7Gates-37 | 2015

Page 1

99,9 % DEATH � BLACK

METAL MEGA-SIN

C Alfahanne Bloodthirst Denial of God Desaster

Mortuus Napalm Death Nunslaughter Odraza Sólstafir Suffocation C

nr 37

C 01/2015 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

C

issn 16643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




C od redakcji Witajcie!

Nowy rok, nowe postanowienia. My, powzięliśmy takie przy okazji poprzedniego numeru „7 Gates”. Niestety, skończyło się, jak w przypadku typowych życiowych założeń większości Polaków w stylu: „od jutra nie piję”, „będę codziennie biegał” lub „nie będę jadł tłustego żarcia”. Po prostu nie wyszło, jak buldogowi z suchara, który wiecznie nas śmieszy: Poszedł facet z buldogiem do parku, a tam odbywały się wyścigi chartów. Buldog mówi do faceta: – Zapisz mnie, proszę. Na pewno wygram! Zobaczysz… – Co ty buldog, nie dasz rady. – Mówię ci, że dam. Proszę zapisz mnie. Więc zapisał facet buldoga na wyścigi. Po chwili wszystkie psy stanęły na starcie, a wśród nich buldog. Sędzia dał znać, otworzyły się boksy i psy wystartowały. Pierwsze okrążenie i buldog przebiega linię mety ostatni. Właściciel zaniepokojony wydziera się z trybun: – No i co? Jesteś ostatni! – Spoko, spoko… Drugie okrążenie i pies znów przebiega przez metę na samym końcu. Facet się wydziera: – Buldog, co jest?! – Spoko, spoko… Przed ostatnim okrążeniem pies znów ostatni przebiegł linię mety. Facet krzyczy: – Buldog, co jest? Dasz radę?! – Dam, spoko, spoko… Na ostatniej prostej pies znów był najgorszy i przybiegł na metę ostatni. Po wyścigu podchodzi do niego pan: – No i co? Mówiłeś, że dasz radę. Co jest buldog, czemu nie wygrałeś? – No, kurwa, nie wiem…

Dlatego też, nie mamy zamiaru tłumaczyć się, co, jak, gdzie, kiedy i przez kogo. Nie mamy również zamiaru składać postanowień bez pokrycia. Wolimy za to sprawić w 2015 roku miłą niespodziankę zamiast niemile Was rozczarować. Będzie, co będzie, a wierzcie nam, że robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby było naprawdę dobrze. A na nowy rok, życzymy Wam wszystkiego, czego pragniecie. Oraz kasy, zdrowia i czasu na to, że zacytujemy naszego redakcyjnego kolegę Doominatora. Oczywiście kasy na ten, jak i kolejne numery „7 Gates”, bo trochę zdrowia nas kosztował i zapewne będą kosztowały, a także czasu na jego przeczytanie, bo jest tego sporo i na pewno ciekawie. Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu fb www.fb.com/7gates.megasin.

A Mariusz »ManieK« Wójkowski & 7G Crew

Kolejny 38. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Lady M. Rafał »Tymothy« Maciorowski Wiesław Czajkowski Adam »Joseph« Stodolny

stała współpraca

Berith, Doominator, Dzeus, Eva G., grzech, Krzysztof Nowak, Marcin »Mythrone« Setlak, Paskudek, Tromm, W., W.A.R.

wolni strzelcy

Lesław Dutkowski, Alicja Sułkowska, Adam Piętak, mgr Agresja, Azazel, Nemezis, Adam »Agares« Oronowicz, Parabellum, Shadow, Skowron, s’thrasher, Filip »Smutny« Szyszkowski, Vulture, Mao (Chiny Ludowe), Młody (Australia), Nordra (Norwegia)

okładka

Attila Gábor Csihar — Mayhem

wydawca

Management, Tarnów Opolski

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

p&j Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (7G) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów.

Numery archiwalne 7gates dostępne są na hellshop.eu 4

C

7g C nr 37 C 01/2015

Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin


C spis treści 04 Od redakcji 05 Spis treści 06 Newsy 08 Mayhem † 14 Order 16 Desaster 18 Ass To Mouth 22 Rauhnåcht 24 Denial of God † 26 Nunslaughter 28 Offence 30 Sólstafir † 32 Bloodthirst 34 The Committee 36 Odraza 40 Gorgoroth 42 Nidsang 44 Napalm Death † 46 Dawn 48 Mortuus 50 Kaoskult 52 Fast to Blast

– Deprived – Struuggle With God – Suffering

54 ¶ Recenzje 62 Doombringer 64 Bisclaveret 66 Crepusculum † 70 Into The Pandemonium – Worsen

72 The Deathtrip 74 Terratur Possessions – Vemod – One Tail, One Head – Mare – Svartidauði

80 Suffocation † 83 Slidhr 84 Genius Ultor 86 Alfahanne

08 ⁄

MAYHEM

(…) Niemiło jest myśleć, że ktoś mnie kontroluje. To dziwne uczucie. Każdy z nas ma wiele strachów i każdy musi się z nimi zmierzyć. (…)

24 ⁄

DENIAL OF GOD

(…) Isaz straciła zainteresowanie black metalem, stając się na kilka lat zagorzałą nazistką, dlatego powiedzieliśmy, że oddała duszę… (…)

30 ⁄

SÓLSTAFIR

(…) Jest tutaj jednak dużo tematyki związanej ze śmiercią, wręcz ucieczką przed nią. Marianne była naszą ukochaną przyjaciółką… (…)

44⁄

NAPALM DEATH

(…) To jest naprawdę paskudne i nieprzyjemne. No, kurwa, to jest naprawdę odrażające. (…)

66 ⁄

CREPUSCULUM

(…) Ci ludzie sterują mediami, kontrolują wszelakie ważniejsze wydarzenia, pociągają za sznurki i mówią masom… (…)

80 ⁄

SUFFOCATION

(…) … ktoś może powiedzieć: jasne, death metal jest bardzo agresywny i wstrętny, i to i tamto, więc jak się to ma do dobrego traktowania… (…)

5


C newsy Jak informuje Agonia Records, szwedzcy deathmetalowcy z Demonical wyruszą w europejską trasę koncertową razem z kultową black/deathmetalową formacją Gehenna oraz nowym fińskim zespołem deathmetalowym I Saw Red. Dziesięciodniowa trasa „Unravel Europe Tour” zawita do pięciu państw, w tym również do Polski – 8 maja w klubie U Bazyla, w Poznaniu. C

Satyricon Den Norske Opera & Ballett

Przypominamy, że Demonical podpisał kontrakt płytowy z Agonia Records. Jak komentuje założyciel i basista, Martin Schulman: – Jesteśmy podekscytowani podpisaniem nowego kontraktu z Agonia Records. Miałem przyjemność pracować z tym wydawnictwem przy okazji najnowszego albumu Centinex, więc kiedy padła propozycja podpisania Demonical, nie musiałem się długo zastanawiać. Jestem pewien, że potencjał, dedykacja i znajomość branży Agonii, popchnie Demonical jeszcze dalej. Chciałbym zarazem podziękować ekipie Cyclon Empire za lata współpracy. Ich trud nie zostanie zapomniany. C Polscy blackmetalowcy z Infernal War kończą prace nad swoim trzecim albumem. Pierwszy od siedmiu lat studyjny krążek zespołu będzie nosić tytuł „Axiom” i jest obecnie masterowany przez M. (Mgła/ Kriegsmaschine) w No Solace Studio. Płyta ukaże się w pierwszych miesiącach 2015 roku nakładem Agonia Records. Tak o nowym albumie wypowiada się zespół: – „Axiom” zawiera esencję tego, czym jest Infernal War, nie będąc przy tym kalką naszych poprzednich płyt. Na pewno jest to materiał bardziej dojrzały, zróżnicowany niż nasze wcześniejsze dokonania, ale jednocześnie cholernie bezkompromisowy. Na pewno jest to też nasz najbardziej ponury materiał, zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. „Axiom” jest dla nas naszym szczytowym osiągnięciem. Nie mamy co do tego wątpliwości. Ostatni album formacji, „Redesekration: The Gospel of Hatred and Apotheosis of Genocide”, ukazał się w 2007 roku. C Massive Music szykuje na jesień prawdziwe deszcze niespokojne, które zapewne nie ominą Polski. We wrześniu Nile wraz z Suffocation, później w ramach drugiej części europejskiej trasy koncertowej Marduk promujący najnowszą miazgę „Frontschwein”, a na zakończenie polskiej słoty Immolation z pomocą Origin! Oczywiście ekipa mm szykuje również coś specjalnego na Metalową Wigilię. C Dzięki w.s.s.m.m. Metalheads.pl oraz Werewolf Promotion do wrocławskiego klubu Liverpool, w ramach minitrasy Black Magick Rites, zawitają 3 kwietnia greccy okultyści z Acherontas – twórcy takich dzieł, jak „Theosis” czy „Vamachara”. Grecy słyną z niecodziennej oprawy koncertowej, a wspomagać ich będzie włoski Deathrow, austriacki Stormnatt oraz doskonale wszystkim znany Deus Mortem! Wrocławski koncert będzie jedynym w Polsce. Bilety: 45/55 zł do nabycia: www.werewolf-promotion.pl 03.04.2014 / Wrocław / Klub Liverpool. C Po raz kolejny na deskach krakowskiej Rotundy zagości Sadistic Festival. Sadystyczne obrządki odbędą się 14 marca. Tego wieczoru zaprezentuje się aż 9 zespołów – Besatt, Anima Damnata, Voidhanger, Dead Infection, Iperyt, Terrordome, Mind Affliction, In Silent, Rotten Age. Eksplozja destrukcyjnych dźwięków obfitować będzie w black, death, thrash metal, sięgając nawet do granic grindcore’owej ekstremy. Bilety: 40 zł – od 01.01.2015 / 45 zł (w dniu koncertu) do nabycia: sadistic.festival@gmail.com (wysyłka pocztą + 5 zł lub odbiór własny). C P.W. Events wraz z „7 Gates” zaprasza na jedyny w Polsce koncert Satyricon! Ekipa Satyra i Frosta, po świetnym przyjęciu ze strony polskiej publiki, postanowiła odwiedzić Polskę w ramach kolejnej trasy „The Dawn of a New Age 2015”. Satyricon swoją wiosenną, europejską trasą wieńczy promocję najnowszego albumu, który ukazał się we wrześniu 2013 roku. Od tego czasu Norwegowie zagrali na wielu prestiżowych festiwalach na całym świecie, nierzadko jako headliner, oraz odbyli kilka tras koncertowych. Płyta wspięła się na szczyt norweskiej listy sprzedaży, jak również zanotowała bardzo dobre wyniki w Niemczech, Finlandii, Szwecji, Austrii, Belgii i Stanach Zjednoczonych.

6

7g C nr 37 C 01/2015

Trasa „The Dawn of the New Age 2015” zbiegnie się z premierą albumu „Satyricon – Live At The Opera”. Będzie to zapis koncertu wykonanego wspólnie z chórem Norweskiej Opery Narodowej w Oslo i ukaże się jako podwójny box cd/dvd oraz na winylu. Premiera przewidziana jest na marzec 2015. Będzie to jedyna trasa Satyricon w nadchodzącym roku. – Chcę zagrać tę trasę, by zatoczyć koło, zwieńczyć promocję Satyricon, ale również położyć nacisk na „Live at the Opera”, który nie będzie kolejną, zwykłą koncertówką. Teraz, gdy już tylko czekamy na jej premierę, mogę powiedzieć, że pracujemy nad dwoma kolejnymi wydawnictwami równolegle. „The Dawn of the New Age” to świetna okazja by zagrać koncerty dalekie od rutyny. Mamy w planie utwory, których nie graliśmy nigdy, mamy w planie “jam sessions”– po prostu chcemy, żeby ta trasa była specjalna. Nie koncertujemy zbyt dużo, więcej czasu spędzamy w naszym studiu i dawno nie czuliśmy się tak dobrze z naszą muzyką. W 2015 roku będziecie świadkami powstania nowego Satyricon, zespołu, który odrzuca typowe mechanizmy obecnego rynku muzycznego. Nie zagłosujecie na kawałki, które chcecie usłyszeć, ale jeśli gracie na instrumencie w miarę dobrze, to możecie z nami jammować na scenie. Tak! Ta trasa to przede wszystkim scementowanie więzi z naszymi fanami. I być może okaże się naszą najlepszą – tak Satyr Wongraven przedstawia nadchodzące europejskie wojaże. Satyricon + support – 21.04.2015 / Warszawa / Progresja Music Zone. Bilety: 79 zł (ograniczona pula tylko na pwevents.pl), 89 zł (przedsprzedaż), 99 zł (w dniu koncertu) do nabycia: pwevents.pl, Ticketpro, Eventim, eBilet oraz sieci sklepów Empik, Media Markt i Saturn. Bilety kolekcjonerskie: pwevents.pl, Progresja Cafe, Ticketclub – Stodoła, Rock Long Luck (Poznań). C

Również na wiosnę 2015, ale w barwach Nuclear Blast, zapowiadają najnowszy – już 20. – album szwedzcy wikingowie z Unleashed. W odróżnieniu do Morgoth tytuł nadal trzymany jest w tajemnicy. – Jesteśmy prawie na ukończeniu nagrania nowej płyty. Oczywiście jesteśmy bardzo podekscytowani, ten album zacznie się dokładnie tam, gdzie skończył się „Odalheim”, zarówno muzycznie, jak i koncepcyjnie – zdradza frontman Johnny Hedlund. C 10 lutego polski Hate zaatakuje nowym albumem „Crusade: Zero” (Napalm Records), który podobnie jak poprzednia płyta „Solarflesh” został zarejestrowany w białostockim Hertz Studio z namaszczeniem braci Wiesławskich. C ARACHNOPHOBIA Kończą się prace nad winylową edycją znakomicie przyjętego debiutu Odrazy „Esperalem Tkane”. Płyta otrzymała całkowicie nową okładkę i layout (autorstwa Mentalporn) i zostanie wydana na limitowanym do 100 sztuk przezroczystym winylu oraz tradycyjnym czarnym w kooperacji z Musica Noire Records. C Legendarny „Popiół” niegdyś wrocławskiego Thy Worshiper już w produkcji. Wersja winylowa została gruntownie odświeżona pod względem brzmienia przez Piotra Gruenpetera z Satanic Audio, zaś autorką oprawy graficznej gatefoldu jest obecna wokalistka zespołu, Anna Malarz. C Zabójczy minialbum Holodomor zatytułowany „Témoignages de la Gnose Terrestre” zostanie wydany w formie winylowej późną wiosną bądź wczesnym latem w wyjątkowo wysmakowany sposób. C Pod koniec stycznia w Roslyn Studio rozpoczęła się sesja nagraniowa nowego albumu lubelskiego Ulcer. Spodziewajcie się deathmetalowego ciosu wprost w przeponę. W składzie muzycy znani m.in. z Abusiveness czy Blaze of Perdition. Za oprawę graficzną odpowiada Kontamination Design. C

Morgoth 30 marca ukaże się nowy album niemieckich deathmetalowych wiarusów z Morgoth. Na „Ungod” ma być mrocznie, ponuro i… deathmetalowo – wiadomo. Nagrania, miksy i mastering miały miejsce w listopadzie/grudniu ubiegłego roku w Sound Division Tonstudio pod czujnym okiem Jörna Michutty i Matthiasa Klinkmanna, podobnie jak poprzedniej ep-ki „God is Evil”. Długoletniego wokalistę Marca Grewe’a zastąpił niedawno Karsten „Jagger” Jäger z Disbelief. – Naszym celem było przedstawienie Morgoth w jego klasycznym, deathmetalowym stylu. To niczym wypełnienie luki między „Cursed” i „Odium” – zapowiadają Niemcy. C

Wznowienie świetnie odebranej drugiej płyty Vexatus „Atom Pompeii” już na wiosnę z całkowicie nową okładką i layoutem ze znakomitymi zdjęciami Tomasza Dedy. C Po znakomicie przyjętej taśmie demo „Cel”, na wiosnę 2015 katowicki Kurhan w nowym składzie (wzmocniony przez Namtara z Furii i Massemord na perkusji) zmiażdży uszy słuchaczy swoją pierwszą płytą. „Głód” to osiem utworów niszczycielskiego i rozbudowanego zarazem black/death metalu. Album został nagrany w Czyśćcu pod uchem Nihila. Za oprawę graficzną odpowiada Black Moon Design. Chorwacki Pogavranjen to najświeższy nabytek Arachnophobia Records, zaś „Sebi Jesi Meni Nisi” to najbardziej odważna i nieszablonowa płyta w krótkiej historii wytwórni. To będzie rewelacja najbliższej jesieni w black metalu. Wcześniej jednak winylową wersję płyty wyda Musica Noire Records. C


GODZ OV WAR Kaseta i limitowany cd „The Devil Inside” Embrional już niedługo do nabycia. C Limitowane edycje koszulek Altars i Holodomor już dostępne. C LET IT BLEED „Blasphemous Verses” – trzeci album krajowego ultrabrutaldeathmetalowego Ferosity wciąż miażdży łby! C

Album Det Gamle Besatt „Caerimonia Diabolus” wciąż dostępny. Pierwszy skład Besatt z nowymi/starymi kawałkami w klimatach black heavy thrash metal a’la (wczesny) Kat i (wczesne) Pandemonium. C

Sarinvomit

MAD LION Wciąż dostępne są ostatnie wydawnictwa Mad Lion – Catharsis „Rhyming Life and Death” (techniczny death metal dla maniaków Atheist, Cynic czy Death), Offence „R.A.W.” (staroszkolny death metal w stylu Entombed i Apshyx) oraz ekskluzywna reedycja najbardziej popularnych albumów Krabathor. C ODIUM Pod koniec stycznia w Odium Records miały miejsce dwie premiery: Po 10 latach wraca Taran z pełnym albumem o tym samym tytule. Płyta została nagrana w drugiej połowie 2014 roku w eXe Labolatories i zmasteringowana przez Tore Stjerna w Necromorbus Studio. Znajduje się na niej 7 utworów + intro i outro oraz cover Immortal „Unsilent Storm in the North Abyss”. Spodziewajcie się bezlitosnego ciosu i radykalnej propagandy. C Drugim wydawnictwem jest debiutancki minialbum greckiego Nigredo „Facets of Death”. Pomimo, że zespół jest nowy, to grają w nim doświadczeni muzycy z takich zespołów, jak Thou Art Lord, Ravencult czy Dodsfall. Płyta ukaże się jako limitowany digi pack z bookletem i zawiera muzykę dla fanów Celtic Frost, Mayhem, Watain czy Deathspell Omega. Produkcja miała miejsce w berlińskim 210 Studios (Keep of Kalessin, Solefald). Zespół hołduje ortodyksyjnemu Kultowi Śmierci. Odium Records i dystrybucja przeniosła niedawno swoją siedzibę do Londynu. C OLD TEMPLE „Debiutancki album zespołu Cień przenosi nas w ponury i zimny klimat pełny hipnotycznych, niespokojnych melodii” – tak Old Temple zapowiada najnowsze wydawnictwo krakowiaków. Płyta zatytułowana jest „Ecce Homo”. C Jeszcze w tym roku Old Temple wypluje minialbum sonicznej zagłady zwanej Bestiality. 31 minut muzyki dla fanów podziemnego niszczącego metalu! C PAGAN Oryginalnie wydany w 1996 roku „Wicher” został zremasterowany i wzbogacony w nową szatę graficzną z dodatkami w postaci archiwalnych zdjęć i po raz pierwszy publikowanych tekstów. Płyta dostępna w klasycznej pudełkowej wersji, jako digipack oraz w postaci dwupłytowego winyla (styczeń 2015). Oprócz pierwotnego materiału na reedycji znajduje się jako bonus ponad 10-minutowy utwór „Tam gdzie gaśnie dzień” opublikowany na splicie „Jesienne Szepty”. C W sprzedaży czwarty duży album Furii. 8 nowych kompozycji, tworzących łącznie godzinną dawkę emocji, do których zespół zdążył już nas w pewnym stopniu przyzwyczaić. C

SEVEN GATES OF HELL Wersja europejska najnowszego albumu Besatt „Nine Sins” już dostępna. Płyta jest efektem kooperacji Warheart Records i Seven Gates of Hell. C Po czterech latach milczenia w chwale powrócił Blackhorned Saga. Ich najnowszy album „Setan” ukazał się pod szyldem Seven Gates Of Hell. Wywiad w kolejnym numerze! C

