Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem

Page 1



SŁUCH ABSOLUTNY Andrzej Szczeklik

w rozmowie z Jerzym Illgiem Posłowie A NDRZEJ BI A Ł AS

W Y D AW N I C T W O Z N A K

K R A K Ó W 2 0 14



Wstp

„Jutro się jeszcze z nim zobaczę”

Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci. (Wisława Szymborska, Rehabilitacja) Sam fakt umierania bliskich przenosi nas w sferę czystości wspomnienia. Bo ludzi, którzy odeszli, chce się zachować w bardzo pięknej postaci. (Julia Hartwig w rozmowie z Arturem Cieślarem)

Namówienie profesora Andrzeja Szczeklika na przeprowadzenie z nim czegoś, co zwykło się nazywać wywiadem rzeką, było zajęciem trudnym i zajęło mi kilka lat. Po niezwykłym sukcesie jego wydanych w Znaku książek: Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki oraz Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny starałem się przekonać ich autora do udziału w takiej rozmowie, która pomogłaby jego licznym czytelnikom, przyjaciołom i pacjentom znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd bierze się ktoś tak wyjątkowy. Pytań cisnęło się mnóstwo: co – jaki dom? lektury? mistrzowie? okoliczności? – formują osobowość tak bogatą, jak możliwa jest erudycja tak oszałamiająca, ogarnięcie horyzontów tak rozległych – od astronomii, mitologii, alchemii, poezji po historię medycyny i jej odkrycia najnowsze, łączenie talentów 5


JERZY ILLG

tak różnorodnych – od niezwykłej sztuki lekarskiej, legendarnego wręcz daru diagnozy, cenionych w świecie odkryć naukowych, poprzez wirtuozerską grę na fortepianie, po grę w tenisa, chodzenie po górach i brawurową jazdę na nartach. Był bowiem profesor Andrzej Szczeklik postacią nieomal mityczną. Dla wszystkich, którzy znali go bliżej czy choćby zetknęli się z nim przelotnie, pozostanie niepojętą zagadką, jak potrafił łączyć wszystkie swoje zajęcia: kierowanie kliniką (i użeranie się z urzędnikami szpitalnej administracji), pracę naukową (był najczęściej cytowanym za granicą polskim uczonym), starania o granty i aparaturę, światowe kongresy i wykłady, aktywną działalność w PAU, członkostwo w Papieskiej Akademii Nauk, rozległe lektury, twórczość literacką (książki, eseje pisane do kolejnych numerów „Zeszytów Literackich”, wieloletnia praca nad pomnikowym podręcznikiem chorób wewnętrznych, po jego śmierci nazwanym po prostu Interną Szczeklika). W jaki sposób znajdował ponadto czas na występy w Piwnicy pod Baranami, wyjazdy na narty, spotkania z przyjaciółmi – przede wszystkim jednak doglądanie pacjentów, których odwiedzał czasem kilkakrotnie: wczesnym rankiem, jeszcze przed odprawą, w ciągu dnia i nierzadko jeszcze wieczorem? Doba kogoś takiego musiała mieć nie dwadzieścia cztery, ale co najmniej trzydzieści sześć godzin. Andrzej – niech mi wolno będzie tak go tu nazywać – długo bronił się przed moimi nagabywaniami. Oczywiście nie ułatwiał sprawy ogrom jego obowiązków. Przede wszystkim jednak nie pozwalała mu na to skromność (której rewersem była świadomość własnej wartości), głęboka niechęć do odsłaniania prywatności i eksponowania własnej osoby, unikanie wszystkiego, co mogłoby być odebrane jako przechwalanie się sukcesami. W końcu udało mi się przekonać go, byśmy podjęli taką próbę. W sierpniu i październiku 2011 roku spędziliśmy dwa pracowite weekendy w jego górskim domu w Kościelisku, nagrywając kilkanaście godzin rozmowy na bardzo różne tematy. Niestety, nie było 6


WSTĘP

nam dane jej kontynuować. Plan był taki, żeby po spisaniu tych nagrań zredagować całość, rozłożyć ją na stole i zorientować się, jakie „białe plamy” na tej mapie wymagają jeszcze uzupełnienia. Nie udało nam się wyrwać z Krakowa na kolejną sesję między świętami Bożego Narodzenia a Sylwestrem, co sobie obiecywaliśmy. Na uzupełnienia i szlify zabrakło czasu. Andrzej zbyt się już wtedy spieszył. Zawarte w tej książce rozmowy – choć niedokończone – sporo mówią o tym niezwykłym człowieku, ukazują kolejne etapy jego życia, rozległość zainteresowań i obszarów twórczej aktywności, dają wszakże jedynie przedsmak tego, czym taka mówiona autobiografia profesora Szczeklika mogłaby być. Dobrze, że zdążyliśmy zrobić choć tyle. Książka ta – podobnie jak pozostałe jego dzieła – ujawnia jeszcze jeden dar autora: umiejętność barwnego 7


