kłoczowski Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio Fotografia na pierwszej stronie okładki University of Pittsburgh/Wikimedia Commons Opieka redakcyjna Alicja Gałandzij Ewa Polańska Adiustacja Małgorzata Szczurek Korekta Barbara Gąsiorowska Kamila Zimnicka-Warchoł Projekt typograficzny Irena Jagocha Łamanie Ryszard Baster ISBN 978-83-240-2335-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie II, Kraków 2013 Druk i oprawa RZG Rzeszów


To on zaczął naszą korespondencję. Miałem piętnaście lat, gdy pewnego dnia dostałem od niego list z muzyką. Ta muzyka zmieniła moje życie. Lepiej: uratowała mnie. Bez niej byłbym martwy. Odtąd piszę do niego często, bazgrząc na boku kilka słów podczas pracy nad książką lub przygotowując długie elaboraty nocą, gdy pozbawione gwiazd niebo wisi nad pomarańczowym miastem. Jeśli zechce, odpowiada mi podczas koncertu, w poczekalni na lotnisku, na rogu ulicy, zawsze niespodziewanie i zaskakująco. Oto najważniejsza część tej korespondencji: moje listy i fragmenty jego muzyki. Mozart mówi dźwiękami, ja – słowami. Stał mi się nie tyle nauczycielem muzyki, ile nauczycielem mądrości, ucząc rzeczy tak rzadkich, jak oczarowanie, tkliwość, pogoda ducha, radość... Czy można tu mówić o przyjaźni? W moim przypadku chodzi o miłość w połączeniu z wdzięcznością. W jego przypadku... 

5


W wieku piętnastu lat byłem zmęczony życiem. By czuć się tak starym, trzeba być z pewnością tak młodym... Gdyby nie ręka, która mnie podtrzymywała, ześlizgnąłbym się w samobójstwo, w śmierć kuszącą, zniewalającą, uspokajającą niczym tajemny właz, w którym chciałem dyskretnie zniknąć, by położyć kres memu cierpieniu. Na co cierpi się w wieku piętnastu lat? Właśnie na to, że ma się piętnaście lat, czyli że już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się mężczyzną. Na to, że płyniemy środkiem rzeki, brzeg już daleko, do drugiego nie bliżej, my zaś, krztusząc się wodą, topimy się i wypływamy, walczymy z prądem całą siłą nowego ciała, które jeszcze się nie wykazało, ciała samotnego, zdławionego. Piętnaście lat. Wiek gwałtowny, surowy. Rzeczywistość puka do drzwi, wchodzi, rozsiada się i zabija złudzenia. Gdy byłem chłopcem, mogłem na tysiąc sposobów marzyć, kim zostanę: lotnikiem, policjantem, iluzjonistą, strażakiem, wete

6


rynarzem, właścicielem garażu, księciem Anglii; mogłem wyobrażać sobie, jak będę wyglądał: wysoki, delikatny, krępy, umięśniony, elegancki; mogłem przebierać w różnych talentach: matematyka, muzyka, taniec, malarstwo, majsterkowanie; mogłem przypisywać sobie dar języków, zdolności sportowe, sztukę uwodzenia. Jednym słowem, mogłem rozwijać się we wszystkich kierunkach, gdyż nie dotknąłem jeszcze rzeczywistości. Jakże piękny wydawał się świat, dopóki nie był prawdziwy... Gdy w wieku piętnastu lat pole działania się zawęziło, możliwości zaczęły padać jak żołnierze na wojnie. Marzenia również. Trupiarnia. Masakra. Chodziłem po cmentarzu snów. Tymczasem ciało nabierało konturów: moje ciało. Pognębiony, dzięki lustru mogłem śledzić, jak się rozrasta. Włosy... Co za idiotyczny pomysł! Na mnie, wczorajszym bobasku o gładkiej i lśniącej skórze... Kto to wymyślił? Pośladki. Czy nie są za duże? Penis... Czy ładny? Czy normalny? Dłonie silne i długie, o których mama mówi: „dłonie pianisty”, ojciec zaś: „dłonie dusiciela”... Uzgodnijcie to wreszcie! Ogromne stopy... Zamykałem się w łazience, odkręcałem kran, by wszyscy myśleli, że się myję, i godzinami wpatrywałem się w katastrofę, która jawiła się przede mną w lustrze: oto twoje ciało, chłopcze, przyzwyczaj się, zapamiętaj, nawet jeśli wydaje ci się nie takie, jak 

