Bezsenność w Tokio

Page 1



1

strony 1-5.indd 1

2012-10-04 14:18


strony 1-5.indd 2

2012-10-04 14:18


K R A KĂ“W 2 0 1 2

strony 1-5.indd 3

2012-10-04 14:18


Copyright for the text and photos by Marcin Bruczkowski, Warszawa 2004 Projekt okładki mill studio Fotografia na pierwszej stronie okładki © TommL/iStockphoto.com Fotografia autora na czwartej stronie okładki © Paweł Bruczkowski Zdjęcia wewnątrz książki z archiwum autora Marcin Bruczkowski, Hanna Gumulińska, Marcin Pabich Typografia Agnieszka Kaneko Opieka redakcyjna Jakub Kulasa Bogna Rosińska Edytor Grażyna Szadkowska Redaktor Dorota Koman Korekty Joanna Zioło ISBN 978-83-240-2288-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Druk: Drukarnia G.S., Kraków

strony 1-5.indd 4

2012-10-04 14:18


Podziękowania Prawdziwymi bohaterami tej książki są: ☯

moja mama, Magdalena Bruczkowska, która wbrew znacznemu oporowi materii nauczyła mnie pisać charakterystyki bohaterów utworów; moja żona, Kit Fui Bruczkowski, bez której ta książka nie byłaby kompletna, bo ja nie byłbym kompletny; Hanna Gumulińska, Marcin Pabich i Paweł Bruczkowski, autorzy wszystkich udanych zdjęć; Dorota Koman, Grażyna Szadkowska, Andrzej Rosner, Bogna Rosińska i Jakub Kulasa – dziękuję za wyjątkowy profesjonalizm, mądrość, cierpliwość i zaangażowanie; dr Arkadiusz Jabłoński, Andrzej Sajkiewicz, Michał Ptaszyński i Junko Ueda, autorzy konsultacji japonistycznych (jeśli jakiekolwiek błędy pozostały, oznacza to, że autor nadęty pychą danych fragmentów NIE skonsultował); Hiroe Jabłońska, specjalistka od spraw fudosanowych i autorka najlepszego okonomiyaki na zachód od Morza Japońskiego; Basia Gomes i Michał Bruczkowski, konsultanci rusycystyczni; Renata Borecka, autorka kilku znakomitych pomysłów; wszyscy czytelnicy, którzy do mnie pisali i piszą ze strony www.marcin.bruczkowski.com z pomysłami, pytaniami, opiniami i pozdrowieniami (to motywuje!); wszyscy przyjaciele z Japonii, którzy mimo całkowicie przypadkowej zbieżności imion bądź nazwisk (naprawdę), stali się pierwszą inspiracją do spisania moich przygód w Kraju Wschodzącego Gajdzina. お世話に なっております!

5

strony 1-5.indd 5

2012-10-04 14:18


Rozdział 1

ここはどこ? 私は誰? Co ja tutaj robię? (W wolnym przekładzie autora).

6


Tokio by night

Co ja tutaj robię? Myśl ta nie ma – wbrew pozorom – podstaw filozoficznych ani muzycznych, a jedynie odnosi się do spostrzeżenia, że pedałując cały czas mniej więcej prosto, dotarłem do punktu wyjścia, czyli małego, ciemnego zaułka na tyłach sklepu monopolowego, prawdopodobnie w dzielnicy Kanamechō [czyt. kanamecioo]. Prawdopodobnie, bo po dwóch latach spędzonych w Japonii moja znajomość tego piekielnego pisma jest jeszcze chwiejna: czytam ze trzysta znaków, a to zdecydowanie za mało. Coś na tym sklepie jest napisane i nawet drugi znak od lewej wygląda jakoś znajomo... – może to nama, czyli surowy? Czy tak się pisze Shinamachi? Ulica, oczywiście, nie ma nazwy; jest na to za mała. Najbliższa ulica godna przyznania jej nazwy i umieszczenia na małej mapie Tokio, którą mam w kieszeni, jest jakieś pół kilometra stąd. Nie wiadomo tylko, w którą stronę. No nic, jadę dalej, coś trzeba zrobić z tak pięknie rozpoczętą nocą. Nie pierwszy raz zgubiłem się w tym labiryncie wąskich uliczek; i na pewno nie ostatni, nie ma się czym przejmować. Dzisiejsza nocna włóczęga ma, jak zwykle, cel krajoznawczy, a raczej: tokioznawczy. Tym razem chcę zidentyfikować lokalną świątynię w sąsiedniej dzielnicy: Kotake Mukaihara. Tokio składa się z setek małych dzielnic, które sto lat temu były wioskami i do dzisiaj zachowały swój wiejski charakter. W takiej wiosce jest zwykle miejscowa świątynia i festiwal uliczny związany z jej corocznym świętem. Jest łaźnia publiczna, ulica handlowa, mikroskopijny park i jeszcze mniejszy cmentarz. Wioska to najlepsze określenie, i tak właśnie tokijskie dzielnice nazywają cudzoziemcy. Wskakuję na siodełko i już mam ruszać, kiedy w jednej z bocznych alejek okalających sklep dostrzegam coś obiecującego: auto- 7