JERZY ILLG

mówienia o zagadnieniach trudnych w sposób zrozumiały dla laików. Nieprzypadkowo jednym z honorowych wyróżnień profesora Szczeklika był tytuł „Ambasadora Polszczyzny” nadany przez Radę Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Był wspaniałym nauczycielem. Jego opowieść o własnych pasjach, ukochanych górach, muzyce, znanych pacjentach – tu dodatkowo formułowana w żywym języku mówionym, czasem rubasznym – okraszona bywa poczuciem humoru, ubarwiona zabawnymi zwrotami kierowanymi do rozmówcy, który nie stroni od własnych wspomnień i anegdot. To nie rzeczowy wywiad udzielony dociekliwemu dziennikarzowi – to rozmowa przyjaciół, którzy poruszając się po rozmaitych bardziej lub mniej poważnych tematach i obszarach, przy okazji sami dobrze się bawią. W ostatnich miesiącach Andrzej intensywnie pracował nad scaleniem w kolejny tom esejów, częściowo publikowanych w „Zeszytach Literackich”. Zbiór ten – Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny – do którego ilustracje dobierał dosłownie na kilkanaście godzin przed śmiercią, na oddziale intensywnej terapii, ukazał się już pośmiertnie. Niestety nie powstaną już książki, o których marzyłem: ani „Ars bene moriendi”, dzieło o sztuce umierania i mechanizmach śmierci, „zamówione” u niego przez Czesława Miłosza, ani „Moja prywatna historia medycyny”, książka, na którą namawiałem Andrzeja przez kilka ostatnich lat. Gdy rozmawialiśmy o niej, jego oko błyszczało żywiej niż zazwyczaj; był chodzącą encyklopedią dziejów swojej dyscypliny od czasów antycznych po najnowsze odkrycia genetyki i medycyny molekularnej, znał biografie słynnych lekarzy, fascynujące anegdoty z ich życia i historie najważniejszych odkryć. Byłby to zapewne największy jego bestseller – w każdym razie nie znam nikogo innego, kto mógłby taką historię napisać. Czytelnik Katharsis, Kore i Nieśmiertelności, w których rozsypane są smakowite okruchy tej historii, potrafi sobie wyobrazić, jak mogłaby ona wyglądać. 8


WSTĘP

W rozmowach zawartych w tej książce Andrzej opowiada między innymi o szamanizmie i szamanach, którymi był wyraźnie zafascynowany – pisał zresztą o tym w swoich esejach. Rację miał Czesław Miłosz, kiedy we wstępie do Katharsis porównał samego doktora Szczeklika do szamana i Wielkiego Lekarza. Taką rolę odegrał on również wobec Miłosza, kilkakrotnie sprowadzając jego duszę z powrotem z zaświatów sobie tylko wiadomymi sposobami. Bez wątpienia przynależał do tej nielicznej rodziny Wielkich Lekarzy mających ów niezwykły dar, któryś dodatkowy, cudowny zmysł nieodzowny w każdej prawdziwej sztuce – a medycyna w jego wydaniu była sztuką – pozwalający mu dotknięciem ręki, przyłożeniem słuchawek, po chwili głębokiego skupienia, kiedy wydawał się niemal nieobecny, postawić nieomylną diagnozę, często uratować kolejnego pacjenta albo przynajmniej ulżyć jego cierpieniom. Jedno z moich osobistych wspomnień pokazuje, z jak wielkiego formatu lekarzem mieliśmy do czynienia. Gdy doktorzy od dłuższego czasu nie mogli pomóc mojej mamie na dokuczające jej zapalenie żył, Andrzej – po spełnieniu wszelkich niezbędnych formalności i załatwieniu odpowiedniego skierowania – położył ją u siebie na angiologii. Pierwszego dnia, w przeddzień profesorskiej wizyty, do drzwi pokoju mamy zapukał posłaniec, przynosząc wielki bukiet kwiatów od profesora. Jak zdołał o tym pamiętać przy tylu obowiązkach? Jak w ogóle był możliwy taki gest wobec w końcu nieznanej osoby? Czy ktoś słyszał o lekarzu zachowującym się w ten sposób? Nie muszę dodawać, że mama opuściła klinikę na Skawińskiej podbudowana, z ustaloną procedurą leczenia, która ulżyła w jej dolegliwościach. Niezliczonemu kręgowi przyjaciół i znajomych, którzy byli zarazem jego pacjentami, ofiarowywał on niebywałe poczucie bezpieczeństwa. Wiadomo było, że choćby nie wiem co się działo – jest Andrzej, do którego można zadzwonić o każdej porze dnia i nocy i który zawsze znajdzie najlepsze rozwiązanie, napełni spokojem 9