Przygotujcie się na nuklearną zagładę! Bluźnierstwo, bestialstwo i barbarzyństwo – tylko tak można określić debiutancki materiał Sarinvomit „Baphopanzers Of The Demoniacal Brigade” już w lutym! Wdychaj, rzygaj i zdychaj! C SELFMADEGOD Lubelski Deivos kończy prace nad nowym albumem. Czwarta pełna płyta zatytułowana „Theodicy” nagrana została pomiędzy lipcem, a listopadem 2014 roku w Zed Studio (Black River) pod okiem Tomka Zalewskiego. Miks i mastering dokonano w grudniu. Następcy „Demiurge Of The Void” oczekujcie w pierwszej połowie tego roku. C

krabathor

Amerykański zespół Krigblast (dowodzony przez Shane’a znanego m.in. z Phobia) wydał właśnie swój debiutancki album w barwach Selfmadegod Records. „Power Till Demise” zawiera 10 utworów intensywnego i melodyjnego d-beat/crustpunka inspirowanego przez Discharge, Wolfpack czy Wolfbrigade z odrobiną blackmetalowych wpływów w stylu Darkthrone. C Mincecore’owi królowie z Belgii łączą swoje siły na wspólnym splicie z hc/punk weteranami z uk, czyli Agathocles i Satanic Malfunctions na jednym krążku! C UNDER THE SIGN OF GARAZEL Pod koniec roku pod szyldem utsog pojawił się drugi album Devil’s Emissary „Evangelic Decimation”. Kolejne zapowiadane już na 2015 wydawnictwa tej wytwórni to: Cultes Des Ghoules „The Rise of Lucifer”, nowa edycja „The Purifying Flame of Annihilation” Szron oraz debiutancki album Martwa Aura. C WARHEART W barwach Warheart pojawiły się kolejne reedycje Graveland. „Ogień Przebudzenia” – ponownie nagrany, tym razem z udziałem damskich wokaliz, skrzypiec i innych instrumentów nigdy wcześniej nieużywanych przez zespół! Oraz „Pamięć i Przeznaczenie” i „Prawo Stali”. Oba wydawnictwa dostępne na cd z całkiem nową szatą graficzną. C WITCHING HOUR Pierwszy oficjalny sklep Vader ruszył. C Dostępna jest już winylowa wersja najnowszej płyty Thaw, płyta wydana jako 12” czarny winyl w opakowaniu typu gatefold, do pierwszych 100 sztuk dołączony jest plakat formatu a 2. Wiosną ukaże się winylowe wznowienie pierwszej płyty Thaw o tym samym tytule z dodatkowym bonusem. C Dostępna jest też cała dyskografia pionierów polskiego black metalu – Xantotol w wersji winylowej. Wszystkie nagrane materiały grupy doczekały się wreszcie wydania w najszlachetniejszej formie i zawarte są na dwóch 12” czarnych winylach, oba opakowane w okładki typu gatefold oraz oba ręcznie numerowane do 333 sztuk. C

nr 38

C 02/2015 C

7


8

7g C nr 37 C 02/2014


Kiedy rozmawialiśmy przed koncertem Mayhem na Asymmetry Festival 2013, mówiłeś, że pierwsze przymiarki, nagrania demo na „Esoteric Warfare” powstały pod koniec 2012 roku, w październiku i listopadzie. Co zdarzyło się później? ­— Generalnie, to długie oczekiwanie na płytę było przede wszystkim spowodowane tym, że musieliśmy znaleźć odpowiedniego następcę Blasphemera. Trafiliśmy na Telocha, musieliśmy go sprawdzić na paru trasach, a później zaczęliśmy pisanie nowego materiału. Pojawiły się pierwsze pomysły, pierwsze riffy. Następnie przyszła sesja w Budapeszcie, właśnie pod koniec 2012 roku. Wtedy skomponowaliśmy parę kawałków, a dwa z nich zostały przewidziane do wydania. Jeden na winylowej „siódemce”, drugi na innym formacie. Chodzi o „From Beyond the Event Horizon” oraz „Into the Lifeless”? — Dokładnie. Jest więcej numerów z budapeszteńskiej sesji? — Mamy więcej kawałków, lecz nie są ukończone. Można powiedzieć, że są w wersji demo. W trakcie postępów prac, gdy skład był już ustabilizowany, doszliśmy do wniosku, że stać nas na napisanie lepszych numerów niż te. Przypominało to trochę obrabianie przez jubilera surowego diamentu. Patrzysz na niego i rozumiesz, że można dodać coś jeszcze z tej strony, z tamtej. Dlatego postanowiliśmy: „OK, zostawmy te numery, idźmy do przodu i zobaczmy, co z tego wyniknie”. Parę miesięcy później uznaliśmy, że kierunek, w którym zmierzamy, jest o wiele ciekawszy niż w tych piosenkach. Powiem ci, że te budapeszteńskie kawałki są mocno oldschoolowe. „From Beyond…” też przecież taki jest. Klimat i riffy przypominają czasy „De Mysteriis Dom Sathanas”. Numery z albumu są dowodem na to, że chcieliśmy czegoś więcej. Zależało nam, by były bogatsze, ciekawsze. Chcieliśmy dotknąć każdego okresu historii Mayhem. Zauważ, jak ułożone są piosenki na „Esoteric Warfare”. Niemalże chronologicznie i nawiązując do konkretnego czasu w karierze zespołu. Takie drzewo życia, niemalże (śmiech). Mogę się z tobą zgodzić. ­— Ale wszystko przyszło nam naturalnie, nie było żadnych sprecyzowanych planów w tym aspekcie. Mieliśmy wizję i szliśmy za nią. Z czasem wszystko zaczęło się krystalizować. Ty lub Necrobutcher określiliście „Ordo Ad Chao” jako „zorganizowany, kontrolowany chaos”. Jak opisałbyś „Esoteric…”? Jako syntezę, na przykład? — Synteza to idealne słowo. „Esoteric…” jest niemal wszystkim, co Mayhem reprezentuje muzycznie. Chcieliśmy tym razem być agresywniejsi niż poprzednio, cofnąć się do bardziej ekstremalnych czasów. „Ordo…” był w pewnym sensie bardzo progresywnym albumem. I bardzo go lubimy. Lecz tym razem czuliśmy potrzebę powrotu na to brutalniejsze terytorium. Chcieliśmy stworzyć takie numery, które będzie się świetnie grało na żywo. Inny jest też przekaz w tekstach. Na „Ordo…” było to, w dużym skrócie, pokazanie relacji między porządkiem, a chaosem. „Esoteric…” to często przekaz dość nieoczywisty, subliminalny. Poza wojnami jest sporo treści związanych z umysłem, różnymi sposobami jego kontroli. Wypływają one nie tylko z mojej wyobraźni, lecz również z nauki. Kluczową sprawą dla Mayhem było znalezienie następcy Blasphemera, wspomnianego przez ciebie Telocha. Jak opisałbyś pracę z nim nad „Esoteric…” i jego wkład w tę płytę? — To nieprawdopodobnie utalentowany koleś. Komponuje w głowie, ma już w niej wszystko ułożone zanim zaczną się próby i nagrania. Interesująca osobowość, prawdziwy artysta, czyli nieco szalony. Generalnie spokojny człowiek, uważny i dokładny. Miał nieprawdopodobnie dużo pomysłów. Jest jak fabryka produkująca riffy (śmiech). Przede wszystkim doskonale czuje taką muzykę, ma ją w dna. Wychował się na Mayhem. Jestem bardzo szczęśliwy, że go znaleźliśmy. Proces powstawania „Esoteric…” miał kilka etapów. Sporo było przygotowań, różnych nagrań, których każdy z nas dokonywał w swoim małym domowym studiu. Dobrze, że obecna technologia na to pozwala i czyni naszą pracę w pewnym stopniu łatwiejszą. Potem były próby, próby, próby… Wprowadzaliśmy zmiany, łączyliśmy wszystko w całość. Powiedziałbym, że to była bardzo interesująca sesja. Nagraliśmy perkusję i gitary, a potem przyszła kolej na moje wokale.

9

www.thetruemayhem.com C ¶ autor: Lesław Dutkowski

Był kiedyś taki przedwojenny film „Pani minister tańczy”. Zabawny. Gdyby ktoś kiedyś zdecydował się na nakręcenie jeszcze jednego dokumentu o Mayhem, mógłby – rzecz jasna po uprzednim poznaniu historii zespołu i jego muzyków oraz zobaczeniu na własne oczy, co legenda black metalu wyprawia na żywo – zatytułować go „Pan inżynier straszy z kolegami”. To w nawiązaniu do frontmana norweskiej legendy i z mocnym przymrużeniem oka. Attila Csihar na scenie jest kosmitą, performerem z innego wymiaru. Jest niczym ekstremalnie zakręcony bękart Kinga Diamonda i Diamandy Galas oraz wodzów jakichś dzikich plemion z Syberii lub Afryki. Tworzy show samym sobą, tym jak wygląda, jak nieprawdopodobnie używa głosu. To facet, który chyba z powodu jakiejś awarii dysku opatrzonego nazwą „Los”, został inżynierem elektrykiem i nauczycielem matematyki. Bo on się urodził do tego, by się drzeć, przebierać, dawać przedstawienia przy cudnych dźwiękach metalowej ekstremy, jakie narodziły się w tym bogatym i pięknym kraju ileś set kilometrów na północny-zachód od Szczecina. 29 maja 2014 roku w stołecznej Proximie widziałem go po raz kolejny, trzeci lub czwarty, nie pomnę dokładnie. Wypadł świetnie, podobnie jak jego współtowarzysze w rozprzestrzenianiu blackmetalowej muzyki, świętujący w roku 2014 30-lecie istnienia. Nieco ponad dwie godziny przed koncertem w pokoiku w biurach klubu było mi dane po raz kolejny porozmawiać z legendarnym Węgrem, który poza sceną w niczym nie przypomina tej strasznej postaci, w którą wciela się podczas koncertów. Długo i miło się gadało. W dużej mierze o piątej płycie Mayhem „Esoteric Warfare”, ale było też coś o Tormentor. ↔


do powiedzenia miał Teloch, nawet Charles Hedger coś dorzucił, ale to właśnie Hellhammer miał najwięcej do powiedzenia w sensie decyzyjnym, on był organizatorem całego procesu. Choć, jak mówię, pracowaliśmy wspólnie. Ważne było to, że po raz pierwszy ustaliliśmy sobie deadline. Na pięć miesięcy do przodu wynajęliśmy studio i wiedzieliśmy, że do tego czasu musimy być gotowi. Wymagało to uporządkowania, dyscypliny. Była pewna hierarchia w podejmowaniu decyzji, co tylko nam pomogło. „Esoteric…” to na pierwszy rzut ucha brutalna, agresywna płyta. Jednakże pod powierzchnią skrywa wiele pięknych ozdóbek, choćby taką pokręconą melodyjkę w „Aion Suntelia”. To czyni słuchanie albumu wspaniałą podróżą, podczas której wiele można odkryć, jeśli tylko zechce się dokładniej w nią wsłuchać. Słychać, że włożyliście w płytę wiele wysiłku. — Choć gramy ekstremalny metal, nie chodzi nam tylko o agresję. Mamy na płycie bezpośrednie uderzenie, lecz nie tylko. „MILAB”, „VI.Sec”, „Trinity”, „Aion Suntelia” są dobrymi przykładami kawałków, w których sporo się dzieje. — Zgadzam się. Zabawne jest to, że my sami po zakończeniu nagrań odkrywaliśmy album na nowo.

Nie nagrywaliśmy ich we właściwym studiu, lecz w przepięknym małym drewnianym domku należącym do rodziny Mortena (Telocha – dop. red.), położonym nad morzem, niedaleko fiordów. Spędziliśmy tam kilka dni. Piękne i bardzo inspirujące miejsce. Cudowna natura, dająca mnóstwo energii. Działałem bardzo szybko. Pierwszego dnia nagrałem wokale do sześciu lub siedmiu piosenek. Sporo! — To prawda. Ale zależało mi na tym, aby robić jak najmniej dogrywek, poprawek, dlatego też wszystko rozegrało się szybko. Wszystko miało być bezpośrednie i mocne. Następnego dnia wszystko było gotowe. Wspaniałe doświadczenie. Kiedy posłuchałem rezultatu, miałem wrażenie, że stało się coś transcendentalnego. Gdyby nagrywanie wokali ciągnęło się dłużej, takiego efektu pewnie nie udałoby się osiągnąć. Może nie wszystko powstało w pierwszym podejściu, ale też nie było użyte za dużo współczesnej technologii. Miało być prosto i organicznie. Okoliczności sprzyjały, bo mieliśmy komfort. Nie musieliśmy za nic płacić, mogliśmy tam siedzieć, ile dusza zapragnie, nie było żadnego stresu. Trzeba było tylko znaleźć dla mnie odpowiednio ciemny pokój do nagrań (śmiech). Było myślenie o jakości, nie o pieniądzach. — Dokładnie! Podczas ubiegłorocznej rozmowy zapytałem cię o Snorrego Rucha, który w pewnym momencie był rozważany jako nowy gitarzysta i/lub współpracownik. Ostatecznie nim nie został. Powiedziałeś, że na pewno zaprezentujesz mu gotowy materiał. Zrobiłeś to już? — Jeszcze nie i nie jestem pewny, czy Snorre już słyszał „Esoteric…”. Faktem jest, że był pomysł, aby go mieć w Mayhem. Że może pomoże w produkcji albo podrzuci jakieś pomysły. Wszyscy go lubimy, ale problem polega na tym, że on żyje w swoim świecie, mieszka z rodziną, nie chce jeździć na trasy koncertowe. A my musimy mieć kogoś, kto chce grać koncerty. Kto wie, może w przyszłości Snorre znów będzie współpracował z Mayhem. Najważniejsze, by miał artystyczną wolność, by nie zmuszać go do niczego. Necrobutcher powiedział niedawno, że jesteście swoimi najbardziej zaciekłymi krytykami. Czy to sprawiło, że praca nad „Esoteric…” była trudniejsza niż, powiedzmy, nad ”Ordo Ad Chao”? — Słowa Necro to całkowita prawda. Ale miał na myśli, rzecz jasna, konstruktywną krytykę, a nie, że obrzucacie się bluzgami albo rzucacie czymś w siebie? — Chodzi tylko i wyłącznie o konstruktywną krytykę! Gdy chodziło o podejmowanie ważnych decyzji muzycznych, Hellhammer wydawał się być jakby naszym dyrygentem. Pomysły podsuwali wszyscy, dużo

10

7g C nr 37 C 01/2015

Wielu będzie zaskoczonych, jak wiele można znaleźć na „Esoteric…”. Mówienie, że tylko na niej ostro naparzacie, to tylko część prawdy. — Z całą pewnością można na płycie znaleźć sporo skarbów. Też bardzo mi się to podoba. Dużo detali kryje się gdzieś z tyłu, pod spodem. Z drugiej strony jest to też płyta bardzo duchowa. Ma wiele różnych warstw. Choć wiadomo, że nie każdemu będzie się chciało te piękne drobiazgi dostrzec. Ale w końcu ezoteryczność oznacza też, że coś jest dostępne tylko dla nielicznych… Przejdźmy na chwilę do tekstów. Przed rokiem tylko zarysowałeś mi, o czym będą. Dziś wiem, że sporo napisałeś o kontroli umysłu, pozaziemskich cywilizacjach i ich wpływie na ludzkość. Wspominasz eksperymenty i projekty wojskowe, jak Projekt Manhattan w „Trinity” związany ze zniknięciem statku i jego załogi pod wpływem zmian pola magnetycznego, Projekt Montanuk dotyczący wojny psychologicznej, Projekt Phoenix w „Throne Of Time”. Nie brak nawiązań do filozofii, okultyzmu, religii. Na początku „Trinity” słyszymy twórcę bomby atomowej, Oppenheimera, wypowiadającego zdanie „Now I am death, the destroyer of worlds”, pochodzące z jednej ze świętych ksiąg hinduskich. Babalon to bogini z jednej z książek Aleistera Crowleya, zaś Shangri-La to utopijna kraina z książki Jamesa Hiltona… — Czuję się naprawdę wspaniale rozmawiając z kimś, kto zadał sobie tyle trudu, aby poznajdywać te treści w moich tekstach. Kończąc wyliczankę dodam tylko, że słyszałem również, iż inspirowały cię prace związanego z Crowleyem inżyniera Johna Parsonsa, który zajmował się badaniami nad rakietami kosmicznymi. Teraz powiedz mi – gdybym zapytał cię, przez ile źródeł musiałeś się przekopać, byłbyś mi w stanie na to odpowiedzieć? — Naprawdę bardzo dużo. Książek, filmów, a także rozmów z ludźmi. Jestem pod wrażeniem, jak wiele udało ci się znaleźć w tekstach. Cieszę się, że da się ten przekaz odnaleźć. Tym razem mój plan był taki, żeby teksty nie były tak tajemnicze, jak na „Ordo…”. Trochę może są, ale nie za bardzo. Posługuję się bardziej słowami kluczami. Niełatwym zadaniem było przedstawić w ten sposób skomplikowane kwestie związane, na przykład, z kontrolą umysłów. Teksty nie są wyłącznie moimi surrealistycznymi wizjami. Kosztowały mnie niemało poszukiwań w źródłach, podróży w głąb mojego umysłu. Dużo opartych jest na nauce albo na teoriach naukowych i spekulacjach, pojawiających się na świecie od lat. Wybrałem to, co uznałem za ciekawe. Stworzyłem swego rodzaju układankę. Fajne jest to, że każdy może z tych tekstów ułożyć coś własnego, własny wzór. Wariacji może być dużo. Zdarzyła się jedna ciekawa sytuacja, gdy pracowałem nad tekstami. Można to nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Wpadł do mnie ni z gruszki, ni z pietruszki mój kumpel Chris ze Stanów. Facet zna się znakomicie na tematach, o których chciałem pisać, sam kolekcjonuje różne rzeczy związane z religiami, kultami. Po prostu,

był w Budapeszcie, zadzwonił do mnie, zapytał: „Jesteś w domu?”; i za kilkanaście minut przyjechał do mnie (śmiech). Spędził ze mną kilka dni rozmawiając, dając wskazówki. Bardzo mi pomógł. To właśnie on wspomniał mi o Johnie Parsonsie. Mam paru znajomych z krajów anglojęzycznych, których czasami pytam o radę, bo nie zawsze wiem, jak wyrazić coś po angielsku w krótki i treściwy sposób. Tłumaczę im, co i jak chcę przekazać, zaś oni pomagają znaleźć mi odpowiednie wyrażenie albo słowo. W tekstach znajdziesz też nawiązania sumeryjskie. Niektóre z liryków są dość bezpośrednie. Choćby „Psywar”, opowiadający o nowym rodzaju wojownika, albo „Trinity”, mówiący o bombie atomowej. Każda przedstawia jakąś historię. „MILAB” to oczywiście opowieść o tak zwanych wojskowych uprowadzeniach… O ten kawałek miałem cię zapytać. Jak trafiłeś n a h i s to r i ę o tych , k t ó r z y z o s t a l i r z eko m o uprowadzeni przez kosmitów, a następnie, po powrocie na Ziemię, wykorzystani przez armię do kontaktów z cywilizacjami pozaziemskimi? Powiem szczerze, że gdy poczytałem, o co tak naprawdę chodzi, na myśl przyszło mi to, co pokazywali w serialu „Z Archiwum X”. — Na to akurat natrafiłem sam. Zdziwiłbyś się, jak wiele na świecie jest osób, które uważają, że porwali je kosmici i mają w związku z tym jakieś przebłyski w pamięci. Tekst ma wprawdzie pozaziemskie konotacje, lecz sporo mówi też o tym, co dzieje się w realnym świecie, współcześnie. Używam słowa „pozaziemskie”, ale w przeszłych wiekach, w których przecież też pojawiały się nawiązania do innych cywilizacji, mówiono nie o kosmitach, a o demonach, złych duchach, pradawnych bóstwach. Niektóre plemiona indiańskie tak je nazywały. Powiem szczerze, że sam znam ludzi, i są to dość bliskie mi osoby, które stanowczo twierdzą, że porwali ich kosmici. Reagowałem na takie rewelacje sceptycznie, pytałem: „Po co mówisz mi coś takiego? Za nic w to nie uwierzę”. Lecz te osoby były nieugięte. Znajdziemy na świecie ludzi, którzy nie starają się wywołać sensacji, lecz mocno w takie uprowadzenia wierzą. Oczywiście, nie wejdziesz do głowy kogoś takiego i nie dowiesz się, czy ktoś tego człowieka zaprogramował, aby mówił coś takiego, namieszał mu w głowie jakiś amerykański wojskowy pracujący w tajnym programie, czy też jest to szczere wyznanie. W nauce też są pewne wskazówki odnośnie naszego umysłu, świadomości. Choćby w fizyce kwantowej. Według niej, nasza świadomość jest powiązana ze świadomością istniejącą gdzieś we wszechświecie. I w związku z tym nie ma czegoś takiego, jak obiektywna rzeczywistość. Ale kto wie, co tak naprawdę się dzieje (śmiech)?! Bardzo lubię tę tematykę. Sporo w niej dziwactw i przerażających rzeczy, eksperymentów, układających się w niesamowite historie. Nierzadko z udziałem czynników rządowych. Uznałem, że te kwestie będą świetnie pasować do całości płyty i w ogóle do Mayhem. Podobnie sprawy czarnej materii, czarnej energii. Niezbyt kręcą mnie sprawy związane z ufo i nigdy mnie nie interesowały. Była już mowa o kontroli umysłu. Myślisz, że to największe zagrożenie, jakie czeka na ludzkość w przyszłości? A może to już się dzieje? — Jeżeli to się dzieje, i dzieje się tak jak powinno, to ludzie o tym nie mogą wiedzieć, a wtedy można człowieka zmusić do wszystkiego (śmiech). Na tym polega sztuka kontroli umysłu. Mówiąc szczerze, wydaje mi się, że to już się w jakimś stopniu dzieje. Nie bez powodu w przeszłości odbywały się te tajne wojskowe eksperymenty. Główny cel kontroli umysłów jest taki, że najpierw cię zastraszą, a potem sprawią, iż będziesz funkcjonował zgodnie z czyimś planem. Od lat mówi się o technikach panowania nad czyimś umysłem, związanych z fizyką, na przykład z wykorzystaniem fal radiowych, rozmaitych elektrod, rzecz jasna przeróżnych leków, hipnozy. Przy pomocy tej ostatniej metody można naprawdę zdziałać cuda. Ktoś może cię tak zahipnotyzować, że nie będziesz widział jakichś przedmiotów, choć one będą koło ciebie, albo weźmiesz do ręki zimny nóż, a on cię poparzy. Umysł jest niezwykle ważny. Mogą się w nim dziać różne rzeczy. Dużo na te tematy czytałem, oglądałem filmy dokumentalne. To fantastyczna wiedza, polecam (śmiech). Mam mimo wszystko nadzieję, że nie wszystko to, o czym napisałem, jest stosowane w rzeczywistości. Że jednak większość wciąż jest fikcją. Mając na uwadze tony materiałów, przez które musiałeś się przekopać oraz wiedzę, jaką posiadasz, nie przeraża cię to, do czego człowiek jest zdolny?