mat z napojami. Zawsze warto sprawdzić – do tajników sztuki przetrwania na tokijskiej ulicy należy wiedza, że w każdej wiosce można znaleźć jeden automat, który – dziw nad dziwy – jest zepsuty, czyli można w nim kupić piwo, sake, czasem japońską whisky (paskudztwo) albo japońską wódkę (wyjątkowe paskudztwo) dwadzieścia cztery godziny na dobę. Podjeżdżam bliżej – JEST! Ciemne przyciski: można kupić piwo. Normalnie wszystkie przyciski do wybierania różnych puszek z piwem zgodnie z wymogami prawa japońskiego powinny być od godziny 23.00 podświetlone czerwonym znakiem 販売停止, czyli wyłączone. Koło mnie taki automat jest przy sklepie rodziców Eriko, uczennicy mojej dawnej szkoły języka angielskiego. Eriko opowiedziała mi kiedyś, że to nie przez przypadek (co zawsze podejrzewałem) automat jest „zepsuty”. Po prostu w ten sposób miejscowy sklepikarz sprzedaje w ciągu doby więcej puszek. Kiedy przychodzi kontrola, to się go naprawia, po czym za parę dni, dziwnym trafem, psuje się automat przy innym sklepie... Nie istnieje nic piękniejszego niż pierwszy łyk lodowatego asahi super dry w ciepłą, parną, tokijską noc. Pokrzepiony na ciele i duchu kupuję jeszcze jedną puszkę (220 jenów, raz się żyje) i odjeżdżam szukać dalszych przygód. Daleko nie zajechałem. Dwóch miejscowych policjantów, leniwie pedałując na swoich stalowych rumakach, wyraźnie kieruje się z drugiego końca ulicy w tę stronę. Szybko przebiegam w myśli rejestr moich w miarę aktualnych grzechów, ale poza pożądaniem paru koleżanek, które nie moje są, nic nie przychodzi mi do głowy. Na szczęście picie piwa na ulicy nie jest w Japonii zakazane, nawet o drugiej nad ranem. Gorzej może z jazdą na rowerze w stanie wskazującym, ale kolega prawnik, z którym trenuję kendo, twierdzi, że w prawie japońskim nigdzie nie ma mowy o dozwolonym poziomie promili we krwi rowerzystów. Pan policjant zeskakuje z siodełka i elegancko salutuje: 8


– Dzień dobry! – A witam, witam szanownych panów funkcjonariuszy. Piękna noc. – Co szanowny pan tutaj robi? – Właśnie sam zadawałem sobie to pytanie, ale generalnie rzecz biorąc, zwiedzam. – Zwiedza pan? To znaczy... jako turysta? – Zwiedzam. Ten rejon gminy Toshima wydaje mi się niezwykle atrakcyjny turystycznie. – Na rowerze? – Na rowerze. – Ma pan wyłączone Bardzo Szeroka Ulica (ale nie tak, żeby dać jej nazwę). Nieodłączny element japońskiego przednie światło, to niebez- pejzażu – wszechobecne kable. pieczne. – Jest wyłączone, bo stoję w miejscu. – Aaa, no tak, prawda. Zapada cisza. Policjant sięga myślą do zbioru doświadczeń życiowych kierujących ludzkimi reakcjami w różnych sytuacjach, ale nie znajduje tam nic, co by pomogło mu obrać dalszy kierunek rozmowy z przedstawicielem obcej cywilizacji. – Lubi pan piwo? – pyta w końcu, widząc w mojej ręce puszkę asahi super dry. – Tak w ogóle to niespecjalnie, ale japońskie piwo jest najlepsze na świecie, więc nie sposób go nie lubić. Ewidentnie udzieliłem nareszcie kulturowo zrozumiałej odpowiedzi. Szeroki uśmiech obu funkcjonariuszy rozładowuje sytuację. – No to dobrej nocy, smacznego i proszę na siebie uważać. Gdzie pan mieszka? 9


– W Senkawa 3-chōme* , blisko stacji metra linii Yūrakuchō. – My jesteśmy z posterunku Kanamechō. Jest pan teraz w 1-chōme, Senkawa jest w tamtą stronę. Dobrej nocy! Gdyby zauważył pan coś podejrzanego, proszę do nas przyjechać. – A cóż podejrzanego można zobaczyć w tym najspokojniejszym mieście świata? – Noo... coś. Nigdy nic nie wiadomo. – Świetnie pan mówi po japońsku! – rzuca drugi. Waham się przez ułamek sekundy, czy udzielić odpowiedzi kulturowo poprawnej: „Nieee, ależ skąd, ja tak tylko troszeczkę rozumiem...”, czy alternatywnej, kierowanej do autochtonów wykazujących się pewną dozą tak zwanego jaja: „Dziękuję, pan też!”. Wybieram to drugie i udaje się. Śmieją się i odjeżdżają. Sympatyczni młodzi ludzie. Szkoda, że ich nie zapytałem, czy trenują kendo (wszyscy policjanci trenują kendo) i czy by nie wpadli kiedyś do mnie na piwo po treningu. No nic, nareszcie wiem, gdzie jestem i gdzie mam jechać, więc jadę. Wezmę sobie kilka kaset z wypożyczalni wideo i jakoś dotrwam do rana, chyba że demon bezsenności, który męczy mnie tutaj od paru lat, akurat dziś się zlituje i zasnę przed piątą. Wypożyczalnia już blisko i już się cieszę na małą pogawędkę z wyjątkowo przyjaznym studentem, który pracuje tam nocami, kiedy ręce automatycznie zaciskają się na hamulcach: brat gajdzin**! Gajdzin robiący coś mało gajdzińskiego: toczący po ulicy mały wózek, na którym piętrzą się jakieś kolumny i wzmacniacze. – Cześć! Jestem Marcin. – Sean. Jak się masz. – Miło cię poznać. Mieszkasz w tej okolicy? – Tak. A ciebie to nawet widziałem na ulicy w Higashi Nagasaki.