7


trzeba, tylko to ciało będziesz mieć, by zrealizować wszystko, czego dokonać winien mężczyzna: biegać, uwodzić, całować, kochać... Czy starczy tego ciała? Im dłużej je badałem, tym większą miałem wątpliwość: czy byłem wyposażony w dobre narzędzie? Nieznane mi uczucia ogarniały także i mego ducha... Owładnęła mną obsesja śmierci. Nie mówię o strachu, jaki odczuwałem niekiedy wieczorem, pod kołdrą, gdy inni już zasnęli. O strachu, który wpychał mnie w mrok, kiedy czepiałem się zimnej poręczy łóżka w nagłym przeczuciu, że przecież kiedyś umrę. Nie, nie mam tu na myśli tego krótkotrwałego lęku, który mija wraz z pierwszą zapaloną lampą, nie, mam na myśli przewlekłą, uciążliwą, zasadniczą dolegliwość, chroniczne cierpienie. Gdy więc moje jądra i mięśnie wypełniała świeża siła, gdy moje ciało stawało się nowiutkim ciałem młodego mężczyzny, w całym tym dojrzewaniu dostrzegałem złą wróżbę: to właśnie ciało zostanie kiedyś pochowane. Mój trup nabierał wyraźnych kształtów. Byłem bliżej własnego końca. Skoro maszerujemy ku śmierci, to własnymi krokami kopałem sobie grób. Śmierć nie była już tylko kresem – stawała się celem. Wydawało mi się, że pojąłem sens życia: śmierć. 

8


Jeśli więc śmierć miała być sensem życia, wówczas życie nie miało już sensu. Skoro mamy być chwilowym poruszeniem molekuł, efemerycznym związkiem atomów, to po co żyć? Po co nadawać wartość bezwartościowemu istnieniu? Po co trwać przy życiu pozbawionym życia? Wszechświat, płaski niczym iluzja, utracił swój wdzięk, swe kolory i smaki. Odkryłem właśnie nihilizm i w samotności poznawałem religię nicości. Codzienność przestała być rzeczywista: dostrzegałem już tylko cienie. Ciało z krwi i kości? Złudzenie... Uśmiechające się do mnie usta z białymi zębami? Jutrzejszy proch... Moi rozkrzyczani, rozpaleni koledzy? Trupy pokryte cienką skórą. Widziałem ich szkielety. Z chorobliwym upodobaniem prześwietlałem świat i nawet w twarzy najpulchniejszej z dziewcząt dostrzegałem czaszkę i szczęki. Z chwilą gdy dowiedziałem się, że włosy żyją własnym życiem, dłuższym niż nasze, gdyż rosną jeszcze pod wiekiem trumny, poczułem wstręt do tych suchych, obscenicznych węży. Chciałem pożegnać się z życiem, tą krótką, niepotrzebną farsą. Z energią piętnastolatka popadałem w rozpacz. Gorączki, drgawki, palpitacje, duszności, słabości, omdlenia – wszystko, czego me ciało winno unikać, mnie przypadało w nadmiarze. 

9


Gdy doszło do tego, że więcej czasu spędzałem w gabinecie lekarskim niż na lekcjach, władze liceum zawiadomiły rodziców. Ci zwrócili się o pomoc do lekarzy: już po pierwszej wizycie szybko wyzdrowiałem, chciałem bowiem uniknąć inkwizycji. Każdy chciał prowadzić dialog, ale z moich ust nie padło ani jedno słowo. Nikt nie rozumiał, co mi się stało. Gdy mnie pytano, zamykałem się w mej ciszy, gdyż miałem wrażenie, że dźwigam brzemię wtajemniczonego: skoro tylko ja – jak mi się zdawało – dotarłem do tajemnicy naszych dni, skoro byłem świadom, że świat toczy gangrena śmierci i wszystko jest chwiejnym pozorem, to po cóż ujawniać ten sekret? Skoro tylu niewinnych nie zdaje sobie z niczego sprawy, to jaka korzyć miałaby płynąć z otwierania im oczu? Po co mieliby cierpieć na to samo co ja? Nie byłem tak okrutny... Z poczuciem poświęcenia zachowywałem dla siebie te straszne wizje, nie bacząc, że prawda staje się zaraźliwa... Wolałem, by każdy wierzył w godność życia, choć wiedziałem, że jest odwrotnie... Z tarczą przenikliwości zachowywałem się jak męczennik nihilizmu: nie ma mowy, bym komukolwiek odsłonił absolutny bezsens. Gdy zamieszkujemy w rozpaczy, tych slamsach ducha, nie zazdrościmy tym z bogatych dziel

