R I C K
Y A N C E Y
PIATA FALA TŁUMACZENIE MARCIN WRÓBEL
K R A KÓW 2013
Tytuł oryginału: The 5th Wave Copyright © 2013 by Rick Yancey Copyright © for the translation by Marcin Wróbel Projekt okładki: Eliza Luty Fotografie na okładce: miasto – © iStockphoto.com / panolixxim, las – © Thinkstock / Flash Press Media Opieka redakcyjna: Eliza Kasprzak-Kozikowska, Anna Małocha Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja, korekta i łamanie: Zespół – Wydawnictwo PLUS ISBN 978-83-7515-090-2
www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl
Dla Sandy – za jej inspirujące sny i nieustającą miłość
„Jeśli kiedykolwiek odwiedzą nas kosmici, myślę, że skutki tego mogą być podobne jak w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jak wiadomo, wydarzenie to okazało się niezbyt pomyślne dla rdzennych mieszkańców tego kontynentu”. Stephen Hawking
Pierwsza fala. Ciemność Druga fala. Powódź Trzecia fala. Zaraza Czwarta fala. Uciszacze
Wtargnięcie. 1995
Nie będzie żadnego przebudzenia. Jedynie lekkie zaniepokojenie o poranku i poczucie, że ktoś ją obserwuje. W ciągu dnia niepokój kobiety zniknie i zostanie zapomniany. Wspomnienie snu przetrwa nieco dłużej. Widziała w nim olbrzymią sowę, która przycupnęła na parapecie za oknem i wpatrywała się w nią przez szybę wielkimi oczami lśniącymi wśród białych piór. Nie obudzi się jednak. Podobnie jak leżący tuż obok niej mąż. Cień sunący nad ich głowami nie zakłóci im snu. Obiekt stanowiący cel sunącego cienia – dziecko w łonie śpiącej kobiety – również niczego nie poczuje. Wtargnięcie nie pozostawi nawet najmniejszych śladów ani w jej ciele, ani w ciele dziecka. Nie mija minuta, a jest już po wszystkim. Cień znika. Pozostają jedynie mężczyzna, kobieta, dziecko w jej wnętrzu i uśpiony intruz w ciele dziecka. Kobieta i mężczyzna zbudzą się o poranku, dziecko otworzy oczy parę miesięcy później, w dniu narodzin. Obcy w jego wnętrzu będzie spał jeszcze przez kilka lat, a matka chłopca zdąży całkiem zapomnieć o swym niepokoju i śnie sprzed lat. 9
Pięć lat później, podczas wycieczki z synkiem do zoo, kobieta zobaczy sowę identyczną z tą, którą widziała we śnie. Widok ten wzbudzi w niej niepokój, nie będzie jednak umiała wyjaśnić jego pochodzenia. Nie ona pierwsza widywała sowy w snach. I na pewno nie ostatnia.
I Ostatni historyk
1
Obcy to kretyni. Nie mówię oczywiście o prawdziwych obcych. Przybysze wcale nie są głupi. W porównaniu z nimi jesteśmy jak najmądrzejszy pies przy najgłupszym człowieku, tak bardzo są zaawansowani. Nie mamy jak z nimi rywalizować. Mówię o obcych w naszych głowach. Tych, których wymyślaliśmy na potęgę od chwili, kiedy tylko uświadomiliśmy sobie, że te światełka błyszczące na niebie są dokładnie takimi słońcami jak nasze i prawdopodobnie krążą wokół nich jakieś planety. Rozumiecie, kosmici z naszej wyobraźni, tacy, jakimi chcemy ich oglądać. Widzieliście ich miliony razy, gdy spadali z nieba w latających spodkach, próbując zrównać z ziemią Nowy Jork, Tokio i Londyn, albo gdy przedzierali się przez wsie w swoich gigantycznych pojazdach przypominających mechaniczne pająki. W obliczu laserowego ostrzału ludzkość zawsze, ale to zawsze, odsuwała na bok wzajemne niesnaski i wszyscy ręka w rękę stawiali czoła hordzie obcych. Dawid zabijał Goliata i wszyscy (nie licząc Goliata) szczęśliwie wracali do domu. Co za bzdury. 13
Równie dobrze karaluch mógłby sobie przygotować plan powstrzymania buta, który właśnie zamierza go zmiażdżyć. Trudno to co prawda potwierdzić, ale mogę się założyć, że Przybysze wiedzą o tych obcych, których wyobrażała sobie ludzkość. I pewnie mają z tego ubaw po pachy. Jeśli tylko mają poczucie humoru, to pewnie zlali się ze śmiechu... o ile mają czym lać. Musieli się z nas śmiać dokładnie tak, jak my śmiejemy się na widok psa, który zrobił coś rozbrajająco głupiego. Popatrzcie tylko na tych przygłupich ludzików! Wydaje im się, że myślimy w taki sposób jak oni. Czyż to nie urocze? Zapomnijcie o latających spodkach, zielonych ludzikach i wielkich mechanicznych pająkach wystrzeliwujących zabójcze promienie. Zapomnijcie o chwalebnych bitwach z czołgami i myśliwcami oraz dzielnej, niezłomnej i nieustraszonej ludzkości odnoszącej ostateczne zwycięstwo nad rojem wyłupiastookich obcych. Jest to równie dalekie od prawdy, jak życie odległe jest od śmierci. A prawda jest taka, że jak już nas znaleźli, to było po nas.