wysłał mi taśmę z pierwszymi nagraniami, nie mogłem uwierzyć w to, jak ekstremalne są bębny. Wcześniej nikt tak nie grał, nie słyszało się blastów. Struktura kawałków, riffy, to również było dla mnie czymś nowym. Te puszczone, lecące w przestrzeń akordy, posługiwanie się kostką… Była ekstrema, ale też momenty, w których wydawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Jako całość było to niezwykle interesujące i dlatego właśnie byłem pewny, że chcę wziąć w tym udział. Wcześniej oczywiście słyszałem „Deathcrush”. Była w porządku, ale nie uznałbym tego materiału za wielki krok naprzód, coś wyjątkowego. Natomiast, co do „De Mysteriis…” czułem, że to coś nowego, coś, co wyprzedza swój czas. Okazało się, że nie muszę tylko krzyczeć, lecz mogę poeksperymentować z wokalem, śpiewać operowo, mrocznie. Eksperymentowanie, świeżość oraz potężna energia złożyły się na wspaniałość płyty. A także to, że nie stała za zespołem żadna wytwórnia. Oni musieli wyłożyć wszystkie oszczędności na studio, by wszystko poszło, tak jak chcieli. Ale o tym pewnie nie muszę się rozwodzić, bo wszyscy to wiedzą. Była fajna atmosfera, w studiu był mrok, rozświetlały go tylko świece. Muzyka wprawdzie jest najważniejsza, ale wiadomo, co się stało później w zespole i z czym wiązało… Album z pewnością stał się fundamentem dla innych zespołów blackmetalowych. Jak mówiłem, wokół „De Mysteriis…” narosło wiele plotek. W tym ta, że Euronymus chciał nagrać na nią parę coverów, numer Bathory i Possessed. Ponoć chciał też napisać więcej kawałków ze Snorre. Czy masz wiedzę, by powiedzieć, że cokolwiek z tego jest prawdą? — Nic nie wiem o coverach. Aczkolwiek Mayhem jeszcze przed moim dołączeniem nagrywał przeróbki, choćby Venom. Co zaś do Snorre, to wiem, że miał swój wkład w tę płytę. Choć dokładnie ci nie powiem, jaki. Faktem jest, że sporo wtedy pracował z Euro. I wiem na pewno, bo potwierdził mi to Euronymus, że mieli pracować razem nad nową płytą. Niestety, nie byłem wtedy aż tak długo w Norwegii, lecz nie wykluczam, że napisali coś razem. Choć chyba powiedzieliby mi o tym. Natomiast na pewno Euro i Snorre mieli pracować nad następcą „De Mysteriis…”. Pamiętam, że Euronymus powiedział mi, że jest zmęczony i znudzony tym, co jest teraz w Mayhem i chciał świeżego startu. Snorre miał być głównym kompozytorem kolejnej płyty. Cholera wie, może zdążyli coś napisać? Może są gdzieś ponagrywane jakieś riffy na następny krążek? Nie wiem. Nic nie mogę potwierdzić, bo sam znam głównie plotki. Trzydziesta rocznica to dobry powód, aby zapytać cię, czy jest szansa na autoryzowaną, bogato udokumentowaną biografię Mayhem? Chyba w ogóle pierwszą na świecie, jeśli się nie mylę. Sądzę, że Necrobutcher oraz byli i obecni członkowie Mayhem, mają mnóstwo ciekawych archiwalnych materiałów. Jest szansa, że taka pozycja powstanie? — Sądzę, że w pewnym momencie dobrym pomysłem będzie wydanie takiej książki. Odpowiednio, fachowo przygotowanej. Mówiąc szczerze, wszystkie dokumenty, jakie powstały o Mayhem w ogóle mnie nie przekonują. Inna sprawa, że zostały zrobione przez osoby trzecie.

— Nawet bardzo przeraża. Pisanie tekstów i zrozumienie pewnych procesów, które dzieją się na świecie, było dla mnie dość bolesną refleksją. Dodatkowo, bardzo lubię być sobą i nie chciałbym, by ktoś na mnie wpływał. Lubię się czuć jak w domku Mortena podczas nagrań, gdzie mogłem studiować różne historie, całkowicie się w nie zanurzyć. Lubiłem też wędrować przez kilka godzin po lesie i rozmyślać, rozmawiać ze sobą. Oczywiście, zdanie sobie sprawy z pewnych rzeczy bywa straszne, ale przychodzi chwila, że musisz porzucić myślenie i wrócić do rzeczywistości (śmiech). Niemiło jest myśleć, że ktoś mnie kontroluje. To dziwne uczucie. Każdy z nas ma wiele strachów i każdy musi się z nimi zmierzyć. Je s z c z e o d n o ś n i e t e k s t ów n a „ E s o t e r i c …”. Pamiętam, że mówiłeś mi, iż twoje teksty powstają w różnych miejscach, niekoniecznie w twoim domu w Budapeszcie. Wspominałeś, że kiedyś napisałeś jeden przed pałacem cesarskim w Tokio, inny u stóp piramid. Czy któryś z liryków na „Esoteric…” napisałeś w jakimś nietypowym miejscu? — Trudne pytanie… Wydaje mi się, że zdecydowana większość powstała jednak w Budapeszcie. Część na pewno w Norwegii. Tym razem niewiele podróżowałem,

nie odwiedzałem jakichś uduchowionych miejsc. Aczkolwiek fragmenty paru tekstów mają ponad rok i mogłem je napisać w różnych miejscach, o których teraz nie pamiętam. Potem składałem wszystko w jedną całość. Była to swego rodzaju układanka. Oczywiście, później słowa musiały zostać dopasowane do muzyki. W 2014 roku Mayhem obchodzi kilka rocznic. Ta najważniejsza, to 30-lecie istnienia grupy. Druga, 20 lat od wydania „De Mysteriis Dom Sathanas”. I o nią chciałem zapytać. Wiele było związanych z nią kontrowersji i plotek, ale po latach album stał się jednym z kamieni milowych black metalu. Trudno sobie wyobrazić kogoś, kto chce grać taką muzykę i nie przesłuchał choćby raz tego krążka. Jak patrzysz na niego z perspektywy 20 lat? — Jest to niesamowita płyta. Przede wszystkim, czuję się niezmiernie zaszczycony, że mogłem być jej częścią. Bardzo dziękuję za to losowi. Dziś zawartość nie wydaje się robić tak wielkiego wrażenia. Ale 20 lat temu płyta jawiła mi się taka… futurystyczna, gdy pierwszy raz usłyszałem kawałki, w których mam zaśpiewać. Jasne, nikt z nas nie przypuszczał, że to będzie tak ważny album, lecz wszyscy czuliśmy i wiedzieliśmy, iż jest to bardzo dobry materiał. Pamiętam, że gdy Euronymus

Parę lat temu wydałeś na cd w Saturnus Productions ep-kę „Life Eternal” z innymi miksami paru numerów z „De Mysteriis Dom Sathanas”. Coraz więcej jest maniaków waszej muzyki powracających do płyt winylowych. Jest szansa, że wznowisz „Life Eternal” na takim nośniku? — Byłoby wspaniale i sądzę, że pewnego dnia to się stanie. Aczkolwiek ta kwestia jest dość skomplikowana, bo w wydanie „Life Eternal” zaangażowanych było dość sporo wytwórni. A nie ze wszystkimi współpraca była taka, jaka być powinna. Korzystając z okazji chciałbym zapytać cię również o Tormentor. Rok temu wydałeś okazałe winylowe reedycje demówek tego wspaniałego zespołu. Jest szansa na to, że ukaże się dvd z archiwaliami Tormentor? Zapowiadałeś coś takiego… — Jest taki plan. Jonas, którego niedawno poznałeś (Jonas Svensson, tour menedżer Mayhem, dzięki któremu odbyła się ta rozmowa; przemiły człowiek – dop. red.), jest właśnie osobą, dzięki której ukazały się demówki na analogach. I z nim będę pracował również nad dvd. Mamy trochę materiałów wideo, ale szukamy więcej. Niestety, nie jest to łatwe zadanie. Byliśmy głupi, że nie rejestrowaliśmy więcej. Planujemy zamieścić na dvd te nagrania z wideo, może coś z prób. Wygląda na

11


to, że nie będzie to wielkie, efektowne wydawnictwo. Raczej skromne, dla najbardziej zagorzałych fanów. Ponieważ demówki na winylach to było coś specjalnego i efektownego, z plakatami, naszywkami, a tym samym dość drogiego, w planach mamy również wznowienie tych materiałów na zwykłym cd, aby wszyscy mogli się w nie zaopatrzyć. Wiem, że przygotowując reedycje spotkałeś się ponownie z chłopakami z Tormentor. Jakie było to wasze spotkanie po latach? Wymienialiście jakieś pomysły? Może zagracie parę koncertów? — W przygotowywaniu reedycji najwspanialsze było właśnie to, że mogłem się z nimi spotkać i porozmawiać. Dowiedzieć się, co o tym sądzą, jakie mają pomysły, wizje odnoście wznowień. Jonas z każdym muzykiem przeprowadził wywiady, aby poznać spojrzenie każdego z nas na demówki. Co mnie ucieszyło, wszystkim spodobał się pomysł reedycji. A jeszcze bardziej to, że fanom wciąż te materiały się podobają, nie są im obojętne. Dobrze wiedzieć (śmiech). A o k o n c e r t a c h r o z m aw i a ł e ś z k u m p l a m i z Tormentor? — Istnieje możliwość, że je zagramy. W przyszłym roku minie 30 lat od założenia zespołu (według źródeł stanie się to dopiero w 2016 roku – dop. red.). Myślę, że trzeba by to jakoś uczcić. Ci faceci zasługują na to. No i także z tego powodu, że jeszcze mamy wystarczająco sił i zdrowia, aby to zrobić (śmiech). Jeśli nie teraz, to kiedy? Prawdopodobnie to się stanie, bo reszta chłopaków wyraziła zainteresowanie. Do dziś wszyscy się lubimy, jesteśmy dla siebie mili. Jeżeli dopisze nam szczęście, zagramy jeden, może dwa koncerty. Nie chciałbym, żeby Tormentor stał się w pełni funkcjonującym zespołem. Gitarzysta Támas gra teraz z Nifelheim, więc na pewno jest w formie (śmiech). A gra z nimi dzięki temu, że przygotowywałem z Joansem reedycje demówek Tormentor (śmiech). Czuł się zagubiony w Budapeszcie. Nie miał pracy, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Było mu bardzo ciężko. Razem z Jonasem zasugerowaliśmy, żeby poszukał zajęcia w Norwegii. Pojechał, najpierw szukał normalnej pracy, ale jak się zapewne domyślasz, cudzoziemcowi nie jest łatwo. Doradziliśmy mu, żeby może poszukał zajęcia jako muzyk i pogadał z kimś z norweskiej sceny. Spotkał się z Rogerem (Infernusem – dop. red.) z Gorgoroth, potem z wieloma kolesiami z Bergen i nagle okazało się, że Nifelheim potrzebuje gitarzysty. Dostał tę robotę. Idealną dla niego. Teraz jeździ w trasy i wydaje się być naprawdę szczęśliwy. Jak widzisz, reedycje Tormentor przyczyniły się do wielu dobrych rzeczy. W 2014 roku mija 10 lat odkąd powróciłeś do Mayhem. Kiedy pierwszy raz z nimi pracowałeś byłeś wokalistą z Węgier znanym w zasadzie tylko w głębokim undergroundzie. Powracałeś, będąc legendą ze sporym dorobkiem. Jakie to dziesięciolecie było dla ciebie? — Absolutnie fantastyczne. Tak wiele wspaniałych rzeczy się zdarzyło. Czułem, że moje marzenia się spełniają. Jasne, „De Mysteriis…” był i jest kapitalną płytą, lecz później było mi bardzo ciężko znaleźć sobie miejsce w życiu. Dlatego znalazłem stałą pracę, a potem dawałem prywatne lekcje, angażowałem się w produkcję filmową (przy „Spy Game” – dop. red.).

Ale zupełnie nie potrafiłem się w tych rolach odnaleźć. To były czasy, w których czułem się bardzo niepewnie. Zacząłem więc robić to, co chciałem najbardziej, czyli tworzyć muzykę. Aż przyszło zaproszenie dołączenia do Mayhem. Wiadomo, że od lat byłem w kontakcie z Necrobutcherem i było z jego strony zapewnienie, że jeśli coś nie pójdzie z Maniakiem, poproszą mnie o zajęcie jego miejsca. To Necro wysłał mi zaproszenie i jestem mu za to wdzięczny. Jednakże nie można było mieć pewności, że to się kiedykolwiek stanie, bo przecież z Maniakiem szło im przez tyle lat znakomicie, nagrali

fantastyczne płyty ze znakomitymi tekstami, dawali świetne koncerty. Wiadomo, że mieli lepsze i gorsze momenty, ale ma je każdy zespół. W końcu to się jednak stało. Wróciłem i jestem szczęśliwy. Mayhem to moje życie, niemalże moja rodzina. Wiele się od nich nauczyłem. W końcu życie polega przede wszystkim na uczeniu się. Zagrałem mnóstwo tras, poznałem masę interesujących ludzi, nawiązałem mnóstwo kontaktów. To najprzyjemniejsza część tej pracy. Jasne, to ciężka robota. Ale która taka nie jest? Pewnie, nie jest łatwo żyć ze świadomością, że nie wiesz, co będzie za miesiąc, dwa, trzy. Co przyniesie przyszłość? Kiedyś głównie myślałem w sposób: „Co będzie, jeśli stanie się, to czy tamto?”. Jest trasa, potem zostaje odwołana, i co? Dam radę przeżyć przez następnych parę miesięcy? Zwycięża jednak u mnie myślenie, że jestem szczęśliwy, iż mogę to robić. Bo nie każdy może. A gdybym zapytał cię, jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z czasów współpracy z Mayhem, byłbyś w stanie je wskazać? — Chyba musiałbym wymienić kilka. Na pewno koncerty w Japonii. Marzyłem o tym, bo zawsze ciągnęło mnie do kultur orientalnych. W czasach „Ordo…” wybrałem się w podróż do Egiptu. To była taka moja wersja Indiany Jonesa (śmiech). Wspaniałe doświadczenie. Faktycznie tam wygląda jak w filmie. No i pewien koncert w Oslo, na którym wystąpiłem w roli rodzącego dziecko (śmiech). Pamiętam, jak z Jonasem przygotowywaliśmy kukiełkę kilka dni przed występem. Nie wiem, czy to nie było najlepsze moje przebranie w karierze. Wyglądałem jak postać z innej planety. Trochę jak potwór morski z „Piratów z Karaibów” albo Cthulu. W trakcie koncertu w pewnym momencie wwożą stół położniczy, kładę się na nim, zaczynam „rodzić”, więc wrzeszczę jak opętany, a potem przecinam pępowinę i wyciągam dziecko (śmiech). A to wszystko działo się na festiwalu przed

około 15 tysiącami ludzi! Wiadomo, że Mayhem to twoje główne zajęcie, ale nie wierzę, żebyś nie robił czegoś na boku. Powiedz mi, jakie masz inne plany artystyczne? — Oczywiście będę coś tworzył z Sunn O ))), bo jestem teraz członkiem tego zespołu. Chciałbym w końcu wydać materiał mojego solowego projektu Void Of Voices, ponieważ mam już całkiem sporo nagrań, w tym znakomite z 2012 roku, dokonane w przepięknych ruinach zamku. Pojawiło się oczywiście parę zaproszeń do gościnnych występów. Choćby od żeńskiej blackmetalowej kapeli z Armenii (Divahar – dop. red.), z którego skorzystam, bo chcę je wesprzeć. Jest też projekt opery z ekstremalnie metalową muzyką, w którym chcą mnie widzieć w jednej z ról. Są też interesujące kapele deathmetalowe, które chciałyby, żebym gościnnie z nimi zaśpiewał i chyba to zrobię, choć nie za często tworzę w tej stylistyce (zaśpiewał niedawno m.in. z Belphegor – dop. red.). No i kroi się też na Węgrzech musical „Dracula”. W przyszłym roku. Być może w nim wystąpię… (w tym momencie do pokoju wchodzi Jonas Svensson – red.). — Jonas Svensson: No i ukaże się kolejne wydawnictwo Tormentor. Bardzo na nie liczymy, prawda Attila? (śmiech) — Oczywiście, ukaże się kolejne wydawnictwo Tormentor (śmiech). Będzie się sporo działo. Bardzo ci dziękuję za rozmowę. Podziękowania: Jonas Svensson, Paweł Kaczyński, Piotr Brewiński

Tematyka tekstów na “Esoteric Warfare”

watchers – O pozaziemskich istotach, które stworzyły człowieka i popełniły przy tym błąd w jego DNA. Kosmiczny eksperyment, przez który są w nas złe intencje, niepokój umysłu, agresja i dominacja; o stworze, który przybył z kosmosu, by zantagonizować ludzi. psy war – O kontroli umysłu. trinity – Fragment wypowiedzi Roberta Oppenheimera, współtwórcy bomby atomowej, zaczerpnięty z hinduskiego tekstu w sanskrycie z „Mahabharaty”; Babalon – bogini z pracy Crowleya „The Book Of Law”; Shangri-la – utopijna kraina z książki Jamesa Hiltona; „I am god of war and vengeance, I will give you a war engine”; tunel czasoprzestrzenny (wormhole). pandaemon – Cała lista wszelkiej maści diabłów, demonów i bogów z różnych religii. milab – O eksperymentach mających na celu kontrolę człowieka (elektrody w głowy); Milab to też nazwa wioski w Iranie; chodzi o porwanych przez wojsko (military abductees), którzy wcześniej byli uprowadzeni przez obcych, a armia wykorzystuje ich np. do różnych ról (astralni operatorzy, szpiedzy psychiczni). vi.sec. – Odliczanie czasu do śmierci, podróż w czasie, nasz los jest znany, nie mamy czasu ani wpływu na cokolwiek. throne of time – Antena Delta T (Project Phoenix) – używana do podróży w czasie, tajnego tzw. Montanuk Project, prowadzonego w amerykańskiej bazie wojskowej; celem było wypracowanie technologii wojny psychologicznej; tu pojawia się tytuł płyty „Esoteric Warfare”. corpse of care – O rytuale spalenia, odrzucenie przez to wszelkich ziemskich trosk; obrzęd, który odbywał się pierwszego dnia lata. posthuman – Pytania o to, co zostanie po człowieku, o dronach i zniszczeniu przez nie; o policji kontrolującej umysł, o manimals = men+Animals. aion suntelia – Słońce wschodzące z pyska węża Uroborosa, który zjada sam siebie, ale ciągle się odradza (symboliczne przedstawienie pełnego cyklu); o życiu między światami, zawieszeniu w przestrzeni.

