Jeździec polski Nie takieć nasze miało być rozstanie, Nie z takim żalem ciężkim pożegnanie; Tyś mię donosić miał jakiej godności, A ja też ciebie dochować starości. Ciężkież to na mnie będą peryjody, Gdy sobie wspomnę na owe swobody, Których, na tobie jeżdżąc, zażywałem I com zamyślił, tego dokazałem. Gdy wojska staną w zwykłej batalijej, Ja nie wygodzę swojej fantazyjej. Więc ciężko westchnąć i zapłakać cale, Na cię wspomniawszy, mój dereszu – Vale! Jan Chryzostom Pasek
Gdybym zdecydował się kiedykolwiek zrobić film fabularny o sobie, rozpoczynałby się on od zamglonych, mało ruchliwych obrazów: zachodzące czerwono zimowe słońce w perspektywie ulicy Kościuszki w Suwałkach; nocna ślizgawka przy gazowych latarniach w parku miejskim; letni dzień – pogrzeb żołnierza, który zginął w czasie ćwiczeń; konna orkiestra 2. Pułku Ułanów w czasie defilady 3 Maja; nagrzany w zimie żelazny okrągły piec w naszym mieszkaniu; wymarsz całego 41. Pułku na nartach w zimowy wieczór. Wszystko to widziane z daleka, jak przez sen... Niestety, dalej zaczynają się już realne udręki: pierwsze dni w szkole. Godzina ósma rano, zima, ciemno za oknem, pierwsza lekcja – matematyka. Wywołany do tablicy, biorę kredę odruchowo do lewej ręki. Jestem mańkutem, ale wiem, że pisze się ręką prawą. Myślę, że ta lekcja była dla mnie najważniejszą lekcją życia. Zostałem
14
Kino i reszta świata
konformistą: piszę do dziś prawą, bo tak trzeba, ale rysuję lewą, bo tak muszę, sprzeczność, z którą zmagałem się przez całe moje dalsze życie. Dziwne, ale nigdy nie uważałem, by ten przymus odebrał mi choćby cząstkę mojej indywidualności. Miałem i gorsze zmartwienia: w dzieciństwie byłem nieustannie przeziębiony i siedząc w oknie, godzinami obserwowałem dzieci bawiące się przed domem. Rwałem się do życia, ale ono trzymało mnie na dystans. To wyrobiło we mnie pewien rys melancholii, który pozwala mi od czasu do czasu być artystą, nie tylko reżyserem filmowym. Zakończenie Trzech sióstr wzrusza mnie zawsze do łez. Nie płaczę jednak nad losem bohaterek, o wiele bardziej porusza mnie odejście garnizonu piechoty z niewielkiego prowincjonalnego miasta. Może dlatego, że widziałem jeszcze na własne oczy taką armię i takie miasteczko. Urodziłem się w Suwałkach, gdzie oprócz 41. Pułku Piechoty, w którym ojciec mój służył jako porucznik, dowódca plutonu artylerii pułkowej, stacjonowały jeszcze: Dywizjon Artylerii Konnej (DAK) – 3. Pułk Szwoleżerów i 2. Pułk Ułanów, które wraz z 7. Pułkiem Ułanów Wileńskich, zwanym czasem pułkiem jazdy tatarskiej, tworzyły Wileńską Brygadę Kawalerii. Armia zatrudniała w setkach warsztatów tysiące ludzi, a miasto żyło życiem garnizonu. Kiedy przyjechałem do Suwałk kilkanaście lat po wojnie, wojska już tam nie było – nie musiało nas już bronić przed braterskim Związkiem Radzieckim – a miasto wyglądało jak po własnym pogrzebie. Z dzieciństwa zapamiętałem zajęcia na placu ćwiczeń – robienie lancą i szablą. Podziwiałem konie, które służąc dłużej niż żołnierze, umiały znacznie więcej i lepiej rozróżniały rozkazy trąbki niż jeźdźcy. Niestety, pierwsze ćwiczenia rekrutów z szablą w galopie, a zwłaszcza ścinanie łozy, były dla tych zwierząt ciężkim doświadczeniem – niewprawni ułani, wychyleni w strzemionach do przodu, nierzadko obcinali koniom uszy. Godzinami, miesiącami, latami ćwiczono tę armię, która w roku 1920 mogła jeszcze pokonać bolszewików, ale nie miała już chyba zbyt wielkich szans w walce z Niemcami w 1939 roku. Wojna, do której ją szkolono, była zabijaniem twarzą w twarz, ręczną pracą, gdzie walka wręcz decyduje o zwycięstwie lub klęsce, a wygrywa silniejszy albo liczniejszy. Dziś zastąpiły ją rzezie i czystki etniczne, podczas których używa się czasem białej broni, ale takiej wojny i takiej armii już nie ma. Widziałem na własne oczy odchodzący w niebyt świat chwały Jazdy Polskiej, mogłem też poznać niezwykłego człowieka – kawalerzystę, którego opowieści do dziś poruszają moją wyobraźnię. Pułkownik Karol Rómmel, wychowanek Korpusu Paziów w Petersburgu, absolwent wydziału batalistycznego tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych i rosyjski oficer w wojnie z Niemcami z lat 1914–1918, miał
Jeździec polski
15