10

* Patrz mapa na stronie 11. ** Gajdzin, właściwie gaijin (外人), to po japońsku cudzoziemiec. Jest to skrót od terminu gaikokujin, czyli dosłownie obcokrajowiec.


Moje pierwsze mieszkanie. Rozmiar: 4,5 maty, czyli 6,9 m2. Moje drugie mieszkanie. Luksus, czyli 15 m 2 i własne WC! Tu mieszkał Sean. Karaoke-bar The Pub, czyli wodopój Marcina i Seana. MosBurger – najlepsza 24-godzinna burgerownia w okolicy. Moja ulubiona wypożyczalnia wideo (koło stacji Senkawa są trzy, a koło Higashi Nagasaki cztery). Biblioteka publiczna. W tej okolicy się zgubiłem i poznałem Seana. Gdzieś tam jest „zepsuty” automat z piwem.

Uniwersytet Rikkyō przy ulicy Rikkyō, wpisany w dzieje Marcina i Seana z powodu: a) urody studentek b) akrobatycznego zjazdu dwóch gajdzinów na jednym zdezelowanym rowerze (patrz rozdział 3); c) faktu, że tu studiowała Yuna (patrz rozdział 9). Sklepy 24-godzinne (Family Mart, Seven Eleven, itd.). Tak naprawdę w tym rejonie jest ich o wiele więcej – zaznaczyłem tylko te, do których często chodziłem, kiedy mieszkałem w Senkawa, a potem w Higashi Nagasaki.

11


Przemyka mi przez myśl, że parę lat temu nie miałem zwyczaju podchodzić do nieznajomych na ulicy i się im przedstawiać, a teraz wydaje mi się to normalne – oczywiście jeśli jest to gajdzin. My, cudzoziemcy, stanowimy w Japonii osobne społeczeństwo w społeczeństwie. Są wśród nas bogaci biznesmeni i biedni studenci, ale łączy nas jedno – stanowimy dla mieszkańców tej wyspy takie samo kuriozum, jakbyśmy mieli zielone różki i właśnie zeszli z pokładu UFO. Sto lat kontaktu z Zachodem niewiele zmieniło. A z tego płynie samotność i wyobcowanie. Pewnie dlatego zupełnie obcy sobie gajdzini pozdrawiają się zwykle na ulicach niczym wędrowcy w wysokich Tatrach. Pyzata fizjonomia i śpiewny akcent nie pozostawiają wątpliwości, więc strzelam: – Irlandczyk?

– Kiedy ostatnio sprawdzałem, w istocie byłem Irlandczykiem – odpowiada Sean z szerokim uśmiechem. – A ty, chyba Niemiec? – Blisko, ale trochę na wschód. – Aha, Polska. Co tutaj robisz? – Odpowiadanie na to pytanie staje się dzisiejszej nocy moim stałym zajęciem, ale cóż, opowiem ci wszystko, tylko może gdzieś usiądziemy? Pedałuję już po tej dzielnicy od dwóch godzin. – Słuchaj, ja muszę dotachać te kolumny do domu i jeszcze wrócić po telewizor. –? – No wiesz, elektronika na ulicy... –? – A więc nie wiesz... Jak długo w Japonii? – Dwa lata, a ty? – Aaa, weteran... I nie wiesz o ulicznej elektronice? No nic, zaraz ci wytłumaczę. Ja jestem tutaj dopiero od paru miesięcy, ale jeden miejscowy gajdzin mnie wtajemniczył. Już tu nie mieszka, ale był moim mentorem w tych pierwszych, ciężkich dniach... – OK, to zróbmy tak: przejdę się z tobą, pomogę ci to nosić. I tak nie mam co robić, męczy mnie bezsenność. A ty opowiadaj 12 o tej elektronice.



Pyzata fizjonomia Irlandczyka.

Ruszamy. Ja prowadzę rower, a Sean, górujący nade mną kawał wesołego Irlandczyka w moim chyba mniej więcej wieku (24 lata), z pozorną niedbałością wprawia w ruch wózek towarowy obciążony piramidą sprzętu hi-fi. – OK, więc w Japonii jest masa bogatych ludzi, którzy co dwa lata kupują sobie najnowszy sprzęt, telewizory, magnetowidy, różne takie. Coś trzeba zrobić ze starym sprzętem, a że w tak zamożnym społeczeństwie nie ma rynku elektroniki używanej, zadanie wyrzucenia go na śmietnik przypada żonie, czyli gospodyni domowej. Gospodyni, jak sama nazwa wskazuje, jest gospodarna i nie może przeboleć opłat za wywóz tzw. Dużych Śmieci, czyli mebli, telewizora itp. Co więc robi? Z nastaniem zmroku wymyka się chyłkiem z domu i zanosi stary sprzęt parę ulic dalej, zazwyczaj na próg najbliższego sklepu z elektroniką. – I co dalej? – pytam zafascynowany. – Są trzy wyjścia: albo sprzęt chwyci handlarz starzyzną, bo jednak trochę takich jeszcze się ostało i mają tu i ówdzie swoje 14


budki, albo nikt go nie weźmie i rano sklep musi zamówić wywózkę Dużych Śmieci. Albo też sprzęt przygarnie do swego serca... – Biedny gajdzin! – Tak jest! Czy ty wiesz, co udało mi się dotąd znaleźć? Mam już trzeci telewizor kolorowy, stereo (właściwie dwa pełne zestawy: Technics i Yamaha, wolę brzmienie yamahy), dwa magnetowidy: betamax i VHS, a teraz wieziemy moje najlepsze jak dotąd kolumny hi-fi, czterodrożne. Może chcesz wzmacniacz Sony? Mam ich parę! – No, ale... tak z ulicy? To są śmieci... Pewnie brudne...? – Stary, jakie śmieci?! Nie znasz japońskich gospodyń? Wszystko czyściutkie, w pełni sprawne, w idealnym stanie! Popatrz: z tyłu tego wzmacniacza przyczepiony jest pilot w woreczku

Gajdzinów nie stać może na meble, ale na brak piwa, pięknych kobiet i sprzętu hi-fi nie narzekamy.

15


plastikowym, a w drugim woreczku instrukcja obsługi! Kiedyś nawet znalazłem odtwarzacz CD z ważną gwarancją! – I po to ten wózek? – Dokładnie. Pożyczam go od jednego sklepikarza z mojej wioski, bo mam dość noszenia tego złomu na plecach. Sklepikarz myśli, że cały czas przeprowadzam się ze starego mieszkania i nocą wożę tym wózkiem moje graty, a ja nie wyprowadzam go z błędu. Jestem pod wrażeniem. Miałem się już za starego wygę japońskiej ulicy, za mistrza przetrwania w tej miejskiej dżungli, gajdzina weterana, który zna każdą ciemną uliczkę i każdy mroczny zaułek, wie, gdzie zjeść śniadanie za darmo i jak najtaniej ogrzać mieszkanie zimą, słowem, uważałem się za szacownego maestro sztuki przeżycia w warunkach ekstremalnych, który powinien dawać wykłady początkującym gajdzinom – a tutaj? Byle młokos odsłonił mi nowy aspekt japońskiej rzeczywistości, którego nawet nie podejrzewałem. Fakt, nieraz widziałem jakieś kawałki sprzętu w bramie sklepu z elektroniką, jakoś mi jednak nie przyszło do głowy, żeby im się przyjrzeć. – Słuchaj, to niebywała historia. Chylę czoło przed bratem gajdzinem. Czy myślisz, że pod tym sklepem znalazłby się jakiś telewizorek...? Mój stracił ostatnio kolory, ma zresztą tylko czternaście cali, dostałem go w prezencie od sąsiada, studenta Uniwersytetu Waseda, kiedy się wyprowadzał. – Spoko! Godzinę temu była tam dwudziestocalowa toshiba z pilotem. Odniesiemy moje kolumny, wrócimy, konkurencja mała. Poza nami w okolicy mieszka tylko jeden gajdzin, ale on ma już trzy telewizory. Jest co prawda jeszcze miejscowy handlarz starzyzną, ale on wychodzi na łowy później. Ma budkę na rogu Kanamechō-dōri i takiej ulicy bez nazwy, co prowadzi do biblioteki publicznej w Takamatsu. Przechodziłem tam parę razy – dziadek od miesiąca ma wciąż ten sam towar, więc chyba biznes kiepsko się kręci. Zresztą, trudno mu się dziwić: gajdzinów tu tyle, co kot napłakał, a Japończyk przecież starzyzny nie kupi. No, może jakiś student; ja podejrzewam, że ten dziadek cały 16 zarobek ma w kwietniu, kiedy w Japonii zaczyna się rok akade-


micki i świeży narybek zagnieżdża się w akademikach. Chętnie bym się zresztą dowiedział, gdzie jest taki akademik, damski, rzecz oczywista... – Sean, nie wiem, jak ci się odwdzięczyć! Mogę ci zdradzić, gdzie jest „zepsuty” automat z piwem. Dziś znalazłem. Okazało się, że Sean nic nie wiedział o „zepsutych” automatach z piwem i innych tajnikach przemysłu monopolowego, co mocno podbudowało moje samopoczucie. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie. Należy się cieszyć, że nauczyłem się czegoś nowego – wiedza to potęga. A szczególnie wiedza o automatach z piwem w wiosce, gdzie najbliższy sklep nocny jest o całe pół kilometra od domu. Kto wie, może kiedyś napiszę książkę o Japonii i przyda się jak znalazł? Podręcznik dla początkujących gajdzinów? To jest myśl. Gadając wesoło, docieramy do domu, gdzie na piętrze Sean wynajmuje mieszkanie. Taszczymy po stromych, metalowych schodkach ogromne kolumny. – Jak ty będziesz tego słuchał? Myślałem, że może mieszkasz w betonie, wiesz, grube ściany... A to mieszkanie drewniane jako i moje, a więc ściany grubości kartki papieru i o podobnych właściwościach izolacyjnych. Twój gospodarz cię zabije, kiedy wyprodukujesz choćby ułamek decybeli, do których te kolumny są zdolne. – Nieee, moja gospodyni jest stara i głucha. Muszę krzyczeć, żeby mnie zrozumiała. Poza tym ona całymi godzinami skanduje te swoje modlitwy buddyjskie, zwariować można. Tym sprzętem będę mógł to skutecznie zagłuszyć. Wzdycham ze zrozumieniem. Pod moją pierwszą kwaterą też mieszkała skandująca staruszka. Do dziś mi się czasem śni to niegłośne, ale monotonne i wwiercające się w mózg mu ci ja ku mu to ku i mu sio to ko bo di sa ta e han ya ha ra mi ta ko (haust powietrza) sin mu ke ge mu ke ge ko mu u ku fu... Po zdeponowaniu sprzętu Sean lekko zarzuca ważący dobre dziesięć kilo wózek na plecy i ruszamy pod sklep z elektroniką na łowy – po telewizor dla mnie. Na wschodzie pojawia się słaba łuna nadchodzącego dnia. A Tokio nadal śpi. Nocą na ulicy zawsze miałem to głupie poczucie, że jestem zupełnie sam w tym 17


dziesięciomilionowym molochu. Sam, nie licząc czasami spotykanych policjantów na rowerach. Cóż, gajdzin musi umieć być samotny, bo samotnym jest się tutaj nawet w tłumie. Sean wygląda na równego gościa, cieszę się, że w wiosce pojawił się nowy obcokrajowiec. Telewizor stoi w bramie miejscowego sklepu, który w ojczyźnie określiłbym mianem AGD. Jest szczelnie zawinięty w plastik, umyty pod spodem(!); pilot przylepiony na górze taśmą; kabel elegancko zwinięty, związany gumką, podczepiony z tyłu. Sean patrzy na niego krytycznym okiem, po czym wyciąga z kieszeni mały, elektroniczny woltomierz. –? – No przecież nie będziemy tego tachać, jeśli ma przepalony zasilacz. To się, niestety, zdarza coraz częściej. Co się dzieje z tym narodem? Świat schodzi na psy. Na szczęście wstępne badanie wypada pomyślnie i telewizor ląduje na wózku Irlandczyka. – Słuchaj, a ty go nie potrzebujesz, w końcu pierwszy go znalazłeś... – Nie wygłupiaj się, jutro pewnie będzie tu stał następny. Poza tym mój najnowszy magnetowid jest Sony, więc preferuję telewizory Sony, żeby móc je obsługiwać tym samym pilotem. Wiem, wiem, nie rób takiej miny, ja również na początku nie mogłem w to uwierzyć. Przyzwyczaisz się i też się zrobisz wybredny. Dokąd teraz? – Czekaj, może ja go sam zawiozę, a wózek odstawię ci jutro? Jest już późno, a właściwie wcześnie, a ty pewnie idziesz jutro do pracy? – Nieee, mam parę lekcji angielskiego po południu, wyśpię się. Chodź, pokażesz mi, gdzie mieszkasz. Po dwudziestu minutach docieramy do Senkawa. Muszę przyznać, że jestem wdzięczny za pomoc, bo ogromna krzepa Irlandczyka czyni transport telewizora na moje pierwsze piętro błahostką, a bydlę (telewizor, nie Irlandczyk) jest ciężkie, aż miło. Od razu włączam i voilà – piękny obraz, ostry jak żyleta, kolory jak z bajki. Ale 18 ekstra prezent sprawiła mi jakaś gospodyni, która nie może pewnie


teraz spać, nękana wyrzutami sumienia, że nielegalnie wystawiła na ulicę Duży Śmieć, nie płacąc za jego wywóz. Sean się żegna, ale na piątkowy wieczór umawiamy się na mały pubbing. Już prawie jasno. Spać się nie chce, więc wyskakuję do pobliskiej wypożyczalni wideo. Takahashi-san* jest jeszcze na swojej warcie, chociaż minę ma mętną, chyba zaraz zaśnie. Na mój widok zrywa się i woła: – Aaa, Marcin-san! Mam! – Cześć Takahashi-san, co masz? – No ten film, o który pytasz od dwóch tygodni. „Casablanca” z Humphreyem Bogartem. Po japońsku brzmi to: Kasaburanka oraz Hampuri Bogāto. – To cudownie, strasznie ci dziękuję! Lecę oglądać, mam nowy telewizor. – Kupiłeś? Jaki? – Nie kupiłem, znalazłem na ulicy. Odjazdowa, dwudziestocalowa toshiba z pilotem. Wpadnij kiedyś, to ci pokażę. Na twarzy kolegi Takahashiego maluje się skomplikowana gęstwa uczuć, bo dla przyzwoitego Japończyka branie czegoś z ulicy jest co najmniej straszliwym faux pas, a dla co wrażliwszych hańbą zasługującą pewnie na rytualne samobójstwo. Z drugiej strony wiadomo jednak, że gajdzini nie są normalnymi ludźmi i nie wolno do nich stosować kryteriów etycznych i społecznych zarezerwowanych dla homo sapiens japonicus. Po chwili ta druga świadomość zwycięża i Takahashi-san przyznaje się: – Wiesz, kiedy byłem studentem, to też wziąłem telewizor z ulicy. Jeszcze czarno-biały. Strasznie się tego wstydziłem i przez długi czas oglądałem na nim programy z wyłączonym dźwiękiem, żeby sąsiedzi nie zapytali, skąd mam nowy telewizor... * -san (dodawane do nazwiska) oznacza pan albo pani, z tym że stosuje się nawet do dzieci, czyli praktycznie do każdego, z wyjątkiem psów, kotów i osób najbliższych, dla których zarezerwowane jest pieszczotliwe -chan [czyt. cian].

19


– Bo ty jesteś taki przyzwoity człowiek, że to aż nieprzyzwoite – śmieję się. – Nieee, tylko nieśmiały... – mamrocze Takahashi, rumieniąc się, co w innym miejscu i narodzie mogłoby być oznaką zniewieścienia, ale nie tutaj. Co kraj, to obyczaj. – Proszę, oto twój film. Należy się sto dwadzieścia jenów. Daj kartę, to ci podbiję. – Proszę. Notabene kaseta kosztowała sto dwadzieścia jenów wczoraj, kosztuje tyle dzisiaj, i o ile nie nadejdzie w międzyczasie koniec świata w postaci kolejnego trzęsienia ziemi, będzie tyle samo kosztowała jutro, więc po co ty właściwie zawsze mi to mówisz? – No wiesz... tak TRZEBA powiedzieć... Ty jesteś szanownym klientem... – No dobra, dobra, nie obrażaj się. Tak tylko pytałem. Wiesz, że jestem henna gajdzin (gajdzin, czyli dziwak). – He, he... no pewnie, że wiem... Dobrej nocy! – Nocą to już trudno nazwać, ale dobra będzie na pewno – dzięki temu filmowi. Naprawdę bardzo ci dziękuję, że mi go przytrzymałeś. Jesteś równy chłop. Następnym razem kupię ci piwo. Trzymaj się! Kolejny przystanek – MosBurger, czyli jedna z moich nocnych jadłodajni. Zamawiam podwójnego mosburgera z serem i siadam w pozycji strategicznej, tzn. z widokiem na niezwykle apetyczną studentkę, która jako jedyny klient tej burgerowni (poza mną) uczy się czegoś przy swoim stoliku. Wyciągam z kieszeni mapę. Zwiedziłem dzisiaj kawał miasta. Nanoszę przybliżoną lokalizację „zepsutego” automatu z piwem – nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. Po chwili przybiega kucharz i kłaniając się w pas, wręcza mi koszyk z mosburgerem i frytkami. Na tym właśnie polega wyższość MosBurgera nad McDonald’sem i Burger Kingiem, nie mówiąc o Wendy’s i paru innych, mniejszych sieciach: w MosBurgerze kanapki robi się wyłącznie na zamówienie, nic nie jest przygotowywane z góry. Zabieram się do jedzenia. Przydałoby 20 się jeszcze jedno piwo, ale w MosBurgerze kosztuje ono dwa razy


tyle, co w sklepie nocnym Seven Eleven, sto metrów dalej, więc chyba sobie odpuszczę. Na dworze już całkiem jasno, Tokio powoli budzi się do życia. Jeszcze nikogo nie widać, ale słychać pomruk budzącego się miasta. O tej porze na większych ulicach pojawiają się ciężarówki dowożące towary do sklepów. W miejscu, gdzie metr kwadratowy ziemi kosztuje pewnie więcej niż cała Warszawa, sklepy nie mają zaplecza i wszystko trzeba dowozić na bieżąco. Kiedy idę główną ulicą mojej wioski, pozdrawia mnie miejscowy handlarz ryb, który podnosi właśnie metalowe żaluzje swojego sklepu i przygotowuje się do przyjęcia furgonetki ze świeżym towarem – to znaczy jeszcze parę godzin temu pławiącym się wesoło w Pacyfiku. Obok właściciel sklepu z warzywami spłukuje asfalt. Ten z kolei udaje, że mnie nie widzi. Może podejrzewa, że wracam do domu z jakiegoś grubszego łajdactwa i chce mi oszczędzić wstydu bycia rozpoznanym? Wbiegam po schodkach do domu i dokonawszy takich ablucji, jakich da się dokonać w zlewie (własna łazienka jest luksusem, na który jeszcze długo nie będzie mnie stać), wyciągam z szafy materac, futon i pościel, po czym przystępuję do japońskiego rytuału zamiany pokoju dziennego na sypialnię, który polega na skonstruowaniu sobie legowiska w kącie pokoju. A właściwie na środku pokoju. A właściwie to na jedno wychodzi... Magnetowid połyka wyczekaną kasetę z „Casablancą”. Wciskam na uszy słuchawki, żeby Humphrey Bogart nie pobudził moich sąsiadów, i sięgam po pilota. Życie nie jest złe. Budzę się – lekki i rześki – o godzinie 12.00. W sam raz, żeby zdążyć z konwersją mojej sypialni na szkołę języka angielskiego. Polega to na złożeniu pościeli, futonu oraz materaca, wrzuceniu ich do szafy i na rozstawieniu na uzyskanym w ten sposób imponującym obszarze dwóch metrów kwadratowych czterech składanych krzesełek z wbudowanymi blatami do pisania. Szybkie śniadanko – złożone z onigiri (trójkąt z ryżu rozmiaru kanapki, 21


To nie fotomontaż – boczne uliczki są naprawdę takie wąskie. Ponoć już w XII wieku narzekali na to kierowcy riksz.

nadziany tuńczykiem i zawinięty w wodorosty) oraz miseczki zupy miso (zwanej przeze mnie Zupą z Misia) i jestem gotów na przyjęcie moich pierwszych klientów. Dzisiaj są to dzieci, cztery 22 wesołe szkraby w wieku sześciu lat.


Lekcja mija jak z bicza strzelił, dzieci w rekordowym czasie opanowują piosenkę „Bingo”, w czym zagrzewam je do boju, akompaniując na gitarze. Modlę się w duchu, żeby mojej gospodyni nie było w domu, bo hałas jest niezły. Do tej pory nie miałem, co prawda, problemów, ale zakładam, że skoro ja słyszę, jak gospodyni kraje w kuchni szczypiorek, to ona tym bardziej słyszy, jak ja gram na gitarze, nie mówiąc już o chórku entuzjastycznych głosików piejących o farmerze i jego psie B-I-N-G-O. Dziś koniec miesiąca – dzieci przynoszą zapłatę dla Pana Nauczyciela. Jedno po drugim wręcza mi białą kopertę z banknotami. Dawanie komuś pieniędzy luzem jest w Japonii nie do pomyślenia. Dziękuję im i częstuję herbatnikami na do widzenia. Dzieci są przebojowe: otwarte, wesołe, psotne, nie ma w nich nic ze śmiertelnej powagi nastolatków, które szkoła zdążyła już nauczyć, że życie to nie zabawa. Potem jeszcze jedna lekcja z panem Tsubarashim i jedna z dwiema studentkami z Uniwersytetu Rikkyō. Wreszcie szybki obiad. O 19.00 dzwonię do Seana. – Witam wielce szanownego brata gajdzina! Poznaliśmy się wczoraj... – Cześć, Marcin! Co ty, myślisz, że mam sklerozę, czy jak? Ładny dzień, nieprawda? Jak tam telewizor? Działa? Co robisz? Jakieś plany na wieczór? Ja robię badania. – Badania czego? – pytam, lekko oszołomiony ilością pytań, jaką Seanowi udaje się zadać zaledwie w 10 sekund. – Tego jeszcze nie wiem, ale już wiem gdzie – w pubach i barach w Ekota. Jeśli masz czas, to chodźmy razem. I tak znajduję się przed Ekota, czyli stacją metra położoną o jakieś trzy wioski od mojej. Sean przyjeżdża z Ikebukuro* , miał tam lekcję. * Tokio nie ma jednego centrum jak każda normalna metropolia na świecie, tylko jest ich pięć, położonych w mniej więcej równych odstępach na okręgu wytyczonym przez linię kolejową Yamanote-sen (coś w rodzaju metra, tylko jeździ po powierzchni). Jednym z tych centrów jest właśnie Ikebukuro. Patrz mapka na str. 11.

23


– Cześć, Sean. No to gdzie idziemy? Znasz tę okolicę? Tylko błagam, nic drogiego... – Spokojna głowa, u mnie też krucho z zasobami wszechmocnego jena. Jest tutaj taki mały pub o oryginalnej nazwie The Pub, byłem w nim raz z moim uczniem. Po minucie jesteśmy w barze pod małym budynkiem biurowym przy jednej z bocznych uliczek Ekota. Schodzi się tam bardzo wąskimi schodkami, a potem typowo: bar, salka w kształcie litery L na jakieś siedem stolików i, oczywiście, nieodłączna scena do karaoke. Na ten widok krzywię się, ale Sean uspokaja: – Nie zaczną śpiewać przed dziewiątą, a poza tym tutaj mało kto przychodzi, jest spokój. I tanio. Rozsiadamy się przy jednym ze stolików. Targany straszliwymi wątpliwościami właściciel, barman i kelner w jednej osobie wyraźnie zastanawia się, czy nas wyrzucić, czy wezwać policję, czy też może zapytać, czego chcemy się napić. Z gajdzinami przecież nigdy nic nie wiadomo. Może odstraszą normalnych gości? A może wypiją całe zapasy piwa, połamią krzesła, podpalą maszynę do karaoke i wyjdą, nie płacąc? W końcu, w nagłym przypływie brawury, postanawia postawić wszystko na jedną kartę. – Czym mogę służyć? – Ma pan jakieś zestawy? – pyta Sean dość łamaną japońszczyzną. – Tak, mamy zestaw: dwa piwa plus przekąski za siedemset pięćdziesiąt jenów. Zamawiamy. Przekąski okazują się paskami suszonej ryby i orzeszkami. Kelner odchodzi, trochę już uspokojony – gajdzini wyglądają spokojnie i zamówili zestawy (jap. setto), a więc zachowują się jak prawdziwi ludzie. Nawet próbują mówić po ludzku. Nie wiadomo, oczywiście, co zrobią, gdy wypiją całe to piwo, ale cóż, z drugiej strony będzie się można pochwalić dziś w nocy żonie, że w barze byli prawdziwi gajdzini. A to przecież modnie i światowo... Sean wychyla duszkiem połowę pierwszej szklanki swojego 24 zestawu.


– Noo... nareszcie. Miałem zabiegany dzień. – Rozumiem, że jesteś nauczycielem angielskiego? – Nie, właściwie to jestem dziennikarzem. – Wow! Dla kogo piszesz? – Różnie. Wolny strzelec, rozumiesz. W tej chwili piszę dla irlandzkiej gazety, mam tam cotygodniową kolumnę z Tokio. – Dasz przeczytać? – Mogę dać, ale gazeta jest po irlandzku, wiesz, celtycka, nie angielska. Moje zaciekawienie wzrasta. Znałem wielu Irlandczyków, ale żaden nie władał irlandzkim na tyle, żeby móc w nim pisać artykuły. Okazuje się, że Sean ukończył szkołę w tym języku i choć na co dzień mówi ze swoimi rodzicami i licznym rodzeństwem po angielsku, to irlandzki jest jego drugim językiem. – Zaczynam rozumieć, dlaczego musisz uczyć angielskiego... – Dokładnie. Jeden artykuł tygodniowo nie opłaciłby nawet mojego piwa. Ale wysyłam też różne szkice z Tokio do tygodników anglojęzycznych. Pewnego dnia na pewno mnie docenią. Jeszcze kiedyś zobaczysz moje nazwisko na pierwszych stronach „Newsweeka”. A ty uczysz angielskiego od rana do wieczora? – Nie, ja też nie. Tak naprawdę to kończę studia, ale żeby przeżyć, co drugi dzień pracuję w firmie komputerowej, a w pozostałe uczę angielskiego. Trochę tłumaczę. No i trudno mówić o pracy od rana do wieczora, bo z tym rankiem to u mnie kiepsko. – No właśnie – ożywia się Sean – co ty robisz, jeżdżąc nocą rowerem po Tokio? – Bezsenność. Właściwie przesunięty rytm czasu – robię się śpiący o piątej nad ranem, śpię do południa. To mój problem od chwili przyjazdu do tego kraju. – Może jeszcze żyjesz w czasie europejskim? – pyta Sean, szczerząc zęby. – Po dwóch latach? Nie wygłupiaj się. A może? Kto wie. Bo widzisz, mój problem nie jest unikalny. Kilku gajdzinów, których miałem okazję znać, cierpiało na tę samą przypadłość. Sean sygnalizuje barmanowi, że jesteśmy gotowi na drugie połowy naszych zestawów, czyli na drugie piwo. 25


– A ja, mój drogi Marcinie, to ci zazdroszczę. Bo ja usiłuję dowiedzieć się czegoś ciekawego o Japończykach i Japonii, a jak wiadomo, wszystko, co ciekawe, dzieje się w mieście po zmroku. Ale mam lekcje rankami i w nocy śpię... A gdybym mógł tak jak ty powałęsać się po mrocznych alejkach tych metropolitańskich wiosek, poznać ciemną podszewkę japońskiej rzeczywistości... Ach, marzenie dziennikarza. Odkryć coś, o czym jeszcze nikt nie napisał... – Sean – odpowiadam w nagłym przypływie natchnienia – będę twoim okiem w ciemności. Zdam ci szczegółowe raporty z tego, co przeżyłem. Odchylę przed tobą zasłonę tajemnicy, która okrywa miasto po zmroku. Wszystko, co ci pozostanie, to przełożyć to na irlandzki i przefaksować do Dublina. – Zaiste, prawdą jest, co mówił mój tata, że nie masz lepszego przyjaciela nad Polaka – mówi Sean, szczerze wzruszony. – W takim razie czuję się w obowiązku postawić ci następny zestaw. – Jak z obowiązku, to nie, dziękuję – śmieję się. – Ale jak z chęci szczerej, to wołaj barmana... I tak nam upływa czas. Po godzinie połowa stolików jest już zajęta przez autochtonów i zaczyna się karaoke. Sean, zainspirowany swoim piątym piwem, prosi barmana o menu piosenek. – Sean, czy naprawdę musimy...? – pytam, zaniepokojony. – Jasne, inaczej będziemy aspołeczni – odpowiada Irlandczyk. – Społeczni to my tutaj nigdy nie będziemy, a mnie Bozia pokarała kiepskim głosem i dobrym uchem, a więc słyszę, że fałszuję, ale nic na to nie mogę poradzić. Gdybym miał dobry głos, tobym nie fałszował. Gdybym miał kiepskie ucho, tobym fałszował, ale bym tego nie słyszał. A tak? Najgorsza możliwa kombinacja. – Trudno – Sean jest nieugięty. – Wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Daję za wygraną. Dla mnie karaoke to aż nadto dobrze znany 26 obowiązek społeczny, między innymi z comiesięcznej popijawy


firmowej, ale dla Seana, który jest tu dopiero od paru miesięcy, stanowi to pewnie egzotyczną nowość. Po chwili jesteśmy na scenie z parą mikrofonów i odtwarzamy „Bridge Over Troubled Water” [po japońsku brzmi to: bridździ ołbaa traburudu wotaa] Simona i Garfunkela. Obrzydliwe, metaliczne, elektroniczne echo, szczodrze domieszane do naszych głosów przez maszynę do karaoke, skutecznie maskuje moje niedociągnięcia. Szóste piwo (czyli końcówka trzeciego zestawu) maskuje je jeszcze lepiej. Poza tym – Simon i Garfunkel też fałszowali. Dostajemy brawa od wszystkich stolików i po darmowym piwie od barmana. Noc należy zaliczyć do udanych. Kiedy o pierwszej nad ranem wracam z łaźni i przymierzam się do kolejnej rundy po okolicach na moim stalowym rumaku, czuję coś dziwnego. Nie do wiary, jestem śpiący! Tak wcześnie? No nic, trzeba to wykorzystać. Nocnym okiem Seana będę jutro, przede mną cały weekend. Wyciągam materac i futon z szafy, rzucam się na nie z ulgą. Życie, o dziwo, znowu okazało się nie być złe.

27


- Sean! - No...? - Opowiedz mi, gdzie w Tokio o trzeciej rano można kupić piwo w nielegalnym automacie. I jak napić się w pubie, kiedy się nie ma ani grosza przy duszy. Wiesz, na trick ze spirytusem. - Przecież ty to wiesz, aż nadto dobrze zresztą. - Tak, ale moi czytelnicy nie wiedzą. - Jacy czyte... książkę piszesz??? Pogięło cię. Zwariowany Polak... - Zamknij się, nie mniej zwariowany Irlandczyku. I lepiej mi pomóż, bo muszę zmieścić dziesięć lat naszych przygód w Japonii w jednej powieści, w której ty... - Dlaczego ja? - Nie przerywaj. No więc ty masz napisać, jak się podrywa Japonki i o majteczkach. Różowych, w białe płatki wiśni. I o cerowaniu dziewic... - Nawet nie śmiej, małpo wredna! Jeszcze Mayumi przeczyta i będę miał prze-chla-pa-ne! Jak wspomnisz o podrywaniu, to ja napiszę o nocy na zardzewiałym rowerze w Ikebukuro. - I oku tuńczyka? - I jak cię aresztowali! - I o Przyjacielu Kalorii, koniecznie! - I o żubrówce! - I o...

Marcin Bruczkowski wyjechał do Japonii na rok, a został na dziesięć lat. Jak twierdzi, zatrzymała go tam miłość do japońskiego piwa i łaźni koedukacyjnych. Jego pierwsza powieść, „Bezsenność w Tokio”, stała się natychmiastowym bestsellerem. Tych, którzy chcieliby bliżej poznać Autora, zapraszamy na jego stronę: www.marcin.bruczkowski.com

32,90 zł


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.