10 


nic. Zapominamy o nich lub traktujemy jak ludzi z innej planety. Z powodu gorączki trudno jednak umrzeć, nawet jeśli temperatura skacze do czterdziestu kresek w ciągu paru minut. Nie umiera się też, gdy obleją cię siódme poty, bez względu na to, jak bardzo się boisz... Ponieważ moje ciało odmawiało mi pomocy, ja musiałem pomóc mu zniknąć. Na poważnie myślałem o samobójstwie. Po długich godzinach spędzonych w łazience wybrałem wreszcie metodę: będzie to metoda Seneki. Szybko powstał plan. Wyciągnięty w wannie, pod ochronną warstwą piany otworzę sobie żyły dobrze naostrzonym nożem, a krew wypłynie łagodnie, topiąc moje życie w błękitnych wodach. Bezbolesna śmierć, która wybawi mnie od ziemskich boleści. Ponieważ nigdy się nie kochałem, wyobrażałem sobie tę chwilę jako słodki moment ulgi, jako utratę przytomności, uścisk Drakuli, pocałunek wampira, po którym kobiety mdleją... Jednakże przeszkadzała mi myśl, że odnajdą mnie nagiego. Nie chciałem, by odkryto i dotykano ciała, które było ciałem ledwie rozwiniętego mężczyzny, ciałem, którego nikt jeszcze nie widział, nie trzymał w ramionach ani nie całował. Wstyd kazał mi odraczać chwilę realizacji projektu. 

11 


Mimo to czułem się tak źle, że nie pomagał już nawet wstyd. Zbliżała się chwila wyzwolenia... Będąc właśnie w takim stanie, pewnego popołudnia trafiłem na próbę w operze lyońskiej. Nasz nauczyciel muzyki postarał się, by jego najlepsi uczniowie mogli dostąpić podobnego zaszczytu. Wchodząc na salę, dostrzegłem początkowo jedynie zniszczone siedzenia, kurz na aksamitnych obiciach, wilgoć, która zwijała tapety i rozmywała obrazy. Stary zatęchły teatr, który przetrwał wiek bez renowacji, odpowiadał mojej wizji kosmosu, wszędzie bowiem odkrywałem tu zgniliznę. Zaczęła się próba. Z kanału śpiewakom akompaniował fortepian. Otoczony wianuszkiem asystentów reżyser co rusz pokrzykiwał, krytykował, kazał powtarzać. Przedstawienie rodziło się w bólach, a ja się nudziłem. Nic nie było w stanie mnie zaciekawić. Na scenę weszła kobieta. Zbyt otyła, ze zbyt mocnym makijażem, zbyt skrępowana. Przestraszona niczym wieloryb na piasku, bała się zrobić jakikolwiek ruch. – Przechodzisz od okna do toaletki, a potem wracasz w stronę łóżka. Wśród tych pokrzykiwań traciła pewność siebie, stawała i wracała, na próżno szukając w dekoracjach jakiegoś oparcia, siląc się na wdzięk i lekkość. 

12 


Kostium wcale jej w tym nie pomagał: wyglądała tak, jakby wchodząc, zaplątała się przez nieuwagę w kotary z ciężkiego zgrzebnego materiału i zamieniła w worek z ogromną, nieproporcjonalną kokardą na plecach. Z tej kokardy mogłem zrobić łódź, łóżko albo ławeczkę... Pulchne maleńkie dłonie, drętwe ruchy, sztywny kostium, puder na twarzy, lakierowana peruka – każdy detal sprawiał, że była jak wielka patetyczna lalka. – Dziękuję. Przechodzimy do śpiewu – powiedział zmęczony reżyser. Kobieta zaczęła śpiewać. I w tej samej chwili wszystko się odmieniło. Nagle kobieta stała się piękna. Z jej wąskich ust wydobywał się głos jasny, świetlisty Wesela Figara 1 i wypełniał teatr z pustymi krzesła- Akt III, aria mi, sięgając mrocznych galerii, unoHrabiny sząc się lekko ponad nami, niesiony niewyczerpanym oddechem. Nieruchoma i promienna artystka zamieniała się na naszych oczach w instrument wibrujący jej śpiewem. Pulsująca pierś, wąskie ramiona, miękkie policzki, szeroka matczyna kibić, cudowne łono, które rodzić musiało dzieci równie wspaniałe jak dźwięki, nadawały głosowi krągłości i słodyczy. Czas stanął w miejscu. 

13 


Być może najbardziej osobista z książek Erica-Emmanuela Schmitta • Listy, które Eric-Emmanuel Schmitt pisze do Mozarta, to właściwie quasi-autobiografia pisarza – zapis jego młodzieńczych fascynacji oraz intelektualnych i artystycznych wyborów. To opowieść o muzyce, miłości, rozczarowaniach, ale też chwilach olśnień, radości i sukcesach. Być może najbardziej osobista z książek Schmitta, który odsłania w niej nieco ze swojej prywatności i dzieli się z czytelnikami swoją ulubioną muzyką. • Do książki dołączona jest płyta z wybranymi przez autora fragmentami utworów Mozarta, fragmentami, które odegrały ważną rolę w życiu Schmitta. Płyta jest bezpłatnym dodatkiem do książki.

Cena: 32,90 zł


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.