szczególny dar opowiadania. Rozpoczynał zwykle w najbardziej nieoczekiwany sposób. Gdy pracowaliśmy nad filmem Lotna, pułkownik był naszym konsultantem. Przed wejściem do biura produkcji ktoś postawił rower. – Podczas szarży, jeszcze za pierwszej wojny światowej – zaczął pułkownik – położyliśmy trupem siedemnaście szeregów uciekającej niemieckiej piechoty. – Spojrzał na dłoń i dodał: – Wie pan, i wcale nie odbiłem sobie ręki, podczas gdy moi koledzy następnego dnia wszyscy byli do niczego. Uratował mnie rower, taki jak ten. Stał przed dowództwem; nożem obciąłem kawałek gumy i naciągnąłem na rękojeść szabli. To mnie uratowało. Pułkownik czasem dawał nam również lekcje praktyczne. Jadąc galopem, w trzech kolejnych powtórzeniach zbliżał się do uciekającego statysty i szablą ciął z góry przez hełm. Nacięcia odchylały się od siebie nieco ponad milimetr. Można go do dziś zobaczyć w roli księdza w Lotnej, jak demonstruje niełatwą sztuczkę przytrzymywania w galopie monety włożonej pomiędzy tybinkę siodła i kolano jeźdźca. Tak, ten świat odszedł bezpowrotnie, pozostawił tylko ślad w zachowaniu dyrektorów niektórych stadnin państwowych, którzy za PRL-u nadal nosili się jak oficerowie dawno już nie istniejących pułków kawalerii. Pozostało też umiłowanie przeszłości u znawców, konsultantów i doradców projektujących kostiumy i oporządzenie wojskowe dla filmu. Z odejściem kawalerii zniknął kawaler, mężczyzna siedzący na koniu, wysoko ponad resztą dwunogiej ludności. Jego horyzont był rozleglejszy, zamiary szersze, fantazja większa. Ilekroć jestem w Nowym Jorku, odwiedzam Frick Collection i stoję długo przed tak zwanym Jeźdźcem polskim, który przedstawiać ma lisowczyka z polskich oddziałów Czarnieckiego. Za model do tego obrazu mógł z powodzeniem służyć Rembrandtowi nasz dzielny pan Pasek razem ze swoim tak wzruszająco opisanym w wierszu dereszem. Usłużny woźny, który pilnuje sali, zwraca mi za każdym razem uwagę na sześciopalcową dłoń młodzieńca, ale mnie w tym obrazie interesuje co innego: dumna i radosna postawa jeźdźca zrośnięta z dziką energią konia, którego Rembrandt ujął nieco z góry, jakby z wysokości siodła. Dziwne, gdyż malarze portretów konnych najczęściej wybierają perspektywę żabią, która wynosi jeźdźca z koniem ponad horyzont. Ale dzięki temu właśnie zabiegowi koń Rembrandta stoi mocno na nogach, gotowy na wszystko. Niektórzy mówią, że obraz ten tak naprawdę przedstawia wyjazd syna marnotrawnego z ojcowskiego domu. Chcę w to wierzyć, bo pamiętam inne dzieło Rembrandta, w petersburskim Ermitażu, pokazujące finał tej historii: bosy i obdarty syn klęczy przed ojcem, a koń, szabla, łuk, buzdygan i duma jeźdźca przepadły gdzieś bez śladu. Widziałem dumne wymarsze konnych pułków na letnie i zimowe ćwiczenia, widziałem ich defilady w narodowe święta, zobaczyłem też i ostatni ich pochód. Było
16
Kino i reszta świata
to w Radomiu, już po opanowaniu przez Niemców całego kraju. Pewnego październikowego ranka 1939 roku zawiadomiono Matkę, że około południa Niemcy będą prowadzić naszych oficerów z koszar 72. Pułku Piechoty na dworzec kolejowy, skąd zostaną wywiezieni do oflagu. Do dziś mam ten pochód przed oczami: na czele jeden z generałów, obok pułkownicy po ośmiu w szeregu – to zapamiętałem szczególnie, gdyż nigdy przedtem nie widziałem podobnego szyku. Pierwsi szli oficerowie kawalerii w długich płaszczach sięgających ostróg, wszyscy starannie i przepisowo ubrani, choć wielu nosiło jeszcze bandaże. Wracali z wojny i nie wiedzieli, że czeka ich teraz nędza obozowego życia i lata upokorzeń, nim Ojciec Niebieski przygarnie ich do swego łona, jak zrobił to ojciec z marnotrawnym synem namalowanym przez Rembrandta. Maszerowali dumni polscy jeźdźcy, z których odejściem nasz kraj wkraczał spóźniony w wiek XX. Towarzyszyliśmy kolumnie, starając się być możliwie widoczni; Matka miała nadzieję, że któryś z oficerów pozna ją i przekaże jakąś wiadomość o naszym ojcu. Nie doczekała się tego; dopiero w wiele lat później, w grudniu 1989 z listownej relacji naocznego świadka, pana Jerzego Oźminkowskiego, miałem poznać jego wrześniowe losy. Kapitan Jakub Wajda jako dowódca kompanii wyruszył 18 września w południe z Kowla wraz z grupą operacyjną pułkownika Leona Koca. 20 września o świcie przekroczyli Bug w Horodle, stoczywszy wcześniej kilka potyczek z Ukraińcami, a idąc przez Lubelszczyznę – z oddziałami niemieckimi, w tym dużą bitwę z jednostkami zmotoryzowanymi pod Polichną; kapitan Wajda walczył do zmroku ze swą kompanią na lewym skrzydle. Następnego dnia pod wieczór oddziały polskie starły się pod Drwolą z kolumną czołgów radzieckich. 