12

7g C nr 37 C 01/2015



Spóźniliście się kiedyś na wywiad, który mieliście przeprowadzać? Ja tak. Właśnie tym razem. Cała Warszawa wyjeżdżała, a w Progresji miał się za moment rozpocząć wernisaż wystawy „True Norwegian Black Metal – in concert” uwieńczony występem zespołu Order. Na szczęście mój brak punktualności nie okazał się problemem, a uśmiechnięty Anders Odden (bardziej znany jako Neddo z Cadaver), nie zważając na późną porę, zgodził się ze mną porozmawiać. O norweskim metalu, koncertowej setliście, życiu w Satyriconie i przepisie na sernik truskawkowy. Żartuję, o tym ostatnim nie. Zresztą – przeczytajcie sami. ↔ Zacznijmy od pytania, którego, szczerze powiedziawszy, nienawidzę, ale podświadomie musiałam je zadać… W jaki sposób doszło do powstania zespołu akurat w takim składzie, w którym gracie obecnie? — Najpierw dostałem propozycję dotyczącą powrotu Cadaver, ale tak naprawdę wiedziałem, że nic z tego nie będzie – żaden z nas nie był do tego zbyt entuzjastycznie nastawiony. Pomyślałem więc, dlaczego nie zgromadzić profesjonalistów, z którymi będzie mi się grało naprawdę dobrze oldschoolową muzykę. Pracowałem wtedy akurat nad pewnym projektem filmowym i potrzebowałem do niego soundtracku. Okazało się, że te moje dwa pomysły da się połączyć, bo udało się zaprosić do wspólnego grania ludzi mających ogromne rozeznanie w interesujących mnie klimatach. Spotkaliśmy się kilka razy, żeby popróbować i stwierdziliśmy, że świetnie się dogadujemy i równie dobrze moglibyśmy założyć zespół i tworzyć nowy materiał. Teraz w Polsce gramy nasz pierwszy koncert – zapowiada się ciekawie. Stresik (śmiech)? — Nieee, co ty (śmiech)… To, jak już powiedziałeś, wasz pierwszy występ. Czy później planujecie grać regularne koncerty? — Zdecydowanie, będziemy chcieli grać częściej. Nie zebraliśmy się „do kupy” tylko na potrzeby wystawy, gramy razem nieco dłużej. Najpierw musimy nagrać więcej utworów, żeby w końcu wydać album i, mamy nadzieję, w przyszłym roku wyruszyć w prawdziwą trasę koncertową. Również mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Chociaż ostatnio można zauważyć, że oldschoolowa muzyka przeżywa swój renesans – coraz młodsi wykonawcy zaczynają grać jak kapele w latach 80-tych. Jak sądzisz, z czego to wynika? — Tak naprawdę wszystko się zmienia, każdy gatunek przeżywa swoje wzloty i upadki. Jest mnóstwo dobrych wydawnictw nagranych 20 albo 30 lat temu, które ludzie cały czas odkrywają na nowo. Tak samo było, kiedy ja zaczynałem swoją przygodę z muzyką. Jednak na

14

7g C nr 37 C 01/2015

Pure

Fucking Armageddon

muzykę Order nie wpłynęła żadna panująca obecnie moda. Po prostu przypomnieliśmy sobie, jak graliśmy w ’87 i przenieśliśmy to w dzisiejsze realia. Piszemy utwory, bazując na naszych inspiracjach, nie szukamy niczego na siłę w innych zespołach. Czy można zatem w muzyce Order usłyszeć wpływy Mayhem, Cadaver lub innego z waszych zespołów? — Dzisiejszego wieczoru na pewno, nie mieliśmy wystarczającej ilości własnego materiału, nasza setlista składa się z utworów zespołów, w których udzielaliśmy się kilkanaście lat temu. Tak, widziałam wpis z waszą setlistą – muszę przyznać, że zepsułeś mi kilka dobrych pytań (śmiech)… Dlaczego właśnie akurat te covery? — Wybacz (śmiech). Właściwie to nie covery, bo autorami większości z tych kawałków są muzycy Order. Chociaż nasz perkusista (Manheim – dop. A.S.) zagra dziś utwory, których nigdy wcześniej nie wykonywał na żywo. Słuchacze będą się mogli zatem przekonać, jak brzmi „Deathcrush” albo „Chainsaw Gutsfuck” w najbardziej pierwotnej wersji. Co prawda Mayhem gra te kawałki niemal na każdym koncercie, ale brzmią one zupełnie inaczej. Poza tym gra teraz u nas więcej muzyków z pierwszego składu Mayhem niż obecnie w samym Mayhem (śmiech)! Poza tym podczas dzisiejszego występu usłyszycie utwory Celtic Frost czy

Venom, które wszyscy doskonale znają. Zatem tutaj nasuwa się pytanie, czym właściwie jest Order, skoro wykluczyliśmy już coverband? Supergrupą? — To dosyć dziwna sprawa, także dla nas. Osobiście nie przepadam za sformułowaniem „supergrupa”, zwłaszcza, że Order wciąż jest zespołem dosyć mocno osadzonym w undergroundzie. W takim środowisku nie ma możliwości, by ktoś stał się naprawdę rozpoznawalny, podobnie jak 20 lat temu, kiedy nie było Facebooka i innych tego typu stron. Mamy więc pewną swobodę, którą jak najlepiej staramy się wykorzystać, dlatego staramy się tworzyć muzykę, która po prostu nam się podoba. Po prostu jakiś czas temu zorientowałem się, że stuknęła mi czterdziestka, a ja dalej żyję tą muzyką i chcę ją tworzyć. Całe szczęście, w metalu nie ma ograniczeń wiekowych (śmiech). Miło to słyszeć! Właściwie widzę przełożenie tej charakterystyki undergroundu na muzykę Order. Mimo, że dosyć aktywnie prowadzicie waszą stronę na Facebooku, w Internecie opublikowaliście bardzo niewiele własnego materiału. — Wiesz, po prostu nie chcieliśmy marnować utworów, wrzucając je tak wszystkie na raz. Poza tym wolimy jeszcze raz wszystko doszlifować niż spieszyć się bez celu, a nie wiem do końca, czy publikowanie wszystkiego


Co sądzisz więc o roli tzw. „social mediów” w popularyzowaniu muzyki (nie tylko) metalowej? — Na pewno jest wiele plusów, ale także minusów. Ludzie mają pewien „szacunek” dla tego typu portali i traktują je dokładnie jak czwartą władzę. Zwłaszcza, że te najbardziej znane strony, jak właśnie Facebook, kosztowały cholernie dużo pieniędzy. Mimo to istnieje też coś w rodzaju mody na poszczególne strony. Największą zaletą bez wątpienia jest łączenie ludzi o podobnych zainteresowaniach, nawet jeśli mieszkają na dwóch różnych końcach świata. Myślę, że do tego właśnie od zawsze dążyło społeczeństwo. Internet to po prostu kolejne narzędzie służące do komunikacji. Co też zasługuje na uwagę. Mimo niszowości muzyki Order, bardzo szybko zdobywacie nowych fanów w różnych krajach. Udzielają się tam osoby z USA, Anglii czy nawet Grecji. To robi wrażenie! — Z pewnością! Zapewne część tych osób wpadła na wasz profil ze względu na zespoły, w których wcześniej graliście. Nie uznajecie tego za dosyć przykre, że muzyczna przeszłość w Cadaver czy Mayhem wciąż się za wami ciągnie? — W żadnym wypadku! Zawsze trudno jest przykuć czymś uwagę słuchaczy, a my jesteśmy zdania, że jeśli coś podoba się nam, powinno się też spodobać publiczności. Na przykład dzisiaj – mieliśmy występować na głównej scenie, poprosiliśmy jednak o przeniesienie na mniejszą (Noise Stage – dop. A.S.). Wiemy, że przyjdzie sporo ludzi, nie będzie to jednak jakaś kosmiczna liczba. Dopóki fani będą dobrze się bawić, my będziemy dawać z siebie wszystko! Mamy nadzieję, że po dzisiejszym występie ludzie będą chcieli więcej (śmiech)! Przeniesienie występu na Noise Stage było chyba

dobrym pomysłem? Atmosfera w mniejszych pomieszczeniach zawsze jest lepsza i bardziej się udziela. — Tak, głównie tym się kierowaliśmy. A tak z innej beczki, muzyka Order osadzona jest w bardziej oldschoolowych klimatach, a ty oprócz Cadaver i innych tego typu grupach udzielasz się również w Satyriconie, który ostatnio gra zupełnie inną muzykę. Czy takie balansowanie między gatunkami nie jest dla ciebie problemem? — Szczerze powiedziawszy, nie ma dla mnie szczególnej różnicy. Satyricon wywodzi się z tego samego podziemia, co inne zespoły, więc bardzo dobrze gra się nam razem. W tym momencie jestem też z managementu, więc można powiedzieć, że to takie moje w pełni profesjonalne zajęcie. Order jest jakby tego przeciwieństwem, to dla nas sposób na spędzanie wolnego czasu, nie musimy grać, żeby przeżyć. Masz jakąś inną pracę, czy jesteś w stanie wyżyć z muzyki? — Nie, w tym momencie nie mam innego zajęcia. Trudno było dojść do etapu, w którym granie może stać się źródłem utrzymania? — Bardzo. To naprawdę długa droga pełna ciężkiej pracy i rozczarowań. Zawsze jednak pojawiały się sukcesy dające nadzieję i właśnie dzięki temu nie przejmowaliśmy się niepowodzeniami. A teraz planujecie wydać nowy album. Macie już na

oku jakąś wytwórnię? — Nie, nawet o tym za bardzo nie myślałem. Najważniejsze dla nas to robić to, co uważamy za dobre. Mam własną wytwórnię wydającą pliki w przestrzeni wirtualnej. Nie potrzebujemy więc typowej opieki, kiedy to wytwórnia musiałby wszystko za nas zaplanować. Nasz wybór jest chyba lepszy, biorąc pod uwagę niszowość wykonywanej przez nas muzyki. W pierwszej kolejności chcemy stworzyć płytę o pewnych walorach artystycznych, które spełnią nasze oczekiwania. Nie chcemy, żeby było to jakieś rozdmuchane przedsięwzięcie, ma być po prostu fajne. Jeśli zmieniłoby się to w coś większego, byłbym naprawdę zdziwiony (śmiech). Wszystko się może zdarzyć (śmiech). Na koniec powiedz mi, co było najpierw – pomysł na wystawę, czy występ Order? — Pierwszy był pomysł wystawy. Zaczęliśmy rozmawiać z ludźmi, którzy się tym zajmowali, i kiedy okazało się, że chcą to zrobić w klubie, postanowiliśmy działać. Tak po raz pierwszy spotkaliśmy się z kobietą, której mąż jest promotorem i przy okazji wielkim fanem muzyki metalowej. To właśnie on wpadł na pomysł połączenia wystawy z naszym pierwszym koncertem i zorientował się, że to naprawdę dobre połączenie. Także w Norwegii przypadł ludziom do gustu, w ten sposób mamy opłacony hotel, przejazd i tak dalej. Zatem, czy warto promować norweską muzykę na szerszą skalę? — Tak, myślę, że pokazanie innym naszej kultury jest bardzo ważne dla Norwegii, a przy okazji dla mnie. To niesamowite, że kilka zespołów, którymi zafascynowałem się, gdy miałem 11 lat, przerodziło się w coś większego, o czym niemal każdy słyszał. Nigdy nie potrafiłbym wyobrazić sobie siebie jako „ambasadora black metalu” (Anders jest także gospodarzem Konferencji Metalowej podczas festiwalu Inferno – dop. A.S.). To dziwne uczucie, ale przy okazji bardzo miłe. To robi wrażenie! Myślę, że to już wszystko. Dzięki za możliwość rozmowy i życzę powodzenia! — Dzięki! C

www.fb.com/Orderofficial C ¶ autor: Alicja Sułkowska

w Internecie ma jakiś głębszy sens. W latach 90-tych bardzo popularnym zjawiskiem był tape-trading. Wtedy, jeśli jakaś kaseta zyskiwała popularność, muzycy wiedzieli, że warto wydać album lub, jak to teraz często bywa, wrzucić utwory do Internetu.


28 czerwca, nakładem High Roller Records, z okazji 25-lecia Desaster ukazała się dwupłytowa koncertówka „Live in Bamberg”. A że jednocześnie jest to 25. wydawnictwo w historii niemieckich black/ thrashmetalowców, postanowiłem skontaktować się z perkusistą Tormentorem, proponując mu sprinterską przebieżkę przez ten ponad półmaratoński dystans działalności. I chociaż dołączył do zespołu w 1996 roku przed nagraniem „Stormbringer”, to był całkiem dobrze zorientowany, gdzie stał mikrofon podczas rejestracji pierwszego demo. ↔ † The Fog of Avalon †

Pierwsze demo i pierwszy znak życia po wznowieniu działalności w 1992 roku. Nagrywane w naszej sali prób, z jednym mikrofonem na środku pokoju. † Lost in the Ages † dorastałem. Brzmienie nie jest najlepsze, ale wciąż lepsze od 99% wszystkich blackmetalowych wydawnictw z tamtego czasu, przynajmniej w mojej opinii.

Wannes (ex-Pentacle, Soulburn/Asphyx), Lemmie (Violent Force/ld) i Toto (Living Death). Zajebiście świetny okres, w którym spędziliśmy razem wiele godzin jako zespół.

† Stormbringer †

† Ride on for Revenge †

Pierwsze nagranie ze mną na perkusji. W tamtym czasie byłem pięścią w twarz każdego. To był pewien rodzaj wielkiego fuck off do tych wszystkich klawiszowodziewczęcych blackmetalowych zespołów. Nagrywane u Wally’ego Toxo Music w małym mieszkaniu w centrum Koblenz.

Tak naprawdę zarejestrowany i wydany przed „Hellfire’s…” jako aperitif. Dwa utwory, jeden bardzo blackmetalowy, a drugi jest totalną czcią dla speed/ thrashmetalowej manii! Ponownie nagr ywane u Wally’ego Toxo Music. Wydane tylko i wyłącznie na 7-calowym picture dysku.

† Hellfire’s Dominion †

† Ten Years of Total Desaster †

Żeby nagrać ten album pojechaliśmy do ThrashMetalCity Velbert (Living Death, Violent Force, etc.), kompletnie zainspirowani sceną „Ruhrpott”, dlatego też „Hellfire’s…” jest thrashowym albumem Desaster. Spaliśmy w atomowym bunkrze Steiffa, chlaliśmy na umór i mieliśmy w studio dużo gości muzycznych, jak

Podwójny lp, wydany przez Merciless Records. Sesja zdjęciowa była zabójcza. Kilka nowych utworów, jak i starych, nigdzie niepublikowanych numerów w innych wersjach. O ile dobrze pamiętam, limitowane do 1000 kopii?! Oprawa graficzna nie była najlepsza (śmiech).

Pierwsze „profesjonalne” nagranie we właściwym studiu nagrań. Bardziej mroczne i złe od „The Fog…”. † Desaster / Ungod †

Pierwszy materiał z Thorimem na perkusji oraz pierwsza współpraca z Merciless Records. Wspaniały utwór, który pokazał całkowitą rozmaitość zespołu. † A Touch of Medieval Darkness †

Debiutancki album, ponownie z Thorimem na bębnach. Nagrany w małej wiosce obok Koblenz, gdzie

16

7g C nr 37 C 01/2015


dvd, które wydaliśmy sami. Budżet był cholernie mały. † Brazilian Blitzkrieg Blasphemies †

Również nagrywany w Holandii, gdzie zostaliśmy przez tydzień, i jak nie rejestrowaliśmy materiału, to chlaliśmy. Odwiedzili nas Alan (Primoridal), Proscriptor (Absu) i Ashmedi (Melechesh), gościnnie nagrywając wokale. † 20 Years of Total Desaster †

Album, nad którym najprawdopodobniej najbardziej pracowaliśmy, spędzając kupę czasu przy komponowaniu utworów. Jednak prawdopodobnie była to jedna z najlepszych sesji nagraniowych, wszystko szło zajebiście i nadzwyczaj dobrze. Brzmienie było brutalne i mistyczne, tak jak i oprawa graficzna oraz zdjęcia. To był ostatni pełnowymiarowy album z Okkulto na wokalach.

Pierwszy materiał wydany przez brazylijską Mutilation Records. Nagranie naszego pierwszego występu na południowoamerykańskiej ziemi Sao Paulo przed 1 000 ludzi. Naprawdę wspaniałe wspomnienia, mimo że było trochę nerwowo. Wydaliśmy to jako dvd, cd i podwójny lp.

† Desaster… in League with… Pentacle †

† Sabbatical Desasterminator †

Box trzech picture dysków, wydany przez niezmordowaną Kneel Before the Master’s Throne Records. Fajna rzecz – w specjalnym wydaniu plakaty, magazyn Desaster, koszulka i inne dodatki, a wszystko w połączeniu z imprezą/koncertem na statku pływającym po Ojcu Renie. † Anniversarius †

10-calowy split z naszymi braćmi z Pentacle, który ukoronował naszą przyjaźń. Każdy z zespołów nagrał swój utwór i cover drugiej kapeli. Numer Pentacle wcale nie należał do najłatwiejszych, więc go „zdesasterowaliśmy”.

Split materiałów koncertowych, wydany na cd przez jakąś azjatycką wytwórnię – przepraszam, zapomniałem nazwy (śmiech). Niezłe kolekcjonerskie wydanie, które dzielimy z Sabbat.

† Souls of Infernity †

† Invaders of Wrath †

Iron Pegasus Records wraz z Sabbat ponownie nie zawiedli. Split 7“ z jednym coverem i jednym własnym numerem koncertowym od każdej kapeli. † Zombie Ritual / Devil’s Sword †

Ostatni materiał z Okkulto po jego odejściu z zespołu zaraz po jego 99. występie na żywo (Wacken Open Air) w barwach Desaster w 2001 roku. Jeden nowy utwór, jeden ponownie nagrany, jeden cover i jeden koncertowy, wydane przez Iron Pegasus jako 7” i 7-calowy picture.

Split dvd z Ironfist z Singapuru. To samo nagranie, co na dvd z Partysun. † Angelwhore †

† Divine Blasphemies †

7-calowy shape, wydany przez Soulseller Records. W „Zombie Ritual“ Chris Reifert na wokalach! Ten numer zarejestrowaliśmy ponownie podczas sesji „Angelwhore“. † The Arts of Destruction †

Pierwszy album z Sataniakiem na wokalach. Bardziej agresywny niż wszystkie poprzednie. Zrobiliśmy cover jednego utworu ze starego zespołu Sataniaca – Divine Genocide. Na gościnnych wokalach pojawił się Mille. Zaraz po wydaniu tego albumu otrzymaliśmy o wiele więcej ofert grania poza granicami Niemiec.

Prawdopodobnie nasz najbardziej „progresywny” album, jeżeli takie słowo byłoby w naszym muzycznym słowniku (śmiech). Ponownie nagrywaliśmy z Wallym, ale w innym miejscu, z Martinem Missym na gościnnych wokalach i okładką autorstwa Chrisa Moyena. Naprawdę ciężkie brzmienie, jednak dźwięk perkusji nie jest za dobry. Nasz pierwszy materiał dla Metal Blade. † Infernal Voices †

† Live in Serbian Hell †

W moich oczach nasz najlepszy pełnowymiarowy album. Wszystkie uderzenia są perfekcyjne, tak jak utwory, brzmienie, okładka (zajął się nią Axel Hermann, który współpracował już z Asphyx, Unleashed, Grave, Iced Earth), oprawa graficzna, wydanie i uczucia bijące z tej płyty. Na gościnnych wokalach Marc Grewe. † Live in Bamberg †

Zarejestrowany w Serbii podczas naszej europejskiej trasy z Holy Moses… Stare, dobre czasy… Jesteśmy w kontakcie z kolesiem o imieniu Milan Rakić, który wyda na cd kompilację „Tribute to Desaster” pod koniec tego roku.

Kolejny przedsmak przed dużym albumem. Jeden nowy utwór, jeden ponownie nagrany plus cover. Wydany na 12-calowym maxi lp. Na nagrania pojechaliśmy do Holandii, wchodząc do Harrow’ Studios, gdzie nagrywali Asphyx, Soulburn czy Melechesh. Ponownie wydaniem zajął się Iron Pegasus.

