Egzemplarz bezpłatny
Nr 7 (19)/2010 (grudzień)
cławiu) atru (Polskiego we Wro
iłośników Te miesięcznik młodych m
Anna Ilczuk, Marcin Czarnik (fot. Natalia Kabanow)
Jubileuszowy sezon 2010/2011 w Teatrze Polskim we Wrocławiu rozpoczął się bardzo obiecująco. Za nami dwie udane premiery: Szosa Wołokołamska Heinera Müllera w reżyserii Barbary Wysockiej, o której dużo pisaliśmy w ostatnim numerze, oraz Kazimierz i Karolina – opowieść Ödöna von Horvátha w reżyserii Jana Klaty o miłości w czasach kryzysu. Z początkiem roku wraz z zaprzyjaźnionymi twórcami zaczniemy uroczyste świętowanie 65. rocznicy inauguracji teatru dramatycznego we Wrocławiu. Czterodniowy festiwal Teatru Polskiego rozpocznie 6 stycznia 2011 gala, podczas której zapraszamy między innymi na koncert Lutosławski Quartet oraz premierę filmu o Teatrze Polskim we Wrocławiu w reżyserii Jolanty Kowalskiej. Promocję wydawnictw jubileuszowych liczących blisko 1300 stron i obfitujących w artystyczno-towarzyskie anegdoty poprowadzi Roman Pawłowski. Niezwykle płodny artysta Jan Klata zaprezentuje swoją najnowszą premierę Utworu o Matce i Ojczyźnie Bożeny Keff. Goście będą też mieli okazję obejrzeć Kazimierza i Karolinę Jana Klaty oraz Hamleta i Sen nocy letniej Moniki Pęcikiewicz – niezwykle ciekawe i reprezentatywne dla Teatru Polskiego spektakle. Dla zainteresowanych zamieszczamy program festiwalu. Zapowiada się niezwykle ciekawie, zatem do zobaczenia w teatrze! Milada Świrska
Program obchodów jubileuszowych czwartek 6 stycznia 2011
Scena im. J. Grzegorzewskiego • godz. 12:00, Uroczysta gala jubileuszowa – wstęp wolny! W programie między innymi: • koncert Lutosławski Quartet • film o Teatrze Polskim we Wrocławiu, reż. Jolanta Kowalska – premiera • godz. 15:00, Promocja wydawnictw jubileuszowych, prowadzenie Roman Pawłowski – wstęp wolny! Scena na Świebodzkim • godz. 17:00, Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, reż. Jan Klata – premiera • godz. 20:00, Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, reż. Jan Klata – premiera Foyer II piętra w gmachu głównym • godz. 22:00, Bankiet
W numerze:
piątek 7 stycznia 2011
Jubileusz 65-lecia Teatru Polskiego
Scena na Świebodzkim • godz. 17:00, Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, reż. Jan Klata Scena im. J. Grzegorzewskiego • godz. 20:00, William Shakespeare, Hamlet, reż. Monika Pęcikiewicz
sobota 8 stycznia 2011
Scena na Świebodzkim • godz. 17:00, Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, reż. Jan Klata Scena Kameralna • godz. 20:00, Ödön von Horváth, Kazimierz i Karolina, reż. Jan Klata
we Wrocławiu – str. 2 Do Wałbrzycha! – str. 3, 4 i 5 Muzycznie – str. 6 i 7 Wszechnica Teatralna – str. 8
niedziela 9 stycznia 2011
Scena na Świebodzkim • godz. 17:00, Bożena Keff, Utwór o Matce i Ojczyźnie, reż. Jan Klata Scena im. J. Grzegorzewskiego • godz. 19:30, William Shakespeare, Sen nocy letniej, reż. Monika Pęcikiewicz
Grudzień 2010 | Generacja Tpl | 1
65 lat Teatru Polskiego we Wrocławiu To już 65 lat! Początek stycznia 2011 roku to wyjątkowy czas dla Teatru Polskiego. Na nadchodzący jubileusz twórcy związani z wrocławskim teatrem przygotowali wyjątkowe niespodzianki. My natomiast proponujemy spojrzenie w przeszłość, by szukać w niej inspiracji na lepszą przyszłość i by ustrzec się popełnionych błędów. Czy w historii teatru przy Zapolskiej takie się zdarzyły? Zapraszamy na rozmowę z Piotrem Rudzkim – historykiem teatru i kierownikiem literackim Teatru Polskiego we Wrocławiu. Asia Witkowska: Pamiętasz swój pierwszy spektakl w Teatrze Polskim we Wrocławiu? Piotr Rudzki: To był chyba Hamlet, ironia i żałoba Henryka Tomaszewskiego. Duże wrażenie. W Technikum Energetycznym w Zgorzelcu, do którego uczęszczałem, mieliśmy dobrego polonistę, już nieżyjącego, Bolesława Makowskiego. Raz w miesiącu organizował dla chętnych uczniów wycieczkę teatralną do Wrocławia. A.W.: Który okres w historii Teatru Polskiego uznałbyś za najlepszy? P.R.: Wrocławska scena miała szczęście do dyrektorów. W pierwszym sezonie Teofil Trzciński, związany z teatrami miejskimi w Krakowie, ściągnął tu pierwszych aktorów. We Wrocławiu doszło przecież do największej wymiany ludności po II wojnie światowej. Przy tym prawie siedemdziesiąt procent imigrantów stanowili