1 października w południe czołgi otoczyły zgrupowanie w miejscowości Momoty i zażądano od Polaków złożenia broni. Gdy pułkownik Koc odczytał rozkaz o kapitulacji, wedle relacji Jerzego Oźminkowskiego „kapitan Wajda płakał jak dziecko z rozpaczy”. „To był dowódca, który nie tyle rozkazywał, ile wiódł ludzi. Był wspaniałym człowiekiem, spokojnym, zrównoważonym, dobrym i pełnym troski o żołnierzy, łagodnym, a jednocześnie odważnym i głęboko patriotycznym”. Sowiecki dowódca miał pretensje do pułkownika Koca, że ten prowadził walkę przeciw jego czołgom. Na argument, że chodzi o ziemie polskie, odpowiedział: – Ale teraz my tu jesteśmy panami. – Pułkownik zareplikował: – Fortuna variabilis, Deus autem mirabilis. „Ostatniego zdania nie potrafił (a może nie chciał) przetłumaczyć polski sierżant, znający język rosyjski” – opowiada w liście świadek tego zdarzenia i dodaje: „Stałem wtedy obok kapitana Wajdy po raz ostatni; potem nas porozdzielano według szarż”...
Orkiestra 7. Pułku Ułanów Grochowskich im. Chodkiewicza, Suwałki 1937
Wiedzieliśmy, czego od nas chcą Andrzej: My żyjemy. Maciek: A jednak to były czasy, Andrzej! Andrzej: Myślisz? Maciek: Jak się żyło i w jakiej kompanii! Było kiedyś tylu fajnych chłopców i dziewcząt? Andrzej: Co z tego? Wszyscy prawie zginęli. Maciek: Ale życie było fajne. Andrzej: Myśmy byli inni. Młodsi. Maciek: Nie tylko. Wiedzieliśmy, czego chcemy. Andrzej: Wiedzieliśmy, czego od nas chcą. Maciek: Powiedzmy. Odkryłeś – a czegóż oni mogli od nas chcieć? Żebyśmy ginęli. W porządku, stać nas na to... Andrzej: Nie wygłupiaj się! Jerzy Andrzejewski, scenariusz filmu Popiół i diament
Kiedy wieczorami widzę w telewizyjnym dzienniku nocne niebo nad Kuwejtem lub Belgradem, a na nim świetlną drogę samosterujących pocisków i drobne rozbryzgi obrony przeciwlotniczej, myślę, że naszym największym wrogiem we wrześniu 1939 roku była nieświadomość. Strach przed niewidzialnym jest najsilniejszy. Baliśmy się wojny, gdyż była niewidzialna, w przeciwieństwie do dzisiejszej, kiedy to po ulicach jadą samochody ze światłami, poruszają się gdzieś piesi, wiedząc, że cel jest namierzony z pominięciem ich skromnej osoby. My kryliśmy się, gdzie popadło, zgodnie z wojskowym rozkazem – kryj się, lotnik! A lotnik wypadał znienacka, strzelał z karabinu maszynowego do ludzi i taborów – czasem zrzucił jakąś bombę – ale tak naprawdę siał śmiertelny postrach. Kapitan Jakub Wajda
20
Kino i reszta świata
Boję się, że ekran telewizora przyzwyczaja nas do nowej wojny. Oswaja z nią, pozwala brać udział nie za pomocą wyobraźni, którą budziły w nas komunikaty z frontu wyrażane słowami, lecz poprzez relację „naocznego świadka” – kamery. Pierwsze dni września przesiedzieliśmy w piwnicy radomskiego domu, w którym mieszkaliśmy od 1934 roku. Maski gazowe, które otrzymali wszyscy członkowie rodzin oficerskich, przerażały. Kiedy na naszej ulicy wiatr podniósł tuman kurzu – natychmiast zarządzono alarm gazowy. Nikt z nas nie rozeznawał ani dźwięku samolotów, ani odległości bombardowania. Cała wojna rozgrywała się w naszej głowie, w wyobraźni – „przed oczami duszy”, jak mówi Hamlet. Ten strach powiększył się jeszcze podczas ucieczki zatłoczoną szosą w stronę Puław – wśród cywilnych i wojskowych pojazdów. W pieszym tłumie byliśmy we dwóch z bratem i z Matką całkiem bezradni, choć naszą podwodę osłaniał żołnierz z radomskiego garnizonu przydzielony oficerskim rodzinom. Po kolejnym nalocie, kiedy niemieckie maszyny wykonywały zresztą głównie jakieś niezrozumiałe dla nas własne zadania, nad naszymi głowami pojawił się jeden z myśliwców. Wówczas nasz piechur zdjął z ramienia swój pięciostrzałowy karabin i zaczął rozpaczliwie strzelać do samolotu. Ten obraz nierównej walki pozostał mi na zawsze pod powieką i czeka na przywołanie. W miesiąc później zobaczyłem naszą klęskę poprzez wkraczających