† Live at the Party San Open Air †

† Satan’s Soldiers Syndicate †

Wspaniały występ w Bamberg, uświetniający nasze 25-lecie działalności. Wydany na cd, winylu i dvd przez High Roller. dvd zawiera długaśną dokumentację historii zespołu z mnóstwem starych zdjęć i wywiadów. Jak przystało na urodziny – na zdrowie! C

17

www.fb.com/666Desaster666 C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

† Tyrants of the Netherworld †


Z Jarkiem z Ass To Mouth miałem okazję poznać się prawie dekadę temu i z ręką na sercu mogę przyznać, że ten człowiek nic a nic się nie zmienił. Korzystając z okazji, jaką było wydanie najnowszej płyty wrocławian, zatytułowanej „Degenerate” zadałem Analnemu Wodzirejowi kilka pytań, a on odpowiedział z jakże wrodzonym wdziękiem. ↔ Witaj Jaruś! Z tego, co widzę to „Degenerate” została okrzyknięta najlepszą grindcore’ową płytą, jaka wyszła w tym roku w Polshy. Jak się z tym czujesz? — Czołem Joseph. Czuję się chujowo, trzy dni temu wróciłem z Obscena Extreme, dopiero wczoraj skończyłem pić… po 7-dniowym alkomaratonie, chyba inaczej czuć się nie mogę. Ale zaraz, nie o tym było to pytanie (śmiech). A tak na poważnie… ja nie wiem, czy jest to najlepsza grindcore’owa płyta, jaka wyszła w tym roku w Polsce. Nie mi to oceniać – to po pierwsze. Po drugie, ja się z nikim nie ścigam i bardzo bym chciał, żeby w Polsce wychodziło jak najwięcej dobrych płyt grindowych. Jeśli ktoś tak uważa, to fajnie, ale serio – ja sądzę, że trzeba robić swoje, robić to jak najlepiej, ale jednocześnie cieszyć się „sukcesami” innych, szczególnie swoich ziomków. Cieszę się, że ta płyta się ludziom podoba, ale dla mnie na pewno nie są to żadne wyścigi… Bardzo długo kazaliście czekać na następcę „Kiss Ass”. Czy powodem tego było to, że jesteś niesamowicie upierdliwy, jeśli chodzi o materiał Ass To Mouth i czepiałeś się każdego najmniejszego szczegółu? — Po części też… Ale to na pewno nie była decydująca sprawa. Złożyło się na to przynajmniej z 30 przyczyn. Nie będę każdej z nich opisywał po kolei, bo ja jestem takim gościem, że lubię sobie pewne sprawy przeanalizować, szczególnie na kacu (śmiech), i jakbym zaczął się tu uzewnętrzniać na temat mojego osądu, dlaczego to tak długo trwało, to pewnie i tak nie chciałoby się tego nikomu czytać (śmiech). Tak czy inaczej – ta płyta była skończona już w 2012 roku. Ostatecznie jednak, z powodu kolejnych dziwnych okoliczności, ukazała się dopiero w 2014. Mimo, że jestem, jak to ująłeś „niesamowicie upierdliwy”, to ja z tej płyty jestem zajebiście zadowolony. Ale staram się na nią patrzeć właśnie z perspektywy 2012 roku, bo 2 lata później patrzę na to już nieco inaczej i jest wiele rzeczy, które na „Degenerate” zrobiłbym inaczej. Ale to jest po prostu kwestia doświadczenia… we wszystkim – od riffów, przez struktury, aranże wokali bla, bla, bla. Po prostu teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że bylibyśmy w stanie zrobić lepiej prawie wszystko, ale z drugiej strony nie ma na tej płycie jakiegoś ewidentnie słabego punktu, który nie dawałby mi żyć, bo wtedy – w 2012 roku zrobiliśmy wszystko na 100%, jak potrafiliśmy, teraz byłoby lepiej pod każdym względem, ale raczej pod żadnym nie byłoby jakiejś diametralnej zmiany o 180%, bardziej kwestia „ewolucji”, nie „rewolucji”. Płyta pomimo tego jak długo powstawała, nie straciła nic ze swojej świeżości i agresji, której wielu kapelom tak bardzo teraz brakuje… — Niby tak, niby nie. Mnie się wydaje, że w 2012 roku, kiedy została ukończona, miałaby jeszcze lepszy odbiór niż w 2014, kiedy została ostatecznie wydana. Ale może to jest moje urojenie psychiczne. Nie wiem. Tak jak powiedziałem wcześniej – lubię sobie poanalizować różne rzeczy. Wydaje mi się, że ja się od tego czasu dość mocno zmieniłem jako muzyk, realizator, również jako człowiek. Dla mnie jednak w 2012 była jakoś „bardziej aktualna”, ale z drugiej strony, jak mogła się „zdezaktualizować” dla kogoś, kto usłyszał ją po raz pierwszy w 2014. Co do drugiej części pytania, że kapelom brakuje „świeżości i agresji” to w mojej opinii agresji raczej nie brakuje, z tą świeżością trochę gorzej. Z drugiej strony „Degenerate” też nie jest przecież płytą jakąś superinnowacyjną – zapewne jest dobra, ale żeby była jakimś kamieniem milowym w historii grindcore’a, to chyba jednak nie do końca (śmiech), choć chuj wie. Jak to jest być jednocześnie muzykiem i producentem, i jak bardzo widać to na „Degenerate”? — Z jednej strony, jest to fajna sprawa, bo wszystkiego możesz sam dopilnować do tego stopnia, że jesteś zadowolony z każdego aspektu. Z drugiej jest to sprawa beznadziejna, bo czasami zagłębiasz się w jakieś nic nieznaczące szczegóły, na które zwracasz uwagę tylko ty. Na „Degenerate” nic mnie jakoś specjalnie nie wkurwia i ze wszystkiego w zasadzie jestem zadowolony, chociaż z perspektywy czasu wszystko zrobiłbym inaczej (śmiech), ale o tym mówiłem już wcześniej. Tak to wygląda, jeśli o mnie chodzi, a co się tyczy przeciętnego

18

7g C nr 37 C 01/2015

zjadacza grindcore’a – nie mam pojęcia, sądzę że większość osób za granicą, nawet nie czai, że Jarek, który gra na basie i trochę tez krzyczy w atm, oraz Jarek Wysocki, który tę płytę wyprodukował – to ta sama osoba (śmiech). Nawiązując do hasła na waszych koszulkach, czy grindcore aż tak bardzo zdegenerował wasze życie? — Grindcore spierodlił moje życie doszczętnie. Pierwszy raz usłyszałem gxc, mając jakieś 15 lat. Gdy miałem 17 lat, pierwszy raz pojechałem na Obscena Extreme i od tego czasu jeżdżę co roku. Gdy miałem 19 lat założyliśmy Ass To Mouth i tak gramy już od prawie 10 lat, etc. Kto wie, co by było, gdyby nie te wydarzenia z mego życia. Może byłbym elegancko ubranym, młodym maklerem giełdowym albo księdzem, może policjantem, kurwa. Tymczasem jestem zapijaczonym wrakiem człowieka, którego hobby jest wydawanie jakichś dziwacznych, niezrozumiałych dla większości ludzkości odgłosów. I do tego mam zjebaną trzustkę. Od alkoholu, kurwa. Grindcore zniszczył mi życie, ale i tak to kocham! Z niedawnych wieści dotarło do mnie, że znów

szukacie wokalisty. Dlaczego Kuba odszedł i czy nową świecką tradycją chcecie każdą kolejną płytę nagrywać z nowym gardłowym? — Dlaczego Kuba odszedł, to byś się musiał jego zapytać, bo ja do dzisiaj nie rozumiem jego decyzji. Niestety, to żadna „nowa” tradycja. Z Maćkiem i Pablem gramy we trójkę w zespole od początku, a każdy materiał nagrywaliśmy z innym wokalistą. Nie wiem stary, o co chodzi, serio nie wiem (śmiech). Jak to jest, że zespoły, takie jak wy na naszym rodzimym podwórku traktowane są bardzo po macoszemu, natomiast nasi południowi sąsiedzi daliby się za taki atm czy Dead Infection wręcz pokroić? — W Polsce scena grindcore praktycznie nie istnieje – jest kilka naprawdę dobrych czy nawet zajebistych kapel – to fakt. Jest też kilka bardzo dobrych, rozpoznawalnych na świecie labeli. Ale nie ma prawie odbiorców, dlatego też nie ma koncertów, festiwali, a zrobienie kilkudniowej trasy zespołu gxc w Polsce, to gwarantowane samobójstwo finansowe. W tym tkwi cały problem – jest bardzo mało ludzi, którzy takiej muzyki słuchają. Ci którzy jej słuchają, to i tak najczęściej są ludzie w wieku 30+, część tego pokolenia już dała sobie spokój, a na ich miejsce nie przyszli młodzi… niestety. Oni wolą każdy inny rodzaj muzyki, tymczasem grindcore stał się w Polsce gatunkiem totalnie olanym przez młodych. Może to się zmieni za jakiś czas i przyjdzie nowe pokolenie. Chuj wie. Chciałbym. Chętnie poznałbym jakąś młodą maniaczkę grindcore’a (śmiech). Powiedziałbym, że teksty na najnowszej płycie są bardzo życiowe. Czy to wszystko, o czym możemy usłyszeć na „Degenerate” pochodzi z waszego własnego doświadczenia, jak np. „One Meckerel Drama” czy „One Shot too Far”? — Z naszego, naszych ziomków, etc. Akurat, jeśli chodzi o „One Shot too Far”, to nie pierdol, że nigdy tak nie miałeś – ja leżę „Ukrzyżowany na krześle” przynajmniej raz na miesiąc, jak nie lepiej. Obrzygałem się też wielokrotnie… co prawda jeszcze nigdy się po pijaku nie posrałem (więc tu by była luka w spójności tekstu z rzeczywistością), ale jak to mawiają… najlepsze przed tobą, więc nigdy nie mów nigdy (śmiech). Pod pozornym robieniem sobie jaj ze wszystkiego l e ż y d o s y ć g ł ęb o k ie d r u g ie d n o, j a k np. w „Dead Kaczyńskis”, „You have 0 friends” czy

polskojęzycznym „13”. Czujecie się zespołem zaangażowanym? — A nie wiem kurwa (śmiech). Nie wszystkie teksty mają „drugie dno”, niektóre są po prostu o dość negatywnych skutkach picia alkoholu. „13” z kolei też nie ma żadnego drugiego dna – tam jest wszystko wypunktowane wprost, ale to jest akurat typowy tekst „społeczny”, czy jak to tam zwał. Wiesz co? Ja po prostu jestem osobą megasfrustrowaną tym, w jakim społeczeństwie, którego 90% uważam za totalnych debili, przyszło mi żyć. I tak naprawdę, dopiero jak się nachleję, to potrafię o tym zapomnieć i spojrzeć na ten świat jakimś nieco przychylniejszym wzrokiem. Chciałbym w ogóle nie pić. Nie potrafię. Obadaj intro przed „13”, o to właśnie biega. Zresztą intra z „Leaving Las Vegas” też nie są zaczerpnięte przypadkowo. Na każdej z waszych płyt pojawia się choć jeden kawałek z Mr. Pigiem. Kim jest ów Mr. Pig? — Pan Świnia to postać mityczna, nie mogę o tym mówić, bo mógłbym się komuś narazić (śmiech). Przeczesując internet natknąłem się na kilka wywia-


Na osobną recenzję zasłużyła sobie okładka płyty, która jest po prostu świetna i bardzo oddaje „polaczkowatość” w połączeniu z tytułem. Chyba wiesz, o co mi chodzi? — Pewnie, że wiem. Autorem okładki jest Qras z mentalporn.com i jestem w chuj zadowolony z jego roboty. Wygląda to z 10 razy lepiej niż się spodziewałem. Qras dostał muzykę, teksty i miał coś wyrzeźbić. On jest autorem głównego konceptu, my po zobaczeniu wstępnego szkicu dorzuciliśmy parę swoich propozycji, co do zmian, jakie byśmy chcieli. Ogólnie okładka jest dla mnie super i świetnie oddaje klimat płyty. Qrasa

mogę z resztą, z czystym sumieniem, polecić wszystkim zespołom, jako grafika wykonującego świetną robotę. Tym razem zrezygnowaliście z coverów. Chcieliście, aby na płycie był tylko wasz materiał? — W sumie, to nawet się nad tym nie zastanawiałem, po prostu jakoś tak wyszło. To kompletnie nie było w planie i w sumie właśnie teraz zorientowałem się, że na dwóch poprzednich materiałach były jakieś covery, a teraz nie ma. Chuj w to. Może na następnym materiale jakiś będzie. A może nie będzie. Nie wiem. Jebać (śmiech). Patrząc na działalność Ass To Mouth, to przez te lata bardziej zmieniliście się jako zespół czy jako ludzie, a może jedno i drugie? Na pewno mniej pijecie niż wcześniej (śmiech). — Pijemy tyle samo, tylko zdychamy potem trzy razy dłużej (śmiech). Nie no, pijemy nieco mniej, a jak już pijemy, to przynajmniej potrafimy się nieco lepiej zachowywać niż w „początkach działalności”. Jeśli chodzi o ewolucję muzyczną, to moim zdaniem jest gigantyczna, posłuchaj „Asses for the Masses” z 2006 roku, a potem „Degenerate” i pomyśl sobie, ze te płyty dzieli tak naprawdę tylko 6 lat, bo tak jak mówiłem „Degenerate” było skończone już w 2012. Teraz jesteśmy już zresztą nieco dalej. Mamy już wstępne szkice 14 nowych numerów, robimy kolejne, dopracowujemy tamte. Mam wrażenie, że jak je kiedyś tam wreszcie skończymy, nauczymy się ich grać i je nagramy, to będzie to materiał dużo lepszy od „Degenerate”. Nie sądzę, żeby rozjechał „Degenerate”, tak jak

„Degenerate” zrobiło to z „Kiss Ass”, ale jednak myślę, że będzie to po prostu lepszy stuff. Ja sobie jednak zdaję sprawę, że „Degenerate” jest naprawdę dobrą płytą i nie łatwo będzie nam ją przeskoczyć, ale mimo wszystko uważam, że jest to dla nas osiągalne. Jako ludzie też się na pewno bardzo mocno zmieniliśmy – gdy zakładaliśmy Ass To Mouth, nikt z nas nie pracował zawodowo, mieliśmy mniej zmartwień. Teraz, jak każdy z resztą, chcąc nie chcąc – musieliśmy nieco dojrzeć i po części przyjąć na klatę cały ten syf, który nas otacza. Płytę wydaje Selfmadegod. Jak się wam współpracuje z Karolem? Widać już pierwsze efekty kampanii promocyjnej? — Tak, Selfmadegod wydało cd. Natomiast poza cd, od niedawna jest też dostępna winylowa wersja wydawnictwa, która ukazała się dzięki kooperacji między Fat Ass Records, Grindfather Productions, Addiction To War Records i Grindpromotion Records. Grindfather wydał też kasetę z „Degenerate”. Zarówno z Karolem, jak i z wszystkimi pozostałymi wydawcami współpracuje mi się naprawdę fajnie. To są wszystko rzeczowi ludzie, którym jak wyślę jakieś zapytanie na maila czy przez fb, to od razu mam odpowiedź, a nie po miesiącu, jak to z niektórymi labelami bywa… Odbiór płyty jest bardzo dobry, pojawia się sporo recenzji, trzaskam też całkiem sporo wywiadów. Ogólnie jestem bardzo zadowolony. Grindcore ma to do siebie, że jest bardzo chłonnym gatunkiem i oprócz punka czy hard core’a można

19

www.assgrindsystem.com C ¶ autor: Joseph

dów i sporo recenzji. Co najważniejsze bardzo pochlebnych recenzji. Czy można by uznać, że „Degenerate” jest właściwym debiutem zespołu? „Kiss Ass” przeszło właściwie bez echa… — Kategorycznie nie. „Degenerate” jest drugą pełną płytą. Pierwszą było „Kiss Ass”, poza tym demo „Asses for the Masses” i split ep z Jig-Ai. Wcale nie było tak, że „Kiss Ass” przeszło bez echa. Po wydaniu tej płyty graliśmy w chuj koncertów i wyobraź sobie, że, co dziwne – dostawaliśmy w tamtym okresie dużo więcej propozycji koncertowych niż teraz. Recenzje „Kiss Ass” też były, mimo wszystko bardzo dobre, co mnie dziwi (śmiech). Na pewno nie był to jakiś okres zmarnowany czy coś. Faktem jest, że „Degenerate” rozjeżdza poprzednią płytę 10 razy, ale to dlatego, że zespół ewoluował, nabyliśmy jakiegoś tam doświadczenia. Gdybyśmy nie nagrali „Kiss Ass”, „Degenerate” też by pewnie nie powstało.


się w nim doszukać wielu innych wpływów. Ja u was słyszę wyżej wymienione z domieszką rock’n’rolla. Trafiłem, czy jestem już totalnie głuchy? — To, że jesteś totalnie głuchy, to wiem, bo znamy się już prawie 10 lat (śmiech). Pewnie ktoś ci podsunął to pytanie (śmiech). Nie no żartuję, sorry. Całuję w rąsię na zgodę (śmiech). Dobra, o czym było to pytanie? To że jest u nas w pizdu punka i hardcore’a, to wiadomo. Sam grindcore wywodzi się z tych gatunków, więc kapele grające stricte grindcore’owo, a nie death/grindowo, czerpią garściami właśnie z hc punka. Ja strasznie nie lubię, jak ktoś nas określa jako death/grind, bo u nas death metalu jest tak naprawdę bardzo mało. Owszem, gdzieś tam pewnie jest obecny, ale jest go mniej, zdecydowanie mniej niż hc punka. Rock’n’rolla też u nas znajdziesz, chociażby w kawałku „drunk & stoned”, który jest typowo grind’n’rollowy właśnie. Ale nie tylko, wydaje mi się, że na przykład dużo wokali jest opartych na jakichś tam „rock’n’rollujących” patentach. Tak czy inaczej, my, jak robimy jakiś numer, to raczej nie zastanawiamy się, czy ma on wpływy rock’n’rolla, death metalu, thrash cora czy czegoś innego. Jeśli da się te wpływy oblać grindcore’owym sosem i numer pasuje do Ass To Mouth, a do tego jest fajny, to zostaje. Z jakiej stylistyki coś tam jest w nim zaczerpnięte – to nie ma dla nas większego znaczenia. A teraz przyznaj się szczerze, skąd ksywa Anal, czy raczej Vanilla? (śmiech) — Nie no, kurwa, na to pytanie nie odpowiem. Do tej pory pytania były spoko, ale tym sobie u mnie nagrabiłeś (śmiech). Jak to się stało, że znaleźliście się na kompilacji „Za krótko, za szybko” i ogólnie jak oceniasz tego typu wydawnictwa, pokazujące przekrój sceny, choć w tym wypadku głównie punkowej? — My jesteśmy zespołem bardziej punkowym, jak metalowym i zawsze tak nas postrzegałem, choć kto inny może postrzegać nas zupełnie inaczej. Jego sprawa. Koleżka, który to wydawał, napisał do nas – my się zgodziliśmy. Ot, cała historia. Sam pomysł oceniam naprawdę zajebiście… masz 20 sekund, przedstaw się, pokaż, co masz do zaoferowania i wypierdalaj, zrób miejsce kolejnym (śmiech). Na jednej płycie możesz obadać sobie przekrój dużej części polskiej sceny hc/punk, i jeśli w ogóle nie masz o niej pojęcia, to obadaj sobie to wydawnictwo i zobacz, na ile sposobów ten cały hc/punk można grać. Jak doszło do wydania splitu z czeskim Jig-Ai? Jesteś zadowolony z tego materiału i dlaczego wyszedł tylko na winylu?

20

7g C nr 37 C 01/2015

— Z tego co pamiętam (a z tamtego okresu, to ogólnie niewiele pamiętam), to tak to wyszło, że graliśmy razem jakieś koncerty w okolicach 2006-2007 roku, zobaczyłem ich na żywo i pomyślałem sobie: „jaki fajny zespół”. No i zaproponowałem im, żeby zrobić splita. Oni wtedy jeszcze nie byli aż tak megapopularni, jak teraz. Początkowo miał ten split wydać mój dobry ziom Glaca, który prowadził w tym czasie The Dice Records. My mieliśmy gotowy materiał już w 2007 roku, Jig-Ai swój nagrało dopiero w 2009. W międzyczasie pewne rzeczy się pokomplikowały i Glaca musiał odpuścić działalność z labelem. Potem były jeszcze jakieś problemy z okładką – tym razem z naszej strony. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że zrobimy okładkę wspólną. Według projektu, jaki podesłali chłopaki z Jig-Ai. No i materiał ukazał się ostatecznie w 2011 roku nakładem Bizzare Leprous Productions… 4 lata od momentu, kiedy my skończyliśmy pracę nad naszą stroną splita. Jakoś tak jest, że nie mamy szczęścia do terminowego wydawania płyt (śmiech). Żeby było śmieszniej, jakiś debil wrzucił do sieci zwolnioną wersję tego materiału (winyl był na 45 obrotów, tymczasem ów debil zgrał to na 33 obroty). Kolejny debil to rozpowszechnił i tak po sieci zaczęła krążyć zwolniona wersja materiału, która zresztą jeszcze pewnie wisi w wielu miejscach. Brak słów (śmiech). A wyszło to tylko na winylu, bo taki był plan. Ja w ogóle nie cierpię wydawnictw typu split cd. Nie wiem czemu tego nie lubię, ale po prostu nie lubię. Split na winylu – jak najbardziej. Na cd – nie! (śmiech). Nie widziałem was jeszcze trzeźwych na koncercie, co masz na waszą obronę? — Nic. A tak na poważnie… dawno nas nie widziałeś. Teraz gramy koncerty raczej trzeźwi, wiadomo – trzeba sobie trzasnąć 3-4 piwka i dwie pięćdziesiony wódy, żeby się wyluzować przed koncertem i polepszyć swoje samopoczucie, ale to raczej normalne (pewnie nie dla każdego – dla nas tak). Wiadomo, czasami zdarza się nam wyjść na kompletnym najebaku i spierdolić przez to koncert, ale to są raczej „wypadki przy pracy”, które przez ostatnich 5 lat, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Kiedyś było to nagminne, tyle, że wtedy próby też graliśmy najebani. Więc w zasadzie nie było dla nas różnicy, czy koncert gramy trzeźwi czy pijani. Teraz gramy próby na trzeźwo, więc trochę wypadliśmy z formy, jeśli chodzi o granie po pijaku. Dlatego obecnie koncerty staramy się grać w miarę możliwości nieco trzeźwi (śmiech). Z płyty na płytę w wokalach stopniowo odchodziliście od świniaków na rzecz bardziej „czytelnych” wokali. Przestało to do was pasować? — Droga ewolucji – po prostu. Wyobrażasz sobie

„Degenerate” całe zapierdolone świniakami? To by była bida. Świnie dalej u nas są, ale jest ich bardzo mało i tylko tam, gdzie naprawdę fajnie pasują. Dla mnie, tak jak jest teraz, jest spoko. Wracając do zespołowych tradycji. Na sesję zdjęciową nie musicie wydawać jakichś niebotycznych kwot, bo kompromitujących fotek macie pewnie na następnych dziesięć wydawnictw? — Powiem ci tak – jak bym wypuścił w sieć wszystkie kompromitujące fotki Ass To Mouth, jakie mam na dysku, szczególnie te z pierwszego okresu działalności, to nikt, nigdy, już nigdzie by nas nie zaprosił (śmiech). Gracie i lubicie koncerty. Jak to z tym ostatnio jest? Może przytoczysz historię z trasą po Ukrainie i jej wpływu na twoją trzustkę? — Uwielbiam grać koncerty, uwielbiam jeździć, „integrować” się z nowo poznanymi maniakami grindcore’a, to jest supersprawa. Niestety, po wydaniu „Degenerate” zagraliśmy tylko dwa – we Wrocławiu i Hamburgu. No i zostaliśmy bez wokalisty. Na chwilę obecną, nie jestem nawet w stanie powiedzieć, kiedy wrócimy do pełnej aktywności koncertowej. Mam nadzieję, że jak najszybciej. Jeśli chodzi o drugą część pytania, to nie było na Ukrainie, tylko na trasie po Europie Zachodniej. Nie ma się czego wstydzić, ale dumnym też pewnie nie ma z czego być (śmiech). 17 dni poleciałem na spirolu i trzustka nie wytrzymała. Szpital, kroplówka, jakieś gówno wepchane przez nos do żołądka, „o krok od śmierci” i tego typu historie. Pół roku przejebanej diety, zakaz picia alkoholu do końca życia bla, bla, bla. Każdemu się mogło przytrafić (śmiech). Ale spoko – piję dalej, staram się trochę kontrolować, bo kiedyś było z tym ciężko, ale ile jeszcze pociągnę, zobaczymy (śmiech). Wyprodukowałeś ostatnio kilka dobrych albumów (wasz, Icon of Evil, Infekcja). Jest coś, w czym maczałeś palce, co jest warte polecenia, a jeszcze nie ujrzało światła dziennego? — Pracuję teraz nad kilkoma sprawami, ale jeśli chodzi o rzeczy, które jeszcze w żaden sposób nie zostały odkryte światu, to jest jedna, którą muszę zdecydowanie polecić, a jest to nowa płyta Lost Soul. Ja byłem odpowiedzialny za rejestrację bębnów i wokali. Jestem pewien, że ta płyta rozjedzie niejeden mózg. Dzięki wielkie za wywiad! Jakieś ostatnie słowo? — Dzięki wielkie Joseph, za naprawdę przyzwoite i ciekawe pytania. Nie męczyłem się z nimi i fajnie mi się na nie odpowiadało. Pozdro dla czytelników „7 Gates”! Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, niech koniecznie obada nasza nową płytkę „Degenerate”! Yo! C