JERZY ILLG

i podniesie na duchu. Tak było, gdy po zdiagnozowaniu nowotworu u mojej żony pomógł nam podnieść się z pierwszego szoku i zaproponował najsensowniejszy tok postępowania. Gdy uratował życie naszej najbliższej przyjaciółki, jednym dotknięciem rozpoznając guza, traktowanego dotychczas antybiotykami przez leczących ją chirurgów, których mocą swego autorytetu delikatnie, acz stanowczo nakłonił do natychmiastowej operacji. Gdy kolega z pracy przywlókł z Indii jakieś wschodnie paskudztwo, z którego nie potrafiono go wyleczyć nawet w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Warszawie, a od którego Andrzej uwolnił go w ciągu dwóch tygodni w klinice na Skawińskiej. Kolega ten opuścił ją zszokowany – pamiętam, jak opowiadał mi: „Wierzyć się nie chce, że w Polsce może istnieć taki szpital – gdzie jest taka opieka, jest tak czysto, traktuje się pacjentów w tak ludzki sposób”. I natychmiast naszła go refleksja: „Ale skoro to jest możliwe tam, dlaczego nie jest możliwe gdzie indziej?”. – „Bo przykład idzie z góry, od samego szefa po ostatnią salową” – odpowiedziałem. Notabene profesor Szczeklik wiele razy podkreślał, że to, co robią w kierowanej przez niego II Katedrze Chorób Wewnętrznych UJ, to działanie zespołowe, nie mógł się nachwalić grona swoich współpracowników, w którym wielu dzisiejszych profesorów było jeszcze jego studentami. O pielęgniarkach nie mówił inaczej, jak tylko, że są „fantastyczne”, podkreślał ich zaangażowanie i profesjonalizm. Sukcesy kliniki na Skawińskiej, często idące zresztą na jego konto (co zapewne nie wszystkim musiało się podobać), były możliwe dzięki temu wspaniałemu zespołowi – ktoś wszakże musiał go stworzyć i zapewnić mu taki poziom. Pamiętam, jak odwodziłem kiedyś Andrzeja od powrotu z Kościeliska do Krakowa w poniedziałek bladym świtem – oznajmił mi wtedy stanowczo: „Muszę być o 8.00 na odprawie, jeślibym tego nie robił, to wszystko by się rozprzęgło. Ktoś musi dawać przykład”. Ileż to razy nasz niezawodny doktor przychodził z pomocą w sytuacjach całkowicie nieprzewidzianych? Gdy zadzwonił do 10


WSTĘP

mnie Francesco Cataluccio z Mediolanu, że córka jego przyjaciela, słynnego włoskiego fotografa przebywającego właśnie w Krakowie, ma groźny atak malarii i 42 stopnie gorączki. Gdy w dniu przyjazdu Václava Havla, przed jego konferencją prasową na Wawelu (zrealizowaliśmy hasło pojawiające się na polskich murach w czasie kampanii wyborczej: „Havel na Wawel!”), okazało się, że czeski prezydent ma ciężkie zapalenie płuc. Dzięki Andrzejowi przetrwał wszystkie punkty intensywnego programu tego dnia, gdyż do hotelu Copernicus dostarczono z OIOM-u kliniki na Skawińskiej aparat wytwarzający tlen. Podobne historie można by przytaczać w nieskończoność – a podkreślić należy, że z takim samym zaangażowaniem i oddaniem stawał przy łóżku zwykłych pacjentów przyjmowanych w czasie ostrego dyżuru z ulicy bądź góralek trafiających na jego oddział z podkarpackich wsi. Książka ta nie powstała wszakże jako próba „zrewanżowania” się za wszystko, co profesorowi Szczeklikowi zawdzięczamy. Jestem głęboko przekonany, że taki portret człowieka wybitnego i niezwykłego, prawego i odważnego, jest potrzebny. Zaprezentowanie życiowej drogi młodzieńca chłonnego wiedzy, lekarza i organizatora nieustępliwego w dążeniu do wytyczonych celów, znakomitego uczonego i zaangażowanego w sprawy zbiorowości patrioty – dla wielu młodych ludzi, w tym także adeptów sztuki lekarskiej, może być inspirującym przykładem i ważną busolą. Świadczy o tym list, jaki otrzymałem po audycji radiowej, kiedy po śmierci Andrzeja mówiłem o nim w TOK FM: ... podobnie jak główny bohater pańskiego wywiadu, Prof. Andrzej Szczeklik, też jestem lekarzem. Na tym jednak podobieństwa się kończą, gdyż osoba śp. Profesora Szczeklika jest dla mnie, jak i z pewnością dla wielu z nas, niedoścignionym ideałem. [...] Niestety nigdy nie miałem zaszczytu poznać Pana Profesora, ale dzięki Pana wspomnieniom na 11


