

braciszek clara dupont-monod
przełożyła marta szafrańska-brandt
wydawnictwo znak kraków 2023
Tytuł oryginału
S’adapter
© Editions Stock – 2021
Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates
Projekt okładki
Michał Pawłowski
Zdjęcie autorki na skrzydełku
Olivier Roller
Redaktorka nabywająca
Dorota Gruszka
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Pietrzyńska
Opieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Redakcja
Elżbieta Janota
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Katarzyna Onderka
Łamanie
Irena Jagocha
Copyright © for the translation by Marta Szafrańska-Brandt
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o. o., 2023
ISBN 978-83-240-6662-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2023. Printed in EU
STARSZY BRAT
Kiedyś w pewnej rodzinie przyszło na świat dziecko nieprzystosowane do życia. Sformułowanie to, choć niezbyt ładne, trafnie oddawało rzeczywistość wiotkiego ciała i wędrującego, pustego spojrzenia. Wyrażenie „dziecko z wadą” nie oddawałoby sensu, podobnie jak „zdeformowane”, ponieważ kategorie te odnoszą się do przedmiotu, który nie nadaje się do użytku, prędzej na złom. Słowo „nieprzystosowane” oznacza, że dziecko, pozostając poza schematem funkcjonalnym (ręka służy do chwytania, nogi do przemieszczania się), istniało w obrębie życia innych osób – nie do końca w to życie włączone, jednak mimo wszystko w nim uczestniczące, niczym cień w rogu obrazu,
który wydaje się intruzem, a przecież realizuje wolę malarza.
Z początku rodzina nie zauważyła nic niepokojącego. Niemowlę było nawet bardzo ładne. Matka przyjmowała wizyty znajomych z wioski lub z okolicznych miasteczek. Trzaskały drzwiczki samochodów, goście wyłaniali się z kabin, ostrożnie stawiając chwiejne kroki. Do osady prowadziły wąskie, kręte drogi. Żołądek podchodził do gard ła. Niektórzy spośród przyjaciół mieszkali całkiem niedaleko, jednak w górach „niedaleko” nie znaczy nic. Przemieszczanie się z jednego miejsca na drugie wymagało wjeżdżania wysoko, a następnie zjeżdżania. Góry narzucały kołyszący rytm. Na podwórzu domostwa można było mieć czasem wrażenie, że otaczają cię ogromne nieruchome fale zwieńczone zieloną pianą. Kiedy zrywał się wiatr i targał drzewami, brzmiało to jak pomruki oceanu. Podwórze zaś przypominało chronioną przed burzami wyspę.
Prowadziły na nie ciężkie, prostokątne drewniane wrota nabijane czarnymi ćwiekami. Specja-
liści twierdzili, że pochodzą z czasów średniowiecza i prawdopodobnie zostały wykonane przez przodków obecnych mieszkańców, którzy w tamtej epoce osiedlili się w Sewennach. Wznieśli oni, po obu stronach rzeki, dwa domy, poza tym wiatę, piec chlebowy, drewutnię i młyn. W samochodach słychać było westchnienie ulgi, kiedy na końcu wąskiej drogi pokazywał się mostek, a dalej wychodzący na rzekę taras pierwszego domu. Dokładnie za pierwszym domem wznosił się drugi – gdzie urodziło się dziecko – ze średniowiecznymi wrotami, które matka otwarła na oścież, oba skrzydła, witając przyjaciół i rodzinę. Na ocienionym dziedzińcu goście degustowali z zachwytem oferowane przez nią wino z kasztanów. Rozmawiano przyciszonymi głosami, by nie rozdrażniać niemowlęcia, tak grzecznie leżącego w swoim leżaczku. Maleństwo pachniało kwiatem pomarańczy. Wydawało się skupione i spokojne. Miało okrągłą bladą buzię, brązowe włoski, wielkie czarne oczy: dziecko tej krainy, do niej należące. Góry przywodziły na myśl czuwające nad niemowlęciem matrony o stopach zanurzonych w rzekach i ciałach odzianych w wiatr. Dziecko zostało zaakceptowane –było podobne do innych. Tutaj niemowlęta mają
czarne oczy, a starzy ludzie są chudzi i wysuszeni. Wszystko było w porządku.
Po trzech miesiącach zauważono, że dziecko nie gaworzy. Przez większość czasu leżało cichutko, chyba że płakało. Czasem można było uchwycić uśmiech, zmarszczenie brwi, westchnienie po wypiciu butelki mleka, drgnięcie, kiedy gdzieś trzasnęły drzwi. I to wszystko. Płacz, uśmiech, grymas, westchnienie, drgnięcie. Nic poza tym. Nie krę -
ciło się. Leżało spokojnie. Nieruchomo – myśleli rodzice, nie mówiąc tego głośno. Nie reagowało na twarze, zawieszone zabawki, grzechotki. Przede wszystkim ciemne oczy nie zatrzymywały się na niczym. Wydawało się, że pląsają swobodnie, po czym spojrzenie uciekało w bok. Źrenice obracały się, jakby śledziły lot niewidzialnego owada, by za chwilę znowu zawisnąć w pustce. Dziecko nie widziało mostu, obu wysokich domów ani podwórza, które od drogi oddzielał bardzo stary mur z rudych kamieni – stał tam od zawsze, tysiąc razy niszczony przez burze albo tabory, tysiąc razy odbudowywany. Nie patrzyło na szorstką skórę gór
i ich grzbiety porośnięte niezliczonymi drzewami, między którymi płynął potok. Oczy dziecka ślizgały się miękko po krajobrazie i ludziach. Nie zatrzymywały się na niczym.
Pewnego dnia, kiedy dziecko leżało ułożone w leżaczku, matka uklękła. Wzięła pomarańczę. Powoli przesunęła przed nim owoc. Wielkie czarne oczy nic nie dostrzegły. Patrzyły na coś innego. Trudno powiedzieć na co. Matka znów przesunę -
ła pomarańczę, kilka razy. Miała dowód na to, że dziecko widzi źle albo nie widzi wcale.
Nikt nie wyobrazi sobie drżenia, jakie prze -
biega w takim momencie przez serce matki. My, snujące tę opowieść rude kamienie z podwórza, czujemy się przywiązane do dzieci. O nich chcemy mówić. Tkwiąc w murze, oglądamy z góry ich życie. Od tysiącleci jesteśmy świadkami. O dzieciach zawsze się w opowieściach zapomina. Zagania się je jak owieczki, odsuwając na bok, bardziej
niż chroniąc. Tylko dzieci bawią się kamieniami
jak zabawkami. Nadają nam imiona, bazgrzą na nas, pokrywają nas rysunkami i napisami, malują,
przyklejają nam oczka, buzie, włosy z trawy, puszczają nami kaczki, robią z nas bramki albo budują domki i układają tory kolejowe. Dorośli wykorzystują nas do praktycznych celów – dzieci przeobrażają. Dlatego czujemy się do nich głęboko przywiązane. To kwestia wdzięczności. Jesteśmy im winne tę opowieść – każdy dorosły powinien pamiętać, że ma dług wobec dziecka, którym był. A zatem dzieciom się właśnie przyglądałyśmy, kiedy ojciec zawołał je na podwórze.
Zaszurały po ziemi plastikowe krzesła. Było ich dwoje. Brat – starszy – i siostra. Ciemnowłosi, o czarnych oczach, jakżeby inaczej. Chłopiec, spoglądający z wysokości swoich dziewięciu lat, siedział wyprostowany, nieznacznie wypinając pierś. Miał chude mocne nogi tutejszych dzieciaków, całe w strupach i sińcach, nogi, które wiedziały, co to wspinaczka i zadrapania żarnowcem. Instynktownie położył rękę na ramieniu siostry, jakby ją chciał ochronić. Był pewny siebie, ale cecha ta wynikała
bezpośrednio ze wzniosłego, romantycznego ideału, który nad wszystko kładzie wytrzymałość, i to
odróżniało ową pewność siebie od zadufania. Bezkompromisowy, czuwał nad swoją młodszą siostrą, narzucał sprawiedliwe reguły postępowania licznym kuzynom, a od kolegów wymagał odwagi i lojalności. Wobec tych, którzy nie podejmowali żadnego ryzyka albo mieli jakieś wyjątkowo niskie notowania na jego wewnętrznym mierniku tchórzliwości, nabierał wzgardy, i to nieodwołalnie. Skąd brała się ta jego siła, nikt nie umiałby odpowiedzieć; może to góry wyrobiły w nim swego rodzaju twardość. Nieskończenie wiele razy mogłyśmy się o tym przekonać: ludzie są przede wszystkim dziećmi określonego miejsca i często to właśnie ono jest jakby zapleczem rodzinnym. Tamtego wieczoru, podczas rozmowy z ojcem, Starszy Brat siedział sztywno, starając się przywołać w sobie rycerską dzielność, tylko broda mu drżała. Nie musiał jednak sięgać do pokładów mocy w sobie. Spokojnym głosem ojciec oznajmił im, że ich braciszek jest z pewnością niewidomy.
Wizyty lekarskie zostały już umówione, rodzina miała wyznaczony termin za dwa miesiące. Fakt, że się ma niewidomego brata, należało potraktować jako szansę, ponieważ dzięki temu oni dwoje, Starszy Brat i Młodsza Siostra, mogli być w szkole
jedynymi, którzy umieją grać w karty z oznaczeniami brajlowskimi.
Na dzieci padł cień niepokoju, który jednak znikł szybko wobec perspektywy pewnej wyjątkowości. Sytuacja przedstawiona w ten sposób
zyskiwała nawet pewien urok. Niewidomy? I co z tego? Będą królami przerwy. Starszy Brat dostrzegał w tym naturalną logikę. I tak już czuł się panem szkoły, ufnym we własne siły, zadowolonym ze swojego wyglądu, swojej niezależności.
Jego zwykłe milczenie jeszcze podkreślało tę aurę. Przez całą kolację dyskutował zatem z siostrą, kto
będzie mógł pierwszy pokazać karty swojej klasie. Ojciec włączył się w spór, podjął grę. Nikt właściwie nie uświadomił sobie, że w tamtym momencie zaznaczyło się jakieś pęknięcie. Potem rodzice rozmawiali o swoich ostatnich chwilach beztroski, która – przewrotne pojęcie – daje odczuć swój smak, dopiero kiedy zgaśnie, kiedy się stanie wspomnieniem.
Bardzo szybko rodzice zauważyli, że dziecko
nie ma napięcia mięśniowego. Główka opadała mu
jak noworodkowi. Zawsze trzeba było ją podtrzymywać. Rączki i nóżki leżały nieruchomo całkiem niewładne. Zagadywane, nie wyciągało rączek, nie reagowało, nie próbowało się porozumieć. Brat i siostra mogli nie wiem jak grzechotać, pokazywać niezliczone kolorowe zabawki – po nic nie sięgało, leżąc ze wzrokiem skierowanym gdzieś w bok.
– Nieprzytomny, z otwartymi oczami – wyjaśnił Młodszej Siostrze Starszy Brat.
– To się nazywa martwy – podsumowała rezolutnie dziewczynka, choć miała dopiero siedem lat.
Pediatra uznał, że stan dziecka nie wróży nic dobrego. Zalecił tomografię głowy pod okiem wybitnego specjalisty. Trzeba było umówić się na wizytę – opuścić dolinę, by udać się do szpitala. Tam gubimy ich trop; w mieście nikt nie potrzebuje kamieni. Ale możemy sobie wyobrazić, jak rodzice
parkują samochód, potem, minąwszy drzwi automatyczne, wycierają starannie buty na długiej macie. W poczekalni, przestępując z nogi na nogę na szarym linoleum, czekają na profesora. Profesor zjawił się, wskazał im gabinet. W ręku miał
zdjęcia. Poprosił, żeby usiedli. Jego głos brzmiał łagodnie, kiedy wypowiadał nieodwołalny werdykt. Dziecko będzie rosło, tak. Ale pozostanie niewidome, nie będzie chodzić ani mówić, a kończyny nie będą mu posłuszne, ponieważ mózg nie przekazuje tego, co powinien. Będzie umiało płakać czy pokazać, że jest mu dobrze, ale nic ponadto. Pozostanie na zawsze noworodkiem. A właściwie niezupełnie na zawsze. Głosem, w którym było jeszcze więcej macierzyńskiego ciepła, profesor wyjaśnił rodzicom, że u takich dzieci przewidywana długość życia wynosi niecałe trzy lata. ——
Rodzice ogarnęli ostatnim spojrzeniem to, czym było ich życie. Od tej pory wszystko, co ich czekało, miało im przysparzać cierpienia, a to, co znali przedtem, również, tak bardzo żal za beztroską potrafi człowieka pognębić. Znajdowali się zatem na krawędzi, między czasem zamkniętym a straszliwą przyszłością, przy czym i jedno, i drugie przydawało ich bólowi ciężaru.
Każde musiało sięgnąć do pokładów dzielno -
ści w sobie. Oboje trochę umarli. Gdzieś w głębi
ich serc ludzi dorosłych zgasło jakieś światełko. Siedli na moście nad rzeką ze splecionymi dłońmi, każde samotnie i jednocześnie razem. Pod ich stopami ziała pustka. Siedzieli spowici w odgłosy nocy, jak ktoś, kto zarzuca na siebie płaszcz, żeby się ogrzać albo zniknąć. Czuli lęk. Przypłynęły pytania: „Dlaczego my?”. A także: „Dlaczego on, nasz maleńki?”. I oczywiście: „Jak sobie poradzimy?”. Góry objawiały swoją obecność w szumie wodospadów, wiatru, locie ważki. Zbudowane były z łupka, kamienia tak kruchego, że nienadającego się do obróbki. Tworzącego osuwiska. Zazdrość budziła diamentowa twardość granitu czy bazaltu, w położonej bardziej na północ części regionu, albo chłonna porowatość tufu, bliżej Loary. A jednocześnie któż mógł prezentować tyle odcieni ochry? Jaki kamień inny niż łupek sprawiał wrażenie tak nietrwałego, o krok od rozpadnięcia? Albo to bierzesz, albo odchodzisz. Mieszkać tam oznaczało znosić chaos. I teraz, siedząc na moście, rodzice poczuli, że muszą zastosować tę logikę do swojego życia. ——
Brat i siostra nie zrozumieli wszystkiego, może tylko to, że jakaś niszczycielska siła, której jeszcze nie nazwali smutkiem, wepchnęła ich w świat odcięty od świata. Do miejsca, gdzie miała zostać zraniona ich dziecięca wrażliwość, a nie było nikogo, kto by im pomógł. Skończyła się piękna niewinność. Byli sami wśród strzępów swojego rozerwanego kokonu. Jednak w tym czasie mieli w sobie jeszcze ratujący życie pragmatyzm. Czy rozgrywał się jakiś dramat, czy też nie, ważne było również to, o której zjedzą podwieczorek. Albo czy pójdą łowić raki. Był czerwiec, Braciszek skończył pół roku, ale oni widzieli sytuację inaczej: mamy czerwiec, nadeszło lato, przyjadą kuzyni. Poza tym rodziły się też inne dzieci, które, owszem, widziały, wyciągały rączkę, utrzymywały główkę, jednak owe obojętne dla ich losu zdarzenia nie były odbierane jako niesprawiedliwość. W tym stanie ducha dotrwali do zimy. Lato minęło im szczęśliwie, nawet jeśli unikali tematu Braciszka w rozmowach z kuzynami i odsunęli daleko, do jakiegoś zakamarka pamięci, obraz
zmęczonych twarzy rodziców i ich obojga przenoszących Braciszka ostrożnie z leżaczka na sofę albo z sofy na ogromne poduszki na dziedzińcu.
Po wakacjach wrócili do szkoły, spotkali się z kolegami i koleżankami i organizując czas w rytmie wyjść do szkoły i powrotów do domu, zaczęli wieść życie równoległe.
I tak święta Bożego Narodzenia minęły niczym niezakłócone. Dla owych rodzin z gór był to ważny moment. Znów trzaskały drzwiczki samochodów; domostwo stawało się miejscem, w którym spotyka się cała dolina. Goście wchodzili na podwórze ostrożnie, po zamarzniętych łupkach, niosąc w torbach wiktuały. Radosne okrzyki zostawiały w powietrzu leciutką mgiełkę. Czerń nieba przybrała odcień metaliczny. Wcześniej dzieci rozwiesiły nad nami sznury kolorowych żaróweczek mających wskazywać drogę; na ziemi ustawiły kaganki. Potem ciepło okutane poszły z latarkami w góry, rozmieszczać w różnych punktach świeczki od podgrzewacza, żeby Święty Mikołaj widział z nieba, gdzie ma wylądować. Ogień raźno trzaskał w kominkach – najmłodszym nie przychodziło do głowy, że może kiedykolwiek zgasnąć. Piętnaście osób tłoczyło się w kuchni, przygotowując
gulasz z dzika, terriny, tarty cebulowe. Babcia ze strony mamy, drobna, ubrana w satynę, wydawała dyspozycje. Przy obwieszonej ozdobami choince kuzyni wyciągali flety poprzeczne i wiolonczelę. Odchrząkiwali, podawali ton. Wielu śpiewało w chórze. Mało kogo można było nazwać pobożnym, niemniej wszyscy znali protestanckie pieśni.
Najmłodszym tłumaczono, że – inaczej niż twierdzą katolicy (przez starszych wujków nazywani jeszcze papistami) – nie istnieje piekło, że aby się zwracać do Boga, nie potrzeba księdza, i że należy zawsze zadawać sobie pytania o wiarę. Pomarszczone kuzynki dodawały, że dobry protestant dotrzymuje danego słowa, potrafi znosić ból bez narzekania i nie opowiada o sobie zbyt wiele. „Uczciwość, wytrzymałość, skromność” – podsumowywały, patrząc na dzieci, które bynajmniej nie patrzyły na nie.
Muzyka i zapachy wznosiły się aż pod ogromne dźwigary, przenikały przez ściany i wylewały się na podwórze. Wieczory nie bardzo się różniły od wieczorów z dawnych czasów, kiedy ludzie grzali ręce pod brzuchami baranów, wpuszczanych przy wielkich mrozach do środka.
Braciszek, w leżaczku ustawionym blisko ognia, stanowił jedyny nieruchomy punkt w całym tym
rozgardiaszu. Wdychał kuchenne zapachy z ożywieniem zwierzątka, przez jego twarz przebiegał czasem nikły uśmiech. Słysząc nagły dźwięk (akord wiolonczeli, delikatne stuknięcie formy do terriny o dębowy stół, czyjś niski głos, skomlenie psa), zaciskał nieznacznie palce. Głowę miał przekrzywioną na bok, z policzkiem na materiale leżaczka, ponieważ szyja nie mogła jej utrzymać. Oczy, otoczone długimi ciemnymi rzęsami, błądziły powoli i ociężale. Wydawał się bardzo skupiony, lecz nieobecny. Urósł. Jego ciało było wciąż wiotkie, ale na głowie pojawiła mu się gęsta, ciemna czuprynka. Rodzice zmienili się również.
Podczas owego świątecznego wieczoru zarysowały się nieznaczne przesunięcia. Najstarszy z rodzeństwa zwrócił się ku Braciszkowi. Dlaczego właśnie wtedy, nie wiemy. Może ułomność brata, już widoczna, nie pozwalała mu zachować obojętności. Może rosnąc i rozczarowując się światem, który nie bardzo spełniał jego wygórowane oczekiwania, znajdował w bracie spokojnego towarzysza, tak wiernego i nieodłącznego, że nie chciał go zawieść. A może po prostu zdał sobie sprawę z sytuacji i jego rycerskie ideały kazały mu bezapelacyjnie wziąć Braciszka pod opiekę
i ochronę. W każdym razie otarł mu usta, podparł plecy, pogłaskał go po głowie. Odpędził psy, kazał się wszystkim trochę uciszyć. Przestał bawić się z kuzynami i z siostrą. Kuzyni nie mogli się nadziwić. Znali go jako grzecznego, nieco zamkniętego chłopca, który zawsze do tej pory lubił ryzyko, miał do świata stosunek lekko drwiący, był świadom swojej wyższości. Kto tropił dziki, uczył
ich strzelać z łuku, podkradał pigwy? Kto potrafił wejść do wezbranej po burzy, mętnej rzeki?
Iść samemu w czarną noc, nieprzeniknioną, pełną hałasów i niebezpieczną? Zarzucić pewnym gestem kaptur chroniący przed karlikami – postrachem siostry i kuzynów – które mogły wplątać się w jego gęste kasztanowe włosy? Starszy Brat. Samotny i wyniosły, mający w sobie chłód opanowania. Władczy i, zdaniem bliskich, obdarzony spokojnym autorytetem.
Tym razem niczego nie zaproponował. Siostra i kuzyni kręcili się wokół niego podekscytowani, ale nie śmieli mu przeszkadzać. Starszy Brat zachowywał się ciszej niż zazwyczaj. Nie oddalał się od kominka, w którym umiejętnie podtrzymywał ogień, i pilnował, aby małemu było ciepło. Położył na leżaczku poduszkę, podtrzymującą mu głowę.