zwycięzców. Wąską drogą z Kazimierza do Puław płynął szarostalowy potok hełmów, ciężarówek i motocykli. Zupełnie nieznany obraz. Takiego wojska nigdy nie widziałem. Wracaliśmy z Matką do Radomia z wojennej ucieczki chłopską furmanką i trzeba było długo czekać, nim dało się przejechać. Myślę, że Niemcy byli dla mnie wtedy tworem wyobraźni bardziej niż armia z kosmosu w Gwiezdnych wojnach Lucasa. Do najbardziej wstydliwych przeżyć 1939 roku muszę zaliczyć mój egzamin do korpusu kadetów, na który pojechałem do Lwowa razem z Ojcem niedługo przed wojną. Moje odpowiedzi na pytania egzaminatorów były żenujące. Nic nie umiałem, niczego nie wiedziałem. Ojciec nie powiedział na to zwyczajem Wajdów ani słowa, ale zaprowadził mnie na Panoramę Racławicką. Wrażenie niezapomniane i, jak się okazało, niezatarte – z tym samym zachwytem oglądałem ją we Wrocławiu zaraz po rekonstrukcji. Tak to za jednym razem dowiedziałem się aż dwóch rzeczy: że są lepsi ode mnie i trzeba będzie ich gonić co sił oraz że istnieje świat doznań, które poruszają silniej niż rzeczywistość. Zapomniałem o mojej klęsce i byłem szczęśliwy, choć to nie ja namalowałem to ogromne płótno. Po latach przeczytałem gdzieś, że razem ze mną zdawał do korpusu kadetów we Lwowie również Zbyszek Cybulski. Nie wiem, czy zdał i czy został przyjęty; pewnie nie, gdyż los tych wszystkich chłopców, którzy przyjechali do Lwowa przed 1 września, aby przygotować się do szkolnych zajęć, potoczył się znacznie gorzej pod sowiecką okupacją niż nasz po tej stronie linii wyznaczonej przez Ribbentropa i Mołotowa.
Wiedzieliśmy, czego od nas chcą
21
Zaraz na początku wojny, pewnie wiosną 1940 roku, przed naszymi oknami zjawił się dziwaczny pochód. Najpierw słychać było wysoki świst fletu piccolo, potem łomot bębnów; środkiem pustej ulicy, w trójkowym szyku, z ogromną czarną flagą kroczył oddział Hitlerjugend. Wśród tych chłopców byli i nasi szkolni koledzy; Radom, miasto garbarni, zatrudniało wielu niemieckich majstrów. Teraz, przebrani w czarne mundurki, szli dumni za głosem fujarki, zupełnie jakby prowadził ich szczurołap z ponurych niemieckich bajek. Dziwne, ale nie byli już naszymi kolegami; zapatrzeni w jakieś dalekie własne cele, maszerowali posłusznie w zupełnie innym rytmie, choć przecież jeszcze kilka miesięcy wcześniej w naszej 20. Radomskiej Drużynie ZHP byli zupełnymi ofermami i ustawiano ich przeważnie w ostatnich czwórkach. Kiedy moje pierwsze filmy weszły na ekrany, recenzenci zauważyli w nich obecność, a nawet nadmiar symboli. To prawda, używałem symboli wszędzie tam, gdzie tylko mogły one wzmocnić wymowę tego, co chciałem powiedzieć. Przychodziło mi to tym łatwiej, że symbole istniały też dotykalnie i w moim życiu. Ojciec, odchodząc na wojnę, zostawił w domu swój mundur galowy, ordery i szablę. Ordery przechowały się szczęśliwie do dzisiaj, szablę zakopałem, aby nie dostała się w ręce Niemców. Ale mundur Matka musiała przefarbować na granatowo i odpruć guziki z dumnym orłem w koronie. Służył mi przez całą wojnę jako jedyne ubranie wyjściowe, gdyż poza nim miałem już tylko roboczy ferszalunek, który dziś mógłby imitować młodzieżową modę, ale wtedy był widomym znakiem mojej społecznej degradacji. Czyż trzeba szukać dalej symbolów? Mundur galowy oficera piechoty został wprowadzony, jak szeptano w domu, specjalnym rozkazem pod nieobecność marszałka Piłsudskiego, który przebywał wtedy na leczeniu na Maderze; marszałek przeciwny był podobnym ekscentryzmom w armii. Granatowe spodnie z żółtym lampasem (kolor piechoty) wzięto z munduru sławnego 4. Pułku Księstwa Warszawskiego. Zielona kurtka z wysoko zapinanym pod szyję kołnierzem miała krój podobny do reszty umundurowania, ale szarosrebrny pas galowy zapinany na klamrę z głową rzymskiego legionisty stanowił całkowitą nowość. Do tego sztyblety, czyli lakiery z niewielkimi ostrogami. Te buty były moją największą udręką. Rosłem szybko, jak to chłopcy w wieku trzynastu–piętnastu lat, i na nieszczęście były to moje jedyne buty „wyjściowe”. Próbowałem rozbić je na wszelkie sposoby, ale lakierowana skóra nie chciała poddać się żadnym zabiegom. Na mój nieco oryginalny na krakowskiej ulicy w lecie 1944 roku strój zwrócił uwagę niemiecki patrol żandarmerii; tłumaczyłem się, jak umiałem, że moja bluza zapina się na tak wiele guzików całkiem przypadkowo. Na szczęście był to patrol Wehrmachtu i miał ważniejsze sprawy do pilnowania. Najbardziej nieoczekiwany zwrot akcji nastąpił w związku z szablą, którą ukryłem na podwórzu domu oficerskiego przy ulicy Malczewskiego 22 w Radomiu. Sądziłem, że nie odzyskam jej już nigdy. Tymczasem historia, która przeszła przez ten dom, pozwoliła mi ją po latach odnaleźć. Późną jesienią 1939 roku wkwaterowano