JERZY ILLG

Jego temat choć trochę udało się przybliżyć do tej wspaniałej Osoby. Pragnę wyrazić Panu wielkie podziękowania i wdzięczność za wspomnienie o Profesorze, który [...] pozostaje ciągle wśród nas, a jego życie i osiągnięcia stają się doskonałym wzorem do wpatrywania się w nie i do (bardzo trudnego) naśladowania. Słuchając wywiadu z Panem, uświadomiłem sobie, jak bardzo mały i słaby jestem w moich działaniach w medycynie i jak daleka i trudna droga przede mną, aby choć odrobinę zbliżyć się do takiego poziomu lekarskiego, jaki reprezentował sobą Pan Profesor Andrzej Szczeklik. Nie ukrywam także, iż w swojej ułomności zazdroszczę Panu Redaktorowi tej wspaniałej przyjaźni. Chciałbym, by książka ta była także świadectwem i owocem tej przyjaźni, bardzo osobistym gestem wdzięczności wobec losu za to, że ofiarował mi możliwość obcowania z kimś tak wspaniałym, kto był mi zarazem bardzo bliski. W swoim egzemplarzu Katharsis mam dedykację, która jest dla mnie szczególnie cenna: Drogi Jerzy, Wiem – ponad wszelką wątpliwość – iż jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie mnie spotkały dzięki tej książce – było poznanie Ciebie i Twoja przyjaźń – Andrzej 27 II 2003 Zastanawiałem się, czy – zakładając, że nie podyktowała tych słów kurtuazja i dobre wychowanie – zasłużyłem na nie, nie zostałem obdarowany na wyrost i nazbyt szczodrze. Częstokroć miałem poczucie, iż – pijąc z Andrzejem jego ulubione Pinot Griggio, 12


WSTĘP

czasem zastępowane równie przezeń cenioną whisky Balvenie, rozmawiając nie zawsze o rzeczach głębokich czy ważnych – nie do końca zdaję sobie sprawę, z kim naprawdę obcuję. Mając do czynienia z człowiekiem wybitnym, a w jego wypadku można bez przesady powiedzieć – genialnym, możemy komunikować się z nim w pewnych rejestrach, do pewnego pułapu. Jednocześnie mamy świadomość, że na innych, wyższych orbitach, na jakich krąży myśl takich ludzi, nie jesteśmy w stanie im towarzyszyć, być dla nich partnerami. Nie mówię, rzecz jasna, o wiedzy specjalistycznej, czysto medycznej czy naukowej – tu co najwyżej mogłem go czasem prosić o wyjaśnienie mniej złożonych, dostępnych dla ignoranta kwestii. Myślę o świecie jego ducha, medytacjach o sprawach zasadniczych, które go pochłaniały, czy wyjątkowo rozległych zainteresowaniach. Porażająca erudycja Andrzeja, zakres i różnorodność jego lektur, biblioteka, w której stały obok siebie wszystkie ważniejsze nowości, ale także zwożone ze świata w różnych językach wydania wierszy Brodskiego, esejów Heaneya, powieści Coetzee’ego czy Kazuo Ishiguro, albumy ze sztuką, tragedie greckie, historia literatury Nabokova – mogłaby (i powinna) wpędzić w kompleksy wielu humanistów. Zwłaszcza że dzieła te nie stały tam, by epatować tytułami na grzbietach, ale były czytane, głęboko przemyślane i przyswojone, stając się częścią jego imponującej kultury i wszechstronnej wiedzy, uruchamianej w zależności od potrzeby swobodnie w Katharsis, Kore, esejach czy wykładach. Cofam się myślą do jednego z pierwszych spotkań z Andrzejem Szczeklikiem, kiedy – zapowiedziawszy się telefonicznie – odwiedził mnie w Znaku, kładąc na stole niebieską teczkę z nadrukiem Katharsis. Zapamiętałem swoje onieśmielenie wizytą legendarnego profesora, jego nienaganną elegancję i zniewalający uśmiech. Wybór Znaku był dla nas wyróżnieniem, ale przyznam szczerze, że ani mojemu zespołowi, ani mnie samemu nie śnił się 13


