7Gates-36 | 2014

Page 1

99,9 % DEATH � BLACK

METAL MEGA-SIN

C Antigama Broken Hope Burzum Falkenbach Immolation Massacre Morbus Chron Phlebotomized Vampire Zemial C

nr 36

C 01/2014 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

C

issn 16643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




C od redakcji Old is dying, the new will be born! „Co tu się dzieje? W imię ojca i syna… Zmiany, zmiany, zmiany” – pozwalając sobie na rozpoczęcie cytatem z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Stanisława Barei, już spieszymy z wyjaśnieniami. Wraz z poprzednim numerem „7 Gates” zapowiadaliśmy, że coś umrze, by coś mogło się narodzić, tak więc oddajemy w Wasze ręce mocno przemeblowany #36, który „odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest magazyn na skalę naszych możliwości. Wy wiecie, co robimy tym numerem? Otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy, to nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo. I nikt nie ma prawa się przyczepić. Bo to jest magazyn społeczny, w oparciu o sześć (sześć, sześć) instytucji, który sobie zgnije, do jesieni na świeżym powietrzu. I… co się wtedy zrobi? Protokół zniszczenia”. A tak już na zupełnie poważnie, odchodząc od zapożyczeń z autora komedii „Miś”, mamy nadzieję, że tym solidnie przewietrzonym numerem otwieramy oczy niedowiarkom, jednocześnie zamykając im usta. To jest nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo. I oczywiście, że macie się prawo przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego (redakcja@7gates.org) lub na naszym profilu fb (www.facebook.com/7gates.megasin). Jednak nie w kwestii raportu z wytwórni, bo tu już jest w przygotowaniu blackmetalowy, totalnie podziemny cios. W oparciu o 666 instytucji, oczywiście, że zgnijemy, do jesieni na świeżym powietrzu… ale letnich festiwali, na które sami się wybieramy, więc piekielnie gorąco zapraszamy i Was. A jedyny protokół zniszczenia, jaki zrobimy, to alkoholowy, bo już we wrześniu wracamy z jeszcze lepszym #37, a pod koniec grudnia z kolejnym, by w 2015 roku na dobre wrócić do rytmu kwartalnika. Co w #36? Nie ma co powielać spisu treści, więc, kto ma oczy, niechaj czyta, kto ma uszy, niechaj słucha!

A Mariusz »ManieK« Wójkowski & 7G Crew

Kolejny 37. numer Waszego magazynu już we wrześniu.

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Lady M. Marcin »Mythrone« Setlak Rafał »Tymothy« Maciorowski Wiesław Czajkowski Adam »Joseph« Stodolny

stała współpraca

Berith, Dzeus, Eva G, grzech, Krzysztof Nowak, Michał Żagliński, Paskudek, Skowron, Vulture, W., W.A.R.

wolni strzelcy

Adam »Agares« Oronowicz, Adam Piętak, mgr Agresja, Azazel, Doominator, Filip »Smutny« Szyszkowski, Nemezis, ParaBellum, Shadow, Skowron, s’thrash’er, Tromm, Mao (Chiny Ludowe), Młody (Australia), Nordra (Norwegia)

okładka

Karl Erik Stellan Danielsson — Watain

wydawca

Management, Tarnów Opolski

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

p&j Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (7G) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów.

Numery archiwalne 7gates dostępne są na hellshop.eu 4 C 7g C nr 36 C 01/2014

C

Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin


C spis treści 04 Od redakcji 05 Spis treści 06 Newsy 08 Watain † 12 Anthem 14 Antigama 16 Ophis 17 Warfather 18 Massacre † 22 Chaos Synopsis 24 Phlebotomized 30 Broken Hope 34 Burzum † 36 Feto In Fetus 38 Immolation 44 Zemial 48 Polluted Inheritance 50 Arkona † 52 Vampire 54 ¶ Recenzje 62 Fast to the Blast – Accomplice Affair – Monstraat – Solothus

64 Different State 66 Falkenbach 68 Stilla † 70 Into The Pandemonium – Nasty Crüe

74 Dark Descent Records – Corpsessed – Lantem – Lie in Ruins – Maveth

80 Nattfog 82 Morbus Chron 84 Evil Machine † 86 Woods of Desolation

08 ⁄

WATAIN

(...) Jeśli chodzi o mnie, to krzyż Watain na stringach znaczy tyle samo, co krzyż Watain wytatuowany na czyimś przedramieniu. (...)

18 ⁄

MASSACRE

(...) Podczas tej sesji w studio była jakaś dziwna siła, która wszystko nam wyłączała i odłączała. Każdy.... (...)

34 ⁄

BURZUM

(...) Ten materiał powstał podczas upadku norweskiego black metalu, kiedy wszystko zaczęło obracać się w… gówno. (...)

50 ⁄

ARKONA

(...) ... Arkona nigdy nie była zespołem ns. Ani jeden nasz tekst nie nawiązuje w najmniejszym stopniu do ns. (...)

68 ⁄

STILLA

(...) ... Stilla w żaden sposób nie ma nic wspólnego z nordycką mitologią, więc nie ma sensu, żebym odwoływał się do tego w jakikolwiek sposób. (...)

84 ⁄

EVIL MACHINE

(...) Płyta „War in Heaven” była robiona na żywioł, spontan i Gorzką Żołądkową. Teraz do tych składników dodamy... (...)

5


C newsy 12 maja br. na wskutek upadku ze schodów we własnym domu zmarł Hans Rudolf Giger (74), surrealistyczny twórca legendarnej postaci Obcego, a także autor wielu okładek metalowych zespołów, które korzystały z jego biomechanicznego stylu – m.in. Atrocity „Hallucinations”, Bloodbath „Traumatic Memories”, Carcass „Heartwork”, Celtic Frost „To Mega Therion”, Danzig „Danzig III How the Gods Kill”, Edge of Sanity „The Dead”, Triptykon „Eparistera Daimones”, „Melana Chasmata”. Norwescy blackmetalowcy z Mayhem zadedykowali swoją europejską trasę Gigerowi. C Ikona technicznego death metalu, Origin, wyda swój najnowszy album zatytułowany „Omnipresent” 4 lipca nakładem Agonia Records w Europie (8 lipca w Ameryce Północnej nakładem Nuclear Blast). Za okładkę albumu odpowiedzialny jest Colin Marks (Nevermore, Kataklysm, Exodus). „Omnipresent” to pierwszy studyjny album nagrany z wokalistą Jasonem Keyserem (ex-Skinless). Do tej pory Origin funkcjonował jako trio, natomiast od czasu wydnia „Entity” (2011) Keyser regularnie koncertował z grupą. Oprócz Keysera, na „Omnipresent” usłyszymy znanego z Angelcorpse i Gorguts perkusistę Johna Longstretha, gitarzystę Paula Ryana oraz basistę Mike'a Floresa. Tak album opisuje zespół: „Nowa płyta to kulminacja 15 lat technicznego, brutalnego death metalu, który wykracza poza wszelkie definicje”. Krążek został nagrany w Chapman Recording Studio (usa) z udziałem producenta Roberta Rebecka oraz zmiksowany i zmasterowany pod okiem Colina Marstona w Menegroth – The Thousand Caves (Altar of Plagues, Krallice, Jarobe). C Karl Sanders zdradził, że Nile jest w trakcie komponowania następcy „At the Gate of Sethu”, robiąc sobie przerwę tylko przez wzgląd na trasę po Ameryce Północnej. Ma być precyzyjnie, z chirurgiczną czystością brzmienia, z brutalnym death metalem przemieszanym z egzotycznymi motywami i tekstami utrzymanymi w konwencji i mitologii starożytnego Egiptu – klasyka! C Moda na retro granie nie ustaje, więc znani panowie ze Szwecji postanowili zrobić ukłon w stronę hard rocka lat 70-tych i heavy metalu lat 80-tych pod szyldem The Dagger. Debiutancki album będzie zatytułowany tak samo jak nazwa zespołu, tworzonego przez Tobiasa Cristianssona / bas (Grave, ex-Dismember), Freda Estby’ego / perkusja (ex-Carnage, ex-Dismember), Davida Blomqvista / gitary (ex-Carnage, ex-Dismember, ex-Entombed) i Jani Kataję / wokal (Sideburn). Premiera 30 lipca, nakładem Century Media Records. C Jeżeli jesteśmy przy niemiecko-szwedzkiej kooperacji, to wszystko wskazuje na to, że opera mydlana związana z najnowszym albumem Entombed wreszcie dobiegła końca. „Back to the Front” ukaże się 5 sierpnia dzięki Century Media Records, ale pod szyldem Entombed a.d. Album został nagrany w ubiegłym roku w składzie: Lars Göran Petrov (wokal), Olle Dahlstedt (perkusja), Nico Elgstrand (gitara) i Victor Brandt (bas), a miał się pojawić już 29 października 2013 roku, jednak „nieprzewidziane problemy techniczne” spowodowały opóźnienie, zmianę nazwy oraz „ponad rok walki” – jak wspomina Petrov. Enigmatyczne problemy techniczne to nic innego, jak prywatne zatargi i wewnętrzne przepychanki między Petrovem, a Aleksem Hellidem (gitara). W sierpniu ub.r. Entombed z Petroven, ale bez Hellida zagrał koncert w Kolumbii. Hellid pogroził prawnikami, jeżeli jego byli koledzy z zespołu nadal będą nagrywać i występować na żywo pod nazwą Entombed. Sam z kolei pod tym szyldem m.in. wraz z Ulfem „Uffe” Cederlundem i byłym wokalistą Orvarem Säfströmem 1 lutego 2014 roku odegrali cały album „Clandestine” w towarzystwie 65-osobowej orkiestry i 40-osobowego chóru – tyle prania brudów, których Petrov nie chciał wyciągać na wierzch, ale same się wylały. Wracając do „Back to the Front” oprawą graficzną zajął się Zbigniew Bielak (Watain, Mayhem), a muzycznie ma to być powrót w rejony „Wolverine Blues”, „To Ride, Shoot Straight and Speak the Truth” i „Morning Star”. C Szwedzki Shining podpisał papiery z Season of Mist, zapowiadając na wrzesień tego roku prace nad 9 albumem, który ma się ukazać z początkiem 2015

6 C 7g C nr 36 C 01/2014

H.R. Giger (1940 – 2014)

roku. – Po długim okresie negocjacji i rozmów, które trwały 8 lat, zdecydowałem się udzielić Season of Mist przywileju wydania kolejnego albumu Shining. Ponownie zdecydowaliśmy się współpracować z Andym La Roque oraz zarejestrować płytę w Sonic Train. Kosztowało nas to bardzo wiele, ale tworzymy teraz fantastyczną konstelację, do której dążyłem od pierwszych dni narodzin mojego chorego dziecka prawie dwie dekady wstecz – pochwalił się lider Shining, Niklas Kvarforth. C Po tym jak na posadę basisty wrócił do Testament Steve DiGiorgio, etatowy wokalista zespołu Chuck Billy nie wyklucza, że Testament niedługo uderzy z nowym albumem w stylu „The Gathering” (1999), na którym za cztery struny szarpał właśnie Steve. – Właśnie pracujemy nad nowy materiałem. Powinien ukazać się na początku przyszłego roku. Nigdy nie zakładamy sobie, jak ma brzmieć następna płyta, ale wspaniale byłoby wrócić do tego, co zrobiliśmy na „The Gathering”, zwłaszcza gdy Steve wrócił do Testament – rozwiał wszelkie wątpliwości Chuck Billy. C Johan Hegg, wokalista deathmetalowych wikingów z Amon Amarth, spróbował swoich aktorskich predyspozycji, wcielając się w rolę wojownika o imieniu Valli w międzynarodowym filmie „Northmen – A Viking Saga”, którego europejska premiera odbędzie się 8 września. – Mitologia stojąca za dziedzictwem wikin-gów jest zakorzeniona we wszystkim, co robimy, więc to wspaniałe mieć możliwość być częścią „Northmen – A Viking Saga”. Zapowiada się wielka, epicka przygoda – cieszy się ze swojego udziału Hegg. Pod adresem frontmana Amon Amarth ciepłych słów nie szczędzi Ralph Dietrich, dyrektor generalny Ascot Elite Entertainment Group: –To zaszczyt mieć w naszych szeregach taką ikonę metalu, jak Johan Hegg. Muzyka Amon Amarth pokrywa się z doświadczeniami wikingów, które ożywają w tym filmie. C Premiera najnowszego albumu Opeth „Pale Communion” została przesunięta na 26 sierpnia br. (Roadrunner Records). Mikael Åkerfeldt, gitarzysta i wokalista zespołu nie ukrywa, że ma być melodyjnie jak na poprzednim albumie „Heritage”, i mimo że na początku brakowało weny twórczej, Opeth znalazł inspiracje na najnowszą

Shining

płytę w latach 70-tych i 80-tych C Sean Reinart i Paul Musvidal znani zarówno z Cynic, jak i z tego, że wraz z Death nagrali „Human” zdecydowali się na ostatnio modny coming out, oświadczając metalowemu światu, że są gejami. W sumie żadna nowość, bo Musvidal odkrył karty już w 1991 roku przed najbliższymi przyjaciółmi i rodziną, więc kto miał wiedzieć, ten wiedział. A niektórym przynajmniej się wyjaśniło, dlaczego ostatnio nagrania Cynic są takie „ciepłe”. C 10 marca br. Decapitated weszli do Hertz Studio w Białymstoku. Efektem tej wizyty ma być szósty, jeszcze niezatytułowany, album, który ukaże się we wrześniu nakładem Nuclear Blast. – Flirtujemy z różnymi tempa-mi, mieszaniem death metalu z grindcorem, a nawet atmosferą bliską black metalowi wraz z beatami na pograniczu groove czy klimatów stoner rocka. Jest także więcej nowoczesnych, rytmicznych rytmów, które są powrotem do klimatu „Organic Hallucinosis” – rąbka tajemnicy uchyla Wacław „Vogg” Kiełtyka. C Również Nuclear Blast wyda 11 sierpnia, 10-ty album austriackich death/blackmetalowców z Belphegor. Najnowszy materiał będzie zatytułowany „Conjuring The Dead” i podobnie, jak poprzedni „Blood Magick Necromance” został w Mana Recording Studios na Florydzie z Erikiem Rutanem jako producentem. Okładka została zaprojektowana przez dobrze znanego greckiego artystę Anthona Siro Setha, który tak się wypowiada o najnowszym froncie Belphegor: – Przerobiłem podstawowe zasady malarstwa renesansowego oraz energii wywodzącej się z chaotycznej skarbnicy podświadomości… i mamy okładkę „Conjuring The Dead”. – Spektakularna okładka, obraźliwe teksty, muzyka śmierci. 9 nowych dźwiękowych kolaży Belphegor są nowym wymiarem intensywności i dynamiki – wtóruje gitarzysta i wokalista Helmuth Lehner. C 30 maja ukazała się najnowsza płyta Vader „Tibi Et Igni” z okładką autorstwa Joego Petagno. – Joe jest legendą. Nie tylko dlatego, że stworzył logo Motörhead lub zapierające dech w piersiach dzieła dla wielu znakomitych albumów. Joe jest na szczycie przez cały czas, a jego wyobraźnie sięga samego dna piekła… To były wystarczające powody, by spytać się go o namalowanie „piekielnego ognia” do najnowszego materiału Vader. Zaakceptował to, co czyni mnie bardzo dumnym! – Peter wyjaśnił genezę kooperacji ze słynnym Petagno, który sam tak mówi o współpracy z polską legendą death/thrash metalu: – Oni byli na mojej liście kontaktów od wielu lat. Wreszcie nam się udało zrobić coś wspólnie, i to dla zabójczego albumu z bardzo adekwatnym tytułem „Tibi Et Igni”. C Tyskie Temple Desecration podpisało kontrakt z Iron Bonehead Productions. Nakładem niemieckiej wytwórni 27 czerwca ukaże się 12” minialbum „Communion Perished”. C

☛ HELLSHOP.EU

Prace Zørormr nad następcą wydanego w 2013 roku albumu „IHS” wchodzą w decydującą fazę. W czerwcu


płytą zajmie się Arek „Malta” Malczewski, któremu powierzono reamp, mix i master całości. Nowy materiał Zørormr jest zdecydowanie bardziej złożony i agresywny niż poprzednio. Na płytę trafi przynajmniej 9 kompozycji i być może 1 utwór bonusowy. Moloch do współpracy zaprosił kilku znakomitych muzyków, których personalia zostaną podane wkrótce. Śledźcie www.zorormr.net i www.fb.com/zorormr C Nowym nabytkiem Seven Gates Of Hell jest Det Gamle Besatt. Zespół dał się już poznać z mrocznej, aczkolwiek koncertowej strony. Nie jest tajemnicą, że pod ww. nazwą ukrywa się pierwszy skład Besatt. Miłośnicy polskiej sceny końca lat 80-tych będą wpiekłowzięci, bo Det Gamle Besatt najlepiej przyrównać do wczesnego oblicza Kat i Pandemonium. Premiera debiutu już 6 czerwca o godz. 6 rano. C Trwają prace związane z finalizacją umowy między Seven Gates Of Hell, a Blackhorned Saga. Wiadomo już, że efektem tych prac będzie nowy album zatytułowany „Setan”. Nowa płyta jest kontynuacją kierunku obranego na poprzednich dwóch wydawnictwach (zwłaszcza „Broken Messiah” wydanego w 2010 roku przez Drakkar Productions). C Brutaliści z Ferosity w barwach Let It Bleed Records. Po 5 latach milczenia Ferosity powraca z najbardziej brutalnym krążkiem w swojej dyskografii. Album zatytułowano „Blasphemous Verses” i zawiera 10 premierowych utworów. To prawdziwy Rytuał pełny Krwi, Cierpienia i Śmierci! Premierę „Blasphemous Verses” zaplanowano na 06.06.2014. C Po bardzo dobrze przyjętym „Wave of Cold” Black Blood Of The Earth zapowiada zdecydowanie dłuższy krążek. Prace trwają, więcej informacji wkrótce. C Dira Mortis jest już na etapie nagrania wersji roboczej nowego albumu. Jak zapowiadają muzycy: „jeżeli wszystko pójdzie dobrze, płytę nagramy w sierpniu, a na albumie znajdzie się 5 lub 6 utworów plus intra Łukasza „Zeniala” Szałankiewicza”. W międzyczasie prawdopodobnie ukaże się limitowany cd z wczesnymi nagraniami zespołu wzbogacony o fragmenty koncertu „Goat Horns” dla poszkodowanych w wypadku muzyków Blaze of Perdition. C W szeregach Norylsk nadszedł czas na następcę „Political Pollution”. Oto, co mówią muzycy tego zespołu: „Przez ostatnie kilka miesięcy zamknęliśmy się w sali prób i tworzyliśmy nowe utwory na naszą drugą płytę. Było ciężko, było ciekawie, szybko i brutalnie... ale udało się. Praca zakończona, materiał gotowy. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, pod koniec wakacji, bądź wczesną jesienią wejdziemy do studio. Po sesji nagraniowej planujemy pokazać się na koncertach, promując nowy materiał. Prawdopodobnie uda nam się również zagrać kilka koncertów za granicą. Projekty okładki, nowej koszulki i tytuł płyty są gotowe, więc mamy nadzieję, że nowy materiał będzie szybko wydany. Stay grind”. Więcej informacji na www.norylsk.q4.pl i www.fb.com/norylsk C

☛ ARACHNOPHOBIA Records

15 czerwca ukaże się drugi album Genius Ultor zatytułowany „Nic co boskie nie jest mi obce”. Płyta z pewnością będzie olbrzymim zaskoczeniem dla tych, którzy dobrze znają debiutancki „Dzień Nocy”. Nowy materiał zespołu zionie surowizną, wściekłością i zezwierzęceniem. „Nic co boskie nie jest mi obce” zostanie wydany w tradycyjnym pudełku typu jewel case. Za oprawę graficzną odpowiada basista zespołu: Ataman Tolovy. C Na wrzesień Arachnophobia Records zapowiada premierę czwartego albumu lubelskich pagan blackmetalowców z Abusiveness, jednego z najstarszych obecnie zespołów blackmetalowych w kraju. Partie perkusji i część gitar została już nagrana i można z całą pewnością stwierdzić, że będzie to najbardziej bezkompromisowy i najlepszy materiał w ponad dwudziestoletniej historii Abusiveness. C Przełom 2014 i 2015 roku przebiegać będzie w Arachnophobia Records pod znakiem płyty winylowej. Na jesieni ukaże się winylowa edycja znakomicie przyjętego debiutu Odrazy, tj. „Esperalem tkane”. Chwilę później światło dzienne ujrzą 12” minialbum Holodomor – „Témoignages de la Gnose Terrestre” (w pierwszej połowie roku ukaże się po raz pierwszy nakładem Third

Eye Temple limitowany, oficjalny wzór koszulki, ściśle nawiązujący do debiutanckiego mcd) oraz debiutancka płyta Thy Worshiper sprzed osiemnastu lat tj. „Popiół (Introibo ad Altare Dei)”. Dokładne terminy nie są jeszcze ustalone. C

☛ Old Temple

Druga odsłona Old Temple Magazine w przygotowaniu! Prawdopodobnie 96-100 stron w języku polskim pełnych mroku, nienawiści, bluźnierstwa i kontrowersyjnych tematów. Nakład 1000 kopii. Obszerne wywiady z podziemnymi zespołami: Trauma (Polska), Call Ov Unearthly (Polska), Genital Putrefaction/Nebiros (Niemcy), Suffering (Polska), Svartalfar (Polska), Alcoholic Rites (Ekwador), Swarost (Polska), Wishmaster (Polska), Offence (Polska), Diabolicon (Polska), Sacrofuck (Polska), Terror Tactic/Enslavement (Polska)… i jeszcze nie koniec. Oczywiście recenzje relacje z koncertów. Podobnie jak przy poprzednim numerze, szykuje się całkowite oddanie stylistyce podziemnej przez swoją czarno-białą kolorystykę. Za okładkę ponownie odpowiada Vilu z Kratherion. Skład – Alkoholic Kommando Sosnowiec. C

nr 37

C 02/2014 C

☛ Mad Lion Records

Mad Lion Records jest dumny z faktu, że na pokładzie powitał nową załogę – zespół Offence! Pod sztandarem Szalonego Lwa ukaże się 6 czerwca debiutancki album „Rape Anger War”, na który składać się będzie 9 superkompozycji utrzymanych w klimatach Asphyx, Entombed czy też wczesnego Death. Strzeżcie się! C

☛ Pagan Records

14 kwietnia 2014 wyszedł trzeci album poznańskiego Bloodthirst „Chalice of Contempt”, którego premiera zbiegła się z 15-leciem istnienia zespołu. Płyta została nagrana w Left Hand Sound w Poznaniu, a zmiksowana i zmasterowana przez Nihila w Czyściec Studio. „Kielich Pogardy” to bez wątpienia najbardziej dojrzały i zarazem wściekły album w karierze poznańskiego trio. Perkusyjne kanonady, ostre jak żyleta gitarowe riffy oraz plujący jadem na wszelkie świętości wokal z pewnością zadowolą wszystkich miłośników klasycznej w formie ekstremalnej muzyki spod znaku sczerniałego thrash metalu, lecz skomponowanej, zagranej i wyprodukowanej według dzisiejszych standardów. Mniej oczywistych wpływów, a dużo, dużo więcej Bloodthirst. C

mayhem

☛ Selfmadegod Records

Zespół Incarnated (Bartosh – perkusja, Thomas – gitara, Pierścień – wokale, gitara, bas) powraca z nowym albumem po 8 latach! Deathmetalowi weterani z Białegostoku zaatakowali 15 maja najnowszym materiałem „Try Before Die”. Następca wydanego w 2006 roku „Pleasure Of Consumption” został nagrany w 2013 roku w należącym do zespołu Bloodline Studio. Za produkcję odpowiedzialny jest lider zespołu Robert Pierściński. Najnowsze dzieło to dziewięć utworów nieustającego i ciężkiego death metalu w stylu wczesnego Hypocrisy ( „Penetralia”), Nirvana 2002, Nihilist i Vomitory. Przygotujcie się na 30-minutową dawkę intensywnego i bezkompromisowego grania w starym dobrym stylu! C Brutal Blues podpisał właśnie papiery na wydanie debiutanckiego minialbumu w Selfmadegod Records. Brutal Blues to grindowy duet z Norwegii stworzony przez Steinara (Psudoku, Parlamentarisk Sodomi, BxSxRx) i Andersa (Blodsprut, Moha!, Noxagt, Ultralyd). Muzyka zespołu to nowoczesny i surowy grindcore dla fanów ww. zespołów. Próbkę twórczości szalonych Norwegów można sprawdzić słuchając utworu „Rett” dostępnego na stronie SoundCloud oraz na oficjalnym profilu YouTube wytwórni Selfmadegod Records. Debiutancki materiał nagrany został w legendarnym norweskim Rifferiet i zmiksowany przez Andersa. Oprawę graficzną zaprojektował Steinar i Leon Tomatis. Premiera płyty wyznaczona została na 22 maja 2014 roku. Wersja winylowa ukaże się w Drid Machine Records (Norwegia) oraz Nerve Altar Records (usa). Pierwsze 150 sztuk ze specjalnym nadrukiem na pudełku dostępne będzie w sklepie internetowym Selfmadegod. Jako wsparcie nadchodzącego wydawnictwa Brutal Blues wyruszył na europejską trasę koncertową w drugiej połowie maja. Zespół pod koniec maja wystąpił także na czterech koncertach w Polsce u boku Antigamy oraz Rape on Mind w ramach trasy New Dimension Tour. C

7



watain! I właściwie powinienem skończyć już na tym jednym słowie, bo cóż można o nich więcej powiedzieć? Wszystko zostało już napisane i wypowiedziane, a może jednak nie?... ...Wraz z nowym albumem Szwedzi ukazują swoje nowe/stare oblicze. „The Wild Hunt” to już piąte pełnowymiarowe wydawnictwo skandynawskich diabłów i niech mnie bóg błogosławi, jeśli po raz kolejny nie namieszali na metalowej scenie. Zupełnie nowe podejście do oldschoolowego grania udowadnia, że płomień black metalu nadal trawi wnętrza niektórych ludzi. O inspiracjach, krucjacie i wielu innych tematach opowiadał „kapitan charyzma” Erik Danielsson (wokal & bas), a swoje trzy grosze dorzucili także Pelle Forsberg (gitary) oraz Håkan Jonsson (perkusja)!

Heil Satan! Minęło trochę czasu odkąd gościliście na łamach „7 Gates”. Co nowego? —Erik: Jak do tej pory był to długi i interesujący rok (2013 – dop. B.). W chwili obecnej jesteśmy na krawędzi, kiedy te wszystkie dręczące nas siły nareszcie eksplodują. Świt zagłady jest blisko nas! C Jestem świeżo po przesłuchaniu „The Wild Hunt”. Moje gratulacje za następny świetny album, ale muszę przyznać, że miałem pewne obawy, w końcu „Lawless Darkness” ustawiło poprzeczkę wysoko. —E: Jestem pewien, że wielu ludzi miało „obawy”, jeśli chodzi o ten album i wiem także, że wielu będzie miało „obiekcje”, co do tego wydawnictwa. Ja jednak nie jestem tym w ogóle zainteresowany. Nasi prawdziwi fani wiedzą, że Watain to coś nieprzewidywalnego i docenią to, jak bardzo zagłębiliśmy się w nasz świat z „The Wild Hunt”. Ten album jest dla tych, którzy chcą i są w stanie zrozumieć całokształt Watain, a nie dla tych, którzy polubili wybrany album z naszej przeszłości. Watain to wolny wilk, który wędruje gdzie chce i nikt nigdy nie będzie w stanie go okiełznać. C Powiedz mi coś o koncepcie „The Wild Hunt” i znaczeniu dla was tego tytułu, który zbliża was coraz bardziej do potężnego Bathory. Ha, ha, ha… —E: „The Wild Hunt” to tytuł, który chodził nam po głowie od dłuższego czasu. Pojawił się on nawet przed „Lawless Darkness”, ale dopiero teraz przyszedł odpowiedni czas na użycie go. Tytuł odnosi się do podróży Watain z mitologicznej perspektywy. Tytuł bazuje na naszej przeszłości, ścieżce ognia i chaosu, którą podążamy od 15 lat. Cały album może być postrzegany jako przekrój, spojrzenie wstecz na nasze początki, które doprowadziły nas do świtu holokaustu, którego właśnie teraz doświadczamy. „The Wild Hunt” to łowy wolności, podróż ku transcendencji, ścieżka bólu i zwycięstwa, którą każdy satanista musi przejść. C Widzę, że Watain nadal kroczy satanistyczną ścieżką, ale chyba nie zaprzeczysz, że dużo czerpiecie z „pogaństwa” (mam tu na myśli choćby „All That May Bleed” i okładkę do niego, osadzoną mocno w azteckiej stylistyce). Czy te wpływy to wynik waszych licznych podróży z Watain? —E: Satanizm posiada odnośniki w całej religijnej historii, zarówno pogańskiej, jak i nie. Prawie w każdym religijnym panteonie odnajdujemy archetypy tych samych mocy, które w zachodnim świecie nazywamy satanistycznymi. Jest wielce istotnym, aby pozwolić tym tradycjom zająć swoje miejsce w naszej pracy. Wszystkie są połączone z diabłem, który zajmuje centralne miejsce w świecie Watain. Zawsze byłem zafascynowany wizjami przedstawiającymi diabła oraz sposobami jego czczenia na przestrzeni wieków. Stwierdzenie, że pogaństwo ma coś wspólnego z tym wszystkim byłoby jednak nie na miejscu. Poganie byli tak nazywani, ponieważ istniejący wówczas system religijny chciał opisać ich jako coś diabolicznego, heretyckiego ze względu, iż nie oddawali czci chrześcijańskiemu bogu. Nie powinieneś jednak pozwalać, aby kościół dyktował ci, kto jest diabłem, a kto nim nie jest. Kiedy przyjrzymy się bliżej pogańskim tradycjom, zauważymy, że wiele z nich czciło te same tyraniczne formy, co chrześcijanie, ale zamiast nazywać je Jahwe, nazywały je swoimi imionami. Nigdy nie interesowało mnie pogaństwo tylko dlatego, że jest „przedchrześcijańskie”. Pozwalam, aby wiele religijnych inkarnacji wielkiego i nienazwanego chaosu przemawiało do mnie i czasami przekazuję te słowa dalej. „All That May Bleed” to znakomity tego przykład. C „The Wild Hunt” jest opatrzony bardzo specyficzną

okładką, inną niż te z przeszłości. Wygląda na to, że pewien polski skurczybyk doskonale rozumie świat Watain. Ha, ha, ha… Wiem, że wszystko na okładce posiada swoje znaczenie. Czy mógłbyś opowiedzieć o tej oprawie graficznej? —E: Okładka powstała, po raz kolejny, we współpracy z fantastycznym Zbigniewem Bielakiem. Myślę, że większość polskich metalowców już poznała tego geniusza. Chcieliśmy, aby front był mroczny i poważny, a nie żeby to była klasyczna „metalowa” okładka. Coś bardziej w stylu starych malowideł. „The Wild Hunt” to bardzo poważny koncept i tak powinien być oddany w pracy graficznej. To, co możesz zobaczyć na okładce to rzeczy, które kolekcjonowaliśmy i zabraliśmy na nasze dzikie łowy. Nie powinny być rozpatrywane jako obiekty, ale raczej jako idee, symbole. Symbolika jest ogromna, każdy przedmiot posiada swoje głębokie znaczenie, ale także kolory, materiały czy umieszczenie ich w odpowiednim miejscu odgrywają istotną rolę. Wolimy jednak, aby każdy, kto kupi album rozwikłał to samemu. C Na płycie jest wiele „akustycznych” partii, jeśli można je takimi nazwać. Zaczęliście tworzyć te muzyczne ornamenty na „Sworn to the Dark”. Uwa ż a sz , ż e l epiej jest kreować tę mroczną a t m o s f e r ę p r z y u ż yc i u g i t a r a k u s t yc z nyc h , aniżeli syntezatorów? Nie przypominam sobie, aby Watain kiedykolwiek sięgał po klawisze. Tak na marginesie, czy w „Night Vision” słyszę akordeon? Cholernie nietypowy instrument, jak na muzykę metalową. —E: Kiedy tworzysz obraz, masz paletę kolorów do użycia i niektóre po prostu wykorzystujesz częściej niż inne. Gitary akustyczne, których czasem używamy to po prostu odmienny kolor. Pianino to jeszcze inna barwa, a akordeon kolejna. Czuliśmy potrzebę użycia tych właśnie kolorów/instrumentów i tak zrobiliśmy. Być może niektóre nie są typowymi instrumentami dla metalu, ale Watain to nietypowy zespół. C Jeśli już jesteśmy przy temacie akustyków, „They Rode On”, prawdopodobnie wszyscy pytają cię o ten utwór, ale powiedz mi, co pchnęło cię do napisania go? Być może to tylko moja opinia, ale słyszę tu mocny wpływ późnej twórczości Quorthona czy też Fields of the Nephilim. Właściwie ten numer mógłby się zacząć w momencie zakończenia „Waters of Ain” z „Lawless Darkness”. Czy mnie słuch nie myli i pobrzmiewają tam kobiece wokale? —E: „They Rode On” to utwór o naszej pielgrzymce, naszej krucjacie. Opisuje melancholię i uczucie alienacji, które stale towarzyszy życiu religijnego nomady. To utwór o determinacji i walce, pokonywaniu wszelkich przeciwności, porzucaniu wszystkiego, co cię otacza na rzecz tego jedynego prawdziwego celu. Jeźdźcy z tego utworu są wiedzeni przez świętą sprawę i nie zawahają się wyruszyć w nieznaną ciemność za horyzontem. Na końcu utworu pojawia się męski oraz żeński wokal z pytaniem: „Could you have rode there with them?” Czy posiadasz wszystko, co trzeba, aby wyruszyć w ciemność? Czy zrobisz to sam? Męski wokal dobiegający z prawego kanału odpowiada „nie”. Mężczyzna wraz z prawą stroną reprezentują tutaj stagnację, strach i słabość światłych religii. W lewym głośniku, żeński wokal, odpowiada „tak”. Ona reprezentuje ścieżkę lewej ręki, dzikiego i wolnego ducha, rasę węża. C

z pierwszych albumów Metalliki. Od jakiegoś czasu Watain jest i był endorserem Dean Guitars, co sądzisz o tym sprzęcie? —Pelle: Nie jestem jedynym fanem Metalliki w Watain, więc może dlatego słychać tu pewne naleciałości. Tak, indosowaliśmy Dean Guitars. Świetny sprzęt i naprawdę bardzo nam pomógł. Lubię tę firmę, ale obecnie związani jesteśmy z ESP Guitars i to są dopiero gitary! Ja używam ESP-Standard Explorer (wersja 2012). Bardzo solidna, wysokiej jakości gitara, łatwa w ograniu i z naprawdę dobrym brzmieniem. Metallica używa ESP! C Jeśli jesteśmy już przy Metallice, wiem, że jesteś ich fanem (jak widać w niejednym numerze Watain). Co sądzisz o nowej Metallice? Wiem, że James Hetfield ma dobr y gust muzyczny, słuchając Trivium, Satyricon, Ghost, Watain, etc. Myślisz, że kiedykolwiek nagrają jeszcze tak dobry album, jak „Ride the Lightning”? —P: Chyba przegapiłem fakt, że słucha Watain. Najwidoczniej nadal ma ogniste, chaotyczne i mroczne serce do muzyki (Watain, Ghost). Hm... Nowa Metallica... Na pewno jest lepsza niż „St. Anger”, ale i tak jest to dalekie od tego, czym Metallica jest dla mnie. Myślę, że większość zrozumie, o co mi chodzi, tak więc nie mam nic do dodania w tym temacie. „Ride the Lightning” dwa? Nie, raczej nie będzie już takiego albumu, ale nadal w nich wierzę. C Z każdym kolejnym albumem penetrujecie z Watain coraz to nowe muzyczne płaszczyzny, ale zaplecze nadal pozostaje blackmetalowe. Myślisz, że pewnego dnia drastycznie zmienicie styl np. na death metal albo heavy? Czy black metal zaspokaja twoje potrzeby, jeśli chodzi o Watain? Wiele zespołów z biegiem lat przestaje nazywać swój styl black metalem, tworząc własne nazwy, więc czy nadal postrzegasz Watain jako zespół blackmetalowy? —E: Oczywiście, Watain nadal jest zespołem blackmetalowym. Od samego początku podkreślaliśmy, że black metal jest definiowany poprzez swój rel i g i j ny i du ch ow y a s p ek t , a n ie, o k re ś l o ny image. Watain to zespół satanistyczny, a to czyni go blackmetalowym. Nawet dziecko powinno to zrozumieć. Niestety, w dzisiejszych czasach ten t e r m i n je s t myl n ie i nt e r p re towa ny, i dl at e go cały gatunek jest błędnie rozumiany od jakichś 20 ostatnich lat. W mainstreamie dzieje się to przede wszystkim przez gówniane zespoły, które pozują, jak klauny i nie mają żadnego związku z piekielnymi mocami, których black metal wymaga. W podziemiu natomiast, dzieje się to za sprawą gówniarzy, którzy sądzą, że pisanie na forach czy tworzenie gównianych podróbek Blasphemy jest ważniejsze, aniżeli fanatyczne oddanie samemu black metalowi. Watain przejmuje tron black metalu i nareszcie, ponownie, pojawia się zespół, który reprezentuje black metal tak, jak się powinno to robić, z całym satanistycznym splendorem, płonącymi oczami, chaosem, otwartymi grobami, bronią i nożami wycelowanymi we wszystkich kierunkach. Dość pieprzenia głupot! C „The Wild Hunt” to chyba najbardziej wysublimowany numer, jaki kiedykolwiek stworzył Watain. Słychać, że duch Bathory nadal was prześladuje. Ha, ha, ha… —E: To w istocie naprawdę bardzo specjalny utwór

Pelle, każdy kolejny album przynosi coś nowego, jeśli chodzi o gitary. Na „The Wild Hunt” można usłyszeć hiszpańskie zagrywki. Słyszę, że jesteście mocno zainspirowani heavy metalem. Gitary brzmią, jak

9


klimatu, chyba nawet bardziej niż na poprzednich albumach. —E: Ten utwór jest o „zwariowanej” tematyce, o płonącym świcie, który następuje po długiej i ciemnej nocy duszy. To magiczny początek i wszystko, czego dotknie jego światło zostanie przemienione w coś nowego. To redefinicja wartości, rewolucyjna koncepcja lucyferiańskiego buntu, który ma miejsce nie tylko w tym świecie, ale także w duszy każdego człowieka. Ten proces jest połączony z wieloma cudownymi i odmiennymi stanami, przez co sam utwór staje się bardzo zróżnicowany i magiczny. C

i „wysublimowany” to bardzo dobre określenie dla niego. Jestem bardzo zadowolony, że jest to właśnie numer tytułowy, ponieważ odgrywa on dla mnie szczególną rolę na tym albumie, zarówno muzycznie, jak i w warstwie tekstowej. Ten utwór to odbicie naszej podróży, naszych mrocznych początków oraz wiecznego płomienia, który czyni nas tym, kim jesteśmy. Bathory odegrał oczywiście znaczącą rolę w życiu każdego z nas i nie jest dziwnym fakt, że część naszej muzyki posiada odcień tego wspaniałego zespołu. C Od czasu „Rapid Death’s Curse” mocno się rozwinęliście jako twórcy oraz muzycy. Jak ważne są dla was umiejętności muzyczne? Tylko mi nie mów, że nie ćwiczycie na swoich instrumentach. Oczywiste jest to, jak bardzo Pelle i Håkan dojrzali jako muzycy. Od surowego black metalu po momentami heavy metal. —E: Mieliśmy po 16 lat, kiedy zakładaliśmy ten zespół. Upłynęło już 16 lat od tamtego czasu. Oczywiście, że rozwinęliśmy się na przestrzeni lat, bo przecież nie jesteśmy niedorozwojami. Umiejętności grania na instrumencie to jedno, a pisanie utworów to drugie. Watain zawsze eksplorował swój świat ciemności, podążał w nieznane, ucząc się coraz więcej. Muzyka jest narzędziem w naszych rękach, dlatego im bardziej zagłębiamy się w nasz świat, tym więcej się uczymy i tym bardziej zmienia się nasza muzyka. Ten proces nazywa się ewolucją i jest to, niestety, obcy temat dla wielu ludzi, ale oznacza to ni mniej ni więcej, że podróżujesz zamiast tkwić w jednym miejscu. C Håkan, muszę przyznać, że z albumu na album perkusja w Watain jest coraz ciekawsza. Masz jakichś muzycznych mentorów? Jesteś naturalnym talentem, czy efektem ciężkiej pracy? Pamiętam, że na Brutal Assault miałeś jakąś kontuzję nogi, a mimo to zagrałeś świetny koncert. —Håkan: I to, i to. Posiadam najlepszy gust muzyczny, jaki kiedykolwiek istniał. Mimo wszystko jest różnica pomiędzy feelingiem, a występami na żywo w sposób, jaki sobie tego życzysz. Przed Brutal Assault ja i Pelle odbyliśmy mały wrestlingowy sparing w busie jadącym 160 km/h. Moja noga utkwiła pod siedzeniem busa, a Pelle skoczył na mnie. W dziwny sposób moje kolano obróciło się o 45 stopni i, niestety, odnowiła się stara kontuzja. Trochę bolało. Kiedy obudziłem się dzień później, nie mogłem chodzić na prawej nodze. Moje kolano było cholernie spuchnięte. Wysłali mnie i Kolgrima do szpitala, gdzie odessano z mojego kolana 300 ml krwi. Musiałem chodzić o kulach przez cały tydzień, ale show okazał się lepszy niż myślałem, że będzie tamtego dnia. C Erik, który utwór z nowego albumu jest twoim ulubionym? —E: Obecnie jest to „Holocaust Dawn”. Ten utwór jest dla mnie naprawdę bardzo ważny. C Muszę przyznać, że akurat „Holocaust Dawn” to bardzo pokręcony utwór. Niektóre partie zabierają słuchacza do jakiegoś popiep r z o n e g o, p r z e r a ż a j ą c e g o l u n a p a r k u , a l e p o s i a d a o n t e ż Ne p h i l i m ow s k ą a t m o s f e r ę . Na „The Wild Hunt” postawiliście na stworzenie

10 C 7g C nr 36 C 01/2014

Pomówmy przez chwilę o samym Watain. Od „Lawless Darkness” Watain stał się w moich oczach swoistą instytucją. To jest, jak z Behemoth czy też Dimmu Borgir i nie mam zamiaru tu porównywać Watain do Norwegów. Chodzi mi o fakt utrzymywania wszystkiego na najwyższym poziomie. Czy nadal pozwalacie sobie na pewną dozę „bezprawia” w swoich działaniach, czy też wszystko jest zaplanowane w najmniejszych szczegółach? ­— E: Ha, ha, ha… Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo chaotyczny jest ten zespół, ale chaos działa na naszą korzyść. Dlatego ludzie widzą silną i twardą, stalową powierzchnię. Świątynia Watain została wzniesiona ku czci naszych bogów, w podzięce za ich błogosławieństwo oraz przed majestatem ich złowrogiej łaski. To, co dzieje się wewnątrz świątyni jest naszą sprawą i nie dzielimy się tym z ludźmi. Wyjątkiem są tu nasze wydawnictwa czy też koncerty, które to można rozpatrywać, jak otwarte okna do naszej świątyni. Oczywiście, trzeba być inteligentnym i wiedzieć, jak budować solidne rzeczy, ale najważniejsza jest tu motywacja duchowa, a nie przyziemna. Watain jest wiedziony świętym ogniem, i dlatego tak gwałtownie się rozwija. C Watain to przede wszystkim Szatan i Lucyfer, ciemność, chaos, ale, czy nie uważasz, że ludzie zapomnieli już o waszym silnym przesłaniu? Czy nie uważasz, że dla wielu Watain stał się ważniejszy od samego Lucyfera? —E: Szczam na ludzi! Jeśli są zbyt ślepi i nie dostrzegają mocy, które rządzą tym zespołem to ich problem, nie nasz. Te moce są tam, czy to się komuś podoba czy też nie, i zmaterializują się! Robimy to dla samych siebie i naszych bogów, a nie dla ludzi. C Co sądzisz o całym zapleczu Watain, mam tu na myśli cały merchandise, itp.? Nie zrozum mnie źle, ale czy stringi z logiem kapeli albo śpiochy dla dziecka to już chyba, kurwa, przesada. Czy kontrolujecie wszystko, co dzieje się pod nazwą Watain? Może Varg Vikernes miał jednak rację, twierdząc, że black metal n i e p ow i n i e n b r n ą ć t a k b a r d z o w s t r o n ę rock’n’rollowego świata? W wywiadach podkreślasz, że Watain stara się sprawić, by black metal był brany bardziej na poważnie, ale tego typu akcje, jak powyżej chyba tworzą z tego jeden wielki cyrk. —E: Oczywiście jesteśmy bardzo ostrożni w wyborze miejsc, gdzie pojawia się logo Watain i sposobu, w jaki ludzie się nim posługują. Nasze symbole są święte i tak powinny być traktowane. Co robią inne zespoły totalnie mnie nie interesuje. Jeśli chodzi o mnie, to krzyż Watain na stringach znaczy tyle samo, co krzyż Watain wytatuowany na czyimś przedramieniu. Następnym towarem będą dziecięce śpiochy z napisem „Raped by Watain”. (Oj, bo uznam, że zostałeś pan fanem księży – dop. B.) C Wszystkie te dzieciaki podążają za tobą, jak za swoim mentorem. Nie korciło cię, żeby wykorzystać swoją pozycję i zmienić świat. Ha, ha, ha… —E: Nie. Nie interesuje mnie świat. Preferuję ludzi silnych i myślących. C W okultyzmie silny nacisk kładzie się na pamięć o tym, z czym ma się do czynienia. Pamiętam, że kiedyś powiedziałeś, iż niektóre zespoły są „błogosławione” przez diabła. Uważasz, że Watain nadal należy do tego grona? Czy czujesz czasami spojrzenie, które obserwuje każdy twój krok? Nie mam tu na myśli fanów. —E: Im bardziej się zagłębiamy w ten świat, tym jego obecność staje się silniejsza. Ludzie muszą sobie uzmysłowić, że kiedy oni siedzą w fotelach, czytając o naszym życiu, my naprawdę robimy to wszystko. Widzimy rzeczy, doświadczamy ich. Kopiemy dalej, głębiej. Jeden rok w świecie Watain to prawdopodobnie dziesięć lat życia zwykłego człowieka. Postarzeliśmy

się, ale i bardzo zmądrzeliśmy. Nie martwcie się jednak, dzieci, nadal tu jesteśmy, aby niszczyć wasze życie. C W utworze „The Child Must Die” przedstawiasz dość brutalną perspektywę dla rasy płomieni. Czy jesteśmy tu tylko po to, by zginąć? Co konstruktywnego/ dekonstruktywnego dla mrocznych bogów może przynieść śmierć ich dzieci? Nie lepiej rozpocząć „Dzikie Łowy”? —E: Myślę, że totalnie błędnie zinterpretowałeś ten tekst, ale to, że masz własne zdanie jest jak najbardziej w porządku, ponieważ sam utwór jest bardzo kompleksowy i mierzy się z wieloma bardzo ważnymi tematami. Przede wszystkim, jest to numer o konieczności ofiary. Musisz zabić, aby stać się żywym. Musisz cierpieć, aby osiągnąć transcendencję. Tekst posiada mocne odniesienie do biblijnego konceptu drogi krzyżowej, bolesnej ścieżki, która wiedzie do totalnego wymazania i, poprzez to, do świętego oświecenia. C Widzę, że, Set Teitan po raz kolejny jest odpowiedzialny za jeden z tekstów („Black Flames March”). Masz problem z adaptacją nie swoich liryków? —E: Jak widać nie, ponieważ robię to na każdym albumie. C Widziałem Watain już trzykrotnie i za każdym razem wasze makijaże są inne. Co one reprezentują? Set Teitan maluje swoją twarz na czerwono ku czci egipskiego boga, ale twój przypomina mi twarz Aarona Boone’a z filmu „Nightbreed”. —E: To zależy, z jakimi energiami mamy do czynienia danego wieczoru. Ludzie nie muszą wiedzieć więcej. C Pelle, widzę, że wspomagasz Unpure. Jak doszło do waszej współpracy? Kiedy możemy się spodziewać nowego albumu? Planujecie trasę z Unpure? —P: Rzeczywiście, wspomagam ich. Znam tych gości o d l at . Z o r ga n i z owa ł e m dl a n ich ko n c e r t w sali prób Watain (3 grudnia 2011). Okazało się jednak, że ich gitarzysta nie chce już z nimi grać, więc zaproponowałem, że zajmę jego miejsce i wyszło świetnie. H. Death z Degial także dołączył do nas na ten koncert i od tamtej pory kontynuujemy tę współpracę.


Na „Lawless Darkness” pojawili się goście, a jak ma się sprawa z „The Wild Hunt”? Pamiętam, że wspominaliście coś, że ten album zaszczyci sam Axl Rose? W „They Rode On” pojawia się kobiecy wokal, kto za niego odpowiada? —E: Nie, na „The Wild Hunt” nie ma gościnnych występów poza Anną Norberg, która zrobiła wokale do „They Rode On”. Wraz z braćmi Åhman (In Solitude) prowadzę wytwórnię DÖDA BARN (martwe/zabite dzieci w języku szwedzkim – dop. B.) i już niedługo wypuszczamy 7”ep z dwoma autorskimi utworami Anny. C

Nagraliśmy 4 utwory, z których 2 zostaną wydane jako 7”ep. Mamy nadzieję, że ukaże się to jeszcze w 2013 roku, albo na początku 2014 (Jeszcze się nie ukazała – dop. B.). Więcej informacji wkrótce. Na chwilę obecną nie mamy planów, jeśli chodzi o trasę (Unpure zagra 9 lipca 2014 roku w Kanadzie z Megiddo i Possession). Czas pokaże. Koncerty i festiwale w odpowiednim czasie. Kontakt Unpure: unpure@hotmail.se C Chciałbym zapytać o nazwę Watain. Oczywiście temat przewijał się już niejednokrotnie, ale moje pytanie brzmi, czy nie stoi ona w sprzeczności z waszym przekazem? Niektóre źródła podają, że Watain to germańska forma imienia Odyn, a z tego, co wiem Odyn = Marduk = JHWH = chrześcijański bóg? —E: Je s t e m z a s ko c z o ny ! Je ś l i uwa ż a s z , ż e wzi ęl i ś my n a z wę, z a k t órą sto i O dyn, musisz być z d r owo p i e r d o l n i ę t y ( Z d r o wo t o n i e, a l e pierdolnięty i owszem, a ciekawski jeszcze bardziej – dop. B.), o co cię nie podejrzewałem. Nie ma ż a d n e go h i s to r yc z n e go o d n o ś n i k a , ż e Wat a i n t o i m i ę O d y n a . L u d z i e w i d z ą Wo t a n i i c h zdegenerowane, alkoholowe, metalmóżdżki tworzą takie samo połączenie tych słów, jakie zrobiłoby 5-letnie dziecko. Robi mi się niedobrze! Watain to nazwa, której znaczenie kryje się w niektórych symbolach, używanych przez nas w ciągu trzech ostatnich lat. Jestem zdziwiony, że ludzie nie zgłębili jeszcze tego tematu. Znaczenie, które stanowi mocną antytezę Odyna i innych tyraniczno-stwórczych bogów, jest tam dostępne dla wszystkich, wypisane jasno i klarownie. WAT.AIN. Zrób językowe rozeznanie i zobacz, gdzie cię to zaprowadzi. C Wydanie specjalne „The Wild Hunt” zawiera 7”ep z utworem „XI”, napisanym przez Jona Nödtveidta i Set Teitena. To już 7 lat odkąd Jon połączył się z Chaosem. Jak czujesz się teraz, wykonując jego utwory? Czy nadal gracie covery Dissection? Co powiesz na temat książki, która powstaje o Jonie? —E: Zawarcie tego utworu na „The Wild Hunt” znaczy dla nas bardzo wiele. Niech ten numer przemówi sam za siebie. Jeśli chodzi o jakiekolwiek książki, to żadna

nie jest autoryzowana przez zespół i nie będę tego komentował. C Wasze ostatnie trasy były naprawdę długie. Jak ma się sprawa z trasą promującą „The Wild Hunt”? Planujecie wizytę w Polsce? Jeśli tak to, kiedy? —E: Rozpoczynamy światową trasę „The Wild Hunt” w Uppsali, naszym rodzinnym mieście. Nadchodzący rok spędzimy w trasie. Oczywiście planujemy odwiedzić Polskę w styczniu lub lutym. Bądźcie czujni! (To już musztarda po obiedzie, a Szwedzi wraz z Degial odwiedzili nasz kraj 14 kwietnia w ramach europejskiej trasy – dop. B.) C Czego możemy się spodziewać po tej trasie? Nowa scenografia? Rozumiem, że krew pozostaje obecna w waszym show. —E: Zobaczysz, jeśli przyjdziesz na koncerty. Wszystko, co mogę powiedzieć to, to, że nie będzie to przyjemne doświadczenie... dla nikogo. C Rok 2012 przyniósł nam „Opus Diaboli”. Pamiętam, że kiedyś stwierdziłeś, iż jesteś przeciwnikiem dvd, ale w mojej opinii jest to jedno z niewielu wartych uwagi wydawnictw tego typu. Planujecie część ii w przyszłości? Doszły mnie słuchy o kinowej premierze w usa? —E: Tak, zawsze byłem przeciwnikiem standardowego, koncertowego dvd. Zawsze uważałem takie rzeczy za... bezcelowe. „Opus Diaboli” nie jest jednym z takich wydawnictw, to raczej film opowiadający o zespole. To dobre wprowadzenie do naszego świata, choć wolałbym zagłębić się jeszcze bardziej i wyjaśnić trochę więcej. To pozwoliłoby na uniknięcie głupich pytań, które ludzie wciąż zadają. Tak więc, nie jestem przeciwnikiem zrobienia części ii. W istocie już się nad tym zastanawialiśmy, ale to musi poczekać. C

Wiem, że jesteście motocyklistami. Widziałem maszynę Pelle, a czym ty jeździsz? Widziałeś może motocykl Nergala? —E: Jeżdżę Hondą 750cc Hopper z lat 70-tych. Yeah, widziałem motocykl Nergala, naprawdę zabójcza maszyna, ale osobiście preferuję stare motor y z lat 70-tych. C Czy Watain zmieni kiedyś swój styl, np. jak zrobił to Bathory? Mam tu na myśli, czy zamierzacie skłonić się w stronę bardziej skandynawskich tematów? Planujesz napisać kiedyś teksty w języku szwedzkim, jak np. Shamaatae z Arckanum? —E: Cokolwiek stanie się w przyszłości z Watain zależeć będzie od przywołanych energii i tego, jak będziemy chcieli je przekazać dalej poprzez muzykę. To nie jest coś, co można zaplanować czy przewidzieć, my tak nie działamy. Jeśli, pewnego dnia, będę chciał napisać coś po szwedzku, zrobię to. C Po wydaniu „Lawless Darkness” zmieniliście label na Century Media, ale co ważniejsze powołaliście do życia His Master’s Noise. Jak układa się współpraca z cm? Co sądzisz o dzisiejszej sytuacji na rynku muzycznym? —E: Gówno mnie obchodzą duże i małe wytwórnie, biznes muzyczny i cały ten syf. Skupiam się na innych rzeczach. To jest właśnie jeden z powodów, dla których wybraliśmy Century Media, aby profesjonaliści zajęli się dla nas przyziemnymi sprawami. His Master’s Noise to cień padający na to wszystko, my decydujemy o wszystkim. C Jakie są wasze najbliższe plany? Może następna nagroda Grammy? Dzięki za poświęcony czas i do zobaczenia na koncertach. Heil Satan! —E: Nasz plan to zabicie wszystkiego, co musi zostać zabite, wykrwawienie wszystkiego, co musi krwawić, wzniecenie ognia, który będzie kontynuował pieprzenie świata dopóki nie pozostanie nic poza czarną, ziejącą dziurą. C

Podczas oglądania „Opus Diaboli” miałem to nieodparte wrażenie, że Lovecraftowskie mity są obecne w Watain. Co inspirowało cię podczas pisania „The Wild Hunt”?

11

www.templeofwatain.com C ¶ autor: Berith

—E: Nigdy nie byłem zainspirowany Lovecraftem, jeśli chodzi o Watain, choć osobiście jestem wielkim miłośnikiem jego twórczości. Wiele z jego idei doskonale koresponduje z moim postrzeganiem świata. Myślę, że on skłaniał się ku tym samym, satanistycznym ścieżkom, którymi podąża Watain. Jednak cała nasza twórczość, a zwłaszcza „The Wild Hunt”, jest w dużej mierze oparta o Temple of Watain i energie, które rezydują w naszej świątyni. Czasami inspiruję się konkretnym artystą czy pisarzem, ale jest to raczej na zasadzie złożenia im hołdu. W „Sleepless Evil” pojawia się nawet cytat z Lovecrafta! C


www.anthemdeathmetal.pl C ¶ autor: Joseph

Ten wywiad powinien znaleźć się na łamach „7 Gates” już ładnych parę lat temu. W końcu nadarzyła się dogodna okazja, by zadać poznaniakom z Anthem kilka niewygodnych pytań. Okazja też nie była byle jaka, bo związana z premierą ich debiutanckiego pełnego albumu „Phosphorus”, który z początkiem 2014 roku ukazał się nakładem Mad Lion Records. Padło trochę browarów, flaszka, a w międzyczasie kilka pytań. Co mieli do powiedzenia, to powiedzieli. Teraz mogą już tylko żałować. Jako, że jest to wasz pierwszy wywiad dla naszego świerszczyka, powiedzcie, jak to się zaczęło? — Gdzieś w okolicach 2005 roku zaczęliśmy grać pod nazwą Anthem. Kapelę zakładali Vivi i Enyś, który był także gitarzystą Mortar. Od momentu, kiedy Piwo dołączył jako perkusista, to skład przez dłuższy czas się nie zmieniał. Muzyka, jaką graliśmy była bardziej zbliżona do black metalu i tak powstał nasz pierwszy materiał. W 2007 roku po wydaniu dema „Goecja” zaczęły się pierwsze koncerty, pierwsze wyjazdy i wtedy też zaczęły się pierwsze zmiany składu. Po nagraniu tego dema odszedł od nas Enyś i Zielony, który wówczas grał u nas na basie, i to była taka pierwsza poważna zmiana. W międzyczasie grał też z nami Daron na gitarze, ale sprawy rodzinne uniemożliwiły mu dalsze granie w zespole. Przez kapelę przewinęło się kilku basistów, a skład ustabilizował się od momentu, kiedy to dołączyli do nas Hajlas na basie i Wojtas na drugiej gitarze. I w takim właśnie składzie gramy do dzisiaj. C A gdzie nagrywane były demówki, i kto je wydawał? — Oba materiały demo były nagrywane w studio u Wojtka Hołysza ( gitarzysty Empty Playground), które było jego domowym studio i warto zwrócić uwagę na jakość tych nagrań, które wcale nie są „domowe”. Oba dema wydaliśmy sami i nie szukaliśmy specjalnie wydawcy. „Goecja” była przyjęta bardzo dobrze, ponieważ było to coś świeżego w Poznaniu, pomimo tego, że w tamtym czasie wiele kapel było już na wyższym stopniu zaawansowania, jeśli chodzi o nagrane materiały, jak choćby Bloodthirst, Strandhogg czy Empty Playground. Po przesłuchaniu materiału ludzie stwierdzili, że jest w tym potencjał i to dla nas wystarczyło, aby działać dalej. Jeśli chodzi o „Necronomicon”, to sytuacja była podobna, ale spadło też na nas dużo krytyki, ponieważ materiał był krótki, bo dwuutworowy. C I wszystko tak od początku robiliście zupełnie sami? — Na początku bardzo pomagała nam nasza znajoma która, uruchamiała swoje znajomości, które były bardzo szerokie i wiele spraw potrafiła załatwić. Były to czasy, kiedy nie było Facebooka, Myspace czy Twittera i wszystko załatwiało się poprzez korespondencję z innymi fanami, co z jej strony też wymagało niemałego zaangażowania. Teraz tę rolę przejął Hajlas, który też ma duże znajomości na scenie i dzięki temu możemy ściągnąć zagraniczną kapelę do Poznania, zagrać z nimi koncert, a w zamian za to oni robią to samo dla nas w swoim kraju. C W sumie to jesteście też jedną z niewielu kapel w Poznaniu, które grają tę brutalniejszą odmianę death metalu...

12 C 7g C nr 36 C 01/2014

— Na pewno jesteśmy jedną z niewielu kapel, które utrzymały swoją chęć grania konkretnej muzyki. Nie wiemy, dlaczego Poznań jest wydarty z tego nurtu brutalnego grania. Popatrz na Wrocław, ile tam jest deathowych czy grindowych zespołów, czy na wschodzie Polski, a tutaj zaczęło królować jakieś pedalskie miękkie granie. Jesteśmy pod tym względem rodzynkiem i nigdy nie braliśmy jeńców, zawsze graliśmy mocno i tak już będzie. C Na scenie jesteście już kilka lat, trochę koncertów też zagraliście… pamiętacie jakąś taką najbardziej chujową sztukę, jaką zagraliście? — No jasne (chóralnie)! Mnóstwo takich było, ale mówiąc prawdę to koncert w Turku był najgorszy. Było sześć osób, a do tego byliśmy tak ugoszczeni, że gdziekolwiek się nie obróciliśmy tam się lała wóda! Gdzie nie uciekłeś, tam i tak cię dopadli i chlałeś... Na odchodne dostaliśmy jeszcze pięć flaszek bimbru, za co panom organizatorom serdecznie dziękujemy! C A jak powstaje materiał w Anthem? — Może najpierw powiemy, jak kiedyś powstawał materiał w Anthem, a jak powstaje teraz. Kiedyś przynosiliśmy motywy na próbę, nauczane były z gryfu na gryf, to co się widziało i słyszało, to było grane. Zazwyczaj było to grane z kopyta. Jeśli coś miało jajca i ciągnęło, to zostawało. Dzisiaj jednak Vivi nauczył się już najprostszego z możliwych programów do zapisywania dźwięków i wysyła to, co nagrał do chłopaków. Dzięki temu oni mają szansę posłuchać tego wcześniej i przychodząc na próbę mają już jakiś obraz tej muzyki. I tak powstaje szkielet utworu. Do tego szkieletu wraz z Piwem pracujemy nad kawałkiem. Warto wspomnieć, że Piwo pomimo tego, że jest perkusistą, to sam ma bardzo silny wpływ na proces twórczy w zespole. Jego granie i styl, w jakim tworzy są bardzo silnie odczuwalne. On nie jest perkusistą, który przychodzi na gotowe i gra to, co wymyślili gitarzyści. On powie, że tutaj ma być pauza, tu akcent, ten motyw trzeba zmienić lub najzwyczajniej wypierdolić. Zawsze staraliśmy się tworzyć materiał wspólnie. Bo często zdarzało się, że ktoś miał dobry pomysł, ale nie potrafił pociągnąć go dalej i reszta musiała się tym zająć. Wojtas bardzo silnie włączył się w proces twórczy, Hajlas jest też autorem dwóch nowych utworów i pomimo tego, że są już troszeczkę inne od tego, co wcześniej tworzyliśmy w Anthem, to nadal czuć tutaj ducha tego zespołu. Vivi pozwolił nam włączyć się w tworzenie nowego materiału dopiero wtedy, kiedy tak naprawdę zrozumieliśmy, o co w tym zespole chodzi. C Gdzie, i w jakich warunkach powstawała nowa płyta? — Zaczęliśmy ją nagrywać dwa lata temu w grudniu

w poznańskim studiu Nosferatu. Wybraliśmy to studio z prostego powodu – było pod nosem. Jednak błędem było to, że chcieliśmy płytę masterować w innym studiu. Straciliśmy dużo czasy, zanim znaleźliśmy człowieka, który nam to zrobi, aż w końcu trafiliśmy na Aro (Shadows Land) z Monroe Studio w Stargardzie Szczecińskim, co było strzałem w dziesiątkę! C Dziesięć kawałków po pięć minut... czyli prawie godzina. — No, jak na dzisiejsze standardy jest to dosyć długa płyta. Odkąd gramy i koncertujemy, to zawsze słyszeliśmy komentarze „mało, mało, kiedy nagracie więcej, mało”, więc postanowiliśmy, że tym razem będzie dużo. Myślimy, że struktura tych numerów jest na tyle złożona, że nie powinny nudzić. Każdy z tych utworów jest charakterystyczny i nie są schematyczne, więc mamy nadzieję, że będziemy potrafili też zaskoczyć słuchacza. Płyta nie składa się tylko ze starych kompozycji. Niektóre ze starszych utworów pasowały do nowszego materiału i stwierdziliśmy, że przy przearanżowaniu tych kawałków spokojnie mogą znaleźć się na płycie. Są świeże i agresywne, dzięki czemu idealnie pasują do nowszego materiału. C Dlaczego wasze teksty są po polsku? — Vivi, który jest autorem tekstów, to co chce przekazać, najlepiej potrafi przekazać w języku ojczystym. Od dziecka wychowywaliśmy się na takich kapelach, jak Nekrofil czy Kat. Tam teksty są po polsku. Chcieliśmy, aby nasze liryki były śpiewane po polsku, bo dla nas ma to dużo większą moc! W planach jest, by nasza strona internetowa, na której będą teksty była w wersji angielskiej i polskiej. I właśnie wersja angielska będzie zawierała teksty przetłumaczone na język angielski. C A jak do tej pory wygląda promocja płyty? — Mad Lion Records zajęło się naszą promocją, chcemy też ruszyć mocniej ze stroną internetową i wszystkimi tymi portalami. Będzie też trasa koncertowa promująca płytę, ale będzie to raczej trasa wiosenna lub jesienna. Razem z premierą płyty ukaże się też teledysk Anthem. Jest to taki klasyczny metalowy obrazek z małą historyjką w środku. C Jak odebrany został nowy materiał? — Myślę, że bardzo dobrze, zresztą jak komuś nie pasuje deathmetalowe napierdalanie w takim stylu, to niech nie słucha! Kawałki zbierają całkiem dobre recenzje, fani docenili także brzmienie płyty, za co jeszcze raz wypada podziękować realizatorowi ze Stargardu Szczecińskiego. Koncertowo materiał się broni, ludzie płytę kupują, więc wygląda na to, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Dopiero zaczynamy promocję, dlatego jeszcze niejeden raz o nas usłyszycie! C Dobra, dzięki za wywiad. Coś na koniec? — Dzięki za wywiad i do zobaczenia! C

dyskografia: Goecja – demo ‘07 Necronomicon – ep ‘09 Phosphorus – cd ‘04 [Mad Lion]



pokory i szacunku dla świata, natury i innych ludzi, co najczęściej wynika ze strachu. To powoduje, że nasze drogi się coraz bardziej komplikują i stają się pułapką. Starałem się w tekstach mówić o duchowych sprawach przez pryzmat kosmosu i nieskończoności. I dlatego na okładce jest myśl jako mózg/meteor pędząca przez otchłań. Jako ludzie mamy wielkie możliwości, a koncentrujemy się na ograniczeniach i marudzeniu na ten temat. C

ANTIGAMA to zespół bardzo szczególny. Jako jeden z niewielu polskich bandów znany i szanowany na całym świecie. Kapela, która z każdym kolejnym wydawnictwem artystyczną poprzeczkę podnosi coraz wyżej. Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że Antigama zmierza ku nicości, ale ostatnio zespół ten rozpoczął jakby nowe bardzo intensywne życie, czego dowodem odświeżona forma muzyczna i zwiększona aktywność zarówno wydawnicza, jak i koncertowa. Zapraszam na wywiad z Łukaszem Myszkowskim (wokale), który to wrócił do zespołu i na nowo poczuł, że granie death/grind może być atrakcyjne i ekscytujące.

Witaj Łukasz! Na początku, zupełnie szczerze i bez grama zbędnej w tym przypadku kurtuazji, chciałbym pogratulować Antigamie bardzo dobrej płyty, jaką jest „Meteor”. Czy dziś, patrząc wstecz czujesz satysfakcję z powrotu do zespołu? — Witaj. Tak, jestem bardzo zadowolony, ale i zaskoczony tym, jak „Meteor” jest odbierany. To wyjątkowa płyta, nagrana w wyjątkowych chwilach dla zespołu. Jednak satysfakcję czuję nie tylko z powodu dobrych recenzji, czuję ją na próbach, kiedy powstaje muzyka. Tego mi brakowało…. C W jednym z wywiadów powiedziałeś, że zdecydowałeś się na powrót do Antigamy poniekąd dlatego, że zespół znów zaczął być dla ciebie atrakcyjny i ekscytujący, czy dziś również czujesz to samo? Powiedz coś więcej o tych parateatralnych przedsięwzięciach, które przyciągnęły cię na powrót do zespołu? Planujecie jeszcze kiedyś udział w tego typu artystycznych projekcjach? — Nie lubię ograniczeń. W pewnym momencie straciłem motywację do tkwienia w dość ciasnym metalowo/ grindowym środowisku, znałem zasady i możliwości, długo w tym byłem i, z całym szacunkiem, znudziło mi się. Ale w momencie, kiedy Antigamę zaczęły dostrzegać inne projekty, inne przedsięwzięcia, zacząłem podziwiać ten zespół. Byłem dumny, że go tworzyłem i że to doprowadziło do tak fascynujących realizacji. Kocham klimat teatru, mam wiele wspomnień z czasów, gdy śpiewałem w Teatrze Wielkim w Warszawie, i patrząc na Antigamę robiącą soundtrack na 65. rocznicę Powstania Warszawskiego, zazdrościłem. Cały czas byłem w kontakcie z zespołem, robiłem części elektroniczne na „Warnig”, rozmawialiśmy. Sebastian w pewnym momencie powiedział, że nie widzi przyszłości z kimś innym. I wróciłem... C Rok 2012 i 2013 to bardzo dobry i bardzo aktywny czas dla Antigamy. Czy wydawnictwa, które ukazały się w tym czasie spełniły pokładane w nich nadzieje? W wywiadach zarówno ty, jak i Sebastian (Rokicki, gitary – dop. W. C.) podkreślacie, że Antigama to dziś zespół czterech facetów, wojowników kroczących ramię w ramię. Czy w takim razie nowe dźwięki są efektem w pełni zespołowej pracy? Starasz się wpływać na muzykę, jaką tworzycie, czy zostawiasz to reszcie zespołu, skupiając się na tym, by jak najlepiej zaaranżować partie wokalne? — Również na tej płaszczyźnie nastąpiła pewna zmiana w porównaniu do wcześniejszych składów. Zaczęliśmy traktować muzykę bardziej wspólnie, rozmawiamy, choć wcale nie jesteśmy zgodni. Zazwyczaj Sebastian daje coś, co początkuje utwór, ale każdy ma swoje pole do obrobienia. Nie jestem potrzebny w każdym momencie procesu i „oddalam" się, żeby poszukać tematu, treści, znaleźć coś ważnego do przekazania. To czas, żeby „wycyckać" rytm i bas. Ale na „Meteor” są też moje

14 C 7g C nr 36 C 01/2014

kompozycje, które tylko zaaranżowaliśmy na nowo. C Pomiędzy „Stop the Chaos”, a „Meteor” ukazała się jeszcze ep-ka z remiksami materiału ze „Stop…”. Czy to ty byłeś odpowiedzialny za dobór osób, które zajęły się konkretnymi numerami? Nie uważasz, że ep-ka ta przeszła trochę bez większego echa? — Tak, za tym wydawnictwem stoi moja idea, choć od dawna chcieliśmy coś takiego zorganizować. Sebastian tworzył materiał na „Meteor”, a ja nawigowałem z tymi remiksami. Osoby były naturalnym wyborem. Są to artyści, z którymi kiedyś coś już kooperowaliśmy albo tacy, którzy zgłaszali na to chęć. Początkowo miało to być odbicie „Stop the Chaos” w wersji/interpretacji innych, ale trochę się rozbudowało. Lubię tę produkcję, choć zdaję sobie sprawę z trudności tego materiału. Sądzę, że jego treść i dla mnie nie jest do końca poznana i mam nadzieję, że powoli będę to rozszyfrowywał. Co do odzewu, to nie nastawialiśmy się na to, bo zaraz mieliśmy sesję nagraniową „Meteora” i byliśmy już trochę gdzie indziej. C Sesja nagraniowa „Meteor” była dla was tym większym wyzwaniem, że pracowaliście bez Szymona Czecha, który do tej pory zawsze wspierał was swoim doświadczeniem oraz wiedzą. Uważasz, że materiał ten zabrzmiałby podobnie, gdyby swoje pięć groszy dołożył do niego Szymon? Czy udało się wam w brzmieniu, aranżach zawrzeć wszystko to, co chcieliście? — Na pewno „Meteor” byłby inny, może nawet nie byłby to „Meteor”, bo treść płyty wynika z chwil, jakie się wtedy działy. To miało wielki wpływ na nią, chcieliśmy udowodnić, że potrafimy sobie poradzić w tym momencie. Czuliśmy obecność Szymona, rozmawialiśmy o nim i staraliśmy się wszystko zrobić jak najlepiej, w pewnym sensie dla niego. Janos, nasz realizator, znał metody Szymona, miał jego ustawienia, więc brzmienie płyty jest ewolucją poprzednich ustawień. Ostateczną moc dodał Scott Hull, masterując całość w Stanach Zjednoczonych. Jestem bardzo zadowolony z brzmienia i z emocji, które nie zatraciliśmy podczas nagrywania. C Skoro o emocjach mowa, to jakie uczucia towarzyszyły ci podczas tworzenia tekstów na tę płytę? „Meteor” ma jakąś główną myśl przewodnią, koncept, wokół którego rozwijają się teksty? — Tak, i jest on stosunkowo prosty, choć nie wynika bezpośrednio z samych tekstów. Intencją albumu jest zmobilizowanie do rozwoju. Każdy ma swoją drogę, na której napotyka wiele trudnych chwil, decyzji, itd., i każda z nich jest możliwością rozwoju, nauki, stania się doskonalszym. Wiem, że ten przekaz nie jest łatwy i stawia wyzwanie, bo nasz świat bardzo powierzchownie widzi naszą egzystencję. Nasz indywidualizm przesłania wyższe cele, nasze otoczenie wywiera presję na destrukcyjne cechy. Brakuje nam

„Stop the Chaos” oraz „Meteor” to materiały bardzo bezpośrednie, mocne i znacząco inne od tego, co Antigama pokazywała nam wcześniej. Czy dziś bardziej odnajdujecie się w graniu death/grind, który przyrównać można do brutalnej nawałnicy, graniu bardziej czytelnym niż „Zeroland”, „Resonance”? Komponując nowy materiał zakładaliście to, że ma być to maksymalnie brutalna i bezpośrednia muzyka oraz, co istotne, muzyka, która doskonale sprawdza się na koncertach? — To jest kwestia rytmu. Paweł jest bardziej motorycznym i energetycznym perkusistą. Gra bardziej do przodu, Siwy komplikował i to burzyło często „nawałnicę”. To dało też bardziej sekcyjne rozwiązania i ostatecznie bardzo wzmocniło i zbrutalizowało muzykę. Jest bezpośrednia i faktycznie na koncertach urywa łeb, gra się bardziej transowo i słucha chyba też. C W moim odczuciu muzyka Antigamy z Pawłem za bębnami stała się też nieco bardziej przystępna dla słuchacza. Mimo iż nadal sporo kombinujecie na gruncie technicznym, to jednak na „Meteor” muzyka jako całość stała się bardziej przejrzysta i mniej poplątana. Uważasz, że Paweł w pełni odnalazł się w Antigamie? — Kariera Pawła do tej pory polegała raczej na graniu w składach, gdzie miał większość materiału gotową albo poruszał się w dość zamkniętych obszarach. W Antigamie może wszystko, ma wpływ na każdy etap i każdy pomysł może tu zrealizować. To chyba dla niego ważne, bardzo się szanujemy i staramy się z tego czerpać świeżość. To dlatego ta muzyka bardziej wchodzi, jest


Jeśli o koncertach mowa, to miałem okazję widzieć was w październiku ubiegłego roku w warszawskiej Progresji i nie wiem skąd to się bierze, ale klimat waszych koncer tów jest rzeczywiście bardzo esencjonalny i właśnie transowy... Ostatnio gracie całkiem sporo i to w bardzo różnych zestawieniach zespołowych. Który koncert najbardziej zapadł ci w pamięci? Jak mobilizujesz się do tego, by tak jak na wspomnianym przeze mnie gigu dać świetny występ, gdy pod sceną jest dosłownie kilkanaście osób? — Ja się izoluję, szukam miejsca bez ludzi i tam czekam mrucząc. Odcinam się choćby na parę minut, żeby się przyczaić, zebrać energię. Nie sądzę, żebym był w tym oryginalny. Bardzo dobrze wspominam koncerty z New Dimension 2013. To było parę superweekendów. Rzeszów był super, klub nie posiadał żadnego światła na scenie oprócz neonu za perkusją. Scena była tak mała, że musieliśmy dostawić skrzynki po browarze żeby ustawić statyw do mikrofonu. Długo to nie przetrwało. Ha, ha, ha… Ludzie oszaleli w tej ciemności, musieliśmy walczyć o życie. Ha, ha, ha… Dziwię się, że nie było ofiar. Te koncerty z Rape on Mind miały dobrą frekwencję i wszystko dobrze funkcjonowało, dlatego w 2014 roku ciągniemy tę koncepcję. W maju z Brutal Blues i Rape of Mind najedziemy parę miast. Będzie bardzo ciekawie... C Promując „Meteor” zagraliście kilka koncertów festiwalowych. Jak nowy materiał wypada w starciu

z publicznością festiwalową? Jakie czynniki muszą zostać spełnione, byś mógł powiedzieć, że Antigama zagrała dobry, w pełni satysfakcjonujący show? Wolisz grać w klubach, czy na otwartych festiwalowych scenach? — Festiwale są dobrym miejscem do promocji, bo jest tam wiele ludzi, ale sama jakość występu bywa różna. Lubimy i duże i małe sceny z tym, że na festiwalach na razie gramy stosunkowo krótkie sety, a koncerty klubowe dają możliwość na dłuższe show. Jeżeli jest publiczność i sprzęt to można zrobić masakrę wszędzie... C Po wydaniu pełnego albumu nie zwalniacie tempa i via Selfmadegod wydaliście split z The Kill oraz Noisear. Czy wybór zespołów należał do wydawcy? Materiał ten ukazuje Antigamę znowu z nieco innego profilu, większą dozę odgrywa tu elektronika, utwory są bardziej brutalne, dzikie, ale też i zdecydowanie cięższe. Chcieliście w ten sposób wpasować się w ogólny klimat splitu, jaki tworzą akty The Kill i Noisear? — Ten split miał powstać już dawno, jesteśmy znajomymi z The Kill i Noisear i długo czekaliśmy na dogodny czas. Nasz materiał pochodzi z sesji „Stop the Chaos” i są tam też wolne i monumentalne riffy. Całość chyba ciekawie się dopełnia, bo każdy zespół ma swoje mocne strony. Fajne wydawnictwo, polecam. Obecnie mamy kolejne tematy ze splitami, ale chyba wykorzystamy po raz pierwszy nagrania z koncertów, no i eksperymenty, jak zwykle. C Obecnie jesteście silnie związani z polską Selfmadegod Records i często podkreślacie to, że jesteście z tego związku i płynącej z niego współpracy zadowoleni.

Nie macie czasem chęci, by poszukać dla Antigamy większego wydawcy poza granicami naszego kraju? Ludzie ciągle zmuszają was do komentowania tego, jak pomógł wam lub zaszkodził kontrakt z Relapse. — Kontrakt z Relapse wzniósł Antigamę na poziom międzynarodowy, nasze płyty sprzedawały się u dobrych dystrybutorów na całym świecie, ale nie byliśmy wystarczająco aktywni koncertowo, żeby przekuć to w sukces. Obecna współpraca z smg jest inna. Jesteśmy dla Karola ważnym zespołem, wspiera nas i rozumie naszą inność w podejściu do sceny. Ma obecnie duże możliwości do działania, i działa. C Gdyby dziś zapukał do was wydawca pokroju Relapse, to bylibyście gotowi na to, by postawić wiele spraw na jedną kartę i jechać na przykład na miesięczną trasę po usa? — Na pewno tak i nawet staramy się to zorganizować obecnie. Tylko, że nie chodzi tu o jedną trasę, ale o przestawienie całego swojego czasu i zdeterminowane wspólne działanie, a to w obecnym momencie jest niemożliwe i chyba nie dla nas. Mam na scenie bardzo długi staż i wiem, że takie sytuacje mogą też bardzo zaszkodzić. Dlatego dla Anitgamy widzę inną drogę… C Powstają już nowe dźwięki z myślą o kolejnym lp Antigamy? Jak dziś określiłbyś kierunek, z którego przyjdzie nowa muzyka Antigamy? — Nie ma jakichś konkretnych zasad robienia muzyki. Dużo powstaje przy okazji improwizacji, ale często ktoś z nas ma coś konkretnego. Pomysły pochodzą od każdego. Teraz, kiedy w zespole pojawił się nowy basista Sebastian Kucharski (ketha/fuzz/RoM) wprowadzamy go w tajniki naszych dźwięków i pojawia się nowe spojrzenie, które też jest twórcze. Mam wielką nadzieję, że to, co wspólnie stworzymy, będzie kolejnym krokiem, kolejnym poziomem. Co do kierunku, to sam jestem bardzo ciekaw. Pojawiają się już pierwsze szkice, są skondensowane i dzikie. Nie będziemy się spieszyć z nową płytą, po drodze parę splitów i koncerty. Na pewno nowa płyta będzie krokiem do przodu. Na razie mamy materiały koncertowe i pewnie na jakimś splicie będzie można posłuchać nas w wersji live. C W tej chwili zespół jest dla ciebie pasją, odskocznią od życia codziennego? Czy poza Antigamą masz jeszcze inne obszary muzycznej działalności? A Sea ov Smoke, Starsplanesandcircles, Ostrov i In to historia, czy nadal możesz powiedzieć, że czujesz się związany, z którymś z tych projektów? Osobiście, w jakich dźwiękach czujesz się najlepiej, i które z nich dają ci jako muzykowi najwięcej spełnienia? — Muzyka jest pasją. A pasja zazwyczaj jest odskocznią. Mam sporą rodzinę, mieszkam za miastem i muszę pracować, żeby funkcjonować normalnie. Ale obecnie Antigama, to nie tylko odskocznia, a misja. Czuję, że mamy jakieś zadanie, że eksplorujemy coś własnego, nowego. Co do muzyki, którą robię poza zespołem, to mam mnóstwo tematów od solowych elektronicznych, które często wykorzystuje Antigama po akustyczne lub eksperymentalne. Mam studio w piwnicy i tam to wszystko się dzieje. Czasem robię nawet muzykę dla dzieci z moją córką Marylą. C „7 Gates” jest magazynem bardzo związanym ze sceną metalową, a wśród naszych czytelników jest pewnie sporo fanów Sparagmos. Dlatego też pytanie czysto teoretyczne – czy jest jakaś szansa na to, by ten zespół kiedyś powrócił nawet w formie projektu studyjnego? — Sparagmos to sprawa zamknięta. Mieliśmy swój wielki czas, do którego nie ma co wracać. Przestałem grać na gitarze, dedykując się wokalowi. Oczywiście mam wiele szacunku dla fanów i pozdrawiam ich, ale wolę posłuchać siebie z „Invitation from Host of Wrath” czy „Conflict”, niż teraz udawać metalowca… C Dzięki za wywiad. — To ja dziękuje za czas i uwagę, pozdrawiam was wszystkich, sięgnijcie po „Meteor” i sprawdźcie, czy was ruszy, by zacząć iść. C

Płyty zespołu dostępne na hellshop.eu

15

www.fb.com/Antigama C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

stworzona w dobrej atmosferze. Poplątanie muzyki zazwyczaj jest odbiciem relacji między twórcami, tak przynajmniej było u nas z Sivym, gdzie indywidualne myślenie nie dopuszczało kompromisów. C


www.ophisdoom.de C ¶ autor: Eva G.

Cześć Philipp, jak przebiega trasa? Jeśli się nie mylę, to wasza pierwsza trasa w roli headlinera? — Cześć. Tak, ale właściwie nie jesteśmy podczas tej trasy gwiazdą, jesteśmy nią tylko dzisiaj, ponieważ gwiazdą jest Evoken. Evoken gra dzisiaj koncert w Danii, jednak nie mogliśmy tam pojechać, zatem zdecydowaliśmy, że przyjedziemy do Polski – gramy tu i jesteśmy headlinerem tylko dzisiejszego wieczoru. C Cyclone Empire wydał nieomal kompletną dyskografię waszych wcześniejszych dokonań. Jak mniemam, jesteście zadowoleni z efektu końcowego „Effigies of Desolation”? — Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni. Jest to przede wszystkim bardzo dobra jakość produkcji, także jestem usatysfakcjonowany. Kolejną rzeczą jest fakt, że na tej płycie znalazło się praktycznie wszystko. Dochodzą do nas głosy, że ludziom się podoba, zatem cieszymy się niezmiernie. C Czy macie jakieś szczególne oczekiwania względem tej wytwórni? Poprzednie, względem wydawców, z którymi mieliście okazję współpracować do chwili obecnej, nie były zbyt duże. — Niespecjalnie rozumiem pytanie. Ha, ha, ha… Mieliśmy opcję nagrania na nowo starych numerów i możliwość wydania kolejnych albumów, z czego jesteśmy zadowoleni. Zobaczymy, jak będzie z kolejnymi materiałami. C Pamiętam plakat promujący wasz koncert z Officium Triste. Podejrzewam, że pomysł na split z nimi zrodził się właśnie podczas tego gigu? Jeśli tak, musiał być to niezły koncert? — Właściwie to nie pamiętam, kiedy dokładnie narodził się ten pomysł. Ha, ha, ha… Znamy się wiele lat, właściwie inicjatywa wyszła ze strony wytwórni Memento Mori Records. Zapytali nas, czy nie chcielibyśmy nagrać splitu i wtedy zdecydowaliśmy się na materiał właśnie z Officum Triste. Ponieważ znamy się wiele lat, nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. C Kolor niebieski jest kojarzony przeważnie ze smutkiem, zatem nie jest zaskoczeniem, że niektóre z depresyjnych metalowych zespołów, wybierają go na okładki, nieprawdaż? Wy na tym „Immersed” postąpiliście podobnie. — Zapewne tak, jednak nie myśleliśmy o tym jakoś specjalnie, chcieliśmy raczej, aby różnił się od poprzedniego, który był szaro-czarny. Dziewczyna jednego z członków Officium Triste jest autorką okładki. Spodobała nam się, ponieważ była nieco inna niż poprzednie, no i przede wszystkim nie była czarna. Nie było to planowane. C Wasze okładki skłaniają się ku odcieniom granatu, wyblakłym odcieniom... Czy to po prostu zbieg okoliczności? — Wiem, co masz na myśli, jednak nie myślimy za bardzo o kolorach, tylko o albumie i atmosferze. Praca nad okładką na nasz ostatni album wyglądała tak, że przyszedł gość i powiedzieliśmy, że chcemy coś bardzo prostego i pasującego do muzyki. Najwidoczniej są to kolory, które pasują do naszej muzyki, są utożsamiane w ten sposób przez ludzi. C Mieliście okazję grać na jednej scenie z wieloma największymi kapelami nurtu funeral doom, takimi jak chociażby Pantheist, Skepticism, Evoken, Esoteric, Ahab. Które z tych doświadczeń było dla was najcenniejsze? — Hm… To bardzo trudne pytanie. Najprawdo-

16 C 7g C nr 36 C 01/2014

Jakiś czas temu miałam okazję być na niezwykle ciekawym, kameralnym koncercie w Gdańsku, podczas którego, jak się okazało, zagrały dwie bardzo dobre kapele doom/death metalowe – OPHIS i Evadne (jako support wystąpił lokalny Medebor). Muszę przyznać, że muzyka Ophis wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i ciekawa byłam, jak zespół wypada na żywo, zatem była to dobra okazja, aby ów fakt zweryfikować. Nie zawiodłam się. W dodatku wokalista „gwiazdy” wieczoru, czyli Philipp Kruppa z zespołu Ophis, okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem i współrozmówcą. Poniżej zapis rozmowy przeprowadzonej podczas koncertu. podobniej była to trasa ze Skepticism, szczególnie ze względu na to, że słuchamy tej kapeli od wieków i był to dla nas wielki zaszczyt. Wydaje mi się zatem, że ta trasa wywarła na nas największe wrażenie. C Utwory z waszej ostatniej płyty „Withered Shades” są w moim odczuciu najbardziej depresyjnymi w waszym dotychczasowym dorobku. Czy coś szczególnego się wydarzyło, co sprawiło, że wasze życie straciło sens? — Nie było jakiejś jednej, szczególnej rzeczy, która się wydarzyła i miałaby na to bezpośredni wpływ. Myślę, że było to wielkie połączenie – wszyscy czterej w zespole jesteśmy innymi ludźmi, wszyscy mamy inne przeżycia i problemy. Ale, tak, miałem w sumie nieciekawy czas w życiu w tamtym okresie, myślę, że o wiele gorszy, niż przy pierwszej płycie, także poniekąd tak. Nasz gitarzysta miał problemy rodzinne, wydarzyło się kilka tragicznych rzeczy w tamtym czasie, nie chcę za bardzo wchodzić w szczegóły, to dość trudne i przede wszystkim jego prywatne sprawy. C Sprawiło to jednak, że dzięki temu płyta jest lepsza. — Tak, zdecydowanie. C „Earth Expired” jest pełen szybkich, szaleńczych riffów, połączonych z bardzo klimatycznymi partiami. Nie chcecie być zaszufladkowani jako najwolniej grający niemiecki zespół? Czy to podstawy waszego stylu? — Hm... Myślę, że dla nas łączenie partii szybszych z wolniejszymi jest bardzo naturalną i ważną sprawą. Mamy różnego rodzaju odczucia, emocje, niektóre z nich to smutek i przygnębienie, dlatego bardziej pasują do nich partie wolniejsze, inne to gniew i wściekłość, gdzie zdecydowanie lepiej sprawdzają się jako środek wyrazu partie szybsze. Nie chcemy być kapelą grającą wyłącznie przygnębiające dźwięki, chcemy wyrażać poprzez naszą muzykę również gniew i wściekłość. Jest to bardzo istotne w przypadku, kiedy grasz długi kawałek, aby zmieniać tempa, budować nastrój, dźwięki nagle narastają i zwalniają. Sprzyja to niewątpliwie budowaniu atmosfery i ekspresji w utworach. C Niemiecka scena doommetalowa nie była nigdy tak duża, jak scena black czy deathmetalowa, jak zatem z pozostałymi kapelami np. Ahab, Mirror Of Deception lub Worship? — Tak, to prawda, że scena doommetalowa nie była nigdy tak duża, jak scena death i blackmetalowa. Myślę, że wynika to z faktu, iż do powyższych nurtów możesz wrzucić również sporo ozdobników – robienie na złość rodzicom, całej tej ideologii, satanistycznych symboli, ćwieków i innych pierdół. Zatem muzyka doommetalowa nie jest aż tak bardzo atrakcyjna i interesująca dla nastolatków. Nie jesteśmy również aż tak spektakularni na scenie, jak zespoły np. blackmetalowe, po prostu stoimy i gramy, pozwalamy, żeby muzyka płynęła. Myślę jednak, że jest to pozytywne zjawisko. Jeśli jesteś mniej znaną kapelą, masz mniej fanów, zajmujesz się wyłącznie muzyką, nie dbamy o to, by prowokować, robić groźne miny, skupiamy się

wyłącznie na muzyce i myślę, że to jest bardzo dobre. Podążając tym tropem, nie masz wielu odbiorców, wielkie wytwórnie nie są tobą zainteresowane, więc chodzi też w pewnej mierze o pieniądze. Wszystko to, co robimy, to muzyka, a nie żadne profity, występowanie na okładkach magazynów i inne tego typu gówna. C Pocieszę cię, scena doommetalowa u was jest i tak większa niż w Polsce. Ha, ha, ha… — Faktycznie, nie kojarzę żadnych zespołów doommetalowych z Polski. Ha, ha, ha… C A kojarzysz może jakieś inne zespoły z Polski? Oprócz Behemoth. — Hm… No tak, oprócz Behemoth, znam oczywiście Vader, Trauma... C O proszę, mamy tu wokalistę Traumy... — Poważnie? Super! (W tym momencie rozległ się krzyk, ponieważ nieopodal stał Chudy i oczywiście nie mogło umknąć to mojej uwadze, więc musiałam zapoznać panów ze sobą, ku obopólnej uciesze – przyp. E.) C Słuchając waszej debiutanckiej ep-ki „Nostrae Mortis Signaculum”, można usłyszeć brzmienia starych zespołów z Peaceville, szczególnie My Dying Bride. Czy czujecie, że łączy was jakaś duchowa więź z ich twórczością? — Duchowa więź to może za dużo powiedziane, ale jasne, są dla nas niewątpliwą inspiracją takie zespoły, jak chociażby My Dying Bride czy Anathema. Ich twórczość wywarła na nas niewątpliwie ogromny wpływ. C Jaki jest twój ulubiony album My Dying Bride? — „Turn Loose the Swans”, definitywnie! Uwielbiam ich wszystkie albumy, ale ten jest najlepszy. C A co sądzisz o najnowszych dokonaniach MDB? — Bardzo je lubię, np. „A Line of Deathless Kings”, no i następną „For Lies I Sire”, bodajże. Są to bardzo dobre albumy, ale nie tak dobre jak starsze, to na pewno. Swoją drogą mieliśmy okazję poznać chłopaków na promie, podczas pewnej trasy koncertowej. C Intro do „Pazuzu” jest dość długie i wymowne: „I believe in death…”. Tylko ciemna strona życia jest prawdziwa? Kto wypowiada te słowa? Brzmią jak fragment z jakiegoś filmu... — Tak, to fragment z „Egzorcysty III”. Pazuzu to demon z filmu, chcieliśmy to dodać, ponieważ uważam, że idealnie pasuje do naszej muzyki i akurat tego kawałka. C Widzę, że bardzo lubisz ten film... jeszcze jakieś inne filmy, jakiś konkretny gatunek, horrory, etc.? — O tak! Uwielbiam go! Lubię również serię „Obcego”, wczesne filmy z gatunku splatter, stare horrory, etc. C Twój punkt widzenia wydaje się być bardzo pesymistyczny. Czy naprawdę uważasz, że życie jest źródłem


nieszczęścia? — Myślę, że to zależy od tego, czego oczekujesz od życia, możesz być głupi i szczęśliwy lub myślący i częściej pogrążać się w smutku. Życie nie musi być źródłem nieszczęścia, jednak, jeśli obserwujesz bacznie to, co się dzieje, dokąd zmierza kultura i ludzie, to nabierasz przeświadczenia, że jest to bardzo smutne. Nie uważam, że jestem szczególnie depresyjną osobą w życiu prywatnym, ponieważ transformuję te emocje w muzykę. Pozwala mi to na normalne funkcjonowanie. C

To tak jak w Polsce, więc może wynika to z faktu, że ludzie przyjeżdżają pracować do Niemiec z innych krajów? — Pozwól, że nie wypowiem się, aby nie zabrzmiało to już tak trochę nazistowsko. Ha, ha, ha… Może odpowiem inaczej, wydaje mi się, że wynika to z faktu, iż politycy zamiast wspierać społeczeństwo, dbają tylko o swój własny byt. Klasa średnia zanika, różnice na tle społecznym i ekonomicznym się powiększają. Ogólnie nie zmierza to wszystko w dobrym kierunku. C Zgadzam się. No cóż, tym „optymistycznym” akcentem zakończmy wywiad, nie mam już więcej pytań. Dziękuję za poświęcony czas i cierpliwość. — Dziękuję ci również i pozdrawiam czytelników 7 Gates. C dyskografia: Empty, Silent and Cold – demo ‘02 Nostrae Mortis Signaculum – ep ‘04 [Cxxt Bxxcher Records] Stream of Misery – cd ‘07 [Imperium Productions] Withered Shades – cd ‘10 [Solitude Productions] split z Officium Triste – lp ‘12 [Memento Mori] Effigies of Desolation / kompilacja – 2cd ‘13 [Cyclone Empire]

Każdy szanujący się metalowiec zna zespół Morbid Angel. Zapewne niewielu z Was jednak wie, że eks-frontman tego zespołu, Steve Tucker, oprócz swojej niedawnej aktywności w Nader Sadek, obecnie wydał również płytę „Orchestrating the Apocalypse” wraz z zespołem WARFATHER, którego jest założycielem i głównodowodzącym. Kiedy porównamy ostatni album Morbid Angel i Warfather, samoistnie nasuwa się pytanie, kto jest bardziej stratny na fakcie, że panowie nie grają razem? Na pewno nie Steve i jego fani, gdyż płyta Warfather jest świetna, czego nie można powiedzieć do końca o ostatnim dokonaniu MA! Poniżej krótka rozmowa, jaką odbyłam ze Stevem, tuż przed wydaniem debiutanckiego albumu Warfather. Cześć Steve, co słychać? — A dziękuję dobrze, wszystko ok. C W pierwszej kolejności chciałabym zapytać cię o Nader Sadek... Kto był twórcą teledysku do kawałka „Nigredo in Necromance”? Jest świetny! — Dziękuję! Zgadzam się, wideo jest świetne, jak na siarczysty teledysk przystało. Filmy były wykonywane przez Nader Sadek. On jest genialnym artystą wizualnym. Jego ujęcia są ciemne i zakręcone, ale w jakiś sposób piękne. C Powiedz proszę, jak poznałeś Nader Sadek? — Poznałem Nader jakoś w okolicach 2005 roku, z tego, co pamiętam. Poprosił mnie, abym napisał muzykę do jednego z jego dzieł. Po długich dyskusjach, zaprzyjaźniliśmy się i Nader zaproponował mi wspólne zrobienie albumu. Flo i Rune (Flo Mounier i Rune „Blasphemer” Eriksen – dop. E.) dołączyli do nas podczas nagrywania płyty. Ja i Rune napisaliśmy piosenki, dodaliśmy im nieco magii... Resztę możecie usłyszeć na płycie. C Jak wspominasz granie z Morbid Angel? Wiem, że krąży sporo plotek odnośnie tej sytuacji, dlatego chciałabym usłyszeć od ciebie, co masz do powiedzenia na ten temat? — Minęło już sporo czasu od momentu, gdy grałem w Morbid Angel. W związku z tym, moje uczucia również zmieniły się na przestrzeni lat. Tak jest w mojej pamięci, było to świetne doświadczenie! Granie z Erikiem, Petem, Treyem i Tonym było niesamowite. Wszyscy oni są wspaniałymi muzykami i czuję, że Morbid Angel był bardzo potężny i silny, w czasie, gdy byłem w zespole. Najlepsi byli fani. Maniacy Morbid Angel są bardzo lojalni i oddani zespołowi, muzyce i przekonaniom kapeli. Podobało mi się. C Kolejnym projektem był UnderCurrent, co się z nim stało/dzieje? — UnderCurrent był w zasadzie zespołem, w którym nagrywałem gitary. Te nagrania miały zdecydowanie inny klimat. Przechodziłem w życiu przemiany i miały miejsce pewne zdarzenia, które zadecydowały, że nie chciałem dłużej ciągnąć tego zespołu. Chciałem oczyścić umysł i wrócić ponownie do mojej brutalnej strony. UnderCurrent był projektem i po prostu się zakończył. C Ok, zostawmy zatem przeszłość i porozmawiajmy o teraźniejszości i przyszłości Warfather. Kto jest założycielem zespołu, kto w nim gra, a jeśli planujecie nagrać album, kiedy możemy się go spodziewać?

— Właśnie na Warfather jestem teraz totalnie skoncentrowany. Został stworzony przez mnie. To moje dziecko, więc pomysły są moje. Album jest już gotowy i znajduje się właśnie w fazie druku. Można oczekiwać, że płyta zostanie wydana przed końcem 2013 roku. (Ostatecznie stanęło na 21 stycznia 2014 roku – dop. E.) Jestem bardzo podekscytowany zespołem i moją przyszłością. Kocham ten album i czuję, że posiada intensywność, jaką death metal powinien mieć. Niektórzy nazywają to old school i to jest w porządku, nie przeszkadza mi to. Ale czuję, że to jest coś nowego, czego jeszcze nie było. C Grałeś w wielu zespołach, na przykład: Ceremony, wspomniany wyżej Morbid Angel, LOWA, Nile, Nader Sadek... a teraz Warfather. W którym z nich miałeś wrażenie, że robisz coś cholernie dobrego i że jesteś muzycznie spełniony? — Hm… wszystkie te zespoły dawały mi takie uczucie. Zawsze czułem, że mam coś ważnego do powiedzenia i do zrobienia w tym życiu i wszystkie te kapele były swoistymi wehikułami mojego wyrażenia siebie. C Czy kiedykolwiek słyszałeś o naszym pięknym kraju? Jestem pewna, że znasz jakieś zespoły z Polski… mam rację? — Tak, oczywiście znam Polskę. Mam wielu przyjaciół w Polsce i zawsze cieszą mnie przyjazdy do was! Pozdrowienia dla wszystkich maniaków z waszego kraju! C Pracujesz w tej chwili z innymi zespołami? — Pracuję tylko z Warfather. Całe moje skupienie koncentruje się na tym zespole. C Co Steve Tucker lubi robić w wolnym czasie? Jakie jest twoje hobby poza muzyką? — Ha, ha, ha… Ja zawsze dzierżę gitarę! Zawsze. To jest moje hobby, moja pasja i moje ukojenie! Nie mam wielu zainteresowań, ponieważ nie mam czasu na hobby. Jeśli tylko mam wolną chwilę, to staram się spędzić ją z moją rodziną. Reszta to muzyka. Jako praca i jako przyjemność. C Ok, dziękuję za poświęcony czas i cierpliwość... Tra dycy j n ie o s t at n ie s łowo dl a c z y t el n i ków 7 Gates należy do ciebie... — Dziękuję za pytania! Czekam na powrót do Polski, by zagrać kilka koncertów i zobaczyć moich przyjaciół! Pozostańcie brutalni i trzymajcie rogi wysoko w górze. C dyskografia: Orchestrating the Apocalypse – cd ‘14 [Greyhaze Records]

17

www.fb.com/pages/WarFather/240931366011521 C ¶ autor: Eva G.

Czy masz jakieś marzenia, które jeszcze się nie spełniły? — Jeśli chodzi o muzykę, to w sumie niespecjalnie, ponieważ założyłem zespół sam. Kiedy to robiłem, myślałem, że może wydam jakieś demo, a teraz jesteśmy tu, sprzedaliśmy 7 tysięcy płyt, gramy trasę po Europie, to o wiele więcej, niż się spodziewałem. Jasne, chciałbym, aby wszystko szło w tę stronę, może jakieś większe trasy, ale jestem bardzo zadowolony. Jeśli chodzi o życie prywatne... Chciałbym móc cieszyć się dniem powszednim i nie martwić się oraz nie myśleć o wszystkich tych przyziemnych problemach i gównach tego typu. Myślę, że w porównaniu do Afryki, życie w Niemczech wydaje się fajne, jednak mogłoby być o wiele lepiej. Wiesz, 15 lat temu było super, jednak obecnie ciężko jest z pracą, nawet po studiach. Kiedyś zawsze miałeś pracę, teraz się to zmieniło, kończąc studia bardzo ciężko jest ją znaleźć. C


Amerykańska MASSACRE powraca na dobre albumem, który oprawą graficzną i tytułem jednoznacznie łączy się z przeszłością, jednak zawartość muzyczna jest na tyle nowoczesna, że kwartet z Florydy idzie zdecydowanie naprzód. Mimo wszystko autorzy „Back from Beyond” nadal nie mogą pozbyć się duchów przeszłości w postaci Death, a już najbardziej upiora Kama Lee, który wciąż mocno leży im na wątrobie. O tym, jak również, dlaczego w Gorgoroth brakuje wody, opowiada basista Terry Butler, który z niejednego deathmetalowego pieca jadł chleb.

18 C 7g C nr 36 C 01/2014


Wiesz, jakby nie patrzeć i tak w Massacre dochodziło do niezdrowej ilości zawieszenia broni i przerw. — Cóż, tak jak powiedziałem, dołączyliśmy do Death w 1997 roku, ponieważ przedłożyliśmy wytwórniom nasze drugie demo, ale nikt nie był nami zainteresowany, więc skorzystaliśmy z okazji przyłączenia się do Death. Chuck akurat się przeprowadził po wydaniu „Scream Bloody Gore” i nie miał zespołu. Rick zagadał z nim na temat naszego dołączenia do Death. I tak graliśmy z nim około 3,5 roku. Po tym, jak Bill i ja opuściliśmy Death, dołączyliśmy do Ricka i Kama, po 1992 roku. Jednak Rick i Kam chcieli iść własną drogą. To trwało z rok. Jak już wspominałem trasa w 2007 roku była do dupy. Zresztą wszystko było wtedy do dupy, promocja, rezerwacje i postawa naszego wokalisty! Było kilka startów i ponownych uruchomień, ale wreszcie jesteśmy tam, gdzie jesteśmy i zamierzamy pozostać na dłużej! C Wiem, że przez te wszystkie lata, jakie spędziłeś w Six Feet Under, głównie na trasach koncertowych każdy cały czas pytał się ciebie o powrót Massacre. Ale ty mówiłeś fanom, że zespół jest martwy i na dobre pogrzebany z wielu powodów, jak Bill żyjący w Japonii czy to, że z Rickiem nie rozmawiałeś od 10 lat. Co sprawiło, że w 2011 roku udało się wam reanimować trupa? — Tak, to moje słowa. Ha, ha, ha… Cóż, to wszystko doszło do mnie, gdy byłem na trasie z Obituary. Wpadłem na pomysł, by zrobić prawdziwą trasę z Massacre w ramach uświetnienia 20. rocznicy wydania „From Beyond”. Rozmawiałem z Rickiem na Facebooku i powiedziałem mu, że jeżeli kiedykolwiek chciałby pograć na żywo, to niech mi da znać, bo znam kogoś, kto chce zabukować tę trasę. I tak Rick wszedł do gry. Skontaktowaliśmy się z Billem i dał nam swoje błogosławieństwo, by ponownie uruchomić zespół. Rick i ja doszliśmy do wniosku, że jedyną drogą do wskrzeszenia tego zespołu jest znalezienie odpowiedniego wokalisty i perkusisty, co też uczyniliśmy. Co najlepsze, trasa, na którą się ponownie skrzyknęliśmy ostatecznie się nie odbyła, ponieważ promotor kompletnie spierdolił sprawę. Ale kontynuowaliśmy, grając na kilku lokalnych koncertach i zaangażowaliśmy się w pisanie nowego materiału. Zaoferowano nam zagranie na 2. edycji 70 000 Tons of Metal, co zaowocowało podpisaniem papierów z Century Media. Niektóre z grubych ryb z tej wytwórni były tam i widziały nas, jak gramy. Przekonali się o naszym potencjale i kontrakt był już machnięty. W tym momencie Massacre całkowicie powstała z grobu, więc tytuł naszej nowej płyty jest bardzo wymowny. C Przy okazji, jak było podczas największego pływającego metalowego festiwalu? Choroba morska was nie dopadła? Wiesz, jak George „Corpsegrinder" Fisher wyszedł na scenę od razu powiedział: „Kurwa! Trudno machać banią przy tym gównie! Cholernie kołysze na wszystkie boki...”. Ha, ha, ha… — Tak, czasami można było poczuć prawdziwe fale. George mógł czuć, że coś go kołysze na boki ze względu na ciągłe imprezowanie. Na pewno wiesz, o czym mówię. Ha, ha, ha… To był nasz rejs do przyszłości.

Tak jak przed chwilą wspomniałem, goście z Century Media zobaczyli nas na deskach i zaraz po tym mieliśmy już podpisane papiery, więc z tym festiwalem mamy same dobre wspomnienia. To był wspaniały czas, polecam wszystkim. Byłeś na tym rejsie? C Za takie pieniądze jedynie na youtube. Ha, ha, ha… Jeżeli jesteśmy już przy koncertach, to wolisz duże festiwale pod gołym niebem, czy może mniejsze koncerty w zadymionych klubach z bardziej kameralną atmosferą? — O wiele lepiej czuję się na mniejszych koncertach. Jest o wiele lepszy klimat i kontakt z publicznością. Festiwale są fajne, ale atmosfera małego klubu czyni koncert czymś wyjątkowym. C Podczas tych wszystkich koncertów i tras z Massacre, Obituary, Six Feet Under miałeś czas na zwiedzanie miejsc, w których grałeś? Wiesz, jak prawdziwy turysta, który chce posmakować lokalności. A nie tylko: przyjazd, hotel, próba, koncert, hotel, wyjazd. — Czasami jesteś dosłownie zamknięty w całej tej koncertowej maszynerii i kompletnie nie masz czasu, jak i wyboru, by zabawić się w turystę. Kiedy już mam czas na zwiedzanie, to chętnie z tego korzystam, wychodzę do ludzi i poznaję kulturę kraju, w którym dane jest mi zagrać koncert. C Wracając do „Back from Beyond”, nie miałeś obaw, że może nie poradzić sobie na zatłoczonym, metalowym rynku? Wiesz, czasy się zmieniły, ludzie mają w czym przebierać, więc często sama wielka nazwa zespołu obecnie nie wystarczy. — Album napisaliśmy i nagraliśmy na Florydzie, w samym centrum death metalu. Nie użyliśmy klawiszy, fletów, make-upów, operowych wokali, megablastów, itp. Nie mam zamiaru obrażać tutaj zespołów, które używają takich zabiegów w swojej muzyce, ale to nie jest Massacre metal. Stawiamy na riffy, które zapamiętasz. Dużo tutaj chwytliwych haczyków. Nie martwimy się o to, czy komuś podpasujemy. Myślę, że scena jest gotowa na to, co brzmi świeżo, ale jednocześnie jest zakorzenione w tradycyjnym death metalu. C Ze względu na tytuł i okładkę wasz najnowszy album wyraźnie odnosi się do kultowego „From Beyond”. Jednak na gruncie muzycznym chcieliście stworzyć nowocześniejszą wersję debiutu, co wam się udało. Jeżeli ktoś spodziewał się powtórki ze staromodnego debiutu, to się grubo mylił. — Tak, założenie tytułu było takie, by wskazywać nasz powrót po wielu latach niebytu. Stąd „Back from Beyond”! To także współgra z kreaturą na okładce. Ona również powraca spoza niebytu. Uważamy, że to ciekawa gra słów i skojarzeń. Muzycznie nie robiliśmy nic na siłę. To nasz styl komponowania. W przypadku Massacre muzyka nigdy nie stanie się inna. C Oczywiście, że jest tu bardzo dużo prawdziwej Massacre z thrashem wrzuconym w pakiet większościowy death metalu, ale miejscami słychać też… blackmetalowe echa, jak na początku „As We Wait to Die”. — Black metal jest dla mnie czymś nowym. Ha, ha, ha… Z taką analogią jeszcze się nie spotkałem, ale jeżeli rzeczywiście słyszysz, to, co teraz powiedziałeś, to nie ma problemu. Wszyscy dorastaliśmy na Slayer czy Celtic Frost, by wymienić tylko kilka zespołów naszej młodości, więc te thrashmetalowe wpływy zawsze będzie słychać w naszej muzyce. To zdecydowanie mieszanka thrash i death metalu. C Rick i ty jesteście jedynymi członkami Massacre ze starego składu. Czy Mike (Mazzonetto, perkusja – dop. M.) i Edwin (Webb, wokal – dop. M.) zostali przez was dopuszczeni do kompozytorskiego głosu na „Condemned to the Shadows” i „Back from Beyond”? — Absolutnie, mieli wpływ. W tym zespole wszyscy jesteśmy równi. Jeżeli masz pomysł, to zostanie wysłuchany. Edwin napisał teksty i pomógł przy aranżacjach, a Mike napisał kilka riffów i perkusyjnych wzorów. Każdy pomógł! Mając takiego człowieka, jak Mike możemy pozwolić sobie na jakikolwiek styl perkusyjny, który chcemy. C Prawdopodobnie każdy deathmetalowy maniak miał mokry sen o tym, że „Back from Beyond” mogłoby być nagrane przez skład z „From Beyond”. Przeszło wam to kiedykolwiek przez myśl? Wiadomo, Bill, jeden z założycieli Massacre żyje na stałe w Japonii, ale Kam na A Day of Death Festival w Williamsville,

16 czerwca 2011 roku odśpiewał z wami całe „From Beyond”. — Cóż, w idealnym świecie, a musiałby to być naprawdę perfekcyjny świat, byłoby super mieć przy sobie Billa i Kama. Wraz z Billem zapytałem się Ricka, czy byłby zainteresowany ponownie zasiąść za garami Massacre, ale powiedział nam, że już od dawna nie gra na perkusji. Nie grał chyba z 10 lat, nie miał ochoty, więc wypadł z obiegu. Odnośnie Kama, nie mam zamiaru strzępić sobie języka i tracić na niego czas. On i jego wokale nigdy nie były uważane za część tego składu. Gdybyśmy mieli go w szeregach, to nigdy nie podpisalibyśmy kontraktu i nie nagralibyśmy żadnego albumu. Kam to czarna dziura, która wysysa wszelkie życie z tego, co pojawi się w jej zasięgu. Ludzie, którzy z nim pracowali wiedzą, o czym mówię. C Rick, Kam, Bill i ty weszliście do studia w 1991 roku z wyjściowym materiałem z okresu 1985-1987, by zarejestrować klasycznie kultowy album „From Beyond”. Podobno Kam nigdy nie chciał, żeby zostało to wydane, uważając wasz debiut za słabe przeinaczenie tego, czym była Massacre. Narzekał również na okropne wykonanie własnych wokali. Co ty na to, myślisz tak samo? — Nie, on kłamie. On po prostu stara się wywołać jakiś dramat. W chwili wydania naszego debiutu, wszyscy uważaliśmy go za prawdziwie zabójczy album. Tę płytę to on powinien objąć, przytulić i pocałować, bo gdyby nie „From Beyond”, to Kam prawdopodobnie nie spłodziłby żadnego albumu w swoim życiu. C Na początku 2009 roku Kam ogłosił, że będzie próbował ponownie wskrzesić Massacre i wyda album w 2010 roku, ale już w maju 2009 roku poinformował przez stronę Myspace, że odkłada zespół do szuflady. Jaka jest twoja wersja wydarzeń? — Ok, sprawa wyglądała następująco. Kiedy w 2008 roku w Denial Fiend zebraliśmy się do kupy, by wystąpić na feralnej trasie Massacre, która miała pomóc w finansowym wyciągnięciu Kama z kłopotów, Denial Fiend był zbyt otwarty dla Massacre. Zaliczki poszły do Kama, więc mógł spłacić dług. Pod koniec trasy zaczął narzekać na Massacre. Powiedział, że jest zmęczony, wykonując utwory Massacre. Zaczął robić się bardzo destrukcyjny i arogancki. Został nam jeszcze jeden, ostatni występ na Wacken Open Air w 2008 roku. Po zagraniu tego gigu, powrót Massacre był już uznany za pewnik. To wszystko stało się po sprawie z Denial Fiend. Zaczął rozpowiadać, że nikomu nie zależy na zespole, a ludzie przyszli tylko po to, żeby zobaczyć jego i posłuchać jego wokali. Zaczął mieszać z błotem gitarzystę Sama Williamsa. Sam dał Kamowi okazję do powrotu na scenę, prosząc go o zaśpiewanie „They Rise”, a ten zaczął wylewać na Sama mnóstwo gówna, więc Sam go wypieprzył z zespołu. Zaraz po tym, jak rozpowiadał, że nienawidzi Massacre i nigdy nie chciał, by ponownie brać w nim udział, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, to ciągłe dążenie do wskrzeszenia Massacre. On nigdy nie miał możliwości odłożenia Massacre do szuflady, bo to nie jest jego zespół, który mógłby sobie odłożyć, ot tak, na półkę. Bill dowiedział się, co Kam kombinuje i natychmiast go uciszył! C W tekstach Kam poruszał tematykę opowiadań H. P. Lovecrafta, nawet okładka „From Beyond”, autorstwa Eda Repki, przedstawia stworzenie z wyobraźni Lovecrafta. Co z „Back from Beyond”? — Liryki napisał Ed Webb (wokal – dop. M.). Kilka tekstów ma również wiele wspólnego z Lovecraftem, ale o wiele bardziej dotyka takich tematów, jak seryjni mordercy, wikingowie, wilkołaki, itp. Dużo inspiracji pochodzi także z filmów. C Dzięki stylowi pisania utworów przez Ricka, niektóre momenty „Back from Beyond” przypominają wczesny Death. Rick jest współautorem wielu utworów na „Leprosy”, zaś ty partycypowałeś przy pisaniu „Spiritual Healing”. Jak wspominasz czas spędzony przy boku Chucka Schuldinera, uważanego za wielu byłych członków Death za prawdziwego dyktatora? W końcu Rick został wywalony z Death dwukrotnie. — Z mojego pobytu w Death mam naprawdę miłe wspomnienia. Z Chuckiem układało mi się bardzo dobrze, ale doskonale rozumiem, że przez wielu mógł być uważany za diwę i dyktatora. On był pasjonatem swoich przekonań, uważając, że robi dobrze dla swojego zespołu. To była jego osobowość, był przyzwyczajony do narzucania swojej wizji i drogi. Bardzo długo mu

19

www.fb.com/MassacreFlorida C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski / Joseph (kilka absurdalnych i luźnych pytań)

Cześć Terry! Mam nadzieję, że wróciliście na o wiele dłużej niż standardowe, w waszym przypadku, trzy lata aktywności? Massacre rozpadała się i ponownie wracała już wiele razy, wystarczy wspomnieć okresy 1984-1987, 1989-1992, 1993-1996, 2007-2008 i 2011-obecnie. — Witaj! Cóż, plan jest taki, by powrócić na wiele lat. Wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani. Kilka wspomnianych przez ciebie okresów nie nazywałbym rozpadem zespołu. Oczywiście, po 1987 roku Rick (Rozz, gitary – dop. M.), Bill (Andrews, perkusja – dop. M.) i ja dołączyliśmy do Death. Kiedy Rick opuścił Death po erze „Leprosy” zaczął ponownie z Massacre. To był zespół Billa, więc on nigdy nie uznawał tego za reformację. Wkrótce po tym, jak Bill i jak odeszliśmy z Death, skontaktowaliśmy się z Rickiem, by zreformować skład z 1986 roku i nagrać „From Beyond” oraz „Inhuman Condition”. Po naszej ostatniej trasie w 1992 roku Kam (Lee, wokal – dop. M.) poszedł własną drogą i nagrał w 1993 roku „Promise”. Bill i ja nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia, więc zakładaliśmy, że w tamtym czasie zespół nie istniał. Earache nie wydali tego aż do 1996 roku, więc technicznie ta linia czasowa powinna obejmować okres 1989-1993. Etap 2007-2008 to jedynie pechowa trasa powrotna, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Z tego wynika, że Massacre nigdy nie miała zamiaru się reformować. Mam nadzieję, że kilka rzeczy zostało przeze mnie ostatecznie sprostowane. C


to zajmowało i drogo go kosztowało, jak miał komuś wybaczyć. C Jesteś często błędnie kojarzony z „Leprosy” ze względu na podpisy pod utworami i zdjęcie w booklecie. Podobnież wszystkie partie basu zostały zrobione przez Chucka, a ty dołączyłeś do Death, gdy materiał był już ukończony? — Część z tego, co mówisz jest prawdą. Dołączyłem do Death w tym samym czasie, co Rick i Bill, w połowie 1987 roku. Kiedy nadszedł czas nagrania partii basu na „Leprosy”, zachorowałem. Dopadły mnie stany lękowe. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, spytałem się Chucka, czy mógłby zarejestrować je za mnie. Wówczas byłem bardzo ważną częścią zespołu. Poszukaj na youtube wideo ze Scream Bloody Tour i zabacz, kto grał wtedy na basie! C Na trasie, ale nie na albumie „Scream Bloody Gore”. Zresztą ducha starego Death nie możecie pozbyć się do tej pory. Ha, ha, ha… Dowodem tego nie tylko covery „Corpsegrinder” i „Mutilation”, zamieszczone

na limitowanej edycji „Back…”, ale również to, że kiedy szukaliście wydawcy połączyliście siły z waszym byłym menedżerem Erikiem Greifem z czasów, kiedy byliście właśnie w Death. — Death i Massacre zawsze były ze sobą powiązane w określony sposób. W pewnym momencie czterech członków Massacre było w Death, następnie trzech z nas wróciło do Massacre. To połączenie zawsze miało miejsce. Zresztą „Corpsegrinder” było już nagrane z myślą o „From Beyond”. Chuck zapewne przewraca się w grobie, widząc, że Eric nam pomaga. Ha, ha, ha… Oczywiście to wszystko ironia, bo jesteśmy starsi i mądrzejsi, więc wszelkie zamierzchłe kwasy zostawiliśmy w przeszłości. C Po wydaniu „Spiritual Healing” wróciliście do Massacre, przegrupowaliście się, nagrywając „From Beyond” oraz następujące po nim ep „Inhuman Condition” (1992). Były nawet legendarne europejskie trasy z Grave, Morgoth, Demolition Hammer czy Immolation. Istne lata świetności Massacre, i kiedy wszystko szło ku najlepszemu około 1993 roku Rick i Kam postanowili pójść w innym kierunku. Masz do dodania jakieś smaczki odnośnie tego okresu. — Po trasie promującej „Inhuman Condition” w Europie Kam i Rick przenieśli się do Orlando, zaś ja i Bill pozostaliśmy w Tampa. Po kilku miesiącach zerowej komunikacji stwierdziliśmy, że oni po prostu odeszli z zespołu. Bill pozbawił się złudzeń, co do grania muzyki, ponieważ poczuł się kompletnie zmęczony całym tym biznesem i nawet nie miał potrzeby, by ponownie to robić. Niedługo po tym dołączyłem do Six Feet Under. Nie wiedzieliśmy, że oni w 1993 roku nagrali kolejny album, zresztą, jak już rozmawialiśmy, wytwórnia nie wypuściła tego aż do 1996 roku. Oczywiście, byliśmy tym bardzo zmartwieni, ale Rick i ja wszystko sobie wyjaśniliśmy, rozwiązaliśmy wszelkie problemy i poszliśmy naprzód. Dlatego teraz koncentrujemy się na teraźniejszości i przyszłości. C Podobnież jeszcze przed nagraniami „From Beyond” Rick próbował zmieniać kierunek stylu Massacre? Miało być mniej deathmetalowych korzeni, a więcej gitar w stylu Pantery, a nawet funku spod znaku Red Hot Chili Peppers? — Tak, to była wersja Massacre nawet z nagranym demo w 1989 roku, kiedy Bill i jak byliśmy w Death. Osobiście nigdy nie słyszałem tego materiału, ale od razu powiedziałem chłopakom, że dla mnie to nie jest Massacre. C Dlatego wszyscy podjęliście decyzję, by nie rozmawiać o okresie „Promise”? Czy jest to aż tak wstydliwy etap dla was? Ha, ha, ha…

20 C 7g C nr 36 C 01/2014

— Cóż, o bardziej szczegółową historię na temat tej płyty musiałbyś pociągnąć za język Ricka. Jak już wspomniałem, ten album został nagrany bez mojej i Billa wiedzy, więc wiadomo, że jest to drażliwy temat. Obecnie Rick i ja postanowiliśmy ten okres w historii Massacre omijać szerokim łukiem. „Promise” słyszałem tylko pobieżnie, jakieś tam skrawki. To nie jest prawdziwa Massacre, więc nie powinna znaleźć się w naszej dyskografii na pełnych prawach. C

chwytliwe. To będzie moje pierwsze wejście do studia z Obituary, więc jest to dla mnie jeszcze bardziej ekscytujące. C

A jakie jest twoje najlepsze i najgorsze wspomnienie z wieloletniego istnienia Massacre? — Cóż, najlepszym wspomnieniem jest nagranie „Back…” i ponowne wskrzeszenie Massacre. Najgorszym jest to, w jaki sposób się rozpadliśmy w 1992 roku. C

A teraz kilka absurdalnych i luźnych pytań. Co sądzisz o udziale Franka Watkinsa w Gorgoroth? Czy mamy się spodziewać, że niedługo również i ty pomalujesz twarz i dołączysz do blackmetalowych wojowników? Ha, ha, ha… Gdzie tu miejsce na autentyczność? — Muszę przyznać, że Frankowi ewidentnie brakuje wody w Gorgoroth. Ha, ha, ha… Nie, nigdy nie zobaczysz mnie w blackmetalowym zespole. Jedynym, co możesz zobaczyć na mojej twarzy będzie krew pozerów i mięczaków! Ha, ha, ha… C

Może podzieliłbyś się luźnymi wspominkami na temat wszystkich materiałów Massacre, w których brałeś udział? — Ok. C No to, lecimy. „From Beyond”?

— Ekscytującym było powrócić do Massacre. Rozpierała nas duma, a jednocześnie zżerał strach, bo Collin Richardson (producent – dop. M.) nie miał totalnego pojęcia, co robi. Później okazało się, ze jednak miał. C „Provoked Accurser”? — Odrzut z sesji „From…”. Jednak Earache na tyle go pokochali, że postanowili to wypuścić na 7”, winylowym singlu. C „Inhuman Condition”? — Cronos! Byliśmy kompletnie zdziwieni i pełni respektu, że nagrał z nami cover Venom „Warhead”. Zaraz po nagraniu tego numeru przyszedł do mnie do domu i od razu poszedł oglądać moją kolekcję płyt. potykał się o niewidzialne rzeczy, więc nazwaliśmy nasze małe duchy „gadułami”. C „Condemned to the Shadows”? — Jestem bardzo dumy z tego 7”ep. To było pierwsze nagranie Massacre od przeszło 20 lat. C „Back from Beyond”? — W pewien sposób jest to dla nas odkupienie. Massacre miała w 1992 roku ogromny potencjał, by stać się naprawdę popularnym zespołem, ale wszystko się rozpadło. W tym przypadku wraz z pojawieniem się tego albumu wzięliśmy się za niedokończone sprawy. C A co z nowym albumem Obituary? Czy prace nad następcą „Darkest Day” idą pełną parą? — Obituary zaczyna nagrywać w tym tygodniu, gdzieś około 19 lutego. Planujemy nagrać 14 utworów, które będą bardzo ciężkie, ale jednocześnie niesamowicie

A jak mają się sprawy z Denial Fiend? — Już niedługo zaczniemy próby oraz komponowanie nowych kawałków. Obecnie za bardzo jesteśmy zajęci naszymi pozostałymi kapelami. Mam nadzieję, że pod tym szyldem pojawi się coś nowego w 2015 roku. C

Wiele osób podważa istnienia takich zespołów, jak Six Feet Under, ponieważ według nich sfu od początku do końca zjada własny ogon. Co o tym sądzisz? — W sumie, to nie jestem pewien, o co ludziom chodzi w tym stwierdzeniu. Six Feet Under to pełnoprawny zespół, chociaż przez pewien czas zgubiliśmy gdzieś własną drogę. Po tym jak odszedł Allen West (gitary – dop. M.), Chris (Barnes, wokal – dop. M.) poczuł się zbyt mocny i całkowicie przejął kontrolę. Brzmienie i artystyczna wartość zespołu gdzieś uleciały i zostały utracone. W sumie, to obecnie nie za często rozmyślam o Six Feet Under. C Który z zespołów, będących z wami na trasie, jarał najwięcej marihuany? Ha, ha, ha… — Pod tym względem Six Feet Under deklasowało wszystkie zespoły. Nie mieliśmy konkurencji. Wszyscy w Obituary w ciągu tygodnia nie wypalają tyle trawy, co Chris w czasie jednego dnia. C Co byś zrobił, jakbyś pewnego dnia się obudził i zamiast death metalu grał w One Direction? — Natychmiast bym odszedł. Spojrzał na wielkość mojego rachunku bankowego. Przeniósł się do jakiegoś śródziemnomorskiego kraju i założył deathmetalowy zespół! C Dobra, zejdźmy na ziemię. Kiedyś powiedziałeś, że wolisz być popularny w podziemiu, niż nieznany w mainstreamie. Nadal się tego trzymasz? — Absolutnie! Jeżeli się sprzedasz, by dotrzeć do jak największej ilości osób, żeby twoją muzykę puszczali w radio, to jest to na krótką chwilę, a później nikogo nie obchodzi, co się z tobą dzieje. Przez jakiś czas, co wieczór grasz przed 5-tysięczną publiką, bo wyprodukowałeś jeden przebój. Jednak, jak nie będziesz produkował więcej hitów, to zaczniesz grać dla dwustu osób. Wolę konsekwentnie grać przed 500-1000 osobami. C Terry, tak na zakończenie, masz już trochę wiosen na karku, więc, czy cokolwiek w metalu: muzyka, zespół, płyta, jest cię w stanie kompletnie zaskoczyć? — Hej, przystopuj! Ja mam zaledwie 46 lat! Ha, ha, ha… Metal jest wciąż dla mnie świeży i ekscytujący. Gram death metal od czasów jego powstania. Kurwa, pamiętam, że słuchałem metalu zanim ktokolwiek słyszał o takich zespołach, jak Slayer czy Metallica. Mimo że wszystko już widziałem i słyszałem, to wciąż czerpię przyjemność z nagrywania i koncertowania. C



Witaj Jairo! Powodem naszej rozmowy jest wasz drugi w dyskografii długograj. I w tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak na samym początku zapytać sztampowo, czy jesteś dumny z tej płyty? — Cześć Marcin. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu uzyskanego na naszym najnowszym cd „Art of Killing”. Nagraliśmy świetne utwory, które dodatkowo ubrane są we wspaniały layout, także płyta jako całość jest dla nas powodem dumy. C Skoro sami jesteście zadowoleni z tej płyty, ciekaw jestem, jakie dochodzą do was opinie na jej temat od fanów i recenzentów? Spotykacie same przychylne recenzje, czy też zdarza wam się usłyszeć negatywne opinie o „Art of Killing”? ­— Na najnowszej płycie troszkę zmieniliśmy swój styl. Wciąż jest to Chaos Synopsis, ale w takiej bardziej nowoczesnej wersji. Reakcje fanów na ten album były różnorodne. Jedni od razu pokochali ten album, inni znienawidzili. Jednakże ogólnie mogę stwierdzić, że album jest znakomicie przyjęty przez fanów, mamy coraz więcej ludzi na naszych koncertach, a pierwsze tłoczenie „Art of Killing” jest już wyprzedane. Ten album jest kontynuacją naszej muzycznej przygody, ale z większą dawką rock’n’rolla. C Nie sądzisz zatem, że album ten może być odebrany negatywnie przez ortodoksyjnych fanów z pogranicza death/thrash metalu? Nie boisz się, że ludzie odwrócą się od zespołu, bo zabraknie im na tej płycie agresji i furii, jaką uraczyliście ich na swojej debiutanckiej płycie? — Nie, nadal jesteśmy kapelą grającą death/thrash metal z agresywnymi wokalami, szybką perkusją i przesterowanymi gitarami. Fakt, że na „Art of Killing” znalazło się kilka nowinek typu obniżenie strojenia czy instrumentalny numer nie zmienia naszego nastawienia. Fani nie muszą się martwić, nie chcemy stać się popowym zespołem deathmetalowym. Ciągle lubimy piwo, dziewczyny i ekstremalną muzykę. C Musisz chyba się ze mną zgodzić, że „Art of Killing” jest bardziej przebojowym krążkiem niż wasze debiutanckie dzieło? Twoje wokale już nie są takie dzikie, muzyka nie jest już tak ekstremalna, a to może się fanom podobać, ale nie musi, jeśli wiesz, co mam na myśli... — Zgadzam się, ale myślę, że zmiany w muzyce są naturalne. Słuchamy, oprócz ekstremalnego metalu, dużo rzeczy typu rock’n’roll, heavy metal czy hard rock. To, w połączeniu z klasyczną ekstremą w metalu sprawia, że niektóre rzeczy wyszły nam, w sposób naturalny, mniej ekstremalnie. C Muszę wam przyznać, że „Art of Killing” to album bardzo dojrzały i sprawia wrażenie, jakby był dopracowany w najmniejszych detalach. Zarówno w wersji muzycznej, lirycznej jak i graficznej. Mógłbyś mi opowiedzieć, skąd wziął się u was pomysł na tak jednorodną całość? — Nad tym albumem pracowaliśmy trzy lata, dlatego pod każdym względem muzycznym jest on dopracowanym krążkiem, który odzwierciedla nasze obecne maksimum. Jeżeli zaś chodzi o sferę liryczną, pomysł na stworzenie koncept albumu zrodził się w mojej głowie po obejrzeniu serialu „Dexter”. Wtedy powstał pierwszy numer „Bay Harbor Butcher”. Moja idea o zrobieniu płyty opartej lirycznie na historiach seryjnych morderców została zaakceptowana przez cały zespół i tak ruszyliśmy z tym tematem do pracy. Wiele czasu poświęciłem na odkrywaniu i poznawaniu potencjalnych bohaterów moich liryków, często z bardzo różnych krajów, skupiając się głównie na wewnętrznych czynnikach, które sprawiały, że oni robili to, co robili. Efekt tej pracy możesz usłyszeć właśnie na naszej najnowszej płycie. C No, to tyle o tekstach. Teraz skupmy się na produkcji tej płyty. Efekt finalny jest miażdżący, ale nie może być inny skoro odpowiedzialny za niego jest sam Andy Classen. Rozumiem, że zaangażowanie tej osoby to bardzo świadomy wybór. Jakie rzeczy zrobione przez Andy’ego najbardziej was przekonały do tego, by go zatrudnić przy masteringu waszej płyty? — Produkcje takie, jak „Great Execution” Krisiun czy „Walpurgis Rites – Hexenwahn” Belphegor sprawiły, że musieliśmy zacząć współpracę z tym człowiekiem. Poza tym Stage One Studios przez te wszystkie lata wyprodukowało tyle znakomitych pozycji, że nasza decyzja o wyborze tego miejsca nie była trudna. C

22 C 7g C nr 36 C 01/2014

CHAOS SYNOPSIS to znana polskim maniakom kapela z kraju kawy, wyuzdanego karnawału oraz pięknych plaż pełnych jędrnych i opalonych kobiecych pośladków. Dlatego bez dłuższych wstępów zapraszam was na rozmowę z Jairo (wokal & bas), którego złapałem w Polsce, podczas jego wakacyjnego pobytu w naszym kraju. Podczas tego wywiadu nie tylko udzielił mi on odpowiedzi na kilka pytań, również niezwiązanych z muzyką, ale również udało nam się napić wspólnie polskiej wódki i zjeść dobrą kiełbasę w naleśniku. Kto by pomyślał, że Brazylijczycy nie jedzą naleśników na słodko. Zatem pośpiesznie zapraszam do lektury.

Kolejna zmiana to fakt, że nagraliście ten album już w czteroosobowym składzie. Czy fakt, że rejestrowaliście ten album we czwórkę miał znaczący wpływ na jego kształt? Kto jest odpowiedzialny za cała muzykę z logiem Chaos Synopsis? — Nasza muzyka zyskała na jakości odkąd możemy tworzyć ją na dwie gitary, chociażby z tego powodu, że teraz jesteśmy w stanie odegrać ten album bez żadnego problemu na żywo. Poprzednio, z jednym tylko gitarzystą, było to niemożliwe. Nie ma sensu pisać muzyki na dwie gitary, a grać ją tylko na jedną. Jeżeli chodzi o tworzenie muzyki, to robimy to zespołowo. Jeden z nas przynosi riff na próbę, by wspólnie stworzyć na jego bazie cały numer. Każdy z nas ma swój własny styl i własny pomysł, który wymieszany z zamysłami pozostałych ludzi tworzy charakterystyczne brzmienie Chaos Synopsis. C Album „Art of Killing” ukazał się za sprawą L ab 6 Mu s ic w B ra z yl i i o ra z Wyd aw n ic t wa Muzycznego Psycho na Europę. Skąd pomysł na te obydwie wytwórnie, i czy w czasach, kiedy sprzedaż płyt spada na łeb i szyję taki pomysł ma w ogóle prawo bytu?

— Robert z Wydawnictwa Muzycznego Psycho i Fabio z Lab 6 Music są kimś więcej niż tylko facetami, którzy wydają płyty cd, oni są moimi dobrymi przyjaciółmi. Z Fabio współpracowaliśmy już przy „Kvlt ov Dementia”, który Robert również wydał na Europę. Także dla nas to było naturalne, że „Art of Killing” zostanie wydany przez obie wytwórnie. Odnośnie słabej sprzedaży płyt, to dla mnie zawsze płyta będzie czymś kompletnym, kiedy będę miał w ręku fizyczny nośnik, kiedy będę mógł wziąć do ręki książeczkę czy popatrzeć na okładkę, która uzupełnia całość. Nie ma nic lepszego od tego momentu, kiedy bierze się nową płytę do ręki, czuje się zapach drukarni, można zatopić się w tekstach kapeli wraz z odtworzeniem tej muzyki, nie z komputera, ale na dobrej jakości sprzęcie hi-fi. C Jest nowa płyta, przydałoby się teraz zagrać kilka koncertów w ramach jej promocji. Z tego, co wiem, macie już kilka koncertów zagranych w Brazylii czy w Paragwaju, ale kiedy możemy się was spodziewać ponownie w Polsce na trasie? — Tak naprawdę, to teraz jestem w Polsce. Z zespołem zamierzamy wrócić do Europy w 2014 roku, dokładnie


O waszych upodobaniach do polskich dziewczyn krążą już legendy. Ale mnie teraz bardziej interesuje fakt, jakie są brazylijskie dziewczyny? Czego im brak, czego nie mają w porównaniu z polskimi kobietami? — Przede wszystkim brazylijskie kobiety mają największe, różnokolorowe tyłki na świecie. Wiesz, znajdziesz u nas dziewczyny o białej, czarnej czy mleczno-czekoladowej karnacji, ale prawie każda z nich ma małe piersi i niezbyt ładną twarz. Polki są natomiast bardzo zgrabne, zadbane i bardzo seksowne. I to nam się bardzo podoba! C Ok, to ten temat mamy już za sobą. Chciałbym się teraz dowiedzieć, jak postrzegana jest polska scena w Brazylii? W Polsce brazylijska scena ma silną rzeszę fanów, a takie kapele, jak chociażby Sacrcófago czy Vulcano mają u nas status formacji kultowych. — Zespoły takie, jak Vader, Behemoth czy Hate są bardzo popularne u nas. Ostatnio Decapitated też dołączył do grona zespołów bardzo lubianych i rozpoznawalnych w Brazylii. Ogólnie rzecz biorąc, u nas określa się ten styl jako „polski death metal” i jest to rzecz, która ma wielką rzeszę oddanych fanów w Brazylii. My po prostu kochamy wasz brutalny sposób grania death metalu, który jest dużo lepszy od szwedzkiej czy amerykańskiej wersji. Dla nas, Polska tworzy nowy styl w deathmetalowej rzeźni. C To bardzo miłe, co powiedziałeś o polskiej scenie, ale wymieniłeś zespoły z tzw. mainstreamu, a moim zdaniem w undergroundzie mamy jeszcze lepsze zespoły. Niech wspomnę chociażby o Azarath, Hell-Born czy Deception. A jest jeszcze mnóstwo młodych kapel, które na dzień dzisiejszy wspaniale rokują. Interesujesz się również tą mniej oficjalną polską sceną, czy cię to nie bawi? — Oczywiście, obserwuję waszą scenę praktycznie non stop. Moje ulubione zespoły to Black Mad Lice

i Terrordome, często również ostatnio słucham takich polskich kapel, jak Hyperial, Mort Douce, Deprived czy Fortress. To są świetne zespoły i pewnie niedługo usłyszy o nich cały świat. C Wasz poprzedni album był promowany teledyskiem do numeru „Sarcastic Devotion”. Czy teraz planujecie nagranie profesjonalnego wideoklipu? Jeśli tak, to może zdradzisz jakieś szczegóły odnośnie tej produkcji? — Razem z wydaniem „Art of Killing” zrobiliśmy wideoklip z tekstem do piosenki „Rostov Ripper”, poświęconej historii szaleńca Andrieja Czikatiło. Ale to nie jest w pełni profesjonalny teledysk. Nad takim obecnie pracujemy. Będzie to obraz do utworu „Son of Light”, który opowiada o brazylijskim seryjnym mordercy, gwałcącym i zabijającym swoje ofiary na wyspie niedaleko Rio de Janeiro. Teledysk będzie zawierał kilka pikantnych scen, ale nie będę zdradzał wam teraz żadnych szczegółów. Obejrzycie i ocenicie ten klip, kiedy będzie gotowy, ale już teraz wam zapowiadam, że będzie to naprawdę zajebisty teledysk, wykonany jak najbardziej profesjonalnie i przemyślany w najdrobniejszych detalach. (Dostępny jest już od 30 października 2013 roku – dop. M) C Tak sobie mówiliśmy o polskim podziemiu, ale może poleciłbyś naszym czytelnikom teraz jakieś mało znane, ale znakomite brazylijskie kapele? — Zdecydowanie polecam sprawdzić takie nazwy jak Rectal Collapse, Woslom, Lacerated and Carbonized, Dark Tower i Unearthly. Moim zdaniem, na chwilę obecną to najlepsze brazylijskie zespoły i warto im poświęcić chwilę. C Sprawdzę je na pewno, chociaż nazwy takie, jak Lacerated and Carbonized czy Unearthly, to już raczej bardziej znane formacje niż początkujące zespoliki. Przy okazji, skoro jesteśmy przy brazylijskiej scenie, nie uważasz, że wasza scena znowu się ożywiła? Może się mylę, ale był okres zastoju na waszej scenie. Niby zespołów nie brakowało, ale nie miały one tej iskry, tego daru, co te starsze zespoły. Teraz znowu scena się u was przebudziła. Tacy weterani, jak

Headhunter D.C. od wieków grają swoje i mają się dobrze, ale coraz więcej kapel takich, jak wy, Coldblood czy Sadistic Gore śmielej wychodzi na świat ze swoimi materiałami. Nie pozostało nic innego, jak tylko się cieszyć. A co najważniejsze, coraz mniej klonów Krisiun rodzi się na waszej ziemi. — Zgadzam się, ale myślę, że jeszcze dużo pracy przed naszą sceną, by wznieść się na jeszcze wyższy poziom. Obecnie sytuacja ekonomiczna jest w kraju lepsza, zespoły mają dostęp do lepszego sprzętu, nagrywają płyty w lepszych miejscach, a to również sprawia, że ich muzyka jest lepsza. Oczywiście, bez własnej determinacji i pracy nad sobą oraz zespołem nic z tego, by nie wyszło. A tak, większość kapel pracuje nad swoim własnym, unikalnym stylem i nikt już nie chce być klonem jakiegoś bardziej znanego zespołu. Brazylia jest wielkim krajem, gdzie jeszcze niejeden wielki band się narodzi. C I tego się trzymajmy... Na chwilę obecną nie mam więcej pytań. Tradycyjnie, ostatnie słowo należy do ciebie! Dzięki, bracie, za poświęcony czas i do następnego! — Dzięki za miejsce w waszym magazynie, który znamy i cenimy. Już nie możemy doczekać się powrotu do Polski, by zagrać kilka koncertów, spędzić dobrze czas, grając nasz deathrash dla polskich maniaków, pijąc polskie piwo i polską wódkę. Zapraszam na naszą stronę na facebooku i kupcie koniecznie nasz najnowszy album w Wydawnictwie Muzycznym Psycho. Do zobaczenia! C dyskografia: Garden of Forgotten Shadows – demo ‘06 2100 A.D. – singiel ‘08 Postwar Madness – ep ‘09 [Free Mind] Kvlt ov Dementia – cd ‘09 [Free Mind / Psycho] Live Dementi – live album ‘10 Art of Killing – cd ‘13 [Lab 6 Music / Psycho]

www.chaossynopsis.com C ¶ autor: Mythrone

w okolicach maja i czerwca. Także przygotujcie swoje karki na nasze koncerty oraz swoje wątroby na wódkę, ponieważ Chaos Synopsis już niedługo wróci do Polski. Dziewczyny też powinny być gotowe na nasze przybycie. C


D

ebiutancki album „Immense Intense Suspense” Phlebotomized był jedną z najlepszych płyt 1994 roku. 3 lata później Holendrzy wydali jeszcze bardziej nowatorski „Skycontact” i dosłownie zaraz po nim się rozpadli. Na szczęście fani pozostawili ich żywych w metalowej świadomości, co było katalizatorem do wydania reedycji materiałów demo i ep, reaktywacji zespołu w 2013 roku, aktywności koncertowej oraz, kto wie, może nagrania trzeciego albumu? Chociaż dwóch gitarzystów, Tom Palms i Jordy Middelsbosch, z którymi dogłębnie przekopałem się przez historię Phlebotomized nie potwierdzają, ani nie zaprzeczają takiej możliwości. Na razie pozostaje cieszyć się wznowieniami demo i ep (Vic Records) oraz dwoma dotychczasowymi albumami (Hammerheart Records). Nie przedłużam, bo czytania naprawdę sporo.

Cześć Tom, cześć Jordy. Jak leci? — Tom Palms: Cześć! Wszystko w porządku. C Nadal mieszkacie w małych miasteczkach Rozenburg i Spijkenisse? — T: Nie, tylko Maarten (Post, skrzypce – dop. M.) mieszka w Rozenberg, jego ojczystym mieście. — Jordy Middelsbosch: Ja z kolei żyję w Hellevoetsluis… kolejnym małym miasteczku blisko Rozenburg i Spijkenisse. Jest cicho, spokojnie oraz blisko do plaży i morza, co kocham. C Cicho i spokojnie to się zrobiło, gdy w 1997 roku Phlebotomized przestał istnieć. Jednak wasi maniacy nie pozwolili o was zapomnieć, co doprowadziło do tego, że zespół, mimo że nie istniał, wciąż zyskiwał coraz więcej fanów z całego świata, a wraz z popularnością wzrosło zapotrzebowanie na wasze stare materiały. Stąd pojawienie się reedycji „Devoted to God / Preach Eternal Gospels”, co z kolei było katalizatorem do koncertowej reaktywacji. Czy w takim razie następnym krokiem będzie nagranie zupełnie nowego materiału? — T: Nie wiem. To jest zbyt daleka przyszłość. Ja bym chciał, ale z trzema nowymi członkami i innymi zespołami, w które jesteśmy zaangażowani trudno będzie nagrać zupełnie nowy album. Przynajmniej taka jest moja opinia. — J: Obecnie jesteśmy w trakcie remasteringu i ponownego wydania całego naszego starego materiału, dzięki kilku partnerom na całym świecie. Planujemy promować te nagrania, grając na żywo z klasyczną setlistą, jaką mieliśmy w latach 90-tych. Po zbliżających się reedycjach, zamierzamy na poważnie wziąć się za pracę nad nowym materiałem. Mamy wystarczająco dużo pomysłów, zarówno tych nowych, jak i tych starych, by stworzyć nowe utwory. Nie wiem, czy wyjdzie z tego pełnowymiarowy album, ale mogę cię zapewnić, że jesteśmy w trakcie ich pisania. C To świetnie. Pamiętam jednak, że zanim się rozpadliście był już gotowy jeden numer na następcę „Skycontact”, chyba nawet zdążyliście go zagrać na dwóch koncertach. Podobno riffy były cięższe, ale chwytliwe i bardzo rytmiczne, prawie taneczne, jak Prong. Po „Skycontact” planowaliście też nagrywać krótsze numery. — T: Tak, to prawda. Peter (Verhoef, gitara – dop. M.) i ja wspólnie ją skomponowaliśmy, a Lawrence (Payne,

24 C 7g C nr 36 C 01/2014

perkusja – dop. M.) napisał tekst. Rzeczywiście, już we wspomnianym przez ciebie utworze skróciliśmy jego czas trwania, jeżeli rozpatrywać go w kategoriach długości starych numerów Phlebotomized. W przybliżeniu miał gdzieś 4 minuty. C A propos skracania, dlaczego na reedycji „Devoted… / Preach…” demo „Devoted to God” obcięliście o dwa utwory: „Tragic Entanglement” i „Ataraxia”? Naprawdę szkoda, że na wznowieniu te numery są tylko w wersji z „Preach…”. Z tego, co pamiętam to były dwie odrębne sesje. — T: I tu się mylisz. „Tragic…” i „Ataraxia” były nagrane w tym samym czasie, co demo „Devoted…”. — J: Cóż… w pewnym sensie masz rację, ale „Preach…” zostało pierwotnie zarejestrowane pod kątem 7”ep. W tamtym czasie nasza wytwórnia nie była w stanie tego wypuścić, więc kolejna partia poszła już pod egidą mmi Records w formacie mcd. Z myślą o 7”ep „Preach…” zarejestrowaliśmy tylko trzy utwory: „In Memory of Our Departured Ones (1914-1918)”, „Mustardgas” oraz tytułowy, a „Tragic…” i „Ataraxia”, które znalazły się na wersji mcd to jedynie zremasterowane warianty tych samych utworów, co na demo „Devoted…”. Stąd całe zamieszanie i nasza decyzja, by nie zamieszczać ich dwukrotnie na tym samym wznowieniu. C Czy podsycanie ognia przez fanów i dalsze następstwa były jedynymi katalizatorami do wskrzeszenia Phlebotomized? Nie czuliście tej potrzeby sami z siebie? W końcu wilka ciągnie do lasu. — T: Nasze zejście się po latach tak na dobre zaczęło się wraz ze wznowieniem „Devoted… / Preach…”. Dopiero ponowna możliwość zagrania razem, chociaż był to zaledwie jeden utwór na release party, sprawiła, że przynajmniej ja poczułem się, jak wspomniany przez ciebie wilk. Bestia powróciła! — J: Cóż… czterech z nas miało jakieś tam niedokończone sprawy z Phlebotomized i właśnie teraz nastąpił czas, kiedy wreszcie możemy zamknąć to koło. Dopełnić je, chociaż wciąż nie wiemy, dokąd ta ścieżka nas poprowadzi. C A co porabialiście przez te 16 lat ciszy? — T: Grałem w kilku zespołach. W She Shall z Patrickiem (Van Der Zee, bas – dop. M.), Held z Dennisem (Geestman, wokal, dop. M.), Emerged, a z Bastiaanem (Boekesteijn – dop. M.), obecnym klawiszowcem Phlebotomized, i byłym perkusistą Held gramy covery

Joe’a Satrianiego. Nawet skomponowaliśmy utwór do horroru. Możesz sprawdzić w sieci pod tytułem „Welcome to this dream”. A tak ogólnie, to ożeniłem się, rozwiodłem, zostałem ojcem, etc. Proza życia. — J: Ja z kolei zacząłem grać w hardcore’owych i punkowych kapelach. Dążyłem też do tego, by zrobić karierę jako kucharz. Obecnie jestem całkowicie pochłonięty aikido, chyba już od 13 lat. C A dlaczego w waszym powrocie nie brała udział reszta starego składu: Lawrence Payne, Ben Quak (klawisze – dop. M.), Barry Schuyer (wokal – dop. M.)? Wiecie, co się z nimi w ogóle dzieje? — J: Cóż… Barry odszedł z Phlebotomized w pierwszych latach, zaraz po nagraniu „Preach…”, a nasze rozstanie nie należało do przyjacielskich, więc nawet nie wiemy, co obecnie u niego słychać. Mimo wszystko życzę mu wszystkiego najlepszego. Sam zdecydował, że odejdzie po koncercie w Niemczech, i to jest tyle, co mogę powiedzieć tobie o naszym pierwszym wokaliście. Jak dla mnie klasyczny skład Phlebotomized, to ten z Dennisem na wokalu. Ben jest z nami w ciągłym kontakcie. Zresztą ożenił się z siostrą Dennisa, ale obecnie żyje w Szwajcarii, więc byłoby całkiem trudno odbywać próby. W dodatku jest bardzo zajęty ze względu na swoją pracę w cern (Europejska Organizacja Badań Jądrowych – dop. M.). Z kolei z Lawrencem to już całkiem inna historia… On całkowicie nie chce mieć nic wspólnego z tym, co robił w przeszłości jako deathmetalowy muzyk. Mogę tylko powiedzieć, że jako nasz były tekściarz, Lawrence odnalazł wreszcie odpowiedź na wszystkie swoje pytania, jakie zadawał


A propos Dennisa, dlaczego uczestniczył zaledwie w release party z okazji reedycji „Devoted… / Prech…”? Czyżby trzymał się twardo tego, co mówił kiedyś na temat reaktywacji wszelkich zespołów po wielu latach, że to wszystko jest jednym wielkim gównem. Pamiętam, że jedyny udany reunion, jaki widział to Black Sabbath. — J: Występ na imprezie związanej z ponownym wydaniem „Devoted… / Preach…” z pierwotnego założenia miał być jednorazowym i jedynym strzałem. Tego wieczoru zaczęliśmy rozmawiać na temat poważnej reaktywacji zespołu, ponieważ zostaliśmy zapytani, czy nie wystąpilibyśmy na kilku festiwalach. Byliśmy totalnie zaskoczeni, że wzbudzamy takie zainteresowanie, i podekscytowani, więc się zgodziliśmy. Niestety, po Dennisie nie było widać tego ognia i chęci dołączenia do zreformowanego zespołu. Głównie dlatego, że totalnie wypadł z obiegu, ze stylu śpiewania w Phlebotomized, i musiałby się nauczyć wszystkich utworów od nowa, na co musiałby poświęcić zbyt wiele czasu. Na szczęście znaleźliśmy świetnego, nowego wokalistę, który ogromnie angażuje się w występy na żywo. Dennis zawsze pozostanie naszym dobrym przyjacielem, i zawsze jest mile widziany na naszych koncertach. C Wracając do Lawrence’a, to rzeczywiście coś mi się kiedyś obiło o uszy, że nie jest za bardzo zadowolony z tego, co popełnił w Phlebotomized, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, że odrodził się duchowo

i otworzyły mu się oczy na Boga… — T: Tak, i to on w tym momencie powinien być tym, który wytłumaczyłby ci to ze szczegółami. Nie my. Nie jestem w stanie czytać w jego myślach. To by było zbyt subiektywne i nie pokrywałoby się z prawdą o jego życiu, uczuciach, przekonaniach, itd. C Ale jednak trochę szkoda, że wasz reunion miał miejsce bez jednego z głównych kompozytorów i nadwornego tekściarza Phlebotomized. — T: Z jednej strony to prawda, z drugiej jakoś nie widzielibyśmy go obecnie w zespole. Dlaczego? Ponieważ Lawrence nie jest tą samą osobą, jaką był w tamtych czasach. To by nie zadziałało. Podziwiam jego muzykalność, a zwłaszcza smykałkę do pisania tekstów. Niektóre z nich, to prawdziwe wiersze z wielowarstwową i głęboką symboliką. Szanujemy to, co zrobił dla nas w przeszłości, ale on już nie jest razem z nami w zespole, zarówno cieleśnie, jak i duchowo. C Wiesz mimo wszystko trochę smutno to brzmi w kontekście tego, że Lawrence zawsze uważał Phlebotomized za spełnienie marzenia każdego muzyka. Mimo że po odejściu grał jeszcze z kilkoma kapelami, to nie krył, że takiej chemii i telepatii, jak z Phleboto-gośćmi nigdy więcej nie doświadczył. Wspominał coś o braterstwie i kolektywie. — T: To są słowa Lawrence’a, nie moje, ale muszę przyznać, że do tej pory czuję to podobnie. Lawrence i ja mieliśmy ze sobą bardzo wiele wspólnego, zarówno muzycznie, jak i personalnie. Obaj poszliśmy jednak oddzielnymi drogami. C

Podobno ze względu na tytuł „Devoted to God”, niezależnie od zawartości muzycznej etykietowano was jako zespół whitemetalowy? — T: Łatwo jest dać się zwieść przez tytuł utworu lub płyty. To była odpowiedź Lawrence’a na przeczytany przez niego artykuł o mnichach. Chciał opowiedzieć o ich rutynowym rozkładzie zajęć, itp. Tym, którzy wrzucali nas do worka z white metalem, wystarczyłoby przeczytać takie wersy, jak „… Co równa się czczeniu Szatana…”, a już wiedzieliby, że nie bardzo jest to „białe”. — J: Tak… Ludzie zawsze myśleli, że jesteśmy religijnym zespołem, a my po prostu pisaliśmy o tym, co jest dobre, a co złe. Nie popieramy żadnej religii, ale wspieramy wolność wypowiedzi i myślenia. Jeżeli bardzo uważnie przeczytasz i wsłuchasz się w teksty, usłyszysz cynizm wobec religii i zgłębianie ludzkiego umysłu. Jednak nie wszystkie teksty oscylują wokół religijnej problematyki. Na przykład „Mustardgas” dotyczy przerażających wydarzeń I wojny światowej, a „Tragic…” jest utrzymany w tematyce science fiction, opowiadając o gigantycznych pająkach. Jedynie chyba na „Skycontact” nie było w ogóle „religijnych” tekstów. To były tylko odzwierciedlenia myśli autora. C Wiesz, ironizowałem z tym white metalem. Wszystkie wydawnictwa Phlebotomized mam na półce, więc jestem obkuty na blachę. Ha, ha, ha… Po nagraniu demo „Devoted…” zaczęliście grać koncerty z takimi zespołami, jak Therion czy Samael, już wtedy uznawanymi za wielkie nazwy. Te kapele nigdy nie przerwały swojej działalności, ale stylistycznie zmieniły się nie do poznania. Myślicie, że to samo mogło spotkać Phlebotomized, gdybyście się nie rozpadli w 1997 roku? — T: Pewnie, że tak! To był jeden z powodów, z których się rozpadliśmy. Zmiany, jak dla mnie, zaszły zbyt szybko i za daleko. — J: Tak, oczywiście… między naszymi dwoma albumami jest ogromna różnica. W tamtym czasie rozwijaliśmy się jako muzycy i zaczęliśmy doceniać inne style muzyczne. Te wpływy można usłyszeć już na „Immense Intense Suspense” w takich utworach, jak „Barricade” czy też „Mellow are the Reverberations”. W tym było więcej progresywnych wpływów i melodii niż w naszych wcześniejszych nagraniach. Kiedy rozpoczynaliśmy z Phlebotomized, byliśmy całkowicie pochłonięci Death, Morbid Angel, Nocturnus, Paradise Lost, Autopsy, Metallica. Później zaczęliśmy słuchać Kyuss, Type O Negative, Judas Priest. Ja sam byłem totalnie zaangażowany w hard core, punk rock, a nawet hip hop. Wszyscy mieliśmy swoje prywatne inspiracje i wnosiliśmy je do Phlebotomized. Myślę, że właśnie to uczyniło nas wyjątkowym zespołem z własnym brzmieniem. Po prostu graliśmy to, co lubiliśmy. C Więc, co poszło nie tak? Graliście to, co lubiliście. Byliście telepatycznym braterstwem, i nagle z nadawania na tych samych falach, wszystko sypie się jak domek z kart. Chyba zaczęło się od przetasowań w składzie przed „Skycontact”, m.in. Peter zastąpił Jordy’ego. — T: Naprawdę nie chcę bawić się tutaj w personalne gierki. W zespole złożonym z siedmiu facetów, którzy dorastali ze sobą od 15-tego roku życia, to możliwe, że wielu pójdzie w różnych, odmiennych kierunkach w ich dorosłym życiu. Bardzo trudno było to wszystko połapać, gdy ludzie zaczynają się zmieniać nie tylko charakterologicznie, ale również muzycznie. Dla porównania – ożeń się z siedmioma kobietami, i weź to człowieku ogarnij. Niemożliwe! C Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a jednak zdecydowaliście się powrócić na dobre w siedmioosobowym składzie – 4-ech oryginalnych członków i 3-ech specjalnych gości… — J: Oni już nie są specjalnymi gośćmi… to pełnoprawni członkowie naszego zespołu. To nowy Phlebotomized i jesteśmy z tego cholernie dumni! Gramy niczym ciężki czołg przełamujący linię frontu, a przy tym czerpiemy z tego niesamowitą przyjemność, jak za starych, dobrych czasów. Tak to wszystko obecnie wygląda. C To chyba najlepszy moment, żeby wreszcie przedstawić świeżą krew. — J: Gerben Mol jest naszym nowym perkusistą, a jednocześnie wieloletnim fanem Phlebotomized. Jest jednym z członków, którzy wraz ze mną włożyli wiele wysiłku w promocję zespołu. Przy okazji gra oldschoolowy death metal w Burning Hatred, który

25

www.phlebotomized.nl C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

sobie za czasów Phlebotomized, odnośnie życia i religii. Życzymy mu wszystkiego najlepszego. C


jest całkiem obiecującą kapelą na holenderskiej, deathmetalowej scenie. Carl Assault, nasz nowy wokalista, również wychował się na starych nagraniach Phlebotomized. Także ma swój macierzysty zespół – Massive Assault, w którym również rzeźbi w oldschollowym death metalu i nawet mają na koncie dwa studyjne albumy. W podobnej stylistyce porusza się w swoim projekcie Sledgehammer Nosejob, już mniej znanym. Dosłownie dwa dzikie deathmetalowe akty starej szkoły. Bastiaan Boekesteijn, klawiszowiec, jest bardzo dobrym przyjacielem Toma. Zresztą grają wspólnie w Emerged i mają ze sobą wiele wspólnego, bo Bastiaan, tak jak Tom jest muzykiem z zawodu i uczy muzyki. C Tom, czyli nadal jesteś nauczycielem gry na gitarze? Jeżeli mnie pamięć nie myli, to w 2002 roku ukończyłeś konserwatorium w Rotterdamie z klasycznej, hiszpańskiej gitary. — T: Człowieku, skąd ty wygrzebujesz takie rzeczy. Ha, ha, ha… Tak, nadal uczę grać na gitarze. Mam mnóstwo uczniów, dlatego też poświęcam temu 4 godziny dziennie. Rozstrzał mam niesamowity, bo uczę muzyki klasycznej, pop, bluesa, rocka, i oczywiście metalu! C A jakże by inaczej. Jak reagują twoi studenci, gdy dowiadują się, że grasz w takim zespole, jak Phlebotomized? — T: Wiesz, jak to młodzi ludzie, dla nich wszystko jest „w porządku”. Wielu z nich nie podoba się ta muzyka, ale i tak jest spoko. Niektórzy z nich wchodzą nawet na youtube, żeby obczaić, co też ten ich belfer nawywijał w przeszłości. C Fajnie, że twoja praca jest również twoim hobby, ale czy macie jeszcze jakieś pasje prócz Phlebotomized? Wiem, że Dennis jest zapalonym kolekcjonerem płyt, w szczególności winylowych, a jego drugą pasją są belgijskie piwa. — T: Pewnie, że mam jeszcze kilka odskoczni od życia codziennego. Gram w piłkę nożną, i tak jak Dennis opijam się belgijskimi piwami. Tak jak każdy zdrowy facet, cały czas oglądam się za pięknymi kobietami. Uwielbiam też oglądać horrory. — J: Muzyka to jednak moje główne hobby, bo gram jeszcze w kilku pobocznych kapelach. A tak w ramach odskoczni, jak już wcześniej wspomniałem, uprawiam szlachetną sztukę walki aikido i jestem maniakiem gier komputerowych. C Wróćmy do starych czasów. „Devoted…” wydaliście w 1000 egzemplarzy, a później, w 1993 roku poszło 2000 sztuk na licencji polskiej Carnage Records. Jak doszło do współpracy z Carnage? Słyszałem, że nigdy nie otrzymaliście od nich kopii? — T: Nigdy nie było licencji z Carnage Records, dlatego też nigdy od nich nic nie dostaliśmy. Ci ludzie wydali nasze demo nielegalnie, i to jest, kurwa, wstyd! C A to dziwne, bo jeden z was wspominał w starych wywiadach, że „Devoted…” było licencjonowane. W takim razie, co z kasetową wersją „Preach…”, wydaną przez polską Carrion Records? Również poszło na pirackich papierach? — T: I tutaj ten sam syf. Wyszło już tyle bootlegów naszych nagrań, że już nie chce mi się tego wszystkiego liczyć. Chociażby w tym tygodniu (początek lutego – dop. M.) okazało się, że jakaś rosyjska wytwórnia wypuściła „Skycontact”. Wiele osób trzepie kasę na naszej muzyce, co naprawdę mi się nie podoba. — J: Nie przypominam sobie, żeby któryś z nas puścił w obieg takiego „kwiatka”, ale te polskie kasety, o których mówisz, były nielegalnymi wersjami naszych wydań. Nie przypominam sobie żadnych licencyjnych ofert z innych firm niż Cyber, mmi i Massacre. C Ot, cała prawda o wydawniczej dzikości na początku lat 90-tych w Polsce, ale z tego, co pamiętam, nikt z was nie wie również, ile kopii „Immense…” wytłoczyło Massacre? — T: Myślę, że jest to prawda. — J: Też uważam, że się nie mylisz. Żeby było ciekawiej, również od Massacre nie otrzymaliśmy ani jednego egzemplarza, więc do tej pory nie wiemy, jak wygląda. Ale, cóż… dla nas najważniejsze było tworzenie muzyki, a nie robienie pieniędzy. C Ale przecież w kolejce do wydania „Immense…” były wytwórnie, wszystkich chyba 13, które mogły ten album rozdmuchać jeszcze bardziej, a wy posta-

26 C 7g C nr 36 C 01/2014

wiliście na malutką Cyber Music z Holandii. — J: Tak, to prawda, ale tylko Cyber Music dał nam tak dużo czasu w studio, ile rzeczywiście potrzebowaliśmy, by nagrać oba albumy. Cały proces nagrywania „Immense…” trwał około 3-4 tygodni, dzień i noc, i nawet to nam nie wystarczyło. Wiesz, jak jest. Cały czas rodziły się jakieś wspaniałe pomysły, które za wszelką cenę chcieliśmy wsadzić do całości, więcej wokali, gitar, melodii, itp. C Chyba jednak woleliście nagrywać nocą, bo te 3 wakacyjne tygodnie były cholernie upalne? Ha, ha, ha… — T: Kurwa, człowieku, dokładnie. Przez bite 3 tygodnie było po 30 stopni. Upał, jak sam skurwysyn. Na koniec każdego dnia, prawie wypływaliśmy ze studia. Ha, ha, ha… — J: O tak, było naprawdę gorąco… ale to było najlepsze lato, jakie kiedykolwiek przeżyłem. Pomiędzy nagraniami cały czas się wygłupialiśmy i kompletnie dorośliśmy jako zespół. To nas scaliło. Myślę, że to były najlepsze dni dla Phlebotomized jako zespołu. C Pewnie na ten upał trzeba zgonić to, że mastering został kompletnie spieprzony. Wasz producent Han Swagerman Sr. był nieźle wkurzony. — T: Ha, ha, ha… Może nie był aż tak wkurzony, ale na pewno bardzo rozczarowany. I wcale mu się nie dziwię, bo oryginalny zapis był o wiele bardziej mroczniejszy i bez tego dziwacznego pogłosu. C A 27 lipca 2013 roku byliście wkurzeni, czy rozczarowani? Pierwszy koncert po powrocie w nowym składzie, a tu taka klapa. 16 lat czekania i zaledwie 3 utwory… — T: Weź mi nawet nie przypominaj. Byłem bardzo zawiedziony. Miałem awarię w obwodzie mojego wzmacniacza. Naprawienie zajęło z 20 minut. Nasz występ przerzucono na koniec festiwalu, ponieważ wspomniane problemy techniczne spowodowały, że nie mogliśmy tego dnia zagrać wszystkich planowanych numerów. Do tej pory mną telepie, jak sobie o tym przypomnę. A reszta chłopaków nadal się ze mnie śmieje, wspominając moją reakcję po koncercie. — J: O tak… byliśmy totalnie wkurwieni… zwłaszcza Tom. Ha, ha, ha… Przez 10 minut kurwił na lewo i prawo oraz wrzeszczał na człowieka odpowiedzialnego za obsługę sceny. Ha, ha, ha… Który, tak w ogóle był świetnym kolesiem. Mimo wszystko nie nazwałbym tego klapą. Zagraliśmy 3 wspaniałe utwory i to by było na tyle. Dla naszych fanów daliśmy z siebie wszystko, więc moim zdaniem to był sukces, chociaż bardzo krótki. C Ale już 19 października podczas Dutch Doom Days w rotterdamskim Baroeg wreszcie zagraliście cały koncert po 16 latach milczenia. Jakie to uczucie stanąć na koncertowych deskach po tak długim rozbracie z publiką? — T: To było wspaniałe! Koncert naprawdę nam się udał. W ogóle wszystko było w porządku, począwszy od brzmienia, a skończywszy na atmosferze. W zeszłym roku nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że ponownie będziemy grali razem na żywo. Nawet my sami nie braliśmy tego pod uwagę. — J: Rzeczywiście, było całkowicie świetnie. Graliśmy całkiem nieźle, mieliśmy dobre wsparcie od ludzi zgromadzonych pod sceną i ogólnie wszystko żarło, jak należy i działało tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Użyliśmy trochę sampli, a nawet zagraliśmy kawałek, który nigdy do tej pory nie wykonywaliśmy podczas koncertów, więc także dla nas było to coś specjalnego. To był naprawdę wspaniały show. C A jak wspominacie wasz ostatni koncert z 17 października 1997 roku w Roermond, praktycznie tuż przed rozpadem? — T: Nasz były klawiszowiec Ben Quack spadł ze sceny podczas próby dźwięku i nie był w stanie zagrać tego koncertu. Nie dość, że to był nasz ostatni występ przed rozpadem Phlebotomized, to jeszcze bez klawiszy i z rannym kumplem z zespołu. To było dziwne i niewarte uwagi. C A co z zupełnie pierwszym koncertem Phlebotomized na kulturowym festiwalu w waszej szkole? Już wtedy mogliście się pochwalić własnym koszulkami. Ha, ha, ha… — T: Tak. Niezapomniany kwiecień 1991 roku. Pamiętam to bardzo dobrze. Było super! W tamtym czasie nawet udzielałem się wokalnie w „Subtle Disbalanced Liquidity”. Pamiętam również, że wielu

naszych przyjaciół przyszło nas zobaczyć i wesprzeć. Graliśmy bardzo głośno i już po 15 minutach większość ludzi opuściła aulę. Ha, ha, ha… To było dla nich zbyt wiele. C I żaden skinhead nie wpadł, żeby rozgonić hałaśliwych, długowłosych młokosów? Ha, ha, ha… Tom, jeden z twoich pierwszych koncertów pamiętasz właśnie dzięki łysemu gościowi… — T: Tak. To był jeden z pierwszych moich gigów, Wehrmacht w Rotterdamie, na który poszedłem razem z Lawrencem. Facet był ogromny i chciał skoczyć ze sceny, ale się poślizgnął i wylądował swoimi glanami na mojej twarzy. Można powiedzieć, że zostałem ochrzczony krwią. Ha, ha, ha… Kurwa, star y! Zastanawiam się, skąd ty wyciągasz tak stare gówna? Ha, ha, ha… C Z oldschoolowej dupy wzięte, tak jak to, że Jordy przychodząc do Phlebotomized był w ciemnej dupie z umiejętnościami gitarowymi i wszystkiego uczył się od ciebie, Tom. Ty go nauczyłeś stylu Phlebotomized. Jakim uczniem był Jordy, widzący w tobie jednego z najlepszych, metalowych gitarzystów? Ha, ha, ha… — T: Człowieku, on był okropny. Ha, ha, ha… Oczywiście żartuję. Jordy bardzo szybko się uczy. I szczerze mówiąc, nawet obecnie jego prawa ręka jest o wiele bardziej napięta, niż moja. Zastanawiam się, co on ćwiczył przez te wszystkie lata? Ha, ha, ha… Ja zawsze byłem kolesiem od melodyki, solistą, a Jordy był gitarzystą rytmicznym. Myślę, że dlatego tak bardzo do siebie pasujemy, oprócz tego, że jest naprawdę fajnym gościem. C Oj, chyba nie tylko Jordy ciągnął rytm. Przecież w waszej muzyce potrzebowaliście kogoś, kto nie tylko doda ciężkości, ale również poprowadzi melodie i harmonie twoje i Lawrence’a. I Jordy te dwa atrybuty posiadał – ciężkość i melodię. — T: W naszej muzyce używamy wielu harmonii, doskonałych piątek i czwórek, podwojonych przez naszego basistę Patricka. Dla nas jest to bardzo ważne, by pozostać „muzycznym” pod względem wychwytywania tych wszystkich melodii i harmonii przy jednoczesnym dowaleniu do pieca oraz zagraniu ich bardzo technicznie. Jordy może się pochwalić obiema umiejętnościami, ciężkim brzmieniem i bardzo dobrym słuchem. C To prawda, że gdy Ben dołączał do Phlebotomized w 1990 roku kompletnie nie siedział w metalu? Podobno pod wpływem „The Key” Nocturnus chcieliście mieć w zespole klawiszowca, który będzie miał świeże spojrzenie? — T: Z pewnością byliśmy pod wpływem tego albumu, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby właśnie Nocturnus był powodem, dla którego wpuściliśmy klawisze do zespołu. Wraz z Lawrencem chcieliśmy więcej melodii w Phlebotomized, a że Lawrence znał Bena z jego rodzinnego miasta Rozenberg, więc nie było problemów, żeby wszystko potoczyło się tak, jak każdy dobrze wie. C A co z Dianą Les, której wokale znalazły się na „Devoted…”? Dlaczego jej przygoda z Phlebotomized zakończyła się na tym demo? — T: To była laska, która razem z nami chodziła do tej samej szkoły. Chcieliśmy, by w „Subtle…” pojawiły się damskie wokale, dlatego też zaprosiliśmy ją do udziału. To był jednorazowy strzał. Nigdy nie było mowy, żeby jeszcze raz użyć kobiecych wokali w Phlebotomized. Zresztą nasze drogi i tak dosyć szybko rozeszły się z Dianą, jakoś tak naturalnie. C Kiedy zaczynaliście w 1989 roku byliście pod silnym wpływem zespołów, których sami w tamtym czasie słuchaliście. Wystarczy wspomnieć Autopsy, Death, Morbid Angel czy też Napalm Death. A co w obecnej sytuacji? Czy dzisiejsze, nowe zespoły są w stanie zainfekować wasz umysł równie mocno, jak wspomniane tuzy? — T: Myślę, że moje wpływy cały czas wracają do czasów, w których zacząłem słuchać metalu. Naprawdę lubię mnóstwo zespołów, cały czas słucham czegoś nowego, ale jeżeli mówimy o zespołach, które na coś wpływają, to ma to o wiele głębszy sens niż samo słuchanie jakiejś kapeli. Z death metalu wyróżniłbym wspomniane przez ciebie Death, Morbid Angel i Autopsy. Siła thrash metalu do dla mnie Slayer, Sacred Reich, Annihilator i Metallica. Heavy metalu nie wyobrażam sobie bez Iron Maiden, Black Sabbath,


Judas Priest i Mercyful Fate, Savatage. Tak jak hardrocka bez Kiss, Scorpions i Van Halen. Z progresywnego metalu/rocka cenię sobie Opeth i Rush. A z bardziej symfonicznych Pink Floyd, Genesis, Camel. Stoner również ma na mnie wpływ i tutaj musiałbym wspomnieć o Kyuss, Fu Manchu, Baroness, Witchcraft. Fajnie by było, gdyby je wszystkie połączyć. Czy jestem nimi kompletnie zainfekowany, to już podlega ocenie ludzi, którzy słuchają tego, co skomponowałem. — J: Ja nie jestem aż tak skomplikowany, jak Tom, więc mam tylko trzech faworytów: Megadeth, Iron Maiden i Judas Priest. C W okresie „Skycontact” nikt w zespole nie siedział w death metalu. To daje całkiem zrozumiały obraz, dlaczego na waszym drugim albumie tak dużo odmiennej, wolniejszej i chwytliwej muzyki z harmonicznymi wokalami. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego „Skycontact” zawsze kojarzył mi się z… Alice in Chains i Kyuss. Ha, ha, ha.. A okładka nieodparcie przypomina mi „Nevermind” Nirvany. — T: Dokładnie, ale nie bierz każdej wypowiedzi z naszych starszych wywiadów za pewnik. To jest opinia jednego lub dwóch z nas z okresu „Skycontact”, a nas w zespole było przecież siedmiu. Nie powiedziałbym, że w tamtym czasie byłem pod wielkim wpływem Alice in Chains. Z Nirvaną nie mam co zaprzeczać, bo byłem wtedy jej wielkim fanem, ale tak chwytliwe i przebojowe utwor y, jak „Achin’” były dziełem Lawrence’a. Jedną z moich ulubionych płyt w tamtym czasie był „Symbolic” Death, a on chyba nie ma wiele wspólnego z chwytliwością. C

„Crack the Sky”, „Transcendence”. Oj, dużo by tego wymieniać, ale te płyty, o których wspomniałem są głównym i wiecznym szkieletem mojego muzycznego jadłospisu. — J: O Megadeth i Judas Priest nie ma co wspominać w moim przypadku, bo to oczywistość. Z hardcore’owego podwórka, o którym wspomniałeś to „Victim in Pain” i „Cause for Alarm” Agnostic Front. Na rów n i z „ T h e Age o f Q u a r rel ” C ro - Ma g s. Ale chyba i tak Iron Maiden będzie dla mnie na głównym piedestale po wsze czasy. C Czyli to musiało być dla ciebie spore przeżycie, jak grając w Second Chance pojechałeś w trasę po usa wraz z Madball i Agnostic Front? Mieliście chyba nawet kilka płyt na koncie. — J: Pewnie, że tak. A tak w ogóle, to całkiem niedawno wskrzesiliśmy Second Chance. Dostaliśmy bardzo wiele zapytań odnośnie zagrania na kilku dużych koncertach, więc postanowiliśmy ponownie zebrać się do kupy… tak dla dobrej zabawy. Z Second Chance nagraliśmy trzy pełne albumy i nawet wzięliśmy udział w kilku międzynarodowych trybutach. Chyba z trzy razy graliśmy trasę w usa i Meksyku. W 2003 roku mieliśmy nawet europejską trasę z Agnostic Front. Zresztą mój bardzo dobry przyjaciel grał na perkusji w Madball. Oficjalnie zakończyliśmy działalność w 2007 roku, ale natychmiast po rozpadzie, razem z niektórymi członkami Second Chance powołaliśmy do życia Harbour 81. C

Ten zespół to też chyba taka Wańka-wstańka? — J: W sumie tak. Ha, ha, ha… Niby rozpadliśmy się dwa lata temu, ale jak ktoś nas ładnie poprosi, to gramy koncerty. Obecnie reszta chłopaków gra w Bad Temper. Bardzo fajny punkrock z laską na wokalu. Z Harbour 81 nagraliśmy nawet czwarty album, ale wtedy też postanowiliśmy się zwinąć, więc ponownie zarejestrowaliśmy te utwory, ale już z nowym wokalistą, i tak narodził się nowy album. C Wracając do prehistorii Phlebotomized, Patrick nie ukrywa, że najlepsze czasy z Phlebotomized, to te spędzone na próbach w jadalniach, sypialniach i szopach waszych rodziców. Zwłaszcza w 1989 roku, gdy pan Palms, spokojnie czytał gazetę i zagrzewał was do walki… — T: Dokładnie. Mój ojciec całkowicie wspierał mnie w tym, co robię. C Stąd podziękowania w „Devoted…” dla rodzin wszystkich członków zespołu, za ciągłe wsparcie, mimo że uważali waszą muzykę za absolutne gówno? Ha, ha, ha… — T: Mój ojciec, jak i rodzice nas wszystkich, nie lubił tego, co gramy, ale potrafił spojrzeć o wiele dalej, niż biorąc to przez pryzmat tu i teraz. Był dumny, że chcę uczyć się w konserwatorium, komponować własną muzykę, nagrywać płyty i koncertować. C

Ale to, że „Blues for the Red Sun” Kyuss miał olbrzymi wpływ na Dennisa, to już chyba nie zaprzeczysz. Zresztą, żeby było ciekawiej, to Maarten, który odszedł przed nagraniem „Skycontact” wprowadził do świadomości Phlebotomized takie zespoły, jak Kyuss, Pink Floyd i Smashing Pumpkins. — T: Tak, z tą różnicą, że Dennis nigdy nie odpowiadał za komponowanie w Phlebotomized. Te wpływy pochodziły głównie od Lawrence’a. Wówczas miałem swój udział w pisaniu melodii, tworzeniu aranżacji, etc. W tamtym czasie nie za wiele tworzyłem. Ale czasami, tak jak to, co słyszysz w środkowej części „I Lost My Cookies in the Disco” jest moim wkładem. Nie czułem się natchniony do tworzenia czegokolwiek, bo w tamtym czasie nie czułem się zbyt dobrze. C Tak przy okazji „zgubionych ciasteczek na dyskotece”, to ten utwór był nie tylko symbolem waszej drastycznej zmiany muzycznej, ale i tekstowej. Jak na ironię, był to pierwszy kawałek skomponowany po wydaniu „Immense…”. Na „Immense…” tak zatytułowany numer, mający wiele wspólnego z małą indiańską kobietą zwaną Puppy, waszą tour menedżerką, byłby nie do pomyślenia. Ha, ha, ha… — T: W okresie „Skycontact” spojrzenie Lawrence’a stawało się coraz bardziej introspektywne. To między innymi było przyczyną, dlaczego problematyka i liryki na naszym drugim albumie uległy tak znacznej zmianie. Wówczas to Faith No More miał na nas wszystkich największy wpływ, jeśli chodzi o muzykę. Oni nie grali metalu, swobodnie przekraczali i poruszali się po różnych kategoriach, łącząc różne stylistyki, a przy tym adekwatnie do tego się prezentowali. To była dziwna, a zarazem piękna muzyka. Co do Puppy, to była Amerykanką, która w jednym palcu miała cały ten amerykański slang. Wiesz, zwroty typu: „Shit fire and save matches!”. Tak samo było z „I Lost…”. Nie wiedzieliśmy, jak go nazwać, ale cały czas mieliśmy wrażenie, że pewien riff dziwacznie przypomina nam piosenkę ciasteczkowego potwora z ulicy Sezamkowej „Me Lost Me Cookie at the Disco”. Kiedy to powiedzieliśmy Puppy, ona otworzyła nam oczy, że w amerykańskim slangu „zgubić ciasteczka” to nic innego, jak zwymiotować. „Disco” użyliśmy jako metafory nowoczesnego społeczeństwa. Dzięki Puppy! Ha, ha, ha… C Ha, ha, ha… Mocne. Zahaczając jeszcze o inspiracje, które płyty was całkowicie ukształtowały? „Master of Puppets” wśród twoich faworytów, Tom, wcale mnie nie dziwi, ale z tego, co wiem, to, Jordy, mimo wspomnianych klasyków siedzisz mocno w hard corze i punku? — T: „Master of Puppets” to dla mnie niezniszczalny evergreen, ale są jeszcze takie kamienie milowe, jak „Somewhere in Time”, „5150”, „Dressed to Kill”, „Rocka Rolla”, „Severed Survival”, „Symbolic”, „Blessed are the Sick”, „Album of the Year”, „Legend”, „Watershed”,

27


Oczywiście, tym człowiekiem, który ze stoickim spokojem czytał gazetę, będąc w środku deathmetalowego cyklonu był Anton Palms. Pamięć o nim uhonorowałeś smutnym i refleksyjnym „Gone” z „Immense…”… — T: Tak, rzeczywiście, to był Anton Palms. Tak naprawdę to „Gone” jest dziełem Lawrence’a na cześć jego dziadka Jacka Thomasa Payne’a i mojego ojca. Ja z kolei pamięć o moim ojcu uhonorowałem na „Skycontact” utworem „Sometimes”. Użyliśmy do tego celu wiersza napisanego przez mojego ojca, by odzwierciedlić uczucia, które chciałem zawrzeć w tym utworze. C Ale „Gone” to nie jedyny personalno-liryczny wybiega na „Immense…”. Jest jeszcze „Dubbed Forswearer”… — T: Kurwa! Chodząca encyklopedia Phlebotomized nam się trafiła. Ha, ha, ha… Tak, ten utwór bazuje na osobowości Mike’a Chunga, kolesia, który zaprojektował nasze logo. C Jak już was dorwałem, to muszę was pomęczyć. Ha, ha, ha… A nie lepiej było na „Immense…” uhonorować Joachema Bulta, autora okładki waszego debiutu? Chyba do tej pory sami nie wiecie, co artysta miał na myśli. — T: Niekoniecznie. Jak dla mnie, ten obraz symbolizuje ciszę przed burzą, która za chwilę ma się rozpętać. Trzeba pamiętać, żeby na ten obraz patrzeć całościowo, a nie tylko to, co widać na głównym froncie. Wiesz, przez to, że ludzie ograniczali się tylko to wyrwanej z kontekstu części tego rysunku, czyli niesympatycznego ludka, który siedząc na skale wskazuje coś/kogoś palcem, bardzo często słyszeliśmy, że jest to Gollum z „Władcy Pierścieni”. Co jest kompletnym błędem. C Wracając do „Skycontact”, kto wpadł na pomysł u k r yc i a u t wo r u „ D i z z - t a n z e ”, t ra k t u jąc e go o ojcu Lawrence’a, przed „pierwszym” na płycie „StoleShowSoul”? — T: To było konieczne, ponieważ wokale nie były za dobre, ale za to muzyka była zbyt dobra, żeby miała się zmarnować. Po prostu nie pasowało to do całości „Skycontact”, więc koleś, który zajmował się produkcją wpadł na pomysł, żeby ukr yć ten numer przed „StoleShowSoul”, co było całkiem nowe na przełomie 1996/1997 roku. C Tak jak wcześniej wspomniałeś nie czułeś się zbyt dobrze, a płyta została nagrana w bardzo niepewnym okresie dla was. W studio już nie byliście tacy pewni, żonglowaliście utworami, a wszystko szło jak po grudzie. Były tony argumentów, bijatyki i brak zaufania. Teraz, trzeźwo na to patrząc, nadal jesteś zaskoczony, że ten album wyszedł wam tak dobrze? — T: Nie jestem zaskoczony, ani nie byłem, kiedy ten album wyszedł, mimo wszystkich kwasów, jakie były w zespole. Moje zdziwienie odnosiło się do tego, jak ciężko musieliśmy pracować, żeby to wszystko poskładać do kupy. Oczywiście, że wpłynęły na to ogólna presja, mnóstwo stresu i nerwowa wymiana argumentów. C Ale nie było już tak zabawnie, jak podczas sesji „Immense…”? — T: Dokładnie. Przez większość czasu nie było nam do śmiechu i nie było czasu na zabawę. Były jednak dobre momenty, które warto wspominać. Nadal drzemie we mnie przekonanie, że przez naszą przeszłość nie poddaliśmy się tak łatwo. C Jednak kilka miesięcy po nagraniu „Skycontact” wasze inspiracje i zabawa gdzieś uleciały i Phlebotomized się rozpadł. Wewnętrzne kwasy swoją drogą, ale czy to, że metalowe media w większości olały wasz drugi album, a i recenzje nie były już tak przychylne, jak w przypadku debiutu, również przyczyniło się do waszego wypalenia i podcięcia skrzydeł? — T: Wiesz, siedmiu ludzi, siedem różnych opinii. Powodem naszego rozpadu nie była jedna rzecz, zdarzenie, ale cały ich pakiet: rozczarowanie małą ilością sprzedaży płyt, nasze niezadowolenie odnośnie kierunku, jaki obraliśmy po „Skycontact”, osobiste spory, itp. C Pamiętam jednak, że w 1997 roku byliście bardzo zadowoleni ze „Skycontact”. Wprowadziliście całkowitą wolność w komponowaniu tego albumu. — T: Dokładnie. Ja nadal lubię ten album. Te piosenki, siłę, brzmienie, emocje, melodie. Wiesz, to wszystko poszło o to, co było potem. To była osobista sprawa siedmiu facetów! C

28 C 7g C nr 36 C 01/2014

Wiesz, według mnie „Skycontact” to wciąż bardzo dobry, progresywny i wizjonerski album. Mam jednak wrażenie, że skostniała scena deathmetalowa nie była wówczas gotowa na tak otwarte podejście do death metalu z rockowymi gitarami i artystycznymi improwizacjami. — T: Masz rację. Niektórzy fani powiedzieli mi to samo, na kilku ostatnich koncertach. W 1997 roku pojawiliśmy się za wcześnie, zbyt szybko, a do tego w dziwnej formie. „Dubbed…” i „Mellow…” z „Immense…” są również progresywne, ale kręgosłup mają deathmetalowy, dzięki ciężkim pomrukom gitar i blastom na przejściach. „Skycontact” miał całkiem inne brzmienie, ale po latach myślę, że tylko jeden utwór nie pasuje mi na tej płycie – „Archin’”. To grunge z thrashmetalowym brzmieniem gitar. Lubię ten utwór, ale z pewnością nie jest to Phlebotomized. Takie jest moje zdanie. C Właśnie ze względu na „Dubbed…” czy „Mellow…” zaskoczyła mnie negatywna reakcja na „Skycontact”. Przecież już na etapie „Immense…”, nieco eksperymentalnym podejściem do rozbudowanych numerów, zapowiadaliście, że nie jesteście zespołem, który ma zamiar stać w miejscu. — T: Dokładnie. Dodajmy do tego „Barricade” czy wspomniany wcześniej „Gone”. One też już były eksperymentalne, rozpatrując je przez pryzmat sztywnych ram tradycyjnego death metalu. C „Immense…” w 1994 roku to było coś naprawdę orzeźwiającego, unikalnego i nowego. Wtedy mieliście taką samą świeżą siłę rażenia, jak „Amongst the Catacombs of Nephren-Ka” Nile cztery lata później czy też Mastodon dla rozwoju sludge’u. Robiliście różnicę na deathmetalowej scenie. — T: Wielkie dzięki. Wiem, że byliśmy odmienni, zresztą zawsze byliśmy. Myślę, że byliśmy z tego dumni, ale nie robiliśmy tego na siłę. Sposób, w jaki to wszystko komponowaliśmy był dla nas czymś naturalnym. Lawrence i ja byliśmy prawdziwą jednością, drużyną podczas pisania muzyki. Moją mocną stroną było rozpisanie struktur wszystkich utworów i pomysłów, z a ś s i ł ą L aw r e n c e ’a było ko mp o n owa n i e b e z jakichkolwiek granic i ograniczeń umysłu. On kierował się czystymi emocjami. A potem ja musiałem wykazać się sporą cierpliwością, żeby nauczyć się tego całego dziwacznego gówna i ukształtować to w utwór, który ma ręce i nogi. Najlepszym symbolem do opisania naszego procesu komponowania jest zamknięte pudełko, z którego nasze pomysły cały czas wychodziły. Kreatywne myślenie to była nasza podstawa, co ma również bezpośrednie połączenie z tytułem naszej drugiej płyty „Skycontact”. C Różnicę robiliście nie tylko przez dziwaczne struktury z długimi kompozycjami i mnóstwem zmian nastroju oraz tempa, ale również tym, że było was siedmiu. Jak na tamte czasy, zwłaszcza z okresu „Presach… / Immense…” było mało spotykane. — T: Byliśmy bandą muzycznych świrów. Nasze charaktery były takk odmienne, że aż dziw bierze, jak długo ze sobą wytrzymaliśmy. Nie wiedzieliśmy tego, co wiedziały już inne zespoły: nie utrudniaj sobie życia. Ha, ha, ha… C Dennis twierdził w 2010 roku, że gdyby w „Immense…” włożono więcej promocji i lepszego zarządzania, to może sprawy potoczyłyby się inaczej, a wy zaszlibyście gdzie indziej. Wasz debiut zebrał entuzjastyczne recenzje, a mimo tego utknęliście w holenderskiej scenie i nigdy nie wyszliście z nim do naprawdę dużej rzeszy odbiorców. Co myślicie o takim punkcie widzenia? — T: Powiem krótko. Nie wierzę w to, co by było, gdyby. — J: Ja z kolei myślę, że Dennis mógł mieć rację. Należy jednak pamiętać, że w tamtym czasie byliśmy bardzo młodzi, a co za tym idzie, naiwni. Wtedy to był zupełnie inny świat i wcale nie było tak prosto, jak to się teraz wydaje. Ale, zaraz, zaraz, jesteśmy z powrotem, by odzyskać naszą chwałę. Ha, ha, ha… C Wydaje mi się, że „Immense…” darzycie o wiele większym szacunkiem niż „Skycontact”. Obecnie na koncertach gracie klasyczny zestaw utworów właśnie z okresu „Immense…” i przed. — T: Jak sam dobrze wiesz, mamy inny skład, a utwory z „Immense…” są dużo łatwiejsze do zagrania dla nowych członków Phlebotomized. Aby uzyskać brzmienie „Skycontact”, zwłaszcza przy czystych wokalach, potrzebowalibyśmy Lawrence’a do ich zaśpiewania. Do tego mój wkład w „Immense…” był o wiele większy

niż w „Skycontact”. „Subtle…”, „Dubbed…”, „Mellow…” są prawie w całości napisane przeze mnie. Jak dla mnie, to były wystarczające powody, by po powrocie koncertowo czepić się starszego okresu Phlebotomized. — J: Yeah! Większość numerów, które graliśmy na żywo w naszych latach świetności, mamy w obecnym secie koncertowym. Tak naprawdę to jest właśnie to, co nasi fani chcieliby usłyszeć. Obecnie dołożyliśmy już jeden numer, który jeszcze nigdy nie graliśmy na koncertach, a w przyszłości mamy zamiar dołączyć do naszego zestawu koncertowego jeden bądź dwa utwory ze „Skycontact”. C A może byście dodali jeszcze covery, które graliście na próbach, a zwłaszcza na koncertach wiele lat temu? „Eternal” Paradise Lost, „Breaking the Law” Judas Priest, „Paranoid” Black Sabbath, „Thumb” Kyuss, „Detroit Rock City” Kiss, „Standing In Blood” Nocturnus i wreszcie „Zombie Ritual” Death. Jest tego trochę. — J: Nie ma mowy! Ha, ha, ha… Phlebotomized ciągnie za sobą przeszłość, ale trzeba się cenić. C Jak obecnie wygląda sprawa z reedycjami „Immense…” i „Skycontact”? Pamiętam, że zapowiadaliście te wznowienia na 3./4. kwartał 2013 lub początek 2014 roku. — J: Nasze obie studyjne płyty pojawią się jako podwójny album 6 lub 7 kwietnia. Będą zremasterowane, z nową oprawą graficzną i bookletami, co będzie cudownym, a zarazem specjalnym ukoronowaniem naszej dotychczasowej pracy. Jesteśmy bardzo dumni, że zrobiliśmy to dla tych albumów, a jednocześnie chcieliśmy dać coś specjalnego naszym fanom. C Myślę, że czymś naprawdę specjalnym byłoby wzbogacenie ich o naprawdę rzadkie i niepublikowane nagrania. Może coś z epoki Bacterial Disease, a nawet Bacterial Cancer? — J: Niestety, nie ma takiej możliwości. Postaraliśmy się o wspaniałą, nową oprawę graficzną, a ukryty numer ze „Skycontact” daliśmy jako normalny utwór. C A co stało się z takimi kawałkami, jak „War With Strings", „Chemical Sympathectomy” lub, jak go nazywaliście „Chemical Huppeldepup", „Going Up, Going Down", „DRH”, „The Befalling of Our Celestial Emperor’s Adversary” i „Pop till we drop”. Czy macie zamiar kiedykolwiek opublikować te starocie? — T: Może p onownie we źmie my n a warsz tat „The Befalling…”. Pozostałe utwory to tak naprawdę pre-Phlebotomized, więc nie są wystarczająco dobre, by miały ujrzeć światło dzienne. C Co z taśmą z koncertu, który zagraliście w lipcu 1991 roku w lokalnej dyskotece Demisec? To by dopiero była prawdziwa gratka dla maniaków Phlebotomized? — T: O tak! Jordy, ty wiesz więcej na ten temat. — J: Hell yeah! Pracujemy nad tym wraz z Dark Recollections Productions, aby wydać tę unikalną rejestrację koncertową na winylu lub specjalnej edycji cd z nową oprawą graficzną, itp. Radzę więc mieć uszy i oczy szeroko otwarte. C Do kompletu przydałaby się jeszcze reedycja „In Search of Tranquillity”. W końcu pojawiła się tylko na czerwonym winylu w ilości 3000 sztuk bez żadnej dotłoczki. Niby są to te same utwory, co na stronie A „Devoted…”, ale słyszałem, że na winylu brzmią inaczej z bardziej obecnymi klawiszami. — T: Numery z „In Serach…” nie brzmią inaczej niż te z taśmy czy cd. Najlepiej samem sprawdzić słuchając ich z wersji winylowej. C Uf! To było na tyle Phleboto-goście. Dzięki za waszą cierpliwość i wytrzymałość. — T: Hail to ManieK! Nigdy nie udzielałem odpowiedzi na tak długaśny wywiad. Wielkie dzięki za tak dogłębne przekopanie się przez naszą muzykę, historię, i za te interesujące pytania. Ha, ha, ha… Powodzenia i pozostań „Phlebotomized”. — J: Człowieku, dzięki za wywiad. Ten był zdecydowanie najdłuższy, jaki kiedykolwiek udzieliliśmy. Pozdrawiam i mam nadzieję, że się kiedyś spotkamy, gdzieś w Polsce. C



P

ierwotnie byłem umówiony na wywiad z Jeremym Wagnerem (gitara), ostatnim oryginalnym członkiem Broken Hope, ale w RudeBoy Club w Bielsku-Białej już zaczynało być głośno od supportów, więc z backstage’u przenieśliśmy się do autokaru. Co wyszło na lepsze, ponieważ tam do Jeremy’ego dołączyli Shaun Glass (bas) i Damian „Tom” Leski (wokal) – niejedyna polska krew w reaktywowanym Broken Hope. Dlatego też przed Wami wywiad na trzy głosy, które opowiedziały o Kirku Hammecie, książkach, próbach powrotu, o starych kolegach, z którymi nie ma co się zadawać, za co powinni wstydzić się Amerykanie i początkowo niechętnie o kwasach z Glenem Bentonem.

Cześć! Jak samopoczucie pod koniec European Conspiracy Tour? — Jeremy Wagner: Wspaniale, głównie przez takie koncerty, jak w Hiszpanii czy Portugalii, ale i w Rzymie było bardzo dobrze. C C z y l i p o t w i e r d z a c i e w r a ż e n i a c h ł o p a k ów z Immolation, więc i Słowenia powinna was wprowadzić w dobry nastrój? — Damian „Tom” Leski: O tak, Słowenia również była zabójcza. — JW: Ale były też również słabe koncerty, oczywiście ze strony publiczności, co również nieco udzieliło się nam na scenie. — DL: Tak, w szczególności w Niemczech. Tam było najgorzej, pewnie dlatego, że dosyć często graliśmy w Niemczech. — JW: Tak, zdecydowanie. Najgorzej było w Rostocku, gdzieś na totalnym zadupiu, na które przyszło zaledwie 20 osób. Oczywiście dawali z siebie wszystko, więc nie powinienem mówić o nich źle, jednak to było całkiem dziwne. C Ale wygląda na to, że mimo takich zdarzeń humor was nie opuszcza, będąc największymi dowcipnisiami na trasie. — DL: Wiesz, gdybyśmy się nie wygłupiali na trasie, to byśmy zgłupieli. — JW: A że chłopaki z Immolation są naszymi przyjaciółmi, więc cały czas robimy sobie jakieś żarty. Zwłaszcza w Kopenhadze przekroczyliśmy granice absurdu, w czym dużo pomógł również Rob Vigna z Immolation. C Pod sceną spotykaliście więcej młodszych fanów, czy starych wyjadaczy, którzy doskonale pamiętają was z pierwszych materiałów? — DL: W większości pod sceną są starzy fani. — JW: Ale mamy również wielu nowych fanów, więc nie jest źle. — DL: Jednak ci starszy fani o wiele bardziej są zżyci z Broken Hope i pamiętają ten zespół sprzed 20 lat. C Wiem, że wychodzicie do nich po koncertach, pogadać, napić się, ale czy udaje się wam również zapoznać turystycznie z miejscami, w których gracie? — DL: Staramy się, ale czasami po prostu trudno jest znaleźć na to czas. Wiesz, to zależy, czasami wpadamy do klubu, jak po ogień, instalujemy się, robimy próbę dźwięku i gramy. A czasami zajeżdżamy na miejsce wcześnie rano i mamy kilka godzin na to, co nam się żywnie podoba, więc często idziemy w miasto, pozwiedzać, posmakować lokalnego jedzenia, piwa, porobić zdjęcia. Zachowujemy się wtedy, jak typowi turyści. C B y ł o c o ś n a t e j t r a s i e , c o w a s z s z o k ow a ł o socjologicznie, kulturowo? — DL: Mnie zaskoczyły godziny sjesty w Hiszpanii, nawet w tych największych miastach. Całe miasto pracuje i nagle całe miasto stoi i odpoczywa, dosłownie w środku dnia. Wszystko jest zamykane na kilka godzin. — JW: Ale nie tylko turystycznie zaskoczyła nas Hiszpania, ponieważ jak graliśmy w Almerii ludzie pod sceną nie machali głowami, tak tradycyjnie, lecz dosłownie walczyli ze sobą, kompletnie cała sala, co wyglądało ze sceny tak, jakby na parkiecie kłębił się jeden wielki stos ciał, a każde chciało dowalić pozostałym. To było popieprzenie dziwne i szalone. Niektórzy sprawiali nawet wrażenie, jakby bili się sami ze sobą. Ale to był tylko jeden koncert. C Takie ekstremalne, ciepłokrwiste pogo. — JW: Dosłownie. Każdy każdego kopał i napierdzielał

30 C 7g C nr 36 C 01/2014

pięściami. Nie to co niemieckie kołki pod sceną. C Nie da się ukryć, że ta trasa koncertowa odbywa się w bardzo przyjaznej i zabawowej atmosferze. — JW: Jest wspaniale. Na żadnej trasie koncertowej nie uśmiałem się tak, jak na tej. Każdego dnia chłopaki doprowadzają mnie do śmiechu. Nie ma dnia bez żartów. Ross, ja i Rob cały czas wracamy z powrotem do czasów sprzed 26 lat, do czasów ich pierwszego demo, później naszego demo. Wtedy się poznaliśmy i zostaliśmy przyjaciółmi. Przychodzili do mojego domu, kiedy byliśmy nastolatkami, więc jest to przyjaźń w pełnym wymiarze. To wspaniałe, że możemy koncertować z prawdziwą legendą death metalu, jaką jest Immolation i z tak szczerymi kolesiami. Chłopaki z Immolation to ludzie twardo stąpający po ziemi, a do tego szczęśliwi, przyjacielscy i z uśmiechem nastawieni do życia, jak i do grania koncertów. Podobnie jak Broken Hope. Zarówno oni, jak i my jesteśmy realistami, nie mając żadnych problemów z jakimkolwiek gównem. To dlatego na naszym Facebooku, jak i Immolation możesz zobaczyć zdjęcia niczym prawdziwej paczki przyjaciół. — Shaun Glass: To zdecydowanie najlepsza trasa, w której kiedykolwiek uczestniczyliśmy. — JW: Tak, naprawdę jest przyjemnie. C Nie to co zeszłoroczna, niesławna trasa z Deicide, wokół której narosło sporo plotek i zamieszania? — JW: Jakiego zamieszania? C Między innymi chwilowego wyrzucenia Broken Hope z trasy, w czym maczał palce Glen Benton. — JW: Nie powinno już być wokół tego niedopowiedzeń, ponieważ wystosowałem oficjalne oświadczenie odnośnie tych wydarzeń i to powinno wyjaśnić wszelkie niejasności. Powiedziałem już, co miałem do powiedzenia na ten temat. C Tego się spodziewałem, że utniesz ten temat bardzo szybko, rozumiem… — JW: Jednak chciałbym dodać, że rzeczywiście na tej trasie jest zupełnie inaczej niż na tamtej z Deicide, gdzie czasami naprawdę było gburowato i niemiło. A my nie lubimy ludzi, którzy ze wszystkiego robią dramat. Po prostu to wszystko doszło do takiego pułapu, że miarka się przebrała i potrzebowaliśmy przerwy oraz oddechu od tego wszystkiego. Wiesz, powiedzieliśmy coś na zasadzie: „Piedolić to, już więcej tego nie da się znieść!”. Ale na szczęście wszystko załagodzili ludzie z Century Media. Byliśmy szczęśliwi, że oczyściliśmy powietrze z Deicide i ruszyliśmy naprzód w pozytywnym kierunku. Przez to wszystko straciliśmy jedynie dwa koncerty na tej trasie, ale na szczęście złe emocje zostały zduszone w zarodku. C Trochę szkoda, że takie kwasy pojawiły się przy okazji waszego powrotu po wielu latach milczenia, ale były też miłe akcenty, jak odwiedziny Kirka Hammeta, który przyszedł specjalnie zobaczyć reaktywowany Broken Hope podczas koncertu w San Francisco (2012). — JW: O tak! Zostało to nawet uwiecznione na dvd, dołączonym do specjalnego wydania „Omen of Disease”. Mam na telefonie, chcesz zobaczyć? C Spoko, widziałem. Co czułeś, kiedy taka osobistość zawitała na koncert Broken Hope? — DL: Wiesz, Jeremy i Kirk zachowują się tak, jakby znali się od wielu lat. Jak bliscy przyjaciele, więc… — JW: Mimo wszystko byłem w lekkim szoku i nieco nie wierzyłem, że zobaczyłem go pod sceną. C Jak się poznaliście? — JW: Dla mnie Kirk Hammet, jak i cała Metallica,

a zwłaszcza album „Ride the Lightning” sprawiły, że chwyciłem za gitarę. Ta płyta oraz „Master of Puppets” miały wielki wpływ na mnie, w dodatku zostały stworzone przez czterech oryginalnych kolesi. Metallica to bogowie metalu, ale mimo wszystko bardzo otwarci na innych. Wiesz, spotkaliśmy się kilka razy, czasami wpadaliśmy na siebie przypadkowo na jakichś koncertach, ale nigdy nie podejrzewałbym, że się zaprzyjaźnimy. Mimo to, jak go zobaczyłem w San Francisco, to pomyślałem sobie: „O kurwa! Kirk Hammet! Taki sławny gość na koncercie Broken Hope!”. To takie uczucie, jakbyś spotkał swojego największego bohatera z dzieciństwa. Poza tym czytał moją książkę „The Armageddon Chord”, bo mój bardzo bliski przyjaciel ze względu na sprawy zawodowe miał dobre dojścia do Kirka, więc przekazał mu powieść, a później zorganizował nasze wspólnie spotkanie. Wiesz, tak jak aranżuje się spotkania vip-ów. Ha, ha, ha… Było fajnie. Przyszedł specjalnie dla nas na koncert w San Francisco. Musisz wiedzieć, że mimo iż traktujemy się po przyjacielsku, to nadal nie mogę w to uwierzyć i zrozumieć. To był cios, że przyszedł zobaczyć nas na żywo. A jeszcze przed koncertem mój przyjaciel, który jest osobistym asystentem Kirka, krzyczał mi do ucha, że ktoś sławny do niego dzwonił i będzie na koncercie, ale nie powie kto. A po koncercie, jak jaraliśmy jointy na backstag’u, wszedł do nas Kirk, krzycząc: „To było zajebiste chłopaki”. Do tego wyglądał jak zwykły koleś, jak nikt. A tu nagle drze się do mnie: „Twoja gitara była kurewsko ciężka! Kocham cię bracie! Twoja gitara była kurewsko ciężka!”. Zresztą wszystko widać na wideo. To było dwa lata temu, a ja nadal jestem podekscytowany, gdy sobie o tym przypomnę. W dodatku zaprosił mnie w 2012 roku na organizowany przez niego Fear FestEvil,


Jak to, że taka thrashmetalowa legenda słucha grindującego death metalu. — DL: To było ekstremalne, a jednocześnie była to dla nas spora niespodzianka. — JW: Wielka i miła niespodzianka. Strzeliliśmy sobie z nim kilka fotek. Wiesz, Kirk Hammet i Broken Hope. Zajebiście, człowieku. Gdy miałem 15 lat i słuchałem płyt Metalliki, to aż z podekscytowania płakałem ze szczęścia. A teraz on przychodzi do mnie na nasz koncert i wpada na zaplecze, jak stary kumpel. C

— JW: Dla mnie ten album był naprawdę dobry. W Europie promowała go Hammerheart Records, która zorganizowała nam europejską trasę z Macabre, i okazała się wielkim sukcesem. Grał jeszcze z nami Severe Torture i Die Apokalyptischen Reiter, jeżeli dobrze pamiętam. Tak w ogóle, to ten album był o wiele bardziej popularny w Europie niż w usa. C I najbardziej techniczny. — JW: Tak. Osobiście to dla mnie najlepszy album. Wracając do powodów naszego rozpadu, to po

„Loathing” Shaun odszedł z zespołu, Ryan Stanek, nasz perkusista, został z niego wyrzucony, więc do nagrania „Grotesque…” podeszliśmy z sesyjnym basistą i perkusistą. C Jeżeli chodzi o basistów to sesyjnych było na „Grotesque…” aż czterech, jeżeli dobrze pamiętam? — JW: Tak, dokładnie. Widzę, że bardzo dobrze przygotowałeś się do tego wywiadu. To cieszy. W każdym bądź

Niczym w typowym amerykańskim śnie. — JW: Tak, to było i jest jak sen, ponieważ nadal jestem wielkim fanem Metalliki. C Zejdźmy na brutalną ziemię. Dlaczego Broken Hope rozpadł się w kwietniu 2002 roku? Słaby odbiór „Grotesque Blessings”, który osobiście uważam za wasz najgorszy album, a może brak wsparcia od Metal Blade? — JW: Nie mieszałbym do tej płyty Metal Blade, ponieważ jak zapewne dobrze wiesz, nie oni wydali „Grotesque…”. C Wiem, ale parę razy wspominałeś, że to oni nieco podcięli wam skrzydła przed nagraniem słabego „Grotesque…”.

31

www.brokenhope.com / www.fb.com/brokenhopeofficial C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

na którym promował swoją książkę, a na afterparty trafiałeś na same pisarskie szychy z książkowego biznesu. Na jego osobiste zaproszenie przybył m.in. Jacque Fresco (amerykański futurolog, architekt i projektant – dop. M.). Zaraz po zakończeniu trasy z Broken Hope, poleciałem na jego festiwal, co było jak strzał w głowę. C


razie po wydaniu „Grotesque…” nigdy nie byliśmy w pełni gotowi na podjęcie trasy koncertowej. Bardzo trudno było nam zagrać jakikolwiek koncert, ponieważ cały czas musieliśmy wynajmować muzyków na trasę, bo sesyjni, którzy zarejestrowali z nami ten album nie mieli czasu na wyjazdy. A dwa dni przed trasą z Monstrosity Joe Ptacek również opuścił zespół. To było, jakby skała zwaliła mi się na głowę, ale nie chciałem odwoływać trasy, więc wraz z Brianem Griffinem zostaliśmy ostatnimi oryginalnymi członkami Broken Hope z ciągłym wynajmowaniem sesyjnych muzyków. W dodatku trasa po usa była bardzo biedna, był totalny bałagan, źle to wszystko było zarządzane, a ludzie, których wynająłem zachowywali się jak gwiazdy rocka i tylko jeden był w porządku. Zapłaciłem im dobre pieniądze, a pojechali jak na wakacje, na których tylko się bawili i chlali. Dlatego też do Europy wziąłem innych ludzi i już było dobrze, jednak przez złe zarządzanie czuć było, że Broken Hope jest bardzo niestabilny. Wszystko zaczęło się chwiać, nikt nie czuł się dobrze, dlatego w 2002 roku odeszliśmy w niebyt, ale 5 lat później staraliśmy się powrócić. C To było wtedy, gdy spotkaliście się twarzą w twarz w oryginalnym składzie z „Loathing”, planując nagranie kolejnej płyty i trasę koncertową, jak pieprzeni Blues Brothers. Dobrze się zapowiadało, ale nie wyszło. — JW: Wiesz, tak naprawdę nigdy nie wybieraliśmy się na muzyczną emeryturę, więc cały czas coś wisiało w powietrzu. Wszystko zapowiadało się naprawdę dobrze. Niestety, do niczego nie doszło. Zapamiętam to do końca życia, jak siedzieliśmy przy wynajętym barze, i nasz wokalista Joe Ptacek, którego nie widziałem wtedy od 2000 roku, podszedł do nas, jakby nie było żadnej siedmioletniej przerwy, jakbyśmy się widzieli wczoraj i zaczął swobodnie gadać o wszystkim i o niczym. Rzeczywiście, to było spotkanie jak w Blues Brothers. Znów byliśmy przyjaciółmi, był jednym z motorów napędowych reaktywowania Broken Hope, jednak jakoś wszystko rozeszło się po kościach, ale on i ja nie odpuściliśmy, spotykając się w 2010 roku, że nie można czekać już ani chwili dłużej i zrobić to, co jest do zrobienia. W dodatku Shaun również był zainteresowany, więc było nas już trzech i praktycznie pozostawało znaleźć perkusistę. W dodatku cały czas zgłaszali się do nas promotorzy i organizatorzy koncertów, prosząc nas, żebyśmy wrócili, za co proponowali nam takie pieniądze, o których nigdy nam się nie śniło. Wszyscy chcieli naszego powrotu. Na moim prywatnym Facebooku cały czas spływały wiadomości od fanów, i nawet moi rodzice zaczęli mi gadać, żebyśmy wreszcie reaktywowali Broken Hope. Musieliśmy wrócić. Wszystko mieliśmy zapięte na ostatni guzik, mimo że Brian Griffin nie był tym zainteresowany, bo był bardzo zajęty jako tour manager i dźwiękowiec. Wszystko było wyprowadzone na prostą i nagle Joe popełnił samobójstwo. Shaun i ja nie wiedzieliśmy, co zrobić, ale wtedy dostaliśmy ogromny kredyt zaufania i wsparcie od fanów. Joe odszedł, ale starzy maniacy Broken Hope zaczęli do mnie pisać, że Ja i Joe byliśmy ostatnimi oryginalnymi członkami zespołu i nie powinienem odpuszczać. Wiesz, zaczęli do mnie pisać, że mnie kochają, łączą się w bólu… takie rzeczy, że gdy je czytałem, to cały czas miałem łzy w oczach. C W końcu Joe był naprawdę twoim bardzo bliskim kumplem, i to on wymyślił ci wewnątrz zespołową ksywę – Peck (ang. dziobać – dop. M.). — JW: Tak mnie nazywał. Mimo tak tragicznych wydarzeń, powiedziałem Shaunowi, że: „Pierdolić to! Trzeba to zrobić”. I tak oto wskrzesiliśmy się w 2012 roku jesteśmy tutaj w takim składzie, jakim jesteśmy. C Z jedynym oryginalnym członkiem Broken Hope w postaci ciebie. — JW: Tak, oczywiście. Ja zadzwoniłem do Damiana, Shaun zadzwonił do Chucka, który gra na gitarze prowadzącej, a obaj skontaktowaliśmy się z Mikiem, naszym obecnym perkusistą. Wszystko zaczęło działać jak należy, niemal 20 lat od nagrania naszego debiutu i ponad rok od śmierci Joego. 2012 rok był okresem, kiedy tak naprawdę poczuliśmy się, jak zespół z krwi i kości, kiedy zaczęły nas bombardować agencje koncertowe i menedżerowie, wszyscy naraz. C Takie wsparcie z całego świata? — JW: Tak, ale to wsparcie czuliśmy przez wiele lat, gdy w Broken Hope zdarzyło się wiele gówna. Jednak trzeba było również przygotować się do prawdziwej walki, ponieważ warunkiem zagrania u wielu organizatorów było zapewnienie stałego składu, a taki obecnie

32 C 7g C nr 36 C 01/2014

posiadamy. I bum, wszystko się zaczęło. Pojechaliśmy we wspaniałą trasę „Carnival of Death” po usa i Kanadzie wraz z Obituary. Było zajebiście! Każdy koncert był wyprzedany. Spotykaliśmy maniaków Broken Hope i wtedy zrozumieliśmy, że nasza baza fanów jest pięć razy większa niż to zakładaliśmy. Zobaczyłem tych wszystkich, pieprzonych ludzi i totalnie odleciałem. Na naszych gigach widziałem całe rodziny. Później wstawiałem na naszego Facebooka koncertowe zdjęcia ojców z synami, córek z matkami. Prawdziwa zmiana pokoleń. Cały czas było zajebiście. Kiedy wyszedł „Omen of Disease” i pojechaliśmy w trasę z Deicide, po pierwszym koncercie podszedł do nas koleś z 12-letnim synem. Nigdy tego nie zapomnę, a to był pierwszy koncert, ponieważ takie rzeczy sprawiają, że poczułem się naprawdę dobrze. Niesamowite rzeczy się zdarzają, jak babcia z wnukiem na koncercie w Nowym Jorku czy zaproszenie Broken Hope do godzinnego programu w Liquid Metal, największej satelitarnej stacji radiowej w usa i Kanadzie – Broken Hope Special, w którym wystąpiłem wraz z Shaunem. No i jeszcze ta cała sprawa z Kirkiem Hammetem. Następnego dnia po San Francisco graliśmy w Whiskey Bar w Hollywood, wyprzedanym koncercie, na który przyszedł Dave Lombardo, który również jest moim przyjacielem i także przyszedł przywitać powrót Broken Hope. Naprawdę szalone gówno. Poczuliśmy, że naprawdę wróciliśmy, poczuliśmy, że ci ludzie rzeczywiście na nas czekali. Obiecaliśmy, że wrócimy. Zrobiliśmy to i poczuliśmy się, jakbyśmy mieli znowu po 20 lat. Dzięki promotorom, dzięki własnej ekipie, koncertom na Florydzie, pieprzonemu Hollywood, dzięki jednemu, nowemu utworowi pojawił się kontrakt z Century Media. Ludzie z Century Media widzieli nas na trasie z Obituary i bum! Coś wspaniałego! Wróciliśmy do obiegu, nagraliśmy „Omen…”, który, kurwa, miażdży, jest ekstremalny, brutalny. I oto jesteśmy w Europie, do której niedługo wracamy na dwa festiwale. To wszystko wydarzyło się zaledwie w dwa lata, więc jest zajebiście. C Skoro Dave Lomardo jest twoim przyjacielem, to zapewne słyszałeś, że w Jaworznie, polskim mieście, jest rondo imienia Jeffa Hanemmana? — JW: Oczywiście. I w tym miejscu pozdrawiam wasz kraj i jego mieszkańców za to, co zrobili. W Ameryce podczas rozdania nagród Grammy, gdzie w większości promuje się mainstreamowe gówno, ale niby monitoruje to, co się dzieje w każdym gatunku muzycznym, co roku jest minuta ciszy, by uhonorować muzyków, którzy odeszli w danym roku. I, kurwa, wspomnieli o gitarzystce Vixen (Jan Kuehnemund – dop. M.), a totalnie zignorowali odejście Jeffa Hanemmana. Dlatego w kontekście tego, co zrobiono podczas Grammy Awards rondo w Polsce jest czymś wspaniałym, czymś co mówi Amerykanom prosto w twarz: – my w Polsce pamiętamy o Jeffie, nie to, co wy, głupki! Kurwa uhonorowali Vixen, a nie zrobili ukłonu w stronę Slayer! C Ale wiesz, znaleźli się i tacy, którym się to nie podoba, zwłaszcza katolickiemu kościołowi, który grzmiał, że Jeff był satanistą i nazistą, a ma swoje rondo w kraju papieża. — JW: Ha, ha, ha… Tego się spodziewałem, więc taka reakcja religijnych osób wcale mnie nie dziwi. C To bluźnierstwo. — JW: Totalne. Ha, ha, ha… C A tak w ogóle, dlaczego Shaun Glass odszedł po „Loathing”? — JW: Odszedł, ponieważ miał zatargi z naszym nowym managementem. Zresztą najlepiej spytać się u źródła. Shaun! — SG: Rozmawiacie o mnie? — JW: Dlaczego ty, kurwa, odszedłeś z Broken Hope po „Loathing”? — SG: Miałem na oku już inny zespół. Pojechałem w trasę, promującą „Loathing” i zaraz po niej odszedłem z Broken Hope, ponieważ nie do końca byłem zadowolony z tego, co się działo wówczas w zespole. Zarówno personalnie, jak i muzycznie, bo miałem nieco inną wizję dalszej drogi Broken Hope. Nie czułem już przyjemności z grania w Broken Hope, więc zrobiłem sobie przerwę. C Z czego najbardziej byłeś niezadowolony? — SG: Po prostu nie byłem szczęśliwy, i to z bardzo wielu rzeczy. Byłem sfrustrowany tym, jak zarządza nami Metal Blade. Nie bałem się tego mówić głośno, więc miałem z nimi na pieńku. Wkurwiało mnie to, że nagrałem najlepszy album w mojej karierze, a Metal Blade kompletnie położył jego wsparcie. Byłem

przytłoczony sposobem funkcjonowania tego przemysłu. Wiesz, często dokładaliśmy do interesu, wydawałem własne pieniądze, tam gdzie nie powinienem płacić z własnej kieszeni. Na dodatek widziałem, jak w wytwórni pojawiały się zespoły z jedną płytą, po jednym roku istnienia i pompowano w nie ogromną forsę, a dla nas nic nie było. Chcieliśmy pchać naprzód Broken Hope, a czułeś, że coś cię hamuje. To był ten rodzaj frustracji, że musisz dokonać jakiejś radykalnej zmiany. Ale, wiesz historia lubi zatoczyć koło, więc wróciłem do Broken Hope z materiałem, który nawiązuje do naszych wcześniejszych nagrań. Jest tutaj sporo przeszłości, ale podanej z nową siłą. C Ta przeszłość na „Omen…” wcale mnie nie dziwi, ponieważ przed rozpadem ostro pracowaliście nad 6-tym albumem, mając już napisaną muzycznie połową, a tekstowo całość, czego dowodem chociażby „The Flesh Mechanic”. — JW: Tak, to prawda. W tamtym czasie mieliśmy już tytuły do 10 utworów i 6 nagranych w formie demo, w studiu. Gdy się rozpadliśmy, od razu powiedziałem sobie, że nie dopuszczę do tego, żeby te pomysły się zmarnowały, ocalając je na kolejny album, kiedykolwiek miałby wyjść. Dlatego też na „Omen…” można usłyszeć sporo riffów napisanych w okresie po „Grotesque…”. C W których utworach te motywy odżyły na nowo? — JW: Przede wszystkim w „Ghastly”, który pochodzi z tej samej sesji, co „The Flesh Mechanic”. Tak samo jak „Blood Gullet”. Co ciekawe, samo „The Flesh…” nie brzmi tak, jak to pierwotnie zakładaliśmy. Tytuł został, ale konstrukcja została poważnie przebudowana. Ten utwór stał się doskonałym pomostem między naszą przeszłością i przyszłością, stając się numerem jeden do grania w stacjach radiowych i kawałkiem, do którego nakręciliśmy teledysk. To fajne, że przetrwał tyle lat i teraz przeżywa drugą młodość. C Podejrzewam, że mimo spotkania się w 2007 roku składu z „Loathing” nie było na nim Ryana Stanka? — SG: Nie był zaproszony. — JW: Nie było go, bo został wyrzucony z zespołu na zbity pysk. C Nie sposób zapomnieć dlaczego. — JW: Wyruchał na kasę tak wielu fanów Broken Hope i nas samych, dlatego nie było mowy, żeby się pojawił. To było przerażające, co zrobił zespołowi, w którym grał od samego początku. (Stanek został wywalony za to, że sprzedawał korespondencyjnie merch zespołu, kasę inkasował dla siebie, ale nigdy nic nikomu nie wysłał – dop. M.). C Jeremy, jak czujesz się w zespole jako ten ostatni sprawiedliwy. Ten, który pamięta dni, kiedy to się wszystko zaczęło? — JW: Czuję się całkiem dobrze. C Jak żyjący dinozaur? — JW: Tak, ale raczej jak John Schaffer, ostatni oryginalny członek Iced Earth. To całkiem zabawne, że o to pytasz, bo akurat ostatnio śmialiśmy się z tego razem z Shaunem, że jestem jak Steve Harris (Iron Maiden) czy Jeff Waters (Annihilator) Broken Hope. Ha, ha, ha… Myślę, że dla fanów z całego świata jestem reprezentantem Broken Hope, dwójki nastolatków, którzy w północnym Chicago zaczęli to wszystko. Wszyscy wiedzą, że jestem głównym kompozytorem i autorem tekstów, więc de facto Broken Hope to moje ciało. Ale powrót Shauna, jego pomoc przy komponowaniu również sprawiła, że reprezentuje pewien stary etap w zespole, dając mu więcej wiarygodności, siły i prawdziwego ducha Broken Hope. W każdym wywiadzie powtarzam, że Broken Hope jest moim dzieckiem, kocham Broken Hope i death metal, które są w moim sercu, krwi i dna, więc Broken Hope zawsze był mną, częścią mnie. To jest pasja, która nie pozwoli nam rozpaść się ponownie. Nigdzie się nie wybieramy i nie popełnimy żadnego błędu. Tacy ludzie, jak na koncercie w Hiszpanii, taki maniak jak Damian, ci, którzy przyszli dzisiaj zobaczyć Broken Hope, moi bliscy przyjaciele – wszyscy trzymają ten zespół przy życiu. Dzięki takim osobom, jak Damian to wszystko stało się możliwe, kocham go, to jeden z moich najbliższych przyjaciół, jest jednym z tych, którym jestem bardzo wdzięczny, którzy sprawili, że ponownie jestem 20-latkiem w zespole, który zmienił moje życie. To wielka przyjemność mieć przyjaciół w zespole, którzy podchodzą do Broken Hope i death metalu z pasją. Teraz Broken Hope to jedność pięciu ludzi i każdy z nich rozwija kapelę. W latach 90-tych potwornie traciliśmy czas na pierdoły, bo


byliśmy młodzi. Teraz wiemy, na czym ten cały biznes polega, wszyscy są doświadczeni, teraz wiemy, o co i gdzie walczyć, nie tracąc energii na gówniane głupoty. Czasami sam siebie nienawidzę za to, jak pewne sprawy zostały poprowadzone za czasów Metal Blade. Myślę, że w tamtych latach mogliśmy osiągnąć o wiele więcej, pomimo braku wsparcia przez Metal Blade na przestrzeni lat. Mogliśmy sięgnąć po więcej, gdybyśmy mieli więcej pozytywnej energii, dlatego teraz do zespołu zostały dobrane odpowiednie osoby, bardzo ostrożnie. Mamy najlepszych muzyków, jakich tylko mogliśmy mieć, a dodatkowo duchem są „metalowi”. To jak wskrzeszenie Joego w ich ciałach. C A wiesz, co się dzieje obecnie z pozostałymi członkami starego Broken Hope, którzy się nie załapali na reaktywację? — JW: Tylko z jednym, Brianem Griffinem, który, tak jak już wspominałem, przez stałą pracę nie był zainteresowany na dołączenie do zespołu. Wszystko u niego w porządku. Ożenił się, ma dzieci. Ale co jest interesujące, Shaun czasami gada z Ryanem Stankiem. — SG: Tam od razu gada. Parę razy na siebie wpadliśmy. Ryan jest znanym lokalnie kolesiem. Nadal mocno siedzi w death metalu, gra na gitarze akustycznej w lokalnych barach, w sąsiedztwie. Ma pracę, ma syna, taki normalny koleś. Dzwonił do mnie, mówiąc, że wie, co stracił, ale ja mu powiedziałem, że nie potrzebujemy takiego kolesia, jak on. Twierdzi, że teraz by się kompletnie poświęcił i oddał Broken Hope, jednak wspomnienia z przeszłości są dla nas zbyt żywe. Wiesz, jeżeli nie kochasz death metalu na całego, to nie przetrwasz. — JW: Dokładnie! C Co dzieje się obecnie z Lurch, kompletnie nie deathmetalowym projektem? — SG: To całkowicie eksper ymentalna strona Jeremy’ego. — JW: Tak, to kompletnie eksperymentalna część mojej muzycznej duszy. — SG: Tak eksperymentalna, że do tej pory jej nie słyszałem. Ha, ha, ha… — JW: Ale skąd ty w ogóle o tym wiesz? Przecież to istnieje w głębokim ukryciu, nagrałem jedno demo, nie wiem, czy ktokolwiek to słyszał i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek gdzieś o tym wspominał. C Lubię grzebać w przeszłości. — JW: I to bardzo głęboko. Miałem kiedyś chwilę wolnego czasu w studiu i nagle zacząłem robić dziwne rzeczy na sprzęcie, który tam był. Sprawdzać różne brzmienia, bawić się programowaniem, coś w stylu

Devina Townsenda i jego projektów. Takie dziwne gówno, którego spróbowałem po raz pierwszy. Wyprodukowałem tego z 500 cd, ale wciąż mam u siebie z 490 sztuk. Ha, ha, ha… Może pewnego dnia udostępnię to w formie mp3. To naprawdę eksperymentalne gówno w stylu dark ambient oraz industrial. C Wspominałeś o swojej książce „The Armageddon Chord”. Jaki był odzew na tą powieść? — JW: To był bestseller w czterech krajach. Recenzje były fenomenalne, zwłaszcza w magazynie „Rolling Stone”, co było dla mnie nie do uwierzenia. C Jakieś plany wydawnicze na kolejną powieść? — JW: Mam już napisane dwie powieści. Kompletnie skończone. I kilka krótkich opowiadań, które właśnie się ukazują. W tym roku lub najpóźniej w następnym na rynku powinny pojawić się moje dwie nowe książki. C A prywatnie, masz jakiś ulubiony gatunek literatury i pisarzy? — JW: Głęboko siedzę w horrorach i mrocznej fikcji, w której nie ma szczęśliwego zakończenia, a główny bohater cały czas pakuje się w kłopoty, schodząc na dno samego piekła. Dlatego też uwielbiam powieści Cormaca McCarthy’ego, szczególnie „The Road” ( „Droga”). Widziałeś film? C Ta k z Vi g go Mo r t e n s e n e m w rol i g ł ów n e j . Postapokaliptyczny klimat. — JW: To wiesz, w czym gustuję. No i w horrorach. C Wiem, że musimy już kończyć, bo szykujecie się do koncertu, więc, czy moglibyście mi podpisać to gówno? (kasetowe wydania mmp czterech pierwszych płyt Broken Hope) — JW: Jasna cholera! Shaun, chodź to zobaczyć! Polskie wydania naszych starych płyt na taśmach! — SG: O, kurwa! Nigdy ich nie widziałem! Kto to wydał? C Metal Mind Productions. — SG: Wow! To jest dopiero prawdziwy old school! Ale na „Swamped…” i „The Bowels…” się nie podpiszę, bo mnie tam nie było. Dobra, lecę się przygotować. — JW: Shaun zaraz do ciebie przyjdę. — SG: Masz jakiś ulubiony utwór Broken Hope, który chciałbyś usłyszeć dzisiaj wieczorem? C Cokolwiek z „Loathing”. Najlepiej cały album. — SG: Dobra, specjalnie dla ciebie zagramy „He Was Raped”. C

Kurwa! Mam nadzieję, że to nic personalnego. Ha, ha, ha… — JW/SG: Ha, ha, ha… Pewnie, że nie. Dobra idziemy się zainstalować na scenie. C Damian, zostajesz jeszcze chwilę? — DL: Tak. C Jak to się stało, że wylądowałeś w Broken Hope? — DL: Rodzice wyjechali do usa, jak miałem 8 lat. Moją kapelą jest Gorgasm. Całkiem dobrze się znaliśmy, pochodzimy z tego samego miasta, więc jakoś to poszło. Wiesz, ponad 20 lat w Gorgasm zrobiło swoje. C Całkiem dobrze mówisz po polsku, jak na taki rozbrat z ojczystym krajem. — DL: Szczerze mówiąc, to tak sobie. C Wiesz, jak się słucha takiej Joanny Krypy, to aż uszy puchną od zamerykanizowania. — DL: Rodzice cały czas rozmawiają po polsku. Mam kumpli w usa, z którymi również gadam po polsku. Teraz bardzo dużo podszkoliłem się na trasie, ponieważ cała ekipa, kierowcy, techniczni są z Polski, więc wszystko jest w praktyce. C A Mike Miczek (perkusista Broken Hope – dop. M.) ma polskie korzenie? — DL: Jego mama jest jakoś daleko spokrewniona z Polską, w rodzinie on jest dla wszystkich Mikiem, ale jego dziewczyna jest Polką, więc coś tam rozumie. C W końcu Chicago jest bardzo polonijne. — DL: Tak, to największe „polskie” miasto w Stanach. C A co z osławionymi polish jokes? — DL: Cały czas się z nimi spotykam, ale mam to w dupie. C Powiem ci, że jestem pozytywnie zaskoczony po dzisiejszej rozmowie z Jeremym, bo Glen Benton trochę wylał gówna na niego i Shauna, że mocno gwiazdorzą. — DL: Ech, kurwa nawet mi o nim nie wspominaj. Każdy ma swoją chemię. Jeremy to spoko koleś, kto go dobrze poznał ten wie. C Dobra, nie przedłużam. Powodzenia na koncercie. — DL: Dzięki. Do zobaczenia pod sceną. C

33


(...) I decided to have no logo (...)

To było jak porwanie się z motyką na słońce. 11 lutego 2014 roku, w dzień 41. urodzin Va r g a V i k e r n e s a s k o n t a k t o w a ł e m się z nim w celu namówienia go na urodzinowe podsumowanie wszystkich pełnowymiarowych materiałów Burzum, ale na zasadzie luźnej podróży w czasie, tego, co mu ślina na język przyniesie, swobodnego przepływu wspomnień i „nieuczesanych myśli”. Coś w deseń antologii Burzum w oczach Varga Vikernesa. Jakież było moje zdziwienie, gdy niegdysiejszy Hrabia Grishnackh przystał na tę „samobójczą” propozycję pełen entuzjazmu i z uśmiechem na ustach, co udzieliło mu się w niektórych reminiscencjach. Tak więc Varg Vikernes n a s wo j e 4 1 . u r o d z i ny z d m u c h u j e 11 świeczek na łamach „7 Gates”, odsłaniając przy okazji, jaki samochód pomagał mu w pokonaniu trudów nagrania „Umskiptar” czy też, który album, zaskakująco, jest jego ulubionym materiałem Burzum. A tak na marginesie, to odnośnie zapowiadanego na 2 czerwca 2014 roku, kolejnego albumu Burzum – „The Ways of Yore” Varg tak już „odjechał”, że dowcipnie zaproponował, żebym sam powiedział coś o tej płycie. Skorzystajcie więc z szampańskiego humoru człowieka, który w 1993 roku był w Norwegii na pierwszych stronach gazet.

† BURZUM †

Debiutancki album został nagrany w zaledwie 23 godziny, włączając czas spędzony na tworzenie perkusji, itd. Harald (Demonaz – dop. M.) z Immortal i Euronymous pomagali mi przy noszeniu sprzętu. Zresztą Euronymous był cały czas obecny przy powstawaniu tej płyty. Nie miał tam właściwie nic do roboty, jednak dla zgrywy umieściliśmy jego imię

34 C 7g C nr 36 C 01/2014

† DET SOM ENGANG VAR † w booklecie jako współproducenta. Nagrał gitary w zaledwie jednym utworze, „War”. Harald też tam się kręcił przez jakiś czas, ale chyba tylko pierwszego dnia. W brzmienie zostało włożone minimum pracy. To i tak dla mnie było za dużo, jeżeli chodzi o ilość dostępnego sprzętu i urządzeń. To wszystko zostało zrobione celowo, aby uzyskać surowe i „necro” brzmienie (określenie, które używaliśmy do opisania tego typu dźwięku), jak to tylko było możliwe. A tak w ogóle, to „Spell of Destruction” był pierwszym utworem, do którego po raz pierwszy nagrałem wokale, kiedykolwiek. Zresztą to był drugi raz, kiedy w ogóle nagrywałem muzykę. Pierwszy raz, kiedy cokolwiek nagrywałem to jako gitarzysta na ep „Devoured Carcass” Old Funeral. Dla mnie jest to część pierwsza „Det som engang var” i przypomina mi czas, gdy mieszkałem na Lille Markeveien 5 w Bergen. Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy odnośnie tego albumu jest to, C

Nad tym albumem spędziłem odrobinę więcej czasu niż przy poprzednich odwiedzinach w studio. Nie jestem pewien, ale gdzieś tak około 4-5 godzin więcej niż za pierwszy razem. Częściowo dlatego, że tym razem sam musiałem nosić sprzęt do studia. To była moja trzecia styczność z rejestrowaniem muzyki, więc wiedziałem nieco więcej o całym procesie nagrywania, dlatego wszystko poszło całkiem gładko. Przez bardzo długi czas uważałem ten album za najlepszą płytę Burzum, i w przeciwieństwie do debiutanckiego materiału ten ma wokale, które rzeczywiście mi się podobały. Dla mnie


† HVIS LYSET TAR OSS †

Po raz pierwszy nagrałem więcej utworów, niż planowałem użyć na albumie, włączając utwór „Burzum” („Dunkelheit”), który pojawił się w innej wersji na „Filosofem”, jak i odmienną wersję „Key to the Gate”. Nie byłem zadowolony z nagrania numeru „Burzum” (niechcący od początku do końca zmieniłem tempo tego kawałka), więc go nie użyłem, a oryginalna wersja „Key to the Gate” była o wiele lepsza, dlatego zostawiłem ją nienaruszoną z pierwotnym przeznaczeniem na „Det som engang var”. Był też utwór, który nagrałem jako ostatni, ale go nie użyłem. Jednak nie był dobry, a ja nie skorzystałem z niego nawet przy kolejnych nagraniach. Nawet nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy. To był również okres świeżo po nagraniu „Aske”, gdzie Tomas Haugen (Samoth – dop. M.), wówczas z Notodden, w dwóch utworach nagrał bas. Zrobił to bardzo kiepsko, więc postanowiłem już więcej nie robić takich rzeczy. „Hvis lyste tar oss” bardzo różnił się od dwóch poprzednich materiałów, o wiele bardziej niż na przykład „Belus” od „Filosofem”. Muzyka na „Hvis…” była całkowicie wykonana w zaledwie kilka tygodni, a „Tomhet” powstał dopiero w studio, podczas gdy czekałem na producenta (Pytten – dop. M.), by zakończyć pewne techniczne rzeczy. Z jakiegoś powodu wszystko się zmieniło w tym czasie, kiedy tworzyłem ten album, porównując do nowego okresu czas, kiedy powstały dwa pierwsze albumy Burzum. Ten materiał powstał podczas upadku norweskiego black metalu, kiedy wszystko zaczęło obracać się w… gówno. Nie chciałem już mieć więcej nic wspólnego ze sceną, starając się odejść od tego wszystkiego na wszelkie możliwe sposoby. Z pewnego powodu nie było łatwo to uczynić i zajęło mi sporo czasu, by cały proces związany z tym albumu został ukończony. W każdym bądź razie ten album powstał, gdy cały ten proces przeobrażenia się rozpoczął. C

w przyszłości. To najwyraźniej poniosło sromotną klęskę, ale właśnie taki był mój zamiar. „Filosofem” stworzyłem jak anty-blackmetalowy album… C † DAUÐI BALDRS †

Po z wo l o n o m i n a s ko r z ys t a n ie z mu z yc z n e go „procesora”, syntezatora z opcją nagrywania, ale tylko przez dwa tygodnie, gdy siedziałem w więzieniu w Bergen. Wykorzystałem ten czas, by nagrać album. Kilka utworów było pierwotnie metalowymi numerami, jednak musiałem je przearanżować na klawiszową muzykę. Ten album jest dla mnie przypomnieniem mojego czasu spędzonego w niemal całkowitym odizolowaniu w więzieniu w Bergen, w tamtym okresie gdzieś około roku. C † HLIÐSKJÁLF †

† FROM THE DEPTHS OF DARKNESS †

To było jak podróż w czasie, a ja przede wszystkim zrozumiałem, że stary Burzum był w rzeczywistości bardziej złożony niż nowy Burzum. Na tym albumie znajduje się więcej różnych gitarowych riffów niż na moich czterech ostatnich płytach razem wziętych. Jestem tego pewien. To było bardzo miłe, by w końcu być w stanie usłyszeć muzykę starego Burzum, tak jak przez cały czas słyszałem ją w mojej głowie. To jest to, jak powinno brzmieć to wszystko. To jest to, jak chciałem, by Burzum brzmiał od samego początku. Tak przy okazji, to o ile dobrze pamiętam, to nagrałem te utwory kilka miesięcy przed zarejestrowaniem „Fallen”. Spędziłem w studiu cały tydzień, by nagrać i wyprodukować ten album. Prawdopodobnie jest to materiał Burzum, który lubię najbardziej… Cały czas siedzi w mojej głowie i się przypomina. C † UMSKIPTAR †

Praktycznie ta sama historia, co przy „Dauði Baldrs” z wyjątkiem tego, że wówczas przebywałem w więzieniu w Trondheim i żaden z utworów nie był z założenia metalowy. Ponadto ten materiał powstawał tak szybko, że naprawdę nie miałem czasu, by pozostawić przy nim jakiekolwiek wspomnienia. Poza tym, że siedziałem w więziennej celi, gdy nagrywałem tę płytę. C † BELUS †

† FILOSOFEM †

Ponownie sam wszedłem do studia. Po raz pierwszy bez przynoszenia zestawu perkusyjnego. Zamiast tego wypożyczyłem jeden ze studia, ze względów praktycznych, ale również dlatego, że sprzęt w studiu było o wiele lepszy. Także po raz pierwszy podczas nagrań korzystałem z metronomu, aby być pewnym, że tempo niechcący nie wymknie się spod kontroli, tak jak ostatnim razem, gdy nagrywałem utwór „Burzum”. Dlatego też zarejestrowałem nową wersję numeru „Burzum” i tym razem byłem zadowolony z końcowego rezultatu, więc wykorzystałem ten kawałek. W tym czasie, w marcu 1993 roku, wiele zespołów w Norwegii zaczęło próbować brzmieć jak Burzum, więc chciałem zmienić brzmienie, dlatego też podczas nagrywania gitar zdecydowałem się nie używać wzmacniacza, zamiast niego wykorzystując zestaw stereo mojego brata jako zamiennik wzmacniacza gitarowego. Z tego też powodu zamiast normalnego mikrofonu użyłem słuchawek. W sumie w studiu spędziłem 19 godzin (!), co uczyniło ten album najszybciej kiedykolwiek nagraną płytą Burzum. „Filosofem” był również pierwszym materiałem Burzum zarejestrowanym cyfrowo. To była moja próba oderwania się od reszty zespołów, w każdym ze wszystkich możliwych sposobów, ale również zaakcentowanie, że nie mam z nimi nic wspólnego, nie chcę z nimi współpracować i nie mam co do nich planów

Z pewnego powodu czuję, że ten album jest dla mnie bardzo osobisty. C

Tym razem wynająłem zestaw perkusyjny, podobnie jak w przypadku „Filosofem”. Użyłem również dobrego wzmacniacza Peavey i głośników. Technologia cyfrowego zapisu bardzo się zmieniła i stała się „zaawansowana” od czasów „Filosofem”, dlatego też tak dużo czasu zajęło mi zarejestrowanie tego materiału… Myślę, że co najmniej 48 godzin. Większość czasu spędziłem na oczekiwaniu na producenta (Pytten – dop. M.) i ciągłym otwieraniu plików, zapisywaniu plików, kombinowaniu przy utworach, konfigurowaniu wielu rzeczy, itp. Myślę, że to było to, co ludzie nazywają „postępem”… „Belus” był możliwością, by wreszcie nagrać trochę muzyki, którą tworzyłem wiele lat wcześniej. Nawet zanim jeszcze trafiłem do więzienia i w tym kontekście ten album jest czymś w rodzaju ulgi. C † FALLEN †

Po raz pierwszy moje teksty zostały napisane i zaśpiewane w języku nordyckim, staronorweskim. Co ciekawe, mój głos zmienił się, gdy mówiłem lub śpiewałem w języku nordyckim. Stał się o wiele głębszy. Tak po prostu się stało i nie było zamierzone. Proces nagrywania był szybki, ale znów etap produkcji ogromnie wszystko spowolnił, ze względu na „nową technologię”. To był ostatni album, który nagrałem w profesjonalnym studiu i ostatni raz, gdy jeździłem moją Ładą Nivą z Francji do Norwegii i z powrotem… coś około 3500 kilometrów w jedną stronę. „Umskiptar” jest tym, jak Burzum powinien brzmieć już dawno temu. Ha, ha, ha… C † SÔL AUSTAN, MÂNI VESTAN †

Ten album stworzyłem, nagrywając i produkując na komputerze mojej żony, MiniMacu, za pomocą programu Garage Band. Nie mam pojęcia, ile czasu spędziłem robiąc to w ten sposób, ale naprawdę pochłonęło mi to sporo czasu. To było bardzo łatwe, bardzo praktyczne, po prostu przesiadałem się z jednego krzesła na drugie w naszym biurze, a także znacznie tańsze. Być może z oczywistych względów ten album przede wszystkim przypomina mi film „ForeBears”, który można w całości zobaczyć na kanale mojej żony na youtube, ale również baśń o takiej samej nazwie, która jest sataronorweskim odpowiednikiem dla oryginalnego tytułu tej baśni „Østenfor sol og vestenfor måne”. („Na wschód od słońca i na zachód od księżyca” – dop. M.) C

Tak naprawdę proces nagrywania nie różnił się niczym od tego z „Belus”. Nigdy nie miałem czasu posłuchać tego materiału tak bardzo, jak na niego zasługuje.

35

www.burzum.org C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

był to bardzo szczery i emocjonalny album, w dużym stopniu podsumowujący mnie w tamtym czasie. To byłem ja. Niedoskonały, rozbity i zagubiony. Ale uczciwy. C


wwww.fetoinfetus.pl \ www.fb.com/FetoInFetus C ¶ autor: 7ibi

Winny! Winny! Wysoki sądzie przyznaję się do winy! Sam nie wiem, jak to się stało, że nie doceniałem do tej pory tego zespołu. Tak, wiem – chwaląc wieki temu split z Norylsk i Fulcrum – mogłem już dostrzec potencjał drzemiący w tej warmijsko-mazurskiej ekipie rzeźników. Prosząc o najwyższy wymiar kary, sam siebie „Skazuję na Tortury”! Wymierzył je Michał (gitara) – FETO IN FETUS. Cześć, od wydania waszego najnowszego albumu minęło już kilka miesięcy, więc pewnie ogarnęliście już też wszystkie wywiady i ochłonęliście po przeczytaniu wszystkich recenzji. Same wysokie noty? — Cześć. Docierają do nas same dobre recenzje, więc płyty chyba da się słuchać. C Przyznam się, że poczytałem kilka recenzji i podobno jesteście odpowiedzialni za niemałą dekapitację, co drugi w swojej recenzji pisał, że łeb mu urwało. Taki był wasz zamiar? — Chcieliśmy, żeby ten materiał był brutalny i zróżnicowany. Długo nad nim pracowaliśmy i dużo wysiłku nas kosztował. Jak komuś coś urwało, to jest nam bardzo miło. Ha, ha, ha… Następny album jest już w planach i chyba będzie jeszcze większy wpierdol. Poezja śpiewana to na pewno nie będzie. C Ok, bardziej poważnie... Ponieważ, o ile sobie przypominam, debiutujecie na naszych łamach, proponuję trochę o przeszłości – również tej zamierzchłej. Czy Feto In Fetus to kontynuacja zespołu o dźwięcznej nazwie Larva? — Nie jest to kontynuacja, pomimo że skład w części się pokrywa. W Fetusie jest bardziej deathgrindowo, w Larvie był death/black. Ogólnie te 3 gatunki w nas siedzą najbardziej. Zespół powstał w 2004 roku, myślę, że następne lata przed nami. Chcemy działać, kręci nas to i jest zajebistą odskocznią od pracy i zwykłego życia. C Pamiętasz jeszcze, dlaczego w 2009 roku wymieniliście Groh(o) na Rocho (ze wspomnianej wcześniej Larvy, oczywiście)? — Mieliśmy inną wizję zespołu. Odświeżenie składu wpłynęło pozytywnie na Fetusa. Początkowo trochę nas przystopowało, ale w końcu dało kopa do działania. C Od jakiegoś czasu coraz więcej zespołów nie nagrywa już demówek, a ep-ki. Wy na początku swojej drogi popełniliście ep-kę „Chapter I”. Dlaczego nie nagraliście demo? I dlaczego tylko część utworów z tej ep-ki znalazła się na waszym debiucie? — Właściwie była to demówka, i jak to zwykle bywa na pierwszym wydawnictwie, nie wszystkie utwory nadawały się do dalszej publikacji. Wybraliśmy najlepsze z nich. W tamtym czasie nie przyświecał nam żaden cel. Nie robiliśmy numerów z myślą o podboju świata, teraz w sumie też nie robimy. Ha, ha, ha… Raczej były to kawałki, które pomagały nam zdecydować, w którą stronę chcemy iść. C

36 C 7g C nr 36 C 01/2014

Zanim jednak debiut powstał za sprawą kontraktu z Redrum 666, w świat puściliście „Promo 2007”. Gracie z tego materiału jakieś kawałki na koncertach? Może „Vagina”? — Tak gramy z tego materiału dwa numery „Path” i „Vaginę”. Koncertowo sprawdzają się w 100%. Album czekał chyba rok na wydanie i trochę się zakurzył. Dlatego wydaliśmy drugą płytę sami. Nie chcieliśmy znowu szukać wydawcy i tracić kolejnych miesięcy. Jesteśmy w sumie bardzo wdzięczni Tomkowi za wydanie debiutu w Redrum666, ale trzeba iść do przodu. Nie ma, co patrzeć wstecz. C Gdybym powiedział, że mam wasz debiut w swojej kolekcji byłbym „daleki od prawdy”. Swoją przygodę z Feto In Fetus zacząłem dopiero od splitu z Norylsk i Fulcrum. Dlatego chciałbym się dowiedzieć od ciebie, jak bardzo różnił się „Far from the Truth” od „Condemned to the Torture”? Jakby nie było dzieli je pięć lat ciężkich prób... — Jest kolosalna różnica. Pierwszy album to były trochę przypadkowe dźwięki, materiał, jakich wiele, trochę szybki, trochę wolny, fajny, nudny. Split był już z dwa poziomy wyżej. Drugi album to już totalnie inny Fetus, brutalniejszy, silniejszy i bardziej zakręcony. Wiemy już, co chcemy grać, robimy muzę, którą mamy w głowie. Z płyty na płytę rozwijamy się i to jest w tym wszystkim najlepsze. C Kawałek „Too Old, Too Cold”, jaki zamieściliście na debiucie to chyba nie był cover Darkthrone, prawda? — Nie, to nie jest Darka tron. Nazwa pasowała nam do numeru, więc pożyczyliśmy od starszych kolegów. Ha, ha, ha… C Jednak mimo rzeźniczego podejścia do życia z black metalem i tak wam po drodze... Najpierw Satyricon, później trasa z Christ Agony... Nie bluźnicie wy czasem, łącząc takie gatunki? Ha, ha, ha… — Bluźnimy maksymalnie ile się da, to nas trzyma przy życiu. Ha, ha, ha… W muzie Fetusa, można znaleźć wpływy black i death metalu, grindcore’a i różnych innych gatunków. Każdy z nas słucha różnej muzy, wyznajemy zasadę, że im brutalniej tym lepiej. C Nie zapominam o tym, że Rocho dopiero, co zakończył 8-letni kontrakt w Non Opus Dei. Jakieś plotki, niesprawdzone informacje na ten temat? Tabloidy mało się na ten temat rozpisywały. — Wszystko odbyło się w przyjacielskiej atmosferze, nikt nie zginął, więc nie mam pikantnych newsów.

Ha, ha, ha… C O występie na jednych „deskach” z Aura Noir, Impaled Nazarene, etc. też warto wspomnieć, bo chyba nie często mieliście okazję grać w Rumunii, prawda? — Była to nasza pierwsza wizyta w Rumunii, mam nadzieję, że nie ostatnia. Zajebisty festiwal, bardzo dobre warunki i szalona publika. Jeden z lepszych koncertów, jakie udało nam się zagrać. W przyszłości są szanse, na częstszą obecność na festiwalach. Co nas bardzo cieszy. C Wracając do krajowego poletka, jak wspominasz kooperację z Norylsk i Fulcrum? I jak z Angel Aids? — Z chłopakami z Norylsk i Fulcrum trochę graliśmy i zawsze miło wspominamy te koncerty. Grałem w koncertowym składzie Trocki, w którym udzielał się prawie cały Norylsk i znam chłopaków nie od dziś. Wódkę dzielą na dobrą i bardzo dobrą. Ha, ha, ha… Angel Aids Records wywiązało się z kontraktu, szkoda, że dosyć szybko zakończyli działalność. Zapowiadała się fajna współpraca. C Pytam nie bez przyczyny, bo jak sam wspomniałeś, wydanie kolejnych materiałów wzięliście już w swoje ręce – infantylnie spytam – dlaczego? — W sumie główny powód, to szukanie wydawcy i marnowanie czasu z tym związanego. Nie chcieliśmy czekać na obietnice, zerową promocję. Sami możemy bardziej nad tym zapanować i pchnąć materiał dalej. Z perspektywy czasu nie żałuję tego kroku, opłaciło się i to bardzo. Nie wiem, co będzie z trzecim albumem, możliwe, że wydamy pod szyldem BlackTeamMedia lub poszukamy wydawcy. Zobaczymy, co będzie najlepszym rozwiązaniem w tym czasie. Na pewno nie chcemy robić następnych 5 lat przerwy między albumami. C Przedsmak w postaci 3 minut i 49 sekund rozprowadzaliście rok przed wydaniem „Condemned to the Torture”. Dlaczego wybraliście właśnie te dwa kawałki? — Była to kwestia przypadku, akurat te nagraliśmy próbnie w studio. Chcieliśmy usłyszeć, jak nowe numery zabrzmią, a także dowiedzieć się, co można zrobić lepiej podczas nagrania pełnego albumu. Wydanie ep „Mortuary” było strzałem w „10” (tym bardziej, że była wydana jako prostokątny cd), nagle zaczęto dostrzegać zespół. Same dobre recenzje spowodowały duże zainteresowanie, nie tylko w Polsce. Promówka zdała egzamin w 100%. C Ok, dzięki za poświęcony czas... Jakie najbliższe plany? — W tym roku chcemy pograć trochę koncertów, przygotowujemy parę nowych numerów na winylowego splita. No i, oczywiście, myślimy już o nowym albumie, który mam nadzieję przetrzepie wam futro. Ha, ha, ha… Dzięki za wsparcie i do następnego... C



Ten wywiad miał być zrobiony dwa lata temu przy okazji krakowskiego koncertu, ale czasami jest tak, że od ulubionych zespołów bardziej kocham alkohol, więc zamiast uciąć przemiłą pogawędkę z IMMOLATION uciąłem drzemkę pod barem, gdzie koncert Marduk oglądała moja łysina zwieszonej głowy (ManieK). Tym razem pokonaliśmy głoda, spotykając się z Rossem Dolanem i Robem Vigną w przyscenicznej kanciapie w Bielsku-Białej (RudeBoy) podczas European Conspiracy Tour. A, że na backstage’u siedzieli jeszcze chłopaki z Broken Hope, to basista Shaun Glass też wrzucił swoje trzy grosze o czytelnictwie, samochodach i starych czasach, a wszystko w oparach spisku.

naprawdę świetne i na scenę wychodzimy totalnie zadowoleni. — RD: Wiesz, ekonomicznie nie jesteśmy oderwani od rzeczywistości. Nie zamykamy się w ogólnym pudełku, widzimy różnice, kiedy spoglądamy na ludzi pod sceną. Wiesz, są ludzie i są ludzie, ale najważniejsi są fani, bo nieważne, gdzie jesteśmy, gdzie gramy zdajemy sobie z tego sprawę. Wiesz, to jak takie małe zamknięte społeczeństwo, a jednak globalne. Fajnie coś takiego widzieć. C

European Conspiracy Tour zbliża się ku końcowi i do najechania pozostały wam tylko polskie miasta. Gdzie do tej pory grało się wam najlepiej, a z którego koncertu jesteście najmniej zadowoleni? — Ross Dolan: Ach! Na tej trasie mieliśmy wiele wyróżniających się koncertów. Z nich wszystkich najbardziej wskazałbym te zagrane w Portugalii, Danii i Hiszpanii. Były naprawdę bardzo dobre. Jestem pewien, że polskie koncerty również będą bardzo dobre. Polska to zawsze dobre miejsce na zakończenie trasy, ponieważ tutaj zawsze jest moc pod sceną. Zresztą cała trasa jest bardzo udana. Nie mieliśmy za dużo czasu na jej promocję. Morale jest naprawdę wysokie, mamy też niezły ubaw na tej trasie, w dodatku niezależnie od tego, czy pod sceną jest duży tłum czy też mało ludzi oni zawsze mocno nas wpierają. To miłe, więc spokojnie mogę powiedzieć, że ta trasa to wspaniały sukces. C

Immo-Bank w Wiedniu… — RD: O tak, to naprawdę było śmieszne. Dzięki Jeremy (Wagner, gitarzysta Broken Hope – dop. M.) za zdjęcie. C

Rob, skoro o zabawie mowa, to dlaczego chłopaki z Broken Hope mówią na ciebie na tej trasie Bobferatu? — Rob Vigna: Bobferatu? Tak. Bobferatu. Brzmi, jak Nosferatu. Ha, ha, ha… — RV: Ha, ha, ha…Pewnie widziałeś moje zdjęcie na profilu Broken Hope ze skrzyżowanymi rękami, jak prawdziwy hrabia Drakula. Ha, ha, ha… — RD: Ha, ha, ha… Jak widziałeś to zdjęcie, to wiesz, o co chodzi. Ono uchwyciło całą istotę komizmu sytuacji. C Widać, że podczas trasy macie czas na zabawę, a czy podczas ciągłych wojaży i koncertowania po całym

38 C 7g C nr 36 C 01/2014

świecie macie również chwilę wolnego czasu na wcielenie się w prawdziwego turystę? — RD: Czasami, kiedy mamy „okienko” w trasie. Wtedy zawsze staramy się zgłębić kulturę i kraj, do którego zawitaliśmy. To najlepsza część grania tras koncertowych. Na przykład, na tej trasie mieliśmy dzień wolny w Słowenii w Lublanie. Fajnie było się spotkać z Ivanem (Ivan Cepanec, perkusista Dickless Tracy, Eruption – dop. M.) i jego żoną. Co jeszcze udało nam się zwiedzić na tej trasie? — RV: Yeah, tu mieliśmy najwięcej czasu, więc było najlepiej. — RD: Ale i tak na tej trasie mamy wyjątkowo dużo czasu na lepsze poznanie miejsc, w których gramy. Wracając myślami do przeszłości, na przykład ostatnio spędziliśmy świetny weekend w Polsce, długo zwiedzając Warszawę i poznając wasz kraj. Czasami bardzo trudno wcielić się w turystę, bo bywają trasy, na których rzeczywiście nie masz czasu na nic poza graniem koncertów i jechaniem dalej. Tak czasami bywa. C A jaki kraj, jego mieszkańcy, kultura zszokowały was najbardziej, jako Amerykanów? — RV: Wiesz, Polska już nas tak nie szokuje, ponieważ bardzo często tutaj bywamy, ale zawsze efekt zaskoczenia działa w krajach, w których gramy po raz pierwszy, jak w Serbii. — RD: Było wspaniale, świetny gig, świetni ludzie. — RV: Tak, zresztą nigdy nie wiesz, co cię czeka w nowym miejscu, a tu, na tej trasie wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Cały czas spotykamy superfanów, przez co koncerty wypadają rewelacyjnie. Promotorzy też są w porządku, więc wszystko jest

Fajnie też widzieć, że macie własny bank w Austrii. — RD: Co? C

Brzmi, jakbyście byli prawdziwymi wilkami z Wall Street. Ha, ha, ha… — RV: Ha, ha, ha… — RD: Jesteśmy wilkami, cały czas pod jednym sztandarem. Chyba każdy chciałby mieć tak we własnym zespole, jak my mamy. C Wolicie grać na większych festiwalach, pod gołym niebem, a może lepiej czujecie się w takich kameralnych miejscach, jak dzisiaj? — RD: Takie miejsce i sytuacja, jak dzisiaj jest dla nas perfekcyjna. — RV: Wiesz, jeżeli wszystko jest w porządku – sprzęt na scenie, odsłuchy, dźwięk, zaplecze, tłum pod sceną, to nieważne, gdzie grasz. Gdy to wszystko jest scalone wszystko pozostaje w muzyce. Doskonale czujesz wtedy muzykę i przekaz. C Największa moc jest w ludziach, tych maniakach pod sceną? — RV: Tak! Ale wielkie koncerty również są w porządku, jednak w małych klubach rzeczywiście możesz wyjść do fanów i poczuć prawdziwą więź z nimi. Zarówno oni, jak i my możemy dotknąć prawdziwej energii drzemiącej w tych zależnościach. Poznać się nawzajem. Ich energia do nas wraca. C A co z energią na otwartym morzu podczas 70 000 Tons of Metal?


Nikt nie rzygał za burtę? — RD: Ha, ha, ha… Nie, był pełen sukces, jak zawsze. Było sporo zabawy i bardzo wyjątkowo. To naprawdę wielkie doświadczenie dla nas. — RV: O, tak. Naprawdę wielkie. Jesteś trzy dni na rejsie wycieczkowym, a tu mnóstwo znanych zespołów gra koncert na pokładzie. Wiesz, kto miał chorobę morską, to miał, wszystko zależało od tego, co zjadłeś oraz ile wypiłeś. — RD: Wiesz, kluczowe dla choroby morskiej było to, że statek był naprawdę bardzo stabilny, więc przez większość rejsu nawet nie czułeś, że płyniesz po Morzu Karaibskim. Tylko jacyś bardzo delikatni ludzie mieli z tym problemy. Tak naprawdę bardzo szybko zapominasz, że jesteś na statku. — RV: Czułeś się, jakbyś przebywał w ogromnym hotelu. — RD: Tak, w gigantycznym, metalowym hotelu. C W którym wodzirejem był George „Corpsegrinder” Fisher. Tak bujało nim na boki, że trudno było mu machać głową. Ha, ha, ha… Z waszych opowieści o stabilności statku oraz Terry’ego Butlera z Massacre wynika, że rzeczywiście musiał być to efekt imprezowania. — RD: Właśnie po to jeździ się na takie występy, żeby miło spędzić czas. — RV: Było wspaniale. To tak, jakbyś zamknął cały świat na jednej łajbie. Tam byli ludzie z całego świata. Dosłownie z każdego kontynentu. — RD: Z Bliskiego Wschodu, Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Japonii, Europy. Naprawdę fajne doświadczenie. — RV: Ale najwięcej było Niemców. C A myśleliście kiedykolwiek, by wydać album koncertowy? Nie dvd, tylko audio, jak to niegdyś bywało? — RD: No, nie wiem. Nigdy nie było to dla nas priorytetem. Wiesz, idziesz na koncert i dostajesz to, co chcesz. — RV: Koncert to połączenie wizji i dźwięku oraz wszystkich tych detali, które dzieją się wokół, nawet tego, że teraz rozmawiamy, więc tego nie da się zamknąć w koncertowym albumie. Właśnie od tego są koncerty na dvd czy też kiedyś na taśmach wideo. — RD: Jak dla mnie, to strata czasu, wysiłku i pieniędzy, żeby wydawać live album. Już lepiej nagrać coś nowego. Tak myślę, ale to jest moja opinia. C Dwa lata temu zagraliście w Polsce cztery koncerty. Teraz kończycie trasę również czterema gigami w moim kraju. Wszystko wygląda na to, że albo polscy fani nie mają was dosyć, albo odwrotnie. — RD: Jak sam zapewnie wiesz, w Polsce graliśmy jeszcze więcej koncertów, ale wiadomo też, że nie za bardzo zależy to od nas, a od naszych agentów. Ale zawsze możemy szepnąć słówko naszemu agentowi, gdzie chcielibyśmy wystąpić, a on robi wszystko, co w jego mocy. Wszystko zależy od czasu i logistyki,

więc robi wszystko jak najlepiej w tym temacie. Pewnie niedługo wrócimy do Europy, ale wiadomo, że chcielibyśmy zagrać również w miejscach, w których nas jeszcze nie było. C Dobra, pogadajmy wreszcie o waszym ostatnim a lb u m i e. O d n o s z ą c s i ę d o t y t u ł u „ K i n g o m of Conspiracy”, wierzycie w spiskowe teorie dziejów? — RD: Cóż, wytłumaczę to w ten sposób. Spiskowe teorie dziejów są po to, żeby straszyć ludzi, doprowadzając ich do ostateczności. Wiesz, mimo wszystko spisek jest rzeczywiście prawdziwy. Ludzie spiskują każdego dnia, żeby robić naprawdę złe rzeczy.

Niezależnie, czy są to zwykli obywatele, czy rząd, a może banki. Spisek jest prawdziwy. Cała ta idea o spiskowych teoriach dziejów jest dla mnie po części głupia, bo tutaj nie chodzi o to, że ktoś totalnie wpływa na sposób myślenia. „Kingom of Conspiracy” opowiada o umiejętności patrzenia na prawdziwe historie, to, co się oficjalnie dzieje i rzucenie im wyzwania poprzez gołe fakty. Mam nadzieję, że wiesz, co mam na myśli. Nie ma co na to wszystko patrzeć z góry, po prostu musimy zacząć zadawać pytania w stosunku do tego, co widzimy, co się dzieje, jaka jest historia. Niestety, wielu ludzi patrzy na wszystko z wywyższeniem, demonizują dużo historii, dzięki mediom lub ludziom, którzy są zapatrzeni we własną rację i nie chcą słuchać argumentów innej strony, więc, dla mnie, o to w tym wszystkim chodzi. C Wiesz, ale gołe fakty są takie, że na przykład kanclerz Niemiec Angela Merkel była nie tylko podsłuchiwana przez amer ykańską Agencję Bezpieczeństwa Krajowego (nsa), ale również przez wywiady czterech innych krajów. Czyli jednak istnieją mityczni „Oni”, którzy pociągają za sznurki, kontrolując świat z miejsc, które „nie istnieją”? — RD: Wiesz, z drugiej strony wielu ludzi nie zgadza się z tym, i nie godzi się na to, co robią media i rząd usa. Moim zdaniem, to, o czym mówisz, wychodzi przeciwko prawu do swobodnego mówienia i prywatności. Jeżeli mamy do czynienia z czymś tak specyficznym, trzeba to przetworzyć, i jeśli masz powody, by w to wszystko wierzyć, trzeba spojrzeć na to całościowo. A prawda jest taka, że miliony Amerykanów nie zgadza się z tym, co wyrabia nasz rząd, tak samo, jak ja. Nawet cały świat nie zgadza się z takim postępowaniem. To naprawdę coś złego. Przecież żyjemy w kraju demokratycznym o wieloletnich tradycjach wolnościowych. Wiesz, każdy miał być wysłuchany, a jest podsłuchiwany. Jeżeli możesz zaglądać w prywatność ludzi, czytać ich maile, patrzeć na ich osobistą konwersację, to możesz manipulować tych ludzi. Włączając w to Kongres czy też twórców prawa, i w tym leży problem, i w tym momencie nie mamy demokracji. Okazuje się, że kliku ludzi może wpływać i kontrolować informacje, a informacja jest siłą, więc ktokolwiek ma wpływ na przepływ informacji, kontroluje wiadomości, które do nas spływają, wtedy kontroluje wszystko. Na tym polega cały problem. C A nie uważasz, że Amerykanie są idealnym społeczeństwem do kontrolowania i manipulowania? — RD: Jasne, że wielu Amerykanów jest do tego stworzonych, ponieważ są roztargnieni, niecierpliwi i bardzo zadowoleni z tego, co mają. Oni nie chcą patrzeć poza to, co widzą. Wiesz oni nie chcą wierzyć, że pewne rzeczy dzieją się naprawdę, że rzeczywistość naprawdę taka jest, a przez ostatnie kilka lat wydarzyło się wiele rzeczy, które wręcz krzyczały, że właśnie taka jest rzeczywistość. Pewne niewyobrażalne rzeczy dzieję się naprawdę, więc z drugiej strony równie dużo Amerykanów zaczyna budzić się z tego letargu, zaczynając rozumieć, że „zaraz, zaraz, poczekaj chwilę,

to nie jest tak, jak mogłoby się wydawać, to wszystko wymknęło się z naszej kontroli, kto inny tym steruje”. To wszystko zaczyna do nich docierać, staje się oczywiste, że ulewny deszcz już dawno wali im w plecy, a oni dopiero teraz się zorientowali. C Ale wiesz, wielu ludzi w Europie nadal patrzy na społeczeństwo Amerykańskie, jak na idiokrację. I ma ku temu powody. — RD: I ma rację, bo to jest idiokracja. Wiesz, już dokładnie nie pamiętam ile, ale gdzieś około 60% Amerykanów nadal wierzy w historię o arce Noego. Oni naprawdę wierzą w to, jak w fakt historyczny, a my

mamy obecnie 2014 rok! — RV: To naprawdę przerażające. — RD: Tak to naprawdę przerażające. My się nie rozwijamy, my się cofamy w rozwoju. C Wiecie, coś musi w tym być skoro ⅓ waszych rodaków nie wierzy w to, że człowiek jest efektem ewolucji, a są i tacy, którzy twardo twierdzą, że prezydentem usa jest Michael Jackson. — RD: Michael Jackson, naprawdę, ilu w to wierzy? — RV: Spokojnie, Ross. Z tą ewolucją, to naprawdę przerażające, ale tym Michaelem Jacksonem, bym się aż tak nie przejmował. Przecież to amerykański idol, najlepszy piosenkarz muzyki pop, wiesz, ma tu wielu zagorzałych fanów, a oni pewnie paplają takie rzeczy, o których marzą. To tak, jak z tymi maniakami od tego, że Elvis Presley żyje. — RD: Wiesz, kiedy przyjeżdżamy do Europy, rozmawiamy z takimi ludźmi, jak wy, widzimy, że Europejczycy mają szeroką wiedzę i są wręcz połączeni z tym, co się dzieje na całym świecie. Wiedzą, co się dzieje w naszym kraju, wiedzą, co się dzieje w krajach Unii Europejskiej, wiedzą, co się wyrabia na całym świecie. Oni naprawdę wiedzą, co się rzeczywiście dzieje. Rozmawiamy o większości Amerykanów, a oni po prostu są nieświadomi tego, co się dzieje na świecie, jak i w ich kraju, ponieważ cały czas słuchają mainstreamowych mediów, co jest… To jest myślenie korporacyjne. Wiesz, dostajesz tylko te historie, które oni chcą, żebyś zobaczył. Tak wygląda smutna rzeczywistość i to dlatego tak wygląda to wszystko w naszym kraju, niestety. Ale wiesz, jest też wiele osób, które temu zaprzeczają. Znamy wielu ludzi, mamy wielu przyjaciół na całym świecie, więc orientujemy się, co się dzieje na całym świecie. Ale zgadzam się z tą opinią i z wyobrażeniami Europejczyków o Amerykanach. To smutne i bardzo przerażające. Dlatego też takie rzeczy są zdolne do zaistnienia w dzisiejszym świecie, ponieważ mało kto uświadamia sobie, że naprawdę są rzeczywiste. C Mimo tego, o czym tutaj rozmawiamy jesteście bardzo aktywni na Facebooku. To naprawdę wielkie medium. — RD: Ja nie jestem na Facebooku. Nikt z nas, personalnie nie ma konta na tym portalu. C Nie ma nikogo z was? To nawet włosy Rossa Dolana mają własny profil. Ha, ha, ha… — RD: Ha, ha, ha… Ludzie są niemożliwi. — RV: Ha, ha, ha… A łysiny Roba Vigny nie ma? C Niestety, nie. Ha, ha, ha… — RV: Tylko zespół ma swój oficjalny profil na Facebooku. Przeważnie używamy go do rzeczy związanych z Immolation. Do wrzucania newsów, żeby ludzie wiedzieli, co dzieje się z zespołem, jak przebiega trasa, żeby śledzili, co robimy pod szyldem Immolation. — RD: To doskonałe narzędzie do promocji muzyki. C Wiem, ale są i tacy, którzy twierdzą, że takie portale społecznościowe są idealnym materiałem poglądowym dla służb wewnętrznych. Wszyscy wiedzą, co robisz, gdzie robisz. — RD: Oczywiście, że są. — RD/RV: Dlatego też osobiście nie ma nas na portalu Facebook. — RD: Cenię sobie prywatność. Trzymam swoje sprawy osobiste i życie poza Immolation jak najdalej od takich serwisów społecznościowych. Nie potrzebuję chwalić się całemu światu, co dziś zjadłem, zrobiłem jako Ross Dolan. To nie moja działka. Ale dla biznesowych perspektyw zespołu Facebook jest czymś wspaniałym. Tworzy się siatka ludzi, których normalnie nigdy byśmy nie spotkali, a ich ilość cały czas rośnie, ale z perspektywy mojej prywatności nie wchodzę w to. — RV: W takim wymiarze to ma sens. Wiesz, czasami mam wrażenie, że ludzie zatracają się w fb, uzależniając się od ciągłego przepływu informacji, których w dzisiejszym świecie jest po prostu za dużo. Szczególnie młodzi ludzie, dzieciaki, które mają dostęp do takich informacji, do których nie powinny. To nie jest dobre. — RD: Na całym świecie jest wiele rodzajów priorytetów. Tak, jak wcześniej wspomniałem informacja jest siłą, a jeżeli ktoś ma dostęp do tak ogromnej ilości informacji może wykorzystać to przeciwko tobie. C I tutaj kłania się powieść George’a Orwella „Rok 1984”, która przyczyniła się do tego, że po raz pierwszy nagraliście koncepcyjny album.

39

www.everlastingfire.com / www.fb.com/immolation C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski / 7ibi

— RD: Człowieku, było wspaniale. C


Co skłoniło was do tak kompleksowej zmiany tematyki i problematyki, z antyreligijnej, która dominowała na poprzednich albumach, na społecznopolityczną? — RV: Wiesz, tak naprawdę na tej płaszczyźnie zmienialiśmy się już od wielu lat, nie tylko na „Kingom of Conspiracy”. — RD: Tak, od „Unholy Cult”. — RV: Nawet w materiałach z wcześniejszych dni, wiele utworów posiada podwójne dno, jak na przykład „Father, You’re Not a Father”, który oczywiście jest o księdzu, seksualnie wykorzystującym dzieci. Ale, jeżeli przyjrzysz się głębiej, odkryjesz, że ten numer opowiada również o ciemnej stronie rodzinnych spraw, które nie mają za wiele wspólnego z tematyką religijną. Zawsze robiliśmy rzeczy o podwójnym znaczeniu i począwszy od tego, co nagraliśmy po „Unholy Cult”, który był bardzo bezpośredni, cały czas widać progres w tej materii. C I doskonałym tego przykładem jest „Swallow the Fear” z „Providence”. — RD: Tak „Swallow…” jest dokładnie o tym, o czym rozmawialiśmy kilka minut temu w kontekście „Kingdom…”. Dotyczy tego, co zauważyliśmy w naszym kraju wiele lat temu, czyli potrzeby bronienia swojej

wolności i praw. „Swallow…” został napisany jako komentarz do ciągłego wzrostu stanu bezpieczeństwa w usa, jak i na całym świecie. Tematycznie porusza problem wszędobylskich kamer i śledzenia naszych maili, a przede wszystkich strachu, w których żyjemy obecnie. To utwór o wykorzystywaniu strachu do kontrolowania ludzi, tak jak robili to naziści lub faszyści. Każdy rodzaj totalitaryzmu wykorzystywał strach do kontrolowania społeczeństwa. — RV: I czegoś takiego w wielu państwach próbuje się także dzisiaj. — RD: Tak, to numer o generowaniu wszelkiej maści strachu, który na wielu płaszczyznach jest obecnie wykorzystywany do utemperowania swoich obywateli. Chcemy ludziom otworzyć oczy na ten temat, tak jak sami zrobiliśmy to wiele lat temu. C Uważasz, że ludzie są obecnie na tyle uśpieni, sprawdzani i manipulowani, że nie są zdolni do żadnej rewolucji? — RD: Wiesz, w dzisiejszych czasach naprawdę trudno o coś takiego. C A słyszałeś, co się wyrabia na Ukrainie? — RD: Tak słyszałem. Teraz na Ukrainie dzieje się naprawdę źle. Wielu ludzi za protestowanie zapłaciło swoim życiem. Jednak czasami takie rzeczy się dzieją, bo czasami ludzie mają już dosyć wszystkiego. Mimo wszystko, nie chciałbym być świadkiem żadnej krwawej rewolucji, ponieważ uważam, że jest to złe. Ludzie muszą po prostu się edukować, uświadamiać sobie pewne rzeczy i się wreszcie obudzić, mówiąc, że mają już dość i nie mają zamiaru reprezentować obecnego rządu, który występuje przeciwko swoim obywatelom. To dotyczy każdego kraju i każdego rządu, nie tylko Ukrainy, ale również jakiegokolwiek kraju Unii Europejskiej. C Sądzisz, że w dzisiejszym, kontrolowanym świecie możemy być całkowicie wolni? Wiesz, tak całkowicie i pierwotnie kompletnie niezależni? — RD: Nigdy nie byliśmy wolni. To wszystko zawsze było iluzją od samego początku. C Utopią? — RD: Nie wiem, czy tak do końca jest to utopia, ale na pewno wszystko leży w ludzkiej naturze. Tutaj chodzi o ludzkość i jej człowieczeństwo. Jakikolwiek problem, jaki tutaj jest, to, że musimy wszyscy spojrzeć na siebie, bo to ludzie są tutaj największym problemem. Ludzi można bardzo łatwo zepsuć. Taka jest prawda… Ale jest wielu dobrych ludzi. — RV: Jak ja. Ha, ha, ha… C Ha, ha, ha… I my. — RD: Ha, ha, ha… Myślę, że obecnie istnieje zbyt dużo podziałów, jak na przykład nacjonalistycznych, religijnych, politycznych. To wszystko straciło swój pierwotny sens, bo zaczęło pełnić rolę narzędzia do osiągnięcia zamierzonych celów. Religia jest używana

40 C 7g C nr 36 C 01/2014

do tego, by podzielić ludzi, co widać na Bliskim Wschodzie, Afryce, na całym świecie. C Szczególnie widać to w Polsce, dzięki katolickiemu kościołowi. — RV: Wiesz, ale zawsze jest to twój kraj i trzeba myśleć o nim pozytywnie. Wiesz, skoro mój, to najlepszy. Po tylu latach podróżowania po całym świecie w każdym kraju znajdą się ci dobrzy ludzie i ci źli. — RD: Ludzie są tylko ludźmi. — RV: Nie możemy myśleć o tym wszystkim w formie jakiejś separacji. Zawsze znajdą się ci, którzy obrzydzą ci życie w twoim kraju, ale po drugiej stronie staną ci, którzy umilą tobie życie w twoim kraju, niezależnie od tego, jaką wyznają religię. — RD: Podziały zawsze były wykorzystywane przez grupy religijne. Zawsze religie, od początku historii doprowadzały do podziałów. Ludzie muszą wreszcie to zrozumieć i otworzyć swój umysł. Trzeba zapomnieć o podziałach i zrozumieć wreszcie, że chodzi o to, iż wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi, jesteśmy jednością, niezależnie od tego, czy ktoś jest czarny, biały, czerwony, zielony, niebieski. Nieważne, kto ma, jaki kolor skóry, jakiej jest rasy, z której części świata pochodzi. Ludzie są ludźmi i potrzebują

jedności. Wszyscy potrzebujemy tego samego, spokoju, ale narzędzia, którymi posługują się ci, którym to nie pasuje, próbują to zmienić. A my, jako ludzie, nie potrafimy tego wreszcie zrozumieć, wyciągając wnioski z przeszłości. Pewnie wymrzemy zanim cokolwiek się zmieni. C

— RD: Oh, Jeremy to prawdziwa supergwiazda. Zabierałem się do niej kilka razy, ale zawsze było coś ważniejszego do zrobienia, więc czeka gdzieś na stoliku nocnym, żeby ją wreszcie skończyć. C Za nudna? — Shaun Glass (basista Broken Hope): Taaa.. zdecydowanie za nudna, tak jak piłka nożna. Ha, ha, ha… — RD: Ha, ha, ha… Nie, nie jest nudna. Wiesz, za dużo rzeczy do zrobienia w domu, więc czeka na swoją kolej. Nie jest to książka, którą muszę przeczytać natychmiast. C Wiesz, Ross, nie bez przyczyny podpytałem cię o kilka książek z gatunku science fiction, ponieważ wiem, że jesteś wielkim fanem „Gwiezdnych Wojen”. — RD: O tak! Pewnie! C Nie obawiasz się tego, co wyjdzie z Epizodu vii, zapowiadanego na przyszły rok przez… The Walt Disney Company? Na domiar złego reżyserem będzie Jeffrey Adams od „Armageddon” i „Mission Impossible iii”. — RD: Wiesz, pożyjemy zobaczymy. Serce każe mi wierzyć, że będzie dobrze, ale rzeczywistość podpo-

wiada, że nie należy spodziewać się zbyt wiele. Zobaczymy, ale wciąż nastawiam się, że to będzie coś wspaniałego. C

Taka już ludzka natura. — RD: Tak, absolutnie. To pieprzona, negatywna strona ludzkiej natury. C

Nadal lubisz słuchać filmowej muzyki i takich zespołów, jak Pink Floyd lub Queen? — RD: Uwielbiam posłuchać czegoś lżejszego i relaksacyjnego, jak Pink Floyd czy Queen, ale to Led Zepellin jest dla mnie wiecznie najlepszym zespołem klasycznego rocka. C

„Kingdon…” jest mocno zainspirowana „Rokiem 1984” Orwella, a co z innymi książkami w podobnej tematyce? Jak na przykład… — RD: „Brave New World” (Nowy wspaniały świat). C

A co z filmowymi ścieżkami dźwiękowymi? Masz jakichś faworytów? — RD: Obowiązkowo muzykę do „Gwiezdnych Wojen”. Hm, co jeszcze? C

…„Folwark zwierzęcy”… — RD: O tak „Folwark zwierzęcy jak najbardziej. C

„Ostatni Mohikanin”? — RD: Muszę ci powiedzieć, że nie mam tego w swojej kolekcji. Nawet nie przypominam sobie, jak brzmi. C

…„Powrót z gwiazd” Lema, czy też „Rapor t mniejszości” Dicka i „Mechaniczna pomarańcza” Burgessa… — RD: Absolutnie! Wszystkie wymienione powieści poruszają problem kompletnej kontroli, totalitaryzmu i wszelkiej maści nadzoru, pokazanego z różnych stron i utopijnych oraz antyutopijnych środowisk. Jednak każda z tych książek posiada odmienne aspekty. Na przykład „Nowy wspaniały świat” przedstawia zupełnie inne spojrzenie na tę tematykę i scenerię niż Orwell. „Rok 1984” to bardzo mroczna powieść, ponieważ została wydana w 1949 roku, 4 lata po zakończeniu ii wojny światowej, więc odniesienia do jej tematyki są bardzo widoczne, do kontrolowania Europy przez nazistów, ale również przewidziała czasy żelaznej kurtyny i odseparowanie wschodniej części Europy przez Związek Radziecki. Orwell potrafił spojrzeć w przeszłość i wyciągnąć z niej wnioski, przewidując przyszłość. I oto żyjemy właśnie w takim świecie, gdzie twój prywatny telefon czy komputer może być podsłuchiwany i monitorowany, a ty o tym nawet nie wiesz. Zero prywatności, totalne monitorowanie ludzi, co robią, gdzie chodzą. Każdy z nas posiada telefon komórkowy i to jest rozwój technologiczny, który przewidział Orwell w swojej książce. On jest geniuszem. To naprawdę mroczne, patrząc przez pryzmat naszych czasów na to, co zawiera „Rok 1984”. To dlatego jako motyw przewodni najnowszego albumu użyliśmy wszystko co związane ze spiskiem, to nas zainspirowało. Oczywiście na „Kingdom…” złożyło się wiele odmiennych elementów, ale motyw kontroli i spisku był głównym katalizatorem do nagrania tej płyty. Ta książka to sprawiła, zresztą czytałem ją w szkole średniej i pamiętam, że już wtedy wywarła na mnie spore wrażenie, ale teraz, gdy przeczytałem ją ponownie pewne rzeczy odkryłem i zrozumiałem na nowo. C A co z książką Jeremy’ego Wagnera z Broken Hope, „The Armageddon Chord”? Czytałeś?

No to mnie zaskoczyłeś. A „Braveheart”? — RD: O tak, „Braveheart” mam na półce. Ta muzyka jest wspaniała. Tak jak ścieżka dźwiękowa do „Władcy Pierścieni”, również jest cudowna, tak jak muzyka do „Gangów Nowego Jorku”. Wiesz, mam sporo tego wszystkiego na regałach, nadal słucham i nadal kupuję. C A tak przy okazji, wiecie, w jakim nakładzie sprzedał się wasz ostatni album? — RD: Wiesz, niedługo dostaniemy wynagrodzenie od wytwórni, więc wtedy będziemy znali dokładne liczby. C Dokładne liczby są takie, że „Majesty and Decay” rozeszło się w ilości 1400 sztuk w usa, co w pierwszym tygodniu sprzedaży dało mu 29. miejsce na liście Top New Artist Album (Heatseekers), za to „Kingdom…” zadebiutowało na 13. miejscu listy Heatseekers Billboardu. — RD: Naprawdę? Byliśmy na Billboardzie! Wow! — RV: Spokojnie, Ross. To ta lista Heatseekers, ale wciąż pod znakiem Billboardu. — RD: To i tak wspaniale. C Drobna różnica, ale bardzo ważna… — RD: Ale to nadal wspaniałe, że czujemy wsparcie wytwórni oraz to, że ludziom się podoba. To najważniejsze. C Podczas sesji nagraniowych „Majesty…”, „Providence” i „Kingdom…” po raz pierwszy skorzystaliście z dobrodziejstw techniki i możliwości cyfrowej, a unikalną stroną „Kingdom…” jest to, że większość materiału powstało na komputerze, gdy byliście w trasie. Świat się zmienia, to i Immolation się zmienia. — RD: Tak, to miało miejsce na etapie pre-produkcji. Zmieniliśmy tylko proces tworzenia. — RV: Wiesz, lata 90-te to były wspaniałe czasy, ale czasami trzeba pójść do przodu, zwłaszcza, że obecna


technologia pozwala na wstępne nagranie albumu na komputerze, będąc w trasie koncertowej. Dlaczego nie mielibyśmy z tego skorzystać? Ale nie tylko podczas koncertowania, ponieważ ja z Rossem mieszkamy w Nowym Jorku, a na przykład Steve (Shalaty, perkusja – dop. M.) żyje na co dzień w Ohio, więc możliwości komputera czynią łatwiejszym pisanie muzyki i złożenie jej do kupy. Wiesz, sytuacja się zmieniła, nie spotykamy się już w sali prób. Przeważnie każdy komponuje u siebie, później wysyłamy to między sobą, konsultujemy, spotykamy się w studio i nagrywamy. To wszystko. Nie ćwiczymy razem jako jedność i zespół, jak to kiedyś bywało, nie ogrywamy wspólnie materiału przed wejście do studia. Tak naprawdę jako zespół spotykamy się razem dopiero na takiej trasie, jak ta. Komputer bardzo pomaga przyspieszyć cały ten proces, czyniąc go łatwiejszym i szybszym. C Znakiem nowych czasów w Immolation jest również sposób wydania „Providence”, który doprowadził do tego, że zagorzali fani na portalach aukcyjnych również w Polsce biją się o ten materiał, kupując go w horrendalnych cenach. A inni zrobili sobie z tego niezły interes. — RD: Nawet mi o tym nie mów. Dlatego też teraz wydaliśmy to ponownie w zwykłym jewel casie. C

zamiaru posiadania twojej muzyki na swoich prawach. Nie musieliśmy za nic płacić. Oni są prawdziwymi supergwiazdami, bardzo miłymi ludźmi do wspólnej pracy. Mogę wypowiadać się o nich jedynie w samych superlatywach, ponieważ odwalają wspaniałą robotę. Robią coś naprawdę wyjątkowego. C Co tacy ludzie, jak ci ze Scion zobaczyli w takim zespole, jak Immolation? Prawdziwe deeathmetalowe dziedzictwo, legendę podziemia… — RV: Myślę, że w firmie na pewno było kilku maniaków Immolation, którzy mieli bliskie dojścia do dyrektora pociągającego za promocyjne sznurki. W 2011 roku zagraliśmy w Nowym Jorku na koncercie sponsorowanym przez Scion, później doszło jeszcze kilka innych gigów, do tego wyłożyli pieniądze na teledysk promujący „Majesty…”, więc krok po kroku zyskiwaliśmy ich zaufanie. Wiesz, zaczęli w nas inwestować, jak w pracownika firmy. Wszystko było budowane stopniowo, a my po prostu mieliśmy szczęście, że trafiło akurat na nas i pochodzimy z Nowego Jorku, do tego nas znali. C

Fajnie, że „Providence” to zupełnie nowe numery, a nie jakieś odrzuty i ścinki z „Majesty…”. — RV: Tak, to całkowicie odrębne kawałki. Od razu wiedzieliśmy, że będą to zupełnie nowe utwory, stworzone specjalnie na to wydawnictwo, a nie jakieś remastery, koncertówki czy covery. Czegoś takiego nie robimy. — RD: To była wyjątkowa okazja, więc postanowiliśmy zrobić coś naprawdę specjalnego dla naszych fanów, coś całkowicie oznaczonego swoją marką. Nie każdego dnia masz możliwość nagrania i wydania ep, za darmo i równie gratisowo obdzielenia nią maniaków, przy czym nie musisz nikomu oddawać kasy, a Scion przy tym nie wciska ci żadnego gówna. C Czyli to prawda, że Immolation nigdy nie miał w zanadrzu żadnych odrzutów i spadów ze studyjnych płyt? — RD: Nigdy! Kiedy nagrywamy album, wszystkie numery, które powstają z przeznaczeniem na niego,

Wiem, nastawiałem się dziś na kupno, bo wzięliście to na trasę, ale jak szybko się pojawiło, tak równie szybko się rozeszło. — RD: Wiesz, chcieliśmy wziąć ze sobą najwięcej kopii, ile się tylko da, bo wiedzieliśmy, co się wyrabia z tym materiałem na aukcjach, ale po prostu nie mieliśmy tak dużo miejsca, były pewne limity i ograniczenia. Ale jak tylko wrócimy do usa, damy znać na Facebooku, że można zamawiać to bezpośrednio u nas, więc niech ludzie do nas piszą i zamawiają to w normalnych cenach. C To dobrze, bo w Polsce schodziło to w bardzo alarmujących cenach. — RD: O wiele za drogo, zbyt kosztownie. Powiem tak, do wszystkich dzieciaków i maniaków Immolation – jeżeli chcecie kupić „Providence”, to nie kupujcie tego od hochsztaplerów z portali aukcyjnych tylko zróbcie to bezpośrednio u nas. Ten materiał był rozdawany przez nas za darmo na trasach koncertowych, więc jeżeli ktoś chce na tym zarobić, widzicie to, po prostu u niego nie kupujcie. Wiadomo, że ludzie szybko wyczają okazję do zbicia interesu, ale teraz możecie po prostu nie kupować tego od nich po zawyżonej cenie, lecz po normalnej od nas, ponieważ teraz mamy reedycję w sprzedaży. C Wiesz, ale jeżeli czegoś bardzo potrzebujesz, to nie patrzysz na ceny. Nie było dostępne przez wytwórnię, więc ludzie płacili bajońskie sumy u spekulantów. Odwieczne prawo biznesu. — RD: Rozumiem, ale przez niecały rok ten materiał był dostępny za darmo, do ściągnięcia, więc… C … Tak, ale nie równajcie Ameryki z Europą. Tutaj ludzie chcieli mieć to na fizycznym nośniku, a o niego u nas nie było łatwo, więc to nie to samo. — RD: W pełni was rozumiem. Dlatego też teraz dostępna jest reedycja, którą można kupić w rozsądnej cenie, a nie za kupę kasy. — RV: Wiesz, nie jesteśmy oderwani od ziemi i widzieliśmy, co się działo na aukcjach, gdy „Providence” dochodziło do 40 dolarów za sztukę. C Wiele osób odebrało to dosyć zaskakująco i dziwnie, że taka firma samochodowa, jak Scion zainwestowała pieniądze w podziemny, deathmetalowy zespół, jakim jest Immolation. — RD: Myślę, że to naprawdę fajna sprawa odnośnie tego, co robią w kwestiach „pozasamochodowych”. Wydają kupę pieniędzy na promocję muzyki i artystów. To wspaniałe dla fanów, ponieważ Scion wydaje muzykę za darmo, organizując do tego darmowe koncerty i festiwale. Wiesz, dzieciaki nie muszą za nic płacić. Idą na koncert za zupełną darmochę, dostają do tego gratisowe cd, oglądają swoje ulubione zespoły. Miło jest widzieć współpracę i to, że ktoś wydaje grube pieniądze na wsparcie muzyków. Fajnie, że robią coś pozytywnego z użyciem pieniędzy. Dałem im kredyt zaufania i wiarę w to, co robią. Wiesz, z jednej strony są molochem, sprzedającym samochody, a z drugiej dają coś od siebie, akcję zwrotną dla metalowej muzyki i jej maniaków, co jest niespotykane. Niewiele firm tak postępuje. Scion jest naprawdę unikalnym przedsiębiorstwem, które nie ma zamiaru kontrolować to, co robisz, nie ma

41


trafiają na ostateczną listę utworów. Nic nie zostaje na później. C Ale pewnymi utworami pośrednio wracacie do przeszłości, bo wspomniany wcześniej „Swallow the Fear” ma wiele elementów starej szkoły Immolation. — RD: Oczywiście, to utwór zbudowany na wolnych motywach, bardzo ciężki i mroczny, a w środkowej części ma bardzo dużo klasycznych elementów, motorycznych gitar, dużo warstw, a pod koniec prawdziwe ekstremum. Fajny kawałek, lubię go. — RV: Osobiście, bardzo optowałem za tym, żeby ten numer znalazł się na „Providence”. Zresztą na wszystkich albumach łączymy naszą przeszłość z nowymi pomysłami. C Pozostając w tematyce Scion, jakimi samochodami jeździcie na co dzień? — RD: Toyotą, ale wcześniej miałem bmw. C Bardzo amerykańskie auta. Ha, ha, ha… — RD: Tak, ale Scion to ta sama firma. Scion należy do Toyoty. Jest japońską marką, przeznaczoną na rynek

Ameryki Północnej. Toyota, człowieku, to jest to i ma sens. — SG: Ja jeżdżę Scion. — RD: Naprawdę? — SG: Tak. — RD: Wow, to bardzo dobrze. No to mamy tutaj prawdziwe supergwiazdy Scion. Ha, ha, ha… C Prawdziwe królestwo spisku. Ha, ha, ha… — RD: Toyota to samochód dla prawdziwych vip-ów. Ha, ha, ha… C Czy po tylu latach siedzenia w metalu, muzyka, płyty, zespoły są jeszcze w stanie was jakoś zaskoczyć? — RD: Czasami. Zależy, kto co lubi. Jako zespół jesteśmy na scenie od 26 lat, a przed założeniem Immolation, przynajmniej ja, siedziałem w metalu już 5 lat, więc mam ponad 30-to letnie doświadczenie w ekstremalnej muzyce. Wiesz, cały czas słucham bardzo dobrych rzeczy, jednak w obecnych czasach, mimo takiej ilości zespołów, bardzo trudno i rzadko trafia się coś, co sprawia, że wykrzyknę: Wow! Wszystko jest inne. Namnożyło się wytwórni, a każda zachwala swój produkt. Mimo

wszystko nadal wychodzi sporo dobrych rzeczy… C …I większość brzmi jak Slayer. Ha, ha, ha… — RD: Niekoniecznie, chociaż Slayer to zespół, który miał wpływ na każdego na obecnej metalowej scenie. Tak jak kiedyś Black Sabbath… C …I dzisiaj, ponieważ mamy prawdziwy reunion „retro” zespołów, które brzmią, jakby zostały wyjęte żywcem z lat 60-tych i 70-tych. — RD: Tak, ale w porządku. To samo przecież dzieje się z odrodzeniem thrash metalu dzięki młodym zespołom. C Tak jak z oldschoolowym death metalem, szczególnie w Finlandii. — RD: I fajnie, że tak się dzieje. Wiesz, my doświadczyliśmy tych czasów na własnej skórze, więc nie musimy ich odgrzewać, ale, jak to mówimy w Ameryce, doceniamy, że komuś chce się robić takie rzeczy, wracając z powrotem do tych czasów. Jednak nigdy nie dadzą rady w pełni odtworzyć tego wszystkiego, bo to były unikalne czasy. To było coś więcej niż tylko muzyka, to był swoisty ruch, postawa. To było coś całkiem innego. Shaun wie, o czym mówię. Grał w tamtych czasach i wie, jak trudno jest odtworzyć klimat tych wczesnych lat w metalu… — SG: To tak, jak próbować teraz wskrzesić rocka lat 60-tych. To nigdy nie będzie to samo, ponieważ muzycznie jeszcze da się coś wskrzesić, ale temu wszystkiemu będzie brakowało tej specyficznej otoczki i społeczno-kulturowych czynników. — RD: Absolutnie! C Jeżeli już mówimy o starych klimatach, które nie da się poczuć w pełni, to chyba 20 lat temu byłem we Wrocławiu na koncercie Immolation i Cannibal Corpse… — RD: Wow! To się nie powtórzy. Zagraliśmy wtedy cały „Dawn of Possession” dwa razy, ponieważ nie mieliśmy więcej numerów. Ha, ha, ha… Ludzie krzyczeli: „Zagrajcie coś jeszcze”. A my: „Dobra, no to teraz zagramy coś z Dawn of Possession”. Ha, ha, ha… C Czasami najlepsze wspomnienie to te odnośnie nieplanowanych wydarzeń, ale chyba macie jakieś plany odnośnie Immolation na następne kilka lat? Chyba że pozwalacie zespołowi po prostu płynąć? — RD: Teraz skupiamy się na promocji nowego albumu, więc cały ten rok spędzimy na koncertowaniu w Europie, później w Azji, może zagramy coś w usa i na pewno wrócimy pod koniec roku na kolejną trasę po Europie, jak i pojawimy się na kilku festiwalach. Ten rok będzie koncertowy, a w następnym skoncentrujemy się nad kolejnym albumem, który pojawi się w 2015 roku. Nie zakładamy sobie za wielu rzeczy do zrobienia, tylko robimy to małymi krokami. Nie ma sensu planować coś długoterminowo, ponieważ później nigdy nie dzieje się tak, jak to sobie zakładałeś. Mamy tylko natychmiastowe cele, promować obecny album i nagrać nowy. C Bo w życiu wiele rzeczy jest niespodziewanych. — RD: Zawsze tak było, więc obecnie najważniejsze to promocja „Majesty…” i ciężkie koncertowanie. C To zupełnie niespodziewanie… Czy pamiętasz to wydanie „Stepping on Angels... Before Dawn”, tylko że w nieoficjalnej wersji? — RD: Pewnie, że tak. Widziałem je z dwa lata temu. C Abyss Records… — RD: Abyss Records? Skąd oni są? C Z usa, oczywiście. Kupiłem za 20 dolarów. Może najwyższy czas zrobić nową edycję, na winylu? — RD: Tak, cały czas planujemy wydać to na winylu, bo to, co trzymasz w ręku jest totalnym gównem. C Jeżeli chodzi o wydanie jest stuprocentowym gównem, ale jestem totalnym fanem Immolation i mam wszystkie wasze nagrania na wszystkich nośnikach, więc może czas na polską edycję, taką jak te (Massacra „Final Holocaust”, „Enjoy the Violence” hellshop.eu)? Znacie ten zespół i nagrania? — RV: Graliśmy z nimi chyba pierwszy nasz koncert w Europie. C Lubimy wznawiać stare materiały, więc może czas na polską wersję „Stepping…” na cd? Pomyślcie o tym. — RD/RV: Ha, ha, ha… Pomyślimy. Nigdy nic nie wiadomo. C

42 C 7g C nr 36 C 01/2014



Nie ma co zanudzać rozwlekłym wstępniakiem – „NYKTA” Zemial to jedna z najlepszych płyt 2013 roku, dzięki doskonałemu połączeniu siarczystego black/thrash metalu z psychodelicznym i progresywnym rockiem retro czasów, więc skontaktowanie się z Archonem Vorskaathem, coraz bardziej improwizacyjnym spiritus movens Zemial, było koniecznością. Zwłaszcza, że ten człowiek orkiestra jest wielkim fanem Dudeizmu i dumnym kapłanem Kościoła Ostatniego Dnia Kolesia, a jedną z głównych inspiracji podczas komponowania „NYKTA” był Monty Python.

Cześć Vorskaath. Pozdrowienia z Polski. Wreszcie, po siedmiu długich latach oczekiwania, możemy cieszyć się następcą „In Monumentum”. Obsuwa straszna, przecież „NYKTA” była zapowiadana na 2008 rok. Trochę kasy i nerwów cię to kosztowało. — Pozdrawiam „7 Gates” i naszych przyjaciół z Polski. Tak naprawdę materiał, który znalazł się na „NYKTA” sięga początków 1993 roku. Jako koncept album siedział w mojej głowie już od polowy lat 90-tych. Rzeczywiste przygotowania do tej płyty rozpoczęły się w 2010 roku, o ile dobrze pamiętam. Co do tego, że kosztowało mnie to sporo kasy i nerwów, to mogłoby to być przyczyną opłacenia pięciu różnych studiów i wtedy rozpoczynania całego procesu pięć razy. Na szczęście nie poszedłem z torbami, bo mam własne, w pełni wyposażone studio nagrań, w którym zrobiłem dosłownie wszystko od rejestracji po produkcję, więc kosztowało mnie to więcej czasu niż pieniędzy. To, że pięciokrotnie zmieniałem studio odnosiło się do pięciokrotnego odwlekania sprawy w tamtych latach. C Właśnie, trzeba zaznaczyć, że „NYKTA” tak do końca nie jest całkiem nowym albumem, bo „Eclipse” i „Breath of the Pestilence” pochodzą z „Necrolatry” (1997), które tak naprawdę było 4-ścieżkowym nagraniem z próby… „NYKTA”. Jakie są muzyczne i tekstowe różnice między pierwowzorem, a przerobionymi wersjami tych utworów? — Przekształcenia tekstów są naprawdę znikome, żeby szerzej je wspominać. Tylko kilka krótkich wycinków zostało pozmienianych lub dodanych dla wzbogacenia opowieści. Nie to, co muzycznie, bo tutaj wiele elementów i partii zostało dołączonych, by brzmieniowo uwydatnić nowy „obraz”. Nowe partie napisałem dla wszystkich instrumentów. Oryginalna struktura i riffy nadal pozostały, ale zostały wzbogacone o nowe detale, nowe pomysły i oczywiście wykonanie. Można powiedzieć, że są to o wiele lepsze wersje. C Również „In the Arms of Hades” nie jest nowym utworem. Pierwszy raz pojawił się chyba na „Live in Athens 2003”, a na „NYKTA” jest o wiele dłuższy. — Powiedzmy sobie jasno: nigdy nie było oficjalnego, koncertowego wydania Zemial. Wydanie „Live in Athens 2003”, o którym wspominasz, jest dziełem kogoś, kto poszedł na koncert, nagrał go na jakimś telefonie lub innym gównianym sprzęcie, zrobił czarno-białą kopię okładki naszego starego wydania, użył jej jako głównego

44 C 7g C nr 36 C 01/2014

frontu i zaczął sprzedawać jak swoje! Oczywiście, nie jest to częścią dyskografii Zemial. „In the Arms…” to kawałek, który zacząłem pisać w połowie lat 90-tych. Po raz pierwszy zagrałem go na żywo w 2001 roku podczas europejskiej trasy i tak do 2003 roku pozostał jako główny punkt naszej koncertowej listy, chociaż zawsze go przearanżowałem w zależności od ludzi, których miałem do dyspozycji podczas występów na żywo. Pierwszy raz został zarejestrowany w studio dopiero w 2010 roku na 7” singiel „Dusk”. Z myślą o „NYKTA” został ponownie nagrany i rozszerzony. C To przez wzgląd na te starsze utwory umieściłeś w booklecie „NYKTA” swoją wypowiedź z 18 lutego 1998 roku? — Nie do końca. 18 lutego 1998 roku to dokładna data, kiedy zrodził się tytuł „NYKTA”, przybył do mojej świadomości i zacząłem wszystko przelewać na papier. C M i m o, ż e „ N Y K TA” w y wo d z i s i ę z o k r e s u „Necrolatry”, to Zemial sprawia ci przyjemność dopiero od czasów „Face of the Conqueror”, ale nie wcześniej. — „Necrolatry”, mimo wielkiego uwielbienia wśród maniaków, jest dla mnie nadal szorstkim nagraniem z próby i niczym więcej. Jak pokazała historia, jest całkiem daleko od tego, co „NYKTA” sobą reprezentuje i obejmuje. Czasami nawet się zastanawiam, czy dobrze zrobiłem, wydając „Necrolatry”. Jednak wiem, że naprawdę wielu fanów niezmiernie ceni to nagranie, więc dałem sobie z tym spokój. Każdy ma swój gust muzyczny i to jest to. „Face of the Conqueror” i wszystko, co po nim nastąpiło było dla mnie o wiele bardziej przyjemne niż to, co stworzyłem przed tym materiałem, ponieważ są bardzo blisko tego, co chciałem osiągnąć w tamtym czasie jako muzyczna jednostka. To nie tak, że „Face…” czy „In Monumentum” były perfekcyjne – bynajmniej. Jednak w ogólnym rozrachunku dawały mi to, co było słuszne dla mnie. Staram się iść do przodu, nie oglądać się za siebie na to, co stworzyłem na przestrzeni wielu lat. Mam zwyczaj zmieniać swój sposób działania, tworząc nowe ścieżki do komponowania muzyki. Stąd mój kr ytycyzm do pewnych części mojej dyskografii, stąd ciągła zmiana w Zemial. Ale jedno nie zmieniło się na pewno, nadal sam sobie jesteś sterem, żeglarzem, okrętem. Nigdy nie

martwiłeś się regularnością nagrań Zemial, żeby uszczęśliwić innych. — Absolutnie! C Jednak z drugiej strony podczas nagrywania „NYKTA” narzekałeś, że prawdopodobnie najcięższą rzeczą była rejestracja gitar oraz praca samemu, co pozbawiło cię drugiej opinii oraz sprzężenia zwrotnego. Myślałem, że wiele rzeczy związanych z Zemial konsultujesz z bratem (Eskarth the Dark One – dop. M.). W końcu pomógł ci z kawałkami „Eclipse”, „Under Scythian Command” i „Pharos”? — Zemial zawsze był czymś, co robiłem w pojedynkę. Sam w komponowaniu, nagrywaniu i podejmowaniu decyzji. W tym roku nastąpił wyjątek od reguły. Po raz pierwszy w historii Zemial zaprosiłem do współpracy dwie osoby do nowego utworu „Aeon”. To był dla mnie eksperyment, i mimo że ich wkład jest stosunkowo mały, to odegrali znaczącą rolę zarówno muzyczną, jak i symboliczną w skądinąd jednoosobowym narzędziu. Eskarth był sesyjnym muzykiem na koncertach, przyczynił się do powstania kilku partii w 2006 roku na „In Monumentum”, gdzie pomógł również przy produkcji. Na „NYKTA” pojawił się jako gość. Zrobił pierwsze solo na „Under Scythian Command” i część tła wokalnego w „Eclipse” oraz niskie, deathmetalowe na początku „Pharos”. C A tak przy okazji, co dzieje się z Agatus? Wiesz może, kiedy można się spodziewać następcy „The Weaving Fates”? — Nie wiem. Ale mogę zdradzić, że zostałem zaproszony do nagrania perkusji na pełnowymiarowy album, co zrobiłem wiosną ubiegłego roku. Ten materiał był rejestrowany dwukrotnie. Po raz pierwszy w Australii, kilka lat temu z całkiem innym składem, nie było mnie w nim. Tak czy inaczej nagranie nie było zadowalającej jakości, więc zostało odrzucone. Eskarth rozpoczął prace nad drugą wersją, na której odpowiadam nie tylko za bębny, ale również nieco nowej muzyki i świeżych rozwiązań. To wersja, którą właśnie kończy. Uważam, że obecnie jest na etapie miksów (rozmawialiśmy pod koniec lutego 2014 – dop. M.). C Twój brat został w Australii, z której ty przeniosłeś się do Niemiec, by po 6 latach życia w tym kraju powrócić do ojczystej Grecji. Co sprawiło, że tak długo żyłeś na walizkach? Czyżby ekonomiczny kryzys w Grecji miał


Podobno podróże to najlepszy uniwersytet. Zgadzasz się z tym, że podróże kształcą? — Z pewnością. Podróżując i żyjąc w różnych miejscach oraz innych kulturach można sporo się nauczyć o ludziach, ich zachowaniach, sztuce, itp. C Jesteś muzykiem, kompozytorem, multiinstrumentalistą, nauczycielem muzyki (perkusja i instrumenty perkusyjne), trenerem zespołów… Sporo tego, prawdziwy człowiek-orkiestra. Ha, ha, ha… To musi być wspaniałe uczucie, zarabiać pieniądze, wykonując swoje hobby? — Muzyka była, jest i prawdopodobnie pozostanie moją pasją. Jest częścią mojego codziennego życia, sposobem wyrażania tego, co doświadczyłem w życiu i częścią tego, co czyni moje życie pięknym. Nie ma ani jednego dnia bez grania muzyki. Jeżeli pojawia się dziwna sytuacja, że przez cały dzień nie tykam żadnego instrumentu, to wybijam rytm na własnym ciele albo za pomocą przedmiotów domowego użytku lub przynajmniej śpiewam. C

świeżym olśnieniem, które miało miejsce całkiem niedawno, wtedy nie byłbym w stanie połączyć ich w taki sposób, jak to uczyniłem teraz. Prog rocka słucham od późnych lat 80-tych, chociaż miałem z nim styczność już od początku dzieciństwa. Aż do końca lat 90-tych progresywny rock wraz z jego niezliczonymi wariantami był głównym gatunkiem muzyki, którą słuchałem wraz muzyką klasyczną, jazz fusion i elektroniką. C Jednak dzięki takim numerom, jak punkrockowy „Eclipse” i „Deathspell”, z bardzo bezpośrednim klimatem Motorhead, surowym „Under the Scythian Command” czy black’n’rollowych początkach „In the Arms of Hades” i „Breath of Pestilence” hołdujesz tradycji black/thrash/heavy/punk. W starym piecu diabli palą. Ha, ha, ha… — Wiesz, thrash lat 80-tych miał na mnie główny wpływ, gdy zakładałem Zemial. Bathory, Sodom,

słyszalny na „NYKTA”. Ten album w końcu pokazuje, że Zemial w żaden sposób nie jest ograniczony przez jeden rodzaj muzyki. Na przykład „The Small” całkowicie nie mieści się w kategorii metalu. „NYKTA” podróżuje na pograniczu różnych stylów muzycznych, tworząc prawdziwie awangardową wypowiedź. C Najbardziej reprezentatywnym do tego, co mówisz jest chyba „Pharos” – odważne kompleksowe rękodzieło instrumentalnej przenikliwości, która daje słuchaczowi poczucie podróżowaniu w czasie, aż po krańce kosmosu i z powrotem. Podobnież, niektóre partie tego utworu są efektem tego, co ci się przyśniło? — Dokładnie. Druga część „Pharos” rozpoczyna się od słów: „Contemplate Dreaming Forever!”; i została całkowicie przekształcona z oryginalnej wersji. To w gruncie rzeczy głos, odnoszący się do „międzygalaktycznej komunikacji” zawartej w tekstach,

Słyszałeś o DRUM FEST w Opolu, Międzynarodowym Festiwalu Perkusyjnym? Może tam wyżyłbyś się artystycznie? — Muszę przyznać, że nie słyszałem. Minęło sporo czasu odkąd byłem zaangażowany w solowe granie na perkusji, gdyż ostatnio skupiłem się na pracy zespołowej. Jednak, akurat w tym roku byłem na festiwalu International Percussive Arts Society w Atenach i miałem wspaniałe źródła inspiracji podczas jego przebiegu. Niedługo potem dyskutowałem z kompozytorem, a jednocześnie moim przyjacielem o powrocie do starego pomysłu s k o m p o n ow a n i a p e r k u s y j n e g o s o l o / n u m e r u przeznaczonego dla mnie. Gdy to się uda, z pewnością sprawdzę polski DRUM FEST. C „Od muzyki klasycznej z Elder Wind Orchestra w Australii, poprzez jazz z Markusem Sockhausenem & Eternal Voyage w Niemczech, aż po rozciągniecie heavymetalowych granic we własnym projekcie Zemial – kocham ideę przerywania swoich limitów i przekraczania muzycznych granic poprzez to, co gram i komponuję” – tak określasz samego siebie. To spokojnie mogłoby zastąpić wszelką recenzję „NYKTA” i być esencją tego, co obecnie prezentuje Zemial. — Dzięki. Wszystkie te doświadczenia są częścią tego, jak postrzegam muzykę, i nieważne, z jakim zespołem lub grupą współpracuję. Pielęgnuję w sobie te doświadczenia i odpowiednio rzeźbię je w swoich projektach. C Podejrzewam, że twój ciągły kontakt z tak żywą i organiczną muzyką spowodował, że „NYKTA” m a b a rd z o n at u ra l n e, a n a l o gowe b r z m ie n ie nieskażone ingerencją nowoczesnych bajerów studia nagraniowego. — Też, ale główne założenie tego, co słyszysz ma wiele wspólnego z tym, że chciałem zapewnić słuchaczom wrażenie słuchania muzyka właśnie grającego tu i teraz, wykonywającego swoją muzykę, a nie generowaną przez komputer. W dodatku, byłem bardzo ostrożny w doborze instrumentów, efektów i odpowiednich komponentów, które wytworzyłyby i dałyby mi autentyczną atmosferę retro. Nie uważasz, że to niewiarygodne, że rozmawiamy o klasycznym sposobie rejestrowania dźwięku i naturalnym brzmieniu, jak o rzadkości? Warto się nad tym zastanowić. C Na szczęście coraz więcej zespołów powraca do pierwotnego sposobu rejestrowania dźwięku, ale i klasycznego grania. „NYKTA” jest tego doskonałym przykładem, połączeniem ziarnistego black/ thrashu i epickiego heavy metalu z artystycznym eksperymentowaniem progresywnej psychodelii. Kiedy odkryłeś moc i magię psychodelicznego i progresywnego rocka lat 60-tych i 70-tych? — Na pewno fascynacja tymi oboma stylami nie jest

Destruction, Kreator, Slayer, Exodus Protector, Celtic Frost/Helhammer były bardzo istotne na początku mojej drogi. I kiedy mówię o agresywnej stronie Zemial, mam na myśli thrash, a nie black metal. Motorhead był dla mnie zawsze zespołem przejściowym. Choć ostatnio bardzo rzadko wracam do wspomnianych kapel, to za każdym razem, gdy to robię, sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Myślę, że ten pierwotny charakter Zemial, rzeczywiście drzemie w „NYKTA”. C Jednocześnie na „NYKTA” znalazło się sporo miejsca na czysto improwizacyjne wariacje, które niczym podczas koncertu wymknęły się spod kontroli, jak w przypadku drugiej części „In the Arms of Hades”, „Breath of Pestilence” czy małego arcydzieła „The Small”, pierwotnie nazwanego „Little Soul”. — Jednym z moich celów przy tworzeniu „NYKTA” było zrobienie czegoś, co nie będzie należało do jednego gatunku. Wykreowanie syntezy elementów, które jeszcze nie zostały ze sobą połączone. Wyrwałem się więc z ekstremalności, wtapiając ją w sposób, który jest

które, co ciekawe, rozpoczęły swój żywot we śnie, tak jak muzyka. To było w samym środku nocy, gdzieś około 3:30. Obudziłem się, wszedłem do studia, i z grubsza nagrałem cały pomysł, a następnego dnia nadbudowałem dalej dwie kolejne części. W tamtym czasie eksperymentowałem z filtrowaniem brzmienia przez analogowe syntezatory, więc dodałem głos inte rgalaktyczne j komunikacji i wsp arłem to ogromnymi syntezatorowymi krzywiznami. Reszta przyszła naturalnie jako rezultat uczucia wykreowanego przez początkową część utworu. To nie pierwszy raz, gdy muzyka przychodzi do mnie we śnie. Choć nie jest to częstym zjawiskiem, zdarza się co jakiś czas, najczęściej we wczesnych etapach snu i tuż przed przebudzeniem. Jestem odpowiednio przygotowany, aby uchwycić te ulotne chwile. C Z kolei stworzenie „The Small” było bezpośrednim wynikiem czterech bardzo emocjonalnych dni

45

www.fb.com/pages/Zemial-Official/199551066758156 C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

z tym coś wspólnego? — Ha, ha, ha… Oczywiście, że nie! Jeżeli to byłoby przyczyną mojej emigracji, to przecież nie wracałbym teraz w samo serce kryzysu. Nie, przyczyna jest bardzo prosta. Szukałem nowych doświadczeń, więc wprowadziłem to w życie. Po bardzo satysfakcjonującej 18-letniej odysei poczułem, że dobrze by było wreszcie wrócić. Są pewne rzeczy, których za pieniądze się nie kupi, a powrót utwierdził mnie w przekonaniu, że sporo mnie ominęło, sporo straciłem, więc teraz cieszę się moim codziennym życiem. C


w twoim życiu, ale podobnież w tworzeniu „NYKTA” dużą rolę odegrał… Monty Python? Ha, ha, ha… Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji. Mógłbyś zdradzić, które utwory powstały pod wpływem Johna Cleesa i spółki? — Nie zamierzam mówić ci tego, czego sam się nie spodziewam, ponieważ nigdy nic nie wiadomo… W pewnym miejscu jest bardzo, ale to bardzo wyraźne odniesienie do sceny i bohatera ze Świętego Graala, ale nie mam zamiaru zdradzać, gdzie. Dla tych, którzy bardzo dobrze znają ten film nie powinno sprawić to wielkiego problemu. „Pharos” w niektórych partiach również jest zainspirowany Monty Pythonem, szczególnie w zakresie modulacji głosu bohaterów, które częściowo powstały pod wpływem charakterystyki różnych postaci z ekipy Pythona. Zwłaszcza tych, granych przez Michaela Palina. Muzyka do filmów Monty Pythona również mi wiele dała podczas tworzenia „NYKTA”. C A c o z p ol sk i m S B B ? Ps ych o - ek s p e r ym e nty w „The Small” i „Pharos” mają wiele wspólnego z jazzowo improwizacyjną muzyką moich rodaków. — Mam ich album „Memento z banalnym tryptykiem”. Mimo wszystko nie umieściłbym SBB w gronie moich inspiracji, ponieważ naprawdę rzadko słucham tej płyty i nawet nie mam z tym materiałem konkretnych wspomnień. C

i improwizuję z nimi podczas występów na żywo. Na „NYKTA” efektem improwizacji jest również wiele partii syntezatorów, jak i większość solówek perkusji oraz gitary. Po prostu słucham i reaguję. Jednakże, użyłem również ślepego prawdopodobieństwa kompozycji zestawionych ze sobą na istniejącym materiale. Oznacza to, że swobodnie nagrywam partie instrumentu bez słuchania głównego podkładu. Skutkiem tego może być całkiem inny klucz czy metrum, wtedy biorę to i umieszczam w głównym szkielecie danej części muzyki. Nie wiem, jak będzie to brzmiało dopóki nie osadzę tego w kontekście. Co do „Out of the Cage”, to jest to rzeczywista rejestracja występu zaadaptowanego pod perkusję. Miałem mikrofony na całym zestawie perkusyjnym, tak jak w przypadku nagrywania każdego utworu, jak i otaczające mikrofony dla polepszenia przestrzeni. Jakiś uczestnik tego przedstawienie szepnął coś, gdy siedziałem za perkusją i to zostało uchwycone na nagraniu. Dla mnie, jako wykonawcy, „Out of…” było uroczystym rytuałem spokoju i introspekcji. Mam nadzieję, że odbiorcy poświęcą trochę czasu, by podobnie zastanowić się nad istotą muzyki, którą właśnie skończyli słuchać lub po prosu wezmą to jako 3 minuty i 33 sekundy bardzo potrzebnego wyciszenia samego siebie w ich wiecznie zajętym dniu. „Out of…” jest dla mnie najlepszym epilogiem dla tak zatytułowanego albumu. C

Dzieło adekwatnie wieńczy „Out of the Cage”, będący wariacją na temat legendarnej kompozycji „ciszy” Johna Cage’a „4:33”, która wywołała dyskusję o granicach w muzyce. Jak zapewne doskonale wiesz, Cage pozostawał pod wpływem filozofii Wschodu – buddyzmu zen oraz księgi „Yijing” – to ona stała się dla niego uzasadnieniem słuszności wprowadzenia do kompozycji przypadku. Czy w takim razie na „NYKTA” znalazło się miejsce na przypadek i nieokiełznaną improwizację? — Tak, absolutnie. Improwizacja stanowi wielką część tego, co możesz usłyszeć na „NYKTA”. Zawsze robię kilka różnych improwizacyjnych przebitek na każdym instrumencie i wokalu aż nie pojawi się to, co naprawdę mi podpasuje, więc wtedy to zachowuję. Te strzępy różnią się od siebie zarówno w zakresie idei muzycznej, jak i brzmieniowej. Czasem uczę się ich i odtwarzam je na koncertach, ale czasami pozostają otwarte

Przez ostatnie kilka lat dużo pracowałeś przy asymetrycznych rytmach i wolnych improwizacjach, mając szczęście podróżować, koncertować i nagrywać z kilkoma niesamowitymi muzykami jazzowymi z całego świata. Jak bardzo twoja podróż w uczeniu się muzyki zaowocowała na „NYKTA”? — Wszystkie te doświadczenia głęboko wryły się w istotę „NYKTA”. Chociaż asymetryczne struktury sprowadziłem na tym albumie do minimum, to zamiast tego użyłem asymetrycznych podziałów, metrycznych modulacji i dekompozycji na powszechnym 4/4. Głównie na perkusji. Pracując z niektórymi geniuszami jazzowymi z wieloletnim doświadczeniem w luźnych improwizacjach, byłem wręcz zobowiązany otworzyć się na nowe drogi myślenia i wypowiedzi. Bardzo wiele nauczyłem się od tych ludzi i na pewno część z tego sposobu myślenia muzycznego można odnaleźć na „NYKTA”. Wszystko to, czego nauczyłem się o muzyce

46 C 7g C nr 36 C 01/2014

formalnie czy nieformalnie miało wpływ na to, co robię. Naturalnie. C Dzięki fuzji różnych elementów innych stylów muzycznych stworzyłeś nową hybrydę, udowadniając, że w ekstremalnym metalu jednak nie ma limitów i ograniczeń. — To było częścią mojego celu odnośnie „NYKTA”, stworzyć coś, co jeszcze nie zostało nagrane w metalu. Coś nowego. Heavy metal i jego podgatunki stały się bardzo sztywne, a metalowcy mają tendencję do zamykania się na zewnętrzne wpływy. Jednakże, tak jak człowiek dojrzewa przez całe swoje życie, tak naturalnie przyjmuje i docenia różne smaki życia. Fani, którzy kiedyś byli młodsi i hardcore’owi teraz są wyluzowani, akceptując inną, nową muzykę. Szczerze mówiąc, początkowo myślałem, że „NYKTA” będzie totalnie zjechana i krytykowana za swoją różnorodność. Cieszy mnie to, że się myliłem. Maniacy Zemial przez te wszystkie lata podążali za mną ciągle zmieniającą się ścieżką i otwierali się na nowe dźwięki, tak jak ja otwierałem się na użycie ich w mojej muzyce. Ci ludzie ewoluowali wraz ze mną. Następnie, z ich otwartością, podnieśli moje doświadczenie jako kompozytora, za co głęboko im dziękuję. C A co z ograniczeniami jednoosobowego zespołu? Po europejskiej trasie z okazji 20-lecia Zemial ogłosiłeś koniec działalności koncertowej, ale wiem, że jesteś w trakcie kompletowania składu, który wraz z tobą odegrałby „NYKTA” na żywo, i to w połowie 2014 roku. Jak idzie montowanie koncertowego składu i kto go uzupełni? Equitant Ifernain z Equimanthorn i Proscriptor z Absu? — Był okres, w którym po prostu niemożliwością było znaleźć odpowiednich muzyków. Wynikało to z faktu, że potrzebowałem muzyków myślących prog-rockowo lub jazzowo, chcąc, by grali w przestrzeni szeroko pojętego metalu. To bardzo trudna kombinacja i rzadko kiedy znajdowałem takich ludzi. Rzeczywiście, Equitanta zaprosiłem do współpracy ze mną na festiwalu Rites of Darkness w USA, gdzie byliśmy headlinerem, i mimo że był tym bardzo zainteresowany, to nie był w stanie tego zrobić. Proscriptor i ja planujemy kooperację już od wielu lat i nawet niedawno, kilka miesięcy temu o tym dyskutowaliśmy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, zarówno muzycznie, jak i osobowościowo, więc wydaje


się to nieuniknione, że wreszcie nasza współpraca będzie miała miejsce. Wkrótce zostanie ogłoszonych więcej szczegółów. Obecnie współpracuję z niesamowitym gitarzystą, z któr ym naprawdę mogę zgłębiać różnorodne strony muzyki, szczególnie w zakresie improwizacji, ponieważ ma spore doświadczenie jazzowe. Ponadto, przesłuchałem jeszcze kilku innych muzyków, z którymi będzie się dobrze pracowało, i w zasadzie wciąż do kompletu składu brakuje mi klawiszowca. Będziemy gotowi na późną wiosnę/ wczesne lato, po tym okresie postaramy się zagrać jak najwięcej koncertów. C Wiem, że do zagrania „NYKTA” na żywo potrzebujesz analogowych syntezatorów. Trudniej o muzyka, czy o sprzęt, który odda retro atmosferę Zemial? — Trudniej o muzyka, który odpowiednio obsłuży ten sprzęt. Taki muzyk wciąż mi się wymyka w tej chwili. Na koncertach chcę uzyskać analogowe brzmienie, które będzie można „uszczypnąć” w rzeczywistym czasie, improwizację i podróże dźwiękowe. I zrobi to prawdziwy człowiek, a nie wcześniej nagrane partie syntezatorów! Chcę, by muzyka oddychała i poruszała w ra z z n a s z ym o d c z uwa n ie m – by był a ż y wa i adaptacyjna. C Czyli, co? Całkowicie odpuściłeś już z black metalem? Czujesz się znudzony tym gatunkiem? — Tak, odpuściłem. Jestem nim znudzony. Osobiście uważam, że black metal jest martwy. Całkowicie. To, co wydarzyło się pod koniec lat 80-tych i na początku 90-tych było zupełnie inne od tego, co dzieje się obecnie. Emocje, brzmienie, oryginalność, społeczne okoliczności, to wszystko zniknęło. Malowanie twarzy, skrzekliwy wokal i drapiące gitary nie stanowią o black

metalu. Black metal był wynikiem wielu czynników, które wszystkie ze sobą połączone, przyczyniły się do powstania tego ruchu. Kiedy te elementy zaczęły znikać, wraz z nimi kurczył się ten ruch. Jedyne, co po nim pozostało, to pusta skorupa złożona z brzmienia i blackmetalowego wizerunku. Zwłoki pozbawione duszy. C Kiedyś było lepiej? Dlatego Hells Headbangers Records planuje wydanie wcześniejszych materiałów Zemial? — Każde czasy mają swój urok, a wszystkie nasze poprzednie materiały zostaną wydane w specjalnej winylowej edycji, na winylach dobrej jakości, prawdopodobnie wzbogacone opisami i dokumentacją zdjęciową z każdej sesji, o ile będzie to możliwe. Tak naprawdę nie mamy jeszcze podpisanego żadnego kontraktu z Hells Headbangers w tej materii, ale oni są tym bardzo zainteresowani, przez jakiś czas często na ten temat rozmawialiśmy i wszystko wygląda na to, że przy tych reedycjach będziemy wspólnie pracować. Jednakże, jest jeszcze kilka wytwórni, które skontaktowały się ze mną odnośnie ponownego wydania wcześniejszych dokonań Zemial i projektów, w których brałem udział, więc jest nad czym pracować w niedalekiej przyszłości. C A co z dvd z waszej trasy „Shadow over Europe” w 2003? Zapowiadaliście to już wiele lat temu. — Materiał filmowy nie był tak dobry, jakby mógł się wydawać, więc pomysł został odłożony do szuflady. C W 1992 roku, kiedy Osmose Production robił podchody pod nielimitowane wydanie singla „Sleeping Under Tartarus” powiedziałeś: – nie. Chciałeś, by twoja muzyka pozostała w podziemiu. Nadal masz tak romantyczne i idealistyczne podejście do muzyki i podziemia? — Już nie. Na własnej skórze przekonałem się, że jest to kolejny przemysł. Najlepsze, co mogę zrobić, to tworzyć muzykę, która przede wszystkim mnie reprezentuje, a ja mam pewność, że jestem zadowolony z siebie i swoich wyborów. Zawdzięczam to tylko sobie. To nie jest łatwe, ale żyjąc w zgodzie ze swoimi marzeniami i samym sobą czujesz się tak spełniony, że nie ma porównania. C

Zdarza ci się słuchać płyt, na których się wychowałeś, które cię ukształtowały? — Istnieją dosłownie setki płyt, które mnie ukształtowały jako muzyka. Niektóre z nich są tymi, które słuchałem, jak byłem dzieciakiem, zaś inne, tymi z lat dorosłości. Jest ich po prostu zbyt wiele, by wymienić. Zbyt wiele. C Ale chyba pamiętasz, co pchnęło cię w ramiona rocka i metalu? Tę pierwszą płytę i pierwszy koncert zawsze się pamięta. — Muzyka zawsze była częścią mojej rodziny, więc jako młodego dzieciaka otaczała mnie dosłownie wszędzie. Rock, folk, muzyka świata… Moja mama jest niesamowitym audiofilem o wyszukanym i urozmaiconym smaku, więc wraz z bratem sporo się od niej nauczyliśmy. Nasza inicjacja z heavy metalem przyszła na początku lat 80-tych przez naszych starszych kuzynów, którzy mocno siedzieli w Iron Maiden, Black Sabbath, Ozzy Osbourne, Dio, Judas Priest, etc. To było więcej niż życie, koszulki z ulubionymi zespołami, kolce, łańcuchy. I już masz gotowy obraz. Wierzę, że moim pierwszym lp był Iron Maiden „Number of the Beast” albo „Speak of the Devil” Ozzy’ego Osbourne’a. Na pierwszy podziemny koncert poszedłem w połowie lat 80-tych, a pierwszym wielkim, międzynarodowym gigiem, który zobaczyłem był Destruction w 1989 roku podczas trasy „Live without Sense”. Do tej pory pamiętam, jak rozpoczynali „Invincible Force” od tego krzyku w wysokim tonie Schmiera. Fantastyczne. C Wróćmy do „NYKTA”. Muzyka to potężne medium w przekazywaniu wiadomości, zarówno tych świeckich, jak i duchowych. Jak mniemam, „NYKTA” to

specyficzny związek muzyki z religijną, duchową, kosmologiczną i kosmogeniczną problematyką naszego miejsca we wszechświecie? — Rzeczywiście. Wszelka muzyka, która jest napisana w uczciwy sposób zobowiązana jest zająć znaczącą część naszego życiowego doświadczenia. W końcu jest to kolejny sposób na komunikowanie się za pomocą naszych przeżyć, bardzo bliski boskości. „NYKTA” jest pełna elementów łączących w sobie to, o czym wspomniałeś. Tematycznie jest to bardzo widoczne w „Pharos”, „Ancient Arcane Scrolls”, „In the Arms of Hades” i „The Small”, mimo że wszystkie utwory w rzeczywistości prezentują różne aspekty ludzkiej kondycji i wieloaspektowego doświadczenia, które nazywamy życiem. W przeważającej części dotyczy to mikrokosmosu, ale znalazło się również miejsce na makrokosmos. W „Pharos”, „Out of the Cage”, „In the Arms of Hades” i „Eclipse” są dźwięki, które pomagają słuchaczowi w połączeniu się z ogromem jego wewnętrznego świata. Teksty pomagają w ofiarowaniu wskazówek, przejść i symboliki w celu zwiększenia przeżycia. C Jak napisałeś w booklecie, „NYKTA symbolizuje naszą nieznaczność we wszechświecie”. Jesteśmy mało znaczącym pyłkiem w rozległym kosmosie? Wszystko, czego dokonamy tutaj, na Ziemi, nie ma znaczenia i sensu? — Wcale nie! Jestem mocno przekonany, że w ludziach drzemie ogromny potencjał, który dopiero teraz zaczyna być odkrywany i wykorzystywany. To jest płomień Prometeusza i Faros ludzkości na przestrzeni wieków. Ale są ludzie, którzy żyją życiem bez dociekliwości, zadawania pytań, kontemplowania swojego istnienia. Dla nich i dla ich krótkowzrocznych ścieżek to stwierdzenie jest przypomnieniem ogromu świata, w któr ym żyją. Porównawczym pomiarem ich „problemów życiowych” lub ich wszechpotężnej siły. Humanoidy ewoluują. Są tacy, którzy akceptują przejście przez zwierzęce korzenie i ograniczenia do transhumanizmu, ale są i ci, którzy nigdy nie będą w stanie zyskać świadomości, inteligentnej kontroli nad ich istnieniem. Dla nich noc, NYKTA, na zawsze pozostanie ciemna, a życie na zawsze pozostanie walką.

Dla nich tylko śmierć i podatki będą pewne. Do nich skierowany jest ten cytat. C Jak już wspomniałeś, NYKTA w języku greckim oznacza noc. Czas po zachodzie słońca w wielu kulturach na całym świecie był bardzo ważny. Motyw nocy pojawia się w mitologiach wielu narodów, a mnóstwo kultur utożsamia noc ze złem. Czy to również może być klucz do problematyki „NYKTA”? — Tutaj, używam terminu nocy w odniesieniu do wielkiej wewnętrznej i zewnętrznej otchłani, do wielkiej niewiadomej, do rozległego wszechświata i innych światów, do wielkiego Jedynego, do tajemnicy i możliwości, do ogromnego połykania mocy świata oraz do stanu wiecznego i nieodwołalnej śmierci. C Zawsze kultywowałeś prostą, dawno zapomnianą prawdę, że muzyka jest darem bogów dla człowieka. Jacy bogowie czuwali tym razem nad muzycznym i lirycznym rozwojem Zemial? — To moje surowe przekonanie, że układ dźwięków i częstotliwość wibracji w tym, co nazywamy muzyką zostały przeniesione na człowieka w chwili boskiej komunikacji. Stąd, na całym świecie tyle starożytnych związków muzyki z boskim pierwiastkiem. Dystans muzyka i kompozytora podczas momentu inspiracji i obserwacji natchnienia oraz jego ciała jako nośnika jest czymś, z czym każdy tworzący muzyk się zgodzi. W obecnym okresie zimowym, wydaje się, że moje środowisko bardzo sprzyja inspiracji i komunikacji. Wszystko, co zawsze mogę zrobić jako kompozytor, to być przygotowanym, ponieważ bogowie przychodzą do tych, którzy są cierpliwi. C Dałbyś radę żyć bez duchowości? — Dałbyś radę żyć bez wody? C A wyrobiłbyś bez swoich instrumentów? Słyszałem, że jesteś ich zapalonym kolekcjonerem. Czy masz w swojej kolekcji coś naprawdę wartościowego, coś, z czego jesteś naprawdę dumny? — Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie, naprawdę. Mój monofoniczny syntezator arp Pro Soloist z 1972 roku jest jednym z moich ulubionych i najbardziej cennych instrumentów. Takiego samego używał Tony Banks z Genesis w całej dyskografii z lat 70-tych. Mój taśmowy delay wem Copicat z 1975 roku to kolejna piękna postać w kolekcji, tak jak dwa syntezatory KORG Polysix, klasyczny Gibson Les Paul Custom, analogowy, magnetofon szpulowy TASCAM 16-ścieżkowy, perkusja SONOR Designer, której używam na co dzień, cały czas wykorzystywane przeze mnie werble Brady, Gretsch, Ludwig Supersensitive, talerz Istanbul Origin Dark i, na szczęście, bo tak można nazwać to, że stałem się właścicielem czterech talerzy z prywatnego zestawu perkusyjnego skomponowanego przez Terry’ego Bozzio (m. in. członek zespołu Franka Zappy – dop. M.). Słuchaj, ja nie zbieram tych instrumentów, żeby postawić je w przeszkolonych gablotach lub dla samego kolekcjonowania. Z tymi instrumentami rozwijam silne relacje, korzystając z każdego z nich według tonalnego koloru lub głosu, ze względu na to, co w danym momencie chcę uzyskać. One są przedłużeniem muzyki, którą mam w głowie. Stają się narzędziami do tworzenia dźwięku. Dla przykładu, mam 11 werbli, każdy z nich wyróżnia inny tonalny kolor, ponieważ są zrobione z odmiennych materiałów powłokowych, skór, mają różne rozmiary, etc. Używam każdego w zależności od utworu i stylu muzycznego. To samo z gitarami, syntezatorami, talerzami, perkusją, wzmacniaczami, itd., itd. To tak, jak malarz z mnóstwem kolorów. On nie kupuje rzadkich mieszanek kolorów, by je kolekcjonować. Kupuje je, by wykorzystać je w chwili, gdy ich użycie jest adekwatne w danym momencie. To samo jest ze mną i moimi dziećmi. C Jesteś również wielkim fanem Dudeizmu – religii, którą wyświęcił Big Lebowski. Ha, ha, ha… Wiesz, że Koleś mówi słowo „man" 144 razy w filmie, co daje prawie 1,5 razu na minutę, a słowo „fuck" i jego odmiany użyte są w filmie 281 razy? Ha, ha, ha… — Pewnie, że tak, przecież jestem dumnym kapłanem Kościoła Ostatniego Dnia Kolesia. Tak rzeczywiście, Koleś to rozmowny… koleś, więc oto kolejny dla ciebie: „fuck!”. C Na zakończenie pojedziesz jakimś nieśmiertelnym cytatem z Big Lebowskiego? — Fuckin’ A! C

47


O ile reedycje starych materiałów Phlebotomized doprowadziły do jego reaktywacji, tak w POLLUTED INHERITANCE o tym nie myślą. A szkoda, bo „po prostu pomyśl o zespole, w którym na perkusji jest Gene Hoglan, Chuck Schuldiner i Trey Azagtoth na gitarach oraz Steve DiGiorgio na basie, i grają mieszankę swoich najlepszych dokonań. Możesz sobie to wyobrazić? Tak właśnie brzmi Polluted Inheritance. Imponujący technicznie death metal w średnim tempie na najwyższym poziomie”, jak pisał o nich wiele lat temu jeden z recenzentów „Ecocide”. Drugi z kolei równie słusznie stwierdził, że gdyby były zawody na najbardziej pechowy zespół z Holandii, Polluted Inheritance zająłby pierwsze miejsce. Dlaczego? O tym dowiecie się od dwóch basistów. Przed Wami Menno de Fouw (1989-2001) i Steven Vrieswijk (2001-2008).

Cześć! Pozdrowienia z Polski! Czy pojawienie się reedycji „Ecocide” i „Betrayed” doprowadzi do reaktywacji Polluted Inheritance lub kilku ekskluzywnych koncertów? — Menno de Fouw: Cześć Mariusz! Dzięki za zaproszenie nas do wywiadu. Nie, reedycje miały tylko na celu umożliwić naszym fanom, aby wreszcie otrzymali kopie albumów, które obecnie są trudne do zdobycia. Teraz mogą dostać je za przystępną cenę. Nigdy nie mów nigdy, ale na razie nie ma w planach, żebyśmy się wszyscy razem zeszli i reaktywowali Polluted Inheritance. C Szkoda. A, co ze wznowieniem „Into Darkness”? — M: Wszystkie trzy albumy miały zaplanowaną reedycję, więc pewnie w najbliższej przyszłości i nasza trzecia płyta będzie dostępna. — Steven Vrieswijk: Mimo, że nie jesteśmy całkowicie pewni praw autorskich do „Into Darkness”. C Co ciekawe, 13 grudnia 2003 roku ogłosiliście, że „Ecocide” zostanie ponownie wydane z nową oprawą graficzną i bonusem w postaci demo „After Life”. Dlaczego na spełnienie tych słów trzeba było czekać aż 10 lat? — S: Cóż, z początku planowaliśmy to zrobić sami, ale jakoś nigdy nie było to wielkim priorytetem. Na szczęście 10 lat później wznowieniem naszych materiałów zainteresowała się Vic Records. C Pamiętam również, jak 14 sierpnia 2002 roku ogłosiliście na swojej stronie internetowej, że: „Nadal pracujemy nad nowym utworami. Mamy już skończonych 6 numerów, pracujemy nad 6, 7, 8, 9 i 10, więc, kto wie, może w przyszłym roku ponownie wejdziemy do studia!”. W takim razie, dlaczego, zapowiadany przez was 4-ty album nie ukazał się nawet do 31 sierpnia 2008 roku, czyli daty waszego rozpadu? — S: Proces tworzenia kompletnie nie szedł po naszej myśli, więc skończyło się na wyrzuceniu z siebie zaledwie kilku kawałków. Tymczasem życie potoczyło się dalej, z pracą, rodziną, a Friso (van Wijck, perkusja – d o p. M .) p r z e p r ow a d z i ł s i ę d o Ro t t e r d a m u . Zaplanowanie prób na bieżąco stało się bardzo trudne, co skutkowało zaledwie jedną sesją w ciągu miesiąca, jeżeli w ogóle udało nam się znaleźć na to czas. C Co stało się z tymi utworami, przeznaczonymi na długo oczekiwanego następcę „Into Darkness”? Ujrzały w ogóle światło dzienne, na przykład na koncertach? No i, jak bardzo różniły się od kompozycji z „Into…”? — S: Dwa nowe utwory zagraliśmy podczas naszego ostatniego koncertu, jeżeli dobrze pamiętam. Reszta prawdopodobnie nigdy nie wypłynie na powierzchnię. Z mojego punktu widzenia był to bardziej miks pomysłów z „Betrayed” oraz „Into…”. C W marcu 2002 roku zagraliście w słynnym rotterdamskim klubie Baroeg. Wszystko dla ratowania tego miejsca, bo lokalni politycy chcieli je zamknąć. Liberalna Holandia przeciwko muzyce metalowej? Dziwne. — S: Jak zawsze, wszystko poszło o pieniądze. Środki publiczne, które pozwalały utrzymać to miejsce okazały się wówczas niewystarczające, więc pod znakiem zapytania stało ciągnięcie tego dalej. Jeżeli zostałem wtedy dobrze o tym poinformowany. Baroeg nadal istnieje, więc wszystko poszło dobrze. C Cofnijmy się do prehistorii Polluted Inheritance. Zaczęliście w sierpniu 1989 roku, łącząc w sobie to, co pozostało z dwóch innych zespołów, Pollution i Sacrament. Czy w tych kapelach graliście podobną muzykę, co w Polluted Inheritance? — M: To rzeczywiście długa droga do przeszłości, ale

48 C 7g C nr 36 C 01/2014

fajnie, że o to pytasz. Niekoniecznie graliśmy podobnie, ale najbliżej Polluted Inheritance był Pollution, który był thrash/deathmetalową kapelą. Sacrament był bardziej zespołem crossover, coś pomiędzy thrash i hard core z mocnymi wpływami Nuclear Assault. C Wasza nazwa jest dość osobliwa i metaforyczna. Nadal uważasz, że ludzkie dziedzictwo jest wciąż zanieczyszczane? Jak rozumieć to skażenie ludzkiej spuścizny? — M: Dziedzictwo w nazwie naszego zespołu odnosi się do bałaganu, który odziedziczyliśmy po naszych rodzicach, a nawet naszych dziadkach, którzy dosłownie skazili nasz świat różnej maści chemikaliami, zostawiając nas z tym problemem. Tak może interpretować nazwę Polluted Inheritance. C A czy przypadkiem, ta nazwa nie wyszła od ciebie? Tak chyba nazywał się jeden z utworów w jednym z twoich poprzednich zespołów? — M: Dzięki, że o to pytasz. W końcu trafiłeś do odpowiedniej osoby. Kiedy połączyliśmy obie kapele, wspomniane już Pollution i Sacrament potrzebowaliśmy nowej nazwy. Skoro Pollution operowało już w „chemicznym” obszarze, a ja napisałem numer „Polluted Inheritance” w Sacrament, to połączenie tego w jedno było idealnym rozwiązaniem na dopasowanie do siebie starych zespołów z nowym. Można powiedzieć, że w naszym przypadku były to dwa najlepsze słowa na nazwę kapeli. C Przed demo „After Life” nagraliście również dwie taśmy z próby. Dlaczego tego nie opublikowaliście? — M: To wciąż temat otwarty na dyskusję, więc może coś urodzi się w przyszłości. C A co stało się z demo „Polluted Inheritance (Part One)”? Wasza oficjalna dyskografia zaczyna się od „Polluted Inheritance (Part Two!)”, czyli demo z 1990 roku. — M: Widzę, że jesteś bardzo dobrze poinformowany. Pierwsza część również była zapisem z próby, który nie został nigdy opublikowany. C Pamiętasz wasze reakcje, jak dowiedzieliście się, że wasze demo „After Life” rozeszło się w ilości 400 sztuk? — M: To było dla nas zupełnym zaskoczeniem. Współpracowaliśmy wtedy z West Virginia Records, która wzięła na siebie dystrybucję w Niemczech. W pewnym sensie ten materiał mógłby być uznany za nasz debiutancki album, ponieważ bardzo nas wypromował i nagłośnił. C

również z powodu sytuacji osobistej. Niestety, słyszałem, że zmarł w 2003 roku? — M: To prawda. Jean-Paul, niech spoczywa w pokoju, odszedł z zespołu z pr ywatnych powodów. Nie chcieliśmy na jego miejsce nowego człowieka, ponieważ z Jean-Pualem byliśmy bardzo blisko i darzyliśmy go szacunkiem. Po prostu nie chcieliśmy go kimkolwiek zastępować. Ronald i jak spróbowaliśmy swoich sił wokalnych w kilku utworach. W końcu w Sacrament byłem wokalistą. Ronald udowodnił, że to on ma lepszy deathmetalowy głos, zresztą pasował do naszej muzyki o wiele lepiej niż mój. C Ale nie tylko Jean-Paul opuścił zespół w 1992 roku, bo zaraz po tym, jak podpisaliście papiery z West Virginia Records gitarzysta Erwin Wesdorp miał poważny wypadek motocyklowy. Czy właśnie to było przyczyną opóźnienia sesji nagraniowej „Ecocide” o kilka miesięcy? — M: Tak, jak już wspomniałem zaskakujesz mnie, że jesteś tak dobrze poinformowany. To miłe, że ludzie wraz z nami chcą wracać do historii dotyczącej naszego zespołu. Tak, niestety, dosłownie zaraz po podpisaniu kontraktu i zabukowaniu studia Erwin uległ groźnemu wypadkowi na motorze. To opóźniło nagrania albumu o prawie rok. Zamierzaliśmy wydać ten album jak najszybciej, żeby załapać się na deathmetalową falę. Jednak, tak się nie zdarzyło. C Przy okazji „Ecocide” mieliście również problemy z brzmieniem perkusji. — M: Nie pamiętam już szczegółów, ale to mogło być spowodowane tym, że nasz perkusista chciał podczas miksów wyeksponować wiele szczegółów w jego partiach, dlatego też „Ecocide” ma bardzo wyróżniające się brzmienie. Głównie przez dźwięk perkusji byliśmy inni od tego, co zalewało wówczas rynek. Myślę, że w tej kwestii zrobiliśmy wszystko jak najlepiej. C „Ecocide” wyszedł na przełomie 1992/1993 roku i wszystko wskazywało na to, że przyszłość Polluted Inheritance wygląda obiecująco. Niestety, zaraz po tym musieliście ponownie uderzać z materiałem demo. — M: Niestety, to prawda. Wsparcie West Virginia Records po wydaniu „Ecocide” okazało się minimalne, bo zaraz po pojawieniu się naszego debiutu ta wytwórnia zbankrutowała. Tak, jak wspomniałeś wróciliśmy do punktu wyjścia, by znów zaczynać wszystko od początku. C To prawda, że nagranie „Demo 1994” zajęło wam raptem 10 godzin? — M: Tak, dokładnie. C Na szczęście, „Demo 1994” zostało okrzyknięte w holenderskim magazynie „Aardschock” demem miesiąca. Dlatego też byłem zdziwiony, że dwa lata później podpisaliście papiery z mało znaną dsfa Records. Czy w tamtym czasie żadna z większych wytwórni nie była zainteresowana wypuszczeniem „Betrayed”? — M: Oczywiście, że było o wiele większe zainteresowanie ze strony dużych firm fonograficznych, jednak po doświadczeniach z wvr woleliśmy poczekać aż na horyzoncie pojawi się ta jedna, właściwa, która w pełni nadawała się do naszych potrzeb. C

Do wiosny 2001 roku wasz skład był całkiem stabilny i niezmienny. Właśnie wtedy odszedłeś z Polluted Inheritance. — M: W tamtym czasie nastąpiło wiele zmian w moim życiu osobistym, a jedną z nich było ożenienie się. Wtedy moje priorytety zostały przesunięte, a ja dokonałem osobistego wyboru. Poza tym znalazłem się w złej sytuacji zdrowotnej ze względu na pracę w bardzo ciężkich warunkach, która pochłaniała większość mojego czasu, a na prywatne życie zostawało go naprawdę mało. Wobec tego nie byłem w stanie dać tyle zaangażowania i siły, ile potrzebował zespół, więc postanowiłem przekazać pałeczkę Stevenowi, który akurat był zainteresowany przejęciem stanowiska basisty w Polluted Inheritance. Reszta jest historią. C

Wszystko pięknie tylko historia zatoczyła koło i dsfa również nie zapewniła wam odpowiedniego wsparcia. Podobno stracili zainteresowanie wami, uznając muzykę Polluted Inheritance za zbyt skomplikowaną i nie nadającą się do sprzedaży? Brzmi, jak kompletne bzdury i prawdziwy absurd. To, co było waszym unikatowym atutem: progresywność, techniczne zaawansowanie, złożoność kompozycji i świeżość, oni obrócili w wasze przekleństwo i przeszkodę. — M: Tak właśnie się stało, ale nie do końca była to wina samej wytwórni i ich punktu widzenia. Byli z nami na tyle uczciwi, że nie traktowali nas jako główny zespół, a jednak mocno nas nagłośnili i załatwili sporo wywiadów zarówno korespondencyjnych, jak i telefonicznych. Mimo wszystko album jakoś nie chwycił tak, jak Within Temptation czy Orphanage. Myślę, że się nie wstrzeliliśmy, bo ludzie chcieli więcej takiej muzyki, jak wspomniane zespoły. C

Tak jak to, że od początku działalności do 1992 roku graliście jako kwintet. Zaraz po nagraniu „Ecocide” Ronald Camonier został nowym wokalistą, ponieważ Jean-Paul Hoorman zdecydował się was opuścić

Wtedy był również wielki boom na black metal i nie pomogły nawet recenzje, w których opisywano was w następujący sposób: „(…) po prostu pomyśl o zespole, w którym na perkusji jest Gene Hoglan,


Mimo że w recenzjach za każdym razem podkreślano waszą oryginalność brzmienia, nietuzinkowość technicznych umiejętności i wyrafinowanie kompozycji, przyrównując do Death, Cynic, Nocturnus, Atheist czy Pestilence, to wciąż pozostawaliście w ich cieniu, zwłaszcza tych ostatnich. — M: Tak, to prawda. Było, minęło. Widocznie, niektórzy mieli więcej szczęścia. C Jeden z recenzentów „Into Darkness” idealnie to potwierdził, pisząc, że gdyby były zawody na najbardziej pechowy zespół z Holandii, Polluted Inheritance zająłby pierwsze miejsce. Począwszy od ciężkich wypadków drogowych, a kończąc na wydawcach, którzy albo zwijali interes, albo nie inwestowali w promocję potrzebną właśnie takiemu zespołowi, jak wy. Graliście innowacyjnie, inteligentnie, a jednak fortuna nie była łaskawa, zwłaszcza ze strony firm fonograficznych. — M: Na szczęście mam świadomość, że nie byliśmy w stanie sprzedać mnóstwa albumów. Reszta, również i dla nas, jest wielką zagadką. C Mim o t e chn ic z n e j wy jątkowo śc i tylko dwie wytwórnie były zainteresowane wydaniem „Into Darkness”: kanadyjska gwn i belgijska Rakarola. Padło na waszych sąsiadów. Zadowoleni? — S: Pomiędzy zespołami, a wytwórniami zawsze będą relacje balansujące między miłością i nienawiścią, ale myślę, że zrobili to, co było w ich mocy. C A tak w ogóle, to, Menno, jesteś zadowolony z tego,

co muzycznie osiągnąłeś z Polluted Inheritance przez 12 lat? — M: Osobiście tak! Nie wiem, jak pozostali członkowie zespołu patrzą na to przez pryzmat czasu, zwłaszcza oryginalni członkowie. Odszedłem po 12 latach, więc trudno jest mi to jednoznacznie mówić za cały zespół. C Wzięliście również udział w kilku kompilacjach, jak „Cries of the Unborn” (wvr), „No Control About Your Feelings” (dsfa) oraz „Paradise Of The Underground” (dsfa). Czy maniacy rarytasów znajdą tam jakieś niepublikowane nagrania? — M: Nie, nie mają co się trudzić. Wszystko, co pojawiło się z naszej strony na tych kompilacjach było albo materiałami demo, albo utworami ze studyjnych płyt. C Zawsze uważałem Polluted Inheritance za zespół, który muzycznie, jak i lirycznie trzyma się z daleka od antychrześcijańskiego, ortodoksyjnego death metalu. Macie w swoimi dorobku coś o duchowo-religijnej i mistycznej tematyce? — M: Pewnie, że mamy. Tytułowy numer z „Betrayed” jest osadzony tekstowo w religijnej i mistycznej problematyce. Ten utwór jest o duszach, które według religijnych nauk, czymkolwiek są, po śmierci znajdą się w królestwie, ale tam okazuje się, że nie ma absolutnie nic z tego, co im obiecywano. C Za to „Final Fantasy” z „Into Darkness” to już typowy smród ziemskiego padołu. — M: O tak! Tekst traktuje o specyficznej i autentycznej historii sąsiada Ronalda Camoniera. Niezły był z niego dewiant. C Jaka jest wasza opinia o dzisiejszej scenie deathmetalowej w Holandii? W ogóle śledzicie, co się dzieje obecnie w holenderskim death i thrash metalu? — M: Właśnie wracam na scenę, więc przez jakiś czas w ogóle nie monitorowałem, co się u nas dzieje, ale dzięki reedycjom naszych albumów nadrabiam zaległości, zwłaszcza w przypadku najnowszych kapel. Z holenderskich świeżaków najbardziej mi się podoba Weapons to Hunt. Steven prawdopodobnie powie ci więcej, bo on na bieżąco śledzi, co w holenderskiej trawie piszczy. — S: Szczerze mówiąc, to nie jestem wielkim odkrywcą nowych zespołów. Ostatnimi nowościami, które sprawdziłem i okazały się świetne są Bodyfarm i I Chaos. Holenderska scena wygląda bardzo zdrowo, chociaż dzięki starszym zespołom, jak Pestilence, Asphyx, Sinister jest wciąż bardzo silna. C

Holendrów ogólnie uważa się za bardzo tolerancyjny i wyluzowany naród. Ale chyba jest coś, co irytuje cię w twoich rodakach? — M: Moim zdaniem dużo tej słynnej tolerancji gdzieś zniknęło. Nasz rząd cały czas tnie budżet z nieodpowiednich stron, więc bogaci stają się jeszcze bardziej bogatsi, podczas gdy biedni są jeszcze bardziej biedniejsi. W Holandii mogłaby być większa równowaga między bogatymi i biednymi. Wygląda na to, że cofnęliśmy nieco zegar. Na przykład legislacja dotycząca coffeshopów nie jest już tak elastyczna, dlatego też coraz więcej jest zamykanych, podczas gdy coraz więcej stanów USA legalizuje sprzedaż zioła. Wydaje się, że żyjemy w świecie przeciwieństw. Mimo wszystko ludzie w Holandii nadal są bardzo otwarci i bardzo dobrzy. Najważniejsze, że holenderski death metal ma się dobrze, więc należy się tylko cieszyć! C A co obecnie porabiacie? — M: Zrobiłem kilka projektów, które obecnie są w uśpieniu. Friso realizuje się w muzycznej karierze profesjonalnego jazzmana. — S: Ja, wraz z Ronaldem i Erwinem (Wesdorp, gitary – dop. M.) gramy w Klaïton nowym deathmetalowym zespole. C „Przez te wszystkie lata Polluted Inheritance udowodnił sobie, odbiorcom i krytykom, że twardo stoi w wierze w swoją kreatywność i jakość. Chociaż czas wszystko zmienia, muzyka jest ponad tym wszystkim, pozostając nadal silna. To dźwięk Polluted. Dźwięk, o którym jeszcze usłyszymy” – tak pochlebnie wypowiadał się jeden z recenzentów, więc mimo tego, co dowiedziałem się na początku rozmowy mam nadzieję, że jeszcze o was usłyszymy. Powodzenia i nie poddawajcie się, bo Polluted Inheritance to naprawdę wyjątkowy zespół. — M: Na razie skupimy się tylko i wyłącznie na już istniejących nagraniach. Jeszcze raz wielkie dzięki za wsparcie po tak wielu latach. Naprawdę to doceniamy i na pewno nie zapomnimy. C

dyskografia: Polluted Inheritance (Part Two!) – demo ‘90 After Life – demo ‘91 Ecocide – cd ’92 [Morbid Music] Demo 94 – demo ‘94 Betrayed – cd ‘96 [DSFA] Into Darkness – cd ‘01 [Rokarola]

49

www.fb.com/pollutedinheritance C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

Chuck Schuldiner i Trey Azagtoth na gitarach oraz Steve DiGiorgio na basie, i grają mieszankę swoich najlepszych dokonań. Możesz sobie to wyobrazić? Tak właśnie brzmi Polluted Inheritance. Imponujący technicznie death metal w średnim tempie na najwyższym poziomie (…)”. Ogrom ludzi, również mnie, kupiliście oryginalnym brzmieniem. Tak jak wspomniałeś, zawsze wyróżnialiście się wysuniętą do przodu, skomplikowaną perkusją. Mam wrażenie, że podczas nagrywania bębnów nie korzystaliście z komputerowych korektorów i studyjnych bajerów? Zresztą wszystkie instrumenty brzmią bardzo żywo. — M: Dzięki, jak słyszę takie słowa, to mam wrażenie, że zaraz zasłabnę z wrażenia. Nasze nagrania odzwierciedlają „prawdziwe” brzmienie zespołu, przez co dźwięk kapeli grającej na żywo był naszym celem do uchwycenia podczas rejestracji. Polluted Inheritance zawsze był koncertowym zespołem i właśnie to koncertowe brzmienie powodowało, że ludzie nas podziwiali. Nawet ci, którzy na co dzień nie słuchali death metalu potrafili docenić nasze umiejętności. Pojawiliśmy się nawet w książce mojego dobrego przyjaciela, a zarazem pisarza Jay’a Scully’ego, który napisał powieść o naszych doświadczeniach z lat młodości. Książka nosi tytuł „Dutch Coffee Shop” i znalazł się w niej szczegółowy opis koncertu Polluted Inheritance, kiedy dopiero startowaliśmy z działalnością. Graliśmy w zadymionym klubie pełnym szalonych ujaranych głów. C


— Kwestia image'u tylko i wyłącznie. Jedni decydują się na corpsepaint, inni nie. Dla mnie nie ma tu niczego głębszego. C Ostatnimi czasy zmieniliście trochę wizerunek. Zamiast rozszerzać corpsepaint na pół ciała, wychodzicie na scenę przebrani praktycznie na biało. Jaką ma to symbolikę? — Tak jak powiedziałem wcześniej, to jest tylko image. Miało byś zimno i lodowato, więc dzięki tej bieli tak właśnie jest. Jeszcze myśleliśmy o armatkach śnieżnych w czasie koncertów. Ha, ha, ha… C

www.arkonahorde.pl \ www.fb.com/arkonahorde C ¶ autor: Joseph

Arkona jest w naszym kraju swoistą ikoną black metalu. Przez jednych wyszydzana, przez innych podziwiana. Jaki by nie był stosunek do tego zespołu, faktem jest, że istnieje już dwadzieścia lat i pomimo wielu problemów przetrwał i powrócił z kolejnym pełnym albumem. Wydanie „Chaos.Ice.Fire.”, jak i niedawne obchody 20-lecia istnienia zespołu były impulsem do zadania kilku pytań Khorzonowi, najważniejszej postaci w Arkonie. Witaj Khorzon! Co u ciebie? Arkona ruszyła z kopyta, można by rzec. Jaki jest odzew na nowy album? — Może to dziwne, ale nawet nie wiem, ponieważ nie miałem okazji przeczytać żadnej recenzji. Nie za bardzo mam czas i ochotę szukać po sieci czegokolwiek. Ale mam nadzieję, że podeślesz mi chociaż link do swojej recenzji. C Powiedz mi, dlaczego musieliśmy czekać, aż tak długo na nową pełną płytę? Tak się po prostu złożyło? Nie było możliwości, żeby wcześniej zabrać się na poważnie za tę płytę? — Cały czas coś stało na drodze. Kawałki na płytę miałem już gotowe w 2010 roku, ale w tym czasie skład nie był na nowo skompletowany. Później posypało się trochę koncertów i z kolei nie było czasu, i tak szczerze mówiąc, płyta została nagrana w ogromnym pośpiechu. C „Chaos.Ice.Fire.", dlaczego właśnie taki tytuł? — Miał być „Chaos.Lód.Ogień”, ale w ostatniej chwili to zmieniłem. To tylko tytuł. C Jak dla mnie lód jest jednym z ważniejszych elementów twojej twórczości. — Nie wiem, co mam powiedzieć. To prawda. C Dlaczego na nowej płycie tak ograniczyłeś klawisze? Były one bardzo mocną stroną poprzednich albumów, a tu właściwie ich nie ma... — Klawisze do niektórych numerów pasują, do innych trochę mniej albo wcale. C Czy „Chaos.Ice.Fire.” nie jest powrotem do grania Arkony właśnie z czasów płyty „Imperium”? — Nie jest, i nie miał być. „Imperium” to rozdział zamknięty. Wiem, że ludzie wciąż chcą słuchać tego albumu, chcą aby kolejny materiał był nagrany w tej stylistyce. Ale tak się nie stanie. Arkona od dawna prezentuje bardziej surową i zimną odmianę black metalu i tak zostanie. C Jak dla mnie „Konstelacja Lodu” jest najlepszą płytą Arkony. Materiały ze splitów też nawiązują bardziej do tego albumu. A tu nagle, taki zwrot akcji... — Ale gdzie tutaj jest zwrot akcji? Moim zdaniem na nowej płycie jest podobna „napierdalanka”, jak na „Konstelacji Lodu”. Taki przynajmniej był zamysł. C

od Astral Wings, aby nagrać dla nich płytę, więc kawałki z pierwszego demo nagraliśmy ponownie, już z polskimi tekstami i tak powstało „Imperium”. C Jak ci się gra z zupełnie nowymi muzykami w Arkonie, i co było powodem zmiany 3⁄4 składu? — Raczej połowy składu, bo Triumphator gra ze mną już prawie 10 lat. Gra się dobrze. C Nie jest dla ciebie problemem to, że praktycznie każdy z was mieszka w innej części kraju? Czy tak trudno znaleźć odpowiednich muzyków do grania black metalu? — Oczywiście, że to jest problemem, ale trzeba sobie radzić. C Każdy z was gra w kilku różnych zespołach naraz. Czy Arkona jest dla każdego z was priorytetem? — Dla mnie i Tzargatha na pewno jest priorytetem, Armagog gra jeszcze w Taran, a Triumphator gra w Infernal War, którego jest założycielem, więc odpowiedź jest raczej oczywista. C Byliście niedawno w Rosji. Nie było tam sytuacji, że któryś z fanów głosił, iż jedyną i słuszną jest ichniejsza Arkona, choć to oczywiście gówno prawda? — Nikogo takiego tam nie spotkaliśmy. Tam wszyscy mają świadomość, która Arkona była pierwsza, jeśli to miałby być wyznacznik tej słuszności, o której mówisz. C Co to był za pijacki telefon do Maszy? — Chodziło o używanie przez rosyjską Arkonę tej samej nazwy, co my. Swego czasu, jak oni dopiero zaczynali, i ja się o ich istnieniu dowiedziałem, skontaktowałem się z Maszą i zasugerowałem, aby zmienili nazwę. Ona stwierdziła, że nie ma potrzeby, bo ich nazwa jest inna, bo pisana jest cyrylicą i właściwie tylko wymowa jest taka sama. No i na tym się skończyło. Na prawne uregulowanie tej kwestii nie było nas po prostu stać. C Dlaczego twoje drogi z Messiahem się rozeszły? — Od pewnego momentu Messiah nie mógł już być czynnie związany z zespołem. C

„Nokturnal Arkonian Hordes” i „An Eternal Curse Of Pagan Godz” to chyba jedyne płyty Arkony całkowicie po angielsku. Dlaczego stronicie od tego języka? Co spowodowało, że wtedy nagraliście płyty w języku angielskim? — To bardzo odległe czasy. Po prostu nie pamiętam, dlaczego tak zdecydowaliśmy. Pierwsze demo to faktycznie, może nie wpadłem na to, że można by po polsku. Natomiast w przypadku „nah” to naprawdę nie pamiętam, czemu tak wyszło. Standardem jest, że nagrywamy w języku polskim. C

Co sądzisz o łączeniu Arkony ze sceną nsbm? Czy przyczyną tego są covery, jakie nagrywacie, osoby członków, czy co? — Bardzo często zespoły z nurtu pagan, jakby z automatu podejrzewane są o ciągoty do ns, szczególnie z tej części Europy. Jednak Arkona nigdy nie była zespołem ns. Ani jeden nasz tekst nie nawiązuje w najmniejszym stopniu do ns. W Arkonie gra ze mną Triumphator, który gra w Infernal War (mającym również problemy z łatką ns) oraz wspomagał kiedyś koncertowo Honor. Jednak ten fakt nie może przesądzać, że cały zespół jest ns. Jak widać, nie dla wszystkich jest to takie oczywiste. Jeśli chodzi o cover Honor, to jest to utwór pochodzący z okresu, kiedy Honor bardzo zbliżył się do sceny pagan, nagrał nawet split z Graveland. To tylko cover. C

W sumie materiał z „An Eternal…" został później wydany jako „Imperium” z polskimi tekstami... — No tak. Pamiętam, że dostaliśmy propozycję wówczas

Jak traktujesz corpsepaint i całą tę otoczkę wokół black metalu? Podejrzewam, że nie jest to dla ciebie tylko dodatek?

50 C 7g C nr 36 C 01/2014

Arkona nie jest częstym gościem na łamach różnego rodzaju muzycznych periodyków. To działanie zamierzone? — Uwierz mi. Nienawidzę udzielać wywiadów. Wolę wyrażać się poprzez dźwięki. C Jak się czułeś, kiedy przez ostatnie kilka lat sam nagrywałeś wszystko dla Arkony? Czy była to bardzo uciążliwa sytuacja? — Wręcz przeciwnie, sytuacja była bardzo komfortowa. W takich momentach jesteś sobie sam sterem, żeglarzem, okrętem. Gorzej z koncertami. C Arkona była swego czasu mocno wyszydzana za „nieblackmetalowe” teksty, jak sprawa ma się dzisiaj? — Przez jednych wyszydzana, przez innych podziwiana. Zresztą, co to znaczy blackmetalowe teksty? C Całkiem niedawno ruszyło wznowienie płyt „Imperium” i „Konstelacja Lodu”, dlaczego właśnie te płyty? — Tak sobie wymyślił wydawca. C Czy przerwa w pełnych wydawnictwach Arkony spowodowała, że znowu odkopałeś swój projekt Mussorgski? — No mniej więcej. Parę pomysłów odnośnie Mussorgskiego pojawiło się w głowie i trzeba było nagrać płytę. W tym roku też przymierzam się do nowej płyty Mussorgski, co nie oznacza że stopujemy z Arkoną. C No właśnie, czym jest dla ciebie Mussorgski, który zarówno muzycznie, jak i tekstowo jest bardzo odległy od Arkony? — Dla mnie to jest zespół odskocznia, w którym mogę realizować wszystkie pomysły, które nie pasują do Arkony. Ponieważ poszczególne płyty dzieli spora odległość czasowa, muzyka na nich zawarta też jest bardzo różna. Ale takie jest założenie tego zespołu. C Ja k t o s i ę s t a ło, ż e n aw i ą z a ł e ś w s p ó ł p r a c ę z Pandemonium w ramach ich ostatniej płyty? — Paweł Mazur do mnie zadzwonił z pytaniem, czy zrobiłbym jakieś intra na ich płytę „Misanthropy”. No i zrobiłem. C Czy są jakieś płyty, utwory Arkony, o których wolałbyś zapomnieć albo choćby nagrać od nowa? — Wiadomo, że kiedyś nie mieliśmy podobnych możliwości technicznych i finansowych, jak obecnie. Na pewno niektóre materiały, gdybym nagrał dzisiaj zabrzmiałyby zupełnie inaczej. Ale brzmienie to rzecz gustu, jednym by się nowe wersje spodobały, innym nie. C Arkona partycypowała na tribute dla Graveland. Jak się tam znaleźliście, i co było powodem, że wybraliście „In the Glare of Burning Churches"? — Dostaliśmy propozycję i z niej skorzystaliśmy. Wybór utworu był dla mnie oczywisty, gdyż pochodzi on z ulubionego przeze mnie okresu działalności Graveland. C Co to za split z Illness się zbliża? — Nic nadzwyczajnego. To będzie 7-calówka, po jednym kawałku każdej z kapel, miałem jeden numer nagrany przy okazji sesji na ostatnią płytę. C Na koniec lata szykujecie trasę z czeskimi Inferno i Panychida. Inferno rozumiem, ale czy Panychida będzie pasowała do zestawienia? — To Adramalech z Inferno jest inicjatorem tego przedsięwzięcia. On sobie wymyślił tę trasę i zaprosił takie, a nie inne zespoły. Więc to pytanie o band Panychida to raczej do niego. C Czy powstaje już materiał na następne dzieło Arkony? — Na razie nie myślę o następnej płycie, mam kilka innych rzeczy do zrobienia w najbliższym czasie. C



„Tonight, is the night of the va mpire” – śpiewa ł Roky Erickson, jeden z pionierów psychodelicznego rocka, a później Entombed w śnieżnej scenerii, z plastikowymi zębami w roli głównej niczym z przykościelnego odpustu. Trywialna nazwa oraz infantylna okładka zapowiadała, że VAMPIRE ugryzie plastikowym gotykiem lub quasisymfonicznym black metalem, jednak przyjemne ukąszenie nastąpiło z zupełnie nieoczekiwanej strony. Widocznie Szwedzi lubią działać z zaskoczenia, zwłaszcza że jedną z głównych inspiracji do powstania zespoł u była pewna gra Nintendo. Ale z tego, jak i z wielu innych grzechów wyspowiada się Hand of Doom (wokal & perkusja) bardziej znany jako Lars Martinsson z The Legion.

Cześć Hand of Doom. Kiedy „Wywiad z wampirem” z Bradem Pittem i Tomem Cruisem w rolach głównych wchodził do kin w 1994 roku, nie przypuszczałem, że ja też kiedyś zrobię wywiad z wampirem. Ha, ha, ha… – Cześć. W Szwecji ten film był zatytułowany „En vampyrs bekännelse”, czyli „Spowiedź wampira”, i to jest dokładnie to, o co w tym wszystkim chodzi. Jako nastolatek próbowałem przeczytać powieść Anne Rice, ale jakoś do mnie nie dotarła. Mój przyjaciel pożyczył ją z biblioteki szkolnej, i na wewnętrznej stronie tylnej okładki ktoś napisał ultraromantyczny wiersz pod tytułem „Vampirica”. Muszę kiedyś odwiedzić rodziców, pójść do tej biblioteki i sprawdzić, czy ta książka wciąż jest na półce. Mógłby być całkiem ciekawy tekst do nowego utworu… C Jesteś wielkim fanem filmów o wampirach i hrabim Drakuli? – Pewnie, że jestem. C A, które uważasz za arcydzieła? Wiesz w tej tematyce bardzo łatwo jest zbliżyć się do szmiry i pośmiewiska. Jak dla mnie nie są nimi: „Nosferatu – symfonia grozy” z Maksem Schreckiem, „Nosferatu wampir” z Klausem Kinskim, „Dracula” z Belą Lugosim i „Dracula” z Garym Oldmanem, głównie dzięki wspaniałej muzyce Wojciecha Kilara. – Widziałem wszystkie, które wymieniłeś, oprócz „Drakuli” z Belą Lugosim, przynajmniej nie w całości, co mu w niczym nie umniejsza, ponieważ słusznie uznawane jest za jedno z arcydzieł w tej tematyce. Może najlepsze jest to, co nie zostało w pełni zobaczone i pozostało ukryte. Zapomniałeś wspomnieć jeszcze o filmach z kolekcji Hammer z Christopherem Lee, które były całkiem fajne, a przynajmniej niektóre z nich. Słyszałeś „Supreme Immortal Art” Abigor? Użyli tam trochę motywów muzycznych ze ścieżki dźwiękowej z „Draculi” z 1992 roku. C Pewnie, że słyszałem. W końcu blackmetalowe kapele nie pierwszy raz biorą Kilara na tapetę. – No, to wiesz, o czym mówię. C A coś z rodzimej sztuki filmowej miało na ciebie wpływ? Może film „Låt den rätte komma in” („Pozwól mi wejść”), który zebrał bardzo dobre recenzje? – Pewnie, że go oglądałem, i wcale się nie dziwię entuzjastycznym recenzjom, bo ten film jest genialny. Na pewno jest to kolejna wersja mitu o wampirach, ale podana w taki sposób, jak jeszcze nikt tego nie zrobił,

52 C 7g C nr 36 C 01/2014

bo poruszająca realną problematykę socjologiczną. Film powstał na podstawie powieści (2004) szwedzkiego pisarza Johna Ajvide’a Lindqvista, na temat którego napisałem pracę licencjacką, kiedy studiowałem literaturę na uniwersytecie. Przeczytałem tę powieść chyba z pięć razy i nie zazdroszczę temu, kto jeszcze nie miał okazji jej poznać. Wiem, że została przetłumaczona na wiele języków, może i na polski. C Oczywiście, ale, co ciekawe, film pojawił się w Polsce pod tytułem „Pozwól mi wejść”, a książka „Wpuści mnie”. – Super! A tak poza tym, to nikt w zespole nie jest maniakiem wampirycznej literatury, a wybraliśmy taką nazwę dla zespołu, ponieważ dobrze brzmi i nikt nie będzie się nas wypytywał wiecznie, co ona oznacza. Zresztą to słowo mniej więcej podsumowuje tematykę naszych tekstów i muzyczną atmosferę, którą kreujemy. Lepsza od jakichkolwiek filmów o wampirach, dla mnie osobiście, jest gra Nintendo – Castlevania. Jestem jej wielkim fanem, zwłaszcza drugiej części „Simon’s Quest”. Castlevania ma zdecydowanie wampiryczny klimat, może nie w muzyce, ale absolutnie w ogólnej estetyce. Polecam każdemu, kto chce zaznać autentycznego doświadczenia z wampirem, dowiedzieć się skąd pochodzimy czy też dla samej muzyki sprawdzić tę genialną grę od Nintendo. Masz tutaj wszystko, nawiedzone domy, chodzące szkielety, wyjące wilki, ręce wystające z grobów i oczywiście samego hrabiego w pelerynie. Po raz pierwszy zagrałem w nią jako 8-latek i wrażenie, jakie na mnie zrobiła jest ogromne, jak widać. C Pojęcie wampiryzmu istnieje od tysiącleci w podaniach ludowych i mitologiach dosłownie każdej kultury. Mezopotamia, Izrael, starożytna Grecja i Rzym, starożytne Chiny czy też Słowianie, wszędzie pojawiają się opowieści o stworzeniach żywiących się krwią żywych istot, przynoszących śmierć i krzywdę tam, gdzie pojawi się wampir. Co ze skandynawskim folklorem i mitami? – Myślę, że w szwedzkim folklorze znalazło się również miejsce dla wampirów, zwłaszcza gdy pojawiają się elfy i mokradła (stąd tytuł naszego utworu „The Fen”), zaspokajając swoje pragnienia w taki sam sposób, jak nieumarli krewni z innych kultur czy też kobiety w różnych mitologiach. Jednak, świadomość o takich istotach, jak wampiry, które wiecznie są spragnione krwi, by czerpać siłę do dalszej egzystencji prawdopodobnie przybyła do Szwecji z za granicy

około XIX wieku. Romantyczny poeta i powieściopisarz Viktor Rydberg, który urodził się i wychował w tym samym mieście, co ja, napisał w połowie wspomnianego stulecia powieść „Vampyren” (Wampir) i to było prawdopodobnie pierwsze pojawienie się tego upiora z kłami w szwedzkiej literaturze. Szwecja jest bardzo wrażliwa na wpływy zewnętrzne, zwłaszcza amerykańskiej kultury, podejrzewam, że podobnie jest w Polsce, więc w ostatniej dekadzie widzieliśmy u n a s p raw d z i w y p o to k wa mp i r yc z n e j p ap k i . Zresztą to samo stało się z motywem zombie, który ze swoich pierwotnych odwołań stracił bardzo wiele przez produkcje typu „The Walking Dead” czy „World War Z”. W opozycji do takiego trendu wykorzystywania „mojej” wizji horroru momentalnie rodzi się we mnie Euronymous. C Za to Varg Vikernes obudził się w 2012 roku w Isakinie Jonssonie i Michelle Gustafsson. Ta dwójka dwa lata temu była na ustach całej Szwecji. Pamiętam, że tak liberalny kraj był przerażony ich zbrodniami, okrzyknięto ich najbardziej złą parą – kanibalem i wampirzycą czczącą szatana. – Podejrzewam, że więcej zamieszania było w zagranicznych mediach, niż w samej Szwecji. Wałkowali tą wiadomość przez kilka tygodni, a potem zniknęła równie szybko, jak się pojawiła i za wiele nie słyszałem o niej od tamtego czasu. To wszystko wydarzyło się kilka kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, w dość zaniedbanym, typowym blokowisku z lat 60-tych, któr ych wiele na obrzeżach każdego europejskiego miasta. Teraz zdałem sobie sprawę, że chciałbym wiedzieć o wiele więcej o tych wydarzeniach, chociaż te rzeczy mogą o wiele lepiej wyglądać w wyobraźni. C Zastanawiałeś się nad tym, co powoduje, że ludzie robią tak makabryczne i perwersyjne rzeczy? Mnie zawsze bawi, jak tabloidy od razu węszą w takich przypadkach przyczyn słuchania muzyki metalowej. – Czy muzyka metalowa była czynnikiem głównym w tej sprawie? Może i tak. W centrum całej tej historii leży cała seria tragicznych i niefortunnych zdarzeń, jedne bardziej przygnębiające od drugich, więc mam ogromny problem w znalezieniu w tym wszystkim czegoś „fajnego”. Jedną z najnudniejszych rzeczy, jakie znam są metalowcy z zakutymi łbami, którzy nie mają innych zainteresowań poza tymi, które w pewien sposób potwierdzają ich samozwańczy, ostry pogląd na świat i życie. Na przykład ludzie, którzy słuchają death metalu,


nowym. Retro dla samego retro ma u mnie małe lub żadne znaczenie. Najlepiej wnieść coś nowego, korzystając ze starych części, to idealne rozwiązanie. C

Wasza tr ywialna nazwa i infantylna okładka również mogą wydawać się jednowymiarowe, bo szczerze mówiąc spodziewałem się plastikowego gotyku lub quasi-symfonicznego black metalu. Nie ocenia się książki po okładce, więc dostałem po ryju staromodnym death/thrash metalem z bluźnierczą blackmetalową werwą. – I o to chodzi! Cieszę się, że nie musiałeś ślęczeć przy kolejnej nieciekawej gotycko blackmetalowej stypie. Jestem również szczęśliwy, że zdołaliśmy cię zaskoczyć. Dokładnie takie było moje założenie, żeby słuchacze pomyśleli o nas „tanie” i „gotyckie”, a później obrali swój punkt widzenia po tym, jak napotkają naszą muzykę. C

Mimo wszystko i tak dożyliśmy czasów typowo studyjnych zespołów, które brzmią jak zdjęte prosto z taśmy produkcyjnej. Wy postawiliście na „ręcznie robione” brzmienie w goeteborskim szpanerskim i analogowym Svenska Grammofonstudion, bogatym w zabytkowy sprzęt oraz w domowym studio… Seven Gates. O, jak miło. – Głównym powodem, dla którego wybraliśmy Svenska Grammofonstudion było to, że chcieliśmy brzmieć tak, jak naprawdę nie brzmi nikt inny, co byłoby o wiele trudniejsze, gdybyśmy poszli do typowych metalowych miejsc, których w Szwecji mamy całkiem dużo. Po drugie, chcieliśmy nagrywać na analogowym i prawdziwym sprzęcie w celu uzyskania dość ciepłego dźwięku. Mogliśmy pójść na łatwiznę, używając tego samego wyposażenia, co podczas nagrywania taśmy demo, i pewnie też by się sprawdziło. Chcieliśmy jednak nowego wyzwania, a co najważniejsze, chcieliśmy nagrać prawdziwy album w prawdziwym studio. W ciągu trzech dni w Svenska Grammofonstudion położyliśmy podstawy, perkusję, bas, gitary rytmiczne i kilka dodatkowych instrumentów, które znaleźliśmy na miejscu, jednak najwięcej czasu zajęła nam rejestracja wokali i miksy. Tak naprawdę, zabukowaliśmy studio jeszcze przed podpisaniem papierów z jakąkolwiek wytwórnią, więc musieliśmy trzymać się terminów, żeby całkowicie nie opróżnić naszych portfeli, bo jeszcze nie wiedzieliśmy, czy ktoś zwróci nam tę kasę. Nie było sensu przesiadywać z wokalami w drogim studio. Jeżeli nagrywasz bardzo subtelne, jazzowe wokale, to zwykły pokój nie wystarczy tobie dla odpowiedniej akustyki, ale kiedy nagrywasz deathmetalowe wokale wszystko, czego potrzebujesz, to mikrofon, który przeżyje to maltretowanie. Ktoś daje ci znak, że już jest nagrywane, a ty lecisz z koksem. C

Zanim pojawił się wasz debiut wydaliście pierwsze i jedyne demo 2012, które w tydzień sprzedało się na pniu, a Fenriz na swoim blogu okrzyknął was zespołem tygodnia, co tylko dolało oliwy do ognia. Jak bardzo szacunek w wielkich oczach i uszach Fenriza pomógł Vampire natychmiast zwrócić na siebie uwagę skandynawskiej sceny i załogi z Century Media? – Prawdopodobnie sporo. Zresztą Fenriz na swoim blogu rzuca tymi honorami na lewo i prawo, i tylko kilka z wymienionych przez niego zespołów spotkało się z tak entuzjastycznym i szerokim odbiorem, jak Vampire. Chciałbym pozostać przy stwierdzeniu, że to jakość naszej muzyki spowodowała, że Fenriz ma o niej wysokie mniemanie, a nie odwrotnie. Oczywiście jego atencja jest również tym, co przyciągnęło ludzi do Vampire. C Jesteś w stanie spamiętać wszystkie wersje waszego demo? Ha, ha, ha… Wiesz, sporo tego, jak na jeden materiał. – Pewnie! Taśma została pierwotnie wydana w 100 czerwonych, 100 białych i 100 czarnych kopiach we wrześniu 2012 roku. To The Death Records zamierzali wydać demo jako 7”ep na przełomie października/ listopada 2012, ale coś tam się opóźniło. Próbowali rozwiązać problem, zamawiając kolejną par tię 500 sztuk z innej drukarni, co oznacza, że pojawiły się dwie edycje 7” ep, obie po 500 kopii, każda dostarczona w ciągu tygodnia lub między nimi. Wersja a’la „żółty kozioł” to zdecydowanie pierwsza edycja w liczbie 500 sztuk, mimo że z założenia miało być to drugie wydanie, to odesłane do innego zakładu poligraficznego. Śmiga na 45 obrotach na minutę, bez względu na to, co jest napisane na okładce, ale wygląda tak samo, jak druga, wyrzygana, żółta edycja, która istnieje w liczbie 200 kopii. Poza odrobinę innym odcieniu żółtego koloru i różnych rpm można odróżnić je od siebie przez to, że wokół demona z okładki drugiego wydania jest dostrzegalny kontur. Czerwona wersja również wyszła w ilości 200 kopii i została wytłoczona tego samego dnia, co żółta edycja, ale ta niechlujna. Tego samego dnia powstała również czarna wersja ograniczona do 100 sztuk, ale za to z naszywką z logo Vampire. Na zeszłoroczny Live Evil wypuściliśmy również 100 kopii fioletowej kasety. To wszystko. C Nie ma dnia, żeby nie słyszeć, że ktoś nagle będzie rzeźbił oldschoolowy death/thrash, szczególnie w Skandynawii. Retro ożywienie pędzi na łeb na szyję. Stare i nowe zespoły powracają do korzeni metalu. Czyżby wskazywało na to, że ludzie tęsknią za starymi, dobrymi i sprawdzonymi wzorcami, utraconą autentycznością, którą Vampire na szczęście ma. – Dzięki. Autentyczność to bardzo trudne i grząskie pojęcie. Sam nie jestem pewien, jak je rozumieć. Jeżeli spotkałbyś któregoś z nas na niedzielnej mszy w twoim lokalnym kościele, nadal uważałbyś muzykę Vampire za autentyczną? Czy to w jakikolwiek sposób zmieniłoby samą muzykę w taki, czy inny sposób? Może całe to zamieszanie z Vampire jest jedną wielką ściemą, niesamowicie przygotowanym chwytem reklamowym, by was wszystkich oszukać. Ale, jeśli mówimy o muzyce i tylko muzyce, to nie powinno mieć znaczenia. A może powinno? I tak dalej. Nie powiedziałbym, że dla nas ważnym jest powrót do jakichkolwiek korzeni i przywrócenie brzmienia starej szkoły, bo nie jesteśmy kustoszami, którzy muszą stosować się do etyki konserwatywnej sceny. Brzmienie Vampire jest tym, które chcieliśmy osiągnąć, jako nowy zespół odkryliśmy je znikąd. Niewątpliwie czuć tu szacunek do starego metalu, ale dużo tu miejsca dla ciemności i niesamowitej atmosfery. Na całym świecie jest wiele zespołów, które o wiele lepiej chronią dziedzictwo starych wzorców, podczas gdy my wolimy do tego stołu zasiąść z czymś

Svenska Grammofonstudion jest własnością muzyków popowych, którzy rzadko kiedy pracują z metalowymi kapelami, mając klientelę pokroju Jose Gonzalez, The Hives czy Ikea. Jak zareagowali na Vampire? Skorzystaliście z ich cennych rad i doświadczenia? – Te cenne rady i doświadczenie są właśnie tym, za co tak dużo płacisz, więc pewnie, że skorzystaliśmy. Chciałbym móc opowiedzieć ci szalone historie, jak to inżynier dźwięku zatykał uszy, kiedy zaczynałem śpiewać, a nie te same wyświechtane frazesy, które cały czas słyszysz od zespołów które bały się w przeszłości wejść do niemetalowego studia. Szczerze mówiąc, w obecnych czasach ludzie są kompletnie znudzeni, i nawet ktoś, kto jest przyzwyczajony do pracy z Jose Gonzalezem już to wszystko słyszał. C „Vampire” to śmiercionośny debiut pełen mrocznej, złej atmosfery, nieustającej wkurwionej energii, deszczu demonicznych riffów i czegoś naprawdę ważnego, co jest nagminnie gubione przez gros zespołów – świetnie skrojonej, piekielnej melodyki, diabolicznego drygu pisania utworów i satanicznego zapału prowadzącego do nieustającego headbangingu. Wystarczy posłuchać takich numerów, jak „Howl from the Coffin” czy też „Ungodly Warlock” i „Jaws of the Unknown”, by od razu przypomniała się najmocniejsza era Necrophobic z czasów „Darkside”. – To bardzo miłe spostrzeżenie! Dzięki. Kiedy tworzy-liśmy muzykę na demo, ciągle powtarzaliśmy, że powinniśmy zostać po właściwej stronie 1990 roku, nie biorąc pod uwagę płyt nagranych po tym okresie. Na „Vampire” postanowiliśmy czasami skorzystać z naszego blackmetalowego zaplecza, które obaj mamy wraz z gitarzystą. Kiedy mieliśmy po 14-15 lat, nie słuchaliśmy oldschoolowego death metalu, skupiając się raczej na Emperor, Dark Funeral i Mayhem, itp. Przypuszczam, że melodyjne elementy w „Howl from the Coffin” i „Ungodly Warlock” mają to specyficzne szwedzkie brzmienie, zwłaszcza w refrenie tego drugiego. Ten riff to tak naprawdę takt zaczerpnięty z Impiety, cały czas powtarzany. Tyle w temacie wpływów Necrophobic… C Ale z innych wpływów już tak łatwo się nie wywiniesz, bowiem w gitarach czuć ducha Morbid Angel z okresu demo „Abominations of Desolation”, Possessed „Seven Churches”, a w akustycznym początku „The Fen” nawet Immortal z czasów „Battles in the North”. W ogóle to jakie zespoły sprawiają, że krew w twoich żyłach płynie o wiele szybciej? – Na pewno masz do tego dobre ucho. Cholera, przecież

powinieneś mieć! Jak każdy chyba wywnioskuje z twojej analizy, to Vampire jest dobrze zorganizowanym b a ł a ga n e m ws z ys t k ie go, c o lub i l i ś my s ł u ch a ć i darzyliśmy szczerym uwielbieniem przez ostatnie 30 lat w metalu. Żebyś miał wyobrażenie, czego na co dzień słucham, to wczoraj katowałem Mortuary Drape i Cultes des Ghoules, teraz, podczas wywiadu w tle leci Winterfylleth, a dzisiaj wcześniej słuchałem Von, Trelldom, Thornspawn, Dismember i Temple of Baal. Połącz to wszystko, a dostaniesz… coś naprawdę fajnego, na czym powinienem osadzić kolejny zespół. Dobrze uchwyciłeś tę ideę, w „Vampire” jest dużo zespołów wirujących wewnątrz. Słychać również zespoły, których muzyka towarzyszyła nam na próbach podczas pisania materiału, czyli Morbid Angel, Sarcofago, Possessed, Blasphemy, Sodom, Bathory, Mercyful Fate, Autopsy, Master’s Hammer, Nifelheim i Slayer. Zmiksuj to wszystko i dostaniesz… C Repulsion połączony z Bathory. Ha, ha, ha… Jak wspominasz występ mistrzów gore w Oslo i ich zaproszenie do wspólnego wykonania „The Reaper” Bathory? – To była wspaniała noc! Kiedy grał Repulsion, stałem w tłumie pod sceną, wiedząc, że w każdej chwili mogą zaprosić mnie na scenę. Byłem zdenerwowany jak diabli, mimo że byłem całkiem pijany. O mało nie wybiłem zębów Scottowi Carlsonowi, kiedy obaj próbowaliśmy dopasować statyw na mikrofon do mojego wzrostu. Ludzie, którzy następnego dnia spędzali z nim czas w Sztokholmie mówili, że jego usta wyglądały, jakby wstrzyknął sobie botoks. Zresztą z wykonania „The Reaper” mam bardzo mgliste wspomnienia. Scottowi i Mattowi Olivo spodobała się moja koszulka horroru „Zombie Flesh Eaters”, więc opowiedzieli mi, jak obaj wzięli udział w tej scenie na „plaży krwi” na początku lat 80-tych. Zajebiście! C Mocną stroną „Vampire” są również twoje wokale. Swoim zaangażowaniem, gorliwością i gardłowymi modulacjami tworzysz odrębny instrument, mając prawie taką samą melodyczną jakość, jak Quorthon. – Śpiewanie w Vampire jest bardzo ekspresyjnym i emocjonującym doświadczeniem. Z twojego opisu wynika, że z podobną intensywnością dochodzi do odbiorców. C Wspomniałeś, że nigdy nie zwracałeś większej uwagi na klasyczny szwedzki death metal z początku lat 90-tych. „Za dużo groove, za mało atmosfery” – jak to już kiedyś powiedziałeś. Za to wasze muzyczne korzenie wywodzą się drugiej fali black metalu, która przetoczyła się przez Skandynawię w pierwszej połowie lat 90-tych. Jaka była twoja reakcja, gdy w Norwegii blackmetalowa zawierucha doprowadziła do podpaleń kościołów i morderstw? – Kiedy to wszystko się działo, nadal byłem dzieciakiem, który niedawno odkrył Slayer i spoglądał na ten straszny i niebezpieczny zespół, który nazywał się Entombed. Pamiętam, jak w mtv w 1994 roku zobaczyłem Ihsahna z Emperor, a kiedy w sklepach pojawiło się „chałupnicze” wideo Immortal, zdałem sobie sprawę, że to nie są zwykłe błazeństwa w stylu Kiss, kryjące się za czarno-białymi twarzami. Pierwszym blackmetalowym nagraniem, jakie usłyszałem było ep Dark Funeral. Brzmiało dla mnie bardzo chaotycznie i gwałtownie, ale mimo to dziwnie melodyjnie. Podejrzewam, że to, iż nadal ciągle słucham black metalu spowodowane jest chęcią natychmiastowego odtworzenia fascynacji czymś, co tak naprawdę nie jesteśmy w stanie pojąć. C Dlatego przez wiele lat zdzierałeś gardło w blackmetalowym The Legion. Dlaczego się rozpadliście? – Ogólne zmęczenie materiału i wyczerpanie twórcze. C Mam nadzieję, że przyszłość będzie przychylniejsza dla Vampire. Macie więcej muzyki i koncertów w przygotowaniu? – Miejmy nadzieję, że Century Media pomoże nam w dotarciu do nowych słuchaczy i ewentualnie wyśle nas na jakąś trasę. To jest to, czego oczekuję po wytwórni takiej wielkości i reputacji. Co do albumu, w szczególności, mam nadzieję, że ludzie z dobrym gustem muzycznym docenią go za to, jaki jest naprawdę. Jesteśmy całkiem pokorni odnośnie tego, co oznacza wydanie płyty w dzisiejszych czasach. Więcej muzyki? Oczywiście, jednak spróbujmy przetrawić to, co jest obecnie podane. C dyskografia: Vampire – demo ‘12 [Ljudkassett] Vampire – cd ‘14 [Century Media]

53

www.vampireofficial.com C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

a ich jedyną lekturą są biografie seryjnych morderców. Jak dla mnie takie podejście jest zbyt infantylne i jednowymiarowe. C


☞ 777 – Diaboli Perfectum! Ku chwale płomieni!

666 – Blisko absolutu, jednak momentami brakuje tego „czegoś”. 555 – Warto mieć na półce, ale musem nie jest.

444 – Typowy średniak, po którego można sięgnąć, gdy nie ma się czego słuchać. 333 – Ni ziębi, ni grzeje, jednak nadal czuć ciąg w dół.

222 – Nadal nuda, panie, nuda, ale widać światełko w tunelu. 111 – Dno i metr mułu, a do tego śmierdzące wodorosty. ABIGOR „Supreme and Immortal is the Art of the Devil” ep ‘13 [Avantgarde Music] Twórcy obłędnie długich tytułów i bestialsko chaotycznego black metalu z Abigor w ramach suplementu do ostatniej płyty studyjnej lub może jako przedsmak nowego dzieła postanowili uraczyć słuchaczy krótką formą wydawniczą zrealizowaną na jedynym słusznym nośniku. Dziś, gdy winyle wracają do łask i stają się dla wielu fanów muzyki wręcz snobistycznym fetyszem nikogo chyba nie dziwi fakt, że w ostatnich latach wydawnictwa takowe ukazują się bardzo często. Nowa siedmiocalówka Abigor to tylko dwa nowe niszczące hity, gratka dla kolekcjonerów, lecz przede wszystkich jest to porcja muzyki naprawdę interesującej utrzymanej w stylu ostatniego dużego albumu Austriaków. Numer tytułowy to praktycznie zero zaskoczenia, dość wyraźnie zaznaczony riff stanowiący podstawę motywu przewodniego, odrobina melodii i rozdarta chaotyczna gra całego szalonego instrumentarium, czyli muzyka, do której Abigor swoich wiernych fanów już przyzwyczaił. Pewnym, co prawda bardzo nikłym, ale jednak novum jest tu fakt, że w muzyce tej jest dziś naprawdę spora doza melodyki. Właściwie cały czas gdzieś na dnie każdego riffu słychać, że pozornie prosta i toporna gra wcale nie jest tym, czym wydaje się być na początku. Drugi numer, czyli „Soil of Soul” to w zasadzie kontynuacja drogi, jaką zespół obrał na utworze tytułowym, cały czas chaotyczne, nadal przewrotnie melodyjne i chorobliwie dzikie granie spod znaku black metal. „Supreme…” to ledwie dwa premierowe numery, lecz już dziś bardzo chętnie zapoznałbym się z lp Abigor, który byłby rozwinięciem pomysłów z ep, a pojawił się także nakładem Avantgarde pod równie długim mianem „Leytmotif Luzifer, the 7 temptations of man”. (444/555 – Wiesław Czajkowski) C AJUNA „Prisoners of the Sun” cd ’13 [Quality Steel] Razem z recenzowanym gdzieś dalej King Fear dostałem również krążek zupełnie nieznanego mi zespołu Ajuna. Przyznam, że podobnie jak oprawa graficzna wspomnianego wyżej niemieckiego zespołu i w tym wypadku wytwórnia stanęła na wysokości zadania. Jak się okazuje, Ajuna pochodzi ze stolicy Danii i reprezentuje posępną (nie mylić z depresyjną) odmianę atmosferycznego black metalu (czy może nawet post-black metalu). Jednak do ww. klimatów Duńczycy postanowili dorzucić również kilka innych patentów lekko zahaczających o inne gatunki (głównie przoduje w tym wokal). Dlatego o ile muza brzmi dobrze, to tylko wtedy, gdy wokaliz nie ma. Doskonale to słychać np. w drugim utworze. Generalnie, analizując muzyczną całość można odnieść wrażenie, że Ajuna ciągnie (powoli) momentami w kierunku post blackmetalowym. Co, u mnie, akurat działa na plus, jeśli ruszą mocniej w tym kierunku, kto wie, może kolejny album bardziej mi się spodoba. A na razie – średnio... (444 – W.A.R.) C AKROTHEISM „Behold the Son of Plagues” cd ’14 [Odium] Odium Records poczyna sobie coraz śmielej, a za sprawą takich perełek, jak album Greków podejrzewam, że bardzo szybko zyska uznanie szerokiego grona fanów. Szczerze mówiąc, wiedząc skąd pochodzi kapela spodziewałem się raczej starogreckiej szkoły grania, dlatego też muzyczna zawartość tej płyty była dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Akrotheism z miejsca zwalił mnie z nóg swoją intensywnością i klimatem. Na słuchacza wylewa się tsunami wściekłości i agresji zdominowane przez blasty, co w gruncie rzeczy jest mylące, bo ten album to nie tylko furia, ale też całe pokłady genialnej atmosfery zionącej autentyczną ciemnością. Skoro już o tym mowa, to liturgiczny charakter muzyki po prostu wywołuje ciary na plecach, te melodie, te chorały, okultystyczne nawiązania nie tylko w tekstach, ale i samej muzyce, całościowo tworzą piekielny klimat. Już przy pierwszym odsłuchu zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko jest tu wyłożone na tacę i, aby zgłębić tajemnice trzeba poświęcić temu albumowi wiele czasu. Niepojące są to dźwięki, zaskakujące licznymi zmianami swojego charakteru, ale przez to niesamowicie intrygujące, a wręcz hipnotyzujące i oczarowujące. Bezlitosny i jadowity album, a jednocześnie z każdym tonem rozwijający skrzydła, a tym samym wymagający od słuchacza całkowitego skupienia na tym, co się właśnie dzieje. Grecy z niebywałą łatwością i gracją żonglują nastrojami, przechodząc między nimi naturalnie wybudzając tym samym zachwyt u słuchacza. Świetna, duszna płyta wykorzystująca masę elementów, mamiąca wieloma wątkami i deseniami. Warto znać. (777 – Tymothy) C ALFAHANNE „Alfapokalyps” cd ‘14 [Dark Essence] Nie wiem, czego to była reklama/zapowiedź, ale na pewno zamieszczona pod koniec lat 90-tych w którymś z numerów „Novum Vox Mortis”, głosząca, że coś sprawi, iż cukier w herbacie zamieni się w amfetaminę, a znaczki pocztowe nasączą się LSD. Już po pierwszym przesłuchaniu „Alfapokalyps” od razu otworzyła mi się reminiscencyjna zapadnia w mózgu, przywołując ten slogan reklamowy, jakby idealnie skrojony pod debiut Szwedów, którzy tak do końca muzycznymi żółtodziobami nie są. Alfahanne to zastrzyk z adrenaliny i sztachnięcie się tlenem na 30.-35. kilometrze maratonu, kiedy biegacza dopada „ściana”, to coś niesamowicie energetycznego na dobry początek dnia, o wiele lepsze niż kawa z 666 łyżeczek arabiki. Pożywna mieszanka black metalu, punka, klasycznego rocka, nowej fali („Rocken Dör”) oraz gotyku, ale nie w zniewieściałej formie, a brudnej i nieokrzesanej prosto z Necromorbus Studio. Jednym z prowodyrów całego zajścia jest Pehr Skioldhammer aka bardzo dobrze znany Pehr Larsson z Vinterland

54 C 7g C nr 36 C 01/2014

oraz Maze of Torment, a także Fredrik Sööbergm, który koncertowo wskrzesza Vinterland na basie. Gościnnego upgrade’u użyczyli „Alfapokalyps” Hoest (Taake), Niklas Kvarforth (Shining) i V’gandr (Helheim), więc nie zdziwię się, jak nie doczytacie tej recenzji do końca, bo już te lokomotywy sprzedażowe wystarczą Wam za pełną rekomendację. Idąc jednak nomenklaturą komentatorów piłki nożnej, same nazwiska nie grają, ale tutaj na szczęścię głośny skład poszedł w parze z jakością gry. Image czterech awanturników z Alfahanne to prawdziwy punkrockowy kotlet siekany, idealnie pasujący do różnorodności tych dziesięciu utworów nafaszerowanych burzliwymi emocjami, wyśpiewanymi w języku szwedzkim. Na „Alfapokalyps” znalazła się z pozoru bardzo prosta muzyka, jednak bardzo złożona, bo cały czas lawirująca między różnymi wariacjami gatunkowymi oraz idąca w odmiennych kierunkach. Jest brzydko, szorstko i brudnie dzięki blackmetalowej surowości i punkowej postawie, a jednocześnie melodyjnie, dzięki korespondowaniu z klasycznym rockiem oraz nowofalowym uspokojeniom i nieśmiałym wycieczkom w gotyckie klimaty, ale nie tym spod znaku wydawnictw Morbid Noizz czy Massacre Records. Alfahanne w języku szwedzkim oznacza samca alfę, a wiadomo, że taką pozycję u zwierząt osobnik osiąga na drodze walki, często krwawej. Dzięki „Alfapokalyps” Szwedzi na pewno przegryzą się przez stado innych kapel. (555/666 – ManieK) C ANTHEM „Phosphorus” cd ‘14 [Mad Lion] Kiedyś ktoś powiedział, że Hate było takim zajebistym polskim Deicide. Co się stało później, to wszyscy wiemy. Lukę w tego rodzaju graniu, na szczęście, wypełniło poznańskie Anthem. Na szczęście też nie jest to zwykłe „rżnięcie” z klasyków smolisto-diabelskiego death metalu, ale porządna dawka oryginalnego, jak na tego rodzaju granie, death metalu. „Phosphorus” jest solidnym pierdolnięciem. Solidnym, bo na prawie godzinny album weszło dziesięć kawałków. I tak, od samego początku mamy do czynienia z utworami szybkimi i bardzo szybkimi, zwalniając tylko na chwilę w „Modlitwie Beliala”. Po krótkim perkusyjnym wstępie Anthem zasypuje nas lawiną riffów, od klasycznego deathmetalowego łomotu, po bardziej rytmiczne wstawki, jak choćby w „Kadath”. Jak dla mnie niekwestionowanym numerem jeden z tej płyty jest „Czarna Ziemia”, lekko bujającym wejściem po to, aby po chwili przejść w blasty. Riffów na tej płycie jest od cholery, bo i długość kawałków oscylujących w okolicach pięciu minut pozwala na częste zmiany temp i motywów. Czuć tu zewsząd Amerykę. Ale nie tą krwawą spod znaku Cannibal Corpse, ale bardziej tą Deicide'owską czy nawet a'la Malevolent Creation. Zaskoczeniem może być to, że wszystkie utwory są w naszym pięknym rodzimym języku, co nie zmienia faktu, że Vivi Anną Jantar nie jest i trzeba się nieźle napocić nad ich zrozumieniem. Całość dopina dobre, mocne brzmienie, co w death metalu jest raczej kwestią pierwszorzędną. Mnie się tej płyty słucha bardzo dobrze i takie zgrzyty, jak dosyć sztuczne brzmienie stóp, czy niezbyt wyrafinowane solówki nie są w stanie popsuć tego wrażenia. (555/666 – Joseph) C

Zdupydoryja wypuściło swojego drugiego długograja i trzeba przyznać, że ciężko będzie przebić tę płytę. I to nie dlatego, że ostatnimi czasy polska scena grindcore jest słaba, jak nasza reprezentacja w piłce kopanej, ale dlatego, że ta płyta to niesamowita petarda! Podstawowym problemem poprzednich wypocin wrocławiaków było brzmienie, które było... no właśnie, z dupy. Tu sytuacja ma się zgoła inaczej. Ilość syfu została ograniczona do niezbędnego minimum, za to klarowność i moc brzmienia walą po pysku aż miło. Jako że to grindcore w starym punkowym stylu, to, co do długości nie ma co przesadzać i wszystkie kawałki kręcą się gdzieś w okolicach dwóch minut. „Degenerate” składa się z samych petard, poprzetykanych różnymi smaczkami. Od początku i praktycznie do końca prowadzi nas alkoholowa historia pewnego pana, który to próbuje zapić się na śmierć. W międzyczasie Ass to Mouth wypijają jednego szota za dużo, chcą być ciągle najebani i zjarani (doza rock’n’rolla w tym kawałku pokazuje, jak płynnym gatunkiem może być grindcore), widzą martwego Kaczyńskiego (zbieżność zdarzeń i nazwisk przypadkowa) i uważają, że ryjbuk zastępuje nam prawdziwe życie. Qboot znany niegdyś z Toxic Bonkers jako wokalista sprawdza się bardzo dobrze. Gitary grają oldschoolowe riffy, perka rżnie i całość zgrabnie idzie do przodu. Do tego bardzo wymowna okładka, obok której żaden „prawdziwy” Polak nie może przejść obojętnie. Powiem szczerze, że oczekiwałem kolejnego materiału Ass To Mouth z fajnymi kawałkami, ale zjebanym brzmieniem. Numery są fajne, a brzmienie dobre. Jeśli żaden cud nad Wisłą się nie wydarzy, to będzie to grindowa płyta roku. (666 – Joseph) C AUSTRALASIA „Vertebia” cd ’13 [Immortal Frost] Kiedy w ubiegłym roku otrzymałem od Giana pierwsze wydawnictwo Australasia zatytułowane dość tajemniczo "Sin4tr4", kompletnie nie wiedziałem, co ma z tym zrobić. Z jednej strony materiał urzekał prostotą i tajemniczością, a z drugiej trochę odrzucał prymitywną formą. Cóż, jako zwolennik ostrej jazdy może powinienem negować delikatne melodie? Gdy posłuchałem najnowszej propozycji ww. i jego Australasia, zrozumiałem jak bardzo się myliłem. Ów twórca po prostu żyje w innym, wręcz doskonałym świecie, gdzie magia dźwięku maluje niewyobrażalne obrazy. Dopiero teraz, gdy po raz może setny słyszę dźwięki rozpoczynającego album „Aorta“ zaczynam rozumieć „co autor miał na myśli“. Wspaniałe połączenie shoegaze, post-metalu, post-rocka, a nawet elementów ambient doskonale uzupełnione przez delikatny głos Miny Carlucci to recepta na wszelkie dołujące elementy tego świata. Pewnie niełatwo będzie można znaleźć tę płytę w naszym kraju, ale jeśli Wam się to uda, wierzcie mi, często będziecie do niej wracać. (555 – W.A.R.) C BHAGAVAT „Anunciazione” cd ’13 [Unlight] Zacznijmy od tego, że Unlight to sublabel francuskiej Drakkar. Zawsze mnie zastanawiało, po co powoływać sublabel i wydawać ten sam gatunek co „parent label”. Może dlatego, że wstyd byłoby wydać Bhagavat pod szyldem Drakkar? Aż tak tragicznie nie jest. Ale dobrze też nie. Włosi łupią solidny black z wykorzystaniem deathmetalowych elementów. Jednak ponad przeciętność chłopaki nie wychodzą. Tysiące innych zespołów ograło przed nimi większość patentów i pewnie drugie tyle w przyszłości zagra podobnie. Praktycznie na płycie nie znalazłem niczego wybijającego się ponad szarzyznę. Nie sądzę, aby ten zespół przetrwał długo. A już zwłaszcza z taką nazwą. Ha, ha, ha… Ponad 40 minut jałowego, wtórnego grania dla... samego grania. (222 – W.A.R.) C

ARCH ENEMY „War Eternal” cd ‘14 [Century Media] Nie ma co walić ściemy, w Arch Enemy od początku wbijałem wielgachny gwóźdź obojętności, dlatego też dwa lata temu obleciało mnie odejście Christophera Amotta. Tak samo, jak tegoroczne uszczuplenie składu o wieloletnią frontmankę Angelę Gossow, której odmaszerowanie z szeregów Arch Enemy równano z wycofaniem się Tarji Turunen z Nightwish. Z jej 14-letnią spuścizną i hiperoczekiwaniami fanów musiała zmierzyć się Kanadyjka Alissa White-Gluz, doskonale znana z deathcore’owego The Antagonist, która wprowadziła do zespołu o wiele więcej agresji, tak jakby za jednym razem chciała zdmuchnąć i przyćmić wokalny dorobek o 11 lat starszej Angeli. I nie trzeba wiedzieć, z jakiej kapeli wywodzi się Alissa, żeby od razu rzuciła się na uszy jej core’owa maniera. Zresztą sama twierdzi, że chce otworzyć całkowicie nowy rozdział w Arch Enemy, potężny i zróżnicowany, ale z poszanowaniem legionów fanów kochających klasyczny Arch Enemy, zapowiadając również, że maniacy muszą spodziewać się ogromnego ładunku czystego, pieprzonego metalu. – Największym wyzwaniem jest dla mnie utrzymanie ciągłego poprawiania i ulepszania każdego aspektu kompozycji i aranżacji. Zawsze poszukiwałem idealnej piosenki Arch Enemy. Kiedy zakładałem ten zespół w 1995 roku, miałem wizję, aby stworzyć najbardziej melodyjny, a jednocześnie ciężki zespół na świecie, a personalne zmiany były potrzebne, żeby przetrwać i iść dalej – mówił przed nagraniem „War Eternal” Michael Amott i słowa dotrzymał. Miejscami jest naprawdę ciężko i nowocześnie, jak w brutalnym, jak na Arch Enemy, „Down to Nothing”, jakby przestrzegającym przed agresywniejszą przyszłością zespołu, a w „On and On” są nawet Slayerowskie trawestacje. Jednak, jak na melodyjny death/thrash metal przystało z aptekarskim opanowaniem heavymetalowych gitar nie zabrakło chwytliwych hiciorów, które bardzo szybko staną się koncetowymi evergreenami, jak „War Eternal” czy „Time is Back” wzbogacony orkiestracjami, a także swoistych ukłonów w przeszłość vide „Never Forgive, Never Forget” i „No More Regrets” oraz instrumentalnego zamykacza w postaci bardzo ciężkiej, a mimo wszystko przyjemnie brzmiącej ballady „Not Long for this World”. (555 – ManieK) C

BLACK ALTAR „Suicidal Salvation” cd ’13 [Darken Than Black] W zeszłym roku Shadow uraczył nas aż dwoma wydawnictwami z logiem BA. Dwa bardzo udane, jak na mój gust, chociaż „SS” jednak leży mi odrobinę bardziej niż recenzowany w poprzednim numerze split. Słuchając najnowszych kompozycji, czuć siłę w dźwiękach, mocarne riffy pełne nienawiści, ale nie tylko, bo równocześnie emanują złowieszczą aurą przesyconą mrokiem, a wszystko to skąpane w splendorze. Słychać, że ten materiał od wcześniejszych jest zdecydowanie bardziej monumentalny i podniosły, żeby nie powiedzieć epicki, ale bez zbędnej plastikowej pompy. BA trzyma się cały czas konwencji klasycznego black metalu, która na „SS” wydaje się jeszcze bliższa Shadowowi niż było to wcześniej. Posłuchajcie, jak te klawisze świetnie współgrają z gitarami i wokalami, a wszystko to razem tworzy potężny monolit, który kojarzy się z najlepszymi blackmetalowymi albumami przełomu XX i XXI wieku. Mimo to, nie tkwi on w przeszłości i w niej nie tonie, tylko wykorzystuje to, co najlepsze w klasyce, jednocześnie inkorporując do niej nieco nowocześniejszego podejścia do blackmetalowej materii. Razem tworzą bardzo zwarty materiał, który nie ma słabych punktów, niszczy słuchacza zarówno brutalnością i agresją oraz wciąga w otchłań piekielną atmosferą. Potężne i klarowne brzmienie robi swoje, nie wyobrażam sobie, aby sound był inny, bo ten doskonale podkreśla walory płyty, jej moc i siłę uderzeniową. Całość dopełnia klimatyczna oprawa graficzna. Myślę, że nie ma już nikogo, kto miałby coś do BA i jego kreatora, jak to bywało w przeszłości. Taką muzyką Shadow pozamykał gęby wszystkim adwersarzom. (777 – Tymothy) C

ASS TO MOUTH „Degenerate” cd ‘14 [Selfmadegod] Jebnęło, to jebnęło! Ale ten temat trzeba podrążyć głębiej, bo

BLUT AUS NORD / P.H.O.B.O.S. „Triunity” cd ‘14 [Debemur Morti] Protoplaści francuskiej blackmetalowej awangardy po niezbyt ciepło


przyjętych albumach z serii „777” nie zamierzają składać broni. Czerwiec 2014 roku przynosi nam nowy materiał tegoż trio tym razem w formie krążka dzielonego z ekstremalnie doomowo-inustrialnym P.H.O.B.O.S. Na początek trzy numery, jakie serwuje nam Blut Aus Nord. Już otwierający wydawnictwo „De Librio Arbitrio” to, mam takie wrażenie, dowód na to, iż Francuzi nadal tkwią w artystycznej stagnacji. Mocny transowy riff, pulsujące połamanym tember tętno, ciekawy klimat, ale tak naprawdę nie jest to nic, czego zespół ten nie prezentowałby już wcześniej. Ot, może tym razem Blut Aus Nord lokuje się w dźwiękach bardziej gitarowych, bardziej klasycznych, jeśli można tak rzec. Brakuje mi w tym graniu wizjonerstwa, jakie cechowało tę ekipę przed laty. Trzy numery prezentowane na splicie, to, owszem, kompozycje bardzo dobre, lecz ani trochę zaskakujące. Po zespołach, które przecierały szlaki dzisiejszej awangardzie oczekiwać można i należy zdecydowanie więcej. Tym, co moim zdaniem w premierowej porcji muzyki z obozu Blut Aus Nord zasługuje na uwagę jest wspomniana już niesamowita transowość tego materiału. Ciężkie gitary płyną wolno, melodyjno-miażdżącym tempem, urzekają i hipnotyzują. Zespół ten stał się dziś zbyt przewidywalny i trochę wypadł z głównego toru, jakim poruszają się dzisiejsi giganci sceny. Co będzie dalej czas pokaże, ale materiał z „Triunity” ma w sobie coś tak dalece niepokojącego, że właściwie można się po nich spodziewać wszystkiego zarówno płyty bardzo dobrej, jak i odgrzewanego kotleta. Pożyjemy, zobaczymy. Drugą cześć splitu objął w posiadanie P.H.O.B.O.S. Jednoosobowy projekt, który ma na koncie już trzy albumy długogrające. Przyznam, że spotkałem się z P.H.O.B.O.S. po raz pierwszy i jestem pozytywnie zaskoczony, choć zaznaczyć tu trzeba, że jest to muza dla zdecydowanie otwartych głów. W przeważającej większości industrialne brzmienia, jakie proponuje P.H.O.B.O.S. nie są dla wszystkich, ale docenić należy kunszt, z jakim zostały ukute oraz bardzo dziwny klimat jakim zioną te nagrania. Minimalistyczne połączenie industrialu z drone, odrobiną przesterowanych noise/ doomowych gitar może się podobać, lecz podkreślam raz jeszcze, że jest to muza dla amatorów takiego właśnie hałasowania. Dla mnie bardzo strawna w swej niestrawności, a czy spodoba się innym zjadaczom czarnego chleba nie ręczę. Podsumowując, split ten ani nie rozczarowuje, ani też nie spełnia wszystkich pokładanych w nim nadziei. Jest dobrą propozycją dla fanów obu projektów i poszukiwaczy brzmień z pogranicza alternatywy. Na zakończenie wspomnieć muszę o doskonałej okładce, jaką na to wydawnictwo przygotowała polska artystka Katarzyna Urbanek, której unikalny styl bardzo dobrze koresponduje z dziwno-niepokojącym klimatem splitu. (444 – Wiesław Czajkowski) C CULT OF FIRE „Ascetic Meditation of Death” cd ‘13 [Iron Bonehead] Jeszcze na dobre nie opadł kurz po debiutanckim „Triumvirat” (2012), a Cult of Fire na koniec listopada ubiegłego roku zaatakował kolejną odsłoną, która przynosi wyczuwalne zmiany. Jakże miałoby być inaczej, skoro Czesi wraz z trzecim materiałem, ponownie zmienili logo. Nowy szyld, jak i teksty, nie są już zapisane w alfabecie wiedźm, a w sanskrycie, starożytnym języku indoaryjskim, w którym spisano większość religijnej i filozoficznej literatury indyjskiej, wciąż używanym w ceremoniach religijnych hinduizmu. I chociaż Cult of Fire podczas koncertów wciąż bluźnierczo przywdziewają stroje Nazarenos, to spiczasto zakapturzona postać wyparowała z logotypu na rzecz Kali (po sanskrycku „czarna”), która jako Kalarati „czarna noc” stanowi mityczne ucieleśnienie mocy egzystencjalnej, w czasie stwarzania świata lub jego niszczenia przysłaniająca wszechświat. Hinduska bogini czasu i śmierci, pogromczyni demonów i sił zła, a jednocześnie krwiożercza postać zagościła również na froncie okładki, pociągając za sobą muzyczną reorientację. Już w pierwszym „Samhara Raktha Kali” zostaje wprowadzona egzotyczna, dalekowschodnia, a przede wszystkim indyjska melodyka gitar na dobre wyeksponowana w ostatnim na płycie, a jednocześnie najbardziej nastrojowym „Burned by the Flame of Divine Love”. Jednak te dwa utwory to nie jedyne „złagodzenie” oblicza Cult of Fire, ponieważ drugi na liście „On the Funeral Pyre of Existence” został nieśmiało wzbogacony klawiszami w tonie retro psychodelicznego rocka, następujący po nim „Shava Sadhana" jest kompletnie owładnięty wokalnymi deklamowanymi frazami, więc w tym kontekście klawisze o brzmieniu pianina w kolejnym „Kali Ma” wcale nie dziwią, podobnie jak przedostatni „Khanda Manda Yoga” z egzotyczno-rockowym drivem. Czesi ewidentnie się rozwinęli, jeszcze bardziej umelodyjnili swoją blackmetalową eklektyczność, jednak gdzieś w tym wszystkim zatraciła się piekielna black/thrashmetalowa bezpośredniość z „Triumvirat”. Mimo że tego ognia z „jedynki” bardzo mi tutaj brakuje, to Cult of Fire nadal jest zespołem, który solidnie przyciszył salwy śmiechu na temat czeskiego black metalu. Przedstawiciele Kultu Ognia zza południowej granicy nadal niczym hiszpańscy Nazarenos podczas procesji Wielkiego Tygodnia przywdziewają zakrywające ciało od stóp do głów kolorowe habity zwieńczone u samej góry nakryciem głowy ze sztywnym, spiczastym kapturem. Jego stożkowaty kształt skierowany jest ku niebu, miejscu zbawienia, do którego winien podążać każdy chrześcijanin. Niektórzy uważają, że spiczasty kaptur to element stroju z czasów Świętej Inkwizycji, którego noszenie było wówczas jedną z form odbywanej pokuty. Blackmetalowy kaptur Cult of Fire jest teraz skierowany na hinduizm, i coś czuję, że u niektórych Czesi będą musieli za to srogo odpokutować. Aż do XIX wieku zbójecka i mordercza kasta thagów składała Kali rytualne ofiary z ludzi, a „Ascetic Meditation of Death” jest trochę takim daniem gardła pod nóż. (555 – ManieK) C CYNIC „Kindly Bent to Free Us” cd ‘14 [Season of Mist] W 1999 roku Paul Masvidal i Sean Reinert założyli Æon Spoke, żeby swobodnie poodjeżdżać w rejony alternatywnego i progresywnego rocka, który na całego opanował Cynic 15 lat później. Oczywiście bardzo dobrze sprzedający się „Traced in Air” (2008), po części z powodu wielkiego głodu wynikającego z aż 15-letniego rozbratu ze studyjnymi dokonaniami Amerykanów oraz będąca kompletnym nieporozumieniem ep „Re-Traced” zapowiadały, że autorzy przełomowego „Focus” przearanżowali wszystko na czasami nieznośną lekkość bytu, jednak to ep „Carbon-Based Anatomy” i wspomnieniowa kompilacja „The Portal Tapes” były materiałami, które najbardziej przekonały mnie do nowej twarzy Cynic. Niestety, facjata „Kindly Bent to Free Us” jest jakby pacnięta na odczepne, bez żadnego punktu zaczepienia, myśli przewodniej, jakby zawiłe trio z Miami było przekonane o swoim mocnym statusie, że cokolwiek nie nagrają to estyma „Focus” i tak to pociągnie. Za świetnie skomponowaną okładką kryje się aksamitny, progresywny rock przemieszany z przyjemnym jazz fusion, w którym bardzo wiele znajdą dla siebie fani Porcupine Tree i The Pineapple Thief z wreszcie bardzo dobrze weksponowanym basem Seana Malone’a. I naprawdę wyszłaby z tego bardzo dobra nastrojowa płyta z leciutkim i aromatycznym podejściem do rytmicznej i melodyjnej alchemii progresywnego rocka i bezbolesnego jazzu, gdyby był to album w pełni instrumentalny, ponieważ miaucząco-łkająca

barwa wokalu Masvidala jest mocno irytująca. Leciutka improwizacja sekcji rytmicznej w akompaniamencie syntezatorów w tytułowym utworze, piosenkowy „Infinite Shapes” czy instrumentalny przerywnik w „Moon Heart Sun Head” na dobre przekonują mnie, żeby dorwać kiedyś wersję „Kindly…” bez mięciuchnego śpiewania Musvidala. Premiera płyty miała miejsce 14 lutego i rzeczywiście mogłaby spokojnie sączyć się gdzieś w tle podczas kolacji we dwoje, jednak jęczący wokal mógłby zrodzić podejrzenia u kobiet, że po drugiej stronie stołu siedzi pan ciepły. Zresztą Masvidal i Reinert zrobili na początku maja coming out, więc cieplusi klimat nie dziwi. (333/444 – ManieK) C DEMONIC SLAUGHTER „Downfall” cd ‘13 [Pagan] Industrialno-mechaniczny, zimny wstęp w postaci ohumanizowanego „Ordeal” wprowadza w blackmetalowe czeluści czwartego już albumu lubelskiego Demonic Slaughter – ponownie w barwach nowego wydawcy. Za prawie wszystkie wisielcze sznury nadal pociąga niezmordowany Xaos Oblivion, więc eksploratorzy podziemnego, rodzimego black metalu nie powinni być zawiedzeni. Rodzimego, a jednak zagranego o wiele bardziej pod szwedzki kanon, a nie norweski, jak zapowiada Pagan Records, rzucając na wiatr hasłami Mayhem, 1349 i Urgehal. Na upartego w sposobie prowadzenia wokalu przez XO da się wyczuć inspirację Attilą Csiharem, a intensywność taśmowej zawieruchy można podciągnąć pod blackmetalową naparzankę z pierwszych płyt norweskich datowników, jednak demoniczna rzeź bazowo odbywa się w imię szwedzkiej blackmetalowej sieczki, co doskonale udowadniają intensywnie nasycone swoją gwałtownością „Labyrinth of Lost”, „Dark Matter Constelation” i „Lightbringer – The Architect”. Już po tych trzech pierwszych utworach zespół zaczyna powoli męczyć bułę, ale w odpowiednim momencie przychodzi punkt zwrotny, a zarazem oddech za sprawą polskojęzycznej „Martwej Ciszy”, w której należałoby jednak dopracować technikę śpiewania czystszymi wokalami. Utrzymanej w od razu wyczuwalnej, wolniejszej tonacji niż poprzednia trójca. Po tym wyróżniającym się wytchnieniu Demonic Slaughter ponownie wraca na szybkie tory blackmetalowej zagłady, która po wypluciu „Darkness” oraz „Planet of Doom” trzyma się trochę za bardzo jednostajnej kanwy. Jednak znów pojawia się przełomowy moment dzięki „Cold and Haunted”, wieńczącemu dzieło, i jego urozmaiceniem melodyjnie rozbujanych gitar. Jest takie opowiadanie Anatola France’a – „Procurator Judei”. I w nim Poncjusz Piłat nie może po siedemnastu latach przypomnieć sobie Chrystusa. Ja, po kilkunastu przesłuchaniach „Downfall” mogą sobie przypomnieć jedynie „Martwą Ciszę” i „Cold and Haunted” dwóch odmieńców z tej blackmetalowej, na wskroś homogenicznej naparzanki. (444 – ManieK) C DESCEND „Wither” cd ’14 [Inverse] Po trzech latach możemy ponownie włączyć do posłuchania pełny album sztokholmskiego Descend wpisanego w ramy melodyjnego, progresywnego death metalu. Wbrew tytułowi tego krążka materiał tchnie siłą, energią i całą gamą smacznych pomysłów. Otwierający „Confined by Evil” od razu podnosi nasze uszy na baczność za sprawą wielowątkowej melodii i niezwykłej kombinacji riffów okraszonej dobrymi akcentami sekcji rytmicznej. Czysty w swej brutalności wokal, kanonada bębnów i warczące gitary sprawiają, że mamy wrażenie porywania nas przez wir i szalony nurt dźwiękowej zawieruchy. Od razu ma się pewność, że będzie to dobry album. Kolejny „The Rancorous Paradigm” podgrzewa atmosferę za sprawą zapamiętywalnej, ciężarnej melodii i kapitalnemu, gitarowemu popisowi solowemu. Następne dwa numery to sprawne łączenie elementów harmonii z akustycznymi i deathmetalowymi pasażami. Gdzieniegdzie pojawiają się skojarzenia z wcześniejszymi dokonaniami Opeth, ale utopionymi w bardziej apokaliptycznym, mocnym, deathowym klimacie. Dokładnie w połowie trwania krążka akustyczny „Wither” stanowi melancholijną i sentymentalną odskocznię, ale na szczęście nie na długo. Od „Diabolic” do „Sundown” szwedzka lokomotywa powraca na swoje tory prując po uszach furą kombinowanych, emocjonalnie intensywnych riffów, a gitara solowa, po prostu czaruje. Do wrażenia niezwykłości płyty Descend nie podchodzi się raczej z miejsca: „wow – to jest genialne”. Krążka trzeba posłuchać parę razy, a przekonamy się, że jest to istna jazda na rollercoasterze, gdzie mocny duch deathmetalowego naparzania wzniesie nas niejednokrotnie na top, a melancholijne wstawki i wokalne chórki pomogą zjechać w dół. W całości tego wysublimowanego smaku brakuje mi tylko tematów, które byłyby charakterystyczne i zapamiętywane, jak to miało miejsce w przypadku legendarnej grupy Death. Zespół wyznaczył jednak własną, muzyczną ścieżkę, elementami zbieżną i równoległą do tej, jakiej doświadczyliśmy słuchając Opeth. Ja pozostanę chętnie po środku niej i może kiedyś zboczę w lewo czy w prawo, ale zawsze będę miał pewność, że trafi do mnie coś niezwykłego. Rekomendowane numery: „Confined By Evil” i „Sundown”. (666 – Krzysztof Nowak) C DET GAMLE BESATT „Caerimonis Diabolus” cd ‘14 [Seven Gates of Hell] Już ep-ka „Primary Evil” (Black Vault Productions) zapowiadała (dwa środkowe numery z ep znalazły się na debiucie), że Det Gamle Besatt będzie czymś nowym w polskim podziemiu, mimo że w pełni osadzonym na starych podwalinach. Beldaroh postanowił ponownie złączyć swoje siły z osobami, które tworzyły pierwszy skład Besatt (Dertalis, Weronis). Gdy przygotowywał kompilację na 20-lecie Besatt, chciał nagrać pierwszy utwór („Ares”, otwierający „Primary…”), jaki stworzył Besatt, najlepiej wskrzeszając go w oryginalnym składzie. Po kilku próbach „Ares” był gotowy i, jak sam wspomina, „zrobiła się taka jakaś dziwna atmosfera, czy to już koniec, więc zaczęliśmy robić następny stary utwór Besatt, potem nowy utwór w starym stylu i tak skończyło się na tym, że mamy zespół, który gra regularnie próby, gra koncerty i nagrywa materiały”. I to jakie! „Caerimonis Diabolus” to iście piekielne wskrzeszenia starych czasów black/heavy/thrashu z diabelsko anachronicznym klimatem, pierwocinami w każdym najdrobniejszym szczególe i wokalach stylizowanych na Romana Kostrzewskiego z wczesnego okresu Kat. Hołd dla najważniejszych dokonań katowickiej ikony heavy/black/thrash metalu przejawia się nie tylko za sprawą sugestywnej barwy wokalnej, ale również lirycznych trawestacji, jak wplecienie w tekst „Pogrzebu” frazy „(…) dlaczego śpisz, jak kamień ? (…)”, rozpoczynającego się riffem podobnym do otwarcia „The Freezing Moon”, któremu śpiewne, czyste wokale oraz kościelne dzwony jeszcze bardziej nadały podniosłego, żałobnego klimatu. I chociaż czyste śpiewy pojawiają się również w „Wiedźmie II”, chóry w „Gdy Zagra Deszcz”, rozlewające się gdzieś w tle „Spowiednika” klawisze, a bicie dzwonów w „Nasz Ojcze”, to głównym sprawcą mocy bijącej z tych nagrań oraz niesamowicie atawistycznego klimatu, żywcem wyjętego z przełomu lat 80/90 jest wiedźmowata mikstura

ECHOES OF YUL „Tether” cd ‘14 Kto by pomyślał, że eoy istnieje już 6 lat. Ja na pewno nie. Owszem gdzieś na wysokości 2009 roku było słychać o debiucie, ale o ile pamięć mnie nie zawodzi, mocno walcowany doom/ drone nie był w rejonach moich zainteresowań. Trzy lata później odnotowałem fakt wydania płyty dla Avantgarde i... to wszystko. Dopiero, gdy „Tether” wylądował na moim biurku, dowiedziałem się, co straciłem. Podobno miała to być ep-ka i... w zasadzie jest, ponieważ nowe są tylko cztery utwory. Nie są to jednak jedyne utwory na płycie, dodatkowo znalazło się tu 7 wcześniejszych kompozycji zespołu, ale w nowych (zremiksowanych) wersjach. Sam nie wiem, co bardziej mnie ujęło, czy nowe utwory czy nowe wersje starych (w zasadzie dla mnie też nowe, bo poprzednich płyt jeszcze nie słuchałem). Na szczęście kolejność utworów została przygotowana z głową, co sprawia, że mimo potężnej długości, albumu słucha się bardzo dobrze. Jak się okazuje, Michał Śliwa (obecnie jedyny muzyk zespołu) zrezygnował z dusznego i walcowatego drone, na korzyść szeroko rozumianego atmosferycznego doom (a może wręcz post doom) i ambient. Sporo tu mrocznego klimatu, chociaż ciężkie gitary mają sporo do powiedzenia. Co do samych remiksów. Chociaż nie do końca znana mi jest twórczość owych re-produktorów, to wiem, że nazwy i nazwiska (w swoich gatunkach) są zacne. Mnie najbardziej zaskakuje „The Mission”. Dlaczego? Cóż sięgnijcie po płytę, sami usłyszycie. (666 – W.A.R.) C HATI „Zero Coma Zero + Recycled Magick Emissions” cd ‘13 W mitologii nordyckiej Hati Hróðvitnisson to wilk ścigający księżyc. Natomiast samo Hati oznacza wroga... Ale jeśli Rafał Iwański i Dariusz Wojtaś współtworzący ten zespół, przyjęli indonezyjskie słowo Hati – to w tym przypadku powinniśmy tłumaczyć jego nazwę jako Serce. Nie nazwa jednak jest najważniejsza, a dźwięki, które pod tym szyldem nagrano. Notabene stało się to w latach 2004-2006, a opisywane przeze mnie wydanie jest wznowieniem limitowanych wydawnictw w owych lat. Dźwięki, jakie odnajdziemy na „Zero...” można określić krótko, industrial ambient, a powstały dzięki wykorzystaniu archaicznych instrumentów etnicznych oraz przedmiotów znalezionych na złomowisku lub śmietniku. Jak się okazuje, przy odpowiednim wykorzystaniu ww. elementów można uzyskać zaskakujący efekt. Nawet, jeśli będzie to mroczna, hipnotyczna i pełna zadumy podróż do wnętrza własnego umysłu. (444 – W.A.R.) C INNER VISION LABORATORY / NEPENTHE „Ambit” cd ‘14 Inner Vision Laboratory (I.V.Lab) to projekt muzyczny, za którym stoi artysta muzyk Karol Skrzypiec... Tak zaczyna się informacja o wykonawcy na stronie Zoharum, wydaje mi się jednak, że słuchającym takich dźwięków, nie potrzebna jest żadna introdukcja. Artysta ten, działając już prawie 10 lat, bowiem zdobył sobie sporą rzeszę fanów. Nowy album ivl to kolejna w dorobku Karola kolaboracja. Tym razem współpracy z ww. podjął się Daniel Krause, ukrywający się pod nazwą Nepenthe. Nie wiem wprawdzie, kto, jakie dźwięki popełnił, ale muszę przyznać, że całość brzmi naprawdę dobrze. Zwłaszcza utwory, w których użyto mrocznych mocno nieczytelnych wokaliz. Prawie 50 minut, w jakich obcujemy z tajemniczymi i magicznymi dźwiękami mija błyskawicznie. To prawdziwa sztuka zaciekawić odbiorcę, wciągnąć go w swój zimny i odczłowieczony świat i go zniewolić. Obu wyko-nawcom to się w moim przypadku udało. (666 – W.A.R.) C ROD „Chmurniki” cd ‘14 „Chmurniki” to chyba najbardziej zaskakujące wydawnictwo, jakie ukazało się w barwach Zoharum. Może właśnie dlatego wydawcy nie oznaczyli tej płyty kolejnym numerem wydawniczym. Wystarczy zerknąć na okładkę, a już można się domyślić, że ROD wiele ma wspólnego z muzyką folkową. Tak jest też w rzeczywistości, jednak nie folk jest tu głównym elementem, podstawą bowiem jest szeroko pojęty drum & bass / dubstep. Dodajcie do tego instrumenty tradycyjne, polskie wokale i... mamy pełne muzyczne oblicze zespołu. Trzeba przyznać, że płyta jest dość krótka, chociaż jeśli weźmiemy pod uwagę samą muzykę, 25 minut w zupełności wystarczy. Mimo pozytywnych odczuć, co do tego materiału muszę przyznać, że sama muzyka momentami nuży. Na szczęście w takich momentach sytuację ratują wokale. Świetne teksty, z jednej strony nawiązujące do zjawisk naturalnych i tradycji pogańskich („Susza”, „Błyska”, „Burza”), a z drugiej piętnujące nowych bogów, jakimi bez wątpienia są nowości elektroniczne („1:0”). Całość podano w zgrabnym digipacku, a booklet okraszono adekwatnymi grafikami. Polecam. (555 – W.A.R.) C STROM NOIR „Urban Blues” cd ‘13 Jak głosi notka od wydawcy, „Urban Blues” to już 9-ty album Strom Noir. Niestety, po przesłuchaniu całości nie można mnie zaliczyć do ludzi, którzy chcieliby słuchać poprzednich ośmiu. Głównie dlatego, że spodziewałem się „delikatnego ambientu, miejskiego dronu z delikatną nutą post-rocka”, a to, co usłyszałem z głośników mocno różniło się od opisu wydawcy. Chociaż rzeczywiście „Urban Blues” to głównie drone, to jednak w tym przypadku wyjątkowo nudny. Sorry, ale „muzyka” tego albumu najzwyczajniej w świecie uśpiła mnie. Nie tego jednak szukam. Wolałbym, aby dźwięk brzmiał tajemniczo i mrocznie i przede wszystkim nieprzewidywalnie. Mimo, że wykonawca starał się stłumić jednostajność utworów (a może jednego utworu? Który tooooczy się przez całą płytę), wplatając w „buczenie” słabiutkie patenty gitarowe, zupełnie mu to nie wyszło. Nie wiem, może nie mam akurat nastroju, może powinienem słuchać muzy na słuchawkach (i przechadzać się po mieście, jak zaleca twórca). Wiem jednak, że Zoharum firmuje swoją nazwą kilkanaście dużo lepszych płyt. (222 – W.A.R.) C

55


średnich i wolnych temp retro heavy/black/thrashu ( jest i szybka siara w „Nasz Ojcze”) z doskonale zapamiętywanymi konstrukcjami. Czasami najtrudniej jest stworzyć rzeczy najprostsze – Det Gamle Besatt zadaje kłam temu twierdzeniu, ponieważ pradawne trio Besatt robi to tak naturalnie, jakby teleportowali się prosto z zamierzchłych czasów. Do pełni szczęścia przydałyby się mniej packające perkusyjne stopy, które najbardziej rażą swą syntetycznością w „Epitafium Ku Czci Boga”. Zdecydowanie jedna z najlepszych pozycji w katalogu Seven Gates of Hell, mocne zamknięcie szyderczo-prześmiewczych mord, nabijających się z Besattowskich dokonań Beldaroha oraz idealne zadośćuczynienie maniakom, którym nie podpasowała ostatnio nieco „deathowa” forma Besatt. (666 – Maniek) C DOMAINS „Sinister Ceremonies” cd ‘14 [The Sinister Flame] Sinister w tytule albumu, jak i Sinister w nazwie wydawcy wskazywał, że również z głośników wypełznie Sinister, najlepiej taki z czasów „Diabolical Summoning” lub „Cross the Styx”. Do rangi pierwszych albumów Holendrów Domains brakuje jednak tej mięsistości i wgniatającego w glębę brzmienia. Jest za to old school pełną gębą i zabójcza mieszanka lucyferycznego death/black metalu z piwnicznym naciskiem na ten pierwszy gatunek. „Sinister Ceremonies” spokojnie mógły zostać wydany przez Dark Descent Records, jednak Hiszpanów z Domains wyłapał NorthWind z fińskiej The Sinister Flame, i jak na debiut wydawniczy jest to zdecydowany strzał w dziesiątkę, który tej młodziutkiej wytwórni może wróżyć jak najlepiej, mimo że niesie ze sobą złowróżbny przekaz i natężenie emocji. Nomem omen debiutant wydał debiutantów, więc przepływ energii jest jak najbardziej właściwy. Wiodącym tematem jest tutaj stuprocentowo podziemny sataniczny death metal zagrany tak, jak to drzewiej bywało, kiedy również i w tym gatunku kładziono nacisk na wykreowanie karawaniarskiej atmosfery, grobowe emocje i melodykę, trzymającą wszystko za mordę. Przeważają głównie wolne i średnie tempa, jednak każdy z utworów ma bardzo zagęszczoną konstrukcję z przemyślaną dawką stopniowania wewnętrznej architektury, budowania paskudnych nastrojów oraz „śpiewnego” opowiadania historii. To nie są numery typu zwrotka, refren, zwrotka, lecz rozwijające się historie, podtrzymane przez walcowaty klimat rozbujania oraz oldschoolową melodykę. Dla maniaków reunionu staromodnego death metalu lektura obowiązkowa. Polecam zmierzyć się z nią na słuchawkach, bowiem w otwartej przestrzeni pewne rzeczy umykają. (555 – ManieK) C ENTHRONED „Sovereigns” cd ‘14 [Agonia] Jak ten czas szybko leci. Tak niedawno człowiek klęczał przed debiutem „Prophecies of Pagan Fire”, a tu Belgowie dochrapali się już 10. albumu. Oczywiście, jak przystało na Enthroned naszych czasów nie obyło się bez kolejnych zmian personalnych na jednym z najbardziej z ciepłych stołków w zespole – na perkusji Menthor (Lvcifyre) zastąpił Garghufa, który zagrzał miejsce na zaledwie dwóch płytach. Ale za to skład powiększył się do pięciu członków, gdyż za gitarę rytmiczną wziął się ZarZax. Nie wiem, na ile świeża krew miała wgląd i wpływ w architekturę „Sovereigns”, ale jest to jedna z najlepszych płyt w dorobku Enthroned, a zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się na przestrzeni kilku ostatnich materiałów, które często ślepo, a nie autorsko powielały wzorce religijnego black metalu. Wiadomo, w zespole nie ma już nikgo z założycieli, nie ma ojców świetnego debiutu, sama kapela może niektórych razić przebranżowieniem pod to, co obecnie na topie w czarcim gatunku, a i postawa oraz gesty Nornagesta podczas niedawnego najazdu na Polskę mogły budzić politowanie, jednak odkładając to w niepamięć Nornagest skutecznie pobłogosławił ten album. Kilka poprzednich dokonań Enthroned na dłuższą metę miało tendencję do zanudzania i męczenia buły. Tu, tego grzechu nie ma, bowiem „Sovereigns” jest bardzo mozaikowaty i wielopłaszczyznowy. Minorowe intro „Anteloquium” jest przedsionkiem do „Sine Qua Non” rozwijającego się od powolnego, miarowego wstępu aż do szybkich kawalkad, w których Enthroned czuje się znakomicie od wielu lat, poprzez miarowe koncertowe motywy, po końcowy chaos. Trzeci na liście „Of Feathers and Flames” daje o sobie znać thrash/heavymetalowymi gitarami i schowaną w tyle melodyką oraz podniosłym wokalem, jakby zapowiadającym następny na liście „Lamp of Invisible Lights”, który przynosi sporo „kościelnego” klimatu. Następujący po nim „Of Shrines and Sovereigns” to już napastliwie szybki i brutalny black metal (podobnie jak przedostatni „Baal al-Maut”), tak dobrze znany w wykoniu Belgów od lat, po nim spieszy kakofoniczny „The Edge of Agony” z postblackmetalowymi gitarami i tłami w uspokojeniach, ale jest i miejsce na Anaal Nathrakhowską fabryczną gęstość gitar. Na „Sovereigns” naprawdę wiele się dzieje, gitary są bardzo wielowarstwowe, tak samo jak bogactwo wokaliz Nornagesta, co czyni tena album jednym z lepszych w już 10-płytowej dyskografii Enthroned. (555/666 – ManieK) C ERED WETHRIN „Tides of War” cd ’14 [Northen Silence] Być może błądząc w korytarzach podziemia trafiliście w ubiegłym roku na debiutancki album formacji Winterlore „Four Swords Against the Pious”. Otóż zatrudniony w tymże bandzie na etacie gitarzysty i wokalisty niejaki Thorolf postanowił rozszerzyć pole swojego działania i objawił światu swój projekt solowy, który polerował w dalekich lasach północy od 2004 roku, a imię jego brzmi Ered Wethrin. Jeśli mam być szczery, nie jest to granie, jakim karmię się na co dzień, ale cóż czasem warto poszukać brzmień innych niż te chętnie i łapczywie pożerane. Klimatyczny, minimalistyczny, melodyjny black metal – taka półka jest moim zdaniem właściwa do ustawienia na niej „Tides od War”. Jak się rzekło, nie czuję się wielce kompetentny w temacie takiego grania, ale spróbuję w kilku słowach streścić Wam w czym rzecz. Otóż, jak dla mnie jest to materiał przyzwoity, ani przesadnie dobry, ani zatrważająco zły. Ot, granie, którego jest na scenie od metra, i do którego każdy nawet średnio obeznany z tajnikami podziemnych poszukiwań słuchacz dostęp może mieć równie łatwy, co nieograniczony. Siedem epickich, długich kompozycji broni się głównie za sprawą klimatu, jaki sączy się spomiędzy dźwięków. Niby jest to granie proste, stworzone z naprawdę niewymagających elementów, ale jako całość potrafi przykuć uwagę i nie nudzi. Dużą zaletą tego materiału są nieoczywiste folkowe naleciałości, których znajdziemy tu całkiem sporo. Pierwszy plan to prosty, a może wręcz toporny w swej naiwnej epickości black metal natomiast wszystko to, co dzieje się na planach dalszych jest po prostu interesujące. Ulotny folkowy klimat sprawia, że materiał ten staje się bardziej nośny i przy wspomnianym długim czasie trwania kompozycji pozwala na zatopienie się w „Tides od War” bez większych oporów. Generalnie, nie słyszę większych zgrzytów, które sprawiałyby, że odradzałbym Wam kontakt z tym wydawnictwem, ponieważ dla fanów grania jakie rozsławiło w świecie choćby Burzum może to być łakomy kąsek… (444 – Wiesław Czajkowski) C

56 C 7g C nr 36 C 01/2014

FETO IN FETUS „Condemned To The Torture” cd ’13 [Black Team Media] ...Before you will really dead... Takimi miłymi słowami zaczyna się najnowszy album Feto In Fetus. Później już jest tylko rzeźnia. Ostra, brutalna i, co najważniejsze, w żaden sposób nie można jej nazwać – typową. Trzeba przyznać, że chłopaki ostro pojechali łącząc razem elementy slamm, grindcore’a i oczywiście deathcore’a. Mimo, że to dopiero drugi album, ciężko zarzucić jego twórcom braku pomysłów, jak i polotu. Jeśli do powyższego dołożyć profesjonalną i wyróżniającą w tłumie oprawę graficzną, zaczynamy już mówić o zagrożeniu dla krajowych tuzów tego gatunku. Oczywiście to nie żaden konkurs (chociaż przyznajemy noty), a samym zainteresowanym też pewnie nie zależy, aby detronizować kogokolwiek w swoim gatunku. Zresztą „swojego” gatunku, jak już to zaznaczyłem, sami nie traktują hermetycznie i chętnie dzielą scenę z Christ Agony, na przykład. Duży plus za takie podejście. Podobno ma być jeszcze lepiej... ale o tym na razie SZA! W każdym razie bez górnolotnych słów zachęcam do zapoznania się z „Condemned To The Torture” – nie będziecie żałować. (666 – W.A.R.) C GARDENJIA „Epo” cd ‘13 [Memorial] Zupełnie nieznana włoska Gardenjia spokojnie może podać rękę i stanąć w jednym szeregu z Ephel Duath, który ostatnio na dobre wtłacza w swoje poplątane żyły internacjonalną krew. O ile bardziej doświadczony Ephel Duath na dłuższą metę przytłacza swoimi zawiłymi łamigłówkami, tak Gardenjia robi to z niesamowicie dziwną lekkością. Ale tylko i wyłącznie w momencie przewagi w swojej muzyce progresywnego i eksperymentalnego rock/metalu, mimo że przebogato naszpikowanego dużą ilością dysonansów i polirytmii, to podanego w bardzo przewiewnej formie. Bo gdy w już i tak zawiłej zabawie rytmem i dźwiękiem ten pogięty kwartet daje dojść do głosu i przekrzyczeć swoją lżejszą wersję ciężkim, krzyczanym mathcorem, jak w „Ante Rem”, to „Epo” nie jest już tak lekkostrawne i przyjemnie relaksujące. Ta karkołomnie wieloelementowa układanka doskonale sprawdza się w progresywno-eksperymentalnej twarzy rocka i metalu z improwizacyjnym charakterem, udowadniając, że czasami to, co łatwe okazuje się ponad siły, a to skomplikowane nieprawdopodobnie proste i przystępne. Dlatego też na miejscu Włochów zrezygnowałbym z mathcore’owych naleciałości, ciągnących „Epo” w obciążający dół, w pełni skupiając się na swojej najmocniejszej stronie, której siła leży w jej finezyjnej lekkości, zarówno muzycznie, jak i wokalnie. Poszedłbym nawet w jeszcze bardziej eterycznie pokręcone klimaty, jak w „In Dusk”, a przede wszystkim w „Ascension”, zamykającym album, w których przewodni motyw na saksofonie dostarcza chwil jazzowej zadumy jakiegoś piwnicznego klubiku, sennie przymglonego dymem papierosowym. Podobnież jedyną stałą rzeczą dzisiejszego świata jest jego zmienność – na „Epo” tej pozytywnie zakręconej destrukcji i rytmicznie niezrównoważonego szaleństwa jest wystarczająco, by w pełni wpisać się w tę maksymę. Szkoda tylko, że tak ogromnie zdywersyfikowana muzyka została ubrana w cienkie szaty biednego digipacka. (555 – ManieK) C HECATE ENTHRONED „Virulent Rapture” cd ‘13 [Crank Musi Group] Przyznam szczerze, że zapomniałem na śmierć o istnieniu tej kapeli, a pamiętam czasy, kiedy Hecate Enthroned zarzucano ślepe naśladowanie ówczesnego stylu Cradle Of Filth. Było to bardzo dawno temu, bo można było uznać, iż COF grało wtedy black metal. Czasu minęło sporo, Hecate Enthroned zrzuciło z siebie karb kalki „kredek”, po czym zniknęło ze sceny na prawie 10 lat. „Virulent Rapture” jest powrotem do żywych i, jak na moje ucho powrotem całkiem udanym. Już na trzeciej płycie Anglicy zmyli makijaże, przestali eksponować tak bardzo klawisze i postanowili mocniej przywalić, tutaj nadal podążają tą drogą. Oczywiście klawisze nadal są obecne w ich muzyce a black metal, jaki grają zdaje się, że zatrzymał się gdzieś w okolicach drugiej połowy lat 90. Hecate Enthroned zawsze zdawało mi się być zespołem, który na swoim poletku ma dosyć dużo do powiedzenia i najnowsza płyta to potwierdza. Jest tu dużo ciekawych motywów, klawisze nie są nachalne i nie zawsze muszą być, jak to się takim zespołom często zdarza. Od czasu do czasu znajdzie się też miejsce na blast czy bardziej rozległą kompozycję, jak choćby „Plagued by Black Death”, pod koniec dostajemy też świetny „Immateria” zagrany tylko na gitarach akustycznych. Nowy wokalista też wnosi dużo. Skrzeki, growle, ryki, jest tego dużo i trzeba przyznać, że facet wie, jak tego użyć. Niestety, według mnie wokal na tej płycie jest zwyczajnie za głośno, gitary za cicho, a perkusja mogłaby brzmieć trochę inaczej. Co nie zmienia faktu, że jest to płyta bardzo dobra, można by się pokusić o stwierdzenie, iż Hecate Enthroned wydało najlepszą jak dotąd płytę w swoim dorobku. Niestety, pozostaje takie wrażenie, że scena melodyjnego, symfonicznego black metalu jest na wymarciu, a wyżej wymienieni pozostają pewnym reliktem przeszłości. (444/555 – Joseph) C INDIAN „From All Purity” cd ‘14 [Relapse] Traumatyczna depresja, to natychmiastowa diagnoza wywołana przesłuchaniem „ From All Purity”. Wyrazy uznania za osiągnięcie szczytowego punktu ciężaru i mozołu, na jaki stać było Indian. Brygada z Chicago poczyniła wszelkie starania, by rozszerzyć ramy doom metalu o jeszcze większą dawkę ciężaru, brudu i perfidnie nieznośnej maniery gry. Bez dwóch zdań, to najcięższy materiał Indian. Dla uciechy, lub też nie, sludgowe przygrywki znane z poprzednich wydawnictw nie goszczą tutaj zbyt często. Zamiast tego, mamy więcej noisowego zgiełku, miejscami blackmetalowej aury i obszernie rozłożonych pętel gitarowych uderzeń. Jest długo i ciężko. Ci, którzy nie mieli okazji zapoznać się ze wcześniejszym Guiltless, a znają twórczość Indian sprzed lat, mogą być zaskoczeni zmianami, jakie nastąpiły. Rozpoczynające album „Rape” nie zamierza cackać się ze słuchaczem i od razu masakruje go falą mozolnego tempa i drażniących dźwięków. Gdy po ciężarze niemal 8-minutowego balastu uda się utrzymać na nogach, przychodzi czas na kolejną porcję ołowiu pod postacią „The Impetus Bleeds”. Jest ciężko, z każdą minutą albumu coraz trudniej przebić się przez warstwę kroczącego niezwykle wolnym tempem rytmu i gitarowego dysonansu. Indian stawia wysoko poprzeczkę, wiedząc, że „From All Purity” to pozycja dla wytrwałych. Słysząc „Rhetetoric Of No” miłośnicy twórczości grupy mogą odetchnąć z ulgą, bo kawałek swoim stylem wyraźnie nawiązuje do poprzednich wydawnictw. Nie bez powodu utwór ten został najwcześniej wypuszczony w eter, z całego albumu jest najbardziej zjadliwy i wpadający w ucho. Egzotyczną muzycznie niespodzianką jest natomiast numer „Clarify”. Noise i ambient w wykonaniu Indian to mieszanka wybuchowa w dodatku wykonana wzorowo. Psychodeliczna dezorientacja nie pozwala usiedzieć spokojnie na miejscu, a każda kolejna sekunda trwa niby coraz dłużej. Indian osiągnął tym samym mistrzostwo w rozbrojeniu cierpliwości słuchacza.To bardzo solidne uderzenie, sprawiające ogromną trudność w podniesieniu

się. Świetny groove, który jak na doom/sludgowego potwora brzmi bardzo oryginalnie. Wspomniane eksperymenty spisują się na medal. Doskonale się tego słucha. Jest ociężale, niezwykle nisko, ale i wystarczająco melodyjnie, by motywy przewodnie idealnie wdrażały się w pamięć. Długie, zapętlone partie monotonnych dźwięków niemal natychmiastowo hipnotyzują uwagę słuchacza. Doom wagi najcięższej. (777 – Adam Piętak) C INFESTUS „The Reflecting Void” cd ‘14 [Debemur Morti] Infestus to z pewnością znany maniakom czarnej sztuki projekt niejakiego Andrasa niegdyś maczającego to i owo także w Dunkelfront oraz Systematic Soul Deadeninng. Od kilku lat persona ta skupia się tylko na swoim własnym dziecku o imieniu Infestus. Pamietam, że poprzedni album tegoż nie powalił mnie na kolana, co więcej, o ile dobrze sobie przypominam po prostu mnie znudził. Lecz, jako że należy dawać drugą szansę do odsłuchu nowego krążka Infestus zabrałem się może bez ekscytacji acz z umiarkowaną ciekawością. „The Reflection Void” zawiera blisko 55 minut black metalu ujętego w ramy ośmiu kompozycji. Skoro za całość instrumentarium odpowiedzialny jest jeden człek wypada rzec dwa słowa w temacie samego wykonawstwa. Album odegrany jest z zacięciem, słychać, że Andras wie, do czego służy gitara, co do bębnów to wybaczcie, ale nie jestem w stanie ocenić, czy nagrane zostały z pomocą syntetycznego perkusity czy może jednak odpowiedzialny jest za nie żywy człowiek, brzmią poprawnie i tyle. Właściwie to całość materiału od strony technicznej jest po prostu poprawna. „The Reflaction Void” nie należy do grona krążków przesadnie ambitnych, lecz uważam, że od czasu poprzedniego dzieła twór ten poczynił dość znaczny progres. Muzyka, jaką dziś tworzy Infestus to granie oparte na kontrastach, które tworzą dzikie partie blastów oraz chwile pełne spokojnych klimatycznych pasaży. Agresja przeplata się tu z atmosferą i sznytem wręcz doomowym. Wiem, że wszystko to już było po stokroć razy, ale i tak płyty słucha się z przyjemnością, czego o porzednich lp Infestus powiedzieć nie mogę. Duża w tym zasługa przemyślanych, pełnych dramaturgii kompozycji. Pierwszy z brzegu, a właściwie czwarty „Cortical Spreading Darkness” jest tu świetnym reprezentantem całej zawartości albumu. Melodyjna gitara wsparta blastem i rozdartym wokalem rozpoczyna ten numer z niemałą gracją, dalej jest ciężej, ale też jeszcze bardziej melodyjnie. Dzieje się więcej niż oczekiwałem, utwór ten ma cholernie dynamiczny flow, który jest wyznacznikiem całej płyty. Z jednej strony atmosfera, z drugiej mocny cios – takie jest właśnie nowe oblicze Infestus, osobiście znajduję to dość ciekawym, więc dobra nota na zachętę. (444 – Wiesław Czajkowski) C KAOSKULT „Secret Serpent” cd ’14 [Odium] Mówią, że nie należy oceniać książki, a w tym przypadku płyty, po okładce i maja raję, bo frontcover debiutu Kaoskult jak w mordę strzelił kojarzy mi się z Israthoum, Ascension czy Deathspell Omega. „Secret Serpent” to na szczęście nie kalka wcześniej wspomnianych i właściwie poza tym, że wszystkie te zespoły obracają się w blackmetalowej stylistyce, nie ma z nimi zbyt wiele wspólnego. Rodacy skupiają się na surowej aczkolwiek bardzo urozmaiconej blackmetalowej nawałnicy, która momentami ociera się o deathmetalowego buldożera zwłaszcza w kilku wolniejszych partiach. Pozornie może się wydawać, że to kolejny album z niezłym szybkim blackiem urozmaicony kilkoma zmianami tempa i melodią. Jak już na początku wspomniałem, pozory często mylą, bo pomimo trzymania się w miarę konserwatywnego oblicza tej stylistyki Kaoskult kroczy własną ścieżką, sięgając chociażby po bardziej nowoczesną formę ekspresji, jaką jest umiejętnie użyta elektronika, nadająca temu albumowi inny wymiar. W strukturach utworów dzieje się nad wyraz dużo, a wszelkiego rodzaju smaczki, których z czasem wyławia się coraz więcej sprawiają, że płyta nie nudzi się. Nieraz i nie dwa zespół łamie typowe metalowe struktury płynnie przechodząc z jednej w drugą, jednakże lekko ją wypaczając tak, by wpasowała się w tajemniczą i pokrętną aurę płyty. Tu nie wszystko jest tak oczywiste, jakby się można było tego spodziewać, diabeł tkwi w szczegółach, a tu jest ich bardzo wiele. Kaoskult w pewnym sensie bawi się black metalem, modelując go na własne potrzeby, ale cały czas trzymając się jego bezpośredniej i nienawistnej stylizacji. Klimat „Secret Serpent” jest duszny i ciężki, a ornamentyka kawałków, zapętlona dosyć wyraźnie, potęguje wrażenie mrocznego chaosu, który stara się pochwycić słuchacza i wciągnąć w swoją głębię. Im więcej słucham, tym bardziej mi się podoba, bo ten krążek uzależnia. (666 – Tymothy) C KING FEAR „Frostbite” cd ’13 [Quality Steel] Nie wiem, czy znacie niemiecki Negator, ale na pewno znacie Dark Funeral. Co wiąże te wymienione zespoły z King Fear? Osoba wokalisty. Jak widać niezmordowany Nachtgarm, chociaż już z Dark Funeral nie ma nic wspólnego gości coraz to w innych zespołach. King Fear do nieświętego życia powołany został niespełna 2 lata temu i już na swoim koncie ma EP-kę i ten oto debiutancki album. Trzeba przyznać, że oprawa graficzna wygląda imponująco i chociaż lekko dominuje motyw znany z „Total Death” wiadomo kogo, to dwudziestostronicowy booklet robi wrażenie. Przeciwnie do samej muzyki. Tak to już jest, że często oceniamy książkę po okładce, dlatego nie ukrywam, że narobiłem sobie smaka, gdy tylko zobaczyłem płytę. Niestety, zawartość „Frostbite” jest zdecydowanie przeciętna. Owszem wszystko tu gra jak trzeba, równo i totalnie pod norwesko-szwedzką modłę, ale w black metalu szukam raczej ducha, czy nawet uduchowienia. Mocne inspiracje Satyricon czy Immortal poparte małą ilością deathmetalowych partii i podane z pewną dozą szwedzkiej melodyjności, to trochę za mało, by mnie rzucić na kolana. Mimo to, całkowicie nie skreślam tego zespołu i będę bacznie mu się przyglądał, pytanie tylko, w jakim kierunku podąży. (444 – W.A.R.) C LICHO „Pogrzeb w karczmie” mc ’14 [Devoted Art Propaganda] To, co dzieje się na nowym albumie Licho ciężko opisać słowami, zespół wyewoluował w rejony kompletnie odmienne od tego, co prezentował na debiutanckim demo. Zapowiedź nadchodzących zmian w pewnym stopniu stanowił split z Duszę Wypuścił, bo już tam pojawiły się akcenty mało metalowe. „Pogrzeb w karczmie”, chociaż przez samych muzyków czy wytwórnię określany, jako Twardowski black metal stricte z black metalem nie ma już wiele wspólnego. Ten materiał wykoleił się z metalowych torów i teraz podąża własną nieobliczalną ścieżką. Ktoś tam napisał, że fajna to muzyka do chlania wódy, oj chyba nie za bardzo, bo po takiej wybuchowej mieszance kac gigant rozjebałby łeb na pół następnego dnia. Chociaż całkiem możliwe wydaje się, że alkohol był stymulantem dla niektórych fragmentów „Pogrzebu w karczmie”, bo takich dźwiękowych zakrętasów, które w tak bezpośredni sposób ryją banię słuchacza bez tego wspomagacza percepcji mogłoby się nie udać wymyśleć, a jak wiadomo po pijaku różne pojebane pomysły do głowy wpadają. Licho uzależnia i tak


naprawdę nie wiadomo, dlaczego, może to ta specyficzna momentami wręcz złowieszcza aura, a może te schizofrenią zabarwione nuty, a może ta aranżacyjna nieobliczalność, a może wszystko na raz. Tu nawet nie ma, co starać się opisywać muzykę, bo ta ucieka wszelkim porównaniom, na siłę można doszukiwać się pewnych analogii do Peste Noire, ale czy słusznie? Skojarzenia przy każdym odsłuchu są inne, bo Licho czerpie garściami z różnych stylistyk, ale nie uzależnia się od żadnej, balansując zgrabnie między nimi… metal, rock, ambient, ba, nawet jakieś folklorystyczne naleciałości, muzyka relaksacyjna i czort wie jeszcze, co… Rozmach wielki, a jednak wszystko doskonale trzyma się kupy, tu nie ma miejsca na przypadek, wszystko jest dokładnie tam, gdzie być powinno, bo koncept jest przemyślany od samego początku do końca i żadnej przypadkowości się w nim nie przewiduje. Dziwne to jest wszystko, w pierwszym kontakcie odrzucające, ale wraz z kolejnymi niepozwalające na oderwanie się od tego albumu, bo to wszak jest „bal nad bale”. (666 – Tymothy) C LUGBURZ „Pure Misanthropy of Death” cd ’13 [Satanath] Lugburz jest już dorosły – moi drodzy czytelnicy – Lugburz ma już 18 lat. Tak, tak! Zespół powstał w 1996 roku, ale swój debiut wydał dopiero w 2006 roku. Nie mam żadnych informacji, co działo się z muzykami przez kolejne 5 lat, oprócz tego, że skład trochę się zmienił i zespół zarejestrował następcę „Triumph of Antichrist”. Był wprawdzie jeszcze split z Meghorash, ale ten popełniono również w 2006 roku. Jak widać chłopaki szczęścia nie mają, bo zarejestrowany w 2011 roku drugi album, „Pure Misanthropy of Death” ukazał się dopiero w 2013 roku. 5 lat to sporo czasu i, jak widać i słychać na nowej płycie, dużo się zmieniło. Przede wszystkim materiał nagrano z nowym wokalistą (zdecydowanie lepiej wypadającym niż poprzedni). Po drugie, sama muzyka brzmi zdecydowanie lepiej, bo lepiej jest nagrana i zmiksowana (wprawdzie w obu przypadkach zespół nie podaje, gdzie dokonano nagrań, ale wiadomo, że miksem nowego krążka zajął się Nihil). Wciąż pozostał mrok, chociaż samego Antychrysta już jest mniej, pokłoniono się natomiast Śmierci. Koncept (tak myślę) jednego utworu w ojczystym języku jest kontynuowany – poprzednio był to „Demoniczna Wędrówka Potępionych Dusz” (z demo „Bestial Soul”) tym razem mamy „Czarny Płomień”. Chociaż w oprawie użyto obecnie kolorów, mam wrażenie, że jest ona bardziej oszczędna, ale też doskonale pasująca do muzyki. Mimo, że Lugburz (takie mam wrażenie) nie odnalazł jeszcze własnego „ja”, kroczy odpowiednią ścieżką. Dużo pracy przed nimi, ale kto wie, może właśnie w tej chwili powstaje materiał, który naruszy mocno ostatnio skostniałą blackmetalową scenę w Polsce. (555 – W.A.R.) C MAGENTA HARVEST „Volatile Waters” cd ’14 [Inverse] Mariaż twórców praktykujących na co dzień w rodzimych bandach i wiążących się w nowy projekt zawsze wywołuje pewien grymas niezrozumienia na twarzy i stan lekkiego dystansu. Magenta Harvest to zlepek doświadczonych fińskich muzyków pochodzących m.in. z takich kapel, jak Chthonian, …and Oceans czy Finntroll. Przyznam, że na początku nie potrafiłem powstrzymać głupiego uśmieszku, kiedy przyglądałem się okładce tego wydawnictwa (wyjątkowo karykaturalna postać-rzeźba na froncie). Na szczęście eksplozja dźwięków wyrzuconych prosto z głośników oderwała mnie od tego bezużytecznego stanu. Krążek niesie bowiem za sobą dziesięć utworów melodyjnego, klimatycznego death metalu z pogranicza Dark Tranquillity i starego In Flames. Mocne, mięsiste brzmienie, świetna praca basu i genialna perkusja. Dodatkowo wokal brzmi równie udanie, a wszystkie okrzyki, wrzaski i pomruki pasują idealnie do całego wizerunku muzycznego grupy. Technicznie album jest nagrany bardziej niż przyzwoicie. Mamy tu jasne, klarowne brzmienie, osadzone czytelnie w panoramie instrumenty grające pełnym spektrum, pozwalające na istnienie zrozumiałego dla słuchacza głosu wokalisty. Prawdopodobnie każdy polubi ten krążek na swój własny sposób. Dla mnie grupa najciekawiej brzmi w tych fragmentach płyty, kiedy melodia powstaje w wolnych momentach utworów (przykładowo w „Spawn of Neglect” czy „Interrupted Fleshwork”) oraz podczas kombinacyjnej gry gitar i szybkiej gry basu, jak w „Apparition Of Ending”. Mistrzowskie połączenie melodii i agresywnego metalowego ładowania usłyszymy w rekomendowanym „Limbo in Rome”. Całość materiału utrzymana jest w pełnym zakresie tempa, co tworzy kawałki bardzo przyswajalnymi i uniwersalnymi. Słabe strony płyty – nie zanotowałem. Godne polecenia. (666 – Krzysztof Nowak) C MASSACRE „Back from Beyond” cd ‘14 [Century Media] Jawne nawiązanie okładki i tytułu do kultowego debiutu Amerykanów sprzed 23 lat jest tylko próbą zaklinania rzeczywistości i życzeniowym czekiem bez pokrycia. Ale nie tylko te ostentacyjne odniesienie sprawiają, że powrót Massacre należy rozpatrywać w kategoriach klasycznej „jedynki”, a nie wielkiego nieporozumienia, jakim był „Promise”, na którego wszyscy członkowie kapeli spuszczają zasłonę milczenia, jakby wstydzili się bękarta spłodzonego z najbrzydszą dziewuchą we wsi. Zgodzę się z Terrym Butlerem ( jednym z dwóch członków zespołu ocalałych z czasów „From Beyond”), że słychać w tym materiale zmurszałą łapę Ricka Rozza oraz echa pierwszych nagrań Death. W końcu Rick partycypował w pisaniu „Leprosy”, a Terry’ego Chuck Schuldiner dopuścił do dłubania przy „Spiritual Healing”. Zresztą nad tą płytą od początku wisiał duch starego Death – deal z Century Media Records załatwił im Eric Greif, ich były menedżer z czasów, gdy obaj współtworzyli Death; a i na limitowanej edycji znalazły się covery „Corpsgrinder” i „Mutilation”. Chłopaki nie kryją się z tym, że chcieli do prawdziwej/pierwotnej Massacre wrzucić nieco elementów thrashu, dążąc do nagrania nowoczesnej wersji „From Beyond”. Terry nie ustrzegł się przy tym wieloletniego przebywania w nieskomplikowanych oparach Six Feet Under, a i w wokalnych skrzekach słychać nieraz… black metal – czyżby Frank Watkins szepnął czarne słówko (?), przecież wolał zamienić flaki z Obituary na kredki w Gorgoroth. Jednocześnie wielce oczekiwani Amerykanie nie siłują się na przeobrażenie Massacre w coś, czym nie jest, ale poza prostolinijnym, ciężkim death metalem z Florydy oraz nazwą rozpalającą umysły oczekiwań nie widzę tu nic nadzwyczajnego. Dodatkowo odnoszę wrażanie, jakby tym ponad godzinnym materiałem, wracający zza grobu chcieli zrekompensować lata milczenia, a spokojnie mogliby młodszego brata „From Beyond” zamknąć w czasie uszczuplonym o jakieś 20 minut. Rick i Terry wymarzyli sobie wehikuł czasu, ale wyszło jak w wielkim przeboju Dżemu: „Dużo bym dał, by przeżyć to znów / Wehikuł czasu to byłby cud (…) To już minęło, te czasy, ten luz / Wspaniali ludzie nie powrócą / Nie powrócą już!”. Zwłaszcza, gdy Bill Andrews, współzałożyciel Massacre, oderwał się od deathmetalowej rzeczywistości, przeprowadzając się do Japonii, a Kam Lee niczym pijany zając trąbi wszem i wobec, że on nigdy nie chciał nagrać „jedynki” w takiej formie, dzięki której została uznana za klasyka gatunku, bo dla Massacre było to niereprezentatywne. (444 – ManieK) C

MAYHEM „Psywar” ep ‘14 [Season of Mist] Siedem długich lat trzeba było czekać na muzyczne nowości od ojców chrzestnych black metalu, jak to ich ostatnio określił na okładce „Terrorizer”. Nie licząc mniej lub bardziej potrzebnych/ udanych zapchajdziur, ale do takiego łatania dyskografii Norwegowie przyzwyczaili swoich wyznawców już od czasów pomnikowego „De Mysteriis Dom Sathanas”. Mayhem wraca dwoma utworami, mającymi być aperitifem przed daniem głównym, czyli pełnowymiarowym albumem „Esoteric Warfare”, które ma się ukazać 6 czerwca. W składzie nie ma już Rune „Blasphemera” Eriksena, głównego kompozytora „Wolf’s Lair Abyss” oraz innowacyjnego i kontrowersyjnego „Grand Declaration Of War”, którego zastąpił Morten „Teloch” Iversen (wcześniej próbowano m.in. Morfeusa z Deimension F3H/Limbonic Art czy też Silmaetha z Vorkreist), działając już na prawach pełnoprawnego członka zespołu. Jest też polski akcent w postaci oprawy graficznej autorstwa Zbigniewa Bielaka, coraz bradziej rozchwytywanego przez tuzy black metalu. Apetyt o wiele bardziej pobudza utwór ze strony B „From Beyond the Event Horizon”, który nomem omen nie znajdzie się na „Esoteric…”, a nie reprezentant strony A „Psywar” z innym masteringiem niż na nadchodzącej płycie. Co ciekawe, „From Beyond…” pochodzi z owianej tajemnicą i plotkami (pewnej holenderskiej stacji radiowej) budapeszteńskiej sesji nagraniowej, będącej pre-produkcją „Esoteric...”, zarejestrowanej w połowie listopada 2012 roku, a później wykasowanej przez sam zespół. Znając prawa kultowości Mayhem, ta sesja zapewne cudownie się odnajdzie za kilka lat, gdy Norwegowie będą cierpieć na zastój w dyskografii. Zresztą, zrobią, co chcą, bo przecież z dwa lata temu Necrobutcher przestrzegał, że Mayhem to nie jest tradycyjnie działający zespół, który nie czuje konieczności nagrywania albumów, żeby mieć z czym jechać na trasę, tylko czeka na odpowiednią inspirację i wtedy uderza. Wracając do „From Beyond…”, o wiele więcej w nim pierwotnego szaleństwa, aberracyjnej warstwowości gitar, psychozy w wokalach i obłąkanych zmian nastrojów. Z kolei „Psywar” to jakby zachowawczy, zaginiony krewny z „Ordo Ad Chao” z bardziej klarownym brzmieniem i esencjonalną perkusją. Oby najnowszy album poszedł w ślady numeru, który de facto go nie zapowiada. (555 – ManieK) C MONSTRAAT „Monstraat” cd ’13 [Fallen Temple] To, że krajowa wytwórnia wydaje materiał zagranicznego zespołu, z pewnością nie jest już dla nikogo zaskoczeniem. Chociaż, jeśli o Szwecję chodzi, to tu raczej rzadko, krajowi wydawcy mają pole do popisu. Nie wiem, jak udało się Fallen Temple wyszukać ten zespół, ale jak dla mnie to strzał w 10 (albo jak kto woli 666). Staroszkolny black metal z nutą rock’n’rolla i lekkimi wpływami brudnego thrash metalu (aby nie powiedzieć punka) – to coś co do mnie trafia. Zwłaszcza, jeśli jest to poparte odpowiednim brzmieniem instrumentów, wokali i przede wszystkim uwielbieniem rogatego. W Monstraat to wszystko jest. I, co najważniejsze, podano zawartość z myślą – lepszy niedosyt niż przesyt. Dlatego płyta ma lekko ponad 24 minuty i „przeplatana” jest kilkoma bardziej diabelsko rock’n’rollowymi kawałkami („Come Fire, Come Flame” i „The First Seed” po prostu niszczą!). Właściwie to nawet szkoda, że zespół czy wydawca nie dorzucili trzech kawałków z demo 2012, byłoby lekko panad 34 minuty a to też przecież niedużo. Podsumowując, trzy szóstki się należą (pomijając ubogą oprawę graficzną). (666 – W.A.R.) C MORBUS CHRON „Sweven” cd ‘14 [Century Media] Na debiutanckim „Sleepers in the Rift” szwedzcy smarkacze kłaniali się w pas takim deathmetalowym wiarusom, jak Autopsy, Repulsion czy mocno wczesny Entombed. Krew z krwi, kość z kości – w końcu w składzie mają młodszego brata Nickego Anderssona, człowieka odpowiedzialnego za klasyczne wyziewy Nihilist i Entombed; i to on pomógł gołowąsom w wyprodukowaniu oldschoolowej „jedynki”. Ale tym razem producenckiej roli starszego brata podjął się Fred Estby, kolejna ikona szwedzkiego death metalu (Carnage, Dismember), a sztokholmskie młokosy ze swoimi staromodnymi ciągotami stały się jeszcze starsze niż ich starzy. I nie przez to, że Morbus Chron jeszcze bardziej zintensyfikował zawartość retro śmierci w retro śmierci, ale dlatego, że wnętrze staromodnego death metalu porządnie wybebeszył i przemeblował. Nogami grzęźnie jeszcze w śmierdzącym, maziowatym i sędziwym deathmetalowym bagnie, jednak głowę ma już całkowicie przesiąkniętą psychodelicznym/progresywnym rockiem, rozbudowanym i przydymionym snuciem długaśnych gitar. Progresywna końcówka „Chains”, wręcz całościowo rockowy „Towards a Dark Sky”, przesycony psychodelicznym rockiem „It Stretches in the Hollow” i „Terminus” czy też „The Perennial Link” z akustycznymi gitarami, utrzymanymi w hiszpańskim tonie flamenco udowadniają, że Szwedzi przedefiniowali swój oldschoolowy death metal, wprowadzając go w nową, jeszcze starszą erę. To tak, jakby smrodliwe Autopsy i Entombed przemieszały się z progresywnymi Atheist i Cynic, jadąc w jednym VW T1/T2 w gryzących oparach rockowej psychodelii szalonych lat 60/70-tych. Dużo tutaj obszernych, akustyczno-gitarowych monologów, sączących się ślamazarnie i leniwie opowiadających główną tematykę „Sweven” – desperacji i rozpaczy. Po takiej gatunkowej wolcie wielu deathmetalowych maniaków, którzy zostali kupieni przez „Sleepers in the Rift”, zaimpregnowane klasycznym szwedzkim kurzem poczuje zapewne rozpacz i desperację. Spokojnie, Morbus Chron nadal ma w sobie dużo deathmetalowej rdzy z organicznym brzmieniem, ciężkością zaśniedziałego kowadła i mocą kwadratowego młota, jednak mocno wydłużył rozpiętość utworów, płynnie przechodzi z jednego w drugi. I o ile przy okazji debiutu, chciał brzmieć i wyglądać, jak lata 80-te, które jego członkowie przegapili, bo urodzili się za późno, to teraz wdrożył staroświecką Szwecję w rockową psychodelię lat 60-tych i progresję lat 70-tych, co, o dziwo, brzmi bardzo autentycznie. (666 – ManieK) C MORFIN „Inoculation” cd ‘14 [F.D.A. Rekotz] „Inoculation” to coś idealnego dla tych, którzy cierpią z bólu i tęsknoty za rasowym death metalem starej szkoły, ale tym amerykańskim. Kiedy zobaczyłem odpowiednio stylizowane logo, zdjęcie kolesi z przyciętymi grzywkami, jak z przełomu lat 80./90., a zgłośników wylał się nieociosany deathmetalowy kloc, jakby Death z okresu pierwszych dwóch płyt spotkał mocno wczesne Obituary (głównie przez wokal), dałbym sobie rękę uciąć, że niemiecka F.D.A. Rekotz wznowiła jakąś prehistoryczną kapelę przykrytą kilkudziesięciocentymetrową warstwą zakurzonych pajęczyn. Jednak retro stylową całość burzyła mi, i to bardzo, zbyt cyfrowa okładka, a podejrzenia potwierdziła metryka urodzeń czwórki Kalifornijczyków o południowoamerykańskim wyglądzie i brzmieniu nazwisk. Michael Gonzalez (bas) i Miguel Hernandez (perkusja) przyszli na świat w roku premiery „Spiritual

RAUHNÅCHT „Urzeitgeist” cd ‘14 Gdyby w skojarzeniowej grze rzucić zaledwie dwa hasła: Austria i black metal, to z całą pewnością w większości przypadków pojawiłyby się takie nazwy, jak Abigor i Summoning. Jednak ci pierwsi sami chyba nie wiedzą, w którą stronę chcą iść, zaś piewcy Tolkienowskiej prozy dla wielu zjadają własny ogon po raz wtóry. Swoją drogą Summoning uwielbiam, ale prawda jest taka, że to „Urzeitgeist” o wiele częściej reprezentowało ostatnio austriacki black metal w moich głośnikach niż „Old Mornings Dawn”. Za wszystkim stoi Stefan Traunmüller, chyba najbardziej znany z kooperacji z norweską Wallachia, jednak po pojawieniu się drugiego albumu Rauhnåcht to powinno się zmienić, podobnie jak kojarzenie blackmetalowej Austrii głównie ze wspomnianym duetem. Zespół/projekt nawet ukuł na własne potrzeby termin alpejski black metal, którego górzysta proweniencja przejawia się w ściśle określonej tematyce, jak i użyciu tradycyjnych, antycznych instrumentów pochodzących z tego regionu. Poza tym „Urzeitgeist” przynosi ponad 56 minut black metalu doskonale znanego z wczesnych lat jego istnienia na norweskiej ziemi, bardzo atmosferycznego, w każdym zakamarku przesiąkniętego lodowatą atmosferą i klimatyczną melodyką. Właśnie tak kiedyś grało się emocjonalny black metal, który niejednemu adeptowi czarnej sztuki skradł mroczne serce. Wszystko zaczyna „Einsam ist's, durch's Moor zu geh'n” z klawiszowym podkładem, jednak zaledwie w tym utworze, jak i w zamykającym całość „Ewigkeit” syntezatory mają tak dominującą rolę, ponieważ w bardzo rozbudowanym „Rauhnachtskind” czy też najwolniejszym na płycie „Zeitentor” pierwszeństwo do budowania atmosfery przejmują tradycyjne instrumenty. Ale na zasadzie dopełnienia i podbicia klimatu, ponieważ Rauhnåcht bazuje przede wszystkim na blackmetalowych wzorcach, w większości utrzymanych w średnich tempach i nastawieniu na ciągłym balansowaniu między zmianą nastrojów. Jeżeli miałbym przyrównać „Urzeitgeist” do alpejskich krajobrazów, to nie jest to lawina, która w nagły sposób niszczy wszystko na własnej drodze, lecz samotny spacer w śnieżnych i zalesionych sceneriach, spowitych mgłą z ciągłym uczuciem zimnego oddechu Perchty na plecach. Jeżeli Hammerheart Records chce obecnie wrócić do blackmetalowych korzeni, to Rauhnåcht jest ich głównym trzonem. (666 – ManieK) C

SAMMATH „Godless Arrogance” cd ‘14 Holenderski Sammath to kolejny po austriackim Rauhnåcht nabytek Hammerheart Records, dzięki któremu wytwórnia z Limburgii powraca do blackmetalowych korzeni. Mimo że wydawca zarzuca promocyjną wędkę, strzelając takimi nazwami, jak Marduk, Venom, Burzum i Mayhem, to Sammath nie ma z nimi nic wspólnego. Punktów zaczepienia należy szukać zupełnie gdzie indziej, ponieważ przez to, że wszystko, od dosłownie pierwszej do ostatniej sekundy, jest skąpane w blackmetalowej nawałnicy, w której zwolnienia i chwile oddechu mają wymiar planktonu, to „Godless Arrogance” nieodparcie budzi z letargu wspomnień takie nienawistne zawieruchy, jak „Welcome to My Planet” Octinomos czy też „Striðsyfirlýsing” porąbańców z Vondur. Może i trochę niesprawiedliwe szukać konotacji z innymi zespołami dla kapeli, która spędziła w Folter Records 16 lat, a opisywany tu materiał jest ich piątym albumem na koncie, jednak Sammath wciąż pozostaje tworem dosyć nieznanym, niedocenianym lub po prostu olewanym przez odbiorców. Może stąd takie hiperboliczne natężenie blackmetalowego wkurwienia na tym albumie, a może to blackmetalowe oberwanie chmury jest efektem tego, że za sznurki pociąga przede wszystkim Jan Kruitwagen – Australijczyk z urodzenia; a wiadomo, jak nieokrzesane podejście do metalu mają ludzie pochodzący z tego państwa-kontynentu. „Godless...” to niecałe 37 minut skomasowanego obstrzału agresywnego black metalu, sprecyzowanego na awanturnicze parcie do przodu bez jakichkolwiek przystanków i zluzowania katorżniczego tempa. Do blackmetalowych zagonów nie mam nic przeciwko, zwłaszcza gdy posiadają lekko industrialny klimat, jednak piąty album w dorobku Sammath po dłuższym czasie nuży swoją jednostajnością i brakiem urozmaicenia, szczególnie w kwestii perkusji, która łupie na zabój, co przy jej mechanicznym brzmieniu powoduje… ospałość u słuchacza. Taki dysonans – black metal, który zamiast swą hiperenergią i megawkurwieniem postawić umarłego na nogi, to sprawia, że nawet w środku dnia chce się człowiekowi spać. (444 – ManieK) C

57


Healing” i „Cause of Death”, a Pedro Gonzaleza (gitara) i Jesusa Romero (wokal, gitara) przywitały kołysanki „Human”. Jednak to „Scream Bloody Gore” oraz „Leprosy” wraz z prehistorycznymi dokonaniami braci Tardy & Co. odcisnęły największe piętno na autorach „Inoculation”. Dusząco, krztuszący się wokal, ale na tyle czytelny, że można wraz z wokalistą ryczeć wniebogłosy bez patrzenia w teksty, buldożerowy bas, oldschoolowo zapiaszczone, lekko thrashujące gitary, motoryczna perkusja, proste, lecz skuteczne i chwytliwe konstrukcje oraz heavymetalowe solówki – wszystko to razem wzięte sprawia, że Morfin odbiera się, jak starych dobrych kumpli z podwórka, a nie nowo wprowadzone mordy, które wszem i wobec chcą udowodnić na siłę, że są równie zajebiste, co ziomale. To nawet brzmi, jakby było nagrane ponad dwie dekady temu. Digitus Dei est hic – jest w tym palce boży; starych bogów szlachetnego death metalu z końca lat 80. i początku 90. W końcy nie bez przyczyny chłopaki brali by się za cover „Leprosy”. Jeżeli kogoś amerykański oldschoolowy death metal koi niczym morfina, to obowiązkowo musi zrobić sobie zastrzyk z „Inoculation” – towar pierwsza klasa! A tak na marginesie F.D.A. Rekotz ma jeszcze jednego nowego/staroświeckiego asa w rękawie w postaci Rude i jego debiutanckiego „Soul Recall”. (666 – ManieK) C

GRAVEHILL „Death Curse” cd ‘14 Moda na granie oldschoolowego metalu przyniosła nam w ostatnich latach wysyp totalnie złych, odzianych w ledwo trzymające się na setkach naszywek katany i świecących masą gwoździ zespołów. Niestety, ale bardzo często ten specyficzny przyodziewek, o jakim wspomniałem nie idzie w parze z dobrą jakością muzyczną. Mnożą się kolejne klony Venom, HellHammer, Sodom, ale tak naprawdę trafić w tej rzece gówna na twór wartościowy, to jak trafić szóstkę w totka. Gravehill do tej pory postrzegałem raczej jako band ze średniej półki, ale wraz z „Death Curse” nadszedł czas, by zrewidować ten pogląd i oddać zespołowi honor, bowiem płyta to po prostu zacna. Gravehill zdobył moją przychylność głównie tym, że udała im się rzecz niebywale trudna. „Death Curse” jest bowiem płytą na wskroś oldschoolową, ale tak zgrabnie skonstruowaną, że nie ma tu mowy o tak powszechnej (w przypadku zespołów goniących za modą) nudzie i ciągłym powielaniu tych samych patentów. Po pierwsze – zespół serwuje nam wybornie obskurne i wulgarne wręcz brzmienie, które jest subtelne, jak zardzewiała brzytwa. Gitary tną jak miło, ale mimo że rażą mocą niemiłosierną, to każdy cios spowity jest warstwą rdzy, przez co boli dwa razy mocniej. Po drugie – Gravehill, łącząc thrash/death/black o archaicznym zabarwieniu, stworzył naprawdę dobre kompozycje, z których wyróżniają się nieco Sodomowski „Death Curse”, miażdżący deathmetalowym, walcowatym początkiem „Open Their Throat” oraz bardzo Venomowski „Fear the Reaper”. Jak dla mnie, te trzy numery to staroszkolna ekstraklasa, a inne, jakie mamy okazję słyszeć na płycie nie odbiegają od wspomnianych poziomem. „Death Curse” to solidna oldschoolowa petarda, której wstyd nie znać. (555 – Wiesław Czajkowski) C

THANTIFAXATH „Sacred White Noise” cd ‘14 Jeden z nielicznych blackmetalowych przedstawicieli w katalogu Dark Descent Records z muzyką równie pokręconą, jak jego nazwa. Trio z Toronto wciąż pozostaje anonimowe, nie ujawniając swoich personaliów, kryjąc się za zakapturzonymi, czarnymi szatami i rytualnie podchodząc do koncertów. Wcale bym się nie zdziwił, jak niedługo okaże się, że autorzy „Świętego Białego Hałasu” to bardzo dobrze znane kanadyjskie gęby, ale na teraz pozostaje oceniać Thantifaxath tylko i wyłącznie za dźwięki, a nie zasługi, czyli tak jak być powinno – bez żadnej taryfy ulgowej. Do Kanadyjczyków z wyrozumiałością jednak nie trzeba podchodzić, bowiem te niecałe 44 minuty to prawdziwy manifest, ortodoksyjnej, blackmetalowej agresywności, która rozpoczyna się od kakofonicznych klawiszy w „The Bright White Nothing at the End of the Tunnel”. Po tym świdrującym klangorze następuje 20-minutowa nawałnica (3 utwory), skondensowanego black metalu z nawarstwiającymi się gitarami i gorliwością skowyczącego progresu. Thantifaxath z zimną krwią zatraca się w zgiełkowym rejwachu dysonansowo wplecionym w progresywne patenty. Naprawdę nikczemny to cios, i już, gdy wydaje się, że coraz trudniej będzie przeżyć ten blackmetalowy cyklon pojawia się atmosferyczny, jak na standardy Thantifaxath, „Eternally Falling” z ryjącym beret klimatem zimnej kakofonii syntezatorów i lekko industrialnych odprysków. Po tej chwili wyjącego „oddechu” Kanadyjczycy wracają na bezkompromisowe tory obłąkanie meandrycznego black metalu, dzięki „Panic Becomes Despair” i aż 11-minutowemu „Lost in Static Between Worlds”, pogmatwanie zamykającego te na wskroś otwarte wrota piekieł. Perkusja mogłaby być mniej syntetyczna, jednak z „Sacred White Noise” bije tak wyrafinowanie kakofoniczny wkurw, że Thantifaxath to kolejny po Paroxsihzem kanadyjski popieprzeniec pod banderą ddr godny polecenia. A tak na marginesie, na przełomie maja/ czerwca pojawi się split lp/cd Paroxsihzem z kanadyjskim Adversarial, co wywołuje u mnie arogancki uśmiech na wieść o nadejściu kolejnej dawki bandyckiego połączenia death i black metalu. (666 – ManieK) C

58 C 7g C nr 36 C 01/2014

MOROWE „S” cd ’14 [Witching Hour] Gdy prawie cztery lata temu ukazała się pierwsza płyta Morowe, byłem pewien, że jest to jednorazowy wypust tego zespołu, materializacja pomysłów, które nie pasowałyby do muzyki pozostałych zespołów śląskiego kombinatu, chociażby do Furii, Massemord czy Cssaba. Tymczasem w zeszłym roku ukazał się split z Non Opus Dei, a w lutym 2014 roku drugi album grupy. Cóż, od przybytku głowa nie boli, więc można się jedynie cieszyć, oczywiście pod warunkiem, że jest to coś wartościowego. Podchodziłem więc do płyty z lekką rezerwą, zupełnie niepotrzebną, jak się okazało. Płyta po prostu wciąga. Może nie od pierwszego momentu, ale po kilku przesłuchaniach już trudno było mi się od niej uwolnić. Po raz kolejny Nihil w charakterystyczny dla siebie sposób snuje opowieść ukrytą w dźwiękach i chyba właśnie to tak uzależnia od płyty. Poza tym ta muzyka jest zwyczajnie ciekawa, różnorodna, wiele się w niej dzieje. Jest po prostu skomponowana w bardzo przemyślany sposób i świetnie zaaranżowana. Do tego tradycyjnie już polskie teksty i wychodzi produkt nie do podrobienia i ciężki do sklasyfikowania. Trudno mu dorobić łatkę jakiegokolwiek stylu. Morowe chyba najbliżej jest do Furii, ale głównie z powodu klimatu, bo jest tu jednak dużo mniej black metalu. Próby dokładniejszego definiowania tej muzyki są skazane na porażkę. Najdalej posunięta konkluzja to taka, że muzyka zawarta na „S” to awangarda metalu. Zresztą każdy odkryje na tym krążku co innego, dlatego najlepiej kupić go i samemu się przekonać, czym jest Morowe. Dla mnie jest to muzyka wielu doznań. Jedyne, co mi trochę przeszkadza to zbyt nachalny klawisz w kilku momentach, których na szczęście nie ma dużo. Z drugiej strony za to polecam wsłuchać się w partie perkusji. Naprawdę świetną robotę odwalił tu ML, młody perkusista z mojej rodzimej Gdyni, dla którego nie jest to pierwsza współpraca ze Ślązakami. O tej płycie można naprawdę dużo opowiadać, ale po co? Lepiej po prostu jej posłuchać, co zresztą zamierzam po raz kolejny uczynić. (666 – grzech) C MURMUR „Murmur” cd ‘14 [Season of Mist] Podwójny amerykański mur black metalu, free jazzu i progresywnego rocka znów rozpoczął muzyki gięcie cięcie, mimo że ich ostatni album „Marmur” nie zdążył jeszcze na dobre ostygnąć, mając do zaoferowania zatrzęsienie patentów na kilkadziesiąt przesłuchań. Zresztą, gdy w zawikłanych konstrukcjach słychać ducha improwizacyjnego bałaganiarstwa i odjeżdżania gdzieś w muzyczny kosmos, to i słuchaczowi udziela się rozczochrane podejście do odbioru, niczym ciekawskie kluczenie po labiryncie i ciągłe otwieranie kolejnych drzwiczek, dochodzenia do następnych rozwidleń, stąpania po entych zapadniach i wpadania do jeszcze głębszych, spontaniczniematematycznych dziur. Już za sprawą otwierającego „Water from Water” dostajemy wykwintne ostrzeżenie, że nie będzie łatwo poprzez połączenie przede wszystkimi espkerymetalnego jazzu, modernistycznego black metalu i kwasowego, progresywnego rocka (tutaj w przypadku syntezatorów w kolorycie vintage, co doskonale uwypuklił utwór „Recuerdos”), ale Murmur potrafi również zapędzić się w ostre rejony noise’owego nieco zimnego rocka. Kazimierz Kamiński, uznawany za jednego z najwybitniejszych polskich aktorów, którego kreacje poprzedzała szczegółowa analiza psychologiczna powiedział kiedyś, że improwizacja to rzecz w teatrze niezwykle cenna, zwłaszcza jeśli została dokładnie przemyślana. I właśnie tak jest z „Murmur” – to węzeł gordyjski, który został z góry zaplanowany, jednak sprawia wrażenie spontanicznych wariacji i kombinacyjnego zamętu. Muzyka to przecież mowa dźwięków, żywy język, a Murmur spowodował, że dźwięki są środkiem swobodnej wypowiedzi, mimo że odbywa się ona na coraz wyższych stopniach abstrakcji. Gdyby King Crimson grał black metal zapewnie brzmiałby jak Marmur, i to skojarzenie nie jest tylko i wyłącznie wynikiem tego, że Amerykanie, w limitowanym wydaniu digipack, rzucili się na cover Brytyjczyków „Tongues in Aspic, Part II”. I wyszli z tego starcia z tarczą. (666/777 – ManieK) C NASHEIM „Solens Vemod” cd ’14 [Northern Silence] Jak na kapelę ze Szwecji, to Nasheim jest dość daleka od ostatnich dokonań zespołów z kraju trzech koron. Hm… śmiem nawet stwierdzić, że pobrzmiewa mi tu bardziej norweska nuta. Nie jest to nudna muza, ale jakoś nie porwała mnie tak, jak Woods of Desolation. Trochę tu blastów, trochę długich i zapętlonych riffów, no i wszystko okraszone wrzaskami. Jak na szwedzką kapelę przystało, jest melodyjnie i naprawdę nie można odmówić pomysłowości Erikowi, bo pomysł na Nasheim z pewnością ma. Muzyka sama w sobie, jak w przypadku Woods of Desolation, także nie jest zbyt skomplikowana, choć na pewno bardziej intensywna. Jak widać, Northern Silence otacza się kapelami z kręgów przytłaczającego swoją atmosferą i mocno depresyjnego black metalu, ale Nasheim to solidna muzyka i myślę, że powinna się spodobać nie tylko fanom depresyjnego black metalu. Bardzo ciekawe są tu partie czystych gitar, które w połączeniu ze… śpiewem, to chyba dobre określenie, tworzą fajny klimat, zwłaszcza w kawałku „Att av ödets tradar väva sorg”. Całość tekstów jest napisana i wykrzyczana w języku szwedzkim, ale chyba rodzime języki najlepiej sprawdzają się w tego typu black metalu. Tak, czy inaczej „Smutek Słońca” można zaliczyć do udanych wydawnictw spod znaku depresyjnego black metalu. (555 – Berith) C NECROPHOBIC „Womb of Lilithu” cd ‘13 [Season of Mist] Nad tym albumem wisiało odium śmierci, przemocy, a zarazem śmieszności niekompatybilnej z satanistycznym i z założenia bluźnierczym oraz agresywnym przekazem zespołu. Gdy nagrania

„Womb of Lilithu” miały się już ku końcowi, David Parland (aka Blackmoon) współzałożyciel Necrophobic, który w pierwszej połowie lat 90-tych stanowił trzon zespołu, popełnił samobójstwo. Również w trakcie powstawania albumu Tobias Sidegard, wieloletni wokalista, został oskarżony przez swoją żonę o wielokrotne pobicie. Z początku Sidegard upierał się, że jest niewinnym facetem, a ten krążek miał być jego deklaracją, oczyszczeniem oraz wyrzuceniem z siebie negatywnych emocji. Dla gardłowego sprawa szybko stała się jednak… gardłowa. Akurat na premierowo/promocyjny okres „Womb…” sąd skazał wokalistę na 6 miesięcy więzienia za traktowaną łagodniej „czynną zniewagę”, a nie „karygodne naruszenie kobiecej nietykalności” (18 miesięcy ciupy). Kumplom z zespołu, którzy wpierw twardo wypowiadali sakramentalne „no comment”, zmiękła pała, odrobili lekcję z marketingu albo Season of Mist im podpowiedziało i wyrąbali niesfornego Tobiasa z szeregów Necrophobic, mówiąc przemocy domowej stanowcze NIE! I tak oto w szwedzkiej załodze ostał się już tylko jeden współzałożyciel kapeli – Joakim Sterner, a przy tak miękkich sercach jedyną ciężkość i bluźnierstwo, jakie niesie ze sobą „Womb…”, to ciężka łapa Tobiasa. Oczywiście powyższe słowa są jedynie luźną, ironiczną dygresją, ale prawdą jest, że Necrophobic nagrał najbardziej miękki, wypolerowany i oczyszczony z chropowatego i napastliwego bluźnierstwa album. Nie tylko personalnie, ale i muzycznie pewna era w sztokholmskiej kapeli się skończyła, a muzycznie celowniki są wymierzone w Watainowski target. Jak przystało na Necrophobic, nie brakuje tutaj klasycznych solówek („Matanbuchus”), czysto gitarowego ciągnięcia albumu oraz chóralnie rozpisanych wokali podrasowanych posągowymi chórami („The Necromancer”), jednak brakuje tutaj tego satanicznego pazura szwedzkiego death/black metalu, dzięki któremu o tej ekipie mówiło się głośno. Chłopaki jakby zniewieścieli na starość, co zapowiada już instrumentalnie wiotkie interludium, a na dobre przekonują trzy ostatnie utwory, będące zapowiedzią złagodzenia rogatego oblicza. Pianino i zawodzenie babki w przyjemniutkim „Amdusias” nie wróżą nic dobrego dla maniaków cięższych i diabolicznych brzmień w Necrophobic. A cały ten zwiotczały, końcowy tryptyk rozpoczyna „Opium Black”, taki odpowiednik „Phoenix” Satyricon i „They Rode On” Watain. Ta płyta po prostu nie ma kosmatych, brutalnie klaszczących jaj, tak jak facet, który czuje się na tyle „mocny”, by lać babę, i kumple z zespołu, którzy miękną przy byle orzeczeniu sądu i marketingowych podszeptach wydawcy. (444 – ManieK) C NOCTURNAL BREED „Napalm Nights” cd ‘14 [Agonia] 7-letnie przerwy między albumami zaczęły wchodzić Norwegom w krew, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby stało się to permanentnym rozwiązaniem. Raz, że albumy Nocturnal Breed nie są materiałami pierwszej potrzeby. Dwa, że takie pauzy są zupełnie wystarczające, by człowiek poczuł głód za tą epigońską wybuchową mieszanką thrash i black metalu, bo gdyby nagrywali co dwa, trzy lata, to pierdolnięcie starciłoby impet i wyszłoby z tego masło maślane. Po tak długim odpoczynku Norwegowie musieli się jakoś przypomnieć i dodać sprzedażowy upgrade w postaci gościnnego udziału m.in. Nocturno Culto (Darkthrone) na głównych wokalach w zamykającym „Krigshisser (D.N.K)” czy wspomagających wokalizach w „Speedkrieg”, „The Bitch Of Buchenwald” i „Thrashiac”. Ted, na tle S. A. Destroyera i Texa Terrora, wypada jak zupełnie niepotrzebny zabieg kosmetyczny, który miał na celu przyciągnąć uwagę do „Napalm Nights”. Zupełnie niepotrzebnie, bowiem Nocturnal Breed sam w sobie zapewnił „Napalm…” siłę rażenia, głównie dzięki zatraceniu się w blackujący teutoński thrash metal, któremu najbliżej nie do Kreator czy Sodom, lecz Destruction, co udowadniają takie utwory, jak otwierający „The Devil Swept the Ruins” oraz „Thrashiac”, po których wysłuchaniu człowiek zaczyna szperać w materiałach promocyjnych, czy na liście gości widnieje Schmier ze swoim charakterystycznym, ściśniętym charczeniem. Słychać również wpływy thrashowego Zachodniego Wybrzeża w swoich wczesnych latach, ale Nocturnal Breed roku 2014 potrafi również zabić w łagodniejszy, melodyjny i przebojowy ton („Cursed Beyond Recognition”, „Dragging the Priests”), daje się poznać od bardziej narracyjnej strony ze świetnie wyprowadzonymi wokalami na bardzo wysokie rejestry w ogromnie rozbudowanym tytułowym 12,5-minutowym numerze. Co ciekawe, zaskakuje również rockowo-bluesową charakterystyką i AC/DC-owską werwą w „Dawn Campaign... Flamethrower Ridge”, a najcelniej w „Under the Whip”, gdzie słychać kolorystyczne zabarwienia rodem z gardła Briana Johnsona. Wszystko zamyka brukowy wyziew z udziałem Nocturno Culto, w którym dużo punkrockowych naleciałości z ostatnich dokonań Darkthrone. Mimo wszystko, jak na noce rozświetlane przez bojowe środki zapalające czasami brakuje tu prawdziwego ognia. Temperatura spalania pierwszych napalmów to 800-1000 °C, późniejszych nawet 1200 °C, a na „Napalm Nights” są momenty, gdy tli się coś tak na 500600 °C. (555 – ManieK) C NORTHERN PLAGUE „Manifesto” cd ‘14 [Folter] „Napisz nazwy czterech gatunków zwierzęcych, które zmieniają swoje ubarwienie, upodabniając się do otoczenia” – z takim zadaniem z przyrody wrócił ze szkoły syn kumpla. Kolega w tej sprawie przedzwonił do mnie, bo mam pod ręką kogoś, kto skończył biologię, ale przecież ja sam bym mógł mu pomóc wymieniając całą białostocką gromadę kameleonów, w tym jednego, który nie używa żelazka. Immortalowy tytuł EP-ki (taka nowa moda, bo teraz na starcie nie nagrywa się demówek), Darkthronowska ksywa wokalisty, kabotyńska oferta współpracy marketingowej, teaser pod Behemoth, ciągłe podkreślanie, że zespół nagrywał w tych samych miejscach co ekipa Nergala, Vader czy Hate ( jakby energia i pomysły tych zespołów miały spłynąć przez to na Northern Plague, jak manna z nieba), słownikowolingwistyczne wyjaśnienie słowa „Manifesto”, będące chamską zrzyną z promocji „The Apostasy” czy też obecność na debiucie takiego utworu, jak „Let the World Burn” – wszystko to, a zwłaszcza sławne już wykresy kołowe, sprawiły że chłopaki mają ostro pod górkę, przede wszystkim w polskim metalowym podziemiu i u starej gwardi, która jest solą zasilania koncertów, a nie jakieś sezonowe (k) lakierkowe blaszaki. Podobnież nie kopie się leżącego, bo podziemie już wylało hektolitry pomyj na Northern Plague, jednak bywają takie typy w życiu, które same się o to proszą, a białostoczanie mają bardzo wkurwiającą plagiatową manierę wizualno-promocyjno-muzyczną z dodatkiem parcia na szkło. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten kwartet będący na czasie usilnie chce być kimś innym, ale nie sobą. Warsztat mają, a i owszem, ale ta ich wersja blackującego death metalu dla najmłodszych fanów Behemotha (szczególnie tytułowy numer) jest po prostu nudna i wtórna już po kilku utworach, a do tego sztuczna, jak potworki typu Olimpia Lechia Gdańsk, Polonia Szombierki Bytom, Sokół GKS Tychy czy też próba połączenia Zawiszy Bydgoszcz z Kujawiakiem Włocławek, że odjadę w piłkarskie rejony. Co z tego, że „Manifesto” wziął w dystrybucję Nuclear Blast, a za granicą album zbiera pozytywne recenzje – marketingowa farsa i wykalkulowane


plagiatorstwo jest czymś, czego naprawdę nie mogę znieść w kontekście Northern Plague. Że też chłopaki nie boją się odstawiać takiej hucpy pod samym nosem Wszechpotężnej Arachnophobii. Dlaboga, panie Słyż! Larum grają! Wojna! Nieprzyjaciel w granicach! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? (333 – ManieK) C

po 2005 roku jakoś moich uszu nie cieszą, to Romuvos przypadł mi od razu do gustu. Może to ta autentyczność? Może ten pogański duch, jaki uparcie towarzyszy każdemu utworowi na płycie? Sam nie wiem... Jedno jest pewne, nawet jeśli znajdziemy więcej analogii (do innych zespołów) album ten jest godny polecenia. A „Romuvan Dainas” w wolnym tłumaczeniu to „Pieśni Rumowy”. (666 – W.A.R.) C

ARACHNORHOBIA RECORDS ~

PARANOIA INDUCTA „Maze of Death” cd ‘13 [Old Temple / Doomsday Factory] „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie (Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate)” – to złowieszcze motto zaczerpnięte z „Boskiej Komedii” Dantego Alighieri, widniejące nad bramą piekła, przyświeca głównej tematyce „Maze of Death” autorstwa Paranoia Inducta. Projekt ten jest obecny na polskiej scenie dark ambient od kwietnia 2003 roku, ma na swoim koncie sporo materiałów, a dowodzi nim niezmordowany Anthony Armageddon Destroyer, który w prywatnej korespondencji nie ukrywał, że ze względu na realia fonograficzne czasami miał ochotę tym wszystkim walnąć na dobre. Mimo chwil zwątpienia Paranoia Inducta nie składa broni, wciąż pozostając na rodzimym podwórku jednym z najważniejszych tworów w tej lodowato brudnej i odhumanizowanej niszy muzycznej. Według promocyjnych deklaracji „album ten jest kontynuacją bardzo dobrze przyjętej zarówno przez słuchaczy, jak i krytyków (poprzedniej) płyty „Evil Angel”. „Maze of Death” to koncepcyjny album, który najprościej można opisać w czterech słowach: mrok, samotność, strach i śmierć. Tytułowy labirynt śmierci to metafora ludzkiego życia. Przemierzany w samotności, po omacku, w zupełnych ciemnościach, odkrywa przed słuchaczem kolejne, puste, ślepe korytarze, które dla wielu były iluzją i nadzieją, a które – jak się okazało nigdzie nie prowadzą”. Albo ostatecznie do jedynego wyjścia, jakim jest śmierć po tej odosobnionej wędrówce po pustkowiach ludzkiej duszy. Głównym motywem przewodnim jest tutaj nihilistycznie mizantropijny i minimalistyczny dark mabient, jednak piąty utwór „Dark Messiah”, jakby na dobre otwiera industrialne wrota, do tej pory nieśmiało czające się w tle, które lodowato zabrudzają krajobraz. Ta industrialna rdza cały czas jest balansowana niemal sym-fonicznymi melodiami, przy pierwszej styczności bardzo lekkimi, lecz w ogólnym rozrachunku dopełniającymi uczucia niepokoju i beznadziejności. Ale wśród wszelkiej maści apokaliptycznych brzmień i skrzypień pojawiają się chwile przewietrzenia, jak „blisko-wschodni” motyw w „Circle of Despair”. Zdecydowanie muzyka na słuchawki, by wydobyć z niej pełnię jestestwa oraz to dziwne uczucia stąpania po pustkowiu, a jednak z wrażeniem ciągłego osaczenia. Szczerze mówiąc, nie moja bajka i dominanta muzyczna, jednak warto zostawić na półce, również dla estetycznego wydania w lakierowanym digipacku A5. (555 – ManieK) C

SABBATH ASSEMBLY „Quaternity” cd ‘14 [Svart] Na zeszłoroczny koncert Sabbath Assembly wraz z Hexvessel w poznańskim Klubie Pod Minogą jechałem przez pół Polski po ośmiu godzinach pracy, żeby później wracać w nocy, licząc fotoradary ustawione na trasie Poznań – Opole w celu nie zaśnięcia (odnotowałem 32 sztuki), i by z zapałkami w oczach rano ponownie stawić się w robocie. Gdyby podczas tamtej wizyty w Polsce Amerykanie promowali album „Quaternity”, a nie „Restored to One” i „Ye are Gods”, to za nic nie wyściubiłbym nosa poza domowe pielesze, woląc przytulić się do ciepełka żony. Wokalistka Jamie Myers i perkusista Dave „Xtian” Nuss muzycznie nadal służą Kościołowi Procesu Sądu Ostatecznego, twierdząc, że przedstawicielami boskości są Chrystus, Jehowa, Lucyfer i Szatan, wplatają w to czterech jeźdźców apokalipsy, Carla Junga i Williama Blake’a, zapraszając do gościnnego udziału m.in. Kevina Hufnagela, gitarzystę Gorguts, Mata McNerney’a i Marję Konttinen z Hexvessel i pana o ksywie Nameless Void z Negative Plane. Robi wrażenie, ale obecne, muzyczne oblicze Sabbath Assembly już niestety nie. Amerykanie kompletnie zminimalizowali kompozycje, nagrywając niemal w pełni akustyczny album, z praktycznie nieobecną perkusją i gitarą elektryczną, które najdosadniej słychać w „I, Satan”. Wszystko sączy się niemiłosiernie powoli, większość tekstów podana jest w formie „mówionych” śpiewów lub „śpiewnych” deklamacji, spokojnie, usypiająco i nudnie. Na poprzednich albumach muzycznie o coś w tym wszystkim chodziło, ale tutaj Amerykanie po prostu niemiłosiernie męczą bułę. Głosi ludowa mądrość: miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze. Na coś tak miałkiego i ciągnącego się, jak gluty z nosa nie byłem gotowy i w przypadku kolejnej płyty trudno mieć nadzieję na coś lepszego. (333 – ManieK) C

EVIL MACHINE „War in Heaven” cd ‘13 Nazwiska same nie grają – jednak za każdym razem, gdy na scenie pojawia się skład, w który angażują się muzycy terminujący w znanych i lubianych zespołach tworzy się pewnego rodzaju niezdrowe ciśnienie na tenże nowy twór. Dlatego też do pierwszego dzieła w kilkuletniej już historii Evil Machnie podszedłem z dużą dozą nieufności. Z jednej strony skład, który z niejednego pieca chleb podjadał gwarantował wysoką jakość produktu, z drugiej miałem trochę obaw, co do tego, czy aby osobnicy, tacy jak Cyan (Dead Infection) czy Cyprian (Pyorrhoea) w pełni odnajdą się w graniu oldschoolowej muzy. Jak się okazuje wszelkie wątpliwości były po prostu niepotrzebne, bowiem już kilka pierwszych odsłuchów „War in Heaven” pozwala stwierdzić, że materiał ten to ponad czterdzieści dwie minuty sonicznego piekła na najwyższym światowym poziomie. Mówiąc krótko – jest moc! Podoba mi się to, że Evil Machine uderzają swoim materiałem w rejony grania bardzo obskurnego, chamskiego wręcz. Ot, takiej piekielnej mikstury Venom/Sodom/ Slayer/HellHammer. Jest to muzyka żywcem wyjęta z czasów, gdy gatunki takie, jak death czy black były jeszcze w powijakach i jedyną właściwie słuszną szufladką, do której wrzucało się ekstremalne granie był thrash. Lecz thrash według Evil Machine jest czarny i gęsty jak smoła, a do tego mocno doprawiony siarką, przez co z perspektywy dzisiejszego słuchacza nabiera wiele znamion black metalu, ale mniejsza o szufladki. „War in Heaven” to również naprawdę świetne brzmienie, które zadaje kłam twierdzeniom, że studio Hertz zaczęło seryjnie wypuszczać materiały brzmiące według jednego wzorca. Materiał ten to cholernie nośna hybryda piwnicznego gruzu i bardzo agresywnej motoryki, z jaką atakują nas bardzo dobrze ukazane poszczególne instrumenty. Wystarczy tylko posłuchać takich killerów, jak „War in Heaven”, „Diabeł” czy „Four Demons...”, by poczuć istotę tego, czym jest tak naprawdę ta płyta. Moi drodzy, Evil Machine to nie jest żaden gówniany retro trend, to muza, która wręcz emanuje prawdziwym metalowym flowem który po prostu zabija. „War in Heaven” to czysty metal, tylko tyle i aż tyle. (555/666 – Wiesław Czajkowski) C

RAFAŁ KOŁACKI „Panoptikon” cd ’13 [Noisen] „Panoptikon (Panopticon; gr. pan = wszystko; optikos = widzieć) – nazwa więzienia, wymyślonego i zaprojektowanego przez angielskiego filozofa utylitarystę, Jeremy'ego Benthama. Niezwykłość Panoptikonu miała polegać na tym, że jego konstrukcja umożliwiałaby więziennym strażnikom obserwowanie więźniów tak, by nie wiedzieli, czy i kiedy są obserwowani”. Nowa płyta Rafała Kołackiego (z pewnością znanego miłośnikom szeroko rozumianego ambientu z takich projektów, jak Hati czy Mammoth Ulthana) to w zasadzie ścieżka dźwiękowa do filmu o tym samym tytule. Sam film jest fabularyzowanym dokumentem dotyczącym historii Torunia, a dokładniej toruńskiego aresztu śledczego, który notabene został zbudowany niejako pod wpływem projektu Benthama. Sam tytuł sugeruje koncept płyty opierający się na permanentnej inwigilacji. Muzycznie „Panoptikon” to przede wszystkim ambientowa podróż w czasie, mocno wzbogacona żywymi instrumentami. Podróż czasami mroczna, a czasami przepełniająca (mimo dość posępnego tematu) optymizmem, może nawet w obecnym świecie są miejsca, gdzie można się ukryć przed wzrokiem innych... (555 – W.A.R.) C RAUS!/PERUNWIT „Under the Sign of the Black Sun” cd ’14 [Odium] Okazuje się, że Shadow z Black Altar nie musi narzekać na swoją kreatywność, nie wystarcza mu już macierzysty zespół, ani Kriegsgott, więc w spółce z Aro z Perunwit postanowił sprawdzić się w Raus!, gdzie pogrywa… No właśnie i tu lekki zonk, bo nie jest to tym razem black metal, no przynajmniej nie w czystej postaci. Muzyka silnie nacechowana industrialnym posmakiem, łącząca w sobie metalowe elementy z tym, co oferuje dark ambient czy martial ambient polany militarnym „sosem”. Powiem szczerze, że najbardziej przypadły mi do gustu utwory, w których to panowie nawiązują do black metalu, łącząc go z całą resztą, jakże szerokiego spektrum muzyki, tworząc tym samym nietuzinkowy miszmasz w transowo-marszowych tempach. A wszystko to w militarnym kontrasterze, generującym pewien niepokój, a jednocześnie ciekawość i fascynację. Szkoda jedynie, że to tylko dwa spośród pięciu kawałków, „środkowy” „Ich bin Got” to taki martial z szorstkimi gitarowymi riffami, a pozostałe dwa z metalem nie mają nic wspólnego. „Go and Die with Honour” zahacza o rytualny dryg, ale w unowocześnionej oprawie, nieco zindustrializowanej i mocno przybrudzonej, a otwierający ten split „Spirit of Victory” to monumentalna suita z epicką atmosferą rodem z filmowych soundtracków. Rozstrzał jest spory i ta różnorodność sprawia momentami wrażenie pewnej niespójności – nie ukrywam, że najbardziej kręci mnie to bardziej drapieżne oblicze Raus! Z Perunwit nigdy tak naprawdę nie było mi po drodze i do tej pory nie potrafię zrozumieć fenomenu tego projektu. Ot standardowy ambient na rytualną modłę, odwołujący się do szamańskich praktyk ludów pierwotnych. Ani to powalające, ani odrzucające, dobrze skomponowane z niezłą słuchalnością, ale nic poza tym. Aro wyraźnie nawiązuje na tym splicie do muzyki Bliskiego Wschodu, dzięki czemu zyskuje na „egzotyce”. W struktury wpleciono nieco intrygującej tajemniczości, która delikatnie łechta dociekliwość słuchacza. Kompozycje oparto na mistycznej aurze, na pierwotnej plemiennej naturze człowieka, odwołując się tym samym do jego „barbarzyńskiego ja”. Split jest OK, chociaż wolałbym, aby Raus! skupił się w przyszłości bardziej na wgniatającym w ziemię konglomeracie metalu i industrialu niż na ambientowych zapychaczach. (444/555 – Tymothy) C ROMUVOS „Romuvan Dainas” cd ‘13 [No Colours] „Przez swoich wyznawców, Litwinów, religia ta nazywana jest ROMUVA (ROMUWA) i zaliczana jest do najstarszych na świecie. Swoimi korzeniami sięga do praktyk szamańskich pierwszych nomadów zamieszkujących terytorium dzisiejszej Litwy. Rodzima religia Litwinów, współcześnie określana mianem pogańskiej, rozwijała się bez przeszkód aż do końca wczesnego Średniowiecza. Wówczas to ruszyły na Bałtów chrześcijańskie krucjaty w celu nawrócenia ich na jedynie słuszną wiarę”. Tyle informacji encyklopedycznych... Muzycznie już od pierwszych taktów mamy do czynienia z litewską wersją... Falkenbach (?). Z tym, że o ile dokonania tego wykonawcy

SECRETS OF THE SKY „To Sail Black Waters” cd ’13 [Kolony] W zasadzie miałem tej płycie przyznać maksymalną ilość punktów. Dlaczego? Bo po pierwszym przesłuchaniu Secrets of the Sky cholernie mi się spodobali. Ich wariacje na temat doom metalu, post metalu czy nawet post hardcore’a zmiksowanego z nietuzinkowymi wokalami naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. Co ciekawe, na płycie w zasadzie znalazły się tylko cztery utwory, ale za to średnio prawie 10-minutowe! Trzeba mieć ogromne jaja, aby takim utworami debiutować. Przyznam jednak, że po pierwszym przesłuchaniu mój entuzjazm lekko zmalał. Zbyt dużo znalazłem analogii do tego co już pojawiło się na rynku w ostatnim czasie. Wciąż chylę czoła przed doskonałym wykonaniem – jeszcze raz podkreślam, nagrać takie długie kawałki i nie zanudzić – to duża sztuka! Jednak pewnych partii pozbyłbym się na dobre. Niby urozmaicają płytę, ale... No właśnie gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się myśl, że za wcześnie oceniać żeglarzy czarnych wód bardzo wysoko. Czas pokaże, czy płyta ta przejdzie do historii. (444 – W.A.R.) C SKAPT AV SKOG „Skapt Av Skog” mcd ’13 [Fallen Temple] Jeszcze dwa lata i ten materiał będzie miał 20 lat. Nie żartuję, trzy utwory, które znalazły się na tym krążku zarejestrowano w 1996 roku. Niemniej jednak słucha się tego bardzo dobrze (chociaż krótko). Właściwie trochę nostalgia chwyta za gardło, bo sama muza już mniej. Co zrobić, w międzyczasie powstały rzesze grające w podobnym zimnym, skandynawskim stylu i chociaż chłopaki naprawdę dają radę, czegoś odkrywczego naprawdę próżno tu szukać. Nie oznacza to bynajmniej, że błędem było upowszechnienie tego materiału. To bardzo dobry strzał na pierwsze wydawnictwo nowego labelu. Rzekłbym, że to swoista wizytówka tego, czego możemy się spodziewać w barwach Fallen Temple. Na koniec dodam, że skoro zespół już nie istnieje (i tylko jeden z nich zajmuje się muzyką w takich zespołach, jak Gangrenator, Hellstorm i Infant Death) to kolejny dobry powód, aby jego (dość uboga wprawdzie) twórczość nie została zapomniana. (555 – W.A.R.) C SKOGEN „I Döden” cd ‘14 [Nordvis] Szwedzka Nordvis Produktion działa sobie od 2005 roku zdecydowanie stawiając na jakość, a nie ilość. W tym przypadku przejęła po rosyjskiej Frostscald Records rodzimy Skogen, z którym ostatnią styczność miałem przy okazji debiutanckiego albumu „Vittra”. Na tyle przeciętnego, że w natłoku tego, co serwuje obfitość muzycznego rynku i to, że doba nie jest z gumy odpuściłem sobie śledzenie dalszych losów szwedzkiego Lasu. Ale wiem, że są i takie persony, które sympatię do tego zespołu eksponują na bardzo cycatych koszulkach, co nietrudno było nie zauważyć podczas wrocławskiego koncertu Borkangar. Nawiązując do dorodnych i bardzo dojrzałych owoców, kryjących się u polskiej dziewoi pod girlie z logiem Skogen, Szwedzi zdecydowanie się rozwinęli i urośli w siłę, chociaż serwują sprawdzone i zgrane patenty znane z setek płyt ze skandynawskim black metalem. Opierając się na wypróbowanych wzorcach można albo popaść w ślepe plagiatorstwo albo uzyskać z tego bazę wyjściową z odpowiednim wykorzystaniem doświadczenia starszyzny. Skogen trzyma się drugiej opcji, bo na przykład taki „När himlen svartnar” to wyśmienite połączenie melodyki Satryricon z okresu „Dark Medieveal Times” / „Shadowthrone” unurzane w atmosferze wczesnych dokonań Burzum. I nie tylko w tym utworze wizytówką Skogen jest atmosferyczny black metal z charakterystyczną nordycką melodyką i surowością skandynawskiego klimatu, bowiem to właśnie melodyjność gitar i ogólna „akustyczność” wyróżniają również następujący po nim „Solarvore”, utrzymany w wolnych tempach i wzbogacony o czyste zaśpiewy. Gdzieś w połowie trwania album, a jest dosyć długi (58:35), Szwedzi zaczynają nieco smęcić, głownie za sprawą wprowadzenie spokojniejszych momentów, nastawionych na akustyczne i spokojniejsze granie. Robi się lekko przynudnawo i śpiąco, jednak w odpowiednim momencie przypominają sobie nie tylko o pięknie, ale również o siarczystości skandynawskiego klimatu i poniosłośći, jak w chóralnym „Svartskogen” i kończącym całość eposowym, 13-minutowym hymnie „Sleep”, który jest takim zamykającym odpowiednikiem „Sigmundskvadet” z „Monumension” Enslaved, a już najbardziej „Oaken Dragons” z „The Journeys and the Experiences of Death” Helheim z grobowo-doomową atmosferą. (555 – ManieK) C STILLA „Ensamhetens Andar” cd ‘14 [Nordvis] Takim tworom, jak Stilla mogę zanucić za Gary Moorem: „I've still got the blues for you”. Właśnie za takim black metalem czuję smutek i tęsknotę. Debiutancki „Till Stilla Falla” jeszcze parzy, a Szwedzi

ODRAZA „Esperalem tkane” cd ‘14 Turpistyczna oprawa graficzna słusznie przywodzi na myśl somatyczną, wulgarną i bolesną poetykę Rafała Wojaczka* oraz naturalistyczną brutalność dramatycznego serialu „Ballada o Januszku” w reżyserii Henryka Bielskiego. Potwierdzają to naturalistyczne teksty uparcie penetrujące nie tylko mroczne zakątki ludzkiej duszy, badające człowiecze lęki, niepokoje i obsesje, ale także zgłębiające ponure zakamarki ciemnych polskich ulic, śmierdzących stęchlizną klatek schodowych z farbą odklejącą się płatami i apokalitycznych nor lumpenproletariatu, w których wóda leje się równo, a od dymu papierosowego, zapachu wczorajszego, przetrawionego oddechu i konserwy turystycznej jest tak gęsto, że powietrze można kroić, jak wieprzową galaretę. Współgra z tym zawartość muzyczna, niczym alkoholik balansująca na różnych stanach emocjonalnych od anarchistycznego wkurwienia, przez ułańską fantazję po melancholijne zawiechy. Autorski duet w postaci Stawrogina (Massemord) i Priesta (Massemord, Medico Peste, Voidhanger), skorzystanie z dobrodziejstw studio Orion i Czyściec (Furia, Morowe, Massemord, Bloodthirst) oraz miksów dokonanych przez M. w No Solace (Mgła, Kriegsmaschine, Medico Peste, Voidhanger) – wszystko to racjonalnie przewidywało produkt Furiopodobny z piętnem projektów Nihila, co potwierdził otwierający „Niech się dzieje”. Jednak następujący po nim „Wielki Mizogin” zionie Dezerterowskim, punkrockowym duchem wystopowanym, bujającą skandynawską melodyką pod koniec utworu. Z kolei tytułowy numer urozmaica schodowa konstrukcja z wtrąceniami lekkiego, progresywnego rocka w towarzystwie deklamacyjnego wokalu o barwie przypominającej Mirosława Czyżykiewicza z płyty „Ave”, a zwłaszcza utworu „Kiedy cię spotkam”, mimo że tuż przed końcem pojawiają się deathmetalowe zapędy. Natomiast taka „Gorycz” rozpoczyna się od blackmetalowej nawałnicy, a jednak znalazło się w niej miejsce na tlącą się gdzieś w tle westernową harmonijkę (?), nieodparcie kojarzącą się z podobnymi motywami użytymi na… Varius Manx „Emu” w instrumentalnym kawałku „A Key”. Zaś w „Progu” czyhają czarne bluesowe odjazdy oraz progrewsywna końcówka, a w ponad 11-minutowym „Tam, gdzie nas nie spotkamy” do głosu znów dochodzi muzyczna osobowość borderline z dominantą progresywnego rocka. W przypadku wypicia alkoholu przez osobą na terapii disulfiramem (esperalem) nieprzyjemne objawy twają od 4 do10 godzin, obejmując wymioty, zawroty i ból głowy, zaczerwienioną twarz, pokrzywkę, nudności, duszności, pocenie się i tachykardię. Na szczęście debiut Odrazy do tego nie doprowadza. Do papierosów zawsze żywiłem odrazę, jednak starsze cycate baby i black metal podany w oryginalnej formie zawsze mnie pociągały, więc nie ODRA(d)Zam upić się „Esperalem tkane”. A tak już na marginesie, palaczki mają najczęściej piersi bardziej obwisłe niż kobiety niepalące. To dlatego, że substancje chemiczne zawarte w palonym tytoniu niszczą włókna elastynowe, a te z kolei wpływają na zdrowy wygląd skóry i jędrność biustu. (666 – ManieK) C

59


1

PARAMNESIA „IV - V” cd ’14 [Les Acteurs de l'Ombre] Przyznam się, że coraz uważniej zaczynam przyglądać się Les Acteurs de l'Ombre Productions. Po pierwszej fali przeciętnych zespołów typu Ebonylake czy Numen obecnie tylko i wyłącznie zajmują się eksperymentującymi awangardowymi zespołami post i black metalu. Z pewnością gdzieś dalej znajdziecie recenzję najnowszej płyty The Great Old Ones, jednak chciałbym również, aby to wydawnictwo (a w przyszłości również wywiad) zaistniało na naszych łamach. Paramnesia to właściwie tylko jedna osoba – Pierre Perichaud – znany raczej z projektów okładek innych wykonawców (chociaż nie tylko i tu polecam cover do splitu z Unru). Poza tym Pierre jest perkusistą, co doskonale słychać na debiucie. Właśnie, „IV-V” czy jak kto woli po prostu „Paramnesia” to po ep-ce z 2013 roku i splicie z bieżącego roku – pierwszy pełnowymiarowy album. Nie bez przyczyny wspomniałem wyżej o tgoo, ponieważ Paramnesia porusza się w bardzo podobnych klimatach, rezygnując jednak z tak dużej jak ww. dawki atmosfery na rzecz większego transu. Chociaż oprawa graficzna i duża ilość użytych symboli może przywodzić na myśl pewną mocno ostatnio popularną odmianę black metalu – Paramnesia skłania się bardziej w kierunku doom post black popartego elementami sludge. Mnie to bardzo pasuje, zwłaszcza, że ponad 20-minutowe utwory trzeba umieć zaaranżować, aby nie zanudzić słuchacza. Pierre, jak widać ma głowę nie tylko do świetnych grafik, również do tworzenia muzyki. Mocny debiut i mocna ocena plus wysokie oczekiwania co do kolejnych wydawnictw. (666 – W.A.R.) 9 Nudzi mnie okropnie ten album, kompletnie nie rozumiem zachwytów nad tego typu graniem, a o jakim graniu mówimy? O niby black metalu, a sorry, to się post black metal nazywa. Dwa utwory po 20 minut każdy, w których zapętlono w kółko kilka patentów, dodatkowo muzycy czasami lekko zadronują, innym razem zasludge’ują, postękają i powyją w mikrofon, a do tego dorzucą kilka patentów z depresyjnego black metalu i tak się to kręci. Nie przemawia do mnie zupełnie takie granie, bo czuję się kompletnie wyprany z emocji słuchając takich wynalazków, jak francuska Paramnesia, ludzie się tym ekscytują, a ja pytam, czym się tu podniecać. Flaki z olejem, usypiające rzępolenie, takie pierdolenie kotka za pomocą młotka dla ludzi, którzy chcieliby być metalowcami, ale tak naprawdę to ten metal to tak im nie do końca leży i trzeba kombinować. A jak kombinują, to zaraz łączą wolne tempa rodem z doom metalu z nierozgarniętą napierdalanką o gęstej strukturze riffów, która nie jest niczym więcej niż tylko asłuchalną ścianą dźwięku. Trochę zabawy tempami, trochę mieszania klimatów, głównie tych płaczliwych, depresyjnych, kurwa, jakie to jest babskie i w cholerę przeintelektualizowane, im bardziej, zespoły pokroju Paramnesii, starają się, tym większa sraka im wychodzi. Black metal to black metal, a nie taka popierdułka, jak ten album, i choćby nie wiem jak silny byłby trend na ten niedojebany post black metal, to nic nie zmieni faktu, że jest to muzyka słaba i żałosna w swojej emocjonalnie ubogiej oprawie. (222 – Tymothy) 5

2

THE GREAT OLD ONES „Tekeli-Li” cd ’14 [Les Acteurs de l'Ombre] W 2012 roku zupełnie bez zapowiedzi pojawił się tajemniczy krążek zatytułowany „Al Azif”. Firmował go nowy (mimo powstania w 2009, praktycznie działający od 2011) zespół o przydługawej nazwie The Great Old Ones. Jak to zwykle bywa z nowymi zespołami, podszedłem do debiutu bardzo nieufnie, by po kilku zaledwie przesłuchaniach uznać go za rewelację 2012 roku. Czy podobnie będzie z dwójką tgoo? Z pewnością muzycy musieli przeskoczyć bardzo wysoko ustawioną poprzeczkę. Ale też ten rok promocji (niestety, tradycyjnie zespół ominął nasz kraj) i kolejne pół – pracy nad nowym krążkiem – bardzo zahartowało muzyków. Właśnie – bardzo, albo wręcz BARDZIEJ – oto słowo, które doskonale opisuje nowy album. „Tekeli-Li” jest cięższym albumem niż debiut. „Tekeli-Li” jest bardziej posępnym albumem niż debiut. „Tekeli-Li” jest bardziej tajemniczym albumem niż debiut. „Tekeli-Li” jest bardziej atmosferycznym albumem niż debiut. „TekeliLi” jest bardziej przemyślanym albumem niż debiut. W zasadzie można by tak wymieniać długo, dlatego może lepiej posłuchać? Wydawałoby się, że temat Lovecrafta mocno wyeksploatowany, post black zmiksowany z doom jeszcze niezbyt popularny, a tu proszę! Dla mnie to mocny pretendent do płyty roku. (777 – W.A.R.) 9 Nudny post black metal z tekstami bazującymi na prozie Lovecrafta i tyle w zasadzie mam do powiedzenia na temat tego albumu. Jak dla mnie blisko godzina drogi przez mękę, wybrukowana pseudo depresyjnym black metalem, bo ten post to tak naprawdę taki depressive jest, tylko nazwa inna – bardziej trendy. Smutno jest na tej płycie, riffy wloką się powoli można rzecz w doomowym tempie, nawet ciężar tej muzyki o doom potrafi zahaczyć, ale co z tego, jak jest tak jednostajnie, że mało nie dziobnąłem nosem w biurku, bom lekko przysnął przy „Tekeli-Li”. Tego chyba Francuzi nie przewidzieli, a tak właśnie jest, niemrawo i bez wyrazu, ot leci sobie z głośników i nic więcej. Najsmutniejsze jest to, że wszystko zlewa się w jedno, zupełnie nie wiem, kiedy kawałki się zmieniają, wszystko jest takie jednowymiarowe, takie na jedno kopyto odegrane. Niby zespół coś tam modzi w aranżach, ale jakoś niespecjalnie im to wychodzi, cały czas jest przygnębiająco nostalgicznie w sensie, że napierdala monotonią aż strach. Marazm mnie okropny dopadł słuchając najnowszej odsłony The Great Old Ones, kolejna trendziarska płyta, która sunie na modzie na takie granie. Doomowe tempa, trochę szorstkich riffów, zawodzącokrzyczący wokal, kilka bardziej zakręconych aranży niby trącących awangardą i proszę bardzo post black gotowy, głowy sobie nawet nie warto zawracać takimi zespołami. Jestem chyba za mało otwarty na muzyczne nowości i w ogóle na awangardę w metalu, bo nie trawię takich nijakich albumów. Gdzie ten Lovecraftowski klimat, no gdzie, ja się pytam? Mroku i zła tu tyle, co kot napłakał. (222 – Tymothy) 5

60 C 7g C nr 36 C 01/2014

atakują ponownie niecały rok po poprzednim materiale. Kwartet ze Skanii powtórnie zaszył się w mrocznych zakamarkach domku myśliwskiego, dobrze znanego z okładki pierwszej płyty, ponownie inhalując się rdzą, zbutwiałymi ścianami i mrokiem izb tej stróżówki na leśnym odludziu. Stilla jeszcze raz hołduje atmosferycznemu black metalowi z krystalicznie zatopionym duchem pierwszej połowy lat 90tych tego gatunku. Promocyjne slogany pokrywają się z rzeczywistością – najnowszy album Stilla to idealny przykład na niesłabnącą siłę w szwedzkim black metalu. Jest niesamowicie atmosferycznie, zimno, niepokojąco, jak również tryska energię nordyckiej melancholii. Za sprawą „Ensamhetens Andar” Szwedzi udowadniają, że nadal jest możliwe uchwycenie niesamowitej starej magii północnego black metalu, którą kiedyś wywołał ten gatunek, i po raz kolejny udało im się połączyć ducha początku lat 90-tych z własnym stylem surowego klimatu Północy. Zdecydowanie kontynuują drogę starych blackmetalowych kapel, szczególnie Kvist. Z oczywistych względów słychać też elementy Bergraven, Armagedda czy Lönndom, w których to także udzielają się członkowie Stilla. Ale są pewne wyczuwalne zmiany w stosunku do debiutu. Podczas gdy na „Till…” brzmienie było jakby przytłumione i schowane gdzieś z tyłu, tak na „Ensamhetens…” produkcja i dźwięk są bardziej przejrzyste, pełniejsze i „kudłate”. Na „Ensamhetens…” znalazło się również miejsce na o wiele więcej melodyjnych gitar i progresji, jak w „Till slutet” czy tytułowym utworze, ale i na hołd w kierunku wczesnego Burzum w „Skuggornas dop”, szczególnie dzięki przygnębionym i bardzo niepokojącym klawiszom. Jeżeli Kvist i Armagedda są Waszym czarnym chlebem powszednim, to po „Ensamhetens…” powinniście walić do Nordvis Produktion, jak w dym. Autorski, smakowity wypiek według sprawdzonych receptur. Taki chleb na zawsze pozostanie świeży. (666 – ManieK) C THE COMMITTEE „Power Through Unity” cd ‘14 [Folter] Na międzynarodowy The Committee natrafiłem dzięki Niemcom z Metal Promotions, którzy przyzwyczaili mnie, że większość podsyłanych materiałów nadaje się do pieca z napisem „miernota”. Jednak w każdej kupie gówna znajdzie się perełka. A takim chlubnym wyjątkiem jest właśnie enigmatyczny komitet ulokowany w Belgii, którego przewodniczącym jest Rosjanin Igor Mortis z dokooptowanymi później do składu towarzyszami z Holandii, Francji, Węgier i Ukrainy. Panowie zbierali swoje doświadczenie w doom- i blackmetalowych zespołach, ale wciąż nie wiadomo, jakich, bowiem The Committee równie skutecznie jak KGB broni tajemnicy prywatności, o co bardzo trudno w czasach wszechwiedzącego Internetu oraz profesora google. Za okładkę debiutanckiej EP-ki „Holodomor” z Józefem Stalinem w roli głównej zostali oskarżeni o bycie bandem „politycznym”, jednak ta międzynarodówka odżegnuje się od wszelkiego totalitaryzmu oraz ideologii, twierdząc, że: „Historia została napisana przez zwycięzców, a my jesteśmy głosem umarłych”. Głosem, który z powodzeniem powinien odbić się szerokim echem w blackmetalowym środowisku, zwłaszcza wśród zagorzałych fanów Primordial, bowiem hipnotycznie monotonny charakter gitar, gra na otwartych strojach oraz nieszczęśliwa i cierpiąca barwa wokalu nieodparcie kojarzy się z dyskografią Irlandczyków z okresu, który wywindował A.A. Nemtheangę na szczyty uwielbienia. Wystarczy posłuchać „The Last Goodbye” czy też „By My Bare Hands”, by zrozumieć, dlaczego jedną z ulubionych płyt rosyjskiego sprawcy tego całego zamieszania jest „The Gathering Wilderness”. A już wkomponowanie w „Katherine's Chant” oraz przełamanie jego doomowego charakteru motywem znanym z „Katiuszy”, radzieckiej piosenki żołnierskiej, to prawdziwy majstersztyk. Katiusza to również wspólna nazwa obejmująca radzieckie wyrzutnie rakietowe BM-8 kalibru 82 mm, BM-13 kalibru 132 mm, BM-31 kalibru 310 mm, które podczas II wojny światowej były nazywane przez niemieckich żołnierzy „organami Stalina”, co w kontekście muzyki, tekstów i okładki „Holodomor” dodaje The Committee wytrawniejszego smaku. Chciałbym za kilka lat przy okazji kolejnych albumów The Committee powiedzieć Igorowi Mortisowi: „Czasy się zmieniają, a pan zawsze jest w komisjach”. Tak zupełnie pozytywnie, bo tutaj naprawdę siłą jest jedność. (555/666 – ManieK) C THE DEAD GOATS „Children of the Fungus” mcd ’13 [Instant Classic] Jaki The Dead Goat jest, już zdążyliśmy się przekonać przy okazji ich debiutanckiego krążka „Path of the Goat”. „Children...” to mininastępca tego zacnego debiutu. Jak widać, Radek & Co. nie zasypują gruszek w popiele, tylko jadą z koksem, aż miło. Zanim wrzuciłem ten nowy krążek do uśmiechniętej (w takich przypadkach) szuflady mojego odtwarzacza, trochę się bałem, że chłopaki pojadą głównie pod debiut. Na szczęście, chociaż wciąż mówimy o dzieciach Dismember i Entombed, nowe utwory są bardziej zwarte i zdecydowanie krótsze. Lekko zmieniło się brzmienie, chociaż wciąż „szwedzkie”, to jednak nie jest tak przejaskrawione, jak to było w wypadku debiutu. Tyle o plusach. Jakie minusy? Może się mylę, ale mam nieodparte wrażenie, jakby trochę „siadła” produkcja. Niemniej jednak The Dead Goats wciąż zajmuje zaszczytne miejsce na mojej półce, zwłaszcza, że mogę teraz posłuchać materiału również z czarnego krążka. W tzw. międzyczasie The Dead Goats spłodziło nowy materiał... demo. A w planach split 7” z Revel In Flesh – będzie się działo. (666 –W.A.R.) C THE DEVIL’S BLOOD „III: Tabula Rasa or Death and the Seven Pillars” cd ‘13 [VAN] Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym – tych słów nie wzięli sobie do serca sami ich autorzy, więc czemuż mieliby to zrobić Holendrzy z The Devil’s Blood. Główny kompozytor Selim Lemouchi wraz z ustami Szatana, czyli cycatą siostrą Faridą stwierdzili, że pod godłem TDB wszystko zostało już dopełnione, dlatego też najwyższy czas zakończyć działalność. Można była zwinąć manatki, pozostawiając po sobie takie wspaniałości, jak „The Time of No Time Evermore” czy też „Come Reap”, a nawet lekko spadkowy „The Thousandfold Epicentre”. A tak pustkę po Krwi Diabła wypełnił pożegnalny niesmak w postaci „III: Tabula Rasa or Death and the Seven Pillars”, który tylko potwierdza słynne słowa Leszka Millera, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Holendrzy na do widzenia pomachali ponad godzinnym materiałem, który wypełniły niedokończone nagrania demo, zarejestrowane w domowym studio SL. Efektem tego jest średniej wartości retro psychodeliczny rock z satanistyczną proweniencją, przygaszonymi, wycofanymi gitarami, jakby zneutralizowanymi przez kaznodziejsko-elektryzujący śpiew Fridy. Wiosłom kompletnie brakuje siły i mocy przebicia, są maksymalnie osłabione, a ich niejaskrawy ton jedynie, gdzie pasuje to w progresywnych, czysto instrumentalnych odjazdach. Całkiem przyjemnie się tego słucha na zakończenie dnia, na słuchawkach, gdy noc jest wielkim, kosmatym pająkiem, i chce się osiągnąć stan lewitującego zrelaksowania, ale wyzbywając się czołobitności wobec TDB za poprzednie zasługi Holendrzy tym albumem, prosto rzecz ujmując, niemiłosiernie męczą bułę i bezlitośnie zanudzają. Ten

zespół zawsze lubował się w symbolice, a „III…” wydał w bieda digipacku, który wygląda jak grubo sprasowany papier toaletowy ze złotymi inkrustacjami i grawerami, z tym że to, co się świeci pochodzi z poprzednich dokonań. Tak się nie umiera*, bo gdy z tego świata odchodził pierwszy cesarz rzymski Oktawian August, miał rzec według Swetoniusza: „Comoedia finita, plaudite!” (A więc pożegnajcie mnie oklaskami!). W przypadku ostatniego tchnienia TDB oklasków nie będzie. A tak swoją drogą, po co to całe fanzolenie SL w wywiadach, że idea TDB została wypełniona, skoro w powstałym na jego zgliszczach Selim Lemouchi & His Enemies Holendrzy przeczesują podobne rejony, co na „III…”, z tą różnicą, że jeszcze bardziej progresywny i stonowany sposób. *5 marca 2014 roku Selim zmarł w wieku 33 lat (nomen omen Chrystusowym). Przez wgląd na jego ciągłą walkę z narkotykami, alkoholem i depresją podejrzewano samobósjtwo. (333 – ManieK) C TORTURE KILLER „Phobia” cd ‘13 [Dynamic Arts] Na debiucie sprzed ponad dekady Torture Killer nie krył się z bezkrytyczną fascynacją Six Feet Under – w końcu Finowie zaczynali jako kapela coverująca dokonania SFU, a nazwę zaczerpnęła z trzeciej płyty Amerykanów. Ich mokry sen spełnił się 3 lata później, kiedy to deathmetalowy mentor i bożyszcze – Chris Barnes – zgodził się zaśpiewać na całym albumie „Swarm!”, przy okazji zajmując się jego produkcją wespół z miksami Erika Rutana. Szumu narobiło się co niemiara, a po wydaniu „Sewers”, słabej trzeciej płyty, Torture Killer zniknął z celowników deathmetalowych maniaków. Tam gdzie mnie nie interesuje, nie zaglądam, więc myślałem, że śfińska kopia Six Feet Under już dawno sczezła, a tu nagle przypomina się czwartym w dorobku długograjem „Phobia”. Minęło 12 lat od założenia Torture Killer, w którego szeregach zostało 3 członków partycypujących przy dziewiczym „For Maggots to Devour”, a Finowie nadal z czołobitnością godną poddanych rosyjskiego cara, niczym spłaszczeni kniazie lub bojarzy, na kolanach liżą po fiutach załogę z Florydy. Finom nie sposób odmówić sprytnego komponowania regularnych i miarowych riffów, idealnie stworzonych do koncertowego machania dynią i potupywania nogą w rytm betonowej motoryki, ale to zaślepione kopiowania SFU w stosunku 1 do 1 zaczyna być już irytujące. Czasami jednak lepiej być trudnym do naśladowania, niż w sposób zapiekle zadłużony naśladować kogoś. Podczas przesłuchiwania nóżka cały czas chodziła mi zgodnie z metrum płyty, jakbym miał deathmetalową wersję choroby Parkinsona. Do tego odświeżający powiew dają melodie w „Voices”, można nawet podrzeć ryja w przebojowym tonie, a tytułowy zaśpiew w utworze „Phobia” jest jakby żywcem wyjęty z „Outcast” Kreator, z nomen omen również drugiego numeru na płycie. Mimo wszystko, skoro do wzornika mam stosunek obojętny, to tym bardziej zamiennik jest mi zupełnie zbędny. Zwłaszcza, że cały czas mam wrażenie, jakby ludzie tworzący TK robili to tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności. (333 – ManieK) C TRYPTIKON „Melana Chasmata” cd ‘14 [Century Media] O ile debiut „Eparistera Daimones” pociągnął za sobą echa ostatnich dokonań Celtic Frost, tak na „Melana Chasmata” („Głęboka, mroczna dolina/depresja”) Tom Gabriel Fischer, jako główny kompozytor, i spółka postanowili pokombinować, żonglując między death/doom/ black, a nawet klimatycznym gotykiem oraz progresywnym rockiem. Słychać, że Warrior dał więcej pola do popisu i przestrzeni dla V. Santury, pozwalając mu na progresywne eskapady i inkorporację doświadczeń z Noneuclid. Oczywiście silnie pobrzmiewa muzyczna geneza Toma w niesamowicie ciężkich i wałkujących utworach, jak początek „Tree of Suffocating Souls”, „In the Sleep of Death” czy „Black Snow” 12-minutowym monumencie, ale znalazło się również miejsce na przewietrzenie kobylastych konstrukcji i ślimaczych temp, głównie dzięki powściągliwie pojawiającym się damskim wokalizom (m.in. bujający „Boleskine House”), rockandrollowemu „Breathing” z odpryskami Motorhead i szaleńczym charakterem, delikatnie eksperymentującemu „Aurorae”, lekko industrialnemu „Demon Pact” czy też onirycznie anielskiemu i „kobiecemu” „Waiting” z progresywnie rockowymi odjazdami gitar i klimatem ścieżki dźwiękowej do serialu Twin Peaks. Slash powiedział kiedyś, że pomimo rutyny każdy koncert jest nowym doświadczeniem. Trawestując to na potrzeby Triptykon, „Melana…” tylko potwierdza, że pomimo rutyny Toma G. Warriora każde jego nowe dzieło jest nowym doświadczeniem, a najnowszy album jest tego najbardziej zróżnicowanym przykładem, dzięki czemu to ponad godzinne obcowanie mija zanim człowiek zdąrzy się obejrzeć. Za oprawę graficzną ponownie odpowiada H.R. Giger, jednak w niepokojącej atmosferze tej płyty czuć również inspiracje Pietera Bruegela, Rolanda Villeneuve’a, HP Lovecrafta, Emily Brontë, Hieronima Boscha i Johna Martina. (555/666 – ManieK) C TUMAN „The Past is Alive” cd ‘14 [No Colours] Przyznam, że miałem dylemat, jak napisać nazwę tego zespołu. Przede wszystkim powinna być napisana cyrulicą (z angielskiego Tymah), a jeśli nie, to chyba powinno, być Tuman? W każdym razie chodzi o węgierską... Mgłę. Bez podtekstów oczywiście. „The Past is Alive” to trzeci płełnowymiarowy album – wydany po siedmiu latach milczenia. Nie mam pojęcia, czy muzycy skupiali się w owym czasie na innych projektach (w tym oczywiście Marblebog), niemniej jednak przerwa zrobiła temu zespołowi dobrze. W tym momencie muszę przyznać się, że chyba nigdy nie słuchałem poprzednich dokonań Węgrów, ale jeśli chociaż w połowie są tak dobre, jak niniejszy album, to muszę jak najszybciej naprawić swój błąd. Głównie dlatego, że w takim black metalu pławić się uwielbiam. Z jednej strony surowy i mocno tradycyjny, a z drugiej atmosferyczny i do bólu emocjonalny. Bez wątpienia tytuł nie był wybrany przypadkowo, ponieważ muza Węgrów ewidentnie nawiązuje do przeszłości. Pieprzyć wszystkich nowomodnych grajków! Oto black metal! (666 – W.A.R.) C VADIKAN „Hydrargyrum” cd ’13 [Metal Scrap] Zanim, drogi Czytelniku, sięgniesz po ten album, wiedz, że będziesz miał do czynienia z klasycznym wręcz przykładem gotyckiego metalu. Nostalgia, klimat, atmosfera... Oto wyznaczniki „Hydrargyrum”. Mało? Miłośnicy zimnych dźwięków i kobiecych wokaliz, z pewnością te elementy wymienią jako dominujące. Obiektywnie przyznam, że całości dobrze się słucha i pewnie, gdyby ten album ukazał się jakieś 10 lat temu, byłby przyjęty z większym entuzjazmem, a Vadikan zagościłby na Castle Party. Obecnie jednak kolejny album, który raczej nie znajdzie zbyt wielu zwolenników w naszym kraju. A może się mylę? (222 – W.A.R.) C VALLENFYRE „Splinters” cd ‘14 [Century Media] Dla Gregora Mackintosha, gitarzysty i klawiszowca Paradise Lost, Vallenfyre jest czymś, co był absolutnie zmuszony zrobić, nie mając


absolutnie wyboru i będąc naturalną koleją rzeczy. Szybko stał się frotmanem, głównym kompozytorem i po raz pierwszy w swojej długoletniej karierze wokalistą pełną gębą (w PL popełnił wspomagające wokalizy zaledwie na „One Second”), czerpiącym garściami z dorobku Karla Willettsa (Bolt Thrower), Chucka Schuldinera (Death), Oscara Garcii (Nausea, Terrorizer), Pete’a Steele’a (Carnivore, Type O Negative), czego się w ogóle nie wypiera. Równie otwarcie mówi o czysto muzycznych wpływach w postaci Hellhammer/Celtic Frost, Autopsy, Antisect, Discharge, Nihilist, Conflict, jak i wczesnych Napalm Death oraz Bathory. A wszystko przez nostalgię za minionymi czasami i pragnieniem sięgnięcia do najgłębszych korzeni esktremalnego metalu, w czym skrzętnie pomagają mu m.in. Hamish Hamilton Glencross na gitarze (My Dying Bride) czy perkusista Adrian Erlandsson (At the Gates) oraz odpowiedzialny za pierwotne brzmienie Kurt Ballou (Converge, Black Breath, Beastmilk), w którego Greg jest wpatrzony jak w (nie)święty obrazek. Zwycięskiego składu się nie zmienia, tak samo jak muzyki, więc „Splinters” jest naturalną kontynuacją bardzo dobrze przyjętego „A Fragile King”, z tą różnicą, że panowie tym razem nie pieścili się z nagraniem przez kilka miesięcy, lecz podeszli do niego z buta, mieszkając w jednym domu i rejestrując wszystko podczas jednej sesji, jak to drzewiej bywało. Mimo, że w stosunku do debiutu jest tutaj mniej crustowych elementów, to jednak znalazło się miejsce na grindcore’owe petardy rodem z lat 80-tych dzięki „Instinct Slaughter” ( jedzie ostro Terrorizer) i „Cattle”, ale pełną dominację dzierżą tutaj klasyczny, przepotężny, staroświecki death metal („Scabs”, „Odious Bliss”) oraz przytłaczający doom metal („Bereft”, „Splinters”). I właśnie w tych wolniejszych partiach wyłazi na jaw smykałka do komponowania zapadających w pamięć struktur oraz niesamowity dryg do cmentarnej melodyki, która była clou, stanowiącym o sile death metalu z przełomu lat 80. i 90. „Splinters” to bezbłędna robota, wykonana przez dyplomowanych fachowców, którzy kiedy mówią, że „będzie pan zadowolony” to rzeczywiście będzie pan zadowolony. A dodając do tego podziemną okładkę autorstwa Briana D’Agosta oraz tematykę zgryzoty, rozpaczy i nietolerancji, dostajemy produkt kompletny. Micha się cieszy. (555/666 – ManieK) C VAMPIRE „Vampire” cd ‘14 [Century Media] Niech nie zwiedzie Was trywialna nazwa zespołu i infantylna okładka, które jednoznacznie wskazuje, że trzeba będzie przeżyć atak plastikowego gotyku lub quasi symfonicznego black metalu. Nic z tych rzeczy, w końcu ich pierwsze i jedyne demo spowodowało, że w 2012 roku Fenriz na swoim blogu okrzyknął Szwedów zespołem tygodnia, co jedynie dolało oliwy do ognia, a sam materiał został wydany w niezliczonych wersjach i formatach. Na „Vampire” kwintet z Göteborga od początku do końca zmazuje plamę po przyjemnej i miękkiej szkole death metalu ze swojego miasta, waląc prosto w mordę rozgrzewającą mieszanką staromodnego death/thrash metalu, silnie zagłębionego w bluźnierczość blackmetalowej werwy. „Vampire” to śmiercionośny debiut, pełen mrocznej, złej atmosfery, nieustającej wkurwionej energii, deszczu demonicznych riffów i czegoś naprawdę ważnego, co jest nagminnie gubione przez gros zespołów – świetnie skrojonej, piekielnej melodyki, diabolicznego drygu pisania utworów i satanicznego zapału prowadzącego do nieustającego headbangingu. Wystarczy posłuchać takich numerów, jak „Howl from the Coffin” czy też „Ungodly Warlock” i „Jaws of the Unknown”, by od razu przypomniała się najmocniejsza era Necrophobic z czasów „Darkside”. Ale nie tylko dzięki inspiracji krajanami szwedzki wampir powstał z trumny, bowiem w gitarach czuć ducha Morbid Angel z okresu demo „Abominations of Desolation”, Possessed „Seven Churches”, a w akustycznym początku „The Fen” nawet Immortal z czasów „Battles in the North”. Mocną stroną są również wokale niejakiego Hand of Doom (znany jako Lars Martinsson z The Legion), który swoim zaangażowaniem, gorliwością i gardłowymi modulacjami tworzy odrębny instrument, mając prawie taką samą melodyczną jakość, jak Quorthon. Nie bez przyczyny, podczas koncertu w Oslo Repulsion zaprosił go do wspólnego wykonania „The Reaper” Bathory. Jeżeli jesteśmy już przy starych czasach, to na korzyść „Vampire” należy również nadmienić, że całość została zarejestrowana w Svenska Grammofon Studion, mającym na wyposażeniu jedynie analogowy sprzęt vintage, a sam zespół uwielbia atmosferę drugiej fali black metalu pierwszej połowy lat 90. Naprawdę, ten wampir porządnie dowalił do pieca i żaden czosnek, krucyfiksy, święcone wody i osinowe kołki nie są go w stanie powalić. Jeżeli ktoś pałuje się przy „Emanations of the Black Light” Deus Mortem, to spokojnie może zainwestować w „Vampire”. (666 – ManieK) C VOID DWELLER „Night in Hell” cd ’13 [Rex Diaboli] Jest na naszym podwórku całkiem sporo muzyków, którzy udzielają się w całej rzeczy zespołów, wystarczy chociażby wspomnieć ekipę związaną z Massemord (ci to są dopiero mistrzowie kreatywności), Mścisława, czy Xaos Obliviona. I to właśnie tego ostatniego nowe dziecko przyszło mi recenzować. VD to debiut Rex Diaboli na CD, które do tej pory skupiało się na winylach. Co do wydania zarzutu mieć nie można, schludnie acz wizualnie pasujące do muzycznej zawartości. Po krótkiej introdukcji, będącej przedsionkiem do tytułowego piekła w słuchacza uderza ciężka i duszna lawina dźwięków. W pierwszej chwili to wszystko lekko przytłacza, ten smolisty death metal, który wylewa się z głośników oblepia wszystko wokół bardzo dokładnie. Odnosi się wrażenie, że wpadło się w dźwiękowe bagno, które powoli wciąga w swoją głębinę, w tą cuchnącą otchłań, z której nie ma szans na ucieczkę. Surowe riffy, niosą w sobie całe pokłady ciemności i mroku, podsycane blackową nienawiścią i wulgarnością, razem z sekcją rytmiczną i wokalem tworzą szaloną atmosferę. Co ciekawe, z każdym kolejnym odsłuchem chce się babrać w tej mazi coraz bardziej, bo jest to album, który skrywa kilka tajemnic, a ich odkrycie sprawia nielichą frajdę, ale na to trzeba czasu. Pochłania mnie całkowicie dźwiękowe szaleństwo tego krążka, ten specyficzny dławiący klimat pełen obłędu, jakieś takie psychopatyczne ciągotki, które ocierają się wręcz o opętanie. Wokal to w ogóle jest inna historia, prawdziwa patologia i amok, które doskonale wpasowały się w to całe wariactwo. Piekło to nie jest fajne miejsce przynajmniej to, którego wizje przedstawia nam VD. Co ciekawe, ten materiał nie jest wcale megaszybki, są fragmenty szaleńczego rozpierdolu, ale głównie wszystko kręci się wokół średnich, aczkolwiek wściekłych temp. Szczerze mówiąc, specyficzna to płyta, do której trzeba przywyknąć, nie wejdzie za pierwszym razem, bo jest zbyt pojebana, ale dając jej czas na pewno nikt się nie zawiedzie. (666 – Tymothy) C WARFATHER „Orchestrating The Apocalypse” cd ‘14 [Greyhaze] Niedawno światło dzienne ujrzała debiutancka płyta zespołu założonego przez Stevena Tuckera, byłego frontmana Morbid Angel. Początkowo sceptycznie podchodziłam do tego wydawnictwa, jednak muszę przyznać, że zostałam kupiona. Pierwsze, co rzuca się w ucho,

to brzmienie, które może nie powala – jest suche, a perkusja brzmi trochę jak przysłowiowe walenie w taboret, jednak mnie to akurat nie przeszkadza, nie tak skopanych płyt się słuchało. Zdecydowanie wolę tego typu brzmienie, niż te newschoolowe wysterylizowane granie. Same struktury budzą sporą ilość porównań, czego też się nie czepiam, bo to porównania do samych zacnych kapel. Wokalnie momentami mogą nasuwać się skojarzenia z Nergalem z czasów „Satanica” czy „Thelema 6” i nic poza tym, bo w szybkich momentach bardziej przypomina to Brazylię a’la Krisiun czy Rebaelliun albo Malevolent Creation (ta sucha perka). W solach i bardziej klimatycznych momentach czuć też oldschoolowego ducha – Brutality czy Eulogy (sakralne motywy). Reasumując, według mnie, Tucker nagrał płytę dla świadomych death maniaków, która nie powala brzmieniem, ani modern graniem, za to ma mnóstwo odniesień do muzyki, może nie z początków gatunku, ale z końcówki lat 90. Płyta zupełnie nie odkrywcza, jak na dzisiejsze trendy i tendencje (tutaj zdecydowanie Nader Sadek smolistym i dekadenckim klimatem bardziej się wpasował), za to cholernie wciągająca i przede wszystkim ciekawa dla kogoś, kto ma nieustający głód na ekstremalne granie – nakurwiam ją od 3 dni prawie cały czas. Polecam! (555 – Eva G.) C WARFIST „The Devil Lives in Grünberg" cd ’14 [Wydawnictwo Muzyczne Psycho] Eh, ta Zielona Góra… Warfist, jak sama nazwa wskazuje, zapowiada mocne jebnięcie od samego początku. Rzeczywiście jest mocno, intensywnie i brudno. Trochę mi to przypomina Witchmaster, ale to chyba po prostu ten zielonogórski klimat wpływa na sound kapeli. Co zaskakujące, pojawiają się tu także żeńskie akcenty w postaci krzyków w utworze „The Silent Assassin”. Ha, ha, ha… a czego się spodziewaliście, że będzie gotyckie zawodzenie nadobnej niewiasty? Ogólnie bardzo fajna płyta, do mocno zakrapianych imprez. Jak to bywa w przypadku black/thrash metalu, obowiązkowo muszą pojawić się wszelkiego rodzaju hellsluty i fuck offy, ale to już po prostu taka stylistyka, a panowie nie odbiegają za bardzo od wspomnianego Witchmastera, Aura Noir czy szwedzkiego Inferno, choć nie piszę tego, mając na myśli coś złego. Bardzo ciekawe, galopujące tempa i fajna, mocna perkusja. Jak na debiut, to przyzwoity album, ale jeśli panowie chcą coś zwojować, to muszą się bardziej postarać, bo inaczej znikną w natłoku tego typu grania. Swoją drogą to, czy każda kapela spod znaku black/thrash musi być nieodzownie połączona z tematyką alkoholu i seksu? Ha, ha, ha… (444 – Berith) C WĘDROWCY~TUŁACZE~ZBIEGI „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?” mc ’14 [Devoted Art Propaganda] Coś umiera, coś się rodzi… Sars pogrzebał Duszę Wypuścił, by do życia powołać WTZ, który wbrew oczekiwaniom niektórych nie jest bezpośrednią kontynuacją DW. Są tu pewne elementy zbieżne dla obydwu projektów, jednak młodsze dziecko Sarsa jest mniej mroczne i, jakby bardziej przystępne, przynajmniej jak na mój gust. Z drugiej strony jest to materiał ostro pojechany, żeby nie powiedzieć, że popierdolony. Najdziwniejsze jest to, że przy pierwszym kontakcie nie jest „wesoło”, człowiek myśli sobie „kurwa”, a jednocześnie chce więcej, te dźwięki uzależniają jak heroina, wciągają w odmęt schizofrenicznego snu, który porządnie pierdoli w głowie słuchacza. Tak się zastanawiam, skoro ja mam takie schizy przy słuchaniu WTZ, to jak ostro pojebane musi mieć pod kopułą Sars, aby tworzyć tak psychodeliczną muzykę. Niby prosta wręcz rockowa stylizacja, która, nie wiedzieć czemu, momentami kojarzy mi się z twórczością Grzegorza Ciechowskiego, a tyle się tu dzieje pod względem emocjonalnym, że aż zatyka. Delikatne dźwięki w połączeniu z mistrzowsko zaaranżowanymi wokalami dają ostrego tripa, tymi brzmieniami należy się wręcz upajać, trzeba je chłonąć i się nimi delektować. Wokalizy to w ogóle oddzielna historia, bez nich WTZ to nie byłoby „to”, słowa nie są w stanie opisać tego, co się tutaj wyrabia pod względem werbalnym. Płyta robi takie kuku, że ja pierdolę. Ktoś napisał, że to post black, nic bardziej mylnego moim zdaniem, bo z metalem nie ma on za wiele wspólnego, a tym bardziej z black metalem, a już o jakichś hipsterskich post gównach mowy być nie może. Świetna muzyka, taka wręcz apokaliptyczna, cuchnąca fetorem upadku człowieka upodlonego do granic możliwości, momentami złowieszcza, innym razem lirycznie delikatna, ale złośliwa, jak wredna baba z dziekanatu uczelni. (666 – Tymothy) C WOODS OF DESOLATION „As the Stars” cd ‘14 [Northern Silence] „Przyszła do mnie, nie wiem skąd, zawróciła w głowie tak dokładnie”… Właściwie, to wiadomo skąd, ponieważ Woods of Desolation pochodzi aż z Australii. Dawno już nie słyszałem tak dobrego materiału. Jest melodyjnie, a jednak przygnębiająco i cholernie ciężko. „As the Stars” to kawał potężnego brzmienia i, co by tu nie pisać to naprawdę dobra muza, osadzona gdzieś pomiędzy black metalem starej szkoły, a ciężkimi, rockowymi zagrywkami. Choć projekt jest jednoosobowy to nie ma tu sztucznego automatu perkusyjnego, a żywa i mięsista perkusja, co niewątpliwie jest dla mnie wielkim plusem. Jedyny mankament tego wydawnictwa to wokale, które moim zdaniem są trochę za bardzo schowane, ale barwa jest jak najbardziej ciekawa. Muzyka na „As the Stars” jest naprawdę prosta w swej strukturze, ale klimat ma niesamowity, cholernie wciąga i niewątpliwie nie jest to wydawnictwo na raz. Kawałek „Ad Infinitum”, z tym pięknym, bo innego słowa nie można tutaj użyć, kończącym riffem, to chyba najlepszy numer na całej płycie. Naprawdę warto posłuchać i zagłębić się w „As the Stars”, bo to kawał dobrego black metalu. (666 – Berith) C

FEROSITY „Blasphemous Verses” cd ‘14 Po debiucie wydanym własnym sumptem oraz „dwójce” pod skrzydłami Redrum 666, warszawskie Ferosity zostało zgarnięte przez Let It Bleed Records i już można powiedzieć, że jest to jeden z najsilniejszych strzałów w barwach tej krwisto-mięsistej wytwórni. O ile poprzedni materiał „Primordial Cruelty” był typową, rodzimą średnią krajową, tak na „Blasphemous Verses” stołeczna załoga podniosła poprzeczkę bardzo wysoko, zdecydowanie deklasując swój wcześniejszy dorobek, stając się zarówno czołówką polskiej sceny w arkanach florydzkiego death metalu. Okładka nieodparcie kojarzy się z przemieszaniem graficznych motywów z singla Vader „Go to Hell” oraz „Invidious Dominion” Malevolent Creation, co zapewne nie było bezpośrednim zamiarem zespołu, jednak zawartość muzyczna to już pełna świadomość warszawiaków i umiejętne czerpanie wzorców ze starszego Deicide oraz Cannibal Corpse. „Blasphemous…” to ultrabrutalne deathmetalowe mięcho, oporządzone na techniczną modłę amerykańskich tuzów tego gatunku, a takie jankeskie granie obecnie poszło nieco w odstawkę, na rzecz zatracania się w boomie na oldschoolowy skandynawski death metal. W sumie chłopaki sami afiszują się, że naparzają na starą modłę, i słusznie, lecz należy zaznaczyć, że tę zaoceaniczną, pełną od konglomeratu łamiących gnaty betonowych zwolnień, wokali rozpisanych na dwie barwy (growl i skrzek), druzgoczących woltyżerskich przyspieszeń, jazgoczących solówek i kobylastego ciężaru. Ferosity jest całkowicie obojętne na muzyczne mody i napastliwie zatraca się w najlepszym z możliwych asortymencie przysadzistego, amerykańskiego death metalu. Nie rozumiem tylko, dlaczego chłopaki utwór „This is the End” dali jako trzeci od końca, zamiast właśnie nim, adekwatnie do tytułu sfinalizować te bluźniercze wersety, szczególnie, gdy wchodzi klocowaty pochód, akurat na wyjściowe przytłoczenie. (555/666 – ManieK) C

NUCLEAR VOMIT / F.A.M. / GRINDBASHERS „Radical Circus Team” cd ‘13 Dokładnie w mikołajki ubiegłego roku Let It Bleed Records obdarowało grzeczne dzieci niegrzeczną, grindową kooperacją dwóch polskich cyrkowych kapel i jednej holenderskiej. Świński Nuclear Vomit ze swojej strony zapewnił 5 odrzutów z sesji bardzo dobrze przyjętej, poprzedniej płyty „Koryto”, więc wiadomo, czego się spodziewać. Deathującego grindu podanego z jajem niczym staropolski żur i masywną oraz tłustą produkcją, niczym pożywna kiełbasa pływająca w tej sztandarowej polskiej zupie. Są i adekwatne do gatunku wstawki, przerywniki i sample, możliwość bujania biodrami przy prosiakowatych fragmentach, ostrość chrzanu i ziemniaki sypiące się ze schodów, czyli wszystko to, co w klasycznym przepisie na udaną grindowodeathową potrawę znaleźć się powinno, stąd też zaśpiewany po polsku „Ku Klox Klan” oraz cover „Brain Hero” (Dead Infection). Polską frakcję przedłuża F.A.M. z ludźmi z Banisher, Parricide czy Młodym, który zza niejednego, nie tylko deathmetalowego zestawu perkusyjnego chleb jadł. W części Furor Arma Ministrat jest jeszcze więcej jajcarskiego podejścia do sprawy, więcej grindcore’a, a nawet crustu. Krótko i na temat z wejściówkami z „Dnia Świra” oraz trafionym w punkt wycinkiem z „Misia” rozpoczynającym cover „Raz, dwa, raz, dwa” (Maanam), który dopełnia przekonania, że to autorzy „Bullet(in)” są najlepszą częścią tego splitu. A ten mógłby się skończyć właśnie na Polakach, bowiem Holendrzy z Grindbashers może i nieco urozmaicają tę współpracę swoim na wskroś podziemnym i tradycyjnym grindem z ciężkimi zwolnieniami, jednak na dłuższą metę, zwłaszcza przy utworach koncertowych smęcą niczym stara ciotka przy niedzielnym obiedzie. Mimo wszystko, spragnieni grindowego żarcia spokojnie powinni udać się na zakupy do delikatesów Let It Bleed po pełnowartościowy produkt bez sztucznych ulepszaczy. (555 – ManieK) C

61


www.accompliceaffair.glt.pl \ www.fb.com/AccompliceAffair C ¶ autor: 7ibi

Witaj Przemku, po dwóch latach od wydania poprzedniej płyty, wracasz z bardzo mocnym albumem. Zwłaszcza, jeśli chodzi o koncept liryczny. Dlaczego taki temat wziąłeś na warsztat, i dlaczego wydawca nie załączył tekstów? — Witaj! Miło mi cię znów widzieć. Cieszę się, że podoba ci się ten album, bo poświęciłem mu mnóstwo pracy i czasu. Jeśli chodzi o tematykę związaną z tym materiałem, to szczerze mówiąc temat biedy, przemocy i pastwienia się nad dziećmi chodził mi po głowie już dawno. Jednak dopiero na „The Zone of Silence” odważyłem się go poruszyć. Zresztą to nie jedyny taki kontrowersyjny temat, który poruszam w twórczości Accomplice Affair. Jak już wiele razy wspominałem w różnych wywiadach, Accomplice Affair zawsze poruszał i nie był obojętny na problemy nurtujące świat. Tekstów nie ma, ponieważ chciałem, by słuchacz sam pomalował sobie ten album w barwach, jakich chce. Ja nie chciałem, by sugerował się tekstami, których tak naprawdę nie ma. W utworach są tylko śpiewane czy wykrzyczane pojedyncze słowa i zdania, które odzwierciedlają tematykę płyty, a co z tym zrobi słuchacz, jak to zinterpretuje, to już jego wybór. C Interesuje mnie również sprawa oprawy graficznej, wiem z informacji zawartych na wydaniu, że wykonaniem zajął się bliżej mi nieznany Sławomir Wawrowski. Jednak zrobił to wg twojego pomysłu, tak? — Cały koncept graficzny okładki został stworzony według mojego pomysłu. Sławek jest grafikiem, który współpracuje ze mną już od wielu lat. Począwszy od płyty „Jezioro Wspomnień”. To już szmat czasu. C W takich „klimatach” jednak chyba muzyka jest najważniejsza i przyznam się, brzmi ona bardzo mrocznie. Powiedz mi coś więcej o swoich inspiracjach... Czy one również się zmieniają? — Pewnie masz na myśli inspiracje do „The Zone…”. To odpowiem ci, że nie było ich wcale. Zresztą już od dawna nie inspirują mnie żadni wykonawcy podczas tworzenia muzyki. Wszystko, co tworzę wychodzi

natchnienia… Siadałem przed laptopem i nagrywałem, modyfikowałem gitary i wokale, tworzyłem sample. Obecnie muzyka jest bardziej przemyślana. C Z pewnością dużo wnoszą zaproszeni goście. Możesz przedstawić mi, kto wspierał cię na „The Zone…”, zwłaszcza interesują mnie powiązania muzyczne, bo same nazwiska niewiele mi czasem mówią? —Wszyscy muzycy, którzy wspierali mnie na płycie związani są z szeroko pojętą sceną alternatywną. Perkusję, kontrabas i partię wokalną w tytułowym utworze nagrał Meres, występujący na co dzień w elektronicznym projekcie o takiej samej nazwie, jak jego pseudonim. Udziela się także sesyjnie w projektach elektronicznych i dogrywa partie djembe w innych projektach. Baltazar Kobera to znany muzyk na scenie elektro-ambient. Lusghar, z kolei to młody, obiecujący muzyk również na co dzień nagrywający muzykę ambient. Zarówno Kobera, jak i Lusghar zrobili świetne partie klawiszy i tła do moich utworów. C Nie dane mi jeszcze było zobaczyć Accomplice Affair na żywo… Jak bardzo różnią się utwory, i jak różni się skład koncertowy od studyjnego? — Kawałki koncertowe, nie ukrywam, różnią się od studyjnych. Ma to związek z faktem, że skład koncertowy jest odmienny od studyjnego, a utworów z wcześniejszych płyt nie jestem w stanie odtworzyć w 100% tak, jak zagrane są na albumach. Przez ostatnie 2 lata występowałem z perkusistą, wokalistą i wokalistką. Obecnie gram w duecie z wokalistą Karolem Górskim. C Czy masz informacje, jakim zainteresowaniem cieszy się obecnie nowy album? — Album został wydany dzięki oficynie Zoharum Records. I jak do tej pory nie narzekam na współpracę z tą wytwórnią. Właśnie dzięki Zoharum album trafia do wielu nowych ludzi z nowych środowisk i z tego, co wiem cieszy się popularnością, zbierając większość pochlebnych recenzji. Wydając albumy jako My Hands Music miałem trochę ograniczone pole manewru. Zoharum pozwala mi na swobodę twórczą, nie muszę

Witaj, zacznijmy od tego – skąd taka nazwa, i co ona oznacza? — Nazwa właściwie nic nie oznacza. C Grubo... Skoro tak, to nie pytam skąd się wzięła... Jak właściwie doszło do podpisania umowy z Fallen Temple? — Cóż, zanim nagraliśmy nowy album, podesłaliśmy go kilku wytwórniom, Dawid (Fallen Temple) wykazał zainteresowanie i tak oto współpracujemy. C Czy z satysfakcją? — Jak do tej pory wszystko szło sprawnie… C Faktycznie płyta cd ukazała się dość szybko po nagraniu... — Szybko? Dwa miesiące po nagraniu, powiedziałbym raczej standardowo. C Chyba nie znasz realiów... Kiedy w takim razie winyl? — Powinien się już tłoczyć. Wyda go również Fallen Temple. C Nie mogę nie spytać o oprawę graficzną. To twój pomysł? Jak dla mnie to najsłabszy element waszego debiutu... — j. l. (wokalista, do 2011 roku odpowiedzialny za wszystkie instrumenty – dop. Z.) przygotował okładkę. Nie sądzę, aby była słaba, ale też nie zamierzam się nad tym rozwodzić. Robimy co chcemy, i jeśli się to komuś nie podoba, to nie jest nasz problem. C Na debiucie znalazło się 10 utworów, czyli oko-ło 25 minut. Jak dla mnie, to trochę mało na pełnowymiarowy album. Dlaczego zdecydowaliście się zamieścić tylko tyle muzyki? Nie nagraliście niczego więcej? — Cóż, zawsze możesz kupić płytę Dream Theater, albo użyć „repeat”. Zarejestrowaliśmy wszystkie nowe kawałki i kilka starych, napisanych przez J. L., kiedy zespół był jeszcze jego solowym projektem. Nie potrzebowaliśmy więcej muzyki na debiut. C

w 100% z mojego wnętrza. C Trzeba przyznać, że z płyty na płytę, efekt końcowy jest coraz lepszy, zarówno pod względem umiejętności, jak i brzmienia. Jak obecnie wygląda praca nad utworami? Czy masz już w pełni gotowe utwory zanim zaczynasz je nagrywać, czy wręcz przeciwnie? — „The Zone…” powstał jako pierwszy w 100% w studio. Tym bardziej ta płyta jest rodzynkiem z całej mojej dyskografii, bo użyte zostały żywe instrumenty: perkusja, gitary elektryczne, akustyczne, kontrabas. Utwory powstawały w mojej głowie już od dłuższego czasu, zgrywałem je sobie w domu i następnie wszedłem do studia, by je nagrać, oczywiście, angażując w ten projekt muzyków sesyjnych. Nie nagrywam już płyt spontanicznie, jak miało to miejsce kiedyś. Zresztą obecnie mam do dyspozycji bogatsze instrumentarium. Kiedyś albumy powstawały na zasadzie danego impulsu,

62 C 7g C nr 36 C 01/2014

zajmować się już tak bardzo sprawami marketingowymi i promocyjnymi. Wreszcie mogę się skupić na samej muzyce. C I na koniec tego krótkiego wywiadu liczę, że powiesz coś więcej na temat swoich planów. — Powoli kiełkują mi się w głowie nowe utwory oraz układam sobie historię, którą opowiem na nowym albumie. A oprócz nowego materiału, to koncerty. Chcę zagrać ich jak najwięcej. Jestem także organizatorem Kalisz Ambient Festiwalu, którego trzecia edycja odbędzie się 25 października 2014 roku i na ten projekt także poświęcam trochę czasu. Korzystając z okazji, gorąco zapraszam już teraz na ten koncert. C

Dlaczego więc nie użyliście tych z demo 2012? — Użyliśmy ich, tylko zmieniliśmy tytuły, i tak: „Prayer I” to obecnie „Bone-Bleaching Sun”, „Prayer II” to „Through Raging Spheres”, „Prayer III” nazywa się


Ile prawdy jest w informacji, że Monstraat powstał 14 lat temu? Dlaczego, aż tyle trzeba było czekać na pierwsze demo? — To prawda, j. l. stworzył Monstraat w 2000 roku. Demo z 2009 roku wydaje się jedynym, ale tak naprawdę w latach 2000-2009 j. l. zarejestrował kilka taśm demo, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. C Dlaczego zmieniliście logo? — Biorąc pod uwagę, że zespół wszedł w „nową erę” przeobrażając się z solowego projektu w trio i wydając debiut, czuliśmy się wręcz zobligowani do takich zmian. C Wiem, że Mork pisuje również teksty dla innych zespołów, czy „zatrudniliście” go jedynie do stworzenia logo czy można się też spodziewać szerszej współpracy w przyszłości? — Właściwie Mork zgłosił się na ochotnika do zrobienia nowego logo, co nas ucieszyło, ponieważ mamy spory respekt dla członków i twórczości Malign. Czy, i w jaki sposób będziemy współpracować w przyszłości... zobaczymy. W każdym razie ich wokalista N. Tengner nagrał gościnnie wokale na nasz album i będzie nas wspierał na żywo w przyszłości. C Czyli macie w planach koncerty? To wystarczający skład? — Z d e c y d ow a n i e t a k . Z a g r a l i ś my j u ż t r z y koncerty i są spore szanse, że zagramy w najbliższej przyszłości kolejne. W tej chwili mamy nowego bębniarza (na koncerty), to Getaz z Kill. Gdyby ktoś chciał nas ściągnąć na koncert – piszcie na adres: monstraatofficial@hotmail.com C Ok... Rzucisz jakąś sentencją na koniec? — Prawdziwy początek, ostateczny koniec. C

dyskografia: Beyond Angel Eyes – demo ‘09 [Blutvergiessen] demo ‘12 Monstraat – cd ‘13 [Fallen Temple]

Witaj Kari... Zacznę od tego, że gdy w ubiegłym roku dostałem wasze demo od Nihilistic Holocaust pokochałem je od razu. Wiem, że pierwotnie materiał ukazał się w 2011 roku. Jak doszło do kasetowej reedycji? — Witaj. Dzięki za wsparcie i zainteresowanie Solothus. Nihilistic Holocaust skontaktowali się z nami i zaproponowali ponowne wydanie. Dorzuciliśmy nieopublikowany materiał i... całość się ukazała. C

wyrafinowany. Na „Ritual…” muzyka i teksty były bardziej surowe i mniej doommetalowe. Na debiucie natomiast perfekcyjnie uchwyciliśmy związek między doom i death metalem. Teraz mamy więcej melodyjnych partii, ponieważ doszedł nam drugi gitarzysta. Niemniej jednak, wciąż jest więcej podobieństw niż różnic pomiędzy albumem, a demo. Słuchając obu materiałów, każdy stwierdzi, że to ten sam zespół. C

Ja k d l a m n i e, s z ko d a , ż e t yl ko n a k a s e c i e. Wspomniałeś o niewydanym materiale, ale przecież na split z Cataleptic nagraliście dwa utwory, dlaczego więc do wznowienia dorzuciliście tylko jeden z nich? — Masz rację, nagraliśmy dwa kwałki. „A Call to War” i „Magus of Doom”. Ale ten drugi zdecydowaliśmy się zarejestrować ponownie na debiutancki album i nie chcieliśmy go użyć w starej wersji. Zresztą „A Call...” pasuje lepiej do utworów z demo. C

Na waszym bandcampie można odsłuchać jeden kawałek z debiutu. Dlaczego tylko jeden? To wasz ulubiony kawałek? — Nie chcieliśmy dawać tam od razu wszystkich utworów. Mimo wszystko praktycznie zaraz po premierze cały album można było znaleźć w sieci. Więc jeśli ktoś bardzo się uprze, spokojnie ściągnie sobie całość. Nie przeszkadza to nam. Jeśli ludzie polubią ten album, pewnie sobie go i tak kupią. Jeśli nie, to może przyjdą na nasze koncerty. Wybraliśmy „Summoned from the Void”, ponieważ reprezentuje doskonale naszą ewolucję i to, co lubimy najbardziej, czyli miażdżący doom metal zmiksowany z wściekłymi deathmetalowymi partiami. C

A dlaczego ten split się nigdy nie ukazał? — Nie ukazał się i nigdy już się nie ukaże. Obecnie Juha i Sami grają zarówno w Solothus, jak i Cataleptic. A poza tym, wytwórnia, która była gotowa wydać tą ep-kę, w pewnym momencie przestała odpowiadać na maile. Zdaje się, że obecnie już nawet nie istnieje. C Przejdźmy w takim razie do debiutu. Jesteście usatysfakcjonowani efektem końcowym? — Jesteśmy ekstremalnie dumni z tego albumu! Powiedziałbym nawet, że efekt końcowy przeszedł nasze oczekiwania! Wszystkie utwor y brzmią świetnie. Mieliśmy szczęście, pracując w studio z Harri Hyytiäinenem. To świetny fachowiec. Dostaliśmy dużo dobrych recenzji! C Jakie twoim zdaniem są największe różnice (lub może podobieństwa) pomiędzy „Ritual of the Horned Skull" i „Summoned from the Void"? — Hm…. Cóż... Myślę, że na płycie dźwięk jest bardziej

Przyznam się, że jestem zaskoczony, iż wydawców musieliście szukać we Francji czy Hiszpanii. Żadna wytwórnia z Finlandii nie była zainteresowana współpracą? — Właściwie to nie mamy w Finlandii podziemnych wytwórni zajmujących się death i doom metalem. Są tylko takie, które zajmują się black metalem lub te mainstreamowe. Ja nie byłem zaskoczony tym, że znaleźliśmy wytwórnię poza granicami, a raczej tym, że znaleźliśmy ją tak szybko. Przyznam się, że w planach mieliśmy nagranie drugiego demo. C Oby dalej wam się dobrze działo... Kilka słów o planach na koniec? — Wielki dzięki za wywiad. Solothus obecnie koncentruje się na pisaniu utworów na kolejny album. Myślę, że wejdziemy do studia pod koniec tego roku. A na razie gramy koncerty gdzie tylko się da. Poza tym Juha i Sami jednocześnie piszą muzykę na drugi album Cataleptic, a Dario właśnie zarejestrował partie basu na debiut swojego zespołu Ondfodts. Ja też trochę działam na boku w nowo powstałym oldschoolowo deathmetalowym Sepulchral Curse. Jak widzisz, wszystko toczy się we właściwym kierunku. Stay doomed! C

63

www.solothus.bandcamp.com C ¶ autor: 7ibi

www.fb.com/monstraatofficial C ¶ autor: 7ibi

teraz „A Poison Divine”, a „War Without End”, „Killer Within” i „Black Star” to te z solowych czasów j. l. C


www.fb.com/DifferentState C ¶ autor: Michał Żagliński

Ów dział w „7 Gates” nawiązuje nieco do tradycji, którą zapoczątkował wiele lat temu Paweł Frelik, prowadząc wówczas rubrykę Antimusick na łamach „Trash’em All”. Odkrywał dla nas wtedy ciekawą muzykę, która nijak nie pasowała do metalu, a jednak oddziaływała w podobny sposób. Odpowiedni klimat, transowa i duszna atmosfera, dźwięki wpływające na podświadomość, otwierały się drzwi percepcji, odsłaniając świat nowych, chorobliwych dźwięków. W ostatnich latach drogi antymuzyki i metalu rozeszły się, w sumie nie wiadomo, dlaczego? Jednak odkryte wówczas projekty nadal tworzyły. Ich dyskografie rozrosły się, a muzyka podążała w różnych, ciekawych kierunkach. To doskonały pretekst, aby spróbować na nowo odkryć przed Wami magię tej muzyki, która często porusza podobne tematy i uderza czasem w podobne tony… ↙

Jako pierwszego przedstawiciela zaprezentujemy tutaj polskiego weterana na scenie industrialnej, który wciąż aktywnie działa, a zapału i energii starczyłoby nie na jeden, a na kilka projektów. Szanowni Państwo, oto przed Wami krótka historia Different State. POCZĄTKI Historia Different State sięga 1992 roku, kiedy to ekipa z Ciechanowa powołała do życia formację, aby grać muzykę na przecięciu industrialu i metalu. Początkowo tworzyli kwartet w składzie: Industry AW, M. Marchoff, Adam i Greg, z którym zagrali szereg koncertów w różnych częściach Polski. Zadebiutowali kasetą demo „Grain” i dzięki niej szybko zyskali rozgłos oraz uznanie w środowisku. To był wyjątkowo sprzyjający czas dla sceny industrialnej w naszym kraju, którą w tym okresie Different State współtworzył m.in. z Agressiva 69, Nowy Horyzont, Wieloryb nieformalną grupę Antyscena. To środowisko organizowało wiele koncertów i innych wydarzeń skupionych wokół stylistyki industrialnej. Ciechanowska ekipa współorganizowała również metalowy festiwal S’trash’ydło, który odbił się szerokim echem w Europie. Po sukcesie demo, w niedługim czasie ukazał się kolejny materiał na kasecie, „Yield” (SPM Records 1994) – najcięższy album w dyskografii Different State, bliski stylistyce Godflesh, Pitchshifter, wczesnego Swans, ale wnoszący wiele świeżości do takiej muzyki; innowacyjny jak na czas, w którym powstawał. Dzięki tej publikacji wkrótce zainteresował się nimi Tomasz Krajewski z Pagan Records. Powołał na tę okazję sub-label Soul Cold, w którym opublikował kasetę „Knar” – okrzykniętą najlepszym wydawnictwem krajowym roku 1996 („Brum”). C CIECHANÓW – NOWY YORK W tym samym czasie Marek Marchoff wyprowadza się z Polski, aby na stałe zamieszkać w Nowym Yorku. W dwa lata po sukcesie „Knar” ukazuje się ostatni krążek nagrany w pierwotnym składzie, „Cardinal Mosaic” (Cpt. Spraky 1999). Mimo sporej odległości między Polską a usa, jeszcze przez jakiś czas grali w pełnym składzie. Zespół wystąpił w komplecie na kilku koncertach w Polsce (m.in. na Castle Party) i Czechach. Drugi etap Different State to już duet Marek Marchoff i Greg, który ciężar industrialnej machiny przesuwa bardziej w rejon dubowej, illbientowej stylistyki. Ciężkie metalowe riffy gitar zastąpione zostały całą gęstwiną chorobliwych, zapętlonych fraz z psychodelicznym groovem. Mimo odejścia od metalowej stylistyki, czuć nadal w tej muzyce ciężar, gęsty psychodeliczny walec, który został uchwycony na krążku „Azure” (Vivo 2001). Kolejne albumy Different State to muzyka skomponowana przez Marka Marchoffa i zaproszonych przez niego gości. Tak powstały albumy „Elements” (Somnimage 2003), „Hidden Sounds of Magnetic Fields” (Requiem 2003) „More than Music” (Requiem 2005), “It Cleans My wounds” (Ovo Art 2006). C NOWY ROZDZIAŁ Nowy rozdział w historii Different State rozpoczął się w chwili, gdy Marek Marchoff podjął współpracę z jednym wydawcą, któremu powierzył większość swoich materiałów. W 2007 roku w barwach Zoharum pojawia się split z projektem Sigill „Spazmatic[k] Spell”. Wkrótce po tym wydawnictwie dwa, najważniejsze w historii pierwszego składu materiały doczekały się reedycji na

64 C 7g C nr 36 C 01/2014

cd: „Knar” (Zoharum 2008) oraz „Yield” (Zoharum/ Wyrm 2011). W tym czasie powstały także dwa albumy, stanowiące pewnego rodzaju Opus Magnum: „Through the Falling Eyelid” (Zoharum 2010) – chyba najbardziej osobista i zarazem dojrzała płyta w historii Different State. Składa się na niego 10 hipnotycznych kompozycji utrzymanych w narkotyczno-transowym klimacie oraz „The Frigid Condition” (Zoharum 2012) – alchemiczna mikstura illbientu, industrialu i psychodelii. Ten ostatni krążek został nagrany w studio Johna Kilgore’a – realizatora, który na swoim koncie ma współpracę m.in.

z Frankiem Zappą i z muzykami Sonic Youth czy Stevem Roachem. C ŹRÓDŁA O wyjątkowym charakterze muzyki Different State decyduje przede wszystkim brzmienie. Marchoff przykłada ogromną wagę do tego aspektu pracy z dźwiękiem. Starannie dobiera instrumenty, sample, generatory. Przed sesją rozważnie podejmuje decyzję o tym, na jakim rejestratorze dokona zapisu. Każdy etap produkcji jest dla niego bardzo istotny. Często decyduje się na rejestrację muzyki na taśmach video, których walory dźwiękowe są dość niespotykane. Brzmienie analogowe do samego końca, specyficzne ciepło, szum taśmy – to wszystko można odnaleźć w jego produkcjach. Przy tym nie idzie na łatwiznę, wciąż poszukuje nowych środków wyrazu. Nie powiela pomysłów. Swoich współpracowników dobiera równie uważnie. Przed nagraniem zastanawia się, kto i w jaki sposób może wnieść coś nowego do muzyki Different State. Nie stosuje taryfy ulgowej ani dla siebie, ani dla zaproszonych gości. Jednak, gdy kogoś angażuje, traktuje jak członka rodziny, z którym dzielić może własne zamiłowanie do pasji, jaką jest muzyka. C INSPIRACJE Different State to nie tylko muzyka, ale także przesłanie, pasja. Toteż dużą rolę odgrywa płaszczyzna werbalna,

odwołanie do pogańskich mitów, ezoterycznych tradycji, wielkomiejska religia, w której świętość wydobywa się z dźwięku, elementarnej cząstki muzyki. Od zarania jej sakralny charakter, działanie podprogowe, balansowanie na granicy życia i śmierci…kształtowało społeczną tradycję i kulturę. To wszystko można też odnaleźć w kompozycjach projektu. Posługuje się on przy tym podobnym kodem, co jego poprzednicy, Jhon Balance, Peter Christpherson; gdzieś wyłania się tło

innych projektów ezoterycznych, które z pewnością odegrały ważną rolę w kształtowaniu wrażliwości ar tystycznej. Jednak wyczuwalne jest to tylko w kontekście metody pracy z dźwiękiem, a nie w próbie

powielania ich schematów. Nie można odmówić muzyce Different State oryginalności. To filtr narzucony przez Marka Marchoffa powoduje, że po zaledwie kilku frazach z łatwością rozpoznać można dowolny utwór, wychodzący spod jego ręki – bez odwołań do protoplastów, bez powielania własnych pomysłów. Po prostu. C AKTYWNOŚĆ NIEUJARZMIONA Marek Marchoff to artysta, który nie potrafi zatrzymać się ani na moment. Nie daje sobie chwili wytchnienia. Artysta totalny! Toteż poza działalnością w ramach Different State wiecznie poszukuje, eksperymentuje, rzeźbi w materii dźwięku. Sięga po muzykę akustyczną, wręcz folkową, aby za chwilę eksplorować najbardziej ekstremalne rejony power electronics. W chwili, gdy współpracował z Requiem jako Different State, uczestniczył w projekcie The Vein, mierząc się z dubową machiną. Próbował swych sił w materii Field Recordingu, rejestrując odgłosy z wojskowej fortyfikacji, a z tych odgłosów tła ułożył niemal suitę, która zaskoczyć może niejednego miłośnika ambientowej muzyki („Voxfields”, Zoharum 2012). Zaprosił Droina, aby wyciągnąć jak najwięcej energii z glitschowej struktury „Source of Vectors” (Zoharum, 2013). Na każdej z tych kolaboracji odcisnął silnie własne piętno. Wreszcie płyta, opublikowana pod jego nazwiskiem, czyli ostatnie jak dotąd wydawnictwo


„Funeral Musik fur Jenny Marchoff” (Zoharum 2013) to muzyczny romans ze stylistyką, bliższą starej szkole Tangerine Dream… Mimo totalnej rozbieżności gatunkowej, czuć w nim specyficznego ducha, charakterystycznego wyłącznie dla muzyki sygnowanej jego marką. C 23THREADS Najważniejszym dla Marka Marchoffa projektem, oprócz Different State jest, powołany jeszcze w czasach ciechanowskich, projekt 23THREADS – macabre folkowy ansambl, odwołujący się do tradycji ezoterycznego folku. Wiele lat temu ukazał się cd-r w małym nakładzie, „Magija”, opublikowany przez Furia Musica w 2001 roku. Od tamtej pory nastała długa przerwa. W chwili, gdy czytacie ten tekst, Marek z grupą zaprzyjaźnionych muzyków (m.in. Ingrid Dawn Swen), pracuje nad nowym albumem, który powinien ukazać się jeszcze w tym roku. Co dalej? Trudno sobie wyobrazić… Znając jednak jego niespokojnego ducha, przed nami jeszcze wiele nowych albumów, i kto wie – może koncertów i w naszym kraju… C NA DOBRY POCZĄTEK… Dyskografia Different State i Marka Marchoffa mogłaby z pewnością wypełnić muzyczne dosier nie jednego, lecz kilku zespołów. Każdy z krążków odkrywa ciekawy świat muzyki. Aby jednak móc wyrobić sobie zdanie na jej temat, należy zapoznać się przynajmniej z tymi sześcioma krążkami: Different State „Knar” – jeden z najlepszych krążków w dyskografii grupy. Podsumowanie tego, co najlepsze w muzyce ciechanowskiego składu, ich Opus Magnum. Pierwotnie wydany na kasecie przez Soul Cold, wznowiony na cd po raz pierwszy przez Zoharum w 2008 roku i wzbogacony utworami z 7”ep-ki. Muzyka niczym z gęstej piwnicznej otchłani, pełna psychodelicznych fraz i opętanych wokaliz. Pozycja obowiązkowa. C Different State „More Than Music” – album wydany na nośniku cd-r w dość małym nakładzie przez krajowe Requiem Records. Doskonałe wprowadzenie w ezoteryczny świat dźwięków Marka Marchoffa i M. Szostaka. Mimo upływa lat od jego wydania, muzyka brzmi wciąż świeżo i intrygująco. Jak sam tytuł wskazuje, to coś więcej, niż tylko muzyka… to magia. Different State „Through the Falling Eyelid” – bardzo ważna pozycja w całej dyskografii projektu. Jak mówi o niej sam autor: „To dla mnie bardzo osobisty album, ze względu na czas, w jakim powstawał; w bardzo ekstremalnych warunkach; w czasie, gdy następował rozpad mojej rodziny. Wiele targających mną emocji odcisnęło piętno na powstałych na „Through the falling Eyelid” dźwiękach”. Ciężki, narkotyczny, klaustrofobiczny świat illbientu. Podróż w najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki. Od tego cd najlepiej zacząć własną przygodę z tym projektem. C Different State „The Frigid Condition” – najbardziej dojrzały album w dyskografii. Majstersztyk produkcyjny i autorski. Pewnie w dużej mierze to zasługa Johna Kilgore’a, ale nie tylko. Nowy skład, z bardzo ważnym udziałem Very Beren, odegrał bardzo ciekawy koncept muzyczny. To najbardziej wokalny materiał Different State w całej swej historii. Lodowaty, surowy, ale zarazem piękny krążek. Zupełnie inny rejon muzyczny niż poprzednia publikacja, „Through the Faling Eyelid”. Trudno sobie wyobrazić, że te dwie płyty powstały krótko po sobie… C Marek X Marchoff & MJ Caroline Rider „Voxfield” – Field recordingowy album. W przeciwieństwie do innych materiałów o tym charakterze, tutaj rejestracje dźwiękowe zostały potraktowane jako instrument, z którego artyści wydobywają swoistą antymuzykę. Ciekawy i zaskakujący eksperyment również dla słuchacza. C Marek X Marchoff & Droin „Source of Vectors” – ten materiał może zaskoczyć nawet tych, którzy wcześniej mieli styczność z muzyką Different State. Romans ze stylistyką glitsch, power electronics w niebanalnej i niepowtarzalnej formie. Antymuzyka, która kipi energią wyładowań i przeciążeń. Przy tym subtelnie wywarzona tak, że przebywanie w jej zasięgu potrafi zaintrygować. C

65


nowego albumu są napisane w niemieckim dialekcie. C Co sprawiło, że zdecydowałeś się wydać najnowszy album? Czytałam, że kiedyś nie byłeś do końca zdecydowany, czy powstaną kolejne płyty Falkenbach... Co z następcą „Asa”? Są już jakieś plany? — Nigdy nie wiem, czy będzie nowy album, ani w przeszłości, ani teraz tego nie wiem… Do tej pory nie ma planów na nagrywanie następcy „Asa”. C Muzyka Falkenbach oscyluje niezmiennie w tych samych muzycznych rejonach, powiedz proszę, czy nie masz czasem poczucia chęci zmian? Wprowadzenia jakichś nowych elementów do muzyki? Nie obawiasz się opinii negatywnych, posądzających twoją muzykę o wtórność, nudę i brak pomysłów na jej tworzenie? — Czy obawiam się negatywnych opinii? Nie, nie obawiam się, ponieważ Falkenbach nie został stworzony po to, by spełniać życzenia najnowszej mody w tym gatunku. Jeżeli ktoś jest znudzony, lub wkurzony przez muzykę Falkenbach, zawsze może złapać tysiące innych płyt, grających to, na co ma chęć. C Sławisz pogaństwo w sztuce i w muzyce, powiedz proszę czy w życiu codziennym również jesteś zaangażowany w ten nurt ideologiczny w jakiś szczególny sposób? — Na pewno nie sławię tego, co ludzie zwykli nazywać „pogaństwem”. Droga, jaką podążam w życiu, jest to tylko i wyłącznie moja własna ścieżka i na pewno nie jest to coś, co scena zwykła zwać „pogaństwem”. C

www.fb.com/Falkenbach C ¶ autor: Eva G.

Nigdy nie słuchałam muzyki FALKENBACH, choć słyszałam o niej dość często. Przyznaję bez bicia, że z twórczością zespołu zapoznałam się dokładniej przed samym wywiadem i… chyba niewiele straciłam. Nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, znam wiele tego typu kapel, grających na zdecydowanie wyższym poziomie, kapel grających o wiele ciekawszą muzykę. Kiedy otrzymałam i tłumaczyłam odpowiedzi Markusa Tümmersa aka Vratyasa Vakyasa, moje rozczarowanie okazało się jeszcze większe, ponieważ odniosłam wrażenie, że żyje on w przekonaniu o swojej wyjątkowości. Wybaczcie z góry, szczególnie fani zespołu, ale w tym przypadku nie dostrzegam kultowości w żadnym aspekcie. Dziwny wywiad. Dziwny człowiek… Może kiedyś zmienię zdanie. Tak czy siak, poniżej kilka zdawkowych odpowiedzi lidera Falkenbach – enjoy… Witaj! Pierwsze pytanie, jakie nasuwa mi się na myśl – jestem pewna, że byłeś już o to pytany wielokrotnie – czy nie myślałeś nigdy, aby poszerzyć na stałe skład Falkenbach? — Bolthorn, Hagalaz i Tyrann są w stałym składzie od ponad 10 lat. Oprócz muzyków występujących gościnnie nie ma potrzeby, aby dodawać więcej ludzi, tak sądzę. C Czy dajesz w jakiś sposób „wolną rękę” w procesie tworzenia muzykom, z którymi współpracujesz? — Piszę piosenkę, nagrywam ją w dość prostej wersji, tak jak to robiłem od samego początku. Kiedy nadchodzi czas, aby wejść do studia, inni ludzie otrzymują te domowe nagrania kilka tygodni wcześniej, aby się z nimi zapoznać. Kiedy spotykamy się ponownie w studiu, rozmawiamy o nich, wymieniamy spostrzeżenia. Ich pomysły mają duże znaczenie dla Falkenbach, ponieważ są oni częścią Falkenbach. C Nie ukrywam, że okładka najnowszej płyty „Asa” wespół z muzyką tworzy całkiem przyjemną, spójną kompozycję, powiedz proszę, kto jest autorem obrazu do płyty?

66 C 7g C nr 36 C 01/2014

— Nazwisko artysty, który stworzył ten obraz, to Albert Bierstadt. C Jak układa się współpraca z Prophecy? — Trochę za wcześnie na podsumowanie naszej współpracy, ale do tej pory wszystko było w porządku. C Jak w Falkenbach przedstawiają się kwestie grania na żywo? Gracie koncerty? Czy są one dla ciebie istotnym elementem działalności Falkenbach? Czy masz jakieś plany koncertowe związaną z wydaniem „Asa”? — Falkenbach nie grał na żywo do teraz i nie ma również planów koncertowych związanych z wydaniem nowej płyty. C Większość tekstów napisanych jest, o ile się nie mylę, w języku staronordyckim i pochodzi, jak mniemam, z pogańskiej literatury – czy masz jakieś szczególnie ulubione przypowieści/teksty ze wspomnianych źródeł? — W historii Falkenbach, większość tekstów zostało napisanych w języku angielskim, niektóre po łacinie, parę w języku niemieckim i staroislandzkim. Teksty do

Na jakich obecnie grasz instrumentach? Wiem, że jest ich wiele, mógłbyś wymienić choć kilka z nich? — Nie jestem wykształconym muzykiem, gram na gitarze, trochę na klawiszach i kilku innych instrumentach, ale gra na żadnym z nich nie została przeze mnie opanowana wybitnie dobrze. C W wielu wywiadach padało z twoich ust stwierdzenie, że słuchasz tylko Falkenbach. Czy nie wydaje ci się, że to lekki narcyzm i ograniczanie się przed ewentualnymi pozytywnymi wpływami/inspiracjami, których mógłbyś doświadczyć, słuchając również innej muzyki? — Nie słucham tylko Falkenbach, ale głównie, przynajmniej, jeśli mówimy o metalu w ogóle. Nie, nie sądzę, aby był to pozytywny sposób, aby czerpać „natchnienie” z pomysłów innych ludzi. Zapewne właśnie, dlatego dzieje się tak, że jeden zespół nadchodzi z czymś własnym, a później 100 klonów następuje po nim, bo ludzie są „natchnieni” słuchaniem tego, co jest akurat w modzie. Poza tym nie obchodzi mnie, jeśli ktoś myśli, że to jest narcystyczne, czy nie. C W jakich warunkach wolałbyś tworzyć – samotnie przed komputerem, czy w gronie zaprzyjaźnionych muzyków w studiu, w domku w środku lasu, nad fiordami, na jakimś totalnym odludziu, na „żywych” instrumentach? — Kombinacja – sam w domu i ze znajomymi w studiu. I pewnie właśnie dlatego, robimy to w dokładnie taki sposób. C Dziękuję za poświęcony czas. Ostatnie słowo należy do Ciebie. — www.Facebook.com/Falkenbach C



Cześć Pär Stille! Jestem po kilkunastu przesłuchaniach „Ensamhetens andar” i muszę przyznać, że promocyjne slogany pokrywają się z rzeczywistością – wasz najnowszy album to idealny przykład na niesłabnącą siłę w szwedzkim black metalu. Jest niesamowicie atmosferycznie, jak również tryska energię nordyckiej melancholii. Jak przyrównałbyś muzykę i brzmienie Stilla do klasyków black metalu z początku lat 90-tych? — Najprostszą odpowiedzią byłaby „gra szeptów”. Ty szepczesz coś do czyjegoś ucha, a ta osoba przekazuje dalej kolejnej osobie to, co zrozumiała. Cała zabawa trwa w najlepsze aż do momentu, gdy ostatnia osoba powie, co z tego wszystkiego zapamiętała i usłyszała. Stilla czerpie z tego wszystkiego w kategoriach uczuć, atmosfery i wizji starych zespołów. Oczywiście, nie wyjdą z tego te same rzeczy. Nie jesteśmy tymi wszystkimi starymi kapelami i nie możemy w pełni ich zrozumieć, nawet, jeżeli byśmy mocno próbowali. Nie staramy się nikogo naśladować, raczej wyrażamy własne odczucia. W kategoriach ściśle muzycznych, myślę że w pewnym stopniu staramy się dać naszej muzyce indywidualne podejście, które powinno być niemożliwe, jeśli nie jesteś wystarczająco zainspirowany. Przynajmniej wiele o tym myślę, gdy tworzę muzykę do Stilla. Muzyka powinna brzmieć, jak Stilla i powinno się czuć, iż jest Stilla. To jest oczywiście bardzo subiektywne odczucie dla nas wszystkich. C Wiesz, przecież wszystko, co obecnie powstaje w muzyce metalowej to szum przeszłości. Powiedz więc, czy był jakiś ważny moment w twoim życiu, taki, który bez zastanowienia możesz wskazać, że pchnął cię w ramiona ogólnie pojętej muzyki metalowej? — Jako dziecko bardzo często słuchałem Ralpha Lundstena (szwedzki kompozytor muzyki elektronicznej – dop. M.) i jego muzycznych pejzaży, które przeważnie dotyczyły natury. Myślę więc, że tutaj należałoby umiejscowić początek narodzin mojego gustu atmosferycznej muzyki. Kiedy usłyszałem Burzum, natychmiast połączyłem to z bardziej szorstkim obrazem natury. Obecność odpowiedniego klimatu i uczucia była dla mnie zawsze ważna w muzyce, by ją polubić, i nigdy nie zaprzestałem tak oceniać muzyki. Death metal czasami wiązał się dla mnie z wszechpotężnym uczuciem, jak w przypadku Immolation czy Morbid Angel, ale także obrzydliwym wrażeniem, że coś czołga się po bagnach, jak przy okazji słuchania Autopsy czy Obituary. Nie jestem wielkim fanem death metalu, ale czasami można znaleźć takie perełki, które naprawdę przypadną do gustu, a ja zresztą obecnie gram w zespole deathmetalowym, który jeszcze nie ma nazwy. Brzmimy jak Immolation, ale gramy szybciej niż ktokolwiek mógłby to zagrać. Ha, ha, ha… C „Ensamhetens…” udowadniacie, że nadal jest możliwe uchwycenie niesamowitej starej magii północnego black metalu, którą kiedyś wywołał ten gatunek. Obecnie jest to dość rzadko spotykane. Robicie coś specjalnego, by uchwycić tę atmosferę? Pamiętam, że domek myśliwski z okładki „Till stilla falla” praktycznie i duchowo odzwierciedlał miejsce nagrania waszego debiutu. Nordvis Ljudstudio – rdza, zbutwiałe ściany i mroczne izby przemawiały do was bardzo głęboko podczas pobytu w tej stróżówce. Jak było tym razem? — Najbardziej szczera odpowiedź brzmi tak, że my właśnie tacy jesteśmy. Nie staramy się czegokolwiek wywołać, by móc tworzyć. Po prostu tworzymy, a to samoczynnie z nas wychodzi. Byłoby bardzo dziwne, żeby trzeba było iść do cyrku, by komponować cyrkową muzykę. Studio znajduje się w idealnym miejscu, trzymającym nas z daleka od rozpraszających rzeczy i raczej dodającym nam jeszcze więcej klimatu, który nosimy w sobie. Tak więc, nie, nie robimy nic szczególnego, by stworzyć odpowiednią atmosferę poza trzymaniem się jak najdalej się da od rozrywki i zakłóceń normalnego dnia. Skupienie się jest czymś straconym w wielu rzeczach codziennego życia, co sprawia, że wiele rzeczy jest tylko w połowie tak dobre, jak mogłoby być uzyskane w inny sposób. Utrzymanie uwagi na jednej rzeczy w jednym czasie jest obecnie prawie niemożliwe, a ja sam staram się mocno walczyć przeciwko takiemu braku skupienia. C Czasy się zmieniają, a wraz z nimi black metal, który bardzo ewoluował od przełomu lat 80-tych i 90tych. Pojawił się religijny black metal, hipsterski, progresywny, jak i Watain, wygrywający nagrody Grammy czy obecnie mainstreamowy Satyricon. Co myślisz o tych zmianach?

68 C 7g C nr 36 C 01/2014

Szwedzka Nordvis Produktion z bardzo udanym rezultatem mocno inwestuje w rodzimych przedstawicieli black metalu. Jednym z najmroczniejszych punktów w zaczernionym katalogu wytwórni z Kåge jest STILLA, która hołduje atmosferycznemu black metalowi z krystalicznie zatopionym duchem pierwszej połowy lat 90-tych tego gatunku. Pierwotnie byłem umówiony na wywiad z basistą Andreasem Johanssonem, ale ostatecznie w rolę rzecznika prasowego wcielił się Pär Stille, główny kompozytor oraz wokalista, gitarzysta i klawiszowiec w jednej osobie, znany doskonale z Bergraven, chociaż swoje trzy grosze dorzucił również wspomniany Andreas. Jeżeli Kvist i Armagedda (zresztą A. Petterson zdziera gardło także w Stilla) jest Waszym czarnym chlebem powszednim, to słowa poniżej są obowiązkową strawą. — Jakoś nigdy tak bardzo się nad tym nie zastanawiałem. Osobiście spędzam większość wolnego czas na słuchaniu innych gatunków muzycznych i tak naprawdę nie czytam żadnych magazynów, które miałyby mnie uświadomić odnośnie nowych zespołów i podgatunków. Skupiamy się na sobie, a inni niech robią, co chcą i co jest dla nich najlepsze. To wspaniale, że muzyka cały czas się rozwija, a my mamy prawo do wyboru tego, co chcemy słuchać, ignorując to, czego nie lubimy. Ale jest jedna rzecz, którą nowoczesne zespoły gdzieś po drodze utraciły, a jest nią atmosfera wykreowana przez samego siebie. Nowe zespoły uzależniają klimat swojej muzyki od możliwości studia nagraniowego. Nie mam nic przeciwko efektom studyjnym i wszystkim tym nowoczesnym smaczkom, ale jeżeli zestawisz te wymuskane studyjnie zespoły z demówkami Ulver czy Manes, to będziesz miał odpowiednią perspektywę do tego, co mam na myśli. C Doskonale ciebie rozumiem, zwłaszcza że wam po raz kolejny udało się połączyć ducha lat 90-tych z waszym własnym stylem surowego klimatu Północy. Zdecydowanie kontynuujecie drogę starych blackmetalowych kapel, szczególnie Kvist. Z oczywistych względów słychać też elementy Bergraven, Armagedda czy Lönndom. — Tak, ponieważ wszyscy jesteśmy częścią tych z e s p o ł ów, to n ie p ow i n n o być z a s ko c z e n ie m . Kvist był niesamowitym zespołem, który stworzył coś ponadczasowego. Mam nadzieję, że nigdy nie wpadną na pomysł wskrzeszenia zespołu, bo by zniszczyli tylko to uczucie, które pozostawili po sobie. C Ale za to utwór „Skuggornas dop” ma wiele wspólnego z Burzum. Ten numer brzmi jak zadeklarowany hołd

dla „Hvis lyset tar oss” („Tomhet”), a przede wszystkim „Filosofem”, szczególnie dzięki przygnębionym i bardzo niepokojącym klawiszom. — To nie był zamierzony hołd, jednak oczywiście stara muzyka Burzum zawsze jest z nami. Pomysł na wykorzystanie syntezatorów w tak niesamowicie rozbrzmiewających tonach jest tym, co zawsze lubiłem i z czego korzystałem wcześniej. Aby uzyskać wrażenie czegoś nieskazitelnego i czystego unoszącego się nad polem pełnym chaosu i zniekształcenia, wyobrażałem sobie ptaka lecącego nad polem pogrążonym w wojnie, który nawet w najmniejszy sposób nie skupia swej uwagi na tym, co dzieje się poniżej, ale mimo wszystko nadal jest częścią tego krajobrazu… w pewnym sensie. C A co sądzisz o ostatnich dokonaniach Burzum? — Osobiście, w pewnym okresie bardzo podobał mi się „Belus” i niektóre części „Umskiptar”. Ale to coś, bardzo ważnego, w głosie Varga zostało utracone w dawnych czasach. C Na „Ensamhetens…” znalazło się również miejsce na o wiele więcej melodyjnych gitar i progresji, jak w „Till slutet” czy tytułowym utworze. — To nie zostało zrobione celowo. Piszę utwory w taki sposób, jak słyszę je w mojej głowie, a jeżeli ktoś w zespole powiedziałby mi, że jest zbyt melodyjne, to mógłby to zmienić, powiedzieć mi, żebym napisał coś nowego lub nawet sam przyniósł coś innego i własnego. Nic nie jest zamierzone w pewien sposób, tak jak ludzie chcieliby, żeby tak było. Robimy to, co lubimy i nie próbujemy służyć każdemu za pomocą tego, co chciałby od nas otrzymać. Pamiętam, że Bathory zrobił coś takiego przy okazji albumu „Destroyer


A jakie miejsca poleciłbyś turystom, którzy chcieliby zgłębić i poczuć nordycką mitologię? Może Ales Stenar, czyli kamienny statek tuż za rybacką wsią Kåseberga. — Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, bym był w tym miejscu, jak dorastałem, więc nie wiem. Nie jestem zbytnio zainteresowany nordycką mitologią, więc zamiast moich wydumanych rad o wiele lepsze będzie sięgnięcie po jakiś poradnik turystyczny lub przewodnik. C Czyli o etymologiczno lingwistycznej zależności nazwy Skania, regionu, w którym mieszkasz, i Skandynawii, a staronordyckimi odpowiednikami słów „niebezpieczeństwo” i „uszkodzenie” również mi nie powiesz? — To jest fakt. Nic nie wiem na temat tych zależności. Zresztą Stilla w żaden sposób nie ma nic wspólnego z nordycką mitologią, więc nie ma sensu, żebym odwoływał się do tego w jakikolwiek sposób. C

of Worlds”. Quorthon zapytał się fanów, co chcieliby, żeby skomponował, i to zrobił. No i ile klasycznych numerów jest na tej płycie? Ha, ha, ha… Chociaż lubię niektóre utwory. Ewolucją powinna rządzić wolność, a nie próba ugłaskania i oswojenia się z czymś. Właśnie tak widzę rozwój w muzyce. C Wyciągnęliście jakieś wnioski z sesji nagraniowej „Till…”? Odnoszę wrażenie, że produkcja i brzmienie „Ensamhetens…” jest bardziej przejrzyste, pełniejsze i „kudłate”. Dźwięk na waszym debiucie był jakby przytłumiony. — Pracujemy bardzo nieprofesjonalnie. Robimy wszystko wtedy, gdy czujemy, że brzmi to dobrze i nie sądzę byśmy mieli przejrzystą wizję tego, co chcemy uchwycić, aż do tego sami nie dotrzemy. Podczas nagrywania „Ensamhetens…” zmieniliśmy trochę sprzętu i to może być przyczyna, z powodu której tak odbierasz brzmienie naszej nowej płyty. Wiesz, my cały czas próbujemy rzeczy, które krążą wewnątrz i wokół nas, patrząc, co się wydarzy. C Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale partie basu na początku „Vandring utan spår” przypominają mi wstęp do „Hvite Krists død” z „Shadowthrone” Satyricon. Mimo, że nie są podobne. Ha, ha, ha… — Ha, ha, ha… No to niezła zagwozdka. Musiałbyś się o to spytać Andreasa ( Johansson, A. Vidhall, bas – dop. M.), co miał wtedy w głowie. C W Bergraven to ty byłeś demiurgiem. Każdy liczył się z twoim zdaniem i wolą. Jak to działa w Stilla? — Do tej pory byłem odpowiedzialny za większość muzyki, ale to się rozwinęło, kiedy rozesłałem reszcie zespołu materiały demo, a oni powiedzieli mi, co o tym myślą. Kiedy zgadzamy się na to, jakie utwory będziemy nagrywać, zmiany następują podczas sesji nagraniowej i prób. Można powiedzieć, że taka forma powstawania albumu wychodzi nam całkiem naturalnie. Każdy wkłada coś od siebie w cały materiał, a podczas nagrania wszyscy jesteśmy w studio, przez cały czas, więc nic nie jest dziełem jednego umysłu. Wszyscy przyczyniają się do wszystkiego, nawet do wciśnięcia guzika z napisem „nagrywanie”. C A. Vidhall uważa, że ideologie są dla niewolników. I właśnie w tym momencie naraził się większości blackmetalowej sceny. Ha, ha, ha…

— Pär Stille: Ideologie nie powinny być środkiem do wyznaczania granic. Co się tyczy Stilla, to zmieniamy „ideologię”, a raczej przyczyniamy się do jej braku, co pasuje do naszego wizerunku, a nie odwrotnie, co byłoby bardzo dziwne. — A. Vidhall: Powiem ci, co miałem na myśli. Życie zgodnie z zasadami ustalonymi przez innych jest uległością. Myślenie według zbioru doktryn zebranych pod określonym sztandarem jest posłuszeństwem. Wybór ścieżki życia zdefiniowany i opracowany przez innych jest poddaństwem. C Na „Till…” każdy z utworów dotyczył czego innego: tropienia duchów, wizji z odległych czasów, snów o rozpadzie ludzkości czy też ciągłej zmiany pór roku. Jak ma się sprawa na „Ensamhetens…”? Tutaj również brakuje koncepcyjnej jedności? — Nie, nie powiedziałbym, że i na tym albumie istnieje koncepcyjna jedność poza uczuciami i tęsknotą za wpływem na nas innych światów i natury. Starałem się napisać coś, co opisuje moje uczucia, które towarzyszyły mi w momencie tworzenia. Inspiracja może pochodzić z niemal każdego miejsca, ale oczywiście jest to związane z tym, co daje nam muzyka. C Wspominał już o tym Andreas Petterson (wokal, szerzej znany z Armagedda – dop. M.), że problematykę Stilla nie należy interpretować w sensie czystego odniesienia do istoty zła, ale raczej jako kanał do tęsknoty za ostateczną samotnością, odrodzeniem s i ę w ło n ie p ó ł n o c n e j d z ic z y, by z m i a ż d ż y ć materialistyczny świat, w którym żyjemy i celebrować całkowite ucieleśnienie Matki Ziemi w człowieku. Podzielasz jego zdanie? — Powiedziałbym, że tematyka, którą poruszamy w Stilla jest w silnym związku z naturą, w sposób, który w pewnej mierze został przez nas zapomniany. To poradzenie sobie we wspólnym życiu z naturą, a nie poza nią. By nie bać się być samemu, z dala od nikogo w jakimkolwiek miejscu. By ogarnąć i docenić te rozległe krajobrazy, otaczającą nas przyrodę, również w naszym umyśle. C Gdzie najczęściej spędzasz czas wolny? Które miejsca i obszary przyrodnicze w Szwecji dostarczają ci najwięcej inspiracji? Dalby Söderskog, Stenshuvud, Söderåsen, a może Skania (Skåne), której zdecydowana większość terenu należy do europejskiej

A co ze Skåne Akvavit, szwedzkim alkoholowym symbolem regionu, w którym mieszkasz? Lubisz, pijesz, wkurza cię, że szwedzką markę wpierw wykupili Francuzi, a późnie odsprzedali ją Finom? — Tak naprawdę mnie to nie dotyczy. Nawet nie wiedziałem, że ktoś odkupił tę markę od Szwedów. Nie jestem zainteresowany szwedzkimi symbolami i bycia szczególnie dumnym z nich. C Dobra, widzę, że jesteś lepszym rozmówcą na tematy muzyczne, więc powiedz mi, co obecnie dzieje się z Bergraven? Ostatni album pod tym szyldem ukazał się w czerwcu 2009 roku. Słyszałem, że niektórzy członkowie Stilla będę brać udział w powrocie Bergraven do aktywności? — Obecnie Bergraven składa się ze mnie jako producenta, kompozytora, gitarzysty i wokalisty. W zespole są również od 2013 roku J. Marklund i A. Vidhall, którzy podobnie jak w Stilla, grają odpowiednio na perkusji i basie. Dwa albumy są właśnie w trakcie tworzenia i w tym roku pojawią się jako podwójna płyta, mam taką nadzieję. Bębny już zostały nagrane, a resztą zajmiemy się na przestrzeni kilku miesięcy, tak myślę. Wszystko nagrywam sam, więc zajmuje mi to nieco więcej czasu, by wszystko zrobić tak, jak tego chcę. Mimo wszystko myślę, że jest to najlepsza droga dla Bergraven. Nie chciałbym, żeby Bergraven był odbierany jako zespół kolaborujący ze Stilla, mimo że osoby z tego zespołu dołożyły coś od siebie do mojej wcześniejszej kapeli. C Jeżeli miałbyś założyć lub dołączyć do zespołu grającego jedynie covery lub nagranie czegoś w hołdzie jakiejś kapeli, co by to było. Z zastrzeżeniem, że black metal nie jest brany pod uwagę. — Nie wiem, jak reszta chłopaków, ale ja najbardziej chciałbym stworzyć cover zespół w hołdzie starej muzyce filmowej z lat 60-tych i 70-tych, a także włoskiej progresywnej muzyce z tamtego okresu. C Na koniec całkiem głupie pytanie. Ceny czerwonego mięsa w Szwecji są jednymi z najdroższych w Europie, więc czy ratujesz się częstszym jedzeniem ryb i kurczaków? Jaka jest twoja ulubiona potrawa, a może sam coś potrafisz przyrządzić i przy okazji podzielisz się przepisem? — Ech… To bardzo dobrze, że w Skandynawii mięso jest drogie, bo wtedy można się spodziewać, że zwierzęta będą miały o wiele lepsze życie niż szybkie wylądowanie na talerzu. Prawda? W kuchni lubię próbować nowych rozwiązań, cały czas eksperymentuję, więc nie mam jakichś sztandarowych, sprawdzonych przepisów. C

69

www.fb.com/tillstilla C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

strefy leśnej? — Obecnie mieszkam w trzecim, co do wielkości mieście w Szwecji, więc na co dzień nie widzę za dużo otwartej przestrzeni. Na wielkie, dziewicze tereny udaję się przeważnie na północ kraju. Pamiętam pewien wywiad z Fenrizem, który powiedział coś w stylu, że kiedy pisał o lasach nie wiedział zbyt wiele o nich i nie „siedział” w tym temacie zbyt głęboko, a teraz, będąc bardzo blisko natury może pisać o zupełnie innych rzeczach, których tematyki nie poruszał przez bardzo długi czas. Jest wiele sensu w tym. Nie lubię żyć w wielkim mieście, ale pewne rzeczy muszą toczyć się w ten sposób, dlatego też umysł wędruje do całkiem odmiennych miejsc. C


77777 – Nie czas i miejsce, by zespół tułał się po podziemiu. Produkt w pełni gotowy do wydania. 7777 – Bardzo mocne zaplecze, by wreszcie otworzyć wrota podziemia i wyjść na powierzchnię. Brakuje tylko klucza. 777 – Średnia podziemna. Nikomu nie zaszkodzi posłuchać lub odpuścić. 77 – W połowie nadal pływanie w gównie, jednak czuć też powiew świeżości i światełko w tunelu. 7 – Piwnica po szyję zalana szambem. Lepiej sobie dać spokój, nie męczyć innych lub wziąć się porządnie do pracy.

wplatając w to deathmetalowość drugiego utworu, ale to jest tylko sugestia. Chłopaki zrobią to, co im w duszy będzie grało, jednak na razie nie ma mowy, żeby wszystkie oczy były zwrócone na nich. (777 – ManieK) [4672] „[Takuboku]” cd ’13 [4672] 17 kwietnia 1988 roku została odkryta planetoida z pasa głównego asteroid, okrążająca Słońce w ciągu 5,69 lat w średniej odległości 3,18 jednostek astronomicznych, a nazwano ją właśnie (4672) Takuboku. Z kolei prosto z emigracyjnej ziemi Wysp Brytyjskich przybywa do nas [4672] – pogięte dziecko Artura Ostrowskiego, kojarzonego z włocławskim deathmetalowym Abysal. Sam ojciec tego „czegoś” twierdzi, że inspiracją do tajemniczej nazwy projektu był utwór amerykańskiego zespołu Tool „Fourty-six & two”, a cyfra siedem w [4672] została użyta jako odpowiednik symbolu [&]. Ten twór o jakże intrygującym szyldzie zaczął swój byt jako jednoosobowy projekt rzeczonego Artura, ale wraz z drugą płytą do improwizacyjnego uporządkowania swego rodzaju chaosu dokooptował Piotra Majchera na wokale i kilku dodatkowych gości. Zespół (?) nie kryje się z inspiracjami Meshuggah, chociaż w tym całym szaleństwie bliżej mu do projektu Fredrik Thordendal’s Special Defects niż macierzystej kapeli szalonego Szweda. Wielopiętrowe wrażenie ciągłej i szalonej improwizacji jest punktem bazowym „[Takuboku]”, czyniąc z niego materiał, który na pewno nie wejdzie za pierwszym razem, i żeby wyrobić sobie o nim sensowne zdanie z pewnością trzeba mu poświęcić bardzo wiele przesłuchań, co dla niektórych może nie należeć do przyjemność. Trzeba po prostu lubić takie granie a’la rozpieprzone puzzle po całym pokoju. A jednymi z głównych elementów tej rozłażącej się na wszystkie strony układanki jest deathmetalowe kosmate brzmienie, doomowa, mantryczna powtarzalność oraz ciężar, drone’owate znużenie, industrialna elektronika, która daje o sobie znać dopiero pod koniec albumu, rwane, chaotyczne gitary i dysharmonia sekcji rytmicznej oraz wokal przypominający nieco Roberta Koconia z Myopii. Z połączenia elementów tych stylów powstała mozaika, w której wszystkie części zadziwiająco pasują do siebie, pasują jak karty z jednej talii. [4672] jest idealnym przykładem na to, że niekoniecznie trzeba trzymać się sztywnej formuły metalu. Niekiedy wystarczy umiejętnie z niej korzystać. W tym szaleństwie jest metoda. (77777 – ManieK) ALL EYEZ ON ME „Ask Her What She Saw” ep ’12 [wyd. zespołu] Chłopaki nazwali się, jak tytuł czwartego albumu 2Paca, co… idealnie powinno pasować do zespołu metalowego, bo jest i czarno i śmiertelnie, że tak pozwolę sobie na żenujący żart. Bydgoszczanie ewidentnie są znakiem nowych czasów, bowiem postanowili spróbować swoich sił w nowoczesnym deathcorze, rozpoczynając dyskografię od ep-ki. Tak, tak… teraz młode zespoły nie nagrywają materiałów demo tylko od razu walą po oczach i uszach ep-ką. Zwał, jak zwał. Bydgoszczanie dowalają trzema utworami, które przedstawiają All Eyez On Me z różnej strony. „7” to deathcore’owa nowomoda z rwanymi riffami, rozpoczynająca się od wolnej introdukcji, „Forgotten Human Generation” z samplami syreny alarmowej na starcie jest przepełniony death metalem i jego szwedzką pochodną, zaś tytułowy numer pokazuje zespół, i to całkiem dobrze, z bardziej melodyjnej i klasycznej strony, z tradycyjnym podejściem do budowania rozwijającej się infrastruktury, wprowadzając po raz pierwszy solówki – druga i trzecia na wskroś heavy/rockowe. Na miejscu AEOM rozbudowywałbym dalej patenty z ostatniego kawałka, zwłaszcza te melodyjne,

70 C 7g C nr 36 C 01/2014

ARMA CHRISTI „Arma Christi” demo ’12 [wyd. zespołu] Ze względu na nazwę zespołu od razu rzucił mi się na łeb pierwszy, Darkthrone’owski album Urgehal, jednak tychowianie nie mają za wiele wspólnego ze wspomnianymi Norwegami. Zresztą Arma Christi to wielowiekowe określenie, odnoszące się do narzędzi Męki Pańskiej, w ikonografii chrześcijańskiej do zbiorczego ogarnięcia motywów związanych z ukrzyżowaniem wiadomo kogo. Na szczęście dla mnie, obcowanie z debiutanckim demo tego duetu (obecnie na posterunku pozostał chyba jedynie niejaki Horn) nie było drogą krzyżową i męką. Już na tym pułapie słychać, że z tej drańskiej mąki może wyrosnąć pełnowartościowy czarny chleb. Tyski Arma Christi zaczyna z grubej rury, bo bez żadnego certolenia się w przygotowawcze wstępniaki atakuje utworem „Infected Soul”, niosącym ze sobą blackmetalową gęstwinę, w której znalazło się miejsce na nieco „akustycznych”, deklamacyjnych zwolnień, które stanowią przygotowanie do melodyjnej końcówki numeru, zaśpiewanej w rodzimym języku. Podobnie zbudowany jest „Diabeł przede mną” z szybszymi partiami w akompaniamencie języka angielskiego oraz wolniejszymi, bardziej kombinowanymi w towarzystwie polskich tekstów. Nie wiem, skąd ta dualność językowa, ale Arma Christi zdecydowanie ciekawiej przedstawia się w ojczyźnianej mowie. W „Reich des lichtes” nie ma już tak lingwistycznego zróżnicowania, a „Epilogue of Unknown Life” krótko kończy wszystko sonicznym, odrobinę fabrycznie zardzewiałym klimatem. Co nie zmienia faktu, że zespół potrafi mieszać w konstrukcjach, robi to przemyślanie, trochę na modłę nowoczesnego zagęszczania i „łamania” black metalu z ciekawym „zimnym”, nowoczesnym brzmieniem. Po tym materiale dzięki Black Death Production Arma Christi dołożył od siebie dwa utwory na split z włoskimi Noctifer, Acheronte i polskim Hate Them All, będąc najlepszą częścią tej łącznościówki. (777(7) – ManieK) BRIGHT COLOR VISION „Carousel” cdr’12 [wyd. zespołu] Jedyny „karuzel”, który na stałe wyrył się w mojej pamięci, to Diabeł Karuzel (Dizzy Devil) z amerykańskiego serialu animowanego Przygody Animków. Po zapoznaniu się z debiutanckim dokonaniem Bright Color Vision, kolejną zapadkę trzeba będzie otworzyć na stałe dla emigranckiej karuzeli. Jak się okazuje, nie tylko black/death metalowe załogi złożone z Polaków, szukających życiowej stabilizacji na Wyspach Brytyjskich płodzą bardzo dobre materiały, bowiem BCV pokazuje nasz kraj z dobrej progresywno rockowej strony, ale i również rasowego nadwiślańskiego rocka z początku lat 90-tych, a nawet trochę zimnej postrockowości Joy Division. Fani gitarowej gry Coma również znajdą coś dla siebie, podobnie jak osoby lubujące się w lekkiej progresywności Riverside, a już najbardziej melodyce szczecińskiej grupy Listopad (szczególnie ze względu na wokal basisty Wojtka Grzybka, przypominający barwą głos Marka Środzińskiego) oraz Proletaryat, z którym BCV pod koniec grudnia 2013 roku zagrał koncert w Southampton, będąc idealnym supportem dla pabianickiej legendy punk rocka. „Carousel” posiada wszystko, co powinien zawierać w sobie rasowy, nieco progresywny rock – dominują rytmiczne kompozycje, riffy pełne zadziorności, ale jednocześnie melodyjnego flow oraz harmonijne partie wokalu, śpiewającego nieco na ściśniętym gardle

amerykańskiego rocka. Chłopaki potrafią też przywalić, szczególnie na otwarciu numerów („Angel”, „Freedom”). Szkoda tylko, że utwory z polskimi tekstami zespół wykorzystał jedynie do klamrowego rozłożenia numerów (pierwszy „Letarg” i ostatni „Carousela”), a reszta została popełniona w języku Szekspira z odrobinę irytującą na początku angielską kluchą. Materiały demo lub płyty wydane własnym sumptem zwykłem dawać na osobny regał, specjalnie przeznaczony dla tego typu wydawnictw, jednak „Carousel” jest tak dobry, że trzeba będzie go wcisnąć w regał z oficjalnymi wydawnictwami, bo ma wszystko, by miał prawo takim się stać, czego chłopakom szczerze życzę. (77777 – ManieK) BULLETPROOF „Frontline” cd ’12 [wyd. zespołu] Zanim „Frontline” zaczął porządnie się kręcić od razu rzucił mi się w oczy napis na odwrocie digipacka: „Płyta sponsorowana przez prezydenta miasta Stargard Szczeciński”. Albo prezydent Sławomir Pajor słucha metalowych wyziewów, albo pod przyjemnie dla oka skrojoną okładką kryje się równie ładniuchna padaka dla blaszanych smarkaczy, co to nigdy obok metalu nawet nie leżała – od razu pomyślałem. Okazuje się, że główna samorządowa głowa Stargardu Szczecińskiego jeździ motocyklem marki Honda CB1300S, więc jakieś wolnomyślicielstwo mu w duszy gra, a energetyczna muzyka Bulletproof jest wprost skrojona pod to, żeby gazować ile fabryka dała. Chłopaki w sile pięciu (widać po zdjęciach, że swoje już w życiu słyszeli) odnajdują się w ogniście dynamicznej mieszance nowoczesnego death/thrash metal z core’owymi naleciałościami na wokalu, soczystym basem, już mniej grubą perkusją, a nawet śladowymi rockowymi wstawkami, jak początek „I Laugh”. Zespół lubi nie tylko urozmaicić tempo, bawiąc się zwrotami akcji, ale również wzbogaca muzykę samplami, jak w „We all are” lub skrzypcami w „Bulletproof”, a nawet aborygeńskim didgeridoo. Panowie postanowili również spróbować swoich sił w coverze „Desparate Cry” Sepultury, co mocno odbiega od ich autorskiej muzyki, więc zrobili to na własną, całkiem udaną, bo inną modłę. Ja na takie granie jestem kuloodporny, ale nie sposób odmówić Bulletproof pomysłu na komponowanie utworów i wizję tego, co chcą grać, więc jeżeli nowe oblicze Alastor kogoś przekonuje, to spokojnie może łykać „Frontline” – gotowy produkt do spożycia, wymagający jedynie podgrzania. (777(7) – ManieK) DAMAGE CASE „Oldschool Maniac” cdr ’13 [Umbra Sub Sole] Tczewski Damage Case po trzech demówkach i dwóch kompilacjach doczekał się/sam wydał sobie debiut o jednoznacznie mówiącym tytule. Archaiczny, toporniacki i miejscami koślawy thrash metal przemieszany z ostrym rock n’ rollem oraz podziemnym crossoverem i z bezkrytycznym zapatrzeniem się w Motorhead – tak w telegraficznym skrócie można zamknąć te pół godziny ciosania niewymagających riffów dla równie niewymagającego słuchacza. Ot, takie granie zdecydowanie dla przyjemności samego Damage Case, bardziej na potrzeby przyjemnego spędzania wolnego czasu w sali prób przy machaniu dynią i chlaniu piwska (swoją drogą, tak ulubiony przez chłopaków Specjal najbardziej smakował mi z kija w smażalnio-wędzarni przy deptaku w Jastrzębiej Górze). Fajnie słucha się tego prymitywnego thrashu z piosenkowym rozpisaniem utworów z silnie powtarzającym się refrenem, jednak na dłuższą metę „Oldschool Maniac” tym prostactwem, którym urzekał na początku z minuty na minutę zaczyna nużyć. Thomas (wokal/bas) czekał na ten album około 15 lat, i jak sam pociągnął Bareizmem „Co my tą płytą robimy?


My otwieramy oczy niedowiarkom. My mówimy, to jest nasze, przez nas zrobione i to nie jest nasze ostatnie słowo”. Niestety, momentami oczy zanim iskrzyć mi wielgachnymi otworami od siły kopalnianego thrash metalu poczęły same się zamykać. Mimo wszystko czekam na kolejne słowo, wiedząc że powyższe chłopaki mają głęboko w dupie. (77(7) – ManieK)

DOMESTIC WASTE „Promo 2008” [wyd. zespołu] Sam nie wiem, dlaczego drugie demo wrocławskiego Domestic Waste trafiło do mnie z tak ogromnym opóźnieniem. Zespół o to podejrzewam na samym końcu, więc pewnie standardowo zawiniła opieszałość i roztargnienie szefa wszystkich szefów, który rządzi i dzieli materiałami do Into the panDEMOnium. Lepiej późno niż wcale, jak powiedziała zgwałcona 80-latka, i w przypadku DW o wiele bardziej sprawdza się to przysłowie, niż – kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Piątka chłopaków z Bandażem na bębnach w składzie (nagrywał perkusję na „Burned Ground Strategy” Esqarial) w tych niecałych 17 minutach bardzo dobrze sprawdza się w death metalu z ciągotami do melodyjnego grania, nie bojąc się dłużej pociągnąć solówkę lub rozbudowany melodyczny motyw, jak w zamykającym „Outro”. Jest sporo zmian tempa, kombinowania z rozparcelowaniem utworu, typowy, niczym niewyróżniający się deathmetalowy growl Banana oraz swojska, dobra produkcja. Wszystko to sprawia, że DW wysmażył standardowy polski death metal, rzemieślniczo przemyślany i odegrany na bardzo dobrym poziomie. Taki bezpieczny materiał, który nikomu krzywdy nie zrobi, a maniaków takiego grania mocno połechcze. W internetowym eterze zespół milczy od początku kwietnia 2012 roku, więc albo dali sobie spokój, albo się zbroją. (777 – ManieK) DYSPHORIA „The Weak Must Kneel” ep ’12 [wyd. zespołu] Jak podaje „Psychiatria: podręcznik dla studentów medycyny”: „Dysforia − jeden z objawów występujących w zaburzeniach psychicznych np. w charakteropatiach, w depresji, w niektórych odmianach padaczki (tzw. napady dystymiczne), jako powikłanie wieloletniej, źle kontrolowanej padaczki z cechami uszkodzenia oun, w zespołach psychoorganicznych, a niekiedy w psychozach schizofrenicznych. Bywa też obserwowany w zespołach otępiennych, także w otępieniu typu Alzheimera. Jest również częstym objawem odstawienia kokainy u osób uzależnionych. Polega na wyolbrzymianiu pewnych sytuacji oraz innych bodźców, co powoduje reakcje nieadekwatne – gniewne, złość lub wręcz agresję chorego. Ogólna drażliwość, wybuchowość, zrzędliwość, rozdrażnienie”. Na szczęście „The Weak Must Kneel” nie powoduje stanów otępienia oraz drażliwości i zrzędliwości, że się trafiło na pierwszy materiał Dysphoria, ale i też nie uzależnia, tak jak kokaina. Tychowianie wybijają się ponad przeciętność brutalnie ciężkim death metalem, który czasami kolaboruje z bardziej matematycznym graniem vide tytułowy numer, ale potrafią również zapodać rasowego grindowego bujaczka, jak w przypadku „Living Dead Plague”. Nie skąpią również w łączeniu napastliwości wokalnej, bardziej skrzeczącej, z melodyką gitar („We, Made of Darkness”, „Madman’s Slumber”), a że nowicjuszami na scenie nie są, to wychodzi im to bardzo dobrze, tak jak łamanie struktur w „Madman’s Slumber” z ciekawym pomysłem na wyeksponowanie sekcji rytmicznej. Całość wieńczy najbardziej grindowy „No Captives”. Najważniejsze, że jest pomysł na granie oraz odpowiednia forma i technika do dźwiękowego zmaterializowania. (7777 – ManieK) ENFEEBLEMENT „The Earth Movers” ep ’12 [wyd. zespołu] Enfeeblement z Czarnej Białostockiej (podejrzewam, że chłopaki już dawno uciekli za pracą i chlebem z województwa podlaskiego) żyje sobie w podziemiu już 18 lat, chociaż, w niektórych miejscach sami zainteresowani twierdzą, że zalążki kapeli były już w 1992 roku. Nagrali dwa dema (1998, 2000) i na 12 lat słuch wydawniczy o nich zaginął, co zapewne było spowodowane tragicznym pożegnaniem się z ziemskim padołem, niektórych członków zespołu. Na szczęście udało im się dźwignąć z kolan i w formie zgrabnie wydanego digipacka dotarł do nas „The Earth Movers”, nagrany na „setkę” bez cięcia i zbędnego kombinowania, jak sami wspominają. Dlatego też miejscami słychać pewne nierówności i niedociągnięcia, zwłaszcza w grze perkusisty przy zmianach rytmu, jednak taką naturalną żywicę wolę po stokroć od wypacykowanych

Skąd pomysł na granie akurat takiego gatunku muzy? — Nasze dzieciństwo to lata 90-te, wtedy to „arena-rockowe” zespoły jak Guns N’ Roses czy Bon Jovi zaczęły zajmować coraz mniej miejsca w gazetach młodzieżowo-muzycznych („Bravo”, „Popcorn”), a na wielkich plakatach zaczęli pojawiać się nażelowani chłopcy z boysbandów. Strasznie mnie to wkurzało. Czułem, że kalifornijska plaża, rolki, kabriolety, „sex drugs & rock’n’roll" odchodzą w niepamięć, a nadchodzą czasy prostych utworów z przekazem „och, jacy jesteśmy fajni: dziewczynki kupcie naszą płytę”. Brakowało w tym sztuki, energii, zaskoczenia, emocji – zupełnie jakby rzemieślnicy zajęli miejsce artystów. Koncerty zaczęły być zwykłymi playbackami do tanecznego pokazu. Postanowiliśmy w pewien sposób uczcić minione lata i założyliśmy 80’s tribute band. Z początku w celach czysto rozrywkowych: chodziło o hałas, adrenalinę, sesje zdjęciowe, klipy, dziewczyny... słowem, sprawdzenie, jak to jest być Rockstarem – widać to po naszych pierwszych „różowych” latach działalności. Z czasem zrozumieliśmy, że osób szukających melodyjnego rocka/ metalu jest więcej i że warto zabrać się za ten temat poważniej. C Sądząc po zdjęciach, nie słuchaliście raczej „Shout at the Devil”, „Invasion of your Privacy” czy chociażby „Slippery when Wet” w dniu premiery... A właśnie, co wolicie bardziej Motley Crüe, Ratt czy Bon Jovi? — Gdy hair metal był u szczytu popularności, mieliśmy na sobie jeszcze pieluchy. Co do zespołów, wszystko zależy od nastroju, ale energię czerpiemy ze wszystkich wspominanych przez ciebie zespołów. Możemy dorzucić do tego Skid Row, Warrant, Firehouse, Trixter, XYZ i wielu innych, a z nowszych kapel z pewnością Reckless Love, Crashdiet (RIP Dave Lepard) i najczęściej ostatnio przez wszystkich wymieniane Steel Panther. C Nie bez przyczyny zapytałem o Bon Jovi. Cover tego zespołu zaprezentowaliście przed „szacownym” jury w pewnym programie... Jak skomentujesz nieprofesjonalne zachowanie pewnej mocno urażonej pani? — Gdy wyszliśmy na scenę byliśmy po szyję naładowani pozytywną energią – zgrywanie „Rockstarów” to było sedno naszego image’u – na tym się opieraliśmy. Cała ta sytuacja była pewnego rodzaju nieporozumieniem. Mieliśmy zupełnie inny przekaz, a ktoś chyba usłyszał to, co chciał usłyszeć i tyle. Było, minęło. C Wróćmy do muzy, bo to ona jest najważniejsza... Płytę wydaliście sami, a gdzie dokonaliście nagrań? — Cała płyta powstała w HenHouse Studio. Miksem i masteringiem zajął się nasz kolega Kamil Biedrzycki, z którym współpracowaliśmy przy pierwszym singlu, czyli utworze „Rockstar”. C W parze z edycją szła zakrojona na szeroką skalę promocja. Czy pozwoliło to znaleźć wydawcę kolejnego albumu? — Oczywiście planujemy wydanie następnego, tym razem w 100% pełnowymiarowego krążka, ale nie mamy jeszcze ustalonych tak konkretnych planów. Kultura glam metalu powoli się odradza, legendarne zespoły po 20 latach milczenia wydają nowe płyty (np. Danger Danger, Trixter) widać to również na naszym krajowym podwórku. We Wrocławiu jest nawet cykliczna impreza „American Night”, która ma już stałych bywalców i zawsze oferuje muzykę glamową na żywo. C Czyli kiedy nowy album? — Celujemy w 2015 rok, ale zobaczymy, co czas przyniesie. C Na koniec... Kto wpadł na pomysł, aby przygotować taką przeróbkę na koniec „Jingle Bells”? Czy w planach podobne kawałki? — Mówiąc szczerze, to była propozycja reżysera teledysku – Grzegorza Caputy. Za jego sugestią powstał pomysł na nowoczesne, rockowe, rozrywkowe wykonie tej kultowej świątecznej pieśni. Prace były ekspresowe. W nieco ponad tydzień wszystko było gotowe – nagranie i klip. Jak na nasz band, to oszałamiające tempo pracy! C

71

www.nastycrue.com C ¶ autor: W.A.R.

DØDEN „Codex Sathana” demo ’12 [wyd. zespołu] Jak na dzisiejsze czasy Døden to bardzo enigmatyczny twór. Wiadomo, że pochodzą z Hiszpanii (Madryt), jest ich dwóch, a demo, które do nas dotarło jest ich drugim (chyba) materiałem, który przybył do nas jako demo sprzed dwóch lat, ale można doszperać się również, że „Codex Sathana” jest datowany także na 2009 rok. Skąd te wszystkie zawiłości? Może dlatego, że Døden promuje siebie bardzo niechlujnie i na odpierdol, ponieważ sam zespół nie postarał się o elementarną notkę dołączoną do cdr, żeby wiedzieć, co i jak. Po szyldzie tego tajemniczego projektu, tytule demo i ogólnie mrocznie-mizantropijnym podejściu do sprawy nietrudno się domyśleć, że duet Hiszpanów zatraca się w black metalu i to takim hiperszybkim bez chwili oddechu, w większości materiału nastawiając się na nienawistną łupankę z bardzo niezróżnicowaną perkusją (prawdopodobnie automat). Rzeczywiście, to prawdziwy kodeks zatwardziałego blackmetalowego satanasa, który kompromisów nie uznaje, mimo że to one, choć w śladowych ilościach (zwolnienia i melodyka w „Mortuufilatia Revelatia”, „Mortal But Never Human”) dają mocne punkty tej demówce. (77(7) – ManieK)


i wycyzelowanych produkcji, ponieważ na ten przykład bas nie niknie w natężeniu instrumentarium, co słychać doskonale w „The Pretenders”. Otwieracz „Massive Genocide” zaczyna się bardzo melodyjnie, jednak bardzo szybko dochodzi do głosu główny komponent muzyki Enfeeblement, czyli żylasty death metal skierowany w stronę amerykańskich wybrzeży, momentami dociskający grindowym szablonem, szczególnie w zwolnieniach i dopasowanych do nich wokalach. Jest na tyle dobrze, że „The Earth…” spokojnie można posłuchać kilka razy z rzędu. Na deser ukryty po nieco thrashującym „Dignity” cover (?) z punkowym charakterem i tekstami „Bomba atomowa, totalna zagłada”. Taki lekko grindujący death metal utrzymany na przyzwoitym poziomie, będący idealnym supportem na koncerty, który ani nie zaniży, ani nie podniesie rangi widowiska. (777(7) – ManieK) ETERNAL ROT „Promo tape 2013” promo ’13 [wyd. zespołu] Zasady mam podobne, jak Matt Calvert z Dark Descent Records, pierwszeństwo do odsłuchu mają zespoły, które przysłały materiał w formie fizycznej, a nie linku do ściągnięcia lub odsłuchu, gdzieś w internetowym eterze (vide bandcamp). Mimo, że do przesłuchania/zrecenzowania materiałów do Into the panDEMOnium piętrzą się krzywe wieże, to Eternal Rot postanowiłem dać zielone światło. Raz, że jest to kolejny bardzo mocny przedstawiciel Polonii na Wyspach Brytyjskich. Dwa, że Mayer, odpowiedzialny w zespole praktycznie za wszystko (tylko liryki nie są jego) rozbrajająco szczerze napisał wprost z cmentarnej alei, że nie może podesłać nam fizycznego materiału, ponieważ kaseta w nakładzie 100 sztuk rozeszła się zanim puścił bąka. Co mnie wcale nie dziwi, jak również wydanie tych dwóch utworów przez polską Fallen Temple w formie ep-ki (500 sztuk czarny winyl / 250 biały), ponieważ Eternal Rot miażdży swoją doom/deathmetalową stęchlizną wydobywającą się nie z cmentarnej alei, lecz prosto z wielowiekowych katakumb najlepszych oldschoolowych zmarlaków gatunku, jak i wciąż chodzących po tym ziemskim padole ciężarnych zombie. Emigrancki Eternal Rot z gracją mamuta, ślamazarnie przewałkowuje się tym 8,5 minutowym klocem totalnie podziemnego, archaicznego i ślamazarnego doom/death metalu z hipnotyczną mantrycznością gitar i miarowym rytmem perkusji, co przypomina mi taką doom/ deathową kroplę, która drąży skałę – powoli, acz skutecznie. Recenzenci już prześcigają się w pokazywaniu starodawnych drogowskazów klasyków gatunku, którymi ewidentnie inspiruje się Eternal Rot, jednak u nikogo nie padła konotacja, że „Crawler” i „Sickening Deeds” letargicznym klimatem nekropolii przywodzi na myśl atmosferę „Demo 1” Mortician”. (77777 – ManieK) FOETAL JUICE „Big Trouble in Little Vagina” ep ’13 [wyd. zespołu] „Uwielbiam” zespoły, który kładą totalną lachę i leją ciepłym moczem na to, w jakiej formie dociera do nas materiał do recenzji. Anglicy z Foetal Juice przysłali do nas ep chyba (?!) „Big Trouble in Little Vagina” z ubiegłego roku, a ta wiedza nie jest efektem opisu dołączonego przez sam zespół, lecz samozaparcia recenzującego i jego poszukiwań na oślep, mimo że w takim przypadku należałoby jebnąć tym cdr do kosza i mieć tak samo wyjebane, jak kapela. Dobra, do dzieła! Kwartet pochodzi z Manchesteru i zatraca się w czasami deathującym grindzie, podanym w taki sposób, jak serwowany jest przez setki grindcore’owych rzygłodalni z waginami i masturbacjami w lirycznym menu, więc podejrzewam, że i maniacy gatunku będą równie wybredni, co ja. Tak szara grindowa codzienność i przeciętność. Odkorkowanych przez Angoli soków płodowych można napić się kilka razy, a później zwymiotować, bo standardy gatunku, standardami gatunku, jednak z pomysłową płodnością nie ma to nic wspólnego. (77 – ManieK) GRIMLORD „V-Column” cdr ’12 [Legacy] To już trzecia płyta wrocławskiego Grimlord, tym razem wydana na cdr dzięki kooperacji z polonijną Legacy Records z Niemiec. Zespół to niemłody, bo mający swoje korzenie w pagan blackmetalowej Vallachii (1993), a i na początku działalności właściwego zespołu przewinęła się wokalistka. Wokalujący gitarzysta, Barth La Piccard, będący jednocześnie mózgiem i założycielem zespołu nie jest zwolennikiem jednostylowości, więc nie ogranicza się na jeden gatunek, mimo że nietrudno wyłapać, co dla Grimlord jest pierwszoplanowe – melodyjny heavy/thrash z gitarami umiejącymi przypieprzyć, ale jednocześnie rockująco złagodzić te pół godziny bardzo wymieszanej, a zarazem irytująco nierównej płyty. W „Mass Delusions & Hysterias” słychać Slayerowski, gitarowy dryl, który ciekawie zostaje wyciszony instrumentalno-rockowym „Prolegomena”, jednak zaraz po nim pojawia się potworek w postaci „Posthumous Coronation”, ujawniającego najsłabszą stronę zespołu. Przy bardziej śpiewnym i melodyjnym wokalowaniu pojawia się wiele nierówności i kwadratowe kaleczenie angielskiego, co zostaje uratowane fajnym rozwiązaniem z przyspieszeniem, dzwonami, akustycznym uspokojeniem i gitarowym staccato, jednak znów pojawia się „kwadratowy” Anglik. I tu jest ból. „King Is Dead ...”, prezentujący instrumentalnie wysoki poziom thrash/heavy metalu skutecznie zaciera to złe wrażenie, jednak to odpokutowanie zostaje popsute przez balladowy „Dead Bodies Don’t Swim”, w którym angielski jest tak raniony, że aż uszy więdną. I tradycyjnie następny „Faithful Avenger Till The Remainder daje ukojenie skomasowaną konstrukcją i eterycznym solo. Gdy pojawia się „March Again” z początkową galopadą w deseń dębickiego Valinor i świetnego „It is Night” (coś za długo milczą) to Grimlord jest już na dobrej drodze, co potwierdza ciekawa wpadająca w ucho melodia z zapamiętywanym „nietuzinkowym” refrenem

72 C 7g C nr 36 C 01/2014

w kolejnym „Superconscious”, lecz znów dobre wrażenie zostaje zachwiane balladowym początkiem „Widerstand 17”. Na miejscu Grimlord skupiłby się na thrash/heavymetalowym dokładaniu do pieca z rozwinięciem patentów z „Mass…”, „King…”, „Faithful…”, „March…” i przebojowych refrenach z „Superconscious” oraz „Widerstand 17”. Zespół ma odpowiednie zaplecze technicznych umiejętności, jednak za dużo tu nierównych wybojów. (777 – ManieK) HEGEROTH „Spectral Fear” demo ’12 [wyd. zespołu] Jeżeli ktoś pamięta Mortifer z Siemianowic Śląskich i ich debiut „Breath of the Night” (1996) wydany na kasecie przez Baron Records, to nie tylko z czystej ciekawości, co porabia dwóch jego członków, powinien zainteresować się Hegeroth. Chorzowianie wraz ze swoim dziewiczym demo „Spectral Fear” rzucili się z motyką na słońce, bowiem wzięli się za bary z melodyjnym black metalem z bogatym użyciem klawiszy. Raz, że w tym wariancie czarnej polewki jest bardzo cienka granica między poważnym podejściem do tematu, a wystawieniem się na śmieszność. Dwa, że obecnie, co innego tętni ludziom w czarnych serduchach, a nie emocjonalny black metal z dość dużym bagażem klawiszy, który święcił triumfy w drugiej połowie lat 90-tych. Na szczęście, Hegeroth jest kwintesencją tego, co rozpaliło czarne serca w okresie świetności takiego grania, „Spectral…” to konglomerat najlepszych wzorców melodyjnego black metalu, co najważniejsze pozbawionego przaśnej tkliwości i naregulowanego na siarczyste granie. Dużo tutaj zmian tempa, manewrowania emocjami i melodii, nie tylko wydobywanych z syntezatorów, ale również gitar, tak jak w „The King of a Morning Star”, gdzie naprawdę bardzo dużo i, co najważniejsze, ciekawie się dzieje. O mocy tego demo stanowi również to, że Hegeroth niesamowicie płynnie potrafi się zapędzić w rejony black/deathmetalowe, korzystając z ciężkości i ciasnej konsystencji tego drugiego gatunku („Queen of Latex” i klasyczna solówka). Kto by się spodziewał, że 15 lat po tym, jak ogień melodyjnego/symfonicznego black metalu zaczął wygasać poruszy mnie coś z tej niszy i to za sprawą polskiego zespołu z zaledwie jedną demówką. Panowie są w trakcie tworzenia nowego materiału, więc czekam z niekłamaną ciekawością. (7777(7) – ManieK) HUJVROTH „We Kill for sXe” demo ’13 [wyd. zespołu] Kolejny goły i nieopisany plastik od kolejnej grindowej, a raczej goregrindowej przemieszanej z grincorem kapeli spoza naszego kraju. Gustownie swojska okładka, z wyskakującym w ciosie karate spasionym łysolem z brudną stopą oraz utwory traktujące o tym, że muzyka rockowa jest homoseksualna, można zabić za sex, sparzyć kozła z babcią i wydać wszystkie pieniądze na wódę (to mnie akurat nie dziwi, bo zespół pochodzi z Rosji) oraz „chujowa” nazwa kapeli zapowiadały, że będzie grubo i jajcarsko. A potwierdził to już pierwszy strzał z wylewającym się ślamazarnie zapchanym kiblem, tanecznoskocznym rytmem pieśni kościelnych, obowiązkowym werblem w tonacji pustego, blaszanego wiadra i świdrującopiskliwym drugim wokalem. Mamy więc patenty przerabiane w gore grindzie na tysiące możliwych sposobów, lecz posiadają one ten charakterystyczny wschodni klimat nie do podrobienia, głównie przez wstawki w języku rosyjskim („Goat vs grandmother (codeine song)”) oraz skrzeczący drugi wokal, który z początku bardzo irytuje, jednak na dłuższą metę idzie się do niego przyzwyczaić, bo w każdej wiosce zawsze jest jakiś głupek, który nadaje ton lokalnemu kolorytowi. (777 – ManieK) HUMANIMAL „Mimicry.demo.2012” demo ’12 [wyd. zespołu] Gdyby oceniać Humanimal po ubiorze tego demo, to najwyższa nota byłaby murowana – wydanie w formacie dvd oraz futurystyczna okładka wraz z „bookletem” zadrukowane czarną farbą na grubej przezroczystej folii efektownie i efektywnie przykuwają wzrok, ciesząc oko. Jednak po zaglądnięciu w muzyczne wnętrze czar pryska. Sam zespół twierdzi, że utrzymuje swoją muzykę w krwiście metalowej konwencji, a mimo że jego początki sięgają aż lutego 1994 roku już wtedy pojawiały się próby odejścia od schematycznego, jednoznacznego gatunkowo grania. Ot, okrągłe słówka, a tak bardziej rzeczowo Humanimal lawiruje w mocno ugrzecznionym i przylizanym, nowoczesnym, melodyjnym hard corze dla dzieciaków łykających wszystko z mainstreamowej papki. Taki HC dla chłoptasi z płetwą na czole i wycieniowaniem z boku. Ten sekstet ma mnóstwo pomysłów i możliwości technicznych, co udowadniają nieśmiałe wycieczki w rejony progresywnego rocka (początek nieoznakowanego, piątego numeru), ma smykałkę do pisania chwytliwych piosenek, jednak daje im upust w takiej manierze grania, która rzadko kiedy znajdowała przychylność u rodzimych słuchaczy. A na dodatek zupełnie nie sprawdza się w czystych refrenach, których jest tutaj zatrważająca ilość. Takie nowoczesne granie bez jaj i zapowiadanej krwistości, z której wyszedł ekologiczny ketchup. „Obecnie Humanimal promuje nowy materiał i poszukuje wydawcy” – tak kończy się notka informacyjna zawarta w „Mimicry.demo.2012”. Z tego, co mi wiadomo zespół ostro przycichł w eterze z dwa lata temu i zbawcy wydawcy nie znalazł, a to mnie wcale nie dziwi. (77 – ManieK) ILLNULLA „Illnulla” cd ’12 [wyd. zespołu] Włoska Illnulla bardzo szybko wzięła sprawy w swoje ręce, powstając w 2011 roku (na gruzach wiekowego, lecz nieznanego mi My Dark Sin), a już rok później wydając własnym sumptem debiutancki album. Duet Italiańców sam określa swoją muzykę bardzo lakonicznie i ogólnie, bo ekstremalnym metalem, a tak naprawdę łoi dosyć nowocześnie podany black metal z mechanicznymi gitarami, odrobinę industrialnym

posmakiem i melodyką w wolniejszych tempach, bowiem na „Illnulla” biorą górę szybkie i średnie tempa, w których zespół zbyt często wpada w fabryczność konstrukcji. Niby to zróżnicowane, a po wybrzmieniu ponad pół godziny dosyć jadowitego, a zarazem skondensowanego blackmetalowego łojenia nie pozostaje w głowie dosłownie nic, poza industrialnymi loopami z ostatniego numeru „Credimi!” (gdyby tak więcej podobnych urozmaiceń), wokalami w języku włoskim (dziwnie się tego słucha) oraz dokuczliwego automatu perkusyjnego, na którego Cris (odpowiedzialny za wszystkie instrumenty) w większości trwania płyty nie miał pomysłów. Niby wszystko jest bardzo dobrze dopracowane i ogarnięte, a jednak debiut Illnulla błyskawicznie wyparowuje ze zwojów mózgowych. Naprawdę, Włosi przywalili z bardzo wysokiego poziomu, ale dziwnym trafem jednocześnie wszystko to jakieś średnie i rozchodzące się na boki. (777 – ManieK) ILLUMINATI „The Core” cd ’13 [wyd. zespołu] Pod tą badziewną, kiczowatą niebiesko-czarną okładką ukrywa się artystyczne arcydzieło rodem z… Rumunii! Żart? Bynajmniej – ten kapitalny kawałek muzycznego ochłapu to dzieło trzech instrumentalistów pod wezwaniem Andrei Popa, który zapragnął dać upust swoim skłonnościom do upublicznienia zawiłości, emocjonalności i technicznego, muzycznego zacięcia. Panowie Andrea, Petre i Matei spotkali się w przeszłości w kapeli Cyborg i postanowili popracować nad własnym materiałem. Efekt przerazi lub porazi najbardziej zatwardziałych fanów Atheist, Pestilence czy Cynic. Muzyka na „The Core” to progresywny death metal jazz fusion z odlotową ilością znakomitych gości specjalnych. Wystarczy przywołać nazwiska: Patricka Mameli (Pestilence), Tony’ego Choy’a (Pestilence), Mike’a Browninga (ex-Nocturnus) lub Kelly’ego Shaefer’a (Atheist), żeby zrobiło nam się dostatecznie gorąco, a to jeszcze nie koniec wielkich nazwisk na tym albumie. Utwory na płytce podzielono klimatycznymi introdukcjami, co zakrawa o specjalny zabieg twórców. Dzięki temu pomysłowi materiał nie skleja się w jednolitą nieczytelną, przetechnicznioną muzycznie bryłę. Czasami przerywnikiem jest deklamacja, czasami fragment czytanej poezji lub sprawnie odegrana na gitarze melodia. Wracając do zawartości muzycznej – od początku wybrzmiewania materiału w „Please Lose” jesteśmy sukcesywnie obrzucani masą niezwykle smacznych i inteligentnych, aranżacyjnie dopieszczonych utworów, niespodziewanych zwrotów akcji i wielowątkowej pracy każdego z instrumentów. „Storms” to elastyczny kawałek niosący zarówno mocną deathmetalową melodię, jak funky-soulującą gitarę. Bardzo zauważalnie na płycie pracuje znakomity bassman, Matei. Wielokrotnie bas eksploduje jakimś niepospolitym tematem, a w innych chwilach przemyca sprytny ślizg po strunach. Wszystko jest tu niemalże magiczne. Zespół nie stroni od atmosferycznych instrumentów klawiszowych, ale użyte są one raczej dla dodania utworom unikalnego klimatu. Istnym kamieniem milowym tego wydawnictwa jest wybuchowy „Sea of Consciousness” z Kellym Shaeferem w roli wokalisty. Typowy piach Kelly’ego, połamana melodia, dramaturgia aranżacyjna utworu sprawiają nieopisaną wręcz satysfakcję dla słuchacza. Utwór wieńczy fascynujący wrzask wspomnianego oraz klawiszowe tornado. Obłęd wypełnia pomieszczenie, w którym odsłuchuję ten krążek. Jest kapitalnie! Utwór tytułowy „The Core” jest przeze mnie kojarzony od pierwszych taktów ze starym Cynic i Death. Po co więcej pisać – najlepsze wspomnienia same cisną się w czaszkę. Z kolei „Domino Spine” to wielowątkowy, mocny deathowy numer z niesamowitym gitarowym solo oraz południowoamerykańską wstawką instrumentalną. Całość brzmi naprawdę wyśmienicie, a jedyna zła wiadomość jest taka, że album można nabyć tylko bezpośrednio u samych muzyków. Bez obawy – cena dziesięciu euro z wliczoną wysyłką nie jest za tą płytkę ceną wygórowaną. Genialni muzycy i genialny album – nie boję się zaryzykować stwierdzenia, że aspiruje na „absolutny top progresywnego death metalu w tym roku”. (77777 – Krzysztof Nowak) INSET „Sunday Hordes” ep ’12 [Legacy] Kolejny młody zespół, który zaczyna nie od demówki, a ep-ki. Taki znak czasów. Materiał dotarł do nas pod przykrywką „Sunday Hordes”, czyli numeru, który rozpoczyna się od Vaderowskiej motoryki, a pojawia się zaraz po „wojennym” intro. Ostatecznie pierwsze tchnienie Inset zostało wydane przez polonijnie-niemiecką Legacy Records, pod szyldem… „Last Breath”. Szybkie zdobycie wydawcy oraz zawartość, trwająca ponad kwadrans zapowiadają, że dla kapeli z Żor nie będzie to tytułowy ostatni oddech. Przede wszystkim dzięki zaawansowanej grze sekcji rytmicznej, a zwłaszcza basisty Dariusza „Kaczora” Kaczorowskiego, który miesza co niemiara, na luzaka odlatuje gdzieś na boki, jakby zespół sobie, a on sobie, a jednak wszystko i tak jest bardzo spójne. Człowiek ma niesamowity feeling, podobnie jak perkusista Michał „MiK” Magiera, nie zamykający się jedynie na blasty, ale również uciekający w poboczne odgałęzienia. I taka niepospolita sekcja rytmiczna wkomponowała się w dość pospolicie growlujący wokal oraz gitary bardzo często tchnące thrashmetalową melodyką w czysto deathmetalowe struktury – z tego wszystkiego wychodzi deathmetalowa, nieco thrashująca średnia krajowa z porządnym zadatkiem na lepsze jutro. (777(7) – ManieK) INVERTED MIND „Nothing but Suffering” cd ’13 [wyd. zespołu] Szczerze mówiąc, myślałem, że mam do czynienia z jakimś bandem z Southern Lord, gdzieś tam z Nowego Orleanu. Taaa, krakowiacy – a album tak dobry, że chcę więcej. Fajne podejście do sludge metalu, bardzo mięsiste i hardcore’owe – z minimalną ilością Neurosisowej atmosfery i z bagażem


emocjonalnym Amenry. Chłopcy jakby brzydzili się powolnych temp, wszystko tutaj chodzi i siecze. Mało w tym rytuału i plemienności, ale dużo wkurwienia na rzeczywistość – polecam z całego serca. (7777 – Filip Szyszkowski) KOMUTATOR „Mental Sadism” cd ’13 [wyd. zespołu] Pamiętam Komutator z demówki „Killing Madness” – całkiem niezłej zresztą. Później było drugie demo zarejestrowane na żywo we Wrocławiu w klubie Madness – „Killing in Madness”. Potem długo, długo nic i nagle bum! Jest debiut! Wprawdzie część utworów Komutator ogrywał przez cztery lata na koncertach, to jednak wysłuchanie ich w wersji nie-live to spore zaskoczenie dla mnie. Na plus oczywiście! Wygląda na to, że ostatnie lata nie poszły na marne i chłopaki mocno się doszkolili w tym, co kochają najbardziej. Mimo, że poszczególne partie nagrywano w różnych miejscach całość brzmi bardzo spójnie. Mogłoby się wydawać, że ciężko jest obecnie wymyślić coś oryginalnego, a tu proszę – na płycie znalazło się kilka patentów, które mogą się podobać lub nie podobać, ale z pewnością zwrócą uwagę potencjalnych słuchaczy. Oczywiście nie brakuje też zapożyczeń zarówno klasyków, jak i delikatnych odnośników do innych gatunków (core, crossover, death/thrash). Jednak nie można zapominać, że to dopiero debiut, a przed chłopakami długa droga. Podsumowując – bardzo udany debiut. Komutator już nie przypomina zespołu z demówki z logówką a’la Kreator, to machina wojenna, która powoli rozpędza się, aby zmieść z ze sceny konkurencję. (77777 – W.A.R.) LELAHELL „Al Intihar” ep ’12 [Goressimo Records] Przez bardzo niechlujny opis promówki sporo musiało minąć czasu i srodze musiałem się nagimnastykować, zanim wpadłem na etymologiczny trop tego, co trzymam w łapskach. I warto było, ponieważ „Al Intihar” to wynik kooperacji polskiej Goressimo Records (działającej od 2010 roku, głównie w klimatach gore death) oraz Lelahell, pochodzącego z… Algierii, największego państwa w Afryce i 10. co do wielkości na świecie. A że w tym kraju położonym nad Morzem Śródziemnym na praktycznie zbliżoną ilość ludności, co w Polsce przypada aż 98% islamistów, to przedstawicieli algierskiego metalu jest tyle, co kot napłakał. Jeżeli tych kilkanaście aktywnych kapel trzyma podobny poziom, co Lelahell, to taka liczba nie zaszkodzi. Lepiej iść w jakość, a nie ilość. Zespół (?) (materiał został nagrany w pojedynkę przez niejakiego Lelahel, a obecnie jest to trio) gatunkowo centralizuje się wokół brutalnego i miejscami topornego (w pozytywnym sensie) death metalu z podziemnym feelingiem. Ale już pierwszy na liście „Emperor” zapowiada, że algierskie dziwo lubi pokombinować z mieszaniem innych wzorców, a przez inkorporowanie rodzimej melodyki i tradycyjnych elementów brzmi, jak deathmetalowa wersja Melechesh czy The Meads of Asphodel (to pewnie przez to undergroundowe, nieogładzone brzmienie), bo i w black metalu szuka wzorców, coverując na zamknięciu „Freezing Moon”, wiadomo kogo, na własną, lekko egzotyczną modłę. Na pewno jest to materiał niejednorodny, który lubi gdzieś umykać na boki poza deathmetalowy chryzmat, co doskonale słychać w instrumentalno-deklamacyjnym „Al Moutanabi” – nieco egzotycznym, ciut doomowatym tytułowym numerze lub przebogatym w pomysły „Hermanos”, rozpoczynającym się od delikatnego, jak na standardy Lelahell, melodyjnego grania, przeplatanego z harmonijnymi pochodami gitar i nawet grindującym prosiakowaniem na wokalach. Udana niespo-dzianka prosto z Algierii przez tranzyt w Polsce. (7777 – ManieK) LUCIFER „Phosphoros demo” demo ’11 [wyd. zespołu] Co siedzi w tych czeskich łbach, że przywdziewają miano jednego z najważniejszych upadłych aniołów, swoje pierwsze demo sygnują adekwatnie krwisto-czarną okładką i diabelsko „świetlistym” tytułem, by całą tę otoczkę zburzyć głupkowatymi fotami z ciotowatym dziubkiem, nie licującymi z całością (również muzyczną), to ja naprawdę nie wiem? Ale zdjęcia nie grają, jednak muzycznie Lucifer również daje asumpt do złośliwej czepliwości. Kwartet z Semily próbuje swych sił w melodyjnym black metalu z thrashującymi gitarami i cieniutkimi brzmieniem pozbawionym jakiejkolwiek mocy. Melodyjne solówki w „Immortal”, damskie wokale na początku utworu „Grunwald” czy czyste refrenowe wokale w „Walls ov Uruk” dają pewne przełamanie i nadzieję, na to, że dalej może być lepiej, jednak chłopaki dalej powracają w sam środek blackmetalowej rzadzizny z patentami zgranymi na miliony sposobów przez równie wielką rzeszą Luciferopodobnych kapel. Trochę to wszystko przypomina taki niedopracowany i prymitywny Sorath, jednak do poziomu kapeli z Pilzna jeszcze bardzo długa droga. Dobrze, że na czeskiej ziemi są takie załogi, jak Cult of Fire czy Death Karma, które skutecznie niwelują niestrawną czkawkę po wysłuchaniu tak miałkich kapel, jak autorzy „Phosphoros demo”. Czeski Lucifer może i niesie światło, lecz tlące się tak rachitycznym płomieniem, że byle przeciąg zdmuchnie go momentalnie. (7(7) – ManieK) MAGGOTH „Maggothrash” cdr ’11 [wyd. zespołu] Dziwna sprawa z tym pabianickim Maggoth. Dotarł do nas materiał „Maggothrash”, zarejestrowany w lipcu 2011 roku, nie widniejący w dyskografii zespołu, ale co do joty pokrywający się utworami z debiutem „System Error”, według internetowych źródeł nagranym w lipcu 2012 roku. Nie było czasu zweryfikować to bezpośrednio u kapeli, więc tyle biurokratycznych informacji, które nadal pozostawiają mnie w zagwozdce. Co do zawartości „nieistniejącego” „Maggothrash”, to jak nietrudno się domyśleć Maggoth daje zastrzyk thrashmetalowej energii i to już od pierwszych

sekund rozpoczynającego ten ponad 25 minut muzyki utworu „Liers”, który słusznie zapowiada, że zespół będzie romansował z trochę nowocześniejszym spojrzeniem na thrash metal, niosąc ze sobą potężne pokłady koncertowego groove, skojarzeniowo przywołującego Panterowaty thrash metal, a na polskiej ziemi ten znany z dokonań Alastor, począwszy od „Zło” (przede wszystkim za sprawą frazowania wokalisty). Słychać, że chłopaki mają pomysł na budowanie napięcia w utworach, dosyć często pojawiające się solówki nie są z dupy wzięte tylko odpowiednio dobrane pod dramaturgię utworów, wstawione i zagrane w punkt, a do tego z dobrze wyeksponowaną sekcją rytmiczną, więc są i momenty, kiedy bas bierze na siebie rolę pierwszych skrzypiec. Nie da się ukryć, że pabianickie trio ciągnie thrashmetalowe soki zza wielkiej wody, ale robi to na tyle wiarygodnie i z bogatym technicznie zapleczem, że warto czekać na nadchodzącą ep-kę, która już powinna być zarejestrowana. (7777 – ManieK) MARTYRDOOM „Twisted Perversions” demo ’13 [wyd. zespołu] Powraca moda na old school wśród młodzieży. Ale nie ten z gwoździami, katanami i szatanem w białych adidaskach. Co prawda białe adidaski są, ale za to jest wolny, śmierdzący i chamsko prosty death metal. Taki właśnie jest warszawski Martyrdoom. Młoda to damsko­ męska załoga, a grają tak boleśnie wolny death metal, że aż miło. Pierwsze skojarzenie po przesłuchaniu tego dema, to tak jakby w Cianide zaczął śpiewać Chuck Schuldiner. Lubię taką odmianę death metalu. Nie ma tu niczego odkrywczego ani technicznego. Wszystko to już kiedyś zostało zagrane, ale Martyrdoom potrafi przekonać do siebie i swojej muzyki jej prostotą i ewidentną szczerością. (777 – Joseph) NASTY CRÜE „Rock’n’Roll Nation” cd ’13 [wyd. zespołu] Nie widziałem muzycznego programu z ich udziałem w jednej z ogólnopolskich telewizji. Nie byłem na żadnym ich koncercie. Nie widziałem clipów, nie słuchałem muzy... zanim zupełnie standartowo odpowiedziałem na pytanie o podesłanie materiału do recenzji. Nazwa nic mi nie powiedziała, ale z zasady zawsze przesłuchuję (czasami tylko raz) nadesłane materiały, wierząc, że wreszcie kiedyś trafi się coś naprawdę mocnego. I... proszę! Jest! Panie i Panowie oto Nasty Crüe i ich debiutancki „Rock’n’Roll Nation”! Swoją „przygodę” z muzyką zaczynałem od Saxon i... Motley Crüe, Ratt, etc. O ile ten pierwszy cieszy się niesłabnącą estymą, to o Motley Crüe czy Ratt (mimo, że oba zespoły wydały stosunkowo niedawno nowe płyty) pamięta już mniej słuchaczy ostrej muzy. Ideą Nasty Crüe jest przywrócenie zainteresowania właśnie glam/sleaze rock metalem. W naszym mało tolerancyjnym kraju z pewnością image, jaki charakteryzował podobne zespoły w latach 80-tych, i jakiego używa Nasty Crüe, będzie traktowany z uśmiechem. Ale zanim określicie chłopaków mianem pewnych części rowerowych, posłuchajcie muzy. Już po pierwszym przesłuchaniu wiadomo, że ekipa Nasty Crüe bawi się świetnie i to, co robi – mimo młodego wieku – robi bardzo profesjonalnie. „Rock’n’Roll Nation” to z pewnością nie jest płyta dla ortodoksów, ale ci, co nie uważają się za „wielkich mrocznych” na pewno docenią ten krążek. Dodatkowo duży plus za świetną przeróbkę na deser. (77777 – W.A.R.) OBSCURE SPHINX „Void Mother” cd ’13 [wyd. zespołu] Sam nie wiem, do jakiej kategorii zaliczyć tę płytę? Czy powinna pojawić się w regularnych recenzjach, czy raczej w Into the panDEMOnium? W zasadzie to już drugi krążek wydany przez zespół. W sumie, co w tym złego, że zespoły same wydają swoje płyty? Nie pierwszy to raz i pewnie, z uwagi na rzeczywistość, nie ostatni. Zresztą wytwórnie teraz rozglądają się za wypromowanymi już zespołami. W zasadzie tylko patrzeć, kiedy OS podpiszą intratny kontrakt (a może już podpisali?). Chyba, że wciąż stawiają na niezależność – w co w zasadzie nie wierzę. Przyznam się, że chociaż o zespole co nieco słyszałem wcześniej, to z muzyką zetknąłem się stosunkowo niedawno. Może kogoś zdziwi, to co teraz napiszę – ale cieszę się, że stało się to na żywo, a nie z płyty. Zupełnie przypadkiem trafiłem na koncert Obscure Sphinx na jednym z letnich festiwali (poza granicami naszego kraju) i to, co zobaczyłem na żywo, przeszło moje oczekiwania. Ja rozumiem, że muza jest najważniejsza i w przypadku OB jest naprawdę konkretna, ale w tym wypadku (sorry chłopaki) stanowi tylko tło do poczynań Wielebnej. Kiedy w moje ręce trafiła „Void Mother” w pierwszym rzędzie chciałem skonfrontować, wokale ww. i nie zawiodłem się. Jak dla mnie, to obecnie najlepszy, najmocniejszy, najbardziej szalony, najbardziej przekonujący, etc. wokal na naszej scenie! Niestety – co podkreślam ponownie – płyta nie daje takiej żywiołowości, jak koncertowa. W ogóle mam wrażenie, że takiej płyty należy słuchać w skupieniu, poddając się własnym emocjom. 67 minut niełatwo przetrwać, i gdyby spróbować nie skupiać się na utworach, w pewnym momencie straci się kontakt. A ta płyta wymaga stałego kontaktu ze słuchaczem. W innym wypadku nie uda nam się zrozumieć tak różnorodnego podejścia do tematu, łączącego delikatność wręcz rockowej stylistyki z brutalnymi elementami metalu i (niespotykanym na naszej scenie) ciężarem sludge/doom. Jestem pełen podziwu. (77777 – W.A.R.) PUKI ’MAHLU „Moja Walka (Dorzynanie Watah)” cdr ’12 [wyd. zespołu] „– Puki mahlu! – przywitał go Mac, uśmiechając się szeroko. Major McCoy był niskim, żylastym Szkotem, trzymającym się prosto jak trzcina. Dwadzieścia pięć lat spędzonych w malajskich dżunglach wyryło na jego twarzy głębokie bruzdy, w czym miały też swój udział mocne trunki, karty i nawroty febry. – Mahlu senderis – odpowiedział Marlowe i zadowolony kucnął. Malajskie sprośności zawsze go zachwycały. Były

absolutnie nieprzekładalne, chociaż puki było nazwą pewnej kobiecej części ciała, a mahlu oznaczało „zawstydzenie”.” – ten wycinek z „Króla szczurów”, powieści Jamesa Clavella, opartej na osobistych przeżyciach autora w japońskim obozie jenieckim w Singapurze podczas ii wojny światowej powinien wyjaśnić egzotyczność nazwy tej bydgoskiej kapeli. Nie siląc się już więcej na dygresyjne wstępy Puki ’Mahlu jest jedną z najbardziej oryginalnych deathmetalowych kapel na polskiej ziemi. W szeregach są ludzie z Chainsaw, a przede wszystkim Mortis Dei, który zawsze zapewniał death metal na najwyższym poziomie. Siłą trójki z Bydgoszczy jest krzaczaście zagrany death metal, lekko na starą modłę z wszędobylską melodyką oraz kombinującą sekcją rytmiczną, ale również niestereotypowo napisane teksty, wyśpiewane czytelnym growlem – inteligentne, zaangażowane, sarkastyczno-cyniczne wręcz powieściopisarskie. To wszystko sprawia, że Puki ’Mahlu dosadnie wyróżnia się na tle rzeszy kseropodobnych polskich deathmetalowych kapel. Podobnież złośliwość jest domeną ludzi inteligentnych, a chłopaki są tego książkowym przykładem, przede wszystkim w „Ludzkiej piosence”, gdzie lirycznie malują typowe polskie obrazy blokowisk, z problemem dzieciaka wychodzącego zimną na sanki i jego spóźnieniem na obiad. Że nie pasuje do mięsistego, żywicznego death metalu? Posłuchajcie sami, zarówno ze względu na muzyczną melodyką (klawiszowe wstawki), jak i tekstową stronę przywodzącą na myśl uszczypliwość i zjadliwość Romana Kostrzewskiego w najlepszej formie. A wisienką na torcie powinno być to, że zespół osiągnął pewną rzecz ostatnio nieosiągalną – swoją autorską charakterystykę. Włączam „Moją Walkę…” i wiem, że do Puki ’Mahlu! Jedyny w swoim rodzaju! (77777 – ManieK) REPULSOR „Trapped in A Nightmare” cdr ’13 [wyd. zespołu] Kiedy widzę białe adidaski, fryzury a’la wczesny Mustaine i katanki to często uśmiecham się w stylu: „co ty wiesz o thrash metalu”. Jak posłucham dobrych kawałków szybko zmieniam opinię o młodych adeptach szkoły młócenia. Wprawdzie na załączonych zdjęciach Repulsor białych adidasów nie widać, a inne atrybuty raczej średnio, to od razu słychać, że chłopaki dobrze wiedzą, co to jest thrash. I nieważne, że jeszcze nie byli na tym świecie, kiedy to wspomniany wyżej Dave wciągał działkę po premierze „Killing is my Business…”. Ważna jest ogromna naturalna energia, jaka bije z „Trapped...”. Kogo to obchodzi, że chłopaki pełnymi garściami czerpią z dokonań amerykańskich zespołów z lat 90-tych. Liczy się moc, z jaką Repulsor szybko przekonuje do swoich utworów. Podsumowując, bardzo dobry materiał i cieszę się, że chłopaki znaleźli już wydawcę. Z niecierpliwością czekam na oficjalne wznowienie z (jak mniemam) bonusami. (77777 – W.A.R.) STRUGGLE WITH GOD „Lid Curtain” cdr ’13 [wyd. zespołu] Podobnie jak w przypadku Repulsor, w nagłówku napisałem cdr, bo w takiej właśnie formie płyta została przygotowana. Oczywiście zespół zadbał o profesjonalny nadruk oraz promocyjną drukowaną kopertę. Przyznam się, że lubię zespoły, który przykładają się do promocji swojej muzy i dbają również o wizualną stronę wydawnictwa. I tu jest pierwszy element, który mnie urzekł – okładka. Jak dla mnie doskonale pasująca do muzyki i z tego, co zdążyłem się dowiedzieć – nieprzypadkowa. Co z muzyką? Krótko mówiąc – szeroko pojęty doom z elementami sludge, psychodelic rock czy nawet post metal. Teraz, gdy to napisałem, jakoś to płasko mi zabrzmiało, a przecież zawartość „Lid Curtain” płasko nie brzmi. Wręcz przeciwnie! Chociaż słychać ewidentnie, że SWG wciąż szuka swojego charakterystycznego oblicza, to naturalność, klimat czy wręcz lekkość tworzenia takich (paradoksalnie) ciężkich dźwięków jest porażająca. Nie zamierzam utworów rozkładać na czynniki pierwsze, ani analizować, gdzie i jaki zespół miał wpływ na chłopaków. Ja wiem, że jeśli tylko będą robić swoje mogą być wielcy. Tylko pewnie szybciej ich moc dostrzegą poza granicami tego kraju, bo u nas docenia się zupełnie inne granie, a szkoda. (77777 – W.A.R.) YHY „Doublewhyage” cd ’13 [wyd. zespołu] Z góry przepraszam zespół, że recenzja tego krążka ukazuje się z opóźnieniem. Niestety, z jakiegoś powodu płyta zupełnie nie działa mi w odtwarzaczu, a ja rzadko pisuję recenzje słuchając muzy z kompa. Podobno jednak lepiej późno niż wcale, tym bardziej, że kroi się wysoka nota. Zestaw przygotowany przez muzyków YHY (wg słownika slangu i mowy potocznej: tak, no, jasne), chociaż łączący różne style – niekoniecznie wyłącznie metalowe – robi spore wrażenie. Twórcy „Doublewhyage” (jak mniemam) instynktownie podążają w kierunku post metalowego czy nawet post rockowego grania, opierając całość na wybitnej prostocie i lekkości dźwięku. Chociaż momentami w utworach stylistyka (black)metalowa momentami podpiera się death i death/doommetalowymi elementami, nostalgiczne momenty totalnie zacierają zbytnią brutalność. Oczywiście udało się uzyskać taki efekt dzięki „dodatkom” post punkowym i nowofalowym żywcem wyjętych z lat 80-tych. Pewnie YHY ma lub może szykuje się do rejestracji kolejnego materiału, przecież od nagrania „Doublewhyage” minęło już dwa lata. Mimo wszystko mam nadzieję, że krążek wciąż jest dostępny (przynajmniej pod adresem zespołu), bo szkoda byłoby, gdyby taki materiał przeszedł bez echa. Wprawdzie muzyka, jaką YHY tworzy na „pierwszy rzut ucha” może sprawić sporą niespodziankę zarówno na plus, jak i na minus. Chodzi jednak o to, aby minusy nie przysłoniły nam plusów. (77777 – W.A.R.)

73


O

www.darkdescentrecords.com C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

d Matta Calverta, założyciela i właściciela Dark Descent Records rozpoczynamy stały cykl obszernych raportów z wytwórni w formie wywiadu ze spiritus movens i czterema reprezentatywnymi zespołami. Wszystko oczywiście w ramach podziemia. Dlaczego akurat Matt i jego ddr rozdziewicza label report? Raz, że jest przykładem typowego amerykańskiego snu od pucybuta do milionera (w deathmetalowych realiach ma się rozumieć). Dwa, że Matt niczym najlepiej wytresowana świnia (przepraszam Matt za porównanie) wygrzebuje dosłownie spod ziemi prawdziwe trufle i rarytasy. Ma tak prawie nieomylnego nosa, że ddr w pewnych kręgach jest już kultowa, a na tym, co wydaje można polegać, jak na Zawiszy.

Cześć Matt! Jak to się stało, że ze słuchacza muzyki stałeś się jej wydawcą, zwłaszcza w tak trudnych czasach jej sprzedaży na oryginalnych nośnikach? Jak to możliwe, że Dark Descent Records szczególnie urosła w siłę w czasach recesji i kryzysu? — Cześć ManieK! Wszystko zaczęło się od pomocy mojemu przyjacielowi, który poszukiwał wydawcy swojego drugiego albumu, co ostatecznie nie doszło do skutku. Oczywiście mój impulsywny charakter wziął górę i bardzo szybko zwróciłem się z propozycją do różnych zespołów. Szczerze mówiąc, bardzo dużo o tym myślałem i uważam, że bardzo wiele zawdzięczam kapelom, które nie bały się podpisać ze mną papierów. Kiedy zaczynałem, musiałem każdemu sprzedać siebie i swoją reputację. Niektóre bardzo dobre zespoły widziały we mnie szansę. Nigdy nie obiecujemy kapelom tego, co nie jesteśmy w stanie spełnić, rzucając fałszywe obietnice. Myślę, że zespoły mogły zobaczyć w mojej wytwórni coś szczerego. Pierwszym kluczem było zachowanie jakości zespołów, które sam uwielbiam. W końcu, myślę, że to, iż sam przesłuchuję materiały i wydaję to, co sam chętnie postawię na półkę sprawiło w pewnym sensie poczucie oddania, które się utrwaliło. Jestem zaszczycony, że tak wiele ludzi wypatruje naszych nowych wydawnictw i mam nadzieję, że taki stan się utrzyma, a my nadal będziemy mogli przynosić ludziom wszystko to, co najlepsze w dzisiejszym podziemnym metalu. C W pewnych kręgach ddr jest uznawana za wręcz kultową wytwórnię. Jaki jest więc twój przepis na sukces? Może tajemnica leży w tym, że traktujesz każdy zespół w partnerski sposób, podchodząc do każdej kapeli indywidualnie? Wiem, na przykład, że nie masz przygotowanych takich samych kontraktów dla młodych zespołów, jak to bywa w większych stajniach. — Tak, każdy zespół i każda sytuacja są inne. Nie mam tzw. kontraktów startowych. Trzeba pamiętać, że papiery podpisuje się i ma się do czynienia z indywidualistami, a nie z pozycji dupy przyspawanej do biurka. Nasze wydawnictwa to partnerstwo z zespołami, które włożyły w te nagrania niezliczoną ilość godzin i środków, a ja na pewno nie mam zamiaru być tym, który ich zawiedzie, więc pracujemy naprawdę ciężko, żeby dotrzeć z ich muzyką do jak największej ilości osób. Komunikacja jest kluczem. Wiele z tych zespołów było podbieranych przez większe wytwórnie, ale im odmówiły, ponieważ są zadowolone z tego, co mają w ddr. Chcą być ważną częścią czegoś, a nie kolejnym trybikiem w maszynie. Każda kapela jest w osobistym kontakcie ze mną, właścicielem, a nie jakimś tam stażystą lub źle opłacanym pracownikiem w molochu wydawniczym. C Które z albumów/zespołów, wydanych przez ciebie okazały się strzałem w dziesiątkę, osiągając najwyższą

74 C 7g C nr 36 C 01/2014

sprzedaż, a które były totalną wtopą i sprzedażowym nieporozumieniem? — Kilka strzałów było, jak Timeghoul, Maveth, Krypts czy kilka kompilacyjnych płyt. Było kilka albumów, które nie sprzedawały się aż tak dobrze, ale jestem niechętny, by nazywać je klapą. Jedynym albumem, w którym pokładałem spore nadzieje, który mógłby sprzedać się o wiele lepiej był belgijski Emptiness. „Error” wyszedł w 2012 roku, ale w przeważającej mierze był całkowicie pomijany, mimo tego, jak jest unikalny i oszałamiający. Jednak to nas nie odstraszyło, więc już niedługo będziemy wydawać kolejny album Emptiness, który ich brzmienie wyniesie na kolejny poziom. Jestem przekonany, że za sprawą tego materiału Emptiness nie będzie już pomijany. C Nadal słuchasz płyt zespołów, które kiedyś wydałeś pod szyldem ddr? Czy po kilku latach zmienił ci się pogląd na pierwsze wydawnictwa ddr? — Pewnie, że słucham. Mam mnóstwo czasu, by słuchać muzyki, zresztą dużo rzeczy słuchamy podczas pracy… materiały demo, muzykę klasyczną, a nawet rzeczy, które sami wydaliśmy. Szczerze mówiąc, jestem bardzo dumny z tego, co wydałem na samym początku, czyli Burial Invocation „Rituals of the Grotesque” i Adversalial „All Idols Fall Before the Hammer”. Te płyty stworzyły solidny grunt dla wydawnictw, które pojawiły się później. To samo tyczy się wczesnych kompilacji, jak tej z całą dyskografią Toxaemia. To wszystko wydaliśmy w 2010 roku, a nadal świetnie mi się ich słucha. C Dożyliśmy takich czasów, że liczba metalowych zespołów jest prawie nieograniczona, co jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Czy rzeczywiście jesteś w stanie przesłuchać wszystko,

co przychodzi do ddr z nadzieją na wydanie? Wiem, że masz jeszcze na głowie takie wyzwanie, jak nowo narodzonego syna na początku twoich 40. urodzin. Sam wiem, jaki to problem znaleźć wolny czas przy takim absorbującym bąku. — Ha, ha, ha… Tak, czas zawsze jest przeciwko tobie, jak nie wiem co. Czasami jest to prawdziwe zmaganie się z czasem, ale do pewnych rzeczy trzeba podejść priorytetowo, upewniając się, że rodzina jest na pierwszym miejscu. Czasami łapię się na tym, że sprawdzam pocztę, mimo że już dawno jestem po pracy, co jest całkiem normalne. To jest ciągła sztuka balansowania między pracą, a rodziną, ale jestem na tyle stary, by zrozumieć, jak bardzo ważna jest dla mnie rodzina. Co się tyczy tych wszystkich materiałów demo i „aplikacji” odnośnie wydania, to NAPRAWDĘ trudno jest to wszystko przesłuchać. Samym e-mailem przychodzi do mnie po kilka materiałów dziennie. Niektóre z nich można od razu odrzucić, ponieważ są to ogólne propozycje i nie licują z tym, co wydajemy, ale dociera do nas multum zapytań od oddanych i szczerych zespołów i fanów, które chciałyby być częścią ddr. Odrzucenie tych zespołów jest najgorszą częścią tej pracy, ale to jest coś, co musi być zrobione. Muszę powiedzieć, że każde demo, które dociera do mnie w formie fizycznej, na pewno przesłuchuję. Uważam, że zespołom, które włożyły choć odrobinę wysiłku i pieniędzy, by wysłać to do mnie w formie namacalnej należy się przynajmniej mój czas. C Wiem, co mówisz. Mam tak samo. Jakie wskazówki przekazałbyś zespołom, które marzą o wydaniu swojego materiału pod szyldem ddr? Jakie są główne kryteria, którymi się kierujesz w doborze kapel do katalogu ddr? — Myślę, że pierwszą rzeczą jest poznanie wytwórni, do kogo wysyła się materiał i dlaczego. Przychodzi do mnie sporo rzeczy, które są całkiem daleko od tego, co wydaję. Zespoły, które traktują to poważnie i brzmią z profilem wydawniczym ddr powinny zdecydowanie słać demo/promo w formie fizycznej, ponieważ, jak już przed chwilą wspomniałem, mają pierwszeństwo w przesłuchaniu. Przy tak wielu codziennych obowiązkach, niektóre e-maile mogą zostać pominięte. Tak po prostu jest… wszystko sprowadza się do ograniczenia priorytetów i czasu. Kiedy słucham propozycji, to tak, jakbym słuchał fana. Czy mi się to podoba? Jest to jeden z pierwszych aspektów, prowadzących do ubicia interesu z ddr. Wtedy zaczynam myśleć o wydaniu, planie działania, itd. C Czy istnieją zespoły, które bardzo chciałbyś wydać pod egidą ddr, ale wiesz, że to niemożliwe? Czy masz własnego, nieuchwytnego „jednorożca”? — Tak naprawdę nie mam prywatnego „wielkiego białego słonia”, na tyle, by było to zmartwieniem ddr. Ja naprawdę uwielbiam wydawać albumy nowym i młodym zespołom, promować je i patrzeć jak rosną. Dla mnie jest to o wiele bardziej satysfakcjonujące niż wydanie ósmego albumu kapeli, która istnieje już 20 lat. Nie chcę jednak zażegnywać się, że jeżeli nadarzyłaby się jakaś dogodna sytuacja, to nie bylibyśmy zainteresowani, ale dla mnie wspaniałym uczuciem jest otwieranie tych nowych drzwi i przedstawianie nowej muzyki masom. C Jakie płyty i zespoły cię ukształtowały? Czy słuchasz jeszcze tego, na czym się wychowałeś? — Dorastałem, słuchając sporo heavy metalu lat 80-tych. Na początku tej dekady to była naprawdę ekstremalna scena z takimi zespołami, jak Judas Priest, Dio, Black Sabbath, itp. Naprawdę rzadko zdarza się,


bym w tygodniu nie przesłuchał czegoś z tamtych lat i podejrzewam, że się to nie zmieni. Wydaje mi się, że to bardzo ważne dla nowych słuchaczy, którzy wchodzą w muzykę metalową, by mieć poczucie historii i tego skąd pochodzą wszelkie inspiracje. Właśnie w tej chwili słucham „Kill ‘Em All”. O, właśnie leci „Seek and Destroy”. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, jak wiele razu katowałem tę taśmę w latach 80-tych. C Większość katalogu ddr to death metal, szczegól-nie z Finlandii, ale jest też doom i black metal w śladowych ilościach. Co masz w planach wydawniczych na 2014 rok? Słyszałem, że masz kilka asów w rękawie, które są dobrze strzeżone? — Tak! Spędziłem wiele lat w mojej młodości na ciągłym utrzymywaniu tajemnicy, więc jestem w tym naprawdę dobry. Nie chcę odsłaniać ręki, ponieważ niektóre niespodzianki są jeszcze daleko, dlatego zostawmy to w takiej formie, niedopowiedzenia. Nie przeczę, mamy w katalogu obfitą ilość deathmetalowych kapel, ale nigdy nie chciałem, żeby moja wytwórnia została zaszufladkowana jako deathmetalowa. Lubię również doom, black metal, thrash metal… oczywiście wszystko musi pasować do estetyki wytwórni. Na pewno nie chciałbyś zobaczyć u nas party thrash metalu. Właśnie wydaliśmy trzy zabójcze bestie: Lvcifyre, Corpsessed i Lie in Ruins. Następne w kolejce jest blackmetalowe trio z Kanady, Thantifaxath. W 2011 roku wydaliśmy na taśmie ich ep, które zeszło na pniu. Niedawno ten materiał wydaliśmy na cd jako zapowiedź ich nowego albumu „Sacred White Noise”, który ukaże się w kwietniu. Tak samo, jak Gravehill „Death Curse”. Zaraz po tym pojawi się nowe dzieło Emptiness. Wypuszczenie wielu innych materiałów jest naprawdę blisko, będąc już na ukończeniu, jak długo oczekiwany debiut Swallowed czy długograj amerykańskiego doommetalowego Crypt Sermon. Właśnie wydaliśmy ich demo. Na 2014 rok są również zaplanowane kompilacje Morgue (usa) i Morpheus (Morpheus Descends). Mógłbym tak ci gadać o przyszłych wydawnictwach aż zadrukowałbyś cztery strony w magazynie, więc poprzestanę na tym. Powiedzmy, że fani naszych zespołów i wytwórni nie będą zawiedzeni w 2014 roku. C Na koniec coś rozluźniającego. Czy często jesteś mylony z… Mattem Calvertem, lewoskrzydłowym Columbus Blue Jackets (nhl)? Ha, ha, ha... — Chciałbym, żeby Columbus Blue Jackets pomylili nas i wysłali wypłatę do mnie. Ha, ha, ha… Jestem wielkim fanem hokeja i nhl, więc wiem, o kim mowa, jednak nigdy nie zostałem z nim pomylony. Dzięki za wywiad i za naświetlenie moich zespołów. Na zdrowie! C

CORPSESSED „Abysmal Thresholds” cd ‘14 Aquila non captat muscas – orzeł nie ugania się za muchami, jak mawiano w starożytnym Rzymie. Dlatego też Matt Calvert z Dark Descent Records słusznie upolował Corpsessed już przy okazji debiutanckiej ep-ki „The Dagger & the Chalice”, co zasadnie zaprocentowało tym, że przez wielu był to jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów w wytwórni z Kolorado, która po raz wtóry udowadnia swą prawie stuprocentową nieomylność. Premiera „Abysmal Thresholds” miała miejsce 4 lutego, a mimo to jego okładka może już spokojnie startować w rankingu tych najlepszych, najpodlejszych i najbardziej sugestywnych metalowych obrazów 2014 roku. Miejsce w czołówce zapewnione. Piekielne paskudztwo, które zdobi front idealnie koresponduje z pierwotnością i starą szkołą death metalu drzemiącą w środku. Wszystko idzie w zgodnej parze, więc okultystyczne konotacje wylewają się z głośników hektolitrami bulgoczącej smolistej mazi, która cuchnąco zalewa każdy zakamarek jasności ziemskiego padołu. Piątka Finów postawiła na druzgocący mrok, przytłaczającą posępność, obsesyjne emocje i ZŁO, ZŁO, ZŁO po trzykroć ZŁO! Sami przyznają, że ich spojrzenie na death metal jest oczyszczającym rytuałem, a jego ponure krajobrazy tylko odblokowują bramę, by przekroczyć nieprzekraczalne progi. Jeżeli dodać do tego fakt, że Corpsessed muzycznie zintensyfikował to w bardzo zróżnicowanym materiale, nie pozbawionym kreatywności zarówno w szybszych, technicznie zaawansowanych utworach, jak i wolniejszych, homerycko melodyjnych i dłuższych numerach, doprowadzających zespół nad doomową przepaść, to za „Abysal…” można na klęczkach odbyć pielgrzymkę do deathmetalowej Częstochowy. Zwłaszcza, że Finowie złowróżbną atmosferę zaostrzyli również grobowymi samplami oraz naturalnym brzmieniem, ponieważ cały album zarejestrowano „chałupniczą” metodą pracy na własnym sprzęcie niczym prawdziwe rękodzielnictwo, a rejestrację perkusji specjalnie przeniesiono do sali prób Desolate Shrine, by złapać ją „na żywca”. Z takimi albumami jak „Abysmal Thresholds” powinno się zorganizować perygrynację, i najlepiej zacząć od Białegostoku, żeby behemo-marketo-chłoptasie z Northern Plague wreszcie zrozumieli, o co w tym wszystkim, kurwa, chodzi. (666/777 – ManieK) C EMPTINESS „Nothing but the Whole” cd ‘14 Matt Calvert nie ukrywa, że poprzedni materiał Emptiness był sprzedażowym błędem, choć sam nie wie dlaczego, ponieważ wg niego „Error” był unikalny i oszałamiający. Pomijanie trzeciego albumu Belgów akurat mnie nie dziwi – ta kakofoniczna mieszanina black, death i doom metalu siliła się na odmienność, jednak była totalnie niezjadliwie przekombinowana, męcząc niemiłosiernie, podobnie jak kompletnie wynudzający koncert Emptiness trzy lata temu w Opolu. Ten brak zainteresowania Emptiness nie odstraszył Matta od wydania „Nothing but the Whole”, zapowiadając, że brzmienie tego materiału wyniesie kwartet z Brukseli na inny poziom. O ile ciężka produkcja „Error” nieco przyduszała nieczytelnością, tak na „Nothing…” Belgowie wprowadzili dużo przejrzystości do brzmienia, mimo że paradoksalnie jeszcze bardziej zagmatwali, już i tak dosyć przerafinowany konglomerat dźwięków tak trudny w odbiorze za pierwszym razem. Na pewno trzeba się wgryzać w ten album, uważnie pokonując kolejne poziomy dźwiękowej Wieży Babel i dając się porwać hipnotycznej atmosferze całości. Rzeczywiście, Emptiness jest już na innej kondygnacji, stąpając po ruchomych schodach, które niby powtarzalnie ciągną się w nieskończoność, a jednak cały czas uciekają gdzieś na boki niezliczoną ilością odnóg. Belgowie odświeżyli ten amalgamat, dokładając wielorakość fantasmagorycznych gitar, dużo nierzeczywistego klimatu, lekko bluesowych odjazdów, podobnie jak gdzieś wyglądających zza węgła dziwadeł progresywnego rocka oraz nieśmiało jazzowego posmaku. Namieszali ostro, a wszystko w klamrze transowego black/death metalu utrzymanym w improwizacyjno-kwasowatym charakterze. Albo ktoś się przez to przekopie i przegryzie, albo nie. O dziwo, jeszcze bardziej skomplikowali i utrudnili swoją muzykę, a jednak łatwiej się wchłania niż poprzedni materiał. Trudny orzech do zgryzienia, a jednak posiadający jakąś taką dziwną oniryczną lekkość. (555/666 – ManieK) C LANTERN „Below” cd ‘13 W kwestii łączenia wolnego, oldschoolowego death metalu z rockową progresją i bluesowo brzmiącymi, melodyjnymi gitarami ogarniętymi starożytnym brzmieniem Szwedzi mają Necrovation i Morbus Chron, a Finowie mogą pochwalić się Lantern. Ta fińska latarnia nie rozświetla mroków nocy, nie wskazuje drogi do bezpiecznej przystani, lecz zagęszcza ciemność i sprawia, że noc jest wielkim kosmatym pająkiem, który lepkimi odnogami wciąga coraz głębiej w zapotniałe zakamarki bezdennych czeluści. Na dodatek robi to w bardzo wyrafinowany sposób. Muzyka zawarta na „Below”, a przede wszystkim jej brzmienie sprawiają, jakby wszystko wydobywało się z jakiegoś zatęchłego, monstrualnego lochu. Na dodatek album jest naładowany nieobliczalnym ładunkiem emocji od wściekłości po rozpacz i totalne spustoszenie. Słychać kompletne zaangażowanie w to, co robi ta dwójka Finów, ponieważ muzyka, teksty i oprawa graficzna zlewają się w jedną całość. „Below” dosadnie udowadnia, że staromodny death/black ma się dobrze, a duch w narodzie nie ginie. Lantern ma wszystko, by z podniesionym czołem kroczyć lewą ścieżką ręki. Jest naprawdę niepokojąco posępnie, dziwnie i chaotycznie, a do tego z bluesowymi gitarami lat 60./70., giętymi w emocjonalnych melodyjnych i solowych dłużyznach, jak w „przebojowym” „Revenant” czy „śpiewnym” „Manifesting Shambolic Aura”. Esencjonalną częścią brzmienia Lantern są również wokale Necrophilosa, bardzo czytelne, instrumentalne, a jednocześnie niesamowicie zdławione, jakby wychodziły prosto z podziemnych wnętrzności. Jako że Cruciatus, człowiekorkiestra w Lantern, przez młodzieńczą głupotę i alkohol miał niemal bliskie spotkanie ze śmiercią, to w kontekście kostuchy przypomniały mi się słowa Jerzego Pilcha na wieść o odejściu z tego świata Edmunda Niziurskiego: „Parę lat temu byłem na festiwalu literackim Izabelińskie Spotkania z Książką, organizowanym przez Czesława Apiecionka, w którym wziął udział także Edmund Niziurski. Wraz z Andrzejem Mleczko poszliśmy złożyć hołd mistrzowi, otrzymałem wówczas obszerną dedykację. Moje kryterium literatury jest takie, że do literatury należy książka, do której się wraca. Reszta to obiekty jednorazowego użytku. Do większości się nie wraca, do Niziurskiego wracało się wielokrotnie. Na jego powieściach wychowały się różne pokolenia. Muszę teraz wydobyć ten egzemplarz z dedykacją. Inaczej czyta się Niziurskiego, gdy ma się 60 lat, inaczej, gdy ma się 10”. Ja do Lantern wracam wielokrotnie, bo inaczej czyta się „Below” za 10. razem, a inaczej za 60., ale zawsze wyśmienicie. (777 – ManieK) C LIE IN RUINS „Towards Divine Death” cd ‘14 Dark Descent Records, niczym świnia trufle, wykopuje z fińskich podziemi najlepsze deathmetalowe rarytasy. Tym razem strzał w dziesiątkę stał się faktem za sprawą Lie In Ruins. Wybór to nieprzypadkowy, bo kapela swoje początki ma w 1993 roku (wtedy pod nazwą Dissected z kilkoma taśmami z prób na koncie), więc w zakrzepłej krwi jest to „coś”. A i w szeregach lir od pierwszego tchnienia zdziera gardło Roni Sahari, który dał się poznać z jak najlepszej strony w Desolate Shrine. Podobnież „Towards Divine Death” rodził się w wielkich bólach właśnie ze względu na zaangażowanie się wszystkich członków w kilka innych, głównie deathmetalowych projektów. Na szczęście, nie przełożyło się to na całościowy odbiór drugiej płyty Finów, której ciągłe maltretowanie jest całkowicie bezbolesne, mimo że trwa, bagatela, ponad 71 minut. W końcu ad augusta per angusta – do wielkich osiągnięć przez trudności. 9 utworów zostało rozwleczonych średnio na 7,5 minuty, z czego najkrótszy „Venomous Tongues” trwa raptem 05:14, bo najdłuższy „Of Darkness and Blackened Fire”, a jednocześnie, zamykający płytę świetnym fortepianowym wygaszeniem ciągnie się przez 11:01. Jednak w tych deathmetalowych hymnach ku chwale Lucyfera tak dużo się dzieje, że przez „Towards…” idzie się niczym przez 45-minutowy album. Finowie z Lie in Ruins postawili na żywicznie brzmiący death metal, okiełznany w średnich i wolnych tempach, momentami mieszającymi się z doometalowymi patentami. Nie jest jednak prostacko, bo ta korzenności dotyczy klasycznego, nieskażonego nowoczesnością brzmienia i przytłaczającego swoją duchotą klimatu, gdyż kwintet z Olari destrukcję i religijne potępienie ubrał w technicznie oldschoolowe, zatęchłe szaty. Bardzo dużo tutaj udręczonej melodyki jazgotliwych gitar, jak w „Sacrum Vitae” czy „Blood of the Dead”, ale znalazło się również miejsce na koncertowe evergreeny, jak w refrenowych zaśpiewach w „Charred Walls”. Jest ponuro, brutalnie, opętańczo chorobliwie, ekstremalnie ciężko i wyrzeźbione własnoręcznie z analogową produkcją, czyli tak, jak powinno być w death metalu starej szkoły. Dzięki takim zespołom i płytom death metal nie leży w gruzach. (666 – ManieK) C LVCIFYRE „Svn Eater” cd ‘14 W 2011 roku słońce chciała pożreć olsztyńska, blackmetalowa Plaga. Teraz apetyt na najjaśniejszy obiekt na niebie wyraził polsko-portugalski Lvcifyre, stacjonujący w Londynie, z gościnnym udziałem wokalnym Mark of the Devil z Cultes des Ghoules. Konsumpcja gwiazdy centralnej Układu Słonecznego rozpoczyna się od przeszło 9-minutowego „Night Sea Sorcery”, namaszczonego kolubrynowym doom metalem i słusznie zapowiadającego, dosyć wyraźnie, zmiany w stosunku do poprzedniego materiału „The Calling Depths”. Przede wszystkim ze względu na zagęszczenie brzmienia, wprowadzenie mantryczności gitar, a jednocześnie „chaotyczności” i „kakofonii” maziowatych konstrukcji. Już poprzedni album aż kipiał od duszącej atmosfery, ale na „Svn Eater” od malarycznego klimatu jest tak zawiesiście, również dzięki magmowatej gęstwinie instrumentarium, że można w powietrze wbijać siekierę. Zafascynowania T. Kaosa nomen omen istotą Chaosu zintensyfikowały się maksymalnie, co jeszcze bardziej zradykalizowało się w sferze muzycznej. O ile „The Calling…” było „czystym” oldschoolowym death/blackmetalowym napierdolem, punktującym w lepką duchotę z wyraźnym piętnem Immolation i Morbid Angel, tak tutaj do głosu dopuszczono także doomowe ciągoty oraz bluźnierczą chaotyczność i zbrylony hałas, jakby Blasphemy nałykał się ortodoksyjnych sterydów. Oczywiście, nie zabrakło blackmetalowej grobowej i złowrogiej atmosfery, czyli jest tak, jak zapowiadał Tom – starożytnie, obskurnie i agresywnie. To są wybrane przez zespół trzy kryteria opisujące uczucie, jakie niesie ze sobą Lvcifyre. Tej formuły zawsze się mieli trzymać, kiedy pracowali nad nowym materiałem. I słowa dotrzymali, miało być więcej sonicznego ciała i jest więcej zwalistego truchła. Ta płyta po prostu przewałkowuje się po człowieku niczym magma, wydobywająca się z najgłębszych i najbardziej sparszywiałych czeluści ziemskiego padołu, będąc nieludzkim konglomeratem death, black i doom metalu, przytłaczającym swym skondensowaniem. Jeżeli coś miałoby idealnie oddać istotę obecnego muzycznego stanu Lvcifyre, to warto obejrzeć zdjęcia z brukselskiego koncertu z okazji wydania „Svn Eater” razem z udziałem M. z CdG. Kwintesencja tego, jak materializuje się zło. (666 – ManieK) C

75


T www.fb.com/Corpsessed C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

uż po wielce obiecującym ep „The Dagger & The Chalice”, niektórzy czekali na pełnowymiarowy debiut Corpsessed z wypiekami na jajach. I słusznie, bowiem „Abysmal Thresholds” to prawdziwe, deathmetalowe ZŁO w plugawej postaci tego gatunku. W tej sprawie, jak i innych kwestii skontaktowałem się z Mattim Mäkelą (gitara), który czasami ryknie coś do mikrofonu.

Cześć! 2014 rok dopiero co się zaczął, a okładkę „Abysmal Thresholds” spokojnie można uznać za jedną z najlepszych w tym roku. Wspaniała robota Danille Gauvin idealnie koresponduje z pierwotnymi i staromodnym death metalem, którzy drzemie w środku. — Dzięki! My sami jesteśmy bardzo zadowoleni z grafiki Danille, która perfekcyjnie odzwierciedla naszą muzykę. Odzew również jest wspaniały, choć wydaje się, że niektórzy ludzie lubią narzekać i woleliby coś bardziej namalowanego ręcznie, prawdziwy obraz. Okładka „Abysmal Thresholds” jest połączeniem atramentu i cyfrowej grafiki. Cóż, nie można zadowolić wszystkich, ale najważniejsze, że my jesteśmy szczęśliwi z tego, co zdobi nasz debiut. Aby zrównoważyć przednią okładkę poprosiliśmy Danille, żeby niektóre części narysowała całkowicie odręcznie, jak emblemat apoteozy Corpsessed, który również jest częścią oprawy graficznej. Wszystko zostało zaprojektowane bardzo starannie podług naszych szkiców i instrukcji. Obraz stał się dość złowieszczy i mroczny, co doskonale oddaje istotę albumu. Wciąż czekamy, by zobaczyć ten obraz w pełnej chwale 12” winylu. C Tytuł waszej pierwszej ep-ki „The Dagger & The Chalice” niesie ze sobą okultystyczną konotację z głównymi narzędziami Wielkiego Dzieła czarnej magii oraz symbolami męskości (drabina) i kobiecości (kielich). Czy okładka „Abysmal…” również posiada drugie dno i głębsze znaczenie? — Nie jesteś pierwszym, którym się o to pyta. Ha, ha, ha… Front „The Dagger & The Chalice” rzeczywiście miał ukryte, okultystyczne i seksualne podteksty w tytule i grafice, ale teraz nowy album tego nie ma. To wszystko zależy od oka patrzącego. Tutaj wszystko jest otwarte na interpretację. Jeżeli naprawdę chcesz możesz ten obraz odebrać jako otwartą cipę, a może próg macicy? Ale tym razem, nie było to naszym zamiarem. Ha, ha, ha… C Muzyka Corpsessed jest bardzo mroczna, przytłaczająca, posępna, pełna zła, szaleństwa i emocji. Czy na co dzień również jesteście mrocznymi i n dy w i du a l n o ś c i a m i , a m o ż e tylko p i s z e c ie o ciemnej stronie mocy jako sposobie na katharsis? Potrzebujecie muzyki, by zapuścić się w te ponure krajobrazy, odblokowując bramę do przekroczenia nieprzekraczalnych progów? — Jasne, cały czas żartujemy i drzemy łacha z samych siebie, ale tak na serio, to pewnie chodzi ci o źródła naszej inspiracji do pisania takiej, a nie innej muzyki. W pewnej mierze muzyka, którą tworzymy odbywa się niczym „oczyszczający rytuał”, swego rodzaju katharsis, ukierunkowanie pewnych emocji i muzyki, którą słyszymy wewnątrz nas samych. Ale nie musimy usilnie doprowadzać siebie do odpowiedniego nastroju, by móc napisać coś konkretnego. Właśnie w taki sposób postrzegamy świat, a muzyka wypływa z nas w sposób naturalny. Dla mnie ta muzyka to coś normalnego, a nie naprawdę coś, co powoduje, że czuję się chory i zły. W umyśle widzę, że piszemy muzykę jako ludzie podniesieni na duchu i radośni. Ale gdybym miał spróbować i napisać coś pozytywnego i „szczęśliwie brzmiącego” lub takiego, co spełniłoby oczekiwania opinii publicznej, to byłoby to większym wyzwaniem, a nawet niemożliwe… Ten rodzaj muzyki nie jest ekscytujący i naturalny dla takiej persony, jak ja, nie przemawia do mnie. C Na „Abysmal…” 7 z 9 utworów to kompletnie nowe kompozycje, a „Demoniacal Subjugation” i „Of Desolation” to przerobione numery z ep

76 C 7g C nr 36 C 01/2014

„Corpsessed”. Przecież dzięki szybszym i technicznym kawałkom czy dłuższym, bardziej epickim, a nawet doomowym partiom słychać sporo różnego rodzaju rozwiązań, a przede wszystkim to, że nie brakowało wam różnorodności pomysłów i kreatywności. — Nie byliśmy całkowicie zadowoleni z tego, jak zosta-ły wykonane utwory z „bezimiennej” 7”ep-ki. To była pierwsza niepewność, czy ponownie nagrywać te kawałki na pełen album, ale i tak postanowiliśmy to zrobić, wiedząc, że te utwory będą wykonywane z mocnym naciskiem gry na żywo, a po drugie zasługiwały na drugą szansę. W końcu, bardzo dobrze pasują do ogólnej atmosfery całej płyty, posiadając inne szczegóły w kompozycjach, więc spłaciły swoje miejsce na liście utworów. C Złowieszcza atmosfera to jedno, ale żywiczne i „ręcznie wykonane” brzmienie również miażdży. Pomogli w tym ludzie z Desolate Shrine, którzy użyczyli swojej sali prób, gdzie Jussi-Pekka przeniósł swój zestaw perkusyjny i zarejestrował bębny. Zresztą podobnie jak Desolate Shrine większość materiału nagraliście na własnym sprzęcie. — Tak, wszystko zostało zarejestrowane w „domowych” warunkach na naszym sprzęcie. Dokładnie tak samo, jak nasze poprzednie ep. Z wyjątkiem perkusji, oczywiście. Brakowało nam odpowiednich mikrofonów oraz innych elementów, by nagrać bębny w bardziej profesjonalny sposób, a dodatkowo nie byliśmy do końca zadowoleni z brzmienia perkusji na naszych poprzednich materiałach. To sprawiło, żeby zwrócić się do ll z Desolate Shrine, by pomógł nam przy zarejestrowaniu perkusji. Zresztą jest naszym przyjacielem, a my całkowicie lubimy to, co osiągnął na znakomitych albumach ds. Skończyło się na zamontowaniu zestawu perkusyjnego Jussiego w mateczniku Desolate Shrine, a ll uporał się z nagraniem i brzmieniem perkusji w ciągu jednego tygodnia latem 2013 roku. Wielce doceniamy jego pomoc w uzyskaniu bardzo naturalnego dźwięku bębnów. Następnie przystąpiliśmy do nagrywania reszty albumu na naszym sprzęcie. C Na „Abysmal…” mroczna i niepokojąca atmosfera

została spotęgowana również dzięki posępnym samplom. Może w przyszłości warto by było użyć czegoś z twórczości Jeana Sibeliusa, kompozytora i twórcy narodowego stylu w muzyce fińskiej, który, tak jak wy, pochodził z Järvenpää? — Rzeczywiście, to wcale nie taki zły pomysł. Sibelius pisał bardzo piękną, ale mroczną muzykę, zazwyczaj bombastyczną i symfoniczną, a z drugiej strony bardzo uroczystą i zapadającą w pamięci. Pochodzimy z tego samego miasta, co ten kompozytor muzyki klasycznej, więc może powinniśmy złożyć mu mały hołd na którymś z przyszłych materiałów. C Za to Dark Descent Records mocno wspiera fińską scenę deathmetalową, co rusz składając jej hołd w postaci tak miażdżących aktów, jak Maveth, Desolate Shrine, Lie In Ruins, Krypts, Lantern czy Corpsessed. Dzięki Mattowi i ddr oraz takim zabójczym kapelom, jak Corpsessed deathmetalowa Finlandia naprawdę urosła w siłę. Tak na marginesie, słyszałem, że Finlandia ma na świecie najwięcej zespołów metalowych, przypadających na jednego mieszkańca. Ha, ha, ha… — Chyba masz rację. Choć Finlandia może pochwalić się mnóstwem metalowych zespołów, można wyraźnie dostrzec, że wiele z nich jest zwykłym gównem. Podobnie, jak w przypadku innych rzeczy, tylko mały odsetek jest świetny, podczas gdy reszta jest po prostu bezwartościowa. Wszystko oczywiście zależy od czyjegoś gustu. Wiadomo, że nie mam na myśli zespołów, które wspomniałeś. Ha, ha, ha… To spektakularne przykłady wspaniałych, aktualnie działających kapel. C Podobno to Dark Descent Records sama się z wami skontaktowała? Nigdy, nikomu nie wysyłaliście żadnej promówki czy demo. Po prostu siła marketingu szeptanego. To tylko pokazało siłę i wyjątkowość waszej muzyki. To zajebiście, że w dzisiejszych skomercjalizowanych czasach muzyka obroniła się sama, bez żadnego wabienia i czarowania potencjalnych wydawców oraz odbiorców. — Jako, że tworzymy muzykę głównie dla własnej przyjemności i potrzeb (na pewno jest w nas wewnętrzna potrzeba, która napędza nas do tworzenia muzyki, głos/muzyka, którą słyszysz w swojej głowie i musisz znaleźć dla niej ujście na zewnątrz, nawet, jeśli nikt nie miałby jej słuchać), a nie dla zdobycia pieniędzy, to nigdy aktywnie nie wpychaliśmy tego, co tworzymy wytwórniom. Istotnie, to Matt z ddr był tym, który nas odkrył, i chyba właśnie tak powinny działać wytwórnie. To powinno leżeć w ich obowiązku, upolować zespół, który chcą wydać i promować. My, jako zespół, martwimy się jedynie o muzykę. Uważamy, że jeżeli muzyka jest wystarczająco silna, to wygeneruje zainteresowanie sama z siebie, a nie poprzez jakieś naciskające chwyty marketingowe. C We d ł u g m n ie, p a ra d o k s a l n ie t a k ie z e s p o ł y, o których wspomniałem i takie wytwórnie, jak ddr wpłynęły pośrednio na zbudzenie się ze snu starych, klasycznych fińskich kapel typu Convulse czy Abhorrence, co zaowocowało ich koncertami i nagraniem nowych materiałów. Tym razem to młodzi rozpalili ogień w starych, deathmetalowych piecach. Co o tym sądzisz? — Osobiście nie obchodzą nas takie dywagacje, więc się nad nimi zbytnio nie zastanawiamy. Jeżeli nastąpił wielki powrót death metalu, stare zespoły schodzą się ponownie, a nowe się tworzą, to w porządku, przecież nam to nie szkodzi, jak i innym kapelom. To ludzie zadecydują, czy stare zespoły, czy nowe są godne uwagi. Chociaż, być może jest sporo prawdy w tym, co mówisz. Obecna generacja młodych zespołów ponownie obudziła zainteresowanie starymi załogami, a wytwórnie w ciągu kilku ostatnich lat wydały dosyć sporo reedycji ze starego katalogu. To z kolei spowodowało, że stare zespoły zobaczyły ponowne zainteresowanie nimi. Niektóre podjęły odpowiednie działania, z korzyścią dla nich, a niektóre nie. Nie chcemy kwestionować tego, co motywowało te powroty. C Mimo wszystko, słuchając takich albumów, jak „Absysmal…”, „Below” Lantern i „Towards Divine Death” Lie in Ruins mam wrażenie, że uczniowie przerośli swoich deathmetalowych mistrzów i mentorów. — To brzmi, jak oficjalne oświadczenie. Tylko czas pokaże, który album zdał swój test. C dyskografia: The Dagger & the Chalice – ep ‘11 [Dark Descent] Corpsessed – ep ‘12 [Dark Descent] Abysmal Thresholds – cd ‘14 [Dark Descent]


S

zwedzi mają Necrovation i Morbus Chron, a Finowie mogą pochwalić się Lantern, jeżeli chodzi o łączenie oldschoolowego death metalu z rockową progresją i bluesowo brzmiącymi, melodyjnymi gitarami. Fińska latarnia nie rozświetla mroków nocy, nie wskazuje drogi do bezpiecznej przystani, lecz zagęszcza ciemność i sprawia, że noc jest wielkim kosmatym pająkiem. Na dodatek robi to w bardzo wyrafinowany sposób. Dzięki temu „Below” jest moim evergreenem od niecałego roku, więc pozostało jedynie skontaktować się z Cruciatusem, motorem napędowym Lantern.

Muzyka zawarta na „Below”, a przede wszystkim jej brzmienie sprawiają, jakby wszystko wydobywało się z jakiegoś zatęchłego lochu. Na dodatek album jest naładowany emocjami od wściekłości po roz-pacz i totalne spustoszenie. Słychać kompletne zaangażowanie w to, co robicie pod szyldem Lantern. Zajebiście, że muzyka, teksty i oprawa graficzna zlewają się w jedną całość. — Perkusja na „Below” została zarejestrowana w naszej sali prób, której naprawdę blisko do lochu z chorobliwym smrodem, dostarczanego przez punkowców, dzielących z nami to miejsce, więc jesteś całkiem blisko. Ha, ha, ha… Gitary nagrałem w moim starym domu na wsi, gdzie jest naprawdę ezoteryczne otoczenie. Wcale się nie dziwię, że słyszysz tutaj mnóstwo emocji, bo są jak najbardziej obecne na tym albumie i ogólnie w muzyce Lantern. By być bardziej precyzyjnym, w mojej grze. Myślę, że muzyka bez wyrażania czegoś więcej, co siedzi w tobie i przepływa przez ciebie jest pusta oraz imitacyjna. Nie mógłbym grać dla tak jałowych celów. C Lantern powstał w 2007 roku z twojej inicjatywy, więc jest całkiem młodym zespołem. Ale ty nie jesteś anonimowym człowiekiem w podziemiu, ponieważ Lantern wzrósł na gruzach o wiele starszej bestii – Cacodaemon, kapeli, z którą nagrałeś trzy albumy. Dlaczego Cacodaemon poszedł w diabły, i jak bardzo różnił się muzycznie od Lantern? Mógłbyś opisać twoją ewolucję pomiędzy tymi dwoma kapelami? Progresywny rock lat 70-tych zaczął się wkradać do twoich kompozycji chyba dopiero pod szyldem Lantern? — C z ło n kow ie C ac o d a e m o n z ac z ęl i rob i ć c a ł k i e m i n n e r z e c z y. N a s z w o k a l i s t a b y ł o wiele bardziej zainteresowany w sztukach wizualnych i rzeźbie. Nasz basista, cóż… hm… miał swoje powody. Ha, ha, ha… Podejrzewam, że byłem jedynym, który był wystarczająco zmotywowany, by wykonywać taką muzykę. Nie było w tym nic personalnego i dramatycznego, po prostu naturalna śmierć. Muzycznie Cacodaemon był o wiele bardziej prostszy, skłaniający się ku tradycyjnemu death metalowi. Nadal uważam, że nasz ostatni album „Tales of Demoncy” był udany, również czymś, co zapracowało na przejście w Lantern. Kiedy stworzyłem nowy zespół z pozostałości Cacodaemon, postanowiłem robić w nim wszystko, co chciałbym zrobić, bez konkretnych przepisów i wzorców. Od kilku dekad zagłębiam się w muzykę i to różnych gatunków, więc jestem pod wpływem wielu czynników, a może po prostu przestałem tak bardzo dbać i przejmować się szanowaniem metalowej tradycji, będąc sobą i pozwalając, by mój stan umysłu przepłynął mocniej

w mojej muzyce… Stąd brzmienie Lantern. C Utwory, które znalazły się na „Below” powstały między narodzinami Lantern, a czasem dni „studyjnych”, w latach 2007-2011. Zresztą bardzo podniosły i mrocznie uroczysty „Manifesting Shambolic Aura” jest pierwszym utworem w historii Lantern. Dlaczego powstanie debiutu zajęło tak wiele czasu? — W 2007 roku nie chciałem od razu rozpocząć od komponowania pełnego albumu. Musiało upłynąć trochę czasu, by brzmienie Lantern stało się tym, czym jest obecnie, ale niektóre rzeczy było gotowe już wtedy. Co do „Manifesting Shambolic Aura”, to postanowiliśmy ponownie nagrać większość utworów, które znalazły się na naszym demo, w przypadku pojawienia się albumu lub ep. Wpadliśmy na ten pomysł zaraz po tym, jak ukazało się demo „Virgin Taste of Damnation”. Kolejne dwa pierwsze numery z tego demo znajdą się na naszym kolejnym albumie. Prawdopodobnie na przełomie 2015/2016 roku. Kto wie? Nagranie ich na nowo jest drogą, którą powinniśmy pójść, zamiast robić reedycję „Virgin…”. C Kiedy powstawał Lantern nie miałeś pojęcia, jak będzie brzmiał wokal Necrophilosa, ponieważ był w tym całkowitym żółtodziobem, mimo że bębnił w Cacodaemon. Teraz nie wyobrażam sobie Lantern bez jego wokalu, który jest esencjonalną częścią waszego brzmienia. Świetnie, że jego wokale są bardzo czytelne, a jednocześnie bardzo zdławione, jakby wychodziły prosto z podziemnych wnętrzności. — To prawda, nie wiedziałem, na co go stać, ale chyba miałem bardzo szczęśliwe przeczucie, co do jego umiejętności. Ha, ha, ha… Szybko i pewnie ogłosił swoje miejsca za mikrofonem, i nie wyobrażam sobie, by ktoś inny mógł robić wokale w Lantern. On ma tą pewną teatralną przewagę w głosie i gestach, a jego artykulacja rzeczywiście jest bardzo wyrazista, niosąc moje liryki o wiele dalej niż zwykły tekst mógłby to zrobić. C Aktualnie pracujesz w biurze architekta, zaś Necrophilos w dziale obsługi technicznej urządzeń lokalnego szpitala. Jak godzicie tak odpowiedzialną pracę z grą w tak mrocznym zespole, jak Lantern? Jaka jest opinia waszych współpracowników i szefów na to, co robicie w Lantern? Ironicznie rzecz ujmując, to Necrophilos rzeczywiście jest blisko śmierci. Ha, ha, ha… — Ha, ha, ha… To było dobre! Cóż, obaj jesteśmy niezwykle zajęci ze względu na nasze prace, jak i ostatnio przez inne obowiązki. Właśnie zacząłem studiować, symultanicznie z moją pracą, a wokaliście czas zajmuje projekt konstrukcyjny. Zatem zamiast moralizatorskiego pieprzenia naszych pracodawców i tego typu gówna, naszym największym wrogiem jest brak czasu. Komponowanie nowych kreacji Lantern jest mniej lub bardziej wstrzymane od jesieni tamtego roku, dlatego na próbach w większości ogrywamy stare numery. Mimo to, udało nam się przygwoździć jeden numer na split z Anhedonist (problem w tym, że Anhedonist w połowie marca się rozpadł – dop. M.), a następnie zrobiliśmy sobie przerwę, jednak teraz zaczynamy być w o wiele lepszej sytuacji, by skupić się na nowych kawałkach. C A tak już na zupełnie poważnie, to ty miałeś o wiele bliższe spotkanie ze śmiercią. Można nawet powiedzieć, że dosłownie czułeś oddech kostuchy na plecach. Czy to nieprzyjemne zdarzenie z przełomu 1999/2000 roku wpłynęło jakoś na muzykę i teksty twojego autorstwa, a może zmieniło twoje spojrzenie na życie i śmierć? — Tak, to prawda. Znalazłem się w stanie hipotermii. Byłem bardzo młody, a za dużo alkoholu, za szybko wypitego podczas ekstremalnie mroźnej pogody to bardzo złe połączenie. Ten stan blisko kopnięcia w kalendarz zdecydowanie zmienił moje postrzeganie życia i śmierci. Czuję, że moje poglądy na ten temat cały czas się rozwijają, a jednocześnie to szczególne zdarzenie jest wyjściowym założeniem w moim sposobie myślenia.

Nie postrzegam śmierci jako coś negatywnego, ani jako konia, którego można osiodłać. C Wydaje się, że wiele zespołów znalazło spokojną przystań w Dark Descent Records. Czy odczuliście to, że Matt Calvert do każdego wydawnictwa i kontraktu podchodzi na partnerskich zasadach? — Zawsze to powtarzam i wciąż będę to podkreślał – praca z ddr równa się praca z przyjacielem. Wszystko, co kiedykolwiek było nam potrzebne, Matt sprawił, że się stało. O nic więcej nie musimy prosić. C Jak każdy wie, „Below” sygnuje ddr, ale tak naprawdę jest to drugie wydanie waszego debiutu, ponieważ przed podpisaniem papierów z Mattem wypuściliście „Below” wytłoczony na własną rękę z nieco odmienną oprawą graficzną. Niewątpliwie pierwsze bicie czeka niedługo osiągnięcie kosmicznych cen na portalach aukcyjnych. Ha, ha, ha… — W tym momencie (końcówka lutego – dop. M.) pozostały mi zaledwie CZTERY kopie naszego, pierwszego wydania. Podejrzewam, że Necrophilos również ma jeszcze kilka sztuk, tak samo jak zapasowych winyli, w tym rzadką wersję na czerwonym placku. Tak więc, jeżeli szukasz któregokolwiek z tych wydań, to galopem mogę ci to odłożyć zanim wypłynie niedługo u zdzierców z e-bay’a. „Subterranean Effulgence” na cd już robi się bardzo trudna do zdobycia. Jeśli się nie mylę, do zdobycia jedynie w ddr. C Spoko, nie ma potrzeby. Sprawy wyglądają bardzo obiecująco. 2014 rok rozpoczęliście od nagrania pod split z Anhedonist, później było i będzie kilka koncertów i miejmy nadzieję, że mimo wszystko skupicie się nad rzeźbieniem drugiego albumu. Mógłbyś zdradzić więcej szczegółów? Słyszałem coś o 7-minutowym kawałku idącym w deseń „From the Ruins”? — Utwór przeznaczony na split z Anhedonist jest mocnym ogniwem pomiędzy „Below”, a przyszłym albumem. „Invocation of the Fathomless”, bo tak się nazywa, jest w pewnym stopniu poniesieniem dalej tych motywów, które pozostawił po sobie debiut, a zwłaszcza zamykający go numer, czyli wspomniany przez ciebie „From the Ruins”, podobnie jak „Below” był kontynuacją i rozszerzeniem utworów z „Subterranean Effulgence”. Ten numer jest bliski siedmiu minutom, jednak nie jest to „From the Ruins II”. Jak nietrudno zauważyć, prawie wszystkie nasze kawałki różnią się od siebie. Tak będzie w przypadku utworu z nadchodzącego splitu i zostanie przeniesione na nadchodzący drugi album, który ponownie będzie odmienny do tego, co zrobiliśmy do tej pory. Inna, ale mam nadzieję, że wciąż dziwnie rozpoznawalna… droga Lantern. C dyskografia: Virgin Taste of Damnation – demo ‘08 Doom-scrawls – demo ‘10 Subterranean Effulgence – ep ‘11 [Internecion] Below – cd ‘13 [Dark Descent]

77

www.fb.com/lantern666 C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

Cześć Cruciatus! Na wstępie gratuluję wspaniałego debiutanckiego albumu. „Below” dosadnie udowadnia, że staromodny death/black ma się dobrze, a duch w narodzie nie ginie. Macie wszystko, by kroczyć lewą ścieżką ręki. Jest naprawdę niepokojąco p o s ę p n ie, d z i w n ie i ch a o tyc z n ie, a d o t e go z bluesowymi gitarami lat 60-tych i 70-tych, giętymi w emocjonalnych melodyjnych i solowych dłużyznach. — Pozdrowienia dla ciebie, Mariusz! Z góry dzięki za ten wywiad i miłe słowa na temat naszego debiutu. Minęło już trochę czasu od wydania „Below”, więc mogę spojrzeć na niego bardziej neutralnym i trzeźwym okiem. Jak to mówią, kurz już opadł. Nadal jestem całkowicie zadowolony z tego, czym ostatecznie stała się nasza pierwsza płyta, chociaż obecnie skupiany się nad tworzeniem nowego materiału, więc lepiej już wpatrywać się w przyszłość, a nie przeszłość. Z „Below” udało nam się stworzyć coś bardzo oryginalnego, a jednocześnie dziwnie znajomego na polu death/ black metalu. Głównym wyzwaniem, które nas czeka jest uchwycenie przynajmniej w pewnym stopniu tego, co zawarliśmy na poprzednich nagraniach, ale będzie miało coś z siebie, jak i naszej samokrytyki i ambicji. Jeżeli będziemy trzymać się robienia rzeczy po swojemu, tak uparcie, jak wcześniej, to wszystko będzie w porządku. C


C www.lieinruins.deathmetal.fi C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

hociaż „Towards Divine Death”, druga płyta fińskiego Lie in Ruins, jest wyśmienitym monumentem technicznego death metalu starej szkoły, wpadającego w doommetalowe zwolnienia, to Roni S. (wokalista i były perkusista, zdzierający gardło również w Desolate Shrine) przed określeniem old school broni się, jak diabeł przed święconą wodą. Problem w tym, a jednocześnie błogosławieństwo, że na drugim albumie Finów jest ponuro, brutalnie, opętańczo chorobliwie, ekstremalnie ciężko i analogowo, czyli tak, jak powinno być w death metalu starej szkoły, który jednak nie został pogrzebany.

Cześć Roni! Lie in Ruins tak naprawdę powstał z popiołów Dissected, założonego w złotym okresie oldschoolowego death metalu, na początku lat 90-tych. Dlaczego po nagraniu kilku taśm z próby cisnęliście wszystko w kąt, wracając dopiero w 2002 roku? — Ave! Powiedziałbym, że na to wszystko złożyły się brak czasu, zainteresowania i wiedzy. Kiedy jesteś nastolatkiem dużo rzeczy przychodzi i odchodzi. W tamtym czasie nie mogliśmy znaleźć wystarczająco dużo odpowiednich ludzi, a jednocześnie przyjaciół do grania death metalu. Oni mieli większą chęć do gr y w ogólne, czegokolwiek, ale nie death metalu. Wybraliśmy więc muzykę, która odpowiada nam wszystkim. Chodzi mi o to, że jeżeli uparcie trzymalibyśmy zespół tylko we dwóch, to podejrzewam, że nie byłoby mowy o powstaniu Lie in Ruins. C Czy uważasz, że nadal istnieje coś takiego, jak prawdziwe podziemie, niczym za dawnych lat? — Myślę, że swego rodzaju podziemie ma się całkiem dobrze z tą różnicą, że w obecnych czasach każdy może do niego sięgnąć, dzięki Internetowi. Jak wszystko inne, ma to swoje plusy i minusy. Jest kupę bezwartościowych zespołów, które nagrywają w swoich sypialniach, rozsyłając to po całym świecie, ale jednocześnie jest mnóstwo naprawdę mocnych, nowych kapel, a Internet pozwala do nich dotrzeć. Zwykłem uważać, że gloryfikacja starych czasów jest głupia jak cholera. To coś w rodzaju małego kółka wzajemnej adoracji popierdoleńców, którzy utknęli w przeszłości. W skrócie, jest ogrom nowych, wspaniałych zespołów. C Wiesz, ja też czasami się łapię na tym, że niczym stary dziad na ławce w parku siedzę i ględzę, jak to kiedyś było lepiej, bo i chleb lepiej smakował, woda była zdrowsza, a piwo miało więcej piwa w sobie. To samo z muzyką metalową. Nie uciekniemy od porównywania starych czasów z nowymi, jednak trzeba pamiętać, żeby nie jęczeć cały czas: – dzisiejszy metal jest martwy, niech żyje przeszłość. Do przeszłości trzeba mieć szacunek, ale nie nią żyć. — To jest ostatnio jeden z moich ulubionych tematów. Nie wiem, czy jest to spowodowane tym, że metal jako gatunek jest stosunkowo młody, jednak absolutnie nie mogę zrozumieć, dlaczego aż tak trudno jest dostrzec obecną sytuację. Ludzie mają tendencję do gloryfikowania starych czasów, a jeżeli już polubią coś nowego, to dlatego, że wzięło to swoją chwałę ze starych nagrań. To naprawdę absurdalne. Wyrosłem na tych „klasycznych” albumach, więc naprawdę wiem, jak są dobre, ale tak zupełnie poważnie, to moje życie byłoby cholernie nudne, gdybym cały czas, dzień po dniu słuchał tylko starych rzeczy. Może mam po prostu dziecinną obsesję na punkcie muzyki i moją naiwną namiętność przekuwam na poszukiwanie nowych zespołów. Jeżeli cokolwiek zabija muzykę i scenę, to metal spod znaku kopiuj/wklej bez jakichkolwiek ambicji. Klasyka to klasyka, ale niektóre z obecnych zespołów również będą rozpatrywane w ramach klasyki i epokowości, za kilkadziesiąt lat. Szczerze mówiąc, to obecna scena black- i deathmetalowa jest tak samo wściekła, jak w „dniach chwały” lub jeszcze bardziej obłędna. Jeśli nie potrafisz lub nie chcesz tego dostrzec, to twoja strata, nikogo innego. C Ale jednak nie sposób nie zauważyć, że właśnie od kilku lat są bardzo dobre czasy na staromodny death metal, a Lie in Ruins posiada wszystkie jego sztandarowe wyznaczniki. — Nie sposób się z tobą nie zgodzić. Nawet, jeśli uważam, że określenie „stara szkoła” jest dość głupie. Ludzie używają tego terminu do skategoryzowania dobrego death metalu. Nazywaj sobie jak chcesz, nawet deathmetalowym death metalem i wszystkimi innymi gównianymi podgatunkami, które lubisz. Ha, ha, ha… Ale, tak, myślę, że całkiem dobrze uchwyciliśmy esencję death metalu, a przynajmniej tego, za co go uważamy. C

78 C 7g C nr 36 C 01/2014

Pomiędzy waszym debiutem, a „Towards Divine Death” zieje wielka, 5-letnia dziura. Czy tak długa cisza Lie in Ruins była spowodowana waszym zaangażowaniem w inne projekty i zespoły, szczególnie Desolate Shrine? — „Towards Divine Death” rodził się w wielkich bólach. Pomimo tego, że wszyscy gramy w kilku innych zespołach, myślę, że zajęło nam to tyle czasu, ile rzeczywiście było potrzeba. Jeżeli strumień twórczy uderzyłby w nas wcześniej, to nowy album pojawiłby się wcześniej. Faktem jest również to, że album został nagrany prawie rok wcześniej i planowaliśmy go wydać w 2013 roku, jednak nie mogliśmy wstrzelić się w terminy. C Zamiast osadzić szkielet utworów na klasycznym układzie zwrotka/refren, pozwoliliście, by utwory cały czas rosły, rozwijając się wewnętrznie i przynosząc nowe riffy, zamiast powtarzania tych samych motywów. Efektem tego jest ponad 70-minutowa uczta kompleksowego, staromodnego death metalu. Obiło mi się o uszy, że komponowanie „Towards…” wymknęło się wam nieco spod kontroli, ponieważ pierwotnie nie planowaliście aż tak długich i rozbudowanych numerów? — Gdy nie mieliśmy jeszcze żadnych utworów, jedynym pomysłem do zrealizowania było to, by nowy materiał dążył o wiele bardziej w kierunku ekstremy. Wolne partie miały być wolniejsze, a szybkie momenty miały być szybsze, zachowując podstawowe cechy gatunku. Kiedy Tuomas (gitary & wokal – dop. M.) i Roni Ä. (gitary) rozpoczęli komponowanie nowego materiału, bardzo szybko się zorientowali, że potrzeba mu więcej przestrzeni na oddech, co wiązało się z dłuższymi numerami, a nie aż tak ortodoksyjnymi kompozycjami. Tak naprawdę, to nie mieliśmy sztywnych wytycznych, jak to wszystko ma wyglądać po zamknięciu. Ostatnio myśleliśmy nad numerem, który będzie na tyle długi, by mógł sam stworzyć pełnowymiarową płytę, ale później może się okazać, że ten pomysł wygaśnie, bo okaże się, że mamy cały plik trzyminutowych kawałków. Nigdy nie wiesz, co się stanie. Zazwyczaj, gdy zespół zapowiada, że zamierza przełamać jakieś granice, to znaczy, iż ta kapela będzie mięczakiem. Ha, ha, ha… Mogę cię zapewnić, że mamy na tyle wielkie jaja, by zrobić to pod inną nazwą, jeśli kiedykolwiek zrobimy. W przyszłości będziemy poruszać się po mroczniejszych ścieżkach. C Na poprzednich materiałach Lie in Ruins łączyłeś obowiązki wokalisty i perkusisty. Teraz, na „Towards…” po wielu latach siedzenia za bębnami zostałeś zastąpiony przez Akiego K. Co było powodem tej roszady? — Cóż, po tym jak zaczęliśmy koncertować na przełomie

2007/2008 roku mieliśmy już perkusistę w zespole. Miał grać na „Swallowed by the Void”, ale zdecydował się opuścić zespół tuż przed zarejestrowaniem tego albumu. Wydaje się więc, że w Lie in Ruins gram na bębnach przez cały czas, ale Aki przyłączył się do nas w 2010 roku i od tego czasu jest częścią naszego zespołu. Wreszcie możemy powiedzieć, że Lie in Ruins jest stabilną i solidną kapelą! C Również „Towards…” jest litą całością muzyki i religijnych/duchowych przekonań, kroczących lewą ścieżką ręki. Takie połączenie to naprawdę potężne medium. — Na pewno jest, ale ja uważam, że jest to o wiele bardziej medytacyjny sposób podejścia do sprawy. Mimo że, w większości są to moje pomysły i przekonania, nie uznaję samego siebie za kaznodzieję. Jeżeli nasz przekaz pomoże komuś przejrzeć na oczy, to będzie wspaniale, jednak nie jestem tu po to, żeby kogoś nawracać. Ale tak jak powiedziałeś, relacje między muzyką, a tekstami tworzą mocniejszy pakiet, który wręcz musi być w tym wszystkim. Kiedy słucham muzyki, to ona jest na pierwszym miejscu, jednak naprawdę bezwartościowe liryki mogą zrujnować całość. Jeżeli nie jest to pełne zła, to nie jest to metal. C Jeżeli poruszyłeś namacalność zła w muzyce oraz jej religijny aspekt, to jaka by była idealna oprawa miejsca dla waszych koncertów? Słyszałem, że podczas trasy z Nifelheim i Master mieliście sauną na backstage’u w Jyväskylä? Ha, ha, ha… — Zazwyczaj lubimy grać w bardziej podziemnych miejscach, ze względu na ich atmosferę. Minusem tych miejsc jest jednak to, że nie mają dobrego zaplecza technicznego i dźwiękowców, co często prowadzi do gównianego brzmienia, itp. Sytuacja z klubami i barami koncertowymi jest dosyć niepokojąca, przynajmniej w Finlandii. Kilka fajnych miejsc zostało zamkniętych w kilku ostatnich latach, a pozostałe są albo zbyt duże albo za małe i gówniane. Na szczęście kilka wyjątków się ostało. Mimo że słowo „rytuał” było i jest ostatnio bardzo nadużywane w kontekście gigów, to w nim znajdę swoją szansę. Dla członka zespołu na pewno koncert jest czymś w rodzaju rytuału, a ja również uważam nasze występy za rytuały. Ale reklamowanie koncertów jako rytuały jest nieco śmieszne, bo przeciętny fan metalu uważa koncert za koncert. Jeżeli mogę pogdybać, to nasz idealny gig odbyłby się w niewielkim klubie z gęstą atmosferą i bardzo dobrym zapleczem technicznym. Naszym zadaniem pozostaje poprowadzić cię nad przepaść, do pustki. Za kulisami zawsze czekał na nas jakiś bonus, przynajmniej w przyzwoitych miejscach. W Finlandii sauna to tak duże pomieszczenie, że jeżeli któreś z miejsc ma ją na backstage’u, to zawsze jest to przyjemność. Na wspomnianej przez ciebie trasie wkurwialiśmy swoim zachowaniem na backstage’u pewnych członków Nifelheim, których nie ma już w tym zespole. Dobre czasy i dobre wspomnienia. Ha, ha, ha… C Jeżeli się nie mylę, to jeden z was kolekcjonuje czaszki, a drugi ludzkie kości. Podejrzewam, że w takim kraju, jak Finlandia nie należy to do legalnego hobby? Ha, ha, ha… — Posiadanie ludzkich szczątków w Finlandii jest legalne, ale muszą być one wykorzystywane do celów edukacyjnych. W przeciwnym razie jest to traktowane jako naruszenie świętości grobu. Szlachetne hobby. C dyskografia: ...Monuments – demo ‘05 ...Statues – demo ‘06 Demons, Rise! – mc ‘08 Architecture of the Dead – ep ‘08 [Temple of Darkness] An Allegiance in Death – split ‘09 [Imperium] Swallowed by the Void – cd ‘09 [Spinefarm] Towards Divine Death – cd ‘14 [Dark Descent]


swoją reputację, mówiąc, że cichcem słuchacie coś popowego lub spoza death/blackmetalowego stuffu. — V: Ja aż tak bardzo nie wybiegam poza metal, bo jedną z najlżejszych rzeczy, jakie słucham jest Danzig, tak jak wcześniej wspomniałem. Czasami sięgnę po heavy metal, ale spod znaku Mercyful Fate czy King Diamond, itp. Z dzisiejszych zespołów In Solitude jest świetny. Zasadniczo, wszystkie kapele, których słucham mają jakieś mroczne lub satanistyczne wpływy. Ostatnio moją uwagę przykuł fiński Beastmilk. C

Cześć! W języku hebrajskim Maveth oznacza śmierć. Ostatnio bardzo dużo zespołów deathi bl ack m e t a l ow ych o d s t aw i a n a b o k c z ys to satanistyczną tematykę i wizerunek na rzecz żydowskiego mistycyzmu, mrocznego, średniowiecznego okultyzmu, gnozy, kabały, itp. Ile w tym prawdziwej wiary, ale ile jałowego pozowania? — Ville Markkanen: Cześć. Trudno powiedzieć, przynajmniej w przypadku osób i zespołów, których osobiście nie znamy. Na szczęście nasi znajomi i ludzie, z którymi współpracujemy są naprawdę głęboko zakorzenieni w tym, co studiują, piszą i praktykują. Problematyka i istota śmierci to bardzo piękny temat, a ona sama powinna być poważana. Jest także dla nas wspaniałym źródłem sztuki. C

I wcale się nie dziwię. ChrsiButcher coś przycichłeś, to teraz pytanie tylko do ciebie. Przeniosłeś się do Finlandii z Kolorado, więc czy zauważyłeś jakieś różnice między sceną w usa, a w Skandynawii? Wiesz, jedność podziemia, lokalne koncerty, wzajemne wspieranie się zespołów, itd. — Ch: Cóż, czasami scena wydaje się być równie odmienna, jak języki. Taka kulturowa różnica. Przez większość czasu mieszkałem w Denver, gdzie mieliśmy niesamowicie wspierającą się scenę metalową. Ludzie zawsze przychodzili wesprzeć lokalne koncerty i nawet zobaczyć zespoły, które otwierały gig. Pamiętam, że przy większości koncertów pod sceną było tak samo mnóstwo ludzi na supportach, co podczas występu głównego zespołu. Może to największa różnica w stosunku do tego, co zauważyłem w Finlandii jako bardzo otwarta osoba. Tutaj będziesz grał dla 10-15 przyjaciół, którzy będą mieli jeszcze wielki problem, żeby przyjść na czas. Wszystko opiera się na garstce zagorzałych zwolenników, a nie masie tłumu. Trochę tego nie rozumiem. C

Brzmienie „Coils of the Black Earth” jest absolutnie przerażające, chore i ponure, co idealnie współgra z waszym miksem oldschoolowego death metalu z bluźnierczymi elementami black metalu. Co spowodowało, że postanowiliście skupić się na tworzeniu tak ponurej atmosfery dusznego lochu? — V: Uważaliśmy, że nasze utwory potrzebują być ubrane w tego rodzaju atmosferę, więc powiedzieliśmy o naszej wizji Tore z Necromorbus Studio, a on stworzył dla nas to brzmienie. Na naszym zbliżającym się splicie z Embrace of Thorns nasze brzmienie jest inne, a my teraz jesteśmy jeszcze bardziej zadowoleni. Tore ponownie wykonał niesamowitą robotę. Wszystko dzięki niemu! C Trzy nowe utwory powstałe z myślą o bezbożnej jedności z Embrace of Thorns są już na ukończeniu. Sesja nagraniowa przypadła na luty 2014, a split pojawi się w tym roku nakładem Dark Descent Records. Czy macie jeszcze jakieś asy w rękawie na 2014 rok? — V: Tak, w lutym zakończyliśmy nagrywanie tych trzech utworów z przeznaczeniem na split, który właśnie w tym momencie jest poddawany miksom i masteringowi w Necromorbus Studio w Szwecji. Myślę, że nowe kawałki wyszły świetnie i chciałbym jednocześnie zaznaczyć, że jest to nasz najlepszy materiał, jak do tej pory. Numery Embrace of Thorns również budzą respekt, więc bardzo nam miło dzielić split z tak zabójczym zespołem. Plany na 2014 rok pędzą cały czas do przodu ze względu na tworzenie materiału na kolejny pełen album oraz koncerty. Właśnie zaczęliśmy pisać nowe kawałki i ogrywać je na próbach, na których pojawia się coraz więcej nowych riffów i pomysłów. Z każdą sesją coraz bardziej ich przybywa. W tym momencie mamy już także zabukowane trzy koncerty i mamy nadzieję, że pojawi się ich jeszcze więcej. C Jak bardzo cały zespół przyczynia się do powstawania muzyki w Maveth? Czy sugerujecie sobie nawzajem pewne rozwiązania i kwestie, a może każdy sobie rzepkę skrobie? Pytam się, bo w przypadku „Coils…” ty, ChristButcher, napisałeś 95% materiału. Jak to możliwe, że amerykańska krew zdominowała fińską większość w zespole? Ha, ha, ha… To dlatego wasze bluźnierstwa nie brzmią, jak klasyczne korzenie fińskiego death metalu. — ChristButcher: Nadal większość muzyki jest mojego autorstwa, ale teraz Ville naprawdę przyspieszył

cały proces, pomagając przy niektórych utworach. Nie mamy żadnej „formuły”… po prostu spotykamy się na próbie i gramy. Czasami mam pomysł na to, żeby coś poprawić w bębnach Ville, by były „mądrzejsze”, ale on zazwyczaj siada za zestawem perkusyjnym i pokazuje mi jeszcze inne rozwiązania, które również są bardzo dobre. Nawet, jeśli napiszę jakieś riffy, to my wszyscy dajemy od siebie reakcję zwrotną do tego, co każdy zrobił. To nie jest monarchia! Ha, ha, ha… Tak po prostu się zdarza, że mamy mnóstwo pomysłów, którymi jesteśmy obciążeni, a trzeba je zamknąć w jednym, małym punkcie. Mikko (Karvinen, gitary – dop. M.) czasami rzuci po sali jakimiś chorymi harmoniami, a Jani (Nupponen, bas – dop. M.) wyjdzie przed szereg z mrocznie brzmiącymi, alternatywnymi nutami basu. Jesteśmy kolektywną jednostką! To dlatego nie dajemy indywidualnych imion i nazwisk w przypisach numerów, ponieważ jesteśmy Maveth! C W Finlandii, podobnie jak na całym świecie nastąpił prawdziwy wysyp kapel grających death metal starej szkoły. Co myślisz o tym przebudzeniu? W końcu parę lat temu był wielki boom na tradycyjny doom. — V: Myślę, że to wspaniałe, widząc jak powstają nowe zespoły, a niektóre stare robią to ponownie. Myślę, że to zawiesiło poprzeczkę bardzo wysoko, by jakościowo wyróżnić się od pozostałych kapel. Również bardzo miło jest patrzeć na to, jak młodzi ludzie tworzą zespoły, czerpiąc garściami z wpływów oldschoolowych ekip. C A jakie zespoły wpłynęły na muzyczny styl Maveth, jakich młodzieńczych wzorów słuchacie do tej pory? Podejrzewam też, że korzystacie również z tego, co w młodej trawie piszczy? — V: Kiedy byłem dzieciakiem i pierwszy raz na dobre wszedłem w metal, słuchałem starego Pradise Lost, Amorphis, Danzig, etc. Myślę, że moją pierwszą płytą był Danzig. I muszę dodać, że pierwsze cztery albumy Danzig są dla mnie bardzo ważne, nadal bardzo często do nich wracam. Zawsze bardzo mocno siedziałem w black metalu, więc wychowałem się również na blackmetalowych klasykach z lat 90-tych. Obecnie kupuję bardzo dużo płyt, szczególnie winylowych, a z dzisiejszych zespołów bardzo lubię Aosoth, Svartidaudi, Ascension, Lvcifyre, Grave Miasma, Dead Congregation… Myślę, że ta lista nie ma końca. Ha, ha, ha… — Ch: Ja z kolei dorastałem na takich kapelach, jak Incantation, Emperor, Morbid Angel, Vader, Gorguts czy Immolation. Myślę, że to, czego słuchałem nie było aż tak szokujące. To, co Graig Pillard stworzył na „Onward to Golgotha”, sprawiło, że zapragnąłem być wokalistą. Spędziłem niewyobrażalną ilość czasu, próbując naśladować barwę jego bolesnego growlu prosto z trzewi. Teraz słucham Nightbringer, Ritual Chamber, Corpsessed i prawie każdego nowego zespołu, o którym wspomniał Ville. Ha, ha, ha… C Czy jest coś spoza szeroko rozumianego gatunku metalowego, co czyni was szczęśliwymi? Wiesz, u mnie właśnie leci Demilich „Nesphite”, jak przystało na dobrego, prawdziwego metalowca, ale jak zaleję pałę, to zaczynam podrygiwać przy omd, Quenn, Franku Sinatrze, itd. Ha, ha, ha… Proszę, zrujnujcie

Może za mało alkoholu? Matti Mäkelä z Corpsessed mówił, że jeśli chcesz pogadać z Finem, postaw mu drinka... Prawdopodobnie będzie twoim najlepszym przyjacielem do końca życia. Cichym ekscentrykiem i dziwnym przyjacielem, ale nigdy nie mniej. Ha, ha, ha… Pokr ywa się z prawdą? Tak na marginesie to Finowie w kwestii picia alkoholu mają wiele wspól-nego z Polakami. Ha, ha, ha… — V: Muszę bronić honoru Finów. Mogę zdecydowanie zgodzić się z tym, co powiedział mój przyjaciel Matti. Ha, ha, ha… Ale pamiętaj, że w momencie, gdy postawisz Finowi kolejkę to cisza zniknie na kilka godzin. Ha, ha, ha… C Zawsze postrzegałem Finów za naród gustujący w wódce, jednak Tommi Grönqvist z Desecresy uwielbia pić piwa typu lager i kilka czeskich jego odmian. W takim razie, jaki jest twój ulubiony alkohol? — V: Moimi ulubionymi są piwo, whisky i wódka. Przez to, że się o to pytasz w środku tygodnia poczułem się spragniony. Ha, ha, ha… C Ale to chyba nie problem, bo z tego, co słyszałem to Finowie rozpisują grafik w kalendarzu podług spodziewanego kaca w dniu następnym? Ha, ha, ha… — V: Profesjonaliści nigdy nie mają kaca. Tylko cioty i mięczaki bukują wolne dni w kalendarzach, ale nie moi przyjaciele. Ha, ha, ha… C Kończąc, mam nadzieję, że za kilka lat nie skończycie, jak chłopaki z Depravity, drastycznie zmieniając styl muzyczny. Ha, ha, ha… To dość dziwne, biorąc pod uwagę, w jakich zespołach grywają obecnie (Sonata Arctica i Korpiklaani – dop. M.). — V: Mogę ci przysiąc, że w naszym przypadku to się nigdy nie stanie. — Ch: Ta muzyka płynie w naszych żyłach. C dyskografia: Of Serpent and Shadow – ep ‘10 [Aural Offerings] Impious Servant – demo ‘10 Breath of an Abomination – cd ‘11 [Nuclear Winter] Coils of the Black Earth – cd ‘12 [Dark Descent]

79

www.maveth.com C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

M

imo że debiutancki album Maveth „Coils of the Black Earth” wyszedł w 2012 roku, to nie było mowy, żeby miało zabraknąć zamerykanizowanych Finów w raporcie z Dark Descent Records. Ta płyta wciąż niemiłosiernie niszczy zwoje mózgowe swoim skomasowanym death metalem z blackmetalowymi naleciałościami, tłamsząc człowieka na wszystkie strony. Za rzeczników prasowych robili Ville Markkanen, (perkusista), co to nigdy nie miewa kaca, i ChristButcher (wokal & gitary), Amerykanin, który totalnie zdominował fińską większość w zespole.


www.myspace.com/nattfog C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

Debiutancki album Nattfog jest idealnym przykładem na to, jak, wykorzystując najprostsze i sprawdzone środki, nagrać bardzo dobry materiał w kategoriach nordyckiego black metalu z naturalnym oddaniem blackmetalowej atmosfery sprzed 20 lat. Dlatego też nie miałem najmniejszych oporów, by skontaktować się z Adelwolfem, który obecnie w pojedynkę dzierży sztandar Nattfog.

Cześć Adelwolf! Jak dla mnie na „Mustan Auringon Riitti” w niesamowicie autentyczny i przekonywujący s p o s ób u d a ło wa m s i ę u c hw yc i ć b r z m i e n i e pierwszych płyt Burzum i ten ogólny klimat black metalu z pierwszej połowy lat 90-tych, z prawdziwą szczerością. — Pozdrawiam! O, tak! Zawsze uwielbiałem black metal z mocnym podejściem do jego atmosferycznej strony, gdzie możesz być okrążony przez własne, głębokie przemyślenia i wciąż słyszeć dźwięki blackmetalowego zniszczenia. Szczerze mówiąc, to w pierwotnym założeniu „Mustan…” miał wyjść jako minicd, ale materiał zaczął się rozwijać, rosnąć i już wyglądało na to, że zaczyna się formować w pełnowymiarowy album z dodatkową ekstraatmosferą, która idealnie pasuje do całości. Poszukiwanie odpowiedniego brzmienia dla albumu to zawsze wielkie wyzwanie. To było oczywiste, że ten rodzaj utworów, które mieliśmy przygotowane na „mar” musieliśmy wtłoczyć w pewne ramy brzmieniowe, które też już były po części gotowe. Próbowaliśmy, żeby jak najbliżej wszystko dopasowało się do siebie i osiągnęło niezbędny efekt zwrotny atmosfery z całością materiału. C Hołdujecie klasycznej szkole starego, prostego black metalu nasyconego niesamowitym pokładem emocji. Jednak sam gatunek kompletnie ewoluował, często drastycznie odbiegając od pierwotnych założeń gatunku. — To prawda, że black metal na przestrzeni lat przyjął wiele form i kierunków, ale mi to zupełnie nie przeszkadza, ponieważ ja, po pierwsze, za bardzo nie śledzę, co się dzieje na scenie, a po drugie słucham zaledwie kilku starych zespołów już od wielu lat. W dzisiejszych czasach to jest naprawdę rzadkie, by usłyszeć jakiś naprawdę dobry zespół, który wcześniej nie słyszałem, a mój gust jest naprawdę wybredny, więc nie mogę za wiele więcej powiedzieć o nowych kierunkach w black metalu. C Hammer of Hate twierdzi, że wasz styl można spokojnie przyrównać do dokonań Satanic Warmaster, Sargeist, Horna, Goatmoon unurzanych w sosie surowej melodyki podziemnego black metalu. Jednak nie ma co uciekać od nawiązań do Burzum, jak w instrumentalnym „Kosmisen usvan ympäröimänä”, będącym totalnym ukłonem dla „Det som engang var” / „Hvis lyset tar oss”, a przede wszystkim „Filosofem”. Jednak „Kaksitoista askelta luvattuun valtakuntaan” łączy w sobie również elementy Summoning z etapu „Minas Morgul”. — Myślę, że na „mar” jest trochę Burzum, jak również typowo fińskiego stylu, ale jeżeli usunąłbyś z płyty wspomniane przez ciebie utwory, bardziej ambientowe, to uważam, że nie za wiele zostanie wpływów Burzum na tym materiale. Zresztą te wszystkie opinie na temat tego, jakie zespoły słychać w naszej muzyce zawsze były mi obojętne. Tak jak już przed chwilą wspomniałem, w naszej muzyce słychać dosyć moce brzmienie fińskiego stylu z kilkoma różnymi elementami wtopionymi w nie. Oczywiście zawsze musisz się zmierzyć z tymi wszystkimi opiniami, które stają przed tobą po wydaniu płyty i pojawieniu się recenzji, ale kiedy dosłownie „robisz” ten materiał, komponujesz, piszesz i nagrywasz utwory tak długo, że czujesz się z tym dobrze, to nie mogę się przejmować tym, czy brzmi to, jak Burzum, a nawet Abba. C Ale chyba to, co ostatnio tworzy Varg Vikernes nie jest tobie obojętne? — „Belus” i „Fallen” mam na winylu. Moje pierwsze wrażenie odnośnie „Belus” było bardzo pozytywne

80 C 7g C nr 36 C 01/2014

i wydawało się, że stara atmosfera nadal jest tam obecna, ale po wielokrotnych przesłuchaniach to uczucie zaczęło zanikać szybciej niż powinno, a płyta jako całość zaczęła się objawiać jako całkiem pusta, jedna po wszystkich. „Fallen” to była część druga „Belus”, więc ten sam efekt pojawił się ponownie. Po tych albumach słyszałem zaledwie kilka nowych utworów, ale niestety nawet one nie miały tej starej magii, bym miał się nimi ekscytować. Te płyty są całkiem przyjemne, ale, jak na mój gust, bardzo puste. C Te k s t y n a „ M u s t a n …” s ą s i l n i e z w i ą z a n e z okultystycznymi motywami, pogaństwem oraz skandynawską mitologią w kontekście narodowej dumy. A co z „Kalewalą”, epopeją narodową, która odegrała znaczącą rolę w rozwoju fińskiej tożsamości narodowej, intensyfikacji walki o fiński język i rosnącego poczucia narodowości, które ostatecznie doprowadziły do niepodległości Finlandii w 1917 roku, odłączając się od Rosji. — „Kalewala” jest częścią fińskiej kultury, która łączy

w sobie starożytne wierzenia i opowieści o Finach. Ale chciałbym powiedzieć, że tożsamość rzeczywiście jest słowem, które określa, jak „Kalewala” może nadal wpływać na naszych rodaków, nawet w dzisiejszych czasach. To ważne, aby mieć jakieś łączące elementy i aspekty pomiędzy własnymi ludźmi. Korzenie, tradycje, duchowość, bliskość z naturą, rzeczy, które ostatecznie sprawiły, że jesteśmy Finami, czy jesteśmy tego świadomi czy też nie. Pewnie, że te historie były i wciąż są wielokrotnie wykorzystywane przez wiele zespołów. W każdym bądź razie nigdy nie czułem, bym miał zaszczepić tę tematykę w Nattfog. C Bardzo wiele gitarowych struktur osadziliście na melancholijnych folkowych rytmach. Jaki jest stosunek Finów, społeczeństwa, rządu do folkowej muzyki, skandynawskiej mitologii i wierzeń przodków? Wiesz, w Polsce pamięć o słowiańskich przodkach traktowana jest marginalnie, zwłaszcza przez rząd. — Starożytne wierzenia i mitologie dziś są niczym więcej niż opowieściami przekazywanymi przez książki i muzykę. Mimo wszystko nawet folkowa muzyka jest tworzona przez małą grupę ludzi, nawet w Finlandii. C Tematyka poruszana przez Nattfog w przytłaczającej mierze dotyczy poczucia dumy z rodowodu i tożsamości, co na pewno zrówna was z ns black metalem. Czy ze względu na poruszaną tematykę w tekstach Nattfog i wasze przekonania mieliście jakieś kłopoty z koncertami, prawem, itp.? — Cóż, Nattfog nigdy nie poruszał tematyki ns, to zawsze był obcy aspekt dla nas, a jeśli takie rzeczy się zdarzają, to w pewnym sensie same wyskakują. Niektórzy mogą rozumieć, że duma z własnych korzeni równa się z tym, że jesteś narodowym socjalistą…

Wiesz, czarni Amerykanie deklarują dumę ze swoich afrykańskich korzeni w każdej swojej pieprzonej, gównianej piosence, które poza tym są wiecznie grane stacjach radiowych na całym świecie i jakoś nikt nie nazywa ich nazistami. Czy to oznacza, że biali ludzie nie mają takich samych praw, jak czarni? Jestem już po prostu zmęczony całym tym stekiem bzdur. Niemniej jednak, tym czym Nattfog naprawdę jest, to oknem dla mojej rozwijającej się ścieżki duchowej podróży, a każdy nasz materiał reprezentuje odmienne etapy i epoki tych stanów. Na „mar”, na przykład, byłem w czasie eksplorowania tych tematów w moim umyśle, które znalazły ujście na tym albumie i naturalnie przeobraziły się w problematyczną i liryczną stronę tej płyty. Nattfog jest po prostu następstwem moich wizji, doświadczeń i uczuć. Na pewno Nattfog nie jest politycznym zespołem, w żaden sposób, ponieważ black metal jest czymś bardziej głębszym i duchowym dla tego rodzaju tematyki, a przynajmniej dla tego, czym jest Nattfog. To jest duchowa sprawa, a nie fizyczna. Eksplorowaniem najmroczniejszych otchłani ludzkiego

umysłu, poszukiwaniem mentalnej samotności. To są główne uczucia i myśli, które są głównym celem podczas komponowania utworów. C Rzeczywiście dożyliśmy tak głupich czasów, że każdy jawny przejaw nacjonalizmu, patriotyzmu i narodowej dumy jest wrzucany do jednego wora z faszyzmem, nazizmem i prawicowym nacjonalizmem? — Ty to powiedziałeś, a są to zaledwie strzępki tego, jak chory jest świat, w którym obecnie żyjemy, dzień po dniu. Coraz bardziej czuję mniejszy związek z epoką, w której przyszło mi żyć. Poszukiwania, duchowa samotność oraz indywidualny światopogląd stały się rzeczami, które mnie wzbogacają i do których dążę. C Czyli masz dosyć życia w konsumpcyjnym społeczeństwie, dla którego liczy się tu i teraz, materializm zamiast duchowego rozwoju? — Kiedy, na przykład, myślę o krwawej historii Finlandii, to absurdalne, jakie są wartości dla dzisiejszej młodzieży. Ale to nie jest wina młodzieży, lecz edukacji, bo sam rząd nie szanuje historii oraz dokonań naszych przodków, więc dlaczego młodzi ludzie mieliby się tym przejmować. Ponownie, mała, marginalna grupa ludzi stara się i ma ducha bronić tego, co zostało prawie utracone, i to właśnie ci ludzie poszukują odpowiedzi w duchowej stronie życia. Dzisiaj ludzie są jak roboty, nie myślą sami, nie czują głodu duchowego rozwoju, wszystko jest zaplanowane i zaprogramowane przez rząd. C No to widzę, że polityczna poprawność, homogenizacja społeczeństwa i beczenie jednym głosem dotarły na dobre również do Finlandii? — Osobiście, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby jakiś meteor rozbił się o Ziemię i zmiótł nas wszystkich. To jedno z moich największych pragnień przez długi


okres czasu. Ale tak już na poważnie, tylko pewnego rodzaju kryzys lub konflikt wojenny na szeroką skalę mogłyby zrekonstruować postawę ludzi, by respektowali wartości, które obecnie są już zapomniane. Na szczęście jest obecnie wiele znaków na ziemi i niebie, które wskazują, że Unia Europejska upadnie w niedługiej przyszłości, i to byłby triumf sprawiedliwości. C Widzisz, najgorsze jest to, że globalizacja dotyka również takie miejsca, jak Kotka / Kymenlaakso, małego miasta na południowym wybrzeżu Finlandii wciąż nękanym przez lodowate morskie wiatry. Jak ci się żyje i, co porabiasz w tak małym mieście, jak Kotka? — Uważam, że Kotka to bardzo dobre miejsce do życia, przynajmniej na razie, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, ale jak na mój gust jest to wystarczająco małe miasto. Zbyt zatłoczone miejsca nie są po prostu dla mnie. Mam pracę i mam za co opłacić wszystkie rachunki i raz na jakiś czas kupić sobie trochę muzycznego sprzętu, więc nie mam za wiele powodów do narzekania, przecież mogłoby być o wiele gorzej. Osobiście, tak długo, jak tylko będę mógł tworzyć muzykę według własnych zasad, wszystko nie będzie dla mnie takie złe. C A teraz coś z innej beczki. Spożycie alkoholu w Finlandii na jednego mieszkańca jest nawet większe niż ma to miejsce w Polsce, nie licząc przy

tym importu z Estonii. Tak samo, jak współczynnik niebezpiecznego picia (onz). W alkoholowym r a n k i n g u Fi n l a n d i a je s t n a 4 - t y m m i e j s c u . Czy w takim razie fiński rząd, tak jak na przykład norweski, ogranicza dostęp do alkoholu? Co z destylacją nielegalnego alkoholu i pędzeniem bimbru? — O tak, jeśli jakaś magiczna siła sprawiłaby, że cały alkohol zniknąłby z całej Finlandii w ciągu jednej nocy, myślę, że rozpętałoby się prawdziwe piekło, a ludzie przełamali by wszystkie granice, co doprowadziłoby do trzeciej wojny światowej! Mamy tutaj pewne ograniczenia, na przykład w sklepie spożywczym nie dostaniesz żadnego piwa silniejszego niż 4,7% objętości alkoholu, a sprzedaż rozpoczyna się o godzinie 7-mej rano, kończąc o 19-tej. Za to sklepy monopolowe są czynne o wiele krócej. Oczywiście ceny alkoholu są niedorzeczne, szczególnie w barach. Destylacja na własną rękę to stary zwyczaj, który obecnie jest całkiem martwy, ale niektórzy ciągną gorzałę od Rosjan. Wystarczy mieć pozwolenie na przekroczenie granicy, jednak i w tym przypadku także są pewne ograniczenia, co do ilości przenoszonego alkoholu za jednym razem. C Debiut został wydany w 2012 roku, a nagrany trzy lata przed tym faktem, więc, jak się sprawa ma z następcą „Mustan…”? — Cóż, nowy album w pewnym sensie jest już w trakcie tworzenia od chwili wydania „mar”. Na razie jest

za wcześnie, by coś więcej mówić na ten temat, ale brzmienie, jak i sam materiał na pewno jest krokiem do przodu, więc całkiem sporo zmieni się w stosunku do debiutu. Po wydaniu debiutu również bardzo dużo się wydarzyło. Destruction, gitarzysta Nattfog, wybrał w zeszłym roku inną drogę, więc od tamtego czasu nie jest już aktywnym członkiem, dlatego też po jego odejściu cały zespół przeżywał kryzys, ale to był jego osobisty wybór, co oczywiście szanuję. Biorąc jednak pod uwagę, że cały czas wspólnie tworzyliśmy muzykę, był to dla mnie rok intensywnej nauki. Praca, komponowanie i nagrywanie w pojedynkę nie było łatwą sprawą, ale teraz mam już pewne sposoby, które pasują dla mnie całkiem dobrze. Metody są bardzo powolne, jednak plany nagrania następnego albumu zaczną się już w tym roku, więc myślę, że gdzieś w 2015 roku może realistycznie pojawić się następca „Mustan…”. Jeśli nie, to nastąpi to nieco później. C

dyskografia: Demo 2008 – demo ‘08 split z Nekrokrist SS – cd ‘11 [Primitive Reaction] Mustan Auringon Riitti – cd ‘12 [Hammer of Hate]

81


Cześć Rob. Na „Sleepers in the Rift” odtwarzaliście atmosferę pionierów death metalu, ale „Sweven” niesie ze sobą bardzo wiele zmian. Muszę zgodzić się z Danielem Ekerothem, że z nowym albumem przedefiniowujecie oldschoolowy death metal, wprowadzając go w nową erę. — Witaj! Mówienie w takich kategoriach, jak przedefiniowanie death metalu starej szkoły wydaje się dość odważnym stwierdzeniem. Doceniamy wszystkie miłe słowa, ale takiego typu opinii nie mamy zamiaru wspierać z kamienną twarzą. To my określiliśmy samych siebie, co do nowego etapu. C Fajnie, że nie spoczęliście na laurach i dokonaliście solidnej rekonstrukcji waszej muzyki. Zamiast bezpiecznie trzymać się deathmetalowych wzorów postanowiliście włączyć sporo elementów progresywnego rocka, jak w „Towards a Dark Sky”, „It Stretches in the Hollow” i „Terminus”, nasyconych narkotyczną psychodelią. — Je ż el i je s t c o ś , c z e go s i ę b o j ę n aj b a rd z ie j w życiu, to stagnacja oraz stawanie się nieświeżym i przewidywalnym. „Sleepers…” pod wieloma względami jest wspaniałą płytą. To album, który żyje i oddycha dzięki ogromnej ilości wpływów. „Sweven” to inna para kaloszy. Wpływy posadziliśmy na tylnym siedzeniu na rzecz własnych pomysłów. Większość „Sweven” została napisana bez jakiejkolwiek innej muzyki w naszych głowach, i to sprawia, że nasz drugi album jest całkiem odmienny. To nie było tak, że nagle znaleźliśmy kupę płyt z progresywnym rockiem i spróbowaliśmy połączyć je z dotychczasową formą Morbus Chron. C Musiałeś dojrzeć do tego, by odkryć moc i magię psychodelicznego rocka lat 60-tych i progresji lat 70-tych? Niby wpływy brudnych wzorców starego death metalu posadziliście na tylnym siedzeniu, jednak obok kierowcy siedzi zupełnie nowy pasażer. — W retro muzyce rockowej siedzę od 17. roku życia. W starym psychodelicznym rocku gnieździ się wiele zła. Dla przykładu weźmy „White Rabbit” Jefferson Airplane, te progresywne półtony były dla mnie bardzo znajomym brzmieniem i prostym, aby czerpać z niego radość. Dziś jestem po prostu wielkim fanem rocka z lat 60-tych i 70-tych, na równi z death metalem.

82 C 7g C nr 36 C 01/2014

Na debiutanckiej płycie szwedzcy smarkacze z MORBUS CHRON kłaniali się w pas Autopsy. Przy okazji drugiego albumu ich oldschoolowy death metal mocno nasączyli LSD i odpłynęli w stronę zadymionego progresywnego rocka z gęstą psychodelią. Nas to nie dziwi, skoro w powstaniu zespołu brały udział klopsiki, ziemniaczki, polski doktor Antoni Leśniowski i Boże Narodzenie. Z tego wszystkiego tłumaczył się Robert Andersson – (wokalista & gitarzysta) w jednej osobie. Ale nie próbowałem na siłę wprowadzić jak najwięcej psychodelii do naszej muzyki. Myślę, że to wyszło naturalnie. C Niektórzy pewnie oskarżą was o gonienie za modą. W końcu nastały dobre czasy na kolejną młodość psychodelicznego prog-rocka. — Jakoś nie zauważyłem wielkiego wzrostu ilości nowych kapel, grających psychodelicznego rocka. Tylko wysypu zespołów z kręgu okultystycznego rocka nie da się nie zauważyć. Tak czy inaczej, całkowicie popieram ludzi ponownie wskrzeszających te style. Poczekaj z rok albo dwa lata, a połowa tych zespołów prawdopodobnie będzie gonić już za czymś innym, czymś, co będzie na topie. C Przy okazji „Sleepers…” wspominaliście, że chcieliście brzmieć i wyglądać, jak w latach 80-tych, ponieważ spóźniliście się na nie, rodząc się zbyt późno. Tym razem do Morbus Chron weszło dużo o wiele starszego, rockowego brzmienia, więc, gdzie wasze dzwony i kolorowe koszule? Niczym deathmetalowe dzieci kwiaty zła. Ha, ha, ha… — A n a n a s t ę p nym a lb u m ie c o f n ie my s i ę d o lat 50-tych, a nawet 40-tych. Ha, ha, ha… Wiesz, death metal lat 80-tych zawsze będzie odgrywał ogromną rolę w naszym brzmieniu, ale nie widzę go już jako jedyny sposób naszej ekspresji muzycznej. Oczywiście, „Sleepers…” był hołdem najlepszej metalowej sceny, jaką kiedykolwiek świat widział. Nienawidzimy nowoczesnego metalu, więc chcemy dać ludziom odpowiednią dawkę surowości, którą sami kochamy. Nie powiedziałbym, że metalowa scena się poprawiła od tamtego czasu, ale naszym celem nie jest wylewanie pomyj na nowe kapel czy też przeżywanie na nowo

przeszłości. Wszystko, o co dbamy, to skupienie się na sobie i utrzymywanie niegasnącego natchnienia. C „Sweven” brzmi trochę jak konglomerat sprzeczności, które doskonale się uzupełniają, tworząc bardzo złożony i wieloaspektowy album z wszechobecnym wrażeniem deathmetalowej psychodelii i obłędnie okiełznanym chaosem. — Również jestem zadowolony ze sposobu, w jaki zrównoważyliśmy brzydotę i piękno, szybkie i wolne partie, lekkie patenty z tymi ciężkimi. To zróżnicowany album. Niestety, nie miałem możliwości posłuchania albumu tak typowo dziewiczo, bez wcześniejszej styczności z nim, ale podejrzewam, że byłoby to ekscytujące. Zawsze chcę zmienić coś w muzyce. To zmusza słuchacza, by siedział jak na szpilkach, zawsze gotowy na następny ruch. To jest coś, co mnie cieszy i przynosi satysfakcję podczas słuchania „Sweven”. C Udostępniliście też dużo miejsca na niesamowite p a r t i e a k u s t y c z n e . Wy s t a r c z y w s p o m n i e ć o „The Perennial Link” z gitarami utrzymanymi w hiszpańskim tonie flamenco. — Wszystko chodzi o kontrast i element zaskoczenia. Lubię dać muzyce sporo miejsca na oddech. Dynamiczna muzyka równa się z dobrą muzyką. „The Perennial Link” jest jednym z najcięższych utworów, aż do połowy, gdy załamuje się w spokojną, akustyczną część. Chciałem zakończyć go w całkiem innym tonie niż się rozpoczął. C Czy na „Sweven” są elementy, będące wynikiem zbiegu okoliczności i kompletnie szaleńczej improwizacji? — To bardzo przemyślany album. Prawie wszystko skomponowałem w domu. Riff po riffie, by później


Wasza ewolucja jest jeszcze bardziej oczywista, kiedy przyjrzeć się tekstom i oprawie graficznej. Wszystko skonstruowane jest jako jedna całość, gdzie wszystkie utwory są ze sobą połączone w ogólnej koncepcji desperacji i rozpaczy. Fajnie, że wszystko jest nierozerwalną całością, a każdy numer swobodnie przepływa w następny. — Wiedzieliśmy, że tym razem chcieliśmy zrobić coś bardziej ambitnego. Muzyka, teksty i oprawa graficzna splatają się ze sobą, dlatego też Raul Gonzalez nie tylko namalował obraz na okładkę, ale również do każdego z dziesięciu utworów. Osobiście lubię, gdy zespół wkłada nieco wysiłku w wydanie płyty, w wizję, jak ona ma wyglądać i być opakowana. W obecnych czasach również to, w jaki sposób jest wydany i opakowany album powoduje, że wciąż kupuję oryginalne płyty. C Ale nie tylko to wyróżnia „Sweven”. Wystarczy wspomnieć o naturalnym, organicznym brzmieniu, rzekłbym nawet, że analogowym. — Nam wystarczy jedynie ciepłe i proste brzmienie, które uzupełnia muzykę. Nie chcieliśmy, by wszystko było dopracowane i nowoczesne, ponieważ uważam, że to dużo ujmuje ze szczerości i burzy uczucie tego, jak zespół rzeczywiście prezentuje się na żywo. Cieszy mnie to, że to wyłapałeś. Widzę, że idea brzmieniowa prześwituje przez całość. C Czy „Sweven” będzie promowany jakimś video clipem? Najlepiej byłoby, gdyby pozostał utrzymany w drwiącym tonie „The Hallucinating Dead”, szkolnego projektu waszego przyjaciela Daga. Ha, ha, ha… — W tej chwili nie mamy żadnych planów, co do nowego teledysku. Podczas kręcenia video do „The Hallucinating…” po prostu się świetnie bawiliśmy. Przyjaciel Daga (Landin, bas – dop. M.) miał w szkole do zrobienia filmowy projekt na zaliczenie, więc spytał się nas, czy mógłby strzelić nam parę ujęć. Ten obraz powinien być postrzegany przez pryzmat tego, co wygrywa mtv Video Music Awards, a nie poważną interpretację tego, jacy jesteśmy naprawdę, i co robimy. C Je s t e ś uwa ż a ny z a m ó z g Mo rb u s C h ro n . Czy komponowanie jest dla ciebie wyzwaniem? Jak zachowujesz kreatywność i świeżość inspiracji? — Skłamałbym, gdybym nie powiedział, że to zawsze jest wielkie wyzwanie. Zawsze mocno trzymam się tego, żeby pisać to, co chcę, nie odrzucając niczego z jakiegoś głupiego powodu. Ilość riffów, które były odrzucane, ponieważ nie były wystarczająco złe, gwałtownie się zmniejszyła. Uświadamiając sobie własne błędy, mój sposób komponowania utworów przeszedł bardzo długą drogę. Jeżeli na swoją kreatywność nakładasz jakieś ograniczenia, to prędzej czy później zabijesz ją całkowicie. C „Sleepers…” nagraliście w zaledwie kilka dni. W Szwecji było wówczas cholernie zimno i śnieżnie, a ciebie kompletnie rozłożyła choroba. Walczyliście więc z czasem, co było stresujące. Mam nadzieję, że „Sweven” zarejestrowaliście w bardziej komfortowych warunkach? — Jak przypomnę sobie sesję „Sleepers”, to do tej pory mnie dreszcze przechodzą. Zajmowało nam to po 8-10 godzin dziennie. Mimo wszystko udało nam się nagrać całość w wyznaczonym czasie. Wiesz, zawsze jest stres, gdy zostały wyłożone pieniądze, a terminy cię gonią. Na szczęście tym razem było o wiele bardziej komfortowo. C Już przy okazji „A Saunter Through the Shroud” zrezygnowaliście z usług Nickego Anderssona na rzecz Freda Estby’ego. Jak się pracowało z kolejną ikoną szwedzkiego death metalu? — Prawie tak samo. Obaj są bardzo podobni podczas pracy z nimi. Trzymają się brzmienia, które bardzo dobrze znają i potrafią je świetnie uchwycić. To wszystko było bardzo łatwe i bezbolesne. Prawie we wszystkim się zgadzaliśmy, będąc cały czas na tej samej drodze odnośnie brzmienia i drogi, by je osiągnąć. Nigdy nie

pytaj się ich, czy mogliby ci podrasować perkusję albo podciągnąć coś na cyfrowych zabawkach, od razu wypierdolą cię ze studia. C Nicke Andersson to chodząca legenda death metalu i prawdopodobnie wasz mentor i guru. W dodatku brat waszego gitarzysty Edwina. Podobnież, jak sprzedawał wam ciekawostki z czasów Entombed, to szczękami zamiataliście podłogi? — Ciekawymi opowieściami sypał, jak z rękawa, ale w tym momencie nie jestem w stanie przypomnieć sobie którejkolwiek z nich. Wiesz, kiedy jest się wielkim fanem czyjejś twórczości istnieje inny rodzaj szacunku i stosunku do tej osoby, unoszący się w powietrzu. Całkiem luźno się nam pracowało, nawet zbytnio się nie wtrącał w to, co robiliśmy. Chyba że coś naprawdę schrzaniliśmy albo zmontowaliśmy coś bardzo dobrego. Naprawdę, nie przypomnę sobie, co za kwiatki z przeszłości nam posprzedawał, ale kiedy Nicke mówi, to rzeczywiście zamieniasz się w słuch. C Nie czuliście się dziwacznie, pracując z osobą, która gdy nagrywała epokowe materiały z Entombed czy Nihilist was jeszcze na świecie nie było? — Nie, dla nas to nie było w ogóle dziwne. Myślę, że dziwacznie to musiał się czuć Nicke, nagrywając deathmetalowe demo w 2009 roku. C Dlaczego zrezygnowaliście ze starego logo, autorstwa Nickego? — Czuliśmy, że potrzebuje uaktualnienia. Towarzyszyło nam od samego początku, jednak później poczuliśmy się nim zmęczeni. Kiedy Robin Gnista zakończył prace nad oprawą graficzną „Sweven”, zapytaliśmy się go, czy nie mógłby opracować nowego logo. Naprawdę spodobało się nam to, co wymyślił. Zbytnio nie różni się od starego logo, a jednak zostało widocznie odświeżone. C Dlaczego w logo nie ma ziemniaczków i klopsików, w końcu na nazwę zespołu wpadliście dzięki mamie Edvina podczas wspólnego obiadu. Ha, ha, ha… — Ha, ha, ha… Edde jadł zbyt szybko, a jego mama opierdzieliła go, że przez to może dostać morbus Crohn, zapalnej choroby jelita. Ku naszej uciesze dowiedzieliśmy, że chorującym na morbus Crohn może lecieć krew z dupy i to była główna przyczyna, dlaczego tak nazwaliśmy nasz zespół. Ha, ha, ha… Zapomnieliśmy jedynie sprawdzić pisownię. C A wiesz, że ta choroba opisana została po raz pierwszy przez polskiego lekarza Antoniego Leśniowskiego w 1904 roku. Stąd jej zamienna nazwa morbus Leśniowski-Crohn. Spokojnie możecie się nazywać Morbus Leśniowski-Chron. Ha, ha, ha… — Tego to nie wiedziałem. W tym momencie Leśniowski odebrał nam całą sławę. Kiedy będziemy grać w Polsce, na pewno przybędziemy pod szyldem Morbus Leśniowski-Chron. Pięknie. C Gdy powstawał Morbus Chron, trzech z was miało po 15 lat. Nawet teraz, jak na oldschoolowy death metal, jesteście gówniarzami. Jak to się stało, że z tak dużej ilości zespołów i gatunków wasze umysły zainfekował akurat death metal starej szkoły? — Ja i Edde w tym roku skończymy 22 lata. Siedzimy w tym już 7 lat. Pamiętam, jak Edde przyniósł na jedną z naszych pierwszych prób mnóstwo płyt. W tamtym czasie słuchałem Metalliki i Slayera, a on przywlókł ze sobą hurtową ilość deathmetalowych płyt, samych składanek. Pierwszy utwór to był chyba Pungent Stench, a po nim Repulsion. To było coś wspaniałego. Jednak, kiedy poleciała kompilacja Autopsy „Ridden with Disease” wiedzieliśmy, że to pojawiło się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Byliśmy pewni tego, co chcieliśmy osiągnąć z własnym zespołem. Wiesz, w nowoczesnym metalu jakoś nie było zbyt dużo metalu, a w starej szkole death metalu czuliśmy się jak w domu. To naprawdę przyszło nam z niebywałą łatwością. C Słyszałem, że pierwszą gitarę otrzymałeś na Boże Narodzenie? Cóż za ironia losu. Ha, ha, ha… — W mojej rodzinie muzyka była zawsze obecna, ale tak do około 13. roku życia byłem wielkim maniakiem s p o r t u . Z w iek ie m był e m tym c o ra z b a rd z ie j zmęczonym, więc opuściłem swoją drużynę piłki nożnej i zacząłem bardzo dużo grać w gry komputerowe. Z jakiegoś powodu mój ojciec, gdy miałem 14 lat, dał mi gitarę pod choinkę. Nigdy nie prosiłem o taki prezent, czy coś w tym stylu. To było całkiem przypadkowe. W tamtym czasie Stefan, nasz pierwszy perkusista i Edwin szybko dowiedzieli się, że w szkole jest kolejny

koleś, który ma instrument. Zapytali się mnie, czy nie moglibyśmy razem pojammować, a reszta jest historią. C Dlaczego demo 2009 „Morbus Chron” było limitowane tylko do jednej kopii? Podobno, jakiś przerażający Niemiec maczał w tym palce? — Wydanie taśmy „Splendour of Disease” zajęło nam trochę czasu. Był taki jeden koleś, co to nie mógł się jej doczekać i bardzo uprzejmie spytał się nas, czy moglibyśmy mu przysłać jakiś inny materiał. Mieliśmy nagraną taśmę z naszymi kilkoma koncertowymi kawałkami i wersjami demo naszego właściwego pierwszego demo. W zasadzie są to te same numery, co na „Splendour…”, tylko że we wcześniejszych wersjach. No i tytuł tego demo był inny, bo „Bathe in Diarrhea”. C To nie jedyny wasz rarytas, bo macie prawie trzy materiały demo, które do tej pory nie zostały wydane. Jest jakakolwiek szansa, że ujrzą światło dzienne? — W początkowym okresie zespołu mieliśmy naprawdę dużo numerów. Zanim zarejestrowaliśmy „Splendour…” mieliśmy cztery różne sesje nagraniowe. Chcieliśmy nad wszystkim mieć swoją pieczę, więc pożyczyliśmy ze szkoły przenośne studio i nagraliśmy kilka taśm dla naszych znajomych ze szkoły. W sumie było tego z osiem utworów, a jednym z nich był „Putrid Smell of Hell”, który ponownie zarejestrowaliśmy, bardziej profesjonalnie, i znalazł się na kompilacji „Resurrected in Festering Slime”. W sumie z tych numerów spokojnie można było nagrać pełnowartościowy album. Większość z nich nie ujrzy światła dziennego, ale nigdy nic nie wiadomo. C Macie jeszcze jednego rodzynka, idealnie skrojonego na specjalną okazję – „Eaten by the Rats”, czyli utwór nagrany przez Stefana (były basista MB – dop. M.) i Edvina, jak się jeszcze nazywali Lifeless. — To naprawdę musiałaby być rzeczywiście specjalna okazja. A tak w ogóle, w „Ways of Torture” z naszego debiutu śpiewam w jednym z końcowych wersów: „Eaten by the Rats”. To wspaniały tytuł, więc nie chciałem, żeby przepadł bez wieści. C W 2010 roku Adam Lindmark zamienił bas na perkusję, bo wywaliliście z zespołu Stefana, poprzedniego bębniarza, za skupianie się na innych rzeczach. Jak to jest w Morbus Chron, luźna demokratyczna ręka czy rządy silnej, dyktatorskiej łapy? — To zabrzmiało, jakbyśmy byli totalnymi dupkami w stosunku do niego. Stefan nie był już tak bardzo zainteresowany i zmotywowany, jak nasza reszta. Nie poprawiał swoich umiejętności perkusyjnych i coraz trudniej było nauczyć się mu nowych utworów. Z takim słabym ogniwem było nieuniknione, że prędzej czy później się rozpadniemy. Na szczęście Stefan w tym temacie był naprawdę spokojny, pewnie dlatego, że zapewne sam widział, co się szykuje. Rozeszliśmy się w dobrych stosunkach. C Ja k wa s z e p r z ygo towa n i a p r z e d ko n c e r t a m i z Necrowretch? Wiesz, nie bez przyczyny się o to pytam, bo twoja trema przed występami na żywo była wręcz paraliżująca. Zresztą ty nie lubisz grać koncertów, bo są dla ciebie psychiczną torturą. Chyba, że coś się zmieniło? — Było naprawdę źle. Wiesz, nie mogłem znieść myśli o tym, że jestem na scenie. Dzisiaj, to już nie ten sam rodzaj strachu. Wiem, że potrzeba nam bardzo dobrze zagranych koncertów, ale to nie jest dla mnie coś, z czego czerpię radość. Są ludzie, którzy są wręcz urodzeni do grania koncertów i przebywania na scenie, to jest ich żywioł, ale ja nie jestem jednym z nich. Oczywiście, są momenty satysfakcji podczas koncertu, ale nie jest to dla mnie tak przyjemne, jak skomponowanie naprawdę dobrego utworu czy zakończenie sesji nagraniowej. Czasami dostajemy takie propozycje, że bardzo głupio byłoby je odrzucać, jak na przykład wspomniana trasa. To będzie dla nas coś naprawdę nowego, i jestem pewien, że zapowiada się świetna zabawa. C No to dla rozluźnienia, jak mawiacie w Szwecji: Dra ballen i gruset! Ha, ha, ha… — Ha, ha, ha! Dra ballen i gruset för fa-an! Dzięki za wywiad! C dyskografia: Splendour of Disease – demo ‘10 [Dybbuk] Creepy Creeping Creepes – ep ‘10 [Me Saco Un Ojo] Sleepers in the Rift – cd ‘11 [Pulverised] A Saunter Through the Shroud – ep ‘12 [Century Media] Sweven – cd ‘14 [Century Media]

83

www.fb.com/morbuschron C ¶ autor: Mariusz »ManieK« Wójkowski

złożyć to wszystko w jedną całość, więc podczas sesji nagraniowej nie było żadnego jammowania lub czegoś w podobny stylu. Jednak to, co ja wymyślę, a co stworzy Edde (Edvin Aftonfalk, gitary & wokal – dop. M.), nie jest tym, co większość ludzi nazwałoby muzycznie p o p r aw ny m . My ś l ę, ż e to je s t t y m m i e j s c e m i sposobem, gdzie nasze improwizacyjne szaleństwo znajduje ujście. C


EVIL MACHINE to debiutanci, ale chyba nie ma w naszym kraju fana metalu, dla którego twórcy „War in Heaven” byliby anonimowi. Jednak sam fakt, że kilku znanych muzyków postanowiło pograć sobie trochę old school metalu nie jest jeszcze niczym szczególnym. Jeśli za znanymi nazwiskami stoi muzyczna jakość (co wcale nie zdarza się często), wtedy dany zespół zasługuje na uwagę. Evil Machine to nie tylko znane persony, projekt ten to przede wszystkich duża porcja doskonale kopiącej muzy. Na moje pytania odpowiadali Semihazah (wokale) oraz Hal (gitary & wokal).

Patrząc na pozytywny odzew sceny na „War in Heaven”, wypada stwierdzić, że Evil Machine przebojem wdarł się w półświatek polskiego podziemia. Twór ten w twoim odczuciu można nazwać zespołem, li tylko jest to projekt, który aktywność swą zawdzięcza sprzyjającej ku temu chwili? — Semihazah: Szacunek. Przebojem – powiadasz? A mnie się wydaje, że kolesie, którzy są odpowiedzialni za listę Billboardu, wcale o nas nie słyszeli. Ha, ha, ha… Faktem jest jednak, że te recenzje „War…”, które do mnie dotarły, są w zdecydowanej większości co najmniej dobre. Niezależnie jednak od odzewu sceny, status Evil Machine pozostaje niezmieniony – jest to projekt muzyczno-kumpelsko-alkoholowy, stworzony dla naszej przyjemności, a nie w celu podbijania scen jakichkolwiek. C Jak właściwie doszło do nawiązania współpracy pod szyldem Evil Machine? Skład, w jakim nagraliście płytę domyślam się jest nieprzypadkowy, nie było innych chętnych do tego, by współtworzyć „War…”? — Hal: Swego czasu z Semihazahem pracowaliśmy w jednej firmie, a po pracy lubiliśmy pójść do naszego ulubionego pubu, aby coś wypić i o czymś porozmawiać, ale tematyka naszych rozmów była zawsze zdominowana przez sprawy muzyczne i okołomuzyczne. Semihazah nie zajmował się muzyką, tzn. graniem na jakimś instrumencie, ja w tym czasie grałem na basie i wokalowałem w Abused Majesty i Via Mistica. Podczas któregoś z tych naszych „posiedzeń po pracy” Semi powiedział, że chciałby zrobić oldschoolowo brzmiący materiał, a ja odpowiedziałem, że mogę taki materiał skomponować i nagrać na gitarze. Później temat był wałkowany przez kilka kolejnych lat podczas jeszcze wieeelu posiedzeń w naszym ulubionym pubie. Ha, ha, ha… Ale sprawa się nie poruszyła do przodu nawet o milimetr. Aż w końcu, któregoś razu wylądował z nami przez przypadek Cyjan, który stwierdził: „To

84 C 7g C nr 36 C 01/2014

ja wam dogram gary”. I w tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że w zasadzie mamy pełen skład kapeli – ja mogłem zająć się i gitarami, i basem. Po jakimś czasie, podczas jednej z wizyt Pyorrhoea w białostockim Hertzu, odkryliśmy, że ich basista – Cyprian, podobnie jak my kocha „stare metalowe czasy”. Złożyliśmy mu propozycję, dogadaliśmy się bez problemu i w ten oto sposób skład Evil Machine został zamknięty! C Debiut Evil Machine powstawał między rokiem 2005 – 2012, to szmat czasu w dziedzinie realizacji dźwięku – czy sesja nagraniowa rozciągnięta tak szeroko w czasie i przestrzeni (Bloodline Studio, Studnia Studio oraz mix w Hertz Studio) była dla was męcząca? Wiecie, materiał, który tak długo leży w szufladzie aż prosi się o to, by pewne rzeczy pozmieniać czy nagrać na nowo. Nie mieliście pokusy, by przed miksem płyty w Hertz Studio zmienić coś w samych numerach? — S: Kiedy wysiłek rozłoży się na tyle lat, to nie ma możliwości, żeby się zmęczyć. Ha, ha, ha… Zwłaszcza w doborowym towarzystwie i przy zacnym trunku. Jedyna pokusa, jaką musiałem przez chwilę zwalczać, polegała na tym, żeby wypieprzyć ten materiał do kosza. W pewnym momencie zabrakło mi sił do doprowadzenia całości do końca. Trwało to po prostu zbyt długo. Ale skoro powiedziało się „A”, wtopiło się parę złotych, każdy w zespole włożył w to swój wysiłek i umiejętności, nie byle jacy goście także poświęcili swój czas, to nie można było zachować się jak gówniarz, który znudził się zabawką. W dodatku Hal takie ładne piosenki skomponował… — H: Jak usłyszałem o pomyśle, żeby to wszystko wyrzucić do kosza, to mi się scyzoryk otworzył w kieszeni. Ha, ha, ha… Przez lata nagrywania i produkowania tego materiału było wystarczająco dużo czasu, żeby posłuchać i przeanalizować, co nam nie pasuje. Dzięki temu kilka zmian zaszło na sam

koniec, podczas miksu w Hertzu, jednak były to raczej kosmetyczne poprawki. W ostatniej chwili skróceniu uległo też intro do płyty, które według pierwotnej koncepcji Semihazaha trwało chyba z 5 minut! — S: Zaraz tam 5. Jakieś 3,5. Ha, ha, ha… Ale faktycznie – przegiąłem. Na nowej płycie intra ograniczymy. Choć jeszcze nie wiadomo, jak bardzo. C Abstrahując od tematu „War…”, z waszych wypowiedzi wynika, że powstanie kolejna porcja muzyki spod znaku Evil Machine. Jesteście na tyle zadowoleni z debiutu, że postanowiliście kontynuować działalność, czy może od początku planowaliście, że projekt ten będzie czymś więcej niż tylko jednorazowym wyskokiem? — S: O motywację do utrzymywania Evil Machine „w gazie” trzeba byłoby zapytać każdego z nas z osobna. Ja jestem zadowolony z debiutu, ale mam świadomość, że są rzeczy, które można byłoby zrobić lepiej. Płyta „War…” była robiona na żywioł, spontan i Gorzką Żołądkową. Teraz do tych składników dodamy szczyptę staranności. I przede wszystkim chęć nagrania jeszcze lepszej płyty jest dla mnie motywacją. Cyjan też stwierdził, że chętnie jeszcze pobębni w Evil Machine. Poza tym jest jakieś zainteresowanie dalszą działalnością naszego „wyskoku”, a że zbiega się ono z naszymi chęciami, to dlaczego by nie wykonać kolejnego kroku? — H: Na pewno nic nie planowaliśmy przed nagrywaniem debiutu, teraz też ciężko o jakiekolwiek plany. Debiut był robiony z myślą: „zobaczymy, co z tego wyjdzie”. Teraz mamy już jakiś punkt odniesienia w postaci „War…”, jednak poza tym niewiele się zmieniło. Jesteśmy na tyle zadowoleni z debiutu, że postanowiliśmy zrobić kontynuację, jednak zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ha, ha, ha… C W moim osobistym odczuciu „War…” obok „Working Class Misanthropy” Voidhanger to najlepsza stricte


Zastanawiam się nad tym, czy – zapraszając do udziału w Evil Machine tak znamienitych zawodników, jak Cyjan czy Cyprian – nie obawialiście się tego, że przez wzgląd na muzę, jaką grają „na co dzień” nawet między wierszami przemycą do Evil Machine odrobinę grindu? Uzyskanie konsensusu było sprawą łatwą? Materiał powstał jako efekt pracy zespołowej, czy może głównie jest to płyta, która powstała w głowie Hala i twojej? — H: Wizja muzyki powstała w głowie Semihazaha, ale ponieważ nie jest on muzykiem i kompozytorem, po prostu opisał mi ją, a ja zamieniłem ją na dźwięki.

W okresie komponowania tego materiału grałem jedynie w dwóch kapelach, tworzących symfoniczny black metal, ale nie sądzę, żeby to było jakkolwiek słyszalne na „War…”. Sekcja rytmiczna, czyli Cyjan i Cyprian perfekcyjnie wyczuła ducha tego materiału i dołożyła swoje partie w odpowiednim klimacie. — S: I Cyjan, i Cyprian są dorosłymi ludźmi, od początku wiedzieli, o co chodzi w Evil Machine, więc dlaczego mieliby „przemycać” grind? Poza tym postrzeganie ich jako „zakamieniałych grindcore'owców” jest krzywdzące dla nich jako dla muzyków. Wystarczy zerknąć, w ilu, i jak różnych stylistycznie – choć oczywiście wciąż pozostających w szeroko rozumianej stylistyce metalowej – grali kapelach. C „War…” przenosi nas w czasie do ery, gdzie nie było jeszcze tak wielu muzycznych szufladek, do czasu, gdy dopiero kształtował się black, death, a nade wszystko istniał metal. Muzyka, którą gracie aż kipi tą pierwotną, dziką metalową atmosferą, dzięki której dziś mówimy „kultowy” o zespołach

takich, jak Sodom, Venom czy HellHammer. Co było trudniejsze do wykonania: nagranie materiału, który brzmiał będzie w duchu tych starych produkcji, czy skomponowanie muzyki, która emanować będzie klimatem starych nagrań kultowych grup? — H: Można powiedzieć, że cały proces komponowania przebiegł bardzo szybko, sprawnie i bezboleśnie. Na przykład „Bloody Emperor” przyszedł mi do głowy, kiedy jechałem do pracy autobusem. Zapamiętałem to, a wieczorem wziąłem gitarę do ręki, przywołałem z pamięci riffy, zarejestrowałem je i szkic utworu był gotowy. Kolejnym krokiem było podesłanie szkicu Cyjanowi, który wymyślił ścieżki bębnów. Kiedy spotkaliśmy się na próbie, w zasadzie „z marszu” odegraliśmy od razu cały utwór. Moim zdaniem, dużo trudniej było ten materiał wyprodukować tak, aby zabrzmiał w duchu starych produkcji! W miarę swoich skromnych możliwości staraliśmy się wykorzystywać bardziej „oldschoolowe” instrumenty i sprzęt, ale i tak wszystko oparło się na koniec o obróbkę i nieocenioną pomoc Sławka Wiesławskiego ze studia Hertz. Sławek był w stanie to wszystko okiełznać i sprowadzić na właściwe tory. C Skład Evil Machine to jedno, a zaproszeni goście to drugie. Seth, Peter, Rodak, Cezar – którego z nich musiałeś najdłużej przekonywać do udziału w „War…”? W notce prasowej podkreślacie to, że Evil Machnie to nie tylko muzyczny powrót do najlepszych dla metalu lat 80-tych, ale też powrót – nazwijmy to – mentalny do czasu, gdy istniała prawdziwa scena i zawiązywały się prawdziwe metalowe przyjaźnie...

— S: No i „War…” jest namacalnym – a nie tylko medialnym – dowodem na to, że ta prawdziwa scena jeszcze nie umarła i przyjaźnie istnieją. Peter rozszyfrował moje niezdarne podchody, kiedy zamierzałem go poprosić o gościnny udział na płycie i sam zaproponował, że zrobi, co trzeba. Tak jest – lider zespołu światowego formatu tak się zachował. Z Cezarem żeśmy się mentalnie fajnie zgrali i też wystarczyło go poprosić, a wyśmienitym tego efektem jest zaśpiewany przez niego „Diabeł”, do którego sam napisał tekst. Rodaka wyrwałem z jego fotela realizatora i nawet nie miał czasu zaprotestować. A Setha upijał Hal… — H: Z Sethem poznaliśmy się w 2006 roku podczas trasy Behemoth i Hermh. Szybko się okazało, że mamy podobne zainteresowania i w podobny sposób lubimy spędzać wolny czas. Ha, ha, ha… Kiedy przyszło do nagrywania partii solowych na „War…”, pomyślałem o Patryku, a on nie tylko zgodził się, ale i wykonał świetną robotę. Na tyle świetną, że musieliśmy ją trochę „popsuć”, bo odstawała od reszty „badziewia” zawartego na tym materiale. Jego solówki po prostu brzmiały za dobrze! C W naszym dziwnym kraju wszyscy czepiają się o wszystko. Czy w związku z tym, nie obawiałeś się trochę tego, że taka, a nie inna okładka „War…” może przysporzyć wam odrobinę czarnego pr-u? — S: Czasem – zupełnie mylnie – dość wysoko oceniam inteligencję większości przedstawicieli gatunku ludzkiego. I tak właśnie ją oceniając, a także znając poglądy członków Evil Machine i teksty na płycie, nie miałem żadnych obaw, co do odbioru takiej, a nie innej okładki. Jednak sporo czasu przed ukazaniem się płyty Hal umieścił okładkę na stronie, gdzie prezentuje swoje prace jako grafik. Większość chwaliła, ale zaczęły się też sarkania: „że krzyże, że swasta”. Nietrudno było przewidzieć, że i w wywiadach będzie pojawiać się pytanie, czy nie jesteśmy zespołem nsbm. Otóż nie, kurwa, nie jesteśmy. Ale ponieważ nie zamierzałem tego ciągle wyjaśniać, to – żeby nie było żadnych niedomówień – zarówno swastykę, jak też sierp i młot umieściliśmy na inlayu w znakach zakazu. Kto kupił płytę, ten widzi i – mam nadzieję – nie lęgną mu się we łbie różne psie myśli. A tak naprawdę, to całe to zamieszanie było nam potrzebne, żeby wiedzieć, kto

uczynił Pana Wydawcę bogatszym, a kto ściągnął płytę z sieci i nie ma poligrafii. Ha, ha, ha… Jeśli więc ktoś mówi, że Evil Machine jest zespołem ns, to wiadomo, że albo niewidomy, albo debil, albo złodziej. A Wszechpotężna Arachnophobia złodziejstwo karze niemiłosiernie. C Uważasz, że Krzysztof i jego „młoda” Arachnophobia Records robi dla em dobrą robotę? Muza, jaką gracie, wręcz prosi się o wydanie na nośnikach analogowych, planujecie może kasetę bądź winyl z debiutanckim albumem? — S: Myślę, że robi najlepszą robotę, jaką może, biorąc pod uwagę, że Arachnophobia to podziemny, jednoosobowy label. Jesteśmy „kompatybilni” na wielu płaszczyznach – białostoccy debiutanci z wieloletnim stażem w undergroundzie. Wręcz byliśmy dla siebie stworzeni. Ha, ha, ha… Trzeba tu jeszcze wspomnieć o niebagatelnym wsparciu, jakiego Evil Machine doświadcza ze strony dwóch megazawodników undergoundu, czyli Adriana z „R'Lyeh Zine” i Adama z „Necroscope Zine”. Jeśli zaś idzie o wydanie materiału na analogu, to planować sobie możemy, ale do wydania przydałby się wydawca. Niedawno odezwał się koleś z Maltkross Productions z Francji, żeby wysłać mu cd i koszulkę, bo „War…” bardzo mu się podoba i może wyda materiał na kasecie. Trochę dziwne żądanie, skoro twierdzi, że zna materiał i mu się podoba. W koszulce lepiej by mu się słuchało płyty? No, ale firma znana, więc napisałem do niego, że cd mu wyślę, choć bez t-shirta, bo takowego żeśmy nie wyprodukowali. No i chyba bez tej koszulki zrobiło mu się tak zimno, że zamroził relacje ze mną i już nie odpisał. Gdyby więc ktoś był zainteresowany wydaniem „War…” na winylu lub kasecie, to jesteśmy gotowi do rozmów. Na inne tematy również, bo rozmowni i błyskotliwi z nas interlokutorzy, co widać. Słychać i czuć też. C Planujecie przyszłość Evil Machnie? Przyznam, że nie obraziłbym się, gdyby pewnego dnia dotarło do mnie info, iż planujecie zagrać jakąś sztukę promującą „War…”. — H: Nic nie planujemy... A zwłaszcza, jeśli chodzi o granie koncertów. Za to sami – w miarę możliwości – chodzimy na koncerty, także dość często można nas spotkać na metalowych sztukach, głównie w okolicach Białegostoku oraz Warszawy, a przy okazji napić się z nami piwa! — S: O przyszłości nadspodziewanie dużo powiedziałem wcześniej. Jeśli zaś idzie o wspomnianą sztukę, to zatoczmy koło i wróćmy do odpowiedzi na pytanie pierwsze, a wszystko stanie się jasne. C

dyskografia: War in Heaven – cd ‘13 [Arachnophobia]

Płyta dostępna na hellshop.eu

85

www.fb.com/evilmachineband C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

metalowa produkcja, jaką nasze podziemie wypuściło w minionych kilkunastu miesiącach. Wasz debiut to wręcz archetyp tego, czym jest metal. Gdybyś miał wskazać jedną, najważniejszą inspirację, która wpłynęła na ostateczny kształt płyty, to byłoby to...? — S: Tak mnie połechtałeś postawieniem „War…” obok wyśmienitego albumu Voidhanger, że wręcz czuję się zmuszony, aby twoje zestawienie nazwać najlepszym, jakie recenzenci spłodzili w minionych kilku miesiącach. Ha, ha, ha… Tak się bowiem składa, że mogę „Working…” wałkować na zmianę z „Wrathprayers”, „przegryzając” w przerwach „The Antagonist”. Mam jednak nadzieję, że doczekam się też w końcu nowego albumu Infernal War… Ale wracając do twego pytania: skoro sam twierdzisz, że nasza płyta to archetyp metalu, to cóż innego mogło być najważniejszą inspiracją, jak nie metal w swym blasfemicznym pięknie i muzycznej ohydzie? Ewentualnie odwrotnie. W wersji dla wierzących: Bóg i Szatan. Ewentualnie odwrotnie. C


niezmiernie fakt użycia przez ciebie żywej perkusji, a nie automatu. — Nigdy nie użyję automatu perkusyjnego, jeśli tylko mogę tego uniknąć! Byłem w kontakcie z Romanem z Drudkh już od jakiegoś czasu, i kiedy rozpocząłem nagrania „As the Stars” poprosiłem go o kontakt do Vlada, aby zapytać, czy byłby zainteresowany gościnnym udziałem. Na szczęście od razu się zgodził. Vlad to jeden z najlepszych perkusistów, z jakimi miałem przyjemność współpracować. Nie były potrzebne żadne triki czy studyjne zabiegi podczas nagrywania bębnów. C Pochodzisz z Australii, kraju takich zespołów jak Sadistik Execution, Vomitor czy Deströyer 666, ale Woods of Desolation za grosz nie brzmi, jak wspomniane hordy. Jaki zespół/artysta cię inspiruje? Jakie poleciłbyś nowe ciekawe nazwy z Australii? — Niestety, już od jakiegoś czasu nie śledzę poczynań australijskiej sceny, ani zagranicznej. C Czy planujesz koncerty z Woods of Desolation? Jak wyobrażasz sobie taki show? — W chwili obecnej nie mam planów koncertowych, choć naprawdę dużo myślę o całej oprawie koncertowej wod. Generalnie nie przepadam za koncertami i wszystkim, co z nimi związane, ale czas pokaże, czy wod zagra na żywo. C Twoim wydawcą jest niemiecka Northern Silence Production. Mała wytwórnia, ale posiadająca już zacne nazwy w swoim katalogu. Myślisz o jakiejś większej wytwórni? — Nie myślę w tej chwili o przyszłości i nowych materiałach, etc. C Niestety, nie dane mi było zapoznać się z warstwą liryczną „As the Stars”. Czy mógłbyś przybliżyć tematykę teksów? Czy można ten album nazwać koncepcyjnym? — Nie powiedziałbym, że jest to album koncepcyjny, ale całość jest złączona przewodnim tematem – początek, oddzielenie się ducha od ciała oraz pytanie o możliwość nieśmiertelności duszy. Zapraszam słuchacza do odkrycia swojego własnego, personalnego znaczenia. C

www.woodsofdesolation.bandcamp.com C ¶ autor: Berith

Wszystko zaczęło się od otrzymania płyty do recenzji. Australia jakoś od samego początku mnie zainteresowała, a po przesłuchaniu „As the Stars” wiedziałem, że ta kapela jest warta przepytania. D. nagrywa swoją muzykę od całkiem dawna, ale jakoś dopiero teraz wpadła mi w łapy ta perełka. Jeśli szukacie czegoś świeżego i innego w black metalu z całą pewnością mogę polecić Woods of Desolation. Poniżej wywiad z enigmatycznym jegomościem w całości odpowiedzialnym za ten projekt.

Witaj D. Na wstępie gratulacje za ostatni album, „As the Stars” to naprawdę świetne wydawnictwo. Z jakim odzewem się spotkałeś? — Dzięki za te słowa. Odzew na nową płytę jest zadziwiająco pozytywny, w większości przypadków. Oczywiście nie da się dogodzić wszystkim – tego możesz być pewien – ale krytyka i recenzje są mało istotne. Nic nie wpłynie na to, co zrobię z moją muzyką w przyszłości. C Ponieważ Woods of Desolation nie jest najbardziej rozpoznawalną kapelą w moim kraju, czy mógłbyś powiedzieć co nieco o historii twojego projektu? — Nie ma nic szczególnie interesującego w mojej historii. Woods of Desolation zostało powołane do życia przeze mnie prawie dekadę temu. W tym czasie pojawiło się kilka wydawnictw. Jeśli ktoś jest naprawdę zainteresowany szczegółami, może sprawdzić biografię na moim Facebooku. C Muszę przyznać, że pierwsze odsłuchanie „As the Stars” powiało dla mnie świeżością. Mam tu na myśli odmienność od tego, co obecnie dzieje się na scenie. Czy jesteś w 100% zadowolony z tego wydawnictwa? — Myślę, że nigdy nie będę w 100% zadowolony z albumu, ale „As the Stars” jest bardzo bliski mojemu ideałowi. To było bardzo satysfakcjonujące doświadczenie móc napisać i nagrać to wszystko, czego

86 C 7g C nr 36 C 01/2014

chciałem na tym albumie. Koniec końców, to był bardzo potrzebny i rozwijający krok dla mojej osobowości. C „As the Stars” jest mocno melodyjnym wydawnictwem, ale także bardzo… smutnym, jeśli mogę tak to ująć. Za czym tak tęsknisz? Ha, ha, ha… — Interesujące, że sound nowej płyty jest dla ciebie smutny, ponieważ większość komentowała go jako zupełne przeciwieństwo i pytała, dlaczego jest taki radosny. To jest chyba piękno muzyki, pozwala każdemu doświadczać albumu personalnie i odmiennie, według swoich własnych uczuć. Jeśli więc brzmi on dla ciebie smutno, mógłbym zapytać, za czym tak naprawdę ty sam tęsknisz tak bardzo. Ha, ha, ha… C Oj za wieloma rzeczami, ale najbardziej za dobrą muzyką. Ha, ha, ha… A twoja muzyka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, ale wokale są dla mnie trochę za słabo słyszalne. Momentami, jakby nie mogły się przebić przez ścianę gitar. Czy taki zabieg był celowy? — Mix był celowy. Wszystko było zaplanowane tak, aby to gitary właśnie, prowadziły utwór przed innymi instrumentami. Mix ewidentnie miał na celu podkreślenie takiego stanu rzeczy. C Woods of Desolation to projekt jednoosobowy, ale kręcą się wokół ciebie osoby wspomagające. Jak doszło do współpracy z Vladem z Drudkh? Cieszy mnie

Wytwórnia określa twój zespół mianem depressive black metal. Uważasz, że to odpowiednie określenie twojej muzyki? Naprawdę jesteś takim depresyjnym typem? Jeśli tak, to okazujesz to w bardzo melodyjny sposób. Ha, ha, ha… — Osobiście nigdy nie użyłem jakichkolwiek terminów, aby określić moją muzykę. Pozostawiam to zawsze słuchaczom, aby sami mogli ją sobie skategoryzować, jeśli czują taką potrzebę. Nie interesują mnie łatki i klasyfikacje. Jeśli jednak miałbym być szczery, to uważam, że depressive black metal nie jest najodpow i e d n i e j s z y m m i a n e m d l a m o je j t wó r c z o ś c i . Jak już jednakże wspomniałem, muzyka to coś bardzo subiektywnego. C Moim faworytem jest z całą pewnością utwór „Ad Infinitum”, z piękną linią basu i hipnotyzującym riffem. Kojarzy mi się to z końcem podróży na tym świecie i początkiem czegoś nowego, czegoś co nie jest już powiązane z cielesnością. Czy rozpatrujesz swoją muzykę w kategoriach duchowych? — Interesująca perspektywa i rozumienie tego utworu. To jest właśnie to, o co mi chodziło. Słuchacze powinni sami odnaleźć swój sens tego albumu. Nie wiem, czy nazwałbym moją muzykę „duchową”, ale z całą pewnością jest w niej głębsza, intuicyjna, wewnętrzna siła twórcza. Woods of Desolation jest z całą pewnością czymś więcej niż tylko muzyką. C Dotarliśmy do końca naszego wywiadu. Ostatnie słowo pozostawiam tobie. Blackest Regards! — Dzięki za wywiad i zainteresowanie Woods of Desolation. Zainteresowanych moimi poczynaniami zapraszam do odwiedzania stron związanych z wod. C

dyskografia: Woods of Desolation – demo ‘06 [Odium] ...of an Undying Cold – demo ’07 [Ruin] split z Vorkuta – mc ‘08 [Folterkammer] split z Drohtnung – ep ‘08 [Dark Adversary] Toward the Depths – cd ‘08 [Hammer of Damnation] Sorh – ep ‘09 [Eisenwald Tonschmiede] Torn Beyond Reason – cd ‘11 [Northern Silence] The Darkest Days – kompilacja – 2cd ‘11 [Obscure Abhorrence] As the Stars – cd ‘14 [Northern Silence]




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.