MARTIN ZELENAY
Wyda
raków nak K Z o w t c wni
2014
przełożył iowski Marcin Os
ROZDZIAŁ 1 Kilka lat później, 9 października, niedziela
Teddy O’Malley przystanął na skraju kamienistej drogi, żeby odpocząć. Po chwili wziął żonę pod rękę i powoli ruszyli dalej. – Do szosy, kochanie, i zawrócimy, dobrze? Ich wycieczki stawały się każdego roku coraz krótsze. Od ponad dziesięciu lat, gdy przeszli na emeryturę, spędzali w okolicy co najmniej dwa miesiące – od końca sierpnia aż do pierwszych jesiennych chłodów. Kiedyś całodzienne wyprawy zaczynali o świcie i dochodzili do Bearsville, ponad dziesięć mil od ich drewnianego domu nad potokiem. Przystanęli raz jeszcze, aby nacieszyć oczy widokiem zalesionych wzgórz, zza których wyłaniały się majestatyczne szczyty Catskills. Liście bukowego lasu w ciepłych promieniach słońca mieniły się barwami wczesnej jesieni. Łagodnie opadające zbocza przechodziły w porośniętą wysoką trawą łąkę, która ciągnęła się aż do drogi. W oddali pojawił się na niej mały punkt. Za nim drugi. Pojazdy przyspieszały. – Ale pędzą, popatrz – powiedział do żony. Teddy rozpoznał ciemnozielone sportowe porsche, za nim jechał granatowy chevrolet. Coś go zaniepokoiło. Odniósł wrażenie, że jadący z przodu sportowy wóz zachowuje się w dziwny i – jak miał się później - 11 -
wyrazić – nienaturalnie nerwowy sposób. Znał się na samochodach, spędził za kółkiem całe życie. Teraz, na emeryturze, jego wiedza nikomu nie była już potrzebna. Samochody zbliżały się do zakrętu w prawo. Pierwszy nagle skręcił w lewo, wypadł na pobocze, wzbijając tumany kurzu, i znikł za nasypem. Drugi pojazd zwolnił. Teddy i Carol usłyszeli trzask, przypominający odgłos łamania suchych gałęzi, i zza krawędzi drogi wystrzeliły płomienie, które zamieniły się w rozwiewany wiatrem obłok czarnego dymu. Ciemny chevrolet zatrzymał się na poboczu. Teddy O’Malley widział wyraźnie – w każdym razie tak później twierdził – niskiego, barczystego mężczyznę, który wysiadł z samochodu. Podszedł do krawędzi szosy, jakiś czas obserwował miejsce wypadku i wrócił do wozu. Granatowy chevrolet ruszył. *** Mężczyzna pojawił się nagle, jakby znikąd. Szedł ku Centre Pompidou, wtapiając się w potok ludzi wychodzących ze stacji metra Rambuteau. Wysoki, krótko ostrzyżony, miał ciemne okulary. Poprawił kołnierz skórzanej kurtki. Może wysiadł z taksówki lub wyszedł z podziemi stacji metra? Może zostawił gdzieś w okolicy samochód albo ktoś go podwiózł? Dwa miesiące później policja francuska i agenci wywiadu kilku państw dokładnie przejrzeli zapisy licznych w okolicy kamer. Pokazano jego zdjęcia ludziom z ochrony muzeum, pracownikom sklepów i ulicznym sprzedawcom, przepytano kelnerów pobliskich kafejek. Bez skutku. Nikt go nie zapamiętał. Minie kolejny miesiąc poszukiwań, nim wywiad amerykański ustali jego nazwisko: Andrew Serov. Szedł za grupą turystów. Niektórzy stawali zrobić zdjęcie; ściany Centre Pompidou tworzy siatka niby-rusztowań i kolorowych rur. Mężczyzna w ciemnych okularach nie zwracał uwagi na otoczenie. Przeciął plac przed muzeum i po chwili dotarł do rue Quincampoix – wąskiej ulicy ukrytej między osiemnastowiecznymi kamienicami. Mijał kolejne galerie sztuki współczesnej, aż zatrzymał się przed jedną z nich. Poprawił szalik i nie zdejmując okularów, pchnął drzwi. - 12 -
Na ścianach wisiały obrazy. Nie zwracał na nie uwagi. – Mogę w czymś pomóc? – zapytała dziewczyna przy biurku. – Jestem z galerii Future Art w Nowym Jorku. – Mówił po francusku poprawnie, choć z wyraźnym amerykańskim akcentem. – Mam odebrać zamówione prace. – Ach, to pan! – Dziewczyna wstała. – Szefa nie ma, ale wszystko jest przygotowane. Poprowadziła mężczyznę na zaplecze. Na stole leżały rysunki, zdjęcia i grafiki. – Czy dokumenty są gotowe? – spytał. – Tak jak pan sobie życzył, dla każdej pracy osobno. Faktury, papiery celne, formularze. Dokładnie przejrzał dokumenty. – Czy uprzedzono panią, że zapłacę gotówką? – Tak, oczywiście, zaraz przyjdzie kolega. Może zechce pan tymczasem je obejrzeć – wskazała na rysunki na stole. – A może się pan czegoś napije? Kawy? – Nie, dziękuję. Wziął do ręki pierwszy rysunek: most owinięty tkaniną i poobwiązywany linami jak paczka sznurkiem. Odsunął go na bok. Przyjrzał się kolorowemu zdjęciu: wąska ulica zastawiona do wysokości drugiego piętra beczkami. Wkrótce zjawił się niewysoki mężczyzna w tweedowej marynarce. Po zdawkowym powitaniu Serov otworzył teczkę i wyjął pliki banknotów. Dziewczyna zaczęła pakować prace w folię. – Proszę nie zaklejać – powiedział, widząc, że sięga po rolkę taśmy. – Chciałam tylko zabezpieczyć, żeby się nie wysunęły. Proszę pamiętać, żeby nie zginać rysunków. Wychodząc, z trudem dźwigał tekturowe opakowanie długie na ponad dwa metry i szerokie na prawie półtora. – Może panu pomóc? – spytała dziewczyna, przytrzymując drzwi. – Dziękuję, dam sobie radę. Zawsze dawał sobie radę, chociaż w realizacji swych celów wolał wyręczać się innymi, dla siebie rezerwując planowanie, kierowanie, nadzór. Tym razem zrobił wyjątek – nie miał pod ręką nikogo, - 13 -
kogo mógłby tu wysłać jako marszanda, a był pewien, że kupno za gotówkę kilku dzieł sztuki w Paryżu nie pozostawi żadnego śladu. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, skręcił w zaułek. Oparł tekturowy pakunek o ścianę, rozerwał folię, wysunął zakupione prace i zaczął je ciasno rolować. Rysunki na sztywnych kartonach, za które przed chwilą zapłacił kilkaset tysięcy dolarów, łamały się z trzaskiem. Rulon wsunął pod pachę, pustą tekturę za śmietnik i wyszedł z bramy. *** Ich celem były kamienne zabudowania w głębi doliny. Była to wspólna akcja międzynarodowych sił wspierających Amerykanów ze stacjonującej w Kabulu 10. Dywizji Górskiej. Helikopter AB-212 – zmodyfikowana wersja amerykańskiego Iroquois, dozbrojona dwoma zestawami pocisków rakietowych SNORA – stanowił uzupełnienie liczącej dwudziestu dwu ludzi grupy o sile ognia wystarczającej w normalnych warunkach bojowych do zdobycia nieźle bronionej twierdzy. Ale tu, w górach afgańsko-pakistańskiego pogranicza, na prawie bezludnym terenie prowincji Zabul, warunki nie są normalne. Wystarczy nagle odpalona z ręcznej wyrzutni rakieta Stinger, których co najmniej kilkadziesiąt dostarczono afgańskim mudżahedinom w latach osiemdziesiątych za pieniądze amerykańskich podatników. Teraz próbuje się je odkupić. Lub rosyjska strieła, których setki pozostały po wojnie i są dostępne w dowolnych ilościach na czarnym rynku. Po pięć tysięcy dolarów sztuka. Satelity i samoloty szpiegowskie nie wykryją fanatyka ukrytego w krzakach. Mogą jednak rozpoznać ruch większych grup ludzi czy odnaleźć ich kryjówki. Tak się stało dzisiaj rano. Dowództwo amerykańskie o 6.43 czasu lokalnego przekazało dowództwu francuskiego 7. Batalionu Strzelców Alpejskich, znanemu jako Niebieskie Diabły, dokładne dane wywiadowcze. O godzinie 12.10 dowódca kontyngentu francuskiego zakończył odprawę słowami: – Rozpoznać i zniszczyć cel. Nadchodził decydujący moment. Starszy szeregowy schował do kabury pistolet z tłumikiem i sięgnął po remingtona. Jego zadaniem było - 14 -
w odpowiednim momencie ostrzelać ewentualne umocnienia, by otworzyć drogę pozostałym żołnierzom. Dowodzący grupą podporucznik Pierre Barniche dostrzegł ruch: na tle jasnego jeszcze nieba rysowała się czarna sylwetka. Mężczyzna ubrany w sięgające ziemi khali rozejrzał się nerwowo, przykucnął obok kamienia, schował coś w trawie i zaczął biec. Zobaczył uzbrojonych żołnierzy i podniósł ręce do góry. Podporucznik Barniche usunął się z linii strzału stojącego za nim ubezpieczającego i sięgnął do miejsca, gdzie Afgańczyk coś ukrył. Wyczuł ruch. Brodaty mężczyzna wyrwał spod fałdów khali nóż i rzucił się do przodu. Podporucznik wziął zamach, by uderzyć napastnika. Nie zdążył. Starszy szeregowy bez zastanowienia nacisnął spust. Pocisk z remingtona z niespełna dziesięciu metrów trafił Afgańczyka w bok, poniżej żeber, niemal rozrywając go na dwie części. Podporucznik przeszukał zwłoki, ale niczego nie znalazł. Kucnął przy kamieniu, rozgarnął trawę, podniósł szmacianą zabawkę. Trzymał ją chwilę niezdecydowany. Stara podniszczona lalka z delikatnie wyrysowaną buzią, kępą włosów ze sznurków, jak te, które pamiętał z dzieciństwa. Z naderwanej nogi zwisały strzępy materiału. Tutaj dostaje się nawet lalkom. Już chciał ją rzucić, gdy w słuchawkach hełmu rozległy się trzaski. Sięgnął lewą ręką, by poprawić nadajnik na piersi, a w prawej nadal trzymał broń. Lalkę wcisnął pod pachę. Po chwili, odruchowo, wsunął ją do kieszeni. Wydano rozkaz ataku na kamienne zabudowania. Nie można już było liczyć na zaskoczenie. Przeciągły gwizd i piekielny łoskot wstrząsnęły okolicą – helikopter z odległości ponad kilometra odpalił w kierunku zabudowań po kolei cztery rakiety. Grupa bojowa w ciągu dziesięciu minut otoczyła teren, nie napotykając żadnego oporu. Dokładne przeczesanie ruin i najbliższej okolicy zajęło godzinę. Żołnierze szukali ukrytych schowków, wejść do jam w ziemi, jaskiń w skałach. Nie znaleziono niczego, poza śladami niedawnego pobytu ludzi.
ROZDZIAŁ 2 Dwa miesiące później, 9 grudnia, piątek rano
– Mam nadzieję, że miał pan dobrą noc, panie Rogers. – Wyśmienitą. – Frank Shepard pchnął obrotowe drzwi. Było kilka minut po piątej. Miał wyjątkowo zły humor, a profesjonalna uprzejmość recepcjonisty go nie poprawiła. Nie lubił lotniskowych hoteli, tych sterylnych, bezosobowych maszyn do nocowania, gdzie wszystko było sztuczne: plastikowa elegancja wnętrz, ponura stalowoszara nowoczesność i udawana sympatia obsługi. Frank wiedział, że prezentuje się dość marnie. Białe spodnie z grubego żaglowego płótna nie dość, że nie odpowiednie na tę porę roku, to pilnie wymagały prania. Wełniany sweter wyglądał tak, jakby Frank w nim spał. I tak rzeczywiście było. Tak, Frank był niewyspany i dawał upust swojej złości, znęcając się w myślach nad głupawo uśmiechniętym recepcjonistą i przeklinając zarazem i jego, i wszystkie hotele świata. Spędził w nich zbyt wiele zbyt krótkich nocy. Ten hotel w Strasburgu o nazwie, której nie miał zamiaru zapamiętać, był jak wiele innych. Ale zrobił na nim szczególnie przygnębiające wrażenie. Znalazł się w tu w środku nocy, zamiast wracać do domu. Zdał sobie sprawę, że hotel stał się częścią jego pracy. Co za pieprzone zajęcie! Znam jeszcze jedną profesję, w której szybka wizyta w hotelu jest częścią wykonywanego zawodu. - 16 -
Było ciemno, gdy pchnął drzwi i wyszedł w zimną noc. Nie zaparkował przed hotelem. Zawodowy odruch – ktoś mógłby zapamiętać numery rejestracyjne. Kolorowe flagi na stalowych masztach łopotały na wietrze, dudniąc stalowymi linkami. Betonowy parking tonął w mrocznej grudniowej wilgoci. Kilka godzin temu zostawił tu wynajęte małe renault. Poprzedniego dnia miał wracać do domu. Do domu? A czy ja w ogóle jeszcze mam dom? Spędził we Francji tyle lat, że dobrze poznał jej wyjątkową tradycję uważnej, czasem zbyt egzaltowanej konwersacji i niekiedy niemal śmieszną, a przecież godną szacunku walkę o zachowanie jakości języka w czasach, gdy coraz częściej wystarczał uproszczony język SMS-ów i spotów reklamowych. Shepard posługiwał się francuskim tak dobrze, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że jest Amerykaninem. Nikt też nie domyślał się, kim tak naprawdę jest ten przystojny, wysoki, wyglądający na czterdzieści parę lat facet. Nikt nie wiedział, że jego prawdziwy amerykański paszport na nieprawdziwe nazwisko Stanley Rogers został wystawiony przez władze amerykańskie na wniosek dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Czym się zajmuje, wiedziało niewielu ludzi, nawet w samej CIA. Należał do ścisłej elity w mrocznym świecie międzynarodowych tajemnic i walki, jaką prowadzi amerykański wywiad. Był jednak ostatnio nieco rozgoryczony. W wyniku wieloletniego treningu potrafił obserwować i kontrolować swoje reakcje. Jego obecny stan psychiczny nie był dobry. Potrzebował odpoczynku, żeby oderwać się na chwilę od mrocznych tajemnic świata, w którym żył, od przygniatającego ciężaru składania pozornie niezwiązanych wątków w spójną całość, kojarzenia zdarzeń i osób, faktów i liczb, których kompozycja może oznaczać wszystko, a które z osobna mogą nie znaczyć nic. Od budowania kolejnych koncepcji i nieustannego podtrzymywania w sobie nadziei, że któraś z nich pomoże rozwiązać problem. Postawił kołnierz płaszcza. Zimno i zmęczenie sprawiły, że przeszedł go dreszcz. W podmuchach lodowatego wiatru dotarł do niebieskiego renault. Płaską torbę położył na siedzeniu pasażera i uruchomił silnik. Włączył ogrzewanie na maksimum. Minęła 5.15. Mam nadzieję, że już tu nie wrócę. - 17 -
Mimo wyjątkowej pozycji wśród agentów operacyjnych amerykańskiego wywiadu miał powody do niepokoju o swoją przyszłość. Pracował w najbardziej utajnionej jednostce wywiadu – Wydziale Operacji Specjalnych CIA – i ostatnie trzy miesiące spędził we Francji, próbując przeniknąć do środowiska handlarzy bronią powiązanych z międzynarodowym terroryzmem. Zastępował kolegę, którego bestialsko zamordowano. Natrafił na ślady zabójców, ale prowadziły dalej: na Bliski Wschód, do Afryki. Zmienił zasady współpracy z agentami. Możliwe, że uratował im życie. Usiłował też zwerbować, przekupić, zastraszyć lub w jakikolwiek inny sposób dotrzeć do ludzi mogących posiadać informacje na temat terrorystów. Bez rezultatu. Jest to środowisko hermetyczne, podzielone na małe, kilkuosobowe grupy. Trudne do przeniknięcia więzy rodzinne, powiązania kryminalne oraz fanatyzm religijny sprawiają, że współcześni terroryści są szczególnie trudnymi przeciwnikami. Frank nabierał przekonania, że czas jego spektakularnych sukcesów mija. W latach dziewięćdziesiątych nastały w Waszyngtonie czasy ostrożności i politycznej poprawności. Oficerowie operacyjni z przeszłością określaną jako awanturnicza odsuwani byli na boczny tor albo wręcz wyrzucani z Agencji. Nie byli już potrzebni. Zapoczątkowane w Europie Wschodniej pokojowe przemiany zmieniły dotychczasowy porządek rzeczy. Dawny wróg, Związek Radziecki, przestał istnieć, a Waszyngton odcinał kupony od zwycięstwa nad siłami Zła. Zapanowała era powszechnego Dobra, z czego należało korzystać. I to pełnymi garściami, szczególnie przy rozdzielaniu ciepłych posadek i załatwianiu lukratywnych kontraktów w ciszy waszyngtońskich gabinetów. A do tego ludzie z przeszłością Franka Sheparda nie byli potrzebni. Do celu podróży miał jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów. To zadanie podrzucono mu w ostatniej chwili. Nie lubił takich misji. Potrafił improwizować, działać intuicyjnie i reagować na zaskakujące wydarzenia. Ale nie lubił być nieprzygotowany. Podmuch wiatru zakołysał małym renault. Uchylił okno. Zimne powietrze orzeźwiło go, senność ustąpiła. Ale kiepski nastrój nie. - 18 -
Minęła szósta, wciąż było ciemno. Zaczął siąpić deszcz. Drobne krople ślizgały się po przedniej szybie zmywane pędem powietrza. Po chwili pokryła się pajęczyną ruchomego chaosu drobinek, które odbijały światło jadących z naprzeciwka samochodów. Włączył wycieraczki z nadzieją, że uporządkują obraz świata, który otwierał się przed nim. Białe paski wyznaczające środek jezdni pojawiały się rytmicznie, a w oddali zlewały się w linię nieuchronnie skupiającą wzrok. Czasami rozbłyskały czerwone światła. Czyżby to były światła ostrzegawcze? W przeddzień wyjazdu do Stanów otrzymał nowe polecenie od szefa z centrali: krótka wizyta w Alzacji. Rutynowe zadanie. Nawiązać kontakt z pewnym Francuzem tureckiego pochodzenia nazwiskiem Turgut Taka, który chciał rozmawiać z kimś z Agencji. Misja nie wyglądała na interesującą. Ten człowiek nie figurował na listach osób podejrzanych o cokolwiek, nic o nim nie wiedziano ani w Waszyngtonie, ani w Paryżu. Facet zadzwonił do ambasady amerykańskiej w Paryżu, szukając kontaktu z CIA. Może uważał, że posiada jakieś cenne informacje, może wierzył, że Amerykanie za nie zapłacą? Najprawdopodobniej jednak sam czegoś chciał od Agencji. Natomiast Frank marzył o tym, żeby wreszcie wrócić do domu i odpocząć. Podejrzewał, że przy coraz większych ograniczeniach etatów i cięciach budżetowych po prostu nie było żadnego agenta na stażu do wykonania tego zadania. Standardowa procedura kontaktu z kimś, kto zgłaszał się do firmy, polegała na sprawdzaniu, weryfikowaniu i zbieraniu materiałów na jego temat. Później było pierwsze spotkanie. Jeżeli „kontakt” rokował na przyszłość, dochodziło do spotkania z przyszłym prowadzącym – doświadczonym oficerem wywiadu. W przypadku tego Turka było odwrotnie. Frank cenił swego szefa i miał do niego zaufanie. Jason Millington, starszy od Franka o cztery lata, był postacią wybitną i we władzach Agencji człowiekiem wyjątkowym. Przed laty wsławił się operacją „Rosewood” – zdobycia kompletnych akt Stasi w Berlinie Wschodnim dosłownie godziny przed obaleniem muru berlińskiego. Jego własna historia wydawała mu się oczywista. Nie zastanawiał się nad tym, że można by robić coś innego. Był przekonany, że świat jest już tak pomyślany: ponieważ są ci, którzy go psują, to - 19 -
muszą być i tacy, którzy go naprawiają. Jego praca polegała na tym, by pojawiające się problemy rozwiązywać. Szybko i skutecznie. I był w tym dobry. Widząc stację benzynową, zdjął nogę z gazu. Minęła 6.30. Zatrzymał się przed wejściem. Kupił butelkę wody mineralnej, wypił kawę i wrócił do samochodu. Przestało padać. Ciemna noc przemieniła się w chmurny poranek. Był w jego życiu pewien problem. Problem do rozwiązania, jak wszystkie inne, czy może najważniejsza sprawa życia? Susan… Kochana, urocza dziewczyna. Czy to się zawsze tak kończy? Czy uczucia mają termin ważności? Może właśnie przegrywam swoje życie? Póki byli młodzi, szczęśliwi i bez pamięci w sobie zakochani, słowa nie były potrzebne – każdy gest, spojrzenie mówiły wszystko. Ale wciąż gdzieś wyjeżdżał, na ogół nagle, na coraz dłużej. I z biegiem lat wracał coraz rzadziej i, musiał to przyznać, coraz mniej chętnie. Kiedyś chociaż te powroty były radosne. Spotykali się z Susan stęsknieni. Potem z wolna zaczął zauważać, że wyrasta pomiędzy nimi jakaś ściana, mur obojętności. I te jej wieczne pretensje, żale! Że nie był przy porodzie córeczki. Toya urodziła się, gdy był we Francji. Ileż to już lat? Jedenaście, nie, dwanaście. O to, że nigdy go nie było, że nie miał dla nich czasu. O przedszkole, do którego nie zajrzał ani razu, o jej samotne wieczory, o niedotrzymane obietnice. O ciągłe kłamstwa i niedomówienia, bo Susan nie wiedziała, czym Frank naprawdę się zajmuje. Ale czy mogła wiedzieć? I o to, że gdy Toya upiekła dla niego pierwsze w swoim życiu ciasteczka, nawet ich nie spróbował. Wyjechał nagle do Szwajcarii. Zawsze gdzieś wyjeżdżał. Żyli coraz bardziej obok siebie, coraz mniej mieli sobie do powiedzenia. Może powinien był uprzedzić ją – i siebie samego – jakie czeka ich życie? Gdy się spotkali, wtedy, przed laty, w Paryżu, nie wiedział przecież, jak potoczą się jego losy. Powiedział jej, że pracuje w ambasadzie. A później wszystko działo się tak szybko. - 20 -
Wczoraj, po trzech miesiącach w Europie, w ostatniej chwili odwołano jego powrót do domu. Właściwie nie ma dokąd wracać. Jakieś obce mieszkanie wynajęte przez Agencję, jakieś wnętrze, które równie dobrze mogłoby być hotelowym pokojem. Meble, których nie pamiętał, jakiś adres, z którym nie wiązały się żadne wspomnienia – kwadracik na planie miasta, punkt na mapie świata. A może ona ma rację? Może tego naprawdę nie da się wytrzymać? Może życie z człowiekiem, który jest ciągle gdzie indziej – fizycznie, psychicznie – którego w żaden sposób, niczym nie można przy sobie zatrzymać, jest dla kobiety nie do przyjęcia? Czuł, że traci coś, czego nic nigdy nie zastąpi. Przecież naprawdę ją kochał. Obie kochał. I tęsknił. Córeczki nie widział trzy miesiące. Postanowił, że coś jej kupi w Paryżu na lotnisku: może lalkę, może jakiś fajny ciuch. Przecież niedługo święta. Ale jaki rozmiar? Nie miał pojęcia. Parę minut po siódmej odnalazł boczną drogę oznaczoną jako Route du Vin. Wąski asfalt wił się wśród wzniesień pokrytych smutnymi teraz rzędami winnic. Nieliczne siedziby – domaines – opatrzone nazwami zapraszały na degustację lokalnych win. We wstecznym lusterku zobaczył światło. Zbliżało się szybko. Po chwili wyprzedził go czarny motocykl. Dostrzegł mężczyznę za kierownicą, znacznie niższego od siedzącego z tyłu pasażera. Wydawał się barczysty, niemal kwadratowy. Zapamiętał dwie cyfry, kilka liter, ostatniej nie dostrzegł. Były to francuskie znaki rejestracyjne. Dojechał cichymi uliczkami kamiennego Rouffach do rynku, minął średniowieczny kościół i odnalazł hotel. Na parkingu stało kilka samochodów, jeden wyjeżdżał. Frank zahamował, by przepuścić szare bmw, które majestatycznie wytaczało się na ulicę. Szwajcarskie tablice rejestracyjne. W końcu granica była blisko. Sprawdził, czy niczego nie zostawił w samochodzie, i podszedł do wejścia. Torbę przewiesił przez ramię. Lata pracy wykształciły pewne odruchy. Automatycznie oceniał otoczenie, zapamiętywał szczegóły. Dwupiętrowy kamienny budynek po lewej stronie graniczył ze starym kamiennym - 21 -
murem, za którym biegła żwirowana droga. Po prawej, w niższym budynku, mieściła się, jak głosił szyld, restauracja. Oba budynki łączył nowo wybudowany pawilon. Może basen? Główne wejście do hotelu znajdowało się w starej części domu. Dochodziła ósma rano. Nie miał zamiaru tracić czasu. Standardowa gra – będzie obserwował i zadawał pytania. Dziesiątki pytań, z których istotna będzie odpowiedź tylko na dwa: czy jest wiarygodny i czy przedstawia dla Agencji jakąkolwiek wartość? Popchnął drewniane drzwi i wszedł do środka. Jak dobrze pójdzie, zajmie mu to nie więcej niż pół godziny. Chyba że to wariat – to jeszcze lepiej, będzie wolny za kilka minut. Tak czy inaczej, nie później niż do dziewiątej. Niecałe dwie godziny do Strasburga, oddać samochód, krótki lot do Paryża, i do domu! Wyśpi się, jutro, w sobotę, rano złoży rutynowy raport. Potem jeszcze krótkie spotkanie z Jasonem w Waszyngtonie, i na wakacje. Wtedy będzie miał czas przemyśleć to wszystko, co nieskładnie kołacze mu się po głowie od kilku dni. Będzie też miał czas spokojnie podjąć decyzje, co zrobić ze swoim popapranym życiem. Mała recepcja, klucze do pokojów w dębowej skrzynce. Na ladzie telefon, foldery reklamowe i bukiet suszonych kwiatów. Na wprost – drzwi do jadalni. Powiesił płaszcz na wieszaku. Upewnił się, że kieszenie są puste. Rutyna. W sali było niewielu ludzi. Pod ścianą siedziała para z rozłożonym przewodnikiem i mapą. Przy następnym stoliku młody człowiek w tanim garniturze liczył coś na kalkulatorze i robił notatki. Uchyliły się kuchenne drzwi. Kobieta wniosła naczynie. Spod przykrywy buchała para i zapach gorących kiełbasek. Zjem z nim śniadanie. W głębi sali, pod oknem, stały trzy stoliki bez obrusów. Przy jednym siedział mężczyzna około czterdziestki – odpowiadał przekazanemu z centrali rysopisowi. Pił kawę, palił papierosa. Frank przewiesił przez ramię torbę z laptopem i podszedł do mężczyzny. Krótkie czarne włosy, takie same wąsy i spuszczony wzrok. Był spięty. Jego dłoń drżała. W popielniczce było kilka niedopałków. – Monsieur Turgut Taka? - 22 -
– Oui, c’est moi – wykrztusił. Był przestraszony. To nie jest sprawa na pół godziny. Czego ten facet tak się boi? Pierwszy pocisk trafił Turguta Takę w szyję. Drugi, wystrzelony prawie w tym samym momencie, oderwał mu kawałek czaszki. *** Drewniany zegar w rogu sali wybił godzinę ósmą. Senator Hamilton „Jake” Crox poprosił, by śniadanie podano mu do stolika przy oknie. Urocza drobna kelnerka postawiła przed nim szklankę świeżego soku z pomarańczy. Spojrzał na nią przelotnie. Na białym fartuszku opinającym jej zgrabne biodra wyhaftowany był napis „Hôtel de la Paix”. Ślicznotka, ale gdzież jej do Anny! Wspomnienie ostatnich dni, a raczej nocy, rozświetliło mu twarz promiennym uśmiechem. Crox urodził się sześćdziesiąt siedem lat temu w Billings w stanie Montana i po ukończeniu szkoły wstąpił na wydział techniczny University of Montana, zwany wówczas Montana School of Mines, gdzie poznał swoją przyszłą żonę Mildred. Ślub wzięli w 1958 roku i przez kolejnych czterdzieści lat wiedli spokojne, a nawet nudne życie. Jego kariera przedsiębiorcy w branży maszynowej rozwijała się powoli, a próby aktywności politycznej nie wykraczały poza średnie szczeble lokalnych struktur. Jedyny krótki okres względnej prosperity przypadł na koniec lat siedemdziesiątych, gdy produktami jego firmy zainteresował się przemysł naftowy w Teksasie. Nie doczekali się potomstwa, co o tyle nie dziwi, że ich pożycie, poza krótkim okresem zaraz po ślubie, praktycznie nie istniało. Jego kariera nabrała pewnego przyspieszenia w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy sprzyjające okoliczności zawirowań polityki waszyngtońskiej wyniosły Croxa do godności senatora. Jednak komisje, w których zasiadał, i jego w nich pozycja nie czyniły zeń rozgrywającego na polu waszyngtońskiej polityki. Wiele zawdzięczał swojemu prywatnemu asystentowi, a spotkanie go uważał za wyjątkowy dar od losu. Czterdziestoparoletni Stanford Grade był prawnikiem. Pracując dla senatora od niespełna roku, uczynił jego życie pełniejszym, a karierę polityczną booming. Z niewiarygodną wręcz szybkością był w stanie dostarczać zaskakująco - 23 -
profesjonalnie sporządzone analizy i specjalistyczne opracowania. Crox zauważył, że z opiniami, które wygłaszał, zapoznawszy się z materiałami przygotowanymi przez swojego asystenta, coraz bardziej się liczono. Do tego stopnia, że został zauważony zarówno przez pewne kręgi bliskie Białemu Domowi, jak i przez tych, którzy chcieli się tam jak najszybciej znaleźć. Trafił nagle w tryby maszyny, której zasad działania nie rozumiał, ale i nie musiał – liczyło się to, że szedł wyżej, coraz wyżej. Był przekonany, że lata ciężkiej pracy bez udziału w aferach, kompromitujących tak wielu polityków, czyniły zeń wiarygodnego partnera. Nabierał pewności siebie. W dodatku biegłość Grade’a w zawiłych operacjach finansowych i jego posunięcia na międzynarodowych rynkach finansowych zapewniły senatorowi znaczne dochody. Jego asystent był też mistrzem w dziedzinie, jak to sam nazywał, optymalizacji podatków. Choć senator miewał czasami wątpliwości, czy nie jest to po prostu ich unikanie, to z zakamarków pamięci potrafił wydobyć zasłyszane gdzieś na korytarzach waszyngtońskiej władzy pecunia non olet (o cesarzu Wespazjanie nigdy nie słyszał). Odsunął pusty talerz i spojrzał za okno. Widok iskrzącej się w promieniach słońca stuczterdziestometrowej fontanny, wytryskującej z Jeziora Lemańskiego strumienie wody, przywołał na myśl Annę. O tak, przywróciła mi młodzieńczą sprawność i dała energię tak potrzebną do wspinania się po najwyższych szczeblach władzy. Senator nie zaprzątał sobie głowy tym, że Annę poznał również przez swojego uzdolnionego asystenta. Frank rzucił się na podłogę, przewracając sąsiedni stolik. Zanim znalazł tam niepewne schronienie, dostrzegł w drzwiach wejściowych niskiego, barczystego mężczyznę w kominiarce i pistolet z tłumikiem w wyciągniętej ręce. Przez chwilę nie było słychać nic poza histerycznym krzykiem kobiety. Następny pocisk wyrwał kawałek boazerii nad jego głową. Nie widział już napastnika. Kolejny strzał trafił w kamienną ścianę. Pocisk odbił się i rykoszetem spadł obok. Wszystko wokół było zbryz- 24 -
gane krwią. W jej kałuży leżał strzaskany pocisk. Frank sięgnął po niego. Nie miał broni, nie pojmował, co się dzieje, wiedział tylko, że musi uciekać, gdzieś się ukryć. Skoczył, przeturlał się, uniósł lekko i ściskając jedną ręką swoją torbę, a drugą osłaniając głowę, rzucił się szczupakiem w wahadłowe drzwi do kuchni, które z hukiem walnęły o ścianę. Kolejny strzał. Słyszał za sobą kroki kogoś biegnącego przez salę jadalni i krzyk kobiet. Znalazł się w kuchni. Drzwi na zaplecze były uchylone. Wyjrzał ostrożnie. Nic. Przy kamiennym ogrodzeniu stały dwa samochody dostawcze. Ukrył się między nimi. Nasłuchiwał. Cisza. Przeskoczył mur i już chciał skręcić w uliczkę, gdy usłyszał chrzęst żwiru. Kroki. Cofnął się za stertę desek. Nikogo nie widział. Usłyszał metaliczne „klik” i odgłos toczących się kół. Sięgnął po telefon. Miał wbudowaną kamerę wysokiej jakości i czuły rekorder. Antena aparatu, nieco grubsza od standardowej, była w rzeczywistości silnym mikrofonem kierunkowym. Pomruk silnika motocyklowego… Zawahał się. Może powinienem zaatakować? Nie widział przeciwnika, ale wiedział, że ten ręce ma zajęte motocyklem. Odległość? Pięć metrów, dziesięć? I czy jest sam? Zwrócony twarzą czy odwrócony tyłem? Ma w ręku broń? Znowu usłyszał kroki. I wyraźne, głośne, z silnym brooklyńskim akcentem i charakterystycznym połykaniem sylab: – Kurwa, spierda’my stąd! Warknięcie silnika i motocykl z dwojgiem ludzi w kaskach znikał za rogiem. Ten na tylnym siedzeniu był znacznie wyższy od prowadzącego – niskiego, barczystego. Tablica rejestracyjna francuska, dwie cyfry, kilka liter. Ostatniej znów nie zdążył odczytać. Ten sam motor, ci sami ludzie wyprzedzali go niedawno na wąskiej drodze wśród winnic. Frank odszedł w przeciwną stronę. Wzdłuż starego zarośniętego muru dotarł do skrzyżowania. Kobieta z torbami pełnymi zakupów - 25 -
wyszła ze sklepiku. Przygarbiony człowiek otwierał skrzypiące drzwi domu. Usłyszał śmiech. Dziewczyna stała z odchyloną do tyłu głową, chłopak coś do niej mówił, gestykulował. Roześmiała się jeszcze raz, pocałowała go i ruszyli, trzymając się za ręce. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozejrzał się. Kilka zadbanych domków, równo przycięte żywopłoty i wąskie, czyste uliczki. Zza narożnego domu wyłoniła się maska samochodu. Frank cofnął się, przywarł plecami do wilgotnej, porośniętej bluszczem ściany. Kierowca spojrzał w lewo, w prawo – jakby kogoś wypatrywał. Szare bmw potoczyło się w przeciwną stronę. Na tylnym zderzaku nalepka CH, biała tablica rejestracyjna, wyraźne czarne numery. To samo auto ruszało spod hotelu, gdy wjeżdżał na parking. Przeszedł na drugą stronę ulicy i dalej, do następnego skrzyżowania. Boczna uliczka prowadziła pod górę, pomiędzy ostatnie zabudowania miasteczka. Ruszył w stronę winnic. Odwrócił się. Czerwone dachy, dwie wieże kościelne, a nad nimi niebo zasnute posępnymi czarnymi chmurami. W ciszę wdarł się narastający dźwięk sygnału. Gdzieś tam poniżej przejeżdżał radiowóz. Dopiero teraz poczuł zimno. Wyjął telefon, wystukał numer i czekał. Nikt nie odbierał. – Szlag by go trafił – mruknął i wybrał inny numer. Tym razem połączenie z asystentką Millingtona uzyskał natychmiast, mimo że w Waszyngtonie był środek nocy. – Beth, tu Frank. Połącz z Jasonem. – Był podenerwowany, starał się jednak opanować głos. – Jest jeszcze na spotkaniu. – To go, do cholery, wyciągnij! – Zaraz połączę. Szedł, starając się omijać kałuże. – Co jest, Frank? – usłyszał nieco gardłowy głos Millingtona. – W niezłe gówno mnie wpakowałeś. – Mów! Zdał krótką relację. – Twoje bezpieczeństwo? – Trudno powiedzieć, wycofałem się. Nikt mnie nie widział, chociaż… – Tak? - 26 -
– Szare bmw, raczej srebrne, szwajcarskie tablice – podał z pamięci numer. – Niedobrze. Na razie wynoś się stamtąd, nie mogę ci dać żadnego wsparcia. Zapamiętaj… – Millington podał mu, też chyba z pamięci, czterocyfrowy kod i adres. – Bezpieczne mieszkanie w Zurychu, dwie godziny drogi. Omówili jeszcze sprawę samochodu zostawionego przez Franka przed hotelem. – Trudno, niech stoi. Znajdę sposób, żeby go stamtąd zabrać – powiedział Millington. Kluczyki do renault miał w kieszeni spodni. Płaszcz został na wieszaku w hotelu, ale niczego w nim nie zostawił. – A czy zechcesz mi wyjaśnić, w co mnie wpakowałeś? – Nie podejmuj żadnego ryzyka. Odezwę się. Połączenie zostało przerwane. Po półgodzinnym marszu dotarł do sąsiedniej wsi. Był przemarznięty do szpiku kości. Zaczynał zacinać deszcz. W ospale budzącej się do życia uliczce kobieta podnosiła żaluzje sklepu z ubraniami. Na wieszaku z przeceną, tuż za drzwiami, wisiał męski płaszcz z ceną wypisaną na kartce. – Je le prends. Uliczka prowadziła w dół, ku centrum. W kieszeni poczuł wibracje telefonu. Przystanął w zaułku między budynkami i odebrał SMS-a. Kluczyki do samochodu ma zostawić w recepcji jakiegoś hotelu. Do taksówki wsiadł na postoju na rynku. Dojechał do następnego miasteczka, wysiadł, nim wjechali do centrum, i dalej poszedł pieszo, by upewnić się, że nie jest śledzony. Wstąpił do ukrytej na tyłach rynku auberge, zostawił kopertę z kluczykami dla pana Godarda, kupił plan regionu i zapytał o kolejną taksówkę. Wysłużony peugeot stał na placyku po przeciwnej stronie. Wsiadł i podał nazwę miasta, do którego chciał dojechać. Gdy ruszyli, deszcz przeszedł w ulewę. Ponownie poczuł wibracje telefonu. – Frank, natychmiast prześlij mi nagranie tego głosu. Jesteś pewien, że to był brooklyński… – Nie, tylko mi się zdawało. - 27 -
– Dobra, nie denerwuj się. Możesz teraz przesłać? – Zaraz dostaniesz. O co tu chodzi? – Nie uwierzysz, ale nie wiem. Znał Millingtona zbyt długo i zbyt dobrze, by podejrzewać, że nie jest z nim szczery. Lecz coś tu nie grało. W ostatniej chwili, opóźniając powrót, wysłał mnie na spotkanie, nie wiedząc po co? Nie znając skali zagrożenia? Pod lufę jakiegoś nowojorskiego strzelca? Frank zauważył pewien niepokojący szczegół. Jason nie miał żadnego planu awaryjnego, możliwości udzielenia wsparcia, wyjaśnienia czegokolwiek, ale kod do najbliższego bezpiecznego mieszkania i adres podał mu natychmiast – z pamięci lub z kartki, którą trzymał przed nosem. Coś tu nie grało.
SPIS TREŚCI
Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
5
Prolog. Waszyngton, 24 października 2001, środa . . . . . . . . . . . . .
7
CZĘŚĆ PIERWSZA. PUZZLE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
9 11 16 29 40 48 51 54 60 77 90 104 108 116 126 134 138
Rozdział 1. Kilka lat później, 9 pażdziernika, niedziela . . . . . . . . . Rozdział 2. Dwa miesiące później, 9 grudnia, piątek rano . . . . . . . Rozdział 3. 9 grudnia, piątek w południe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 4. 9 grudnia, piątek po południu . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 5. 10 grudnia, sobota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 6. 11 grudnia, niedziela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 7. 12 grudnia, poniedziałek rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 8. 12 grudnia, poniedziałek przed południem . . . . . . . . . Rozdział 9. 12 grudnia, poniedziałek w południe . . . . . . . . . . . . . Rozdział 10. 12 grudnia, poniedziałek po południu . . . . . . . . . . . . Rozdział 11. 12 grudnia, poniedziałek wieczorem . . . . . . . . . . . . . Rozdział 12. 12 grudnia, poniedziałek w nocy . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 13. 13 grudnia, wtorek rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 14. 13 grudnia, wtorek w południe . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 15. 13 grudnia, wtorek po południu . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 16. 13 grudnia, wtorek wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . . . - 473 -
Rozdział 17. 14 grudnia, środa rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141 Rozdział 18. 14 grudnia, środa przed południem . . . . . . . . . . . . . 155 Rozdział 19. W tym samym czasie, na południu Francji . . . . . . . . 167 CZĘŚĆ DRUGA. GRA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 183
Rozdział 20. 14 grudnia, środa po południu . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 21. 14 grudnia, środa wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 22. 14 grudnia, środa późnym wieczorem . . . . . . . . . . . . Rozdział 23. 15 grudnia, czwartek rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 24. 15 grudnia, czwartek po południu . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 25. 15 grudnia, czwartek wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 26. 16 grudnia, piątek rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 27. 16 grudnia, piątek przed południem . . . . . . . . . . . . . Rozdział 28. Londyn, 16 grudnia, piątek, wczesne popołudnie czasu GMT . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 29. 16 grudnia, piątek po południu . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 30. 16 grudnia, piątek wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 31. 16 grudnia, piątek późnym wieczorem . . . . . . . . . . . Rozdział 32. 16 grudnia, piątek w nocy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
185 193 199 204 213 221 225 230 239 242 256 268 271
CZĘŚĆ TRZECIA. KONFRONTACJA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 287
Rozdział 33.17 grudnia, sobota wczesnym rankiem . . . . . . . . . . . Rozdział 34. 17 grudnia, sobota rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 35. 17 grudnia, sobota w południe . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 36. 17 grudnia, sobota po południu . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 37. 17 grudnia, sobota wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 38. 17 grudnia, sobota w nocy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 39. Noc z soboty 17 grudnia na niedzielę 18 grudnia . . . . Rozdział 40. 18 grudnia, niedziela wczesnym rankiem . . . . . . . . . Rozdział 41. 18 grudnia, niedziela rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 42. 18 grudnia, niedziela rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 43. 18 grudnia, niedziela przed południem . . . . . . . . . . . Rozdział 44. 18 grudnia, niedziela wczesnym popołudniem . . . . . Rozdział 45. 18 grudnia, niedziela późnym popołudniem . . . . . . . Rozdział 46. 18 grudnia, niedziela wczesnym wieczorem . . . . . . . Rozdział 47. 18 grudnia, niedziela wieczorem . . . . . . . . . . . . . . . - 474 -
289 300 303 308 321 332 338 342 350 353 368 381 395 400 407
Rozdział 48. Cypr, noc z niedzieli na poniedziałek . . . . . . . . . . . . Rozdział 49. Nowy Jork, 18 grudnia, niedziela wieczorem . . . . . . . Rozdział 50. Cypr, 19 grudnia, poniedziałek nad ranem . . . . . . . . Rozdział 51. 19 grudnia, poniedziałek rano . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 52. Waszyngton, 19 grudnia, poniedziałek wieczorem . . . Rozdział 53. Nowy Jork, 20 grudnia, wtorek . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 54. Nowy Jork, 20 grudnia, wtorek późnym wieczorem . . Rozdział 55. W nocy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 56. Następnego dnia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 57 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Epilog. Afganistan . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
412 415 425 431 439 448 449 458 460 462 467
Od autora . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 469