22
Kino i reszta świata
do naszego mieszkania oficera Wehrmachtu, z którym – wraz z Matką i bratem – rok koegzystowaliśmy przez ścianę. Jesienią 1940 roku, kiedy wprowadzili się tam kolejni oficerowie, musieliśmy jednak wynieść się na przedmieścia Radomia. Odtąd nie mieliśmy czego szukać w naszym dawnym mieszkaniu; po odejściu Niemców zagościła tam armia radziecka zmierzająca do Berlina, no a potem polskie wojsko. Zakończenie wojny odebrało nam resztki nadziei na powrót tam. Zniknęła też – rozebrana pewnie na opał – stojąca w ogrodzie za domem altanka, a wraz z nią – jakakolwiek orientacja, gdzie zakopałem szablę. Minęło całe życie, kiedy w 2011 roku sąsiadujący z naszym domem budynek zamienił się w Wydział Sztuki Politechniki Radomskiej, którego dziekan, profesor Aleksander Olszewski, postanowił uczcić pamięć mego Ojca, zamordowanego w lochach charkowskiego NKWD, łącząc ten fakt ze zrealizowanym przeze mnie filmem Katyń. W czasie uroczystości wmurowania tablicy wśród kilkudziesięciu zgromadzonych osób zauważyłem kobietę trzymającą w rękach coś na kształt szabli – czarną od rdzy stalową klingę. Podeszła do mnie, jak tylko uroczystość się skończyła. – Czy to jest szabla, którą zakopał pan w ogrodzie? – Tak – odpowiedziałem bez namysłu. W toku długiej rozmowy odcyfrowałem całą historię. W naszym dawnym domu nadal mieszkali oficerowie, choć w międzyczasie garnizon radomski został zlikwidowany. A przy ogrodzie naszego domu około 1970 roku zaczęto budować kilkupiętrowy akademik dla ówczesnej Kielecko-Radomskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Znalazcą szabli okazał się podpułkownik lotnictwa Stanisław Krok – ojciec mojej rozmówczyni, specjalista od meteorologii, który był starym człowiekiem i często spacerował po ogrodzie. Przyglądając się, jak stawiają fundamenty pod akademik, zainteresował się wyłaniającą się bryłą ziemi – a to była właśnie szabla. Zawinięta była w szmaty, naoliwiona, no bo przecież „słoneczko wyżej, Sikorski bliżej” – spodziewaliśmy się późną jesienią 1939 roku, że na wiosnę będzie już po wojnie. Było dla mnie oczywiste, że szabli Ojca nie mogę oddać, nawet Matki o to nie pytałem. W znalezisku pułkownika nie było już blaszanej pochwy, zniknęła też drewniana część rękojeści oklejona skórą, zostało samo stalowe ostrze z resztką brązowej rękojeści. Zawisło u nich w mieszkaniu. Kiedy doszło do odsłonięcia tablicy pamiątkowej, moja rozmówczyni (której ojciec już nie żył) skojarzyła te fakty i wiedząc, że będę na uroczystości – przyniosła szablę. Od razu ją rozpoznałem, z dwóch powodów. Po pierwsze, miała prosty kształt szabli oficerów piechoty (kawaleria miała szable zaokrąglone). Po drugie, wiedziałem, że w 1939 roku nie mieszkał w naszym domu żaden inny chłopiec, który mógł ukryć coś takiego. Szabla wróciła więc do mnie i dziś znów wisi w moim domu. Przywiązani do rodzinnych symboli i pamiątek, my, dzieci oficerów, nie czuliśmy żadnego związku z miejscem zamieszkania. Był to zawsze tylko czasowy postój, związany z funkcją Ojca. Nic nie łączyło mnie z Suwałkami, gdyż nikogo tam
Wiedzieliśmy, czego od nas chcą
23