Cześć Stefan! „Urzeitgeist” słucham częściej niż ostatnich nagrań Abigor czy Summoning, no i wreszcie mogę kojarzyć austriacką, blackmetalową scenę nie tylko z tymi dwoma zespołami. A wszystko przez to, że „Urzeitgeist” przynosi 56 minut black metalu dobrze znanego z wczesnych lat istnienia na norweskiej ziemi, w każdym zakamarku i szczelinie przesiąkniętego lodowatą atmosferą oraz klimatycznymi melodiami. — Przede wszystkim, dzięki za te słowa! Moim celem było stworzenie black metalu w tradycyjnym, norweskim stylu, ale przekształconym w duchu Alp. Skandynawskie zespoły mają długą tradycję w pisaniu utworów, opowiadających o ich lasach i mitycznych krajobrazach. Chciałem więc zrobić coś podobnego odnośnie krajobrazów z mojej okolicy. Posiadają one wyjątkową atmosferę, więc można tworzyć „alpejski black metal” z unikalną aurą. Jeżeli miałbym zestawić „Urzeitgeist” z alpejskimi krajobrazami, nie jest to lawina, która w nagły sposób niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze, ale samotny spacer pośród zaśnieżonych gór i lasów spowitych mgłą z ciągłym uczuciem zimnego oddechu Perchty na plecach. — Wspaniale, widzę że tobie towarzyszyły te same uczucia, które miałem podczas tworzenia muzyki zawartej na „Urzeitgeist”. Nie chciałem komponować brutalnej i destrukcyjnej muzyki – oczywiście, natura również potrafi być brutalna, ale „samotny spacer pośród gór” był właśnie tym, co chciałem uchwycić w muzyce. Mistyczne aspekty natury, że tak powiem, jak również uczucia, towarzyszące tobie, kiedy czytasz stare legendy i mity o miejscu mojego zamieszkania. Rauhnåcht to nazwa dwunastu nocy między 24 grudnia i 6 stycznia, kiedy demony zimy i Perchty czczą ich dzikie łowy wśród ukrytych alpejskich wiosek i lasów. Mógłbyś opowiedzieć więcej o starych wierzeniach związanych z Perchtą – kiedyś znaną jako bogini w południowo-germańskim pogaństwie alpejskich krajów? Widziałem, że maska Perchty jest bardzo satanistyczna i diabelska. — Pochodzenie Perchty jest bardzo stare, prawdopodobnie jest ona zakorzeniona w teutońskiej bogini Frigg. Również Frau Holle, postać z dziecięcych opowieści w Środkowej Europie, ma to samo pochodzenie. Perchta „jeździ” po niebie w ciągu dwunastu nocy, o których wspomniałeś, kiedy granice między życiem, a zaświatami są otwarte. Ona karze wszystkich tych,

22

7g C nr 37 C 01/2015

Rauhnåcht to w Austrii nazwa dwunastu nocy między 24 grudnia i 6 stycznia, kiedy demony zimy i Perchty czczą ich dzikie łowy wśród ukrytych alpejskich wiosek i lasów. Rauhnåcht to również jeden z blackmetalowych nabytków Hammerheart Records, który, mimo że na własny użytek ukuł slogan alpejskiego black metalu, to jednak głęboko siedzi w pradawnym norweskim lesie. ↔ którzy byli leniwi. „Przejazdy” Perchty są powszechne we wszystkich alpejskich regionach i symbolizują walkę przeciwko ciemnej stronie. Zgadzam się, że te maski wyglądają bardzo diabelsko, a w rzeczywistości są bardziej szatańskie niż każdy corpse-paint może wyglądać. Poprzedni album „Vorweltschweigen” w całości bazował na tekstach i dźwiękach Sturmpercht, legendarnych twórców muzyki alpejskiego folku. Co z tematyką i zapożyczeniami muzycznymi na „Urzeitgeist”? — Tak, debiutancki album był oparty na samplach, zaczerpniętych od Sturmpercht, który jest alpejskim zespołem folkowym, dbającym o alpejską mitologię

już od wielu lat. Chciałbym również wspomnieć o ep-ce „Waldeinsamkeit”, która pojawiła się między pierwszym albumem, a obecnym, i według mojej opinii generowała własną magię. Na „Urzeitgeist” chciałem poszerzyć tradycyjny aspekt black metalu bez utraty rytualistycznego i hipnotycznego podejścia. Teksty są bardziej osobiste i metaforyczne, zainspirowane poezją romantyzmu. Opowiadam o naturze w sensie „powracania do domu” czy „odnalezienia własnej prawdziwej natury”, ponieważ według mnie nasze współczesne życie jest zdegenerowane i dalekie od naturalnej ścieżki życia. Ale chodzenie w przyrodzie spowitej mgłą symbolizuje również odnalezienie własnej ścieżki, bez wsłuchiwania się w mylące głosy innych, które zazwyczaj są jak demony, które mają na celu


jak wersje z najnowszego albumu. Jedyne, co je różni, to bardziej surowy miks. Tworzysz zespół w pojedynkę, co jest nieprzebraną formą wyzwań i samozaparcia. Jak sobie radzisz z trudami i wyrzeczeniami samodzielnej pracy? — Jak zawsze w takim przypadku, są zalety i wady. Pracuję jako producent w studiu nagraniowym, więc jestem przyzwyczajony do spełniania oczekiwań innych zespołów. Naprawdę lubię być panem samego siebie, w swojej muzyce bez udziału kogokolwiek. Współpraca zawsze wiąże się z kompromisem, ale sztuka jest czymś bardzo indywidualnym i egocentrycznym. Oczywiście, istnieje niebezpieczeństwo zatracenia się w aranżacjach i tym, że nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć tobie: „hej, ta część nie jest dobra, lepiej ją skasuj”, ale jestem bardzo krytyczną osobą, więc jedynym zagrożeniem dla mnie jest lenistwo i brak pomysłów, co się czasami zdarza. Jednak ja doprowadzam coś do końca lub wydaję, jeżeli jestem naprawdę zadowolony, więc często to ja jestem największym krytykiem. Wiem również, że jestem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany ze swojej pracy, gdy to, co tworzę przez większość czasu podoba się również innym.

„Vorweltschweigen” można przetłumaczyć jako „ciszę starożytnego świata”, będąc głęboko zakorzenionym w alpejskim mistycyzmie, starożytnych, pogańskich ob r z ę d ach o ra z l e ge n d ach wo kó ł d z i w nych bogiń, wróżek i dzikich ludzi. Jeżeli się nie mylę, „Urzeitgeist” oznacza pierwotnego ducha. Czy naprawdę wierzysz w siłę starożytnych przekonań naszych praojców? — Faktycznie, „Urzeitgeist” to gra słów, ponieważ jest to kombinacja słowa „Urzeit” (starożytne czasy) i „Zeitgeist”, co oznacza coś w stylu „ducha obecnych czasów”, więc to, co chciałem wyrazić, jest tym, że powinniśmy zastanowić się nad niewłaściwymi torami naszego współczesnego życia i zacząć wracać do bardziej naturalnego sposobu życia naszych przodków. Wierzę w ich siły i moce. Uważam, że ludzie w starożytnych kulturach byli w stanie zaoszczędzić więcej energii i sił witalnych, ponieważ nie tracili swojego czasu w sposób, w jaki my to obecnie robimy. O k re ś l a s z mu z yk ę R a u h n åcht j a ko a lp e j sk i black metal, silnie związany z alpejską i celtycką mitologią, filozofią i tradycją. Są w Alpach jeszcze jakieś mistyczne, pogańskie i przeklęte miejsca? Wiesz, większość ludzi kojarzy Alpy wyłącznie z u z d r ow i sk a m i i n a r c i a r sk i m i o ś r o d k a m i wypoczynkowymi. — To jest zawsze ta sama historia – najbardziej „świętymi” miejscami są te, które są najbardziej zrujnowane przez współczesną kulturę i turystykę. Ludzie intuicyjnie czują moc pewnego miejsca i jako współczesny człowiek doprowadzają do zniszczenia i zaniedbania wszystkiego, co w rzeczywistości mogłoby być dla nich dobre. Masowa turystyka idzie właśnie takim torem, i kroczy nadal. Bardziej samotnymi i odludnymi miejscami są te, w których wciąż możesz poczuć prawdziwą siłę natury bez ingerencji ludzkich pomysłów. Wierzę, że czysta obecność ludzi zmienia istotę miejsca. Dla kontrastu, charakter natury na pewnych obszarach również „formuje” jego ludzi, dlatego też ludzie z południowych regionów są totalnie inni niż ci z zimnych regionów. Tak więc, każdy teren i okolica posiada własną magię, która prowadzi do osobistej duchowości, odmiennej i do rozpoznania. A gdzie ty najczęściej spędzasz wolny czas na świeżym powietrzu? Są jakieś obszary, miejsca przyrody w Alpach, które dostarczają tobie najwięcej inspiracji? — Kocham góry i wzgórza, szczególnie Untersberg, położony na południe od Salzburga, miasta, w którym się urodziłem. Istnieje bardzo niewiele gór, którym towarzyszy tak dużo mitów i opowieści. Untersberg jest pełen jaskiń i posiada wiele podziemnych szlaków, którymi można przejść na drugą stronę góry. Na jej

szczycie możesz chodzić godzinami mniej lub bardziej prosto po płaskowyżu, nie spotykając nikogo na swojej drodze. Mam swoje pewne ścieżki, które znam bardzo dobrze. Dla mnie jest to naprawdę magiczna podróż, gdy chodzę tymi szlakami. Czyli to miejsce poleciłbyś ludziom, chcącym odkryć alpejską „mitologię”, tajemne góry, ciemne otchłanie i ponurość świętości Alp centralnej Europy? — Tak, zdecydowanie Untersberg. Muszę przyznać, że nie jestem tak obeznany i zżyty z Alpami z Tyrolu i Szwajcarii, ale tak samo jak Untersberg każda góra ma swoją własną historię i mity. Każdy może odkryć pewną magię na każdej, jednej górze. Polecam samotne chodzenie po górach, w ciszy i przez kilka godzin. Wróćmy do spraw czysto muzycznych. „Urzeitgeist” zawiera cały materiał (4 utwory) z ep „Urzeitgeist” (2012). Dlaczego na najnowszym albumie użyłeś starych utworów, i jak bardzo te starsze wersje różnią się od nowszych? — Ta ep-ka była wydana tylko po to, żeby mieć cokolwiek do sprzedania podczas pierwszego koncertu Rauhnåcht w Wiedniu, wraz z Agalloch. Zostało wyprodukowanych tylko 20 kopii. Numery, które znalazły się na tej ep-ce były mniej więcej takie same,

Niektórzy powinni kojarzyć ciebie również ze współpracy z takimi zespołami, jak Golden Dawn czy Wallachia. Golden Dawn był częścią Austrian Black Metal Syndicate wraz z Pervertum, Trifixion, Pazuzu, Summoning i Abigor. Czy naprawdę była to grupa wzajemnego wsparcia, czy tylko pusty slogan? — Jeszcze w latach 90-tych cała scena bardziej się wspierała. Dziś każdy zespół działa na własną korzyść, więc nie ma prawdziwej wspólnoty. Obecnie nie czuję się częścią żadnej sceny, ponieważ mam wrażenie, że zarówno zespoły, jak i fani traktują muzykę mniej lub bardziej jako kolejne hobby oprócz picia alkoholu, grania w gry komputerowe i takie tam. Dla mnie jest to coś więcej. A co sądzisz o ostatnich dokonaniach Abigor i Summoning? — Szczerze mówiąc, to naprawdę nie słucham dużo innych zespołów blackmetalowych. Nadal lubię drogę, jaką szedł black metal na początku lat 90-tych wraz z jego specyficznym brzmieniem. Mam szacunek dla progresywnej kreatywności Abigor, pokazaną na ich nowych albumach, ale one nie posiadają odpowiedniego nastroju, któr y byłby spójny z moim własnym. Z Summoning jest zupełnie odwrotnie, naprawdę lubię ich klimat, ale zawsze czekam na jakąś zmianę, która ostatecznie nie nadchodzi. Mam wrażenie, że ich pomysły mogłyby być dalej rozwijane, a także lepiej wykonywane. Czy na zakończenie masz coś do przekazania czytelnikom „7 Gates”? — Podziękowania dla wszystkich, którzy słuchają mojej muzyki, mając takie same odczucia, jak ja, kiedy ją tworzyłem. No i dzięki dla ciebie za interesujące pytania. Naprawdę doceniam, że jest magazyn, który pyta o coś więcej, a nie o standardowe śmieci. C

www.alpineblackmetal.at C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

doprowadzić cię na manowce. W starożytnych mitach i baśniach możesz odnaleźć mnóstwo metafor, jak również bardzo szczególny nastrój, który jest związany z czystością naszych krajobrazów i mieszkańców tych krain. To jest to, czym jestem zainteresowany, kiedy piszę teksty do Rauhnåcht.


Gdyby ktoś, kiedyś powiedział mi, że z własnej nieprzymuszonej woli będę optował za wypełnieniem stron „7 Gates” wywiadem z Denial of God, to ze śmiechu zaplułbym mu twarz. Duńczycy nagrali jednak świetny album „Death and the Beyond”, który, jak dla mnie, jest opus magnum ich 23-letniej bytności. Egzystencji bardzo leniwej, bo dwa albumy na prawie ćwierćwiecze istnienia to jak położenie się do grobu. W końcu Ustumallagam i Galheim uwielbiają tańczyć ze śmiercią. ↔ Cześć Ustumallagam! Szczerze mówiąc, nigdy bym się nie spodziewał, że kiedykolwiek będę wypowiadał się o płycie Denial of God w samych superlatywach, ale spłodzeniem „Death and the Beyond” potwierdziliście tylko prawidłowość stwierdzenia, by nigdy nie mówić nigdy. — Wiem, o czym mówisz, bo czasami sam tak samo myślałem w okresie przed debiutanckim albumem, gdy niektóre dni wydawały się daremne, a wszystko zmierzało nie wiadomo gdzie. Ale w końcu ze stabilnym składem wszystko działa zgodnie z planem. Nie jesteśmy najszybszym zespołem odnośnie wypluwania swoich materiałów, jednak nie o to chodzi, w każdym bądź razie. Wierzymy w jakość ponad ilością i myślę, że ty też.

My zaprzedaliśmy dusze Szatanowi.

Pewnie, że tak, jednak jak na zespół z 23-letnim stażem dwa pełnowymiarowe albumy, to mimo wszystko mało. Czy tylko stawianie na jakość było tego powodem, a może również brak kasy, kreatywności czy też postawy: mam to wszystko w dupie i robię, co chcę? — Głównie było to spowodowane problemami ze stabilnym składem, które cały czas się powtarzały. Bez stabilnego składu niemożliwym jest cwiczyć na tyle, by jakiekolwiek utwory zasługiwały na nagranie. Gdybyśmy nie byli tacy wybredni, odnośnie tego, kogo wpuszczamy do zespołu moglibyśmy nagrać te płyty o wiele wcześniej, ale my chcemy w zespole wyłącznie najpoważniejszych i oddanych dusz. Ponadto, teraz jesteśmy prawdopodobnie bardziej zorganizowani, natomiast w latach 90-tych byliśmy trochę jak chaoty-czna zgraja. Pomiędzy naszymi dwoma albumami jest 6-letnia przerwa, ponieważ woleliśmy nie robić tego „nagle”. Fakt, bardzo często zmienialiście basistów i perkusistów. A może spojrzeć na to z innej strony – wraz z Azterem jesteście braćmi, więc w pewnym sensie jesteście grupą trzymającą władzę (śmiech). Chociaż słyszałem, że Isaz została wykopana z Denial of God, bo zaprzedała duszę Adolfowi Hitlerowi. — Nigdy nie odwalało nam tak, żeby królować w zespole, jednak jako jedyni, którzy mają wizję, to jedyny sposób, by powiedzieć ludziom, co chcemy grać. Byli członkowie nie angażowali się w Denial of God, tak jak my to robimy. To zawsze wychodziło dosłownie po chwili, i kiedy minął czyjś czas, to po prostu musiał odejść. Nie chcę dzielić zespołu z osobą, która jest w nim bez przekonania. Isaz straciła zainteresowanie black metalem, stając się na kilka lat zagorzałą nazistką, dlatego powiedzieliśmy, że oddała duszę dla Adolfa Hitlera, gdy odchodziła z zespołu. My zaprzedaliśmy dusze Szatanowi. Parę lat temu wróciła do rzeczywistości, i chociaż zamieniliśmy z nią kilka słów, to ona nigdy nie wróci do zespołu, odkąd razem z bratem scaliliśmy się ze sobą i sami urośliśmy w siłę. Mamy skład, który zawsze chcieliśmy mieć. Opętany, kreatywny i stworzony przez ludzi oddanych sprawie, a do tego ze wspaniałymi umiejętnościami. Obecnie składanie utworów w jedną całość stało się zespołowym wysiłkiem, w którym wszyscy biorą udział. Nadajecie z Azterem na tych samych falch, czy może często dochodzi do spięć, a nawet bójek, jak to bywa między młodszym, a starszym rodzeństwem? — Azter i ja rzadko kiedy się bijemy ze sobą, ponieważ przeważnie mamy te same przekonania, etc. Obaj mamy gorący temperament, tak jak i nasz perkusista, więc pewnego, złego dnia może to doprowadzić do bardzo wybuchowej mieszaniny. Jednak nigdy nie mieliśmy większych problemów. Wszyscy się ze sobą dogadujemy, ponieważ mamy te same cele i interesy. Długo trzeba czekać na wasze płyty, jednak nagrywacie je w krótkim czasie. „Death…” zarejestrowaliście w 13 dni w legendarnym Berno Studio w Szwecji, z którego udało wam się wyciągnąć świetne, analogowe brzmienie. — Dokładnie! Nienawidzimy modernistycznego brzmienia z komputerowymi zabawkami. Muzyka stała się zimna, sterylna i wykalkulowana, a przede wszystkim fałszywa jak diabli. Wolimy analogową