ludzie ze wsi lub pochodzenia robotniczego, którzy, jak można zakładać, nie mieli zwyczaju chodzenia do teatru. Trzeba ich było „wychować oraz wyedukować” i taka regularna praca zaczęła się za trzeciego dyrektora, Henryka Szletyńskiego, który zatrudnił na stanowisku głównego reżysera Edmunda Wiercińskiego. Szletyński zaangażował także dwoje dramaturgów – co było nowatorskim posunięciem jak na tamten czas – którzy zostali włączeni w prace nad przedstawieniami. Ponadto, wracając do edukacji, przygotowali cykl otwartych wykładów „Wiedza o teatrze”, prowadzonych m.in. przez Jana Kotta, Tadeusza Mikulskiego i przez siebie samych. Edukacji skierowanej na zewnątrz za dyrekcji Szletyńskiego towarzyszyła ta skoncentrowana na zespole aktorskim, dla przykładu: w ostatnim kwartale 1949 roku „akcja samokształceniowa zespołu” łączyła ćwiczenia praktyczne z wykładami, które koncentrowały się na takiej problematyce, jak polska dykcja sceniczna, interpretacja wiersza i prozy oraz technika wokalna, co więcej – aktorzy uczyli się też języków obcych. Te działania jeszcze bardziej zintensyfikowały się za dyrekcji Jerzego Krasowskiego i Krystyny Skuszanki, kiedy z teatrem związała się Anna Hannowa, która zaproponowała niekonwencjonalne formy edukacyjne: konkurs „Młodzież Poznaje Teatr” czy Klub 1212, działający w nowej formie do dziś. Staramy się tę zaproponowaną tradycję kontynuować i twórczo rozwijać. Kolejne ważne dla historii Teatru
2
Polskiego okresy to dyrekcje Jakuba Rotbauma i Zdzisława Grywałda, a ponadto, wspomnianych już, Skuszanki i Krasowskiego oraz Jerzego Grzegorzewskiego, Jacka Wekslera i oczywiście – obecny. A.W.: W grudniu 1950 roku otwarto odbudowaną Dużą Scenę przy Zapolskiej, od roku 1949 Dolnośląski Teatr Żydowski użyczał Sceny Kameralnej, która w roku 1968 stała się drugą sceną. Najpóźniej teatr zyskał Scenę na Świebodzkim. P.R.: W roku 1994, w nocy z 18 na 19 stycznia, na Dużej Scenie wybuchł pożar i spłonęła widownia; na szczęście spadła żelazna kurtyna, więc ocalało wszystko, co znajdowało się za nią. W efekcie teatrowi została tylko Scena Kameralna, mógł także grać gościnnie na scenach innych teatrów. Ale sytuacja była dramatyczna. Weksler, który pełnił wtedy funkcję dyrektora, przede wszystkim chciał ocalić zespół, który uznawany był za najlepszy w Polsce. Niemal od razu więc pojawił się pomysł, by zanim widownia przy ulicy Zapolskiej zostanie odbudowana, znaleźć inne miejsce. Tak powstała Scena na Świebodzkim. Na inaugurację Jerzy Jarocki wyreżyserował sztukę Heinricha von Kleista Kasia z Heilbronnu, której dalsza część tytułu brzmi Próba ognia, nomen omen. Warto dodać, że po wojnie również zniszczona była widownia Dużej Sceny, dzisiaj im. J. Grzegorzewskiego. Ponieważ zaczęto ją eksploatować w roku 1906, można przyjąć, że dzisiaj świętuje ona sto piątą rocznicę działalności. A.W.: Podstawą funkcjonowania teatru są ludzie, reżyserzy i aktorzy. Kto był najbardziej zasłużony dla teatru? P.R.: Można by wymienić tu całą listę, zaczynając od wspomnianych już dyrektorów i reżyserów. Trzeba ponadto przywołać, jeżeli chodzi o reżyserów, przynajmniej Wilama Horzycę, Zygmunta Hübnera, Helmuta Kajzara, Henryka Tomaszewskiego, Piotra Paradowskiego, Tadeusza Minca, Krystiana Lupę, Pawła Miśkiewicza, Remigiusza Brzyka, Monikę Pęcikiewicz, Jana Klatę, Wiktora Rubina, Monikę Strzępkę czy Agnieszkę Olsten. Oczywiście ta chronologiczna lista nie jest pełna. Na podkreślenie zasługuje fakt, że w wyróżnionych wyżej najważniejszych okresach w dziejach sceny ich dyrektorom i zapraszanym reżyserom udało się stworzyć prawdziwe zespoły aktorskie, które doceniano w Polsce. A.W.: Dlaczego na obchody sześćdziesięciopięciolecia wybrano tylko spektakle Klaty i Pęcikiewicz? P.R.: Z różnych względów. Oprócz naszych najnowszych przedstawień gramy te, które można logistycznie zaplanować na dwóch pozostałych scenach, podczas kiedy Scena na Świebodzkim przez kilka dni zajęta jest wyłącznie przez jubileuszową premierę Utworu o Matce i Ojczyźnie Bożeny Keff. Poza wszystkim jednak przedstawienia tych dwojga twórców dobrze reprezentują dwa nurty obecne w całej historii Teatru Polskiego. Można by je na użytek naszej rozmowy nazwać: teatrem politycznym i teatrem nowych form artystycznych.
| Generacja Tpl | Grudzień 2010
Budynek Teatr Polskiego przy ul. Zapolskiej 3 (fot. Tomasz Żurek)
Rozmawiała Asia Witkowska
Adam Wolańczyk, fot. Tomasz Jozefovski
Do Wałbrzycha! Wszystkich, których znudził wrocławski repertuar i którzy znają go już na pamięć, zapraszam w podróż do Wałbrzycha*. Czeka tam na was Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego, w którym swoją enklawę twórczą znaleźli dramatopisarz Paweł Demirski i reżyserka Monika Strzępka. Ich teatr jest polityczny do kwadratu, a ich spektakle prowokujące, zwulgaryzowane i obsceniczne. Aktorzy w najlepsze zajadają się jajkami, wymiotują i przeklinają. Nikt jednak tak trafnie jak oni nie diagnozuje w teatrze problemów dzisiejszej epoki turbokapitalizmu. A żaden inny teatr nie ma czujących się tak świetnie w komediowych rolach aktorów. Właśnie w Wałbrzychu, zapomnianym mieście górniczym, wstawiają się za wykluczanymi przez transformacje ustrojowe. Proponują nową, poważną rozmowę o historii. I obśmiewają skostniałość kultury i jej autorytetów. Wywołują niestosowny śmiech niewybrednymi żartami i inteligentną ironią. W wałbrzyskim repertuarze znajdziemy aż cztery ich spektakle. Poniżej krótko o trzech z nich:
DIAMENTY TO WĘGIEL, KTÓRY WZIĄŁ SIĘ DO ROBOTY After Czechow to szalona kontynuacja Wujaszka Wani Czechowa. Rzecz się dzieje osiemnaście lat po nieudanym zamachu Iwana Wojnickiego – wujaszka Wani – na życie profesora Sieriebriakowa. Po latach czynnej działalności na wielu polach, w tym ekonomii i jubilerstwa, wprowadzania przemian społeczno-gospodarczych na skalę globalną i prywatną, profesor ma przybyć z wizytą do małego miasteczka córki. Czeka na niego bogato zastawiony stół, do którego możemy się jako widzowie dosiąść, częstować się do woli wódką, ogórkami kiszonymi czy słynnymi Strzępkowskimi jajkami i wraz z całą podekscytowaną rodzinką czekać na gościa. Główną postacią w sztuce jest wujaszek Wania (wyborny Włodzimierz Dyła), wyraźnie niezadowolony z powodu przyjazdu profesora, którego otacza aura prosperity i sukcesu. Wujaszek Wania „nie załapał się” na korzyści płynące z transformacji, jakie zaszły w Polsce po roku 1989. Nie może znaleźć pracy, nie ma kredytu mieszkaniowego, nie doczekał się żadnych bonusów wynikających z prywatyzacji. Błąka się w klapkach i wyciągniętym dresie, wyklinając świat wolnego rynku. Nie zrobił nic złego, po prostu się nie nadawał. Jedyne, co mu pozostało, to stać się bohaterem sztuki, która podniesie go do rangi postaci tragicznej. Demirski i Strzępka w groteskowy, ale dosadny sposób przedstawiają sytuację ludzi pokrzywdzonych przez system neoliberalny, którzy po terapii szokowej Balcerowicza zostali wykluczeni i stracili szansę na lepsze życie.
NIECH ŻYJE WOJNA!!! W jednej ze scen Grigorij zwraca się do publiczności: „A co, jeżeli nic już nie będzie tak pięknie jak kiedyś? [...] Nie będzie już takich czterech pancernych, nie będzie takiej młodości, takich Niemców? [...] Nie ma opowieści dla wnuczka o medalach, więc wnuczek nie przychodzi”. Niech żyje wojna, bo wtedy wszystko wydaje się wyjątkowe, bohaterskie, szlachetne. Demirski i Strzępka, biorąc za punkt wyjścia serial Czterej pancerni i pies, rozprawiają się z heroizacją historii. Nie zgadzają się na bezwarunkową mitologizację przeszłości i wykreowany przez kulturę obraz wojny. Wojny bez ofiar, okrucieństwa i makabry. Czasy wojny przeplatają się w spektaklu
Grudzień 2010 | Generacja Tpl | 3
fot. Dariusz Gdesz
z czasami komunizmu, aktorzy wcielają się więc w podwójne role, a akcja szybko przenosi się z okopów do biura Stalina czy prywatnego mieszkania. Ważnym momentem jest poruszający monolog (osadzony w roku 1968) kobiety czekającej na zaginionego na wojnie syna. Codziennie wygląda przez okno, piecze ciasto, zrywa się na każdy dźwięk do drzwi. Wpada w złość, gdy jej sąsiedzi za ścianą oglądają Czterech pancernych, jest wściekła na społeczeństwo, które szybko zapomniało o tragediach wojennych i woli oglądać uśmiechniętego Janka i piękną Marusię. Szarik, rosyjski żołnierz-kombatant, w tragicznym finale spektaklu terroryzuje bohaterów pistoletem, domagając się minuty ciszy dla upamiętnienia ofiar wojennych, ludzi, których znał osobiście. Wywiązuje się dyskusja na temat tego, jak długo powinna trwać minuta ciszy, a także o jej praktycznych aspektach (czy jak jadę samochodem, to też mam się zatrzymać?), co w rezultacie kończy się niekontrolowanymi wybuchami śmiechu bohaterów, niezdolnych do wytrzymania minuty w spokoju. Szarik desperacko i bezradnie próbuje wymusić szacunek dla swoich wspomnień, charakteryzuje go bezkrytyczny upór w przekazywaniu historii. Twórcy zwracają uwagę na smutną sytuację młodego pokolenia, którego tożsamość narodową próbuje się budować na zmitologizowanych obrazach przeszłości.
BYŁ SOBIE ANDRZEJ, ANDRZEJ, ANDRZEJ I ANDRZEJ
4
| Generacja Tpl | Grudzień 2010
* Niestety, do Wałbrzycha musimy wybrać się samochodem, bo ostatni pociąg do Wrocławia wraca o 19:00. Podróż trwa godzinę, czyli tyle co w godzinach szczytu do centrum Wrocławia (z któregokolwiek miejsca w mieście). Dla tych, którzy zdecydują się na polską kolej – bilet normalny kosztuje 30 zł, a ulgowy 18. A nocleg? Na przykład hotel Sudety. Naprawdę warto!
Milada Świrska
fot. Bartłomiej Sowa
To zdecydowanie najlepszy spektakl Demirskiego&Strzępki. Został słusznie doceniony i nagrodzony na IX Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy i na X Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona” w Zabrzu oraz zdobył główną nagrodę na festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Twórcy podejmują bardzo aktualny temat polskiej polityki kulturalnej po roku 1989, kondycji polskiego kina i teatru oraz roli autorytetów w społeczeństwie. Już na samym początku spektaklu nasze poczucie bezpieczeństwa zostaje zachwiane. Jako że widzowie w teatrze najbardziej lubią antrakty, po 15 minutach jesteśmy zaproszeni na przerwę. Nawet wtedy jednak aktorzy angażują widzów, czytając wypowiedzi znanych reżyserów i recenzentów na temat kondycji polskiej kultury, a na ścianie przez cały spektakl wyświetlane są fragmenty recenzji mocno krytykujących spektakle Strzępki. Przebiegły zabieg sprawdza się znakomicie – fragmenty wyrwane z kontekstu brzmią dość komiczno-kosmicznie, stawiając ich autorów raczej w niekorzystnym świetle. W spektaklu nie ma mowy o jakiejkolwiek spójności wydarzeń. Zaczyna się perwersyjnie, gdyż pierwsza część dzieje się na pogrzebie słynnego reżysera, zdobywcy Oscara, „architekta naszej wyobraźni” – tytułowego Andrzeja. Spotyka się tam śmietanka towarzyska. Dwie aktorki, jedna z nich to gwiazda filmów zmarłego, właścicielka prywatnego teatru; rozkapryszony, podstarzały reżyser Kazimierz oraz przedstawiciel elity politycznej chcący zlikwi-
dować Ministerstwo Kultury. Są też „zwykli śmiertelnicy”. Mężczyzna, który lubi oglądać pogrzeby celebrytów, bo przypomina mu to, że są oni śmiertelni, więc wcale nie lepsi od niego; nieco upośledzony fan-łowca autografów oraz dwoje starszych aktorów z prowincji, którzy uznali pogrzeb znanego reżysera za doskonałe miejsce do zamanifestowania swoich przekonań. Protestują przeciwko zmarnowaniu opozycyjnego charakteru sztuki po roku 1989, który został zdominowany przez prawa rynku rozrywkowego. Nikt ich jednak nie słyszy, elity nimi pogardzają. Czas na niekończącą się satyrę na postacie ze świata kultury. Egzaltowana aktorka wyznaje, że najchętniej chciałaby grać tylko w starych, już nakręconych filmach, aby wiedzieć, że są dobre. Reżyser, aby się podlizać politykowi, starannie liże jego buty. W atmosferze patosu wszyscy wylewają łzy – łzy obłudy, jak się okazuje, gdyż są zniecierpliwieni opóźniającym się pogrzebem. Każdy z nich chce wracać do swoich interesów, a aktorka-właścielka teatru spieszy się na próby w swoim „prywatnym, dotowanym przez państwo teatrze”. Śliniący się, przygłupi łowca autografów w akcie desperacji barykaduje się wraz z trupem mistrza w kaplicy i animując jego zwłoki, próbuje zmusić go do nakręcenia jeszcze jednego filmu. Takiego, który by mu się spodobał tak bardzo jak jego stare filmy. To jeszcze nie koniec gorszących scen. Autorzy uśmiercają resztę bohaterów zatrutym pasztetem z gęsich wątróbek. Ci dławią się swoimi wymiocinami, przy czym wysoko postawiony polityk – aby zachować prezencję – połyka własne wymiociny, kierując się mottem „jak trzeba, to można”. Druga część spektaklu dzieje się w piekle, gdzie spotykają się wszystkie cztery wcielenia tytułowego Andrzeja. (Jedno z nich to miśpluszak, który żąda bezgranicznego uwielbienia, poklasku i przytulania: „Jestem misiem. Mam proste zasady i za to, kurwa, należy mnie kochać!!”.) Spotykają oni kubańskiego rewolucjonistę, który umarł śmiercią głodową, walcząc o wolność, a w momencie śmierci załamany zrozumiał, że walczył o wolność człowieka, a wywalczył wolny rynek i McDonald’sy. W spektaklu Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej Demirski&Strzępka obnażają nie tylko fałsz i obłudę elit, ale także mocno krytykują postawę polskich twórców, którzy po transformacji zaniechali uprawiania zaangażowanej społecznie sztuki i przeszli do establishmentu, robiąc ją dla „badylarzy”.
Historię wujaszka Wani według Antona Czechowa w teatrze wystawiano ponoć dziesięć milionów razy i każdą zagrano pięćdziesięciokrotnie. Przy takiej liczbie spektakli tytułowy bohater nie trafił jakieś pięćset milionów razy – razy – dwa razy. Nie trafił? Owszem, a przecież celował. W Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu również celuje i również nie trafia. Widocznie duet reżysersko-dramaturgiczny w osobach Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego postanowił nie odcinać się od tego zwyczaju. Pozwolił Iwanowi Wojnickiemu (fenomenalny Włodzimierz Dyła) ponownie popaść w ferwor zemsty i dać upust nagromadzonym przez lata emocjom. Dwa wystrzały, dedykowane profesorowi Sieriebriakowowi, stają się jądrem, wokół którego adaptacja sto osiem lat „after Czechow” zatacza swoje kręgi. Współczesna wizja Czechowowskiego arcydzieła otwiera się przed nami tuż za progiem Sceny Kameralnej. Zasypują nas lawiną pytań i próśb. Panuje zamęt. Głośna, żywiołowa muzyka biesiadna przy wtórze skowytu odkurzacza wzmaga zmysłowy realizm tej sceny. Jeszcze tylko ziemniaczek do jednej rączki, nożyk do drugiej, kapcie na nogi, prośba o odnalezienie kotka, który czmychnął i pewnie skrada się gdzieś między nogami. Po chwili spędzonej w gwarnym przedsionku udaje się wreszcie przedostać do właściwego pomieszczenia. Przeładowane i zagracone, czyli polskie, przeciętne mieszkanie razi kiczowatym zderzeniem barw. Domownicy natomiast stanowią idealny kontrast z otoczeniem. Są żywcem wyjęci z epoki Czechowa. Przestrzeń spektaklu sprzyja interakcji. Granica pomiędzy widownią a aktorami się zaciera. Gospodarze zapraszają kilkoro widzów do suto zastawionego stołu, wprowadzając ich w środek akcji. Przygotowują sałatkę, mogą skosztować swojskich rarytasów. Ogórki, kartofle, ciepła drożdżówka prosto z piekarnika, a nawet wódeczka (tylko zwykła woda!). Bohaterami spektaklu są postacie dramatu, jednocześnie w rolach aktorów teatralnych. Twórcy inscenizacji zderzają dwie sfery, mieszają rzeczywistość z fikcją, urozmaicając publiczności wieczór w teatrze. Atrakcyjności spektaklu sprzyja również groteskowość. Teatr Demirskiego i Strzępki kreuje świat sztuki w sposób zabawny, lekki, nie gubiąc przy tym cennego przekazu. A przekaz pod adresem rzeczywiście istnieje. Zewsząd słyszymy dziś hasła, które mobilizują obywateli do odrzucenia bierności społecznej, bierności gospodarczej. Każdy z bohaterów przedstawienia, w większym lub mniejszym stopniu, uważa bierność za zło. Dobro natomiast łączy z koniecznością bycia kreatywnym oraz przede wszystkim – przedsiębiorczym. Diamenty to węgiel, który wziął się do roboty. After Czechow: Wujaszek Wania to opowieść o neoliberalnej Polsce okresu po transformacji, opowieść o ludziach, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowym systemie. Tych, którzy za swoją sytuację obwiniają nie własne lenistwo czy nieporadność, ale władze. Główną figurą, ucieleśnieniem tego problemu jest
fot. Bartłomiej Sowa
„Za pięć minut chcę zastrzelić człowieka!”, czyli wujaszkowe zmagania w potransformacyjnej rzeczywistości
wujaszek Wania. Człowiek, który się nie nadaje. Człowiek, któremu powiedziano, że się nie nadaje. Wreszcie człowiek, który „za pięć minut zastrzeli człowieka!”. A przynajmniej będzie chciał zastrzelić profesora Sieriebriakowa, którego przybycia wszyscy z niecierpliwością oczekujemy. Inni bohaterowie starają się umilić nam czas oczekiwania, wypełniając go swoimi problemami. Sonia (Aleksandra Cybulska/Agnieszka Kwietniewska) jest zakompleksioną profesorską córką z pierwszego małżeństwa, która uciekła z Warszawy w poszukiwaniu szczęścia. Astrow (Piotr Tokarz) to lekarz nieszczęśliwie zakochany w obecnej żonie profesora – Helenie. Są jeszcze nieszanowany przez nikogo ziemianin Tielegin (Jerzy Gronowski) oraz stara i poczciwa niania (Sabina Tumidalska), która kręci się nieustannie po kuchni. Wszyscy narzekają, zazdroszczą i tęsknią do lepszego świata. Są świadomi swojej nędznej kondycji, ale wstydzą się do tego przyznać. Snują nieśmiałe plany, zasłaniają się historiami o diamentach czy lakierowanych ziemniakach. Kiedy indziej, w monologach pełnych patosu i wzruszeń, przejawia się ich strach i rezygnacja. Paweł Demirski i Monika Strzępka stworzyli spektakl interesujący, niekonwencjonalny, ale przede wszystkim mający coś ważnego do przekazania. W sposób uszczypliwy i zabawny ożywiają w teatrze polską rzeczywistość, opartą na neoliberalnej gospodarce. Wielu jest ludzi, którzy się „nie załapali”, którzy nie poradzili sobie podczas rozmowy kwalifikacyjnej, którzy rozpamiętują zamknięcie kopalni, chociaż nigdy w niej nie pracowali. Wielu jest u nas wujaszków, którym powiedziano, że się zwyczajnie „nie nadają”. Monika Braniecka laureatka I miejsca w konkursie na recenzję organizowanego przez Teatr Polski we Wrocławiu
Grudzień 2010 | Generacja Tpl | 5
fot. Bartłomiej Sowa
MUZYCZNIE Niebanalna recepta na (polską!) muzykę popularną
Granda to nowa propozycja muzyczna jednej z najbardziej charakterystycznych polskich wokalistek młodego pokolenia Moniki Brodki. Jest ona zarazem autorką tekstów, za oprawę muzyczną odpowiada zaś Bartosz Dziedzic, znany warszawski producent. Efekt tych działań – Granda – jest albumem stworzonym w wyraźnie nowej stylistyce: zaskakuje słuchacza, ma w sobie pewien pazur, to „coś”, tak ciężko definiowalne słowami. Może aspirować do płyty przełamującej stereotypy – pokazuje, że polska muzyka współczesna nie musi być plastikowa i nijaka. Udowadnia, że poza nurtem komercyjnym i niszowym jest jeszcze trzecia kategoria – utworów niebanalnych, z ambitnym przekazem pełnym koloru. Ten album jest niespodzianką dla wszystkich, którzy spodziewali się, że Brodka pójdzie obraną wcześniej drogą, nagra płytę pod czyjeś dyktando i wpasuje się w komercyjną konwencję. Nowy krążek to powiew świeżości, to zabawa muzyką, słowami, to wpadające w ucho melodie i niebanalne teksty. Wokalistka pokazuje odbiorcom różne twarze – jest zarazem kobietą delikatną, zadziorną, zmysłową. Jak sama mówi, celem było odcięcie się od muzyki, która dotąd była jej inspiracją, stworzenie płyty nietuzinkowej, momentami wręcz dziwnej. Pierwsze płyty powstawały pod wpływem takich artystek, jak Erykah Badu, Lauren Hill czy Jill Scott, wpasowujących się w kanon muzyki „czarnej”, soulowej. Obecnie w twórczości Moniki Brodki widać fascynację zarówno folklorem (góralskie korzenie artystki dają o sobie znać), jak i muzyką klubową. Dostrzec możemy pełen eklektyzm: momentami dość ostre elektroniczne beaty, ale i akustyczną gitarę oraz ludowe przyśpiewki zestawione z łagodnym głosem wokalistki. Ta łagodność może być jednak zwodząca i szybko przerodzić się w ostre brzmienia, a nawet krzyk – artystka pokazuje bowiem wszystkie (skrajne!) rejestry swojej skali głosu. Mimo różnic pomiędzy poszczególnymi utworami płyta brzmi zaskakująco spójnie, jednolicie. Płyta wyśpiewana jest w języku polskim, dopiero ostatni na liście utwór Excipit wyłamuje się z tego schematu, w piękny i liryczny sposób zaskakując swoim francuskim brzmieniem. Czy więc jest to ta sama wokalistka, która zaistniała na rynku muzycznym kilka lat temu? Przypomnijmy – Brodka dała się poznać szerokiemu gronu publiczności jako laureatka III edycji programu „Idol”, jeszcze w roku 2004. Zaledwie 17-letnia piosenkarka szybko wydała
6
| Generacja Tpl | Grudzień 2010
płytę (debiutancki Album zdobył miano Złotej Płyty, a i wydane rok później Moje piosenki przyjęte zostały gorąco) i stała się jedną z ulubienic młodego pokolenia – zdolna, piękna, przebojowa, o magnetyzującym głosie i niepokornej, góralskiej duszy. Artystka zdobyła wiele nagród, m.in. Eska Music Award w 2004 r. za debiut roku, a rok później także Superjedynkę, przyznaną w tej samej kategorii. Słuchając jednak Grandy, można odnieść wrażenie, że mowa o zupełnie innej wokalistce – mało tu Brodki sprzed czterech lat, a jeszcze mniej nastolatki, która wcześniej walczyła o głosy widzów i zwycięstwo w popularnym „Idolu”. Nowa płyta jest dość daleka od nurtu komercyjnego, a sama autorka ukazuje się jako całkiem dojrzała i zaskakująca artystka, która – jak widać – musiała przebyć pewną drogę, by znaleźć odwagę bycia sobą. Zadanie zostało więc wykonane – Granda jest albumem, który ciężko zaszufladkować, i tym właśnie doskonale się wyróżnia. Głos wokalistki również brzmi inaczej – intrygująco, niepokojąco, Brodka wciąga słuchacza do swojego świata i zaprasza do odkrywania muzyki na nowo. Utwory, takie jak Krzyżówka dnia, tytułowa Granda, Saute czy W pięciu smakach, zachęcają do muzycznej zabawy słowami i rytmem, błyskawicznie wpadając przy tym w ucho. Do tego cały przekrój instrumentów – perkusja, dudy, gitara akustyczna i basowa, skrzypce, altówka, trombita, tamburyn, mandolina... Piękny głos, elementy folku i stylistyki ludowej połączone z klubowymi brzmieniami stwarzają intrygującą całość. Wydaje się, że artystka nie tylko śpiewa, ale i czaruje odbiorcę, wciąga go do swojego szaleństwa i usiłuje nim zarazić. Brodka udowadnia, że pop może być czymś więcej niż banalnymi, kiczowatymi tekstami połączonymi z nieskomplikowaną linią melodyczną. Granda to propozycja dla słuchacza otwartego na nowe brzmienia polskiej muzyki popularnej, to zabawa tym gatunkiem muzycznym. Trudno nie ulec wokalistce i nie zachwycić się końcowym rezultatem jej starań.
Hurts – Happiness Wbrew oczywistemu skojarzeniu Happiness to nie recepta na szczęście (o czym przekonuje nas już mało optymistyczna okładka płyty), ale muzyczna opowieść, ujmująca od pierwszego do ostatniego utworu. Przepis na sukces? Nastrojowa kompozycja, harmonijna melodia i pełen melancholii głos w towarzystwie gitary akustycznej i instrumentów klawiszowych. Do tego natychmiast zapadające w pamięć utwory – zarówno pod względem linii melodycznej, jak i tekstów, traktujących
o poszukiwaniach tego, co w życiu istotne. Pochodzący z Manchesteru zespół święci triumfy, a najbardziej chyba znany utwór Wonderful Life od dłuższego czasu zdobywa listy przebojów. W Polsce debiutancki album formacji już teraz ma status Platynowej Płyty, dzięki czemu jest najlepiej sprzedającym się zagranicznym debiutem w naszym kraju. Coraz bliżej także do koncertów zespołu – już w styczniu odbędą się w aż trzech polskich miastach: Krakowie, Gdańsku i Warszawie. Hurts tworzy dwóch muzyków: wokalista Theo Hutchcraft i gitarzysta oraz klawiszowiec Adam Anderson. W przypadku tego duetu najistotniejsze jest to, że sławę zdobył jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty, w dużej mierze za pośrednictwem Internetu. Jak mówi wokalista zespołu, utwory, które znalazły się na krążku Happiness,
Niepozorne odkrycie muzyczne Koncert, na który ostatnio miałam okazję się wybrać, nie zapowiadał się w żaden sposób szczególnie – ot nowy, wschodzący zespół, polecany przez podekscytowaną koleżankę. Takie podejście było dużym błędem. Paula i Karol to tak naprawdę Paula Bialski i Karol Strzemieczny (oboje z wykształcenia socjolodzy). Są nietypowi jak na polskie warunki, gdyż korzystają wyłącznie ze sprzętu akustycznego, i to w małej ilości: Paula gra na skrzypcach, okazjonalnie na cymbałkach, a Karol na gitarze akustycznej. Dzięki czemu wpisują się w nurt bliżej niesprecyzowanego indie-folka. Gatunek ten w Polsce nie ma wielu twórców, żeby nie powiedzieć, że nie ma ich wcale. Początki duetu to kwiecień 2009 roku, kiedy zaczęli pisać i grywać w warszawskiej przestrzeni miejskiej, nie tylko w klubach, ale także w parkach i na ulicach. Swoje pierwsze wydawnictwo, EP-kę zatytułowaną Goodnight Warsaw, wydali samodzielnie w styczniu tego roku. Znalazło się na niej pięć utworów nagranych w poszerzonym składzie (o perkusistę), uwodzących prostotą kompozycji. Wszystkie ich dotychczasowe teksty są po angielsku. W jednym z wywiadów Paula powiedziała, że teksty angielskie są bardziej finezyjne i że jeszcze się nie przekonała do pisania polskich tekstów. Podczas roku koncertowali na licznych festiwalach: w Jarocinie, na OFF-ie, na Smooth Jazz czy na Open’erze, trafili nawet na Fusion Festival do Berlina. Byli również supportem znanego amerykańskiego zespołu Beirut. Mimo młodego wieku zespół zdążył już dwukrotnie odwiedzić polskie radio, raz koncertując dla Euro, a drugi raz opowiadając o sobie w Trójce (oba materiały można odnaleźć w Internecie). Od kilku dni na każdego chętnego czeka ich debiutancki długogrający krążek zatytułowany Overshare.
powstawały w ciężkim dla niego okresie – muzyka miała być tu ucieczką od codzienności, sposobem na oderwanie się od normalnego życia. Na tyle skutecznym, że Hurts w krótkim czasie podpisało kontrakt z wytwórnią i wyruszyło w trasę koncertową, zdobywając rzesze fanów i zainteresowanie szerokiego grona publiczności. Artyści nie mają żadnego wykształcenia muzycznego, mają za to konkretny pomysł na siebie – jeśli ktoś chce się przekonać, jak świetnie potrafią kreować swój wizerunek, wystarczy obejrzeć jeden z ich teledysków – są proste, momentami niemal ascetyczne, a zarazem pełne artyzmu. To pokazuje, jak świadomymi twórcami są członkowie zespołu, jak pewni są swojej wizji estetycznej. Zestawienie syntezatorowej elektroniki z eleganckimi mężczyznami w garniturach również nie należy do standardu – to jakby połączenie stylu lat 80. (do inspiracji nimi przyznaje się sam zespół) z współczesną klasyką. Muzykę tę ciężko zaszufladkować do konkretnego gatunku – są tu elementy elektropopu, new romantic, trochę disco, ale utrzymane w bardzo nastrojowym tonie, melancholijnym klimacie. Zdania są podzielone – jednym płyta skradła serca, inni nie dostrzegają w niej niczego wartego uwagi. Single pochodzące z tej płyty: Wonderful Life i Better Than Love, do znudzenia są lansowane przez media, co również może odbierać im nieco uroku. Płyta jest dobra, co do tego wątpliwości mieć nie można. Przyciąga słuchacza do odbiorników, wciąga w wykreowany, artystyczny świat. Nie nazwałabym jej kamieniem milowym w historii muzyki, wielkim przełomem w dziejach, ale mimo to (a może właśnie dlatego?) jej odbiór jest jak najbardziej pozytywny. Teksty są niejednolite, świetne, ale i momentami niebezpiecznie balansujące na granicy banału. Cały album, w zależności od punktu widzenia, może wydać się przewidywalny lub też jednolity kompozycyjnie, ujmujący od pierwszego do ostatniego utworu – wszystko zależy od naszego spojrzenia na muzykę. Ci, którzy stwierdzą, że w muzyce wszystko już było i nie sposób uniknąć pewnych porównań (choćby do Depeche Mode, Oasis czy Pet Shop Boys), mogą znaleźć potwierdzenie swojej tezy – Hurts nie jest szczególnie innowacyjnym muzycznie zespołem. Jednak z pewnością mają sposób na wyrażenie siebie przez muzykę, a zarazem zachwycenie tym bardzo, bardzo wielu słuchaczy. Julia Korzeniowska
Wracając do koncertu... Odbył się w ramach promocji nowej płyty, w dość małej przestrzeni – Falansterze. Około 40 osób tłoczących się w środku nadało raczej atmosfery domowego spotkania kilkudziesięciu znajomych niż koncertu. To, co na samym początku mnie uderzyło, to radość i pogoda ducha, jaką mieli w sobie wykonawcy. Podziękowali za tak liczne przybycie (?!) i zaczęli grać. Dla osoby niezapoznanej ze stylistyką zespołu było to doświadczenie bardzo pozytywne. Teksty piosenek opowiadają o rzeczach wręcz przyziemnych i codziennych, jednak z dużą dawką uroku. Są to melancholijne wspomnienia z dzieciństwa (Mother’s Stew), wspólne pieczenie chleba, piątkowe wyjścia na miasto w poszukiwaniu czegoś nieuchwytnego (Goodnight Warsaw). Podczas tego krótkiego wydarzenia kilkakrotnie publiczność miała okazję doświadczyć otwartości muzyków. Mówili o piosenkach, ich powstawaniu, wspominali kilka zabawnych historii i zachęcali do uczestniczenia w śpiewaniu. To wszystko przyczyniło się do zatarcia na ogół sztywnego podziału wykonawca-publiczność. Warto tu napomknąć, że duet nie miał nawet dość, gdy ludzie dosłownie się na nich rzucili, żeby zdobyć podpis na płycie czy po prostu porozmawiać. Otwarcie nowo zakupionej płyty wiązało się z wielkimi nadziejami po tak udanym występie. Koncertowe wersje mimo braku kilku instrumentów słyszalnych na płycie były równie pełne i o dziwo jakby lepsze. A przecież bardzo rzadko się zdarza, aby wykonanie koncertowe było lepsze niż to studyjne. Po takim wydarzeniu jedyne, co mi przychodzi na myśl, to, że czasami warto pójść na oślep na dowolne wydarzenie kulturalne, na film, na spektakl, na koncert. Bez żadnych założeń, szczególnych oczekiwań i cieszyć się tym, co może się zdarzyć. W takim przypadku nawet ewentualne rozczarowanie będzie mniejsze. Ola Mazurkiewicz Grudzień 2010 | Generacja Tpl | 7
Wszechnica Teatralna Wszechnicowa (od)nowa Realizowany przez Teatr Polski we Wrocławiu od września 2008 roku projekt Wszechnica Teatralna zmienia formułę, by być jeszcze bardziej przyjaznym dla swoich słuchaczy.
Już od nowego roku proponujemy jeden stały termin spotkań zawsze drugi czwartek miesiąca*, godzina 17:00 oraz nowy, niezwykle atrakcyjny stały pakiet
wykład + spektakl Przed wybranymi spektaklami repertuarowymi Teatru Polskiego badacze nowych zjawisk we współczesnym teatrze będą przybliżali najciekawsze tendencje teatralne w oparciu na konkretnych spektaklach. Dla grup zorganizowanych (15 osób) bilety na spektakle można kupić z 40% zniżką. Uwaga – dla opiekunów grup (1 osoba na 15 uczniów) bilety na spektakl GRATIS!
13 stycznia 2011 r. (czwartek)
Wykład Rafała Węgrzyniaka: Adaptacja w teatrze Spektakl Kuszenie cichej Weroniki w reżyserii Krystiana Lupy (bilet w cenie 19 zł)
3 lutego 2011 r. *(wyjątkowo pierwszy czwartek miesiąca)
Wykład Marzeny Sadochy: Teatr postdramatyczny Spektakl Szosa Wołokołamska w reżyserii Barbary Wysockiej (bilet w cenie 24 zł) Grupy zainteresowane rezerwacją pakietu na styczeń i luty 2011 roku proszone są o kontakt na adres m.kuzmiak@teatrpolski.wroc.pl lub pod numerem telefonu (71) 316 08 17. Pozostałe pakiety w kolejne drugie czwartki miesiąca w okresie od marca do czerwca 2011 roku: Wykład Jolanty Kowalskiej: Przepisywanie klasyki + Hamlet w reżyserii Moniki Pęcikiewicz Wykład Piotra Rudzkiego: Dramaturg w teatrze + Lalka w reżyserii Wiktora Rubina Wykład Anny R. Burzyńskiej: Muzyka w teatrze + Sprawa Dantona w reżyserii Jana Klaty Wykład Beaty Guczalskiej: Współczesne aktorstwo + Samsara Disco w reżyserii Agnieszki Olsten Dokładną kolejność podamy już wkrótce na stronie www.wszechnica.teatrpolski.wroc.pl oraz prześlemy drogą e-mailową. Na wszystkie wykłady w ramach projektu Wszechnica Teatralna wstęp wolny!
„1212 Generacja Tpl”
8
| Generacja Tpl | Grudzień 2010
generacjatpl@teatrpolski.wroc.pl Redakcja: Milada Świrska, Katarzyna Lebiedzińska, Karolina Babij, Joanna Witkowska, Aleksandra Mazurkiewicz, Paweł Zaręba Grafika: Dawid Krawczyk