nie zostawiałem, nic z Radomiem. Z łatwością przenosiłem się z Krakowa do Łodzi i znów do Warszawy; Andrzej Kijowski jako dziecko krakowskiego mieszczaństwa zwrócił na to uwagę. To dało dzieciom wojskowych wielką przewagę w życiu powojennym – znajdowaliśmy dla siebie znacznie lepsze możliwości niż inni, trzymający się kurczowo domu z obawy utraty mieszkania po rodzicach. Główna ulica Radomia, w czasie wojny Adolf Hitler-Strasse (dawniej Żeromskiego), jest dość szeroka, kamienice tworzą co prawda jednolitą zabudowę, ale liczne bramy, a w głębi rozległe podwórza dawały szansę zmylenia ścigających. Myślę, że na to właśnie liczył młody więzień skuty kajdankami i wieziony przez dwóch gestapowców na przesłuchanie. W pewnej chwili wyskoczył z samochodu i zaczął uciekać. Do dziś słyszę stukot jego drewniaków po bruku... Gestapowcy szamotali się z pistoletami, pomógł im jakiś żołnierz Wehrmachtu obładowany plecakiem – wyglądał, jakby wracał z urlopu. Szedł chodnikiem w przeciwnym kierunku, błyskawicznie odwrócił się, jednym ruchem zdjął karabin z ramienia i jak wprawny myśliwy strzelił w plecy uciekającego. Więzień padł, przechodnie zaczęli się w popłochu rozbiegać. Wszystko stało się w mgnieniu oka, na wyciągnięcie ręki ode mnie... Ale nie to było najważniejsze. Zobaczyłem wówczas poczciwego i uczciwego, być może, Niemca, który służył III Rzeszy bez zbytecznych skrupułów i pytań. Nie entuzjazmował się specjalnie swoim wyczynem. Niezbyt uważnie przyjrzał się zabitemu, zarzucił karabin na ramię i powlókł się dalej w głąb ulicy Adolfa Hitlera. Kiedy niedawno przeczytałem książkę wspomnieniową Ben-Ziona Golda Cisza przed burzą. Życie polskich Żydów przed Holokaustem, nie mogłem wprost uwierzyć, że opisane w niej wydarzenia zaszły w Radomiu, mieście, w którym wtedy mieszkałem. Autor jest, co prawda, o trzy lata starszy ode mnie, ale jego świat nie styka się z moim w żadnym punkcie – ani w szkole, ani w kościele, ani w harcerstwie. Nawet opisane przezeń ulice są mi znane tylko z nazwy. Co ważniejsze, ten świat jest niezwykle poważny, a rozważania i wybory tego nastoletniego żydowskiego chłopca są rozważaniami i wyborami dorosłego mężczyzny. Decyzja opuszczenia domu ze względu na zbyt silny wpływ ojca i wyjazd do podradomskiej jesziwy na studia talmudyczne jest dla mnie, zajętego wówczas harcerskimi harcami i zabawami w wojsko, czymś całkowicie niepojętym. Pamiętam, jak nową drogę do Warszawy zaczęto wykładać kostką granitową – od ulicy Malczewskiego, gdzie domem oficerskim zaczynały się koszary 72. Pułku Piechoty, w którym służył mój ojciec. To prawda, była i druga strona tej ulicy gęsto zabudowana kamienicami, ale czegóż miałbym szukać w tamtym, całkowicie odmiennym od mojego świecie? Mieszkali tam żydowscy chłopcy, moi rówieśnicy, ale widywałem ich tylko, idąc co dnia do szkoły. Modlili się rytmicznie w nieznanym mi języku i obrzędzie,
24
Kino i reszta świata
uczyli się w chederze, szkole niczym nie przypominającej mojej Szkoły Powszechnej imienia Mikołaja Reja. Czasem z naszych okien oglądałem wyruszający z przeciwka kondukt pogrzebowy, któremu towarzyszyły głośno lamentujące płaczki. Było to dla mnie tak obce, zwłaszcza wobec niejednokrotnie oglądanych wojskowych pogrzebów, gdzie żałobę wyrażał marsz Chopina grany przez orkiestrę dętą, że i tu nie znajduję żadnego zbliżenia. To prawda, że i mój świat zmienił się zasadniczo z dnia na dzień we wrześniu 1939 roku, kiedy z chwilą nastania niemieckiej okupacji i utraty Ojca, który nie wrócił z wojny, musiałem dorosnąć do nowej sytuacji. Miałem trzynaście lat, ale moje najsilniejsze uczucia i przeżycia nie łączyły się ze zgłębianiem religii i różnorodnych interpretacji cytatów z Pisma Świętego. Paradoksalnie, pierwszym chasydem, który przekroczył niewidzialną granicę ulicy Malczewskiego, był młody człowiek towarzyszący niemieckiemu oficerowi jako tłumacz. Jakiś kapitan Wehrmachtu sprowadzał się do naszego mieszkania i omawiał tę sprawę z Matką. Był koniec października 1939 roku. Wkrótce kapitan, wysłany na front, opuścił nasze mieszkanie, a zaraz potem my z Matką, zabrawszy wszystkie graty, zostaliśmy przesiedleni do pokoju z kuchnią, na peryferiach miasta. Dlatego z takim zdumieniem czytam kolejne rozdziały prowadzące do konkluzji, do której autor dochodzi już jako dorosły mężczyzna, imigrant w Stanach Zjednoczonych: Tracąc wszystkich swoich bliskich i cały naród, straciłem jednocześnie dwie rzeczy, które były gwarantem mojej równowagi psychicznej i bezpieczeństwa: wiarę w Boską opatrzność i w to, że ludzie są dobrzy. Zagłada największej i najpobożniejszej we współczesnej historii żydowskiej społeczności podważyła moją wiarę w Boską sprawiedliwość, a to, czego doświadczyłem w obozach, przekonało mnie, że ludzie są najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami na ziemi.
Nie tak oceniałem po wojnie tamten czas. Szybko pojąłem, że nie ma co pakować Pana Boga w nasze polityczne sprawy. Nie tak miało być, a o nas zdecydowali za nas nasi przyjaciele – Anglia i Stany Zjednoczone. Cóż z tego, że polska armia walcząca na Zachodzie z Niemcami była czwartą co do liczebności? Cóż z tego, że z narażeniem życia jako piętnastoletni chłopiec przemykałem po okupowanym przez Niemców Radomiu, roznosząc rozkazy i polecenia moich dowódców z AK? O wszystkim przesądziła Jałta – Stalin, Churchill i Roosevelt. Polacy też modlili się gorąco i żarliwie do Boga, co pamiętam z nabożeństw w radomskim kościele św. Trójcy, ale Polska straciła niemal sześć milionów swoich obywateli. Nie przyszło mi jednak do głowy łączyć tych faktów. Przegraliśmy, jak tyle razy wcześniej, a przyczyna leżała poza naszym wpływem na rzeczywistość. Nie powrót do religii, ale powrót do życia był moim wyborem. Okazuje się, że i tutaj nasze drogi nie miały się spotkać, choć właśnie w te dni powojenne miałem zaprzyjaźnić się z wieloma Żydami. Byli to jednak albo wracający z armią radziecką
Wiedzieliśmy, czego od nas chcą
25
twórcy nowej kinematografii polskiej, albo spóźnieni o powojenne lata studenci, chłonący z ogromną intensywnością to, co nas wtedy otaczało. Nikt z nich nie kwapił się do wspomnień. Szczególnie skrzętnie ukrywali swoje przeżycia, toteż często dopiero po latach dowiadywałem się o wojennych przygodach moich przyjaciół: operatora Jerzego Lipmana czy reżysera Janusza Morgensterna, przeważnie czytając o nich w cudzych pamiętnikach. Z wielkim strachem pomyślałem, że miejscem, gdzie mogłem jeszcze spotkać Ben-Ziona Golda, byłby Auschwitz – ale i tam obóz polski od żydowskiego odgradzały kolczaste druty pod wysokim napięciem. Po wojnie rabin Gold szukał dla siebie miejsca tam, gdzie mógł kontynuować studia, w Stanach Zjednoczonych, podczas gdy ja powierzyłem całą swoją przyszłość łódzkiej Szkole Filmowej. Ostatnim zatem miejscem, gdzie mogą się spotkać dwaj chłopcy z Radomia, jest przyszłe, lepsze życie. Tylko czy ono istnieje? A co działo się tak naprawdę z moim dzieciństwem? Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam. Tak nienawidziłem dzieciństwa, że wszystkie wspomnienia wymazałem. Chciałem być jak najszybciej dorosły. Tak się też stało. Kiedy rozpoczęła się wojna, miałem trzynaście lat i rozpocząłem dorosłe życie, mając piętnaście, musiałem pójść do pracy, aby chronić się przed wywiezieniem do Rzeszy, ale dzieciństwa nigdy nie żałowałem. Była to, mówiąc szczerze, rzecz trochę wstydliwa. Poza tym – jakie my mieliśmy zabawki?... Po Ojcu zostały mi narty, jeszcze z Suwałk – ciężkie drewniane dechy – i rower, który przez całą wojnę starałem się naprawić i na którym kręciłem się w kółko po podwórzu, gdyż na ulicy mógłbym zwrócić uwagę Niemców. Nie miałem też pewności, czy jadąc nim gdzieś dalej, nie będę musiał wracać piechotą. Może się to wydać dziwne, ale wojna nie zdawała się zrazu w niczym upoważniać do naruszania norm, w jakich wychowywał nas dom. Wróg rządzi się swoimi prawami, ale my powinniśmy pozostać przy swoich zasadach. W drugim roku wojny pracowałem jako pomocnik bednarza w Landwirtschaftszentrale w Radomiu. Pewnego dnia wezwano nas do ogromnego magazynu, z którego wysyłano topione masło dla wojska na wschodni front. Niektóre beczki były nadwerężone transportem i trzeba było je poprawić, nabijając dodatkowe obręcze. Mój majster, choć kompletny głupiec – cisnęły go buty (a miał wspaniałe przedwojenne wojskowe saperki), więc powycinał w nich dziury i później płakał po pijanemu, że woda leje się do środka – natychmiast przeniknął istotę naszego zadania. Aby naprawić beczkę, trzeba ją było najpierw otworzyć. Następnie obliczało się, ile żelaznych obręczy trzeba dodać dla wzmocnienia. Waga żelaza dawała nam odpowiedź na pytanie, jaką ilość masła możemy ująć, aby beczka, ważona skrupulatnie przez magazyniera, naszego wspólnika, zgadzała się dokładnie z poprzednią wagą. Tym sposobem przyszedłem do domu ze zdobyczą, którą wręczyłem z dumą Matce. Jej
26
Kino i reszta świata
reakcja była natychmiastowa: rozpłakała się. Ukradłem. Cóż z tego, że Matka przez całą wojnę dokonywała cudów, aby wykarmić dwóch kilkunastoletnich chłopców. Co za tłumaczenie, że masło jest nasze, ukradzione nam przez Niemców. Matka płakała gorzko nad przyszłością. Nad tym wszystkim, co nadchodzi. Nad przerażającym faktem, że amoralne zasady, jakimi posługuje się nasz wróg, stają się też, pożal się Boże, naszymi zasadami. Gdzieś w połowie 1942 roku, o szarej godzinie, na pustym placu targowym spotkałem oficera 72. Pułku Piechoty Stanisława Poredę. Wiedziałem, że uniknął niewoli i ukrywa się w okolicy Radomia. Miałem już wtedy szesnaście lat, co w tamtych latach oznaczało wiek poborowy. Nie zdziwiłem się więc, kiedy zakomunikował