24

7g C nr 37 C 01/2015

drogę z bardzo oczywistych powodów. Wystarczy się wsłuchać. Dźwięk jest lepszy, cieplejszy i pełniejszy, a także wydaje się milion razy bardziej szczery niż ten produkowany cyfrowo, przesuwając każde pierdolone uderzenie w talerze, aż nie zabrzmisz jak najbardziej „naciągany” zespół na świecie. Dla mnie w czymś takim nie ma sztuki. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem magazyny muzyczne zawsze nazywały Slayer najbardziej „dokręconym” zespołem na świecie. Obecnie nikt już nie używa tego terminu w stosunku do jakiegokolwiek zespołu, ponieważ dzisiaj każdy wydaje się kurwa mocny, jak jasna cholera. Po prostu dlatego, że wszyscy oszukują z pro toolsami i całym tym nowoczesnym gównem, aż nie dostaną zimnego i wykalkulowanego produktu, którym myślą że ludzie są zainteresowani. Na mnie nie liczcie! Cyfrowe nagrywanie mogłoby w rzeczywistości sprawić dla nas cały proces łatwiejszym, tańszym i szybszym, ale lubię mieć materiał, z którego jestem bardzo dumny, wiedząc ile kosztował krwi, potu i łez, a do tego pokazujmy, że jesteśmy, kurwa, w stanie obsługiwać instrumenty. Widziałem wiele zespołów, które wszystko nagrywają cyfrowo, tworząc coś, co nie są w stanie zagrać na żywo. Dlatego też odwiedziliście Berno Studio, nagrywając album w sposób analogowy, co dało 62 minuty kombinacji bardzo stonowanego black metalu ze staromodnym doom/heavy z echami fascynacji Black Sabbath, a miejscami nawet punk rockiem zamontowanym w bardzo tradycyjnym brzmieniu, wręcz klasycznego rocka. A wszystko obleczone makabryczną atmosferą koszmaru, nieco komiksowej grozy i horroru klasy C. Istne diabelskie połączenie. — Zgodzę się z niektórymi z tych spostrzeżeń. Rzeczywiście stworzyliśmy bardzo zróżnicowaną muzykę, która łączy w sobie elementy black, death, doom, speed i prostego heavy metalu. Bardzo lubimy wariacje i zmiany, jednak nie czujemy potrzeby kopiowania czegoś, co już zostało zrobione tysiące razy. To jest jednocześnie nasza siła, ale i również przekleństwo,

ponieważ ludzie często nie czują tego, że działamy jak każdy inny zespół X z danego gatunku lub cokolwiek, ale z drugiej strony moglibyśmy się tak tym nie przejmować. Chociaż nie wiem, gdzie ty słyszysz wpływy punk rocka. Uważam, że to dziwne. Chociażby w szybszych momentach, kiedy gracie prościej i bezpośrednio, szczególnie przy pierwszych przesłuchaniach. Z początku „Death and the Beyond” raził mnie swoją przaśnością, przekonując, że i również główna zawartość muzyczna będzie klasy C, jednak wasze najnowsze dokonanie niczym dobre wino, które po otwarciu oddycha i nabiera smaku, potrzebuje czasu, żeby wyzwolić wszystkie swoje walory wielce bogatego bukietu. — Powiedziałbym, że nasza muzyka musi zająć trochę czasu, żeby przemówić do niektórych ludzi, ale mówię to tylko z mojego doświadczenia, ponieważ często zespoły, do których długo się przekonywałem, trwają wiecznie w mojej świadomości. Lubię myśleć o naszej muzyce jako czymś szczegółowym z mnóstwem nowych rzeczy do odkrycia, przez cały czas. To nie jest prosty, szybki produkt układany w pośpiechu. To może być ostatnia, zakurzona butelka na półce, którą możesz spróbować, ale jej smak ostatecznie cię oczaruje lub otruje. Anachroniczne podejście do sposobu zarejestrowania albumu poszło w parze ze strukturalnym wnętrzem, co doskonale zostało ujęte w najlepszych na płycie „Behind the Coffin’s Lid” z klasycznymi solówkami doskonale snującymi smutną opowieść i „Bones Turn to Dust” z balansującym prowadzeniem narracji, jak przystało na wzorcowego, starodawnego doom/heavy/ rocka z rosnącym napięciem, zmianami nastrojów, tradycyjnymi gitarami i graniem na emocjach. — Tak jak mówiłem wcześniej, nasza muzyka nie jest płytkim produktem, ale bardzo emocjonalną muzyką. Nastroje zmieniają się przez cały czas, opowiadając historie, które mam nadzieję, że widzisz swoim „wewnętrznym” okiem.


cznej osoby? — Jeżeli miałbym taką możliwość, to obawiam się, że prędzej wybrałbym jakiegoś seryjnego mordercę. Z taką osobą na pewno, by mi się dobrze rozmawiało i pewnie zobaczyłbym w jego lub jej słowach cząstkę samego siebie. Uważam takie osoby za bardzo interesujące. Na pewno jedną z najbardziej intersujących byłoby dowiedzieć się prawdy stojącej za Kubą Rozpruwaczem. W ogóle boisz się momentu odejścia z tego świata? — Nie sądzę, bym obawiał się śmierci samej w sobie, ponieważ jest to tylko transformacja do innego istnienia i prawdopodobnie do lepszego świata, przynajmniej ja tak to widzę. Czyli wierzysz w to, że jest jeszcze coś dalej po śmierci? — Oczywiście, nie mogę tego wiedzieć, ale to wszystko przyjdzie z czasem. Nie wiem, czy gdzieś tam jest jakiś Charon, czy ktoś w tym stylu, ale wierzę w pewną formę życia po śmierci. Niemożliwe jest dla mnie wyobrazić sobie, że to wszystko powinno być ponad śmiercią. Jestem pewien, że wszystko po śmierci nadal jest w ruchu, przekształcając się w tę czy inną formę. Niekoniecznie mam na myśli nowe ziemskie życie, lecz po prostu istnienie w takiej czy innej formie. Śmierć to tylko brama, w co wierzę. A co jeżeli okaże się, że Bóg jednak istnieje i pogrozi ci palcem za to, co wyczyniałeś w Denial of God (zaprzeczenie Boga – dop. M.) (śmiech)? — Cóż, może wziąć sobie ten palec i wsadzić wiadomo gdzie (śmiech).

album w swojej dyskografii. — Denial of God nie skupia się tylko na tym, by grać szybko, ale również na tym, by było cholernie ciężko, by wyczarować coś niespodziewanego i myślę, że zrobiliśmy to bardzo dobrze. Szczególnie na ostatnim albumie. „Funeral” to doomowy numer, który stąpa po całej twarzy, podczas gdy „Black Dethe” jest utworem rozpoczynającym się od szybkiego black metalu, który przechodzi w muzykę o śreniowiecznym klimacie aż po gniotący doom. Cokolwiek pasuje do słów i atmosfery, weź kolory, które posiadasz i użyj ich, by dokończyć swój obraz. Wszystko zwieńczyliście 15-minutowym opusem „Pendulum Swings”, będącym jakby swoistym kompendium wiedzy i streszczeniem całego albumu ze wszystkimi jego częściami składowymi, począwszy od klasycznego brzmienia, tradycyjnych gitar, ciężkości, ekstrawertycznych zwolnień i blackmetalowych przyspieszeń, a wszystko z trafnie dopasowanymi „koszmarnymi” klawiszami. — „Pendulum Swings” jest naprawdę bardzo „zakręconym” utworem, posiadając prawie wszystkie fragmenty i przejścia przez cały album. To rollercoaster prawdziwego szaleństwa i tego, jak to wszystko powinno brzmieć. Jeżeli czytałeś teksty, to wiesz, że takie zakończenia ma sens. Ludzie, których dotyczą teksty spotykają się podczas seansu spirytystycznego i oczywiście wszystko wymyka się spod kontroli, a każda scena i każdy rodzaj strachu ma swoją własną część w muzyce. To prawie jak krótki film. A brałeś kiedykolwiek udział w takich seansach? Wierzysz w ogóle, że jesteśmy w stanie skontaktować się z „drugą stroną”? — Tak, i to wiele razy. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że działa. To stało się również inspiracją dla numeru „Pendulum…”, o czym wspomniałem przed chwilą. Myślałeś kiedyś o przywołaniu jakiejś sławnej history-

Czy jakieś historie o duchach lub zjawiska paranormalne są jeszcze w stanie cię przestraszyć? — Myślę, że odpowiedni rodzaj opowieści może przyprawić cię o gęsią skórkę. Nigdy nie jestem za stary na takie historie. Oczywiście, z wiekiem wyobraźnia i postrzeganie świata zmienia się i staje się bardziej dojrzalsza, więc często brakuje mi prostych i naiwnych lęków z dzieciństwa, ale od czasu do czasu i one się pojawiają. Ostatni raz, kiedy miałem ciary na plecach to było prawdopodobnie wtedy, gdy działo się kilka dziwnych rzeczy w moim domu. Od czasu do czasu, niektóre dziwne rzeczy dzieją się w naszym domu i zawsze mam przy tym gęsią skórkę. Tak jak na przykład pewnego wieczoru odkurzacz sam się włączył na piętrze, gdy byłem sam. Sfilmowałem nawet naczynia kuchenne, które same poruszały się w kuchni, a także, gdy filmowałem schody słychać na nagraniu, jakby ktoś trzy razy zapukał w drewno zaraz obok kamery, a w momencie, gdy to kręciłem były niedosłyszalne. Takie rzeczy. Może mieszkasz w nawiedzonym miejscu? Wiem, że tam gdzie mieszkasz, na wyspie Sønderborg/ Als, są takie miejsca, jak Zamek Sønderborg czy Pałac Augustenborg, przekształcony na szpital. Są jeszcze jakieś nawiedzone miejsca w Danii warte odwiedzenia? — W Danii jest wiele nawiedzonych miejsc, ale czasami trzeba naprawdę uważać, bo niektóre z nich nie są tylko ludzkim gadaniem w celu zwrócenia uwagi. Zamek Sønderborg odwiedzałem wiele razy, ponieważ mieszkam bardzo blisko niego i planuję tam się ponownie udać w następnym tygodniu i pokazać go chłopakom z Vigilance, którzy do mnie przyjeżdżają. Istnieje wiele opowieści o nawiedzeniach w tym zamku i podejrzewam, że niektóre z nich są bardziej wiarygodne niż inne. Zawsze trzeba brać je z przymrużeniem oka. Wiem tylko, że moja żona zrobiła mi kiedyś mnóstwo zdjęć w lochach tego zamku i wszystkie zdjęcia były do wyrzucenia ze względu na dziwaczne, niesamowicie niebieskie światło latające wokół mnie. To było naprawdę dziwne. Obecnie Pałac Augustenborg jest szpitalem psychiatrycznym, ale byłem tam tylko raz, mimo że jest jeszcze bliżej mojego domu. W Nordborg, w starym zamku, jest nawiedzona szkoła z internatem, gdzieś blisko mnie jest również nawiedzona farma, zwana Gammelgaard, ale jeszcze jej nie obadałem. Bałeś się opowieści o duchach, kiedy byłeś dzieckiem? Co cię przerażało najbardziej jako dzieciaka? — Nie pamiętam jakichś szczególnych historii odnośnie tego. Szczerze mówiąc, jedyną rzeczą, którą pamiętam, że kiedykolwiek doprowadzała mnie przez długi czas do przerażenia, to ciemność sama w sobie. Każdy i wszystko może się w niej czaić. Wciąż uważam ciemność za bardzo fascynującą za to, co może przed nami ukrywać lub nam ujawnić.

A wierzysz w te wszystkie historie, o których opowiadacie w tekstach Denial of God, szczególnie z „Death…”? — Teksty przeważnie opowiadają fikcyjne historie, które jedną nogą są w rzeczywistości lub przynajmniej powinny być rzeczywistością, więc trudno jednocznacznie odpowiedzieć. Przykładem może być „The Cycle of the Wolf”, którego tematyka bazuje na likantropii, więc odpowiedź jest i tak i nie. Nasze utwory lirycznie często mają podstawy w rzeczywistości, przynajmniej w tym, co my nazywamy rzeczywistością, dodając do tego coś od siebie. W pewne rzeczy wierzę na pewno, jak w spirytyzm, co do którego nie mam wątpliwości. Jeśli miałbyś wybrać 10 horrorów/thrillerów wszech czasów, najlepsze z najlepszych, to jakie byłyby to filmy? — To jest bardzo przytłaczające zadanie, ale postaram się mu sprostać. W przypadkowej kolejnośći 10 najlepszych filmów wszech czasów, według mnie, to: „Phenomena” (1985), „The Beyond” (1981), „The Fog” (1980), „Poltergeist” (1982), „Xtro” (1983), „Return Of The Living Dead” (1985), „The Devil Rides Out” (1968), „Black Sunday” (1960), „Desecration” (1999) i „Without Warning” (1980). A to z wielkim marginesem błędu, być może, bo w mniej niż minutę będę miał kolejne 5 filmów, które czuję, że pominąłem tu, wspominając już wymienione. Niemożliwa lista do zrobienia… Już teraz myślę o tytułach, które pominąłem i się wnerwiam z tego powodu. A tak dla kontrastu 10 horrorów/thrillerów, które były dla ciebie totalnym gównem i stratą czasu? — To jest lista niemożliwa do zrobienia, ale wsytarczy wspomnieć większość filmów stworzonych po 1993 roku. Szczególnie wszystkie nowe płytkie filmy, które bardzo chciały być horrorami, wykonanymi według tej samej kulawej i płytkiej receptury, co się oczywiście tyczy gównianych i bezsensownych przeróbek starych fimów, w których w dzisiejszych czasach można się utopić. Ręce precz od klasyki! A co z porno horrorami? W końcu Dania słynie z filmów dla dorosłych (śmiech). — Nie sądzę, bym kiedykolwiek oglądał jakiś porno horror, i naprawdę mnie to nie obchodzi. Wiem, że nasz perksuista w swoim starym zespole nagrał utwór do ścieżki dźwiękowej dla jednego z porno horrorów, z jakiegoś dziwnego powodu. Podejrzewam, że to był pomysł wytwórni. Filmy dla dorosłych mają długą i bogatą historię w Danii, ale nie mam ich w swojej kolekcji. Wolę horrory, science fiction i zakręcone rzeczy. Możesz wyobrazić sobie muzykę Denial of God jako soundtrack do naprawdę mrocznego filmu, i czy uważasz, że są pewne podobieństwa między tego typu muzyką, literaturą i kinematografią, które koncentrują się na nieokiełznanych i dzikich pokładach ludzkiej psychiki, gdzie może czaić się czyste zło? — Pewnie, że mogę sobie wyobrazić Denial of Gog jako ścieżkę dźwiękową do pewnego rodzaju filmów. Mój jedyny problem jest taki, że nie lubię soundtracków z metalową muzyką. Po prostu często wydaje się, że nie pasują i tak naprawdę nie są przerażające, jak na przykład przyprawiające o gęsią skórę skrzypce, orkiestracje czy syntezatory. Jeżeli ktoś zaproponowałby nam coś takiego, to na pewno spojrzelibyśmy na to głębiej i szerzej, czy w ogóle by zadziałało. Nasze jedyne zaangażowanie w przemysł filmowy było takie, że byliśmy częścią składanki na taśmie, która miała na celu zebranie pieniędzy na nadchodzący duński film „Postpartum”. Ten film naprawdę zapowiada się na bardzo chory i pokręcony. Miej rękę na pulsie. Prywatnie słuchamy całkiem sporo muzyki filmowej, naprawdę fajnych materiałów. Od wydania „Death…” niedługo miną dwa lata, więc wypadałoby spytać na zakończenie, co nowego słychać w Denial of God? — Cóż, właśnie pracujemy nad nowym materiałem na przyszły album, który brzmi cholernie obiecująco. Szykuje się naprawdę podła i zakręcona rzecz, jak to od nas, i jestem pewien, że ludzie docenią ten album tak, jak nasze poprzednie dokonania. W trakcie przygotowań jest również wrześniowa trasa po Ameryce Południowej, więc tak naprawdę to jest bardzo pracowity czas. Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że pewnego dnia uda się nam zagrać gdzieś w twojej okolicy oraz odwiedzić wasze cmentarze. C

25

www.denialofgod.net C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Koncept album opiera się wyłącznie na śmierci i życiu pozagrobowym, jest więc czas na sentymentalne tony, ale i na siarczyste wkurwienie na niesprawiedliwość tego świata po stracie bliskiej osoby, jak „Funeral” czy pierwsza połowa „Black Dethe”, przypominające o czysto blackmetalowych źródłach Denial of God. Ale „Black Dethe” po kilku minutach swobodnie wkracza w oldschoolowe czasy doom/heavy/rocka, ponownie udowadniając, że nagraliście najcięższy


www.fb.com/NunSlaughter C ¶ autor: Krzysztof Nowak

Cześć Don. Na początek chciałbym podziękować za ten koncert i pogratulować wam nowego albumu „Angelic Dread”. Minęło już siedem lat od czasu poprzedniego studyjnego krążka. W międzyczasie nagraliście sporą ilość ep-ek i splitów. Nazbierała się tego niezła kolekcja. — Tak, było wiele nagrań z koncertów. W międzyczasie większość kawałków, która powstała po studyjnym „Hex” została właśnie zarejestrowana w studio. Teraz mamy za to podwójny album „Angelic Dread”. Są tu całkiem nowe utwory i dodatkowy dysk ze starszymi nagraniami. — Nasze nowe utwory są bardziej brutalne i okrutne w retoryce, a także szybsze niż starsze. To przepiękny ultramocny stuff, człowieku. Kiedy zaczęliśmy pracę nad nowym materiałem sądziliśmy, że będą to po prostu dwa nowe splity lub nowe ep-ki. Pisaliśmy jednak dalej i uzbierało się całkiem sporo nowych, całkowicie nikomu nieznanych kompozycji. Oficjalnie cd1 zawiera tylko nowe kompozycje, natomiast faktycznie cd2 stanowią starsze numery. Co oznacza tytuł płyty w twojej opinii? — To życie na Ziemi w strachu przed Bogiem i jego pieprzonymi aniołami. Nie chcę egzystować w takim miejscu, jak to. Wiem, że twoje teksty inspirowane są awersją do chrześcijaństwa, ale nie tylko… Co sprawia, że nie jesteś przychylnie nastawiony do ludzi? Może ich zachowanie? — Obserwacja ludzkości mnie obrzydza. Ludzie nie mają kodeksu postępowania. Panuje całkowity brak szacunku dla siebie i, co najważniejsze również dla mnie.

Zeszłoroczna odsłona Obscene Extreme Festival obfitowała w wyjątkowe kapele. Z wielką przyjemnością zasadziłem się pod sceną na występ weteranów death metalu – Nunslaughter. Ponad 40-minutowe show nie tylko mnie nie zawiodło, ale porwało bez reszty. Czysty obłęd! Bezpośrednio po koncercie przedarłem się do Jima i Dona w precyzyjnym celu – zrobić szybką przepytkę, podsumowującą ich europejską trasę oraz pokłapać jęzorem o nowym albumie „Angelic Dread”. Szkoda tylko, że Jim Sadist milczał, a Don of the Dead prawie milczał. ↔

Rozumiem, że wiele tekstów opartych jest na twoich osobistych przemyśleniach. Mimo to wielu ludzi chce identyfikować się z nimi. Jaka jest reakcja fanów na nowy album? — Kosmiczna. Jedną z bardziej ekstremalnych, jaką słyszałem jest slogan „One Bad Bitch”. Czy trudno było napisać pełnowymiarowy krążek po takiej przerwie? Wszystko jest absolutnie nowe, czy muzyka zakumulowała się przez pewien czas? — Z muzyką było dość łatwo. Kawałki powstały w kilka miesięcy jako całkowicie nowe. Teksty jako koncept powstawały długo wcześniej, tak około roku przed napisaniem muzyki, ale kiedy ją komponowaliśmy dopiero przelałem je na papier. Zajęło mi to równy miesiąc. „Angelic Dread” odsłania przed nami szybkie i bestialskie riffy. Utwory są krótkie i konkretne. Czytałem nawet opinie, że porównuje się te utwory do wczesnego Possessed i Slayer. Co o tym sądzisz? — To bardzo pochlebne, będąc wymienionym w tym samym paśmie, co te zasłużone kapele. Obie wywarły w przeszłości wielki wpływ na mnie i Jima. Chcemy kontynuować to, co oba te zespoły w pewnym okresie przerwały. Masz jakiegoś faworyta na „Angelic Dread”? — „Blood Drinker”, ponieważ jest jakby fantazją na mój temat, ale sądzę, że jednym z najlepszych tekstowo utworów to „Three Nails One Liar”. To prawdziwe ukrzyżowanie Chrystusa w perspektywie. Dlaczego zdecydowaliście się na dysk ze starszymi kompozycjami? Jak wybraliście te utwory? — Graliśmy wiele z tych utworów na żywo i dotarło do nas, że ludzie mogą nie posiadać ich na własność ze względu na fakt, że zostały nagrane dziesięć i więcej lat temu na unikalnych, małych wydawnictwach. Przemijający czas miał pokazać ludziom, że mamy mnóstwo dobrych piosenek, które wypada zarejestrować w porządnym studio. Początkowo ten dysk miał być osobnym wydawnictwem, ale w ostatniej chwili zdecydowałem, że zrobimy podwójny cd. Czy progresywny death metal lub zespoły używające instrumentów klawiszowych wpisują się w twoją definicję death metalu? Jakie są granice dobrego/ złego smaku? — Ludzie mogą robić, co tylko do diabła chcą, ale nie powinni zapominać, jakie naprawdę jest znaczenie tego, co chcą tworzyć. Nie rozumiem powodów do zmian prawdziwego death metalu – tego z perspektywy minionych trzydziestu lat i tego, co chcą grać twórcy w czasach dzisiejszych. Pewne rzeczy powinny pozostać niezmienne!