2
Czasem wydawało mi się, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi. Co oznaczałoby, że jestem również ostatnim człowiekiem we wszechświecie. Wiem, że to głupie. Przecież nie mogli wszystkich pozabijać... ale potrafię sobie wyobrazić, że ostatecznie mogłoby dojść do takiej sytuacji. A potem zrozumiałam, że to Przybysze chcą, żebym tak właśnie myślała. Pamiętacie dinozaury? No właśnie. Tak więc pewnie nie byłam ostatnim człowiekiem na Ziemi, ale jednym z kilku ostatnich. Byłam całkiem sama i to raczej nie miało się już zmienić aż do chwili, gdy czwarta fala zabierze mnie ze sobą. Takie rzeczy chodzą mi nocami po głowie, kiedy nie mogę zasnąć o trzeciej nad ranem, wiedząc, że mam przechlapane. Myśli, które sprawiają, że zwijam się w ciasny kłębek, nie potrafiąc zamknąć oczu z przerażenia, i tonę w strachu tak głębokim, że muszę sobie przypominać o tym, by oddychać, i namawiać serce do dalszego bicia. Zacinam się wtedy jak porysowana płyta, powtarzając w kółko: Sama, sama, sama, Cassie, jesteś zupełnie sama. 15
Tak się właśnie nazywam – Cassie. Nie Cassie jak Cassandra, Cassie jak Cassidy, tylko Cassie jak Cassiopeia. Kasjopeja – gwiezdna konstelacja, piękna, lecz próżna królowa przykuta do swego tronu i umieszczona na północnym firmamencie, gdy bóg mórz postanowił ukarać ją za pychę. W starożytnej grece jej imię oznaczało „ta, której słowa przetrwają”. Moi rodzice nie mieli pojęcia o istnieniu tego mitu. Po prostu spodobało im się to imię. Chociaż ludzie wołali na mnie na najróżniejsze sposoby, to nikt nigdy nie nazwał mnie Cassiopeia. Tylko ojciec zwracał się do mnie pełnym imieniem, zwłaszcza kiedy się ze mną drażnił. Wypowiadał je wtedy z koszmarnym włoskim akcentem: Cass-yy-ooo-piiiia. Dostawałam od tego świra, nie wydawało mi się to ani zabawne, ani urocze, w końcu doprowadziło do tego, że znienawidziłam własne imię. – Nazywam się Cassie! – wrzeszczałam na niego. – Po prostu Cassie! Teraz oddałabym wszystko, żeby tylko jeszcze raz wymówił moje imię. Na cztery lata przed lądowaniem, w dniu moich dwunastych urodzin, podarował mi teleskop. Korzystając z rześkiego, pogodnego jesiennego wieczoru, ustawił go na podwórku za domem i pokazał mi konstelację. – Widzisz jak układa się w kształt litery W? – zapytał. – Czemu nazwali ją Kasjopeja, skoro przypomina W? – odpowiedziałam pytaniem. – W jak co? – Cóż... Nie wiem, czy ten kształt miał dla kogoś jakieś znaczenie. – Uśmiechnął się. Mama zawsze powtarzała, że uśmiech to jego największy atut, więc co chwila się nim popisywał, zwłaszcza od kiedy zaczął łysieć. W ten sposób skupiał wzrok swojego rozmówcy na niższych partiach głowy. – Może oznaczać, co tylko chcesz. Co powiesz na „Wspaniale”? „Wykwintnie”? Albo „Wyrafinowanie”? Położył dłoń na moim ramieniu, a ja zmrużyłam oczy i spojrzałam przez obiektyw na pięć gwiazd płonących w odległości 16