mi, że mam zgłosić się w wyznaczone miejsce, aby złożyć przysięgę i otrzymać odpowiednie zlecenia jako łącznik jednego z dowódców okręgu. Myślę, że było to ostatnie spotkanie z porucznikiem Poredą, który został później dowódcą 3. Pułku Piechoty AK, zastąpiony na tym stanowisku przez Antoniego Hedę „Szarego”. Słowa przysięgi brzmiały tak: „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii, Królowej Korony Polskiej, kładę rękę na ten święty krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stać na straży honoru Polski i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć będę zawsze ze wszystkich sił moich, aż do ofiary z mojego życia. Wszystkim rozkazom będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało”. Po złożeniu przysięgi przeze mnie dowódca wygłaszał następującą formułę: „Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy wolności, obowiązkiem twoim będzie walczyć z bronią w ręku o odzyskanie Ojczyzny, zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada będzie ukarana śmiercią”. Dzisiaj, kiedy czytam te słowa, skóra cierpnie mi na myśl, jak mogłem brać na siebie takie zobowiązania i pod tak strasznymi warunkami. Całe szczęście, że los nie wyznaczył mi próby – ten egzamin mógł przecież, nawet gdybym wyszedł z niego z życiem, złamać mnie na zawsze! Moje zadania nie były trudne. W pewnej bramie w centrum miasta znajdowałem nalepione maleńkie kartki z umówionymi znaczkami, które nikomu poza mną nic nie mogły powiedzieć. Według nich udawałem się pod trzy, najwyżej cztery adresy, aby przenieść jakieś dokumenty i oddać je w miejscu przeznaczenia. Nie wiem, co zawierały, a adresy potrafiłem odtworzyć tylko wzrokowo; do dziś nie wiem, jak nazywała się ulica, jaki był numer domu i mieszkania. To śmieszne, ale ten konspiracyjny zwyczaj pozostał mi na długie lata i jeszcze dzisiaj uważam, że najlepiej orientować się w adresach na oko – a nuż mnie złapią i zaczną wypytywać... W 1943 roku miałem już dość wycierania się po różnych warsztatach i magazynach i jakimś sposobem dostałem się do kolejowego biura konstrukcyjnego jako kreślarz. Nasz szef Niemiec kazał mi najpierw godzinami wyraźnie i dokładnie pisać cyfry. Było to dla siedemnastoletniego chłopca nieludzko nudne i po jakimś czasie zacząłem przynosić do biura książki, które czytałem w półotwartej szufladzie
Porucznik Jakub Wajda, mój ojciec, na czele plutonu artylerii konnej 41. Pułku Piechoty w Suwałkach Odnaleziona szabla
Spis treści Wstęp do drugiego wydania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wstęp do pierwszego wydania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5 7
Jeździec polski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Wiedzieliśmy, czego od nas chcą . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Zaraz po wojnie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Maluj, maluj, i tak Matejką nie zostaniesz... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Szkoła janczarów, czyli kinomani przy władzy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 Dwie lekcje reżyserii, których udzielił mi Tadeusz Łomnicki . . . . . . . . . . . . . 73 Co oni z tego zrozumieją (Polska Szkoła Filmowa) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81 Jeszcze za mną zatęskni (O Zbyszku Cybulskim) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109 Mój romans z władzą („Ja się do polityki nie mieszam”) . . . . . . . . . . . . . . . . 125 Cztery filmy z lat 1972–1979 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 Dostojewskiego teatr sumienia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 165 Tajemniczy „X” i „moralny niepokój” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 185 Niech pan zrobi film o nas! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 199 Marzenia są ciekawsze (Filmy niezrealizowane) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 213 Na jałowym biegu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 227 Bez cenzury i bez widowni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237 Fotel po Fellinim . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 245 Wolność kwiatów (Z Kioto do Krakowa) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253 W stronę jasnego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 265 Trzy filmy z lat 2002–2009 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 281 „Aktorzy przyjechali” (Pożegnanie z teatrem) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299 Rysunki z całego życia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 307 Co zawdzięczam temu człowiekowi z wąsami? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 315 Film, którego nigdy nie zrobię . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 327 Spis zdjęć . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 331