26

7g C nr 37 C 01/2015

Czy są jakieś kapele, których słuchasz w obecnym czasie? — Lubię posłuchać Midnight i Toxic Holocaust. Który format preferujesz najbardziej: cd, winyl, kasetę, czy możliwość internetowej publikacji nagrań? — Uwielbiam 7-calowe ep-ki, ale wydajemy chętnie cd ze względu na ich pojemność. Czy to dobra promocja, aby umieścić utwory w streamingu? — Oczywiście, to najłatwiejsza obecnie forma, aby zapoznać się z muzyką. O ile jest to całkowicie legalne to przynosi również obopólne korzyści. Może skieruję następne pytanie o obecną trasę koncertową? Graliście 17 koncertów w Europie. Który występ zapadł wam w pamięć, i czy coś szczególnego się na niej wydarzyło? — Myślę, że występ na Metal Magic był najlepszy. Powiem szczerze, że niewiele pamiętam z obecnej trasy. Było 17 koncertów w 17 dni i wszystko przelało się, jakby ciurkiem, ale miło było zobaczyć wiele zaprzyjaźnionych, starych twarzy. Odbywacie wiele koncertów wspólnie z Demonical. Jesteście dobrymi kumplami, prawda? Lata temu (chyba w 2001 roku) graliście już z Centinex i widzę, że przyjaźń ze Sverkerem i Martinem jest kontynuowana? — Tak, pozostajemy bliskimi przyjaciółmi z Martinem od dwudziestu lat i nawet kupiłem od niego demo Centinex. To czysta, prosta przyjaźń, gdzie dzwoni się

jak do prawdziwego brata metalu. Preferujesz grać na dużych festiwalach, jak In Flammen czy Obscene Extreme, a może w klubach, gdzie kontakt z publicznością jest bliższy? — Zaczynam coraz bardziej lubić festiwale. Wydaje mi się, że robi się coraz mniej koncertów i łatwiej dotrzeć do szerszej publiczności na festiwalu niż na 10 czy 15 małych koncertach. Siedemnasty koncert, na zamknięcie trasy zagraliście w Polsce. Jak było? — Ludzie byli doskonali, ale nie tak silni, jak za pierwszym razem, gdy byliśmy w Polsce. Possessed grał tej samej nocy i byłem z tego faktu bardzo szczęśliwy. Poznałem wielu ciekawych ludzi i bardzo piękne kobiety. Czy zdarzyło się coś niespodziewanego lub wesołego na trasie? — Zaskakująca była taka kapela Warfect – to istny livezabójca i ludzie powinni zwrócić na nich koniecznie uwagę! Czasami tęsknię za starymi czasami – ręcznie rysowane i kserowane okładki taśm, pierwsze wydania ep-ek. To była prawdziwa magia. Czy myślisz czasami o wczesnych latach Nunslaughter? — Każdego dnia! Jeszcze raz dziękuję za wywiad. Ostatnie, zamykające słowa… — Metal is Death, Death is Metal, Nunslaughter Death Metal! C



Witaj Marku. Offence to chyba najważniejszy obecnie zespół w twoim muzycznym dossier. Wsłuchując się w kuluarowe głosy metalowej gawiedzi, mogę chyba zaryzykować twierdzenie, że oczekiwania wobec was są spore. Czuliście z tego powodu presję w czasie tworzenia materiału na „R.A.W.”? — Witaj Marcinie. Zgadza się, Offence jest dla mnie bardzo ważnym zespołem. Oczywiście, że nie czuliśmy presji. Tworzymy taką muzykę, jaką sami lubimy i słuchamy, więc na pierwszym miejscu musi się ona nam podobać. Jest to trochę egoistyczne, ale nic na siłę i pod publiczkę nie robimy. Poza tym, sześć z dziewięciu utworów na płycie było już skomponowane w 2011/2012 roku, więc jeszcze przed wydaniem splitu z Throneum. Wspomniany przez ciebie winylowy split z Throneum wywołał spore poruszenie wśród odbiorców tego typu surowego łojenia. Myślisz, że „R.A.W.” zadowoli gusta tych, co sięgnęli po tamto wydawnictwo, zamknie gęby niedowiarkom i otworzy przed Offence nowe fronty? — Nie mamy pojęcia, czy naszym wydawnictwem otworzymy jakieś nowe drzwi. Nie spędza nam to snu z powiek. Płyta została nagrana i poszła w świat. Nie mamy jakoś specjalnie ciśnienia, będzie co będzie. Moim skromnym zdaniem, temu komu spodobała się nasza strona splitu z Throneum, temu spodoba się pełny album. To nadal chamski, brudny, wściekły death metal w średnich tempach – taki, jaki się grało 100 lat temu (śmiech). Znakiem rozpoznawczym waszej formacji zdają się być mocarne, wręcz siermiężne riffy, surowe, tłuste brzmienie walące z kilometra starą Szwecją oraz chamska, alkoholowo-destrukcyjna retoryka. Nihil novi, chciałoby się rzec. Skąd pomysł na taki akurat kierunek artystyczny? Nie obawiasz się, że zostaniecie wrzuceni do przepastnego wora z kopiami Entombed, Asphyx czy Dismember? Już nawet w samej Polsce od tego typu kapel zaczyna się robić gęsto, że wspomnę jedynie o tych lepszych, jak The Dead Goats czy Vexatus. — Gramy taki death metal, jaki lubimy najbardziej, więc nie mogliśmy się zmuszać do grania jakichś ultrablastowych rzeczy. Oczywiście, nie pogardzimy tego typu graniem, ale jednak naszą bajką od zawsze było stare, archaiczne granie. Czy ktoś nas wrzuci do jednego wora z kopiami innych zespołów, które wymieniłeś, to już jego sprawa. Jeśli ktoś nas porównuje do Entombed czy Asphyx to miło z jego strony. Uczymy się od najlepszych, ale powtarzam, uczymy, a nie bezdusznie zrzynamy! Wydaje się, że tym materiałem wyrobiliśmy sobie własny „offensowy” styl, że tak to ujmę. Nie jesteśmy pierdoloną kalką! Poza tym, mamy już trochę lat na karku i niczego nie musimy robić na siłę czy na pokaz. Mówisz, nasza muza zalatuje starą Szwecją?

28

7g C nr 37 C 01/2015

Death metal, podobnie zresztą jak i inne odmiany metalu, ewoluuje nieustannie i przybiera coraz to bardziej wymyślne formy, niemniej jednak jego klasyczna postać dzięki licznym weteranom, a także części młodych kapel, takich jak Obliteration, Degial czy Tribulation ma się całkiem dobrze. Poważne aspiracje dołączenia do tego grona tradycjonalistów wykazuje polski Offence, a ważkim argumentem na „tak” może okazać się wydany niedawno, znakomity debiutancki krążek Ślązaków. Nie wiem, czy uda im się przebić przez silną, międzynarodową „konkurencję”, ale z pewnością własnego charakteru, szczerej pasji i woli walki odmówić im nie można. Nas Offence przekonał do siebie na tyle, że nie zawahaliśmy się pospieszyć z garścią pytań do wokalisty zespołu – znanego tu i ówdzie – Hellscreamarossa. ↔ Oj tam, to czysty przypadek (śmiech). Utwór, który pojawił się na splicie znalazł się też na albumie i faktycznie obie jego wersje są różne. No cóż… nasz gitarzysta w końcu kupił upragnioną kostkę Bossa – Heavy Metal (śmiech). W takim razie, skoro powiew Szwecji to przypadek, to o jaki sound i klimat wam szło podczas rejestra-cji „R.A.W.”? Idąc dalej, co z tych zamierzeń w końcowym efekcie ocalało, a co wyszło przy okazji i tak już zostało? — Nie było założenia i jakichś postanowień, jak ma to wyglądać. Wiedzieliśmy jedno, ma być wrednie, chamsko i brudno. I, mimo że gitary brzmią po szwedzku, chyba udało nam się to osiągnąć. Mówiąc dosadniej, to specyficzne brzmienie nam jeszcze bardziej pomogło osiągnąć ten brudny sound. No i jak wiadomo, przez to wyszły porównania do Unleashed, Entombed czy Dismember, ale jak już wiesz, tych inspiracji jest dużo więcej, nie tylko szwedzkie wpływy. A jakie jeszcze, twoim zdaniem? — Tymi inspiracjami są początki death metalu, kapele takie, jak Master, Death, Possessed, Autopsy, Massacre, Obituary, etc. Ale nie tylko sam death metal jest inspiracją. Dorzuciłbym tu jeszcze Celtic Frost czy kapele thrashmetalowe. Słuchamy starego shitu od dawna i nic się w temacie nie zmienia i nie zmieni. Jak na taki oldschoolowy materiał, postaraliście się też o równie oldschoolowego wydawcę. Wierzysz, że zasłużona, choć trzymająca się raczej na uboczu

głównych wydawniczych wydarzeń Mad Lion Records to dla was optymalne rozwiązanie? Rozważaliście inne opcje, jak to czynią pewne, nawet do was podobne pingwiny? — Czas pokaże, czy Mad Lion Records był dobrym czy złym wyborem. Znam się z Przemkiem już parę dobrych lat i wiem, że to konkrety gość. Nie będę oceniał wydawnictw, które posiada w katalogu i czy faktycznie trzymają się na uboczu głównych wydawniczych wydarzeń, czy też nie. Nie obchodzi mnie to. Skupiamy się na płycie Offence wydanej w Mad Lion Records, tylko to nas obchodzi. Co do drugiej części pytania, był pomysł by bić do pewnego labelu już w trakcie nagrywania płyty, ale ten pomysł został storpedowany. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Przemek z propozycją wydania u niego albumu. Bodajże po dwóch dniach powiedzieliśmy: „Tak Przemku, wyjdziemy za ciebie” (śmiech). Nie ominęły was również nieprzyjemne roszady personalne. Jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty ze składu Offence, i nie tylko Offence zresztą, z hukiem wyleciał Mr. Rapetorment, jeden ze współtwórców „R.A.W.”. Skomentujesz to jakoś? — Co tu komentować? Sami nie wiemy, jak było, gość zapadł się pod ziemię. Widzieliśmy, że lubi wypić, jak każdy, ale nie wierzę, że chlanie było przyczyną samą w sobie. Możliwe, że wpadł w jakieś kłopoty finansowe albo, co gorsza, miał jakieś długi przez to ciągłe chlanie. Mimo wszystko, żył tym zespołem. Przestał się z nami kontaktować, nie otwierał nam drzwi, a wiedzieliśmy, że był w domu. Pewnego dnia przyjechaliśmy do niego, a że mieszkał na parterze, widzieliśmy jak spierdala


podziemny zespół to chyba sporo, tak mi się wydaje. Co do grania na żywo „R.A.W.”, i z samym przyjęciem nie jest źle. Ludzie się zazwyczaj pobudzają na „Revenge is Significant” i ostatnio na „Alcoholic Solution”. Nie wydaje mi się, żeby nawoływanie ludzi do tego, by napierdalali pod sceną było czymś chujowym. Jak zapewne wiesz, metal to nie rurki z kremem i tu nie ma miejsca dla obrażalskich. Wyzwiska, przekleństwa to coś normalnego. Nie gramy muzyki dla grzecznych ludzi, którzy obrażają się o byle co. Ludzie, którzy siedzą w tej muzyce od dłuższego czasu wiedzą, z czym to się je. Nie mamy zamiaru nikogo przepraszać za to, że gramy chamską i wściekłą muzykę, a co za tym idzie, za emocje, które nam towarzyszą podczas odtwarzania jej na żywo.

Swoją drogą gratuluję nowego nabytku na tym stanowisku. Wydaje mi się, że lepiej trafić nie mogliście. Michał, czy jak wolisz Mr. Sadistikk to jeden z największych miłośników brudnego, surowego grania, jakich znam, a i muzyczne cv ma niemałe. Ciężko było z uzupełnieniem załogi? — Michała znałem już parę lat wcześniej. Wiedziałem, na co go stać (śmiech). Mamy podobne podejście do pewnych spraw. Do tego Michał czuje tę muzykę, co w tym przypadku jest bardzo ważne. Zaproponowałem mu dojście do zespołu w dniu, kiedy graliśmy w Warszawie. Już tydzień po naszym powrocie przyszedł na próbę i już tak zostało (śmiech).

Jeśli mowa o koncertach, nie sposób przemilczeć nader hucznej premiery waszego krążka, która nie dość, że była premierą potrójną to jeszcze popełniona została dwukrotnie przy współudziale zacnych gości z Czeskiej Republiki. Jak wrażenia? Warto organizować takie fajerwerki? — Moim zdaniem obie imprezy się udały. Szczególnie pierwszego dnia na naszych ziemiach, w chorzowskiej Leśniczówce. Masa znajomych, alkoholu i after do 6 rano (śmiech). Drugiego dnia impreza w Opolu… cóż… przyszło bardzo mało osób, ale nie przeszkodziło nam to zagrać dobrego koncertu. Impreza po gigu też świetna. Ludzie z Hypnos, z którym mieliśmy zaszczyt dzielić scenę na obu koncertach, okazali się bardzo sympatycznymi gośćmi. Sama inicjatywa release party nie jest zła, ale tylko wtedy, kiedy takowy koncert ma ręce i nogi, gdy czemuś służy.

Z tego, co widzę, staracie się sporo koncertować. Największa w tym chyba zasługa twojej aktywności w undergroundzie. Sam organizujesz tradycyjny już cykl Night of Terror, na którym Offence pojawiło się kilkakrotnie. Spaliliście też kilka wsi, że wspomnę o supporcie przed NunSlaugter, bo to nie byle co. Trasy koncertowej w waszym wykonaniu pewnie nie będzie, więc spytam o co innego. Myślisz, że Offence jest stworzony do grania na żywo? Jak publiczność reaguje na „R.A.W.” w bezpośrednim starciu? Pytam, bo zdaje mi się, że zawołania w stylu „chodźcie tu pedały”, z których zresztą słyniesz, nie zjednują wam rzeszy fanek. — Tak, lubimy grać koncerty. Od marca 2012 do lipca 2014 roku, czyli tego ostatniego koncertu przed NunSlaughter, zagraliśmy prawie 40 gigów. Jak na taki

Wspieracie otwarcie Oberschlesiche, bliżej mi nieznaną markę piwa. To jakaś zorganizowana akcja, lokowanie produktu, endorsement, przekupstwo? Co na to Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych? — Każdy zdrowy facet lubi się napić. Piwo, o którym wspomniałeś jest produktem małego lokalnego browaru, który się powoli rozrasta. Okazało się, że właściciel siedzi w podobnych klimatach muzycznych, co my. Nie ma tu mowy o jakichś umowach czy kasie, jest to zwykła przyjacielska wymiana. We wkładce jest jego logo, a my od czasu do czasu za darmo dostajemy jego

browar. Piwo jest bardzo smaczne, właściciel browaru jest bardzo ok gościem, więc wspieramy się nawzajem. Ot cała tajemnica. Skoro już jesteśmy przy wspieraniu inicjatyw lokalnych, powiedz mi, co ciekawego ropieje w czarnym sercu śląskiego podziemia? Kiedyś mocno kibicowałem rybnickiemu Moulded Flesh, ale to leniwe skurczybyki i chyba niczego już nie zwojują, chociaż ekipa Harnasia wymiatała cudnie. Furie, Besatty i inne Embrionale sobie darujmy, bo to oczywiste. — Śląsk zawsze był wielki, jeśli chodzi o muzykę metalową, chyba nikomu tego tłumaczyć nie muszę. Ostatnio rozwaliły mnie demówki Kurhan, ROT i Brüdny Skürwiel. Czekam też na pełny album Deviation. Tak jak nie siedzę jakoś specjalnie w technicznych rzeczach, tak słuchając zajawki ich albumu jestem pod megawrażeniem. A co z Exhalation? Wydany pięć lat temu „Whorecaust” zapowiadał przyzwoity rozwój akcji, a tu cisza? Czyżbyś odstawił ten band na boczny tor? — Exhalation istnieje nadal. Od czasu do czasu zagramy jakiś koncert, ale w przyszłości nie będzie już to tak koncertowy band, jak kiedyś. Reszta składu jest bardzo zajęta i nie ma na tyle czasu, by non stop grać. W końcu ustabilizował się nam sam skład i ruszamy z nowym albumem. W tym roku prawdopodobnie będzie nagrany następca „Whorecaust”. Powoli też już szukamy wydawcy. Na zakończenie pytanie o przyszłość Offence. Zapewne komponujecie nowy materiał. Czy na tym etapie można już coś konkretnego powiedzieć o następcy „R.A.W.”? — Zgadza się, powoli komponujemy materiał na drugą płytę. Nowe utwory, które ostatnio słyszałem na próbie rozwaliły mi czaszkę, a szczególnie kawałek otwierający płytę. Będzie małe zaskoczenie na samym początku, ale jak na razie nic nie zdradzam. Cieszę się, że powstają nowe wałki, bo starymi już serdecznie rzygam. Ale zanim powstanie nowa płyta, zamierzamy trochę porozrabiać i porozbijać się po klubach, nie tylko w Polandzie. Dzięki za wywiad. Hail! C

www.fb.com/offence.offcial C ¶ autor: Mythrone

schować się do drugiego pokoju, śmieszne (śmiech). Zostaliśmy bez basu na koncercie w Warszawie. W dniu, kiedy koncert miał się odbyć, napisał z nowego numeru telefonu, że musi odejść z Offence. Tylko chyba nie wiedział, że usunęliśmy go z zespołu parę dni wcześniej, ale nie mieliśmy jak go poinformować o tym fakcie, skoro nie otwierał nam drzwi, a jego telefon nie odpowiadał. Potem się dowiedzieliśmy, że te same motywy robił w innych zespołach, w których się udzielał. Dokładnie to samo, co u nas. Wyleciał ze wszystkich bandów, w których grał i sami nie wiemy, czy gość jeszcze żyje. Trudno się mówi, nie będziemy nikogo zmuszać. Nowy basista jest już z nami od grudnia 2013 roku – walczymy dalej!


Cześć! Jak samopoczucie po dwóch koncertach w Polsce? — Polska była cholernie niesamowita. Dużo dzikich tłumów, które myślałem, że nas rozszarpią na strzępy, wręcz porwą ze sceny. Naprawdę, czekaliśmy na powrót do Polski po czterech latach. Ostatnio mieliśmy wielkie wsparcie od polskich fanów. Jednak cztery lata temu wiele osób nie dotarło na warszawski koncert ze względu na duże opady śniegu, które opóźniły pociągi. — Tak, pamiętam to doskonale, jak siedziałem na przedzie autobusu obok kierowcy, był środek nocy, świeży śnieg zasypał autostradę i było 20 stopni na minusie. W miejscu, w którym graliśmy było jak w lodowatej jaskini, naprawdę zimno. Jeżeli dobrze pamiętam, to sam koncert był całkiem w porządku. Tak, tamtego dnia były osoby, którym nie udało się dotrzeć na koncert, ponieważ z niektórych miast w Polsce pociągi nie wyjechały ze względu na śnieżyce. Od tamtego czasu wasze zachowanie sceniczne nieco się zmieniło. Widać, że czujecie się swobodnie i luzacko często podchodząc do sprawy bardzo ironicznie. W niektórych momentach podczas poznańskiego gigu Guðmundur Óli Pálmason zachowywał się jak Zwierzak z Muppet Show, a ty ruchem scenicznym przywodziłeś na myśl taniec węża Axla Rose. Podobną zmianę sceniczną na luźno-rockową zaobserwowałem u Enslaved. — (śmiech) Dzięki. Ale zapewniam cię, że to nic wykalkulowanego, po prostu to, co widzisz na scenie jest tym, co nam w duszy gra. Wiele koncertów na obecnej trasie było wyprzedanych, w Poznaniu również, co zapewne cieszy po

tym, jak zdarzało się wam grać dla 20 osób, podróżując po zaśnieżonej Islandii w miejsce kompletnie odosobnione od ludzkości, którego nazwy nikt nie zna. Nadal bylibyście zdolni zagrać dla 20 osób na totalnym zadupiu? — Oczywiście, jeżeli przyszłoby na koncert 20 osób, to nadal dalibyśmy z siebie wszystko co najlepsze. Jednak, kiedy ruszasz dupę na prawdziwą trasę koncertową, nie możesz pozwolić na to, żeby na gigi przychodziło bardzo mało osób. Każdemu zespołowi na trasie czasami zdarzy się koncert przed w połowie wypełnioną salą. Ale może zdarzyć się również taka odskocznia, jak podczas waszej ostatniej trasy po usa, kiedy odwiedziliście dzieciaki z gimnazjum (w grudniu Sólstafir ponownie zawitał do Stanów Zjednoczonych – dop. M.). Jak do tego doszło, i jaka była ich reakcja na dosyć osobliwych muzyków z Europy? — Mama naszej menedżerki jest nauczycielką w Camden, New Jersey. Poprosiła nas, czy zechcielibyśmy przyjść i spotkać się z dzieciakami w jej szkole i porozmawiać o poezji, muzyce, o sztuce ogólnie. Te dzieciaki urodziły się i wychowują w najbardziej hardcore’owym miejscu w Camden, które ma jeden z najwyższych współczynników przestępczości w Stanach Zjednoczonych (w 2008 roku Camden odnotowało najwyższy wskaźnik przestępczości w kraju – 2333 brutalnych przestępstw na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy średnia krajowa to 455 na 100 tys. mieszkańców – dop. M.). Dlatego też zrobiliśmy to dla tych dzieciaków, żeby zobaczyły, że w życiu jest coś więcej poza handlowaniem narkotykami i kradzieżą samochodów, tak dla pewności. Nasza muzyka przyniosła nas do nich aż z Reykjavíku i w sumie odwrotnie. Ostatnie kilka lat ze względu na sukces „Svartir

Sandar” i hiciora „Fjara” było dla was bardzo ekscytujące. Kiedy komponowaliście „Ótta”, nie baliście się, że poprzeczka została zawieszona za wysoko i najnowszy album nie spełni oczekiwań fanów? Czy przy powstawaniu „Ótta” czuliście tę presję? — Nie bardzo. To nie jest tak, że czuliśmy się jak Metallica po „Czarnym” albumie. Nie lubimy powtarzać samych siebie, więc nie było ryzyka, że będziemy chcieli utrzymać styl, niektórych bardzo udanych i pewnych piosenek. Kiedy piszemy nowy materiał, muzyka przychodzi do nas bardzo naturalnie, to wszystko bazuje na osiągnięciu pełnego, kreatywnego odbioru. Po nagraniu albumu ciśnienie schodzi ze mnie, w większości. W studio jestem kompletnie nabuzowany. Cały czas pojawiają się i odsłaniają nowe pomysły, i nigdy nie wiesz, co się wydarzy w danym momencie. Nawet numer „Dagmál” napisaliśmy w studio od podstaw, wręcz rozdrapaliśmy ten utwór. Kiedy Gringo (gitarzysta Sