2 minute read
INTRODUKCJA
••• I OD NOWA… / MIŁOSZ ZIELIŃSKI
Mógłbym ten tekst zatytułować „DEJA VU” , a następnie przekopiować wstępniak z kwietnia bądź maja, z czasów, kiedy do Polski dotarła pierwsza fala epidemii, gdy doświadczyliśmy pierwszych izolacji, lockdownów i kwarantann. Bo z punktu widzenia działań kulturalnych wiele się nie zmieniło, jesteśmy w równie trudnej sytuacji. Problem jednak w tym, że dziś jest ona dużo poważniejsza. O ile pół roku temu epidemia napawała nas przerażeniem, to z liczbą zakażeń oraz ofiar śmiertelnych byliśmy jednak daleko za światowymi liderami w tej niechlubnej dziedzinie. Dziś jest jednak zgoła inaczej, a Polska staje się coraz bardziej ponurym i przerażającym krajem.
Advertisement
Już pod koniec marca i w kwietniu wyglądało na to, że ziściły się słynne słowa niedoszłego kandydata na prezydenta – Krzysztofa Kononowicza: „Nie będzie niczego” . Bo nie było niczego. Nie było szkół, nie było koncertów, nie było spektakli. Zabroniono nam wychodzić z domu, zakazano wstępu do lasów i parków. Mieliśmy siedzieć zamknięci w domach i czekać na cud. Na szczepionkę, na osłabienie zaraźliwości i zjadliwości koronawirusa, na lato, które w magiczny sposób unicestwi zarazę. I choć wszyscy przecierpieliśmy ten okres, często tracąc w dramatyczny sposób pracę, dobrowolnie ograniczając swoją wolność… przez chwilę wydawało się, że faktycznie: udało się. Już w lecie w zasadzie wróciliśmy do normy.
Niby obowiązywały maseczki w miejscach publicznych, ale Polacy, potomkowie anarchoszlachty stosowali się do tych zaleceń z umiarkowanym entuzjazmem. Powróciły wesela, dzieci i młodzież mogły wyjechać na obozy i kolonie, dorośli wraz z rodzinami tłumnie zalali polskie plaże, jeziora i góry. Wróciliśmy do pracy, do siłowni, do spotkań towarzyskich. Wróciliśmy także do imprez kulturalnych, choć te przynajmniej próbowano utrzymać w reżimie sanitarnym, tworząc przede wszystkim wydarzenia plenerowe i ograniczając liczbę widzów do zalecanych standardów. Cieszyliśmy się tą chwilą wolności, wierząc, że to już koniec, że Covid odszedł w niepamięć. Słowa epidemiologów, że jesień będzie dramatyczna, wpadały nam jednym uchem i wypadały drugim. Propagandowe wypowiedzi rządzących, mówiące o zwycięskiej walce z epidemią sytuacji raczej nie poprawiały.
A potem przyszła jesień. Liczby zakażeń rosły z dnia na dzień, szybko przekraczając niewyobrażalny wcześniej pułap 1.000 zakażeń dziennie. Potem 5.000 i 10.000, a w chwili pisania tych słów przekroczyliśmy 20.000 zdiagnozowanych nosicieli dziennie. Wraz z infekcjami rosła też liczba ofiar śmiertelnych koronawirusa. I to rosła w tempie dramatycznym, a w dniu dzisiejszym szans na szybką poprawę nie widać. Trzeba powiedzieć jasno. Sytuacja, z którą się dziś borykamy, to nie jest powrót do przeszłości, do marca, kwietnia czy maja. Jesteśmy o krok od prawdziwej katastrofy, choć może nawet i to stwierdzenie jest zbyt optymistyczne. Być może jesteśmy już na kursie kolizyjnym, być może zignorowaliśmy wyjący alarm „Terrain Ahead. Pull up!”. Czy powinniśmy się dziś obawiać hasła „Druga Lombardia ”? Tak, powinniśmy. I musimy zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić, zwłaszcza biorąc pod uwagę opłakany stan naszej służby zdrowia, fatalną jakość obecnych rządów, a także słynny polski bardak.