JERZY ILLG

W Kościelisku z ulubienicą Mrusią

aż taki sukces książek profesora Szczeklika. Ku naszemu początkowo radosnemu zaskoczeniu, później zaś wielkiej satysfakcji sprzedawały się one rewelacyjnie, stale je dodrukowywaliśmy i nadal dodrukowujemy. Są jednymi z najpiękniej wydanych książek Znaku, miały świetne recenzje, zapewne stanowiły prezent chętnie wręczany przez pacjentów swoim doktorom. W czasie spotkania w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu, która uhonorowała go nagrodą za Katharsis, byłem świadkiem znaczącej sceny: para starszych lekarzy dziękowała autorowi za to, że swoją książką przywrócił godność ich profesji. Obserwując go wówczas w przedziale pociągu do Poznania, gdy kompletnie „wyłączony”, notował coś w skupieniu w dużym notesie, wiedziałem, że jest teraz całkowicie samotny, że do tych jego zamyśleń, dokonywanych wówczas odkryć i projektów, nigdy nie będę miał dostępu. Podobne odczucie miałem, gdy schodząc z pięterka w jego domu w Kościelisku, zastawałem go na ulubionej 14


WSTĘP

kanapce zatopionego w rozmyślaniach nad tymże kajetem. To, że tolerował wtedy moją obecność, że miałem możność cieszyć się jego życzliwością i sympatią, traktowałem jako wyróżnienie i zaszczyt – choć obruszyłby się pewnie, czytając te słowa, i zrugał mnie krótkim: „Nie wygłupiaj się, Jerzy!”. Dla mnie przyjaźń ta była jednym z najwspanialszych darów, jakie mnie w życiu spotkały. Zawdzięczam jej wiele pięknych (czasem najdosłowniej upojnych) chwil, inspiracji, przemyśleń i lektur. Myśląc o Andrzeju, zadawałem sobie często pytanie, jak możliwe jest nagromadzenie w jednym człowieku takiego bogactwa talentów. Nie znajdowałem innej odpowiedzi, jak tylko, że jest to Tajemnica. Mam poczucie, że Andrzej był Tajemnicą, człowiekiem przy całej swojej towarzyskości, licznych przyjaźniach i serdecznych kontaktach, niesłychanie zamkniętym, wewnętrznie skomplikowanym, wręcz skrytym. Podobnie jak rygorystycznie przestrzegał zasad tajemnicy lekarskiej, nie odsłaniał nawet przed bliskimi ludźmi tajemnicy swojej prywatności, swoich najgłębszych uczuć i marzeń, namiętności i pasji. Był chodzącą dyskrecją, najważniejsze sprawy, także kwestie swojej wiary, podstawowych wyborów, dążeń i ambicji, roztrząsał i rozstrzygał w samotności. Czy o człowieku tak niezwykłym można powiedzieć „całą prawdę”? Nie jestem do tego stopnia szalony, żeby się o to pokusić. Z pewnością wiele osób z jego otoczenia stworzyłoby obraz innego Andrzeja, jego nie znane mi uczynki i oblicza, być może niektórzy powiedzą, że gloryfikuję go i kreślę jego wyidealizowaną laurkę. Mam wszakże prawo do własnego wizerunku bliskiego mi człowieka, a także – jak w każdej ważnej znajomości, a tym bardziej przyjaźni – do zachowania dla siebie tego, co nie powinno być wystawione na widok publiczny. Nasza przyjaźń była możliwa także i dlatego, że opierała się na niepisanej umowie: przestrzeganiu zasady, iż nie przekraczamy 15


JERZY ILLG

dwóch granic: nie rozmawiamy o bieżącej polityce i sprawach osobistych. O tych drugich on nie mówił, ja zaś nie pytałem. W pierwszej sferze dzieliły nas różne kwestie, o których trzeba powiedzieć dla zwykłej uczciwości, żeby nie wytwarzać wrażenia, iż istniała między nami pełna harmonia i jednomyślność. Mówiąc najkrócej: w naszej podzielonej rzeczywistości Andrzej był czytelnikiem „Rzeczpospolitej”, ja „Gazety Wyborczej”, której on nie mógł wybaczyć pamiętnego, „czekistowskiego”, jak go określał, wywiadu z Herlingiem-Grudzińskim oraz flirtów Michnika z Urbanem i Jaruzelskim. Gdy jednak po obszernym wywiadzie z Andrzejem, ogłoszonym w „Wyborczej” niedługo przed jego śmiercią, zadzwoniłem do niego z gratulacjami i stwierdziłem, że wreszcie znalazł się w przedsionku prawdziwej sławy, odpowiedział żartem, że „»Gazeta« się dźwiga”. Nie był on tak zdecydowanym przeciwnikiem lustracji jak ja, ale w kwestii dostępu do teczek IPN-u pod koniec naszej rozmowy ujawnił stanowisko bardzo zbliżone do mojego. W ostatnich latach najbardziej różnił nas stosunek do wydawanych przez Znak książek Jana Tomasza Grossa. Ostro formułowane sądy Andrzeja wynikały z wyniesionego z domu modelu patriotyzmu (pięknie mówi o nim w naszych rozmowach). Przypominało mi to nieco postawę jednego z moich wujów, powtarzającego zawsze: „Nie można dostarczać argumentów wrogom Polski. Matce nie wolno pluć w twarz” – choć oczywiście Andrzej formułował swoje poglądy dużo subtelniej i głębiej, bolała go krzywdząca wielu Polaków jednostronność sądów Grossa. O klasie Andrzeja świadczy również to, że nasze nierzadko gwałtowne dyskusje – jeśli już do nich dochodziło – w żaden sposób nie rzutowały na łączące nas uczucia, nie zagrażały wzajemnej serdeczności i zaufaniu. Był uosobieniem witalności, musującej radości życia. Zawsze uśmiechnięty, szybki i zwinny, w idealnie na nim leżącym fartuchu ze stójką, sprawiał wrażenie roztańczonego, niemal unoszącego się 16