pięćdziesięciu lat świetlnych od miejsca, w którym się znajdowałam. Czułam na policzku wilgotny i ciepły oddech ojca. On był tak blisko, a Kasjopeja tak bardzo daleko. Dziś gwiazdy wydają się o wiele bliższe, tak jakby nie dzieliły nas od nich miliardy kilometrów. Tak bliskie, że mogłabym ich dotknąć, a one mnie. Bliskie jak oddech ojca. Wiem, że może się to wydawać szalone. Czy jestem szalona? Postradałam zmysły? Można to stwierdzić jedynie wtedy, gdy pozostał ktoś normalny. Podobnie jest ze złem i dobrem. Gdyby istniało tylko dobro, ostatecznie nic nie byłoby dobrem. Dość tego... to faktycznie brzmi jak mowa wariata. Szaleństwo to nowa normalność. Chyba mogę uznać się za wariatkę, zwłaszcza że jest tylko jedna osoba, z która mogę się porównać – ja. Nie aktualna ja trzęsąca się z zimna w namiocie stojącym pośrodku lasu i zbyt przerażona, by wyściubić nos ze śpiwora. To nie o tę Cassie mi chodzi. Mówię o Cassie sprzed lądowania, o tej, która istniała, zanim Przybysze zaczęli parkować swoje pojazdy na orbicie naszej planety. O dwunastoletniej mnie, której największymi zmartwieniami były piegi na nosie, niemożliwe do rozczesania, kręcone włosy oraz widywany każdego dnia śliczny chłopak niemający pojęcia o moim istnieniu. Cassie, która godziła się z wolna z bolesnym odkryciem, że jest taka sobie. Wygląda tak sobie, uczy się tak sobie, tak sobie idzie jej w sportach, takich jak karate czy piłka nożna. Jedyną niezwykłą rzeczą w tej dziewczynce było jej imię – Cassiopeia, którego zresztą nikt w szkole nie znał, oraz umiejętność dotknięcia czubka nosa koniuszkiem języka, to jednak przestało robić na ludziach wrażenie jakoś tak na początku gimnazjum. W oczach tej Cassie na pewno wyszłabym na wariatkę. Ja na pewno ją za taką uznaję. Zdarza mi się wrzeszczeć na tę dwunastoletnią Cassie, nabijać się z jej włosów i głupiego imienia albo z tego, że jest tylko „w porządku”. – Co robisz?! – krzyczę wtedy. – Nie wiesz, co tu się będzie działo?! 17
To oczywiście nieuczciwe. Niczego nie wiedziała i nie miała żadnych szans, by to przewidzieć. Było to dla niej prawdziwym błogosławieństwem i dlatego tak bardzo za nią tęsknię. Bardziej niż za kimkolwiek innym, jeśli mam być szczera. Kiedy płaczę – kiedy pozwalam sobie na łzy – to płaczę właśnie za nią. Nie płaczę po sobie, tylko po Cassie, która odeszła. I zastanawiam się, co ona pomyślałaby o mnie. O Cassie, która zabija.
3
Nie mógł być ode mnie dużo starszy. Osiemnaście, może dziewiętnaście lat, choć jak dla mnie mógł ich mieć nawet i sto dziewiętnaście. Chociaż minęło już pięć miesięcy, wciąż nie byłam pewna, czy czwarta fala to ludzie, czy jakieś hybrydy, czy też Przybysze we własnej osobie, lecz raczej nie podejrzewałam, żeby Przybysze mieli wyglądać, mówić i krwawić tak jak my. Lubię sobie wyobrażać, że Przybysze są... no cóż, obcy. Nadszedł czas mojej cotygodniowej wyprawy po wodę. Niedaleko obozowiska płynął strumień, obawiałam się jednak, że może być skażony czy to chemikaliami, czy ściekami, czy ciałami rozkładającymi się gdzieś w górnym nurcie. Nie wykluczałam również, że został zatruty. Odcięcie nas od czystej wody było doskonałą metodą na błyskawiczne pozbycie się ludzkości. Tak więc raz w tygodniu zarzucałam na ramię swój niezawodny karabin m16 i przedzierałam się przez las do autostrady. Trzy kilometry dalej, na południu, tuż przy zjeździe numer sto siedemdziesiąt pięć znajdowało się kilka stacji benzynowych i sklepików. Zabierałam tyle butelkowanej wody, ile zdołałam unieść, czyli raczej niedużo, bo woda jest ciężka, i tak szybko, jak to było tylko możliwe, wracałam autostradą do bezpiecznego lasu, 19
starając się zdążyć przed zmrokiem. Wieczór to najlepsza pora na takie wyprawy. Jeszcze nigdy nie widziałam drona latającego o zmierzchu. W ciągu dnia można było zauważyć trzy lub cztery maszyny, nocą pojawiało się ich jeszcze więcej, ale wieczorem nie latały nigdy. Przeciskając się przez wyłamane drzwi na stacji benzynowej, od razu poczułam, że coś jest nie tak. Nie widziałam żadnych zmian – sklep wyglądał dokładnie tak, jak tydzień temu: ściany pomazane graffiti, poprzewracane regały, podłoga pokryta pustymi kartonami i szczurzymi odchodami, wypatroszone kasy i wybebeszone lodówki. Od miesiąca raz w tygodniu musiałam przechodzić przez ten śmierdzący bajzel, żeby dostać się do magazynu znajdującego się za ladami chłodniczymi. Dlaczego ludzie po ograbieniu sklepu z piwa, napojów, pieniędzy z kas i sejfu oraz losów na loterię nie zabrali dwóch palet wody pitnej? Nie miałam pojęcia. O czym mogli wtedy myśleć? Nadciągają Przybysze! Apokalipsa! Szybko, pakuj piwo! W powietrzu wciąż unosił się smród gnijącego jedzenia, rozlanych napojów i odór szczurów, kurz wirował w ledwo rozpraszających mrok promieniach światła, przedostających się przez brudne okna, a każda rzecz, jak się wydawało, leżała na niewłaściwym miejscu, nieruszona. Ale... Coś było nie tak. Stanęłam wśród okruchów szkła zalegających na podłodze tuż za drzwiami. Niczego nie zauważyłam. Niczego nie usłyszałam. Niczego nie poczułam. Ale wiedziałam. Coś było nie tak. Minęło mnóstwo czasu, od kiedy ludzie po raz ostatni byli zwierzyną łowną. Jakieś sto tysięcy lat, jeśli nie lepiej. W naszych genach wciąż jednak tkwi pamięć tych czasów, czujność gazeli, instynkt antylopy. Wiatr szumiący pośród traw. Cień przemykający między drzewami. Cichy głos w głowie, który szepce: „Cii... Jest coraz bliżej, Cassie”. 20
Nie pamiętam, kiedy zdjęłam karabin z ramienia. W jednej chwili wisiał za moimi plecami, w następnej trzymałam go w rękach, opuszczając lufę w dół i odciągając bezpiecznik. Coraz bliżej. Nigdy nie strzelałam do niczego większego od królika, a i to był raczej tylko eksperyment, ponieważ chciałam sprawdzić, czy jestem w stanie posługiwać się bronią i się przy okazji nie okaleczyć. Kiedyś strzelałam też nad głowami sfory zbłąkanych psów, które wykazywały zbyt wielkie zainteresowanie moim obozowiskiem. No i wypaliłam do unoszącego się wprost nad moją głową zielonkawego światełka, będącego największym statkiem Przybyszów sunącym bezgłośnie po Drodze Mlecznej. Dobra, to było głupie, przyznaję. Równie dobrze mogłam ustawić nad głową olbrzymi billboard z wielką strzałką i napisem „HEJ, TUTAJ JESTEM!”. Po eksperymencie z królikiem – kula rozerwała go na strzępy, zamieniając puchate stworzonko w niezidentyfikowaną masę flaków i kości – porzuciłam myśl o wykorzystaniu karabinu do polowań. Przestałam ćwiczyć strzelanie. W ciszy, jaka zapadła po przejściu czwartej fali, każdy wystrzał zdawał się głośniejszy od huku eksplozji bomby atomowej. Wciąż jednak uznawałam m16 za swojego najlepszego przyjaciela. Zawsze mi towarzyszył zakopany wewnątrz śpiwora, wierny i prawdomówny. Po nadejściu czwartej fali nie mogłam już wierzyć ludziom, że nadal są ludźmi. Mogłam jednak zaufać swojej broni, że wciąż będzie bronią. Cii... Jest coraz bliżej, Cassie. Blisko. Mogłam dać nogę. Ulec cichemu głosowi w swojej głowie. Głosowi, który był starszy ode mnie i od wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie. Mogłam mu ulec. Zamiast tego wsłuchiwałam się z wszystkich sił w ciszę panującą w opuszczonym sklepie. Coś się zbliżało. Gdy odsunęłam się 21
odrobinę od drzwi, rozległ się cichy trzask szkła pękającego pod moimi nogami. A potem coś narobiło hałasu. Usłyszałam dźwięk, który równie dobrze mógł być kaszlem, jak i jękiem. Wydobywał się z magazynu za ladami, tego samego, w którym znalazłam wodę. W tej chwili nie potrzebowałam już tego cichego głosu, który podpowiadał, co powinnam zrobić. To było akurat oczywiste – musiałam wiać. Ale nie zwiałam. Pierwsza zasada, dzięki której można przetrwać czwartą falę, brzmi: „Nie ufaj nikomu”. Niezależnie od tego, jak wygląda. Pod tym względem Przybysze okazali się bardzo sprytni – podobnie zresztą jak pod wszystkimi innymi względami. To w końcu nieistotne, czy wyglądali tak, jak powinni, mówili to, co powinni, czy zachowywali się tak, jak się tego po nich spodziewaliśmy. Śmierć mojego ojca chyba skutecznie to udowodniła. Nawet jeśli obca osoba będzie sympatyczniejszą niż twoja ukochana ciotka Tilly przemiłą staruszką przytulającą bezbronnego kociaka, to nigdy nie możesz mieć pewności, że nie jest jedną z nich i pod kotkiem nie skrywa naładowanej spluwy. Nie jest to wcale takie znowu nieprawdopodobne. A im dłużej będziesz się nad tym zastanawiać, tym łatwiej to sobie wyobrazisz. Nie możesz wierzyć miłej staruszce. To jest w tym wszystkim najtrudniejsze. Tak trudne, że za każdym razem, gdy zbyt długo nad tym myślę, chcę tylko zaszyć się w śpiworze, naciągnąć go na uszy i powoli umrzeć z głodu. Jeśli nie możesz nikomu ufać, to po prostu nikomu nie ufasz. Lepiej przyjąć, że ciotunia Tilly jest jedną z nich, niż łudzić się, że trafiło się na jednego z ocalałych. Potworne diabelstwo. Ludzkość się rozproszyła, dużo łatwiej było nas wytropić i wyłapać. Czwarta fala przyniosła nam samotność, nie mogliśmy wykorzystać przewagi liczebnej, z wolna traciliśmy rozum nękani samotnością, przerażeniem i oczekiwaniem na nieunikniony koniec. 22
Dlatego nie uciekłam. Niezależnie od tego, czy była to ciotunia Tilly, czy też jeden z nich – musiałam bronić swojego terenu. Samotność to jedyny sposób na przetrwanie. Tak właśnie brzmi druga zasada. Przysłuchując się stłumionemu kaszlopłaczowi (czy też płaczokaszlowi, trudno powiedzieć), dotarłam do drzwi prowadzących na zaplecze. Wstrzymawszy oddech, przystanęłam przed nimi, balansując na piętach. Drzwi były uchylone na tyle szeroko, że mogłam się przez nie prześlizgnąć bokiem. Tuż przed sobą miałam metalową półkę przymocowaną do ściany, a po prawej ciągnął się długi, wąski korytarz wypełniony lodówkami. W pomieszczeniu nie było żadnych okien, a jedyne światło zapewniała pomarańczowa poświata gasnącego dnia, wpadająca przez drzwi za moimi plecami, wciąż na tyle intensywna, bym mogła dostrzec własny cień na podłodze. Przykucnęłam, a cień kucnął razem ze mną. Jedna z lodówek zasłaniała mi widok na korytarz, ale wciąż słyszałam tego kogoś. Albo to coś, co kaszlało, mamrotało i szlochało na jego drugim końcu. Pomyślałam, że musi być poważnie ranne albo próbuje sprawiać takie wrażenie. Albo potrzebowało pomocy, albo przygotowało pułapkę. Tak właśnie wygląda życie na Ziemi od czasu lądowania. Albo – albo. Albo to jeden z nich i doskonale wie, że tu jestem, albo to ktoś inny i potrzebuje mojej pomocy. Tak czy siak, musiałam wstać i zajrzeć za róg korytarza. Wstałam. Zajrzałam.