WSTĘP

w powietrzu nad lśniącymi posadzkami swojej kliniki. Patrząc na niego, powiedziałem kiedyś do siebie: „Tancerz mecenasa Kraykowskiego”. Chociaż dzieliło nas dwanaście lat, był w dużo lepszej formie ode mnie, chodził po górach, grał w tenisa, jeździł na nartach. Gdy, w przerwie między nagrywaniem rozmów do tej książki, szliśmy na Butorowy Wierch w upalne sierpniowe przedpołudnie 2011 roku, migały mi tylko przed oczami adidasy i zgrabne łydki Andrzeja, ja zaś wlokłem się z tyłu, spocony i zasapany, przystając co kilkanaście metrów dla złapania oddechu. Nie znam nikogo, kto byłby bliższy nieśmiertelności. Wydaje mi się, że on sam w jakiejś mierze w tę nieśmiertelność swoją wierzył. Niepojęta jest tajemnica jego śmierci, z którą nie tylko nie sposób się pogodzić, ale też w którą tak trudno ciągle uwierzyć. Ktoś, kto jak żaden inny lekarz potrafił wysłuchać u swoich pacjentów najsubtelniejsze szmery i zakłócenia rytmu (pisał przecież o tym chopinowskim rubato, które nieomylnie rozpoznawał), przed kim ludzkie serce nie miało tajemnic, kto uratował 17


JERZY ILLG

tysiące ludzi – nie potrafił uratować samego siebie, przegrał pojedynek z własnym sercem, które zdradziło go nieoczekiwanie i odmówiło posłuszeństwa – co z pewnością wydawało mu się niemożliwe. Myślę, że padł tego poczucia nieśmiertelności ofiarą: jak podziwiani przezeń greccy herosi nie potrafił przyznać się przed ludźmi – a może i przed samym sobą – do słabości, do tego, że jemu – wysportowanemu, wiecznie młodemu mężczyźnie, jeszcze jednemu wcieleniu Piotrusia Pana (jak sobie o nim czasem myślałem) – może się coś tak banalnego przytrafić. Był zapewne przekonany – tak mi się przynajmniej wydaje – że siłą woli ujarzmi ten głupi mięsień, który nie może przecież pokrzyżować mu tylu planów, nie będzie w stanie zatrzymać go w biegu, skoro tyle celów jeszcze przed nim: wielki kongres kardiologów, któremu miał wiosną przewodniczyć, wyjazd na konferencję do Korei, współpraca w ramach pozyskanego grantu z wybitnym szwajcarskim profesorem, która – jak szepnął kiedyś mojej żonie – mogła w wypadku sukcesu ocierać się o Nobla... Mimo że nominalnie dwa lata wcześniej przeszedł na emeryturę, pozostał niesłychanie aktywny, zakres jego zajęć nie tylko się nie zmniejszył, ale obejmował coraz to nowe obszary. Jako wiceprezes Polskiej Akademii Umiejętności podjął się prowadzenia „PAUeczki” – cyklu spotkań młodych doktorantów i studentów reprezentujących różne kierunki, od nauk ścisłych po humanistyczne. Wymyślił i przygotował pierwszą edycję konkursu „Przychodzi wena do lekarza”, który ujawnić miał literackie talenty lekarzy – kolejny wariant tak dla niego ważnego spotkania medycyny ze sztuką. Poza tym pochłaniało go to co zawsze: posiedzenia Rad Wydziału, wyjazdy na wykłady i kongresy, zaangażowanie w tworzenie Oddziału PAU w jego ukochanym Wrocławiu, badania w laboratorium i ogłaszanie ich wyników w prestiżowych pismach zagranicznych. Przyjaciele obserwujący z bliska to rosnące tempo i nadmiar obowiązków byli przerażeni. Jeden z nich powiedział mi: „On chyba chciał udowodnić sobie, że dysponuje 18


WSTĘP

jakimiś nadludzkimi mocami, ale na nas sprawiało to wrażenie biegu ku samozagładzie”. Stąd wiadomość o tym, że dopadł go ciężki zawał i leży w swojej klinice na intensywnej terapii, z jednej strony była gromem z jasnego nieba, z drugiej – czymś, czego ludzie będący na co dzień blisko profesora mogli się obawiać. 28 stycznia 2012 roku o godzinie 11.03 Andrzej odezwał się do mnie SMS-em: Drogi Jerzy, Przyjmij pozdrowienia od „dezertera ze świata wyprostowanych”. Ścięło mnie i musi minąć kilka tygodni, nim, z wolą Boską, wrócę do normalnej pracy. Nie wywiążę się z umowy dla GW, choć byłem już wstępnie umówiony. Myślę, że zrozumiesz teraz powody, dla których odmówiłem udziału w wieczorze promocyjnym książki Joasi. Z tych samych powodów odwlokłem nasz wspólny wyjazd do Kościeliska. Maskowałem się, ale już nie dawałem rady. Mój wrodzony optymizm mówi mi, że zrealizujemy nasze wspólne plany, tak dla mnie ciekawe. Ściskam Joasię i Ciebie najserdeczniej. Starałem się zachować w sobie ten sam optymizm, nie dopuszczałem myśli, że może być inaczej. Byłem pewien, że silny organizm pokona zagrożenie, a wspaniały zespół Andrzeja stanie na głowie, żeby go uratować, że wyjdzie stamtąd wkrótce i może wreszcie trochę zwolni to szaleńcze tempo, zredukuje część swoich planów, przynajmniej na najbliższy czas. Z podobną dedykacją wysłałem mu SMS-em mój ulubiony wiersz Miłosza Dobranoc: Żadnych obowiązków. Nie muszę być głęboki. Nie muszę być artystycznie doskonały. Ani podniosły. Ani budujący. Wędruję sobie. Powiadam: „Goniłeś, No to i dobrze. Czas był po temu”. 19


JERZY ILLG

A teraz muzyka światów odmienia mnie. W inny znak wchodzi moja planeta. Drzewa i trawniki wyraźnieją. Jedna po drugiej filozofie gasną. Lekko, ale i nic nie wiadomo. Sosy, roczniki win, mięsiwa. Trochę gadamy o powiatowych festach, O podróżach krytą bryką z obłokiem pyłu za nami, O tym, jakie bywały rzeki, jak ajer pachnie. Lepsze to, niż badać swoje sny. Tymczasem urastało. Już jest, niewidzialne. Ani zgadnąć jak, tutaj, wszędzie. Inni tym się zajmą. A ja na wagary, Buonanotte. Ciao. Farewell. Andrzej odpisał: „Nie znałem tego. Piękne. Najserdeczniej wam obojgu dziękuję”. Gdy doniosłem mu, że wiosną ukaże się w wydawnictwie Counterpoint Press w Berkeley tak bardzo przezeń upragniony przekład Kore, odpowiedział z radością: „A w Barcelonie Kore wychodzi w sierpniu, wczoraj miałem wiadomość z Acantilado. Raz jeszcze dziękuję za wiersz i serdeczne słowa”. To były ostatnie zdania przekazane mi przez Andrzeja. Dotyczyły tego, co nas połączyło: jego książek, do których przywiązywał ogromną wagę i których zagranicznych wydań, w tym akurat wypadku, niestety nie doczekał. Przeczytałem niemal wszystkie wywiady, jakich w ciągu wielu lat udzielił Andrzej, niektóre szalenie ciekawe i istotne – wydaje mi się jednak, że z żadnym dziennikarzem nie rozmawiałby tak otwarcie i szczerze. Wielokrotnie wypowiadał się o „prometejskim śnie medycyny”, najnowszych odkryciach genetyki, etycznym wymiarze i perspektywach rozwoju medycyny regeneracyjnej – ale skłonienie go do rozmowy o nim samym, o dzieciństwie, domu rodzinnym, studiach 20


WSTĘP

W Dolinie Lejowej z Jerzym Illgiem, wnuczką Hanią i rydzami (2007)

i etapach kariery, trudnych chwilach w życiu lekarza i głębokim zaangażowaniu w przeobrażenia współczesnej Polski, o mistrzach, muzyce, ukochanych górach i najważniejszych pacjentach, było rzeczą skrajnie trudną. Na zdjęciach towarzyszących tamtym wywiadom widać zawsze elegancko ubranego dżentelmena w nienagannie odprasowanym fartuchu lekarskim. Niewiele widziałem opublikowanych zdjęć Andrzeja z plecakiem w słowackich Tatrach, z garściami rydzów i wnuczką na barana w Dolinie Chochołowskiej, z roześmianym Seamusem Heaneyem wznoszącym toast kieliszeczkiem litworówki na tarasie gościnnego domu Szczeklików w Kościelisku. Przełamanie tej nieskazitelnej formy, którą prezentował na zewnątrz, odsłonięcie na moment ukrywanego pod nią prywatnego oblicza, wysłuchanie opowieści np. o podkradaniu wina księżom kanonikom, malowniczych przygodach w czasie zagranicznych staży czy pięknej Fince uwodzonej korespondencyjnie za pomocą listów Oskara Wilde’a, możliwe było – nie bójmy się tego wyznać – dzięki zaufaniu do rozmówcy, ale także dzięki zastosowaniu pewnej liczby wypróbowanych środków 21


JERZY ILLG

znieczulających (niektóre zostały już wymienione powyżej). Podziałały one rozkurczowo i ułatwiły nagranie tej rozmowy. Skierowany do mnie, cytowany powyżej list młodego lekarza z Łodzi kończył się pytaniem: Na koniec tych kilku słów pragnę zapytać, czy jest możliwość, aby Pan Redaktor, jako jedna z najbliższych osób Profesora, napisał i wydał książkę o Profesorze, o jego życiu zawodowym i o tym, jak stawał się tak wspaniałym człowiekiem? Zapewne ten tom rozmów nie w pełni odpowiada na „zamówienie” sformułowane przez sympatycznego adepta sztuki lekarskiej. List ten świadczy o tym, że bardzo potrzebne są świadectwa i prace pokazujące, jak można stać się „tak wspaniałym człowiekiem”. Powinien powstać zbiór wspomnień o profesorze Szczekliku napisany przez jego przyjaciół: współpracowników i uczniów, ale także przez pacjentów, którzy zechcieliby podzielić się świadectwem spotkania z Wielkim Lekarzem. Powinna powstać jego porządna biografia, uwzględniająca także dokonania naukowe – nie mieliśmy doprawdy wielu cenionych w świecie uczonych i zarazem humanistów tej klasy. Warto także zebrać rozproszone wywiady z profesorem Szczeklikiem, których było sporo, a które złożą się na tom pogłębiający prywatny i „nieoficjalny” wizerunek mądrego, odważnego i dobrego człowieka, jaki wyłania się z kart tej nieukończonej książki. Jej swoiste postscriptum stanowi wspomnienie innego wybitnego uczonego, Prezesa Polskiej Akademii Umiejętności, profesora Andrzeja Białasa, któremu serdecznie dziękuję za zgodę na przedruk tutaj tego tekstu. Podsumowuje on dokonania Andrzeja Szczeklika (o niektórych opowiadał w naszej rozmowie), kreśli jego sylwetkę jako uczonego i człowieka, ale portret ten jest także jeszcze jednym świadectwem złożonym przez Przyjaciela. Jerzy Illg


SPIS TREŚCI

I. II. III. IV. V. VI. VII. VIII. IX. X. XI. XII. XIII. XIV. XV. XVI. XVII. XVIII. XIX. XX.

Jerzy Illg – Wstęp. „Jutro się jeszcze z nim zobaczę” . . .

5

„To było coś, co wyniosłem z domu” . . . . . . . . . . . . . . . . „Do książek bardzo mnie ciągnęło”. . . . . . . . . . . . . . . . . . „Księżna tańczyła w Piwnicy z takim wariatem” . . . . . . . „Rodzice musieli przychodzić z dzienniczkami” . . . . . . . „Medycyna na początku wydawała mi się okropna” . . . . „Sonaty leciały po schodach, a ja za nimi”. . . . . . . . . . . . . „Mój szef był nadwornym lekarzem króla szwedzkiego” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „Mnie się marzyło Emergency”. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „To mi przypomina Wichrowe Wzgórza” . . . . . . . . . . . . . „We Wrocławiu wszędzie tych Piastów wywlekano...” . . . . „To całe otoczenie w Krakowie było strasznie przygnębiające” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „W przyszłym miesiącu obetniemy wam budżet” . . . . . . „Andrzej, to ty już nie będziesz chodził w tym białym futerku”? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „A jak wybuchło w Krakowie, to mnie zachwyciło” . . . . „Parę razy w życiu widziałem naprawdę Wielkich Lekarzy” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „To jest ten prometejski sen medycyny” . . . . . . . . . . . . . . „Już się wydawało, że tego chorego wyszarpujemy, odzyskujemy” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „Nie odsłaniam tu żadnej tajemnicy lekarskiej” . . . . . . . . „Gór nic nie mogło mi zastąpić” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „Ten blask, jaki szedł od naszego papieża...” . . . . . . . . . . .

24 42 59 69 74 87 100 112 130 140 150 155 167 172 180 198 218 224 242 257

Andrzej Białas – Andrzej Szczeklik – wspomnienie przyjaciela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 271 Postscriptum . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 281 Spis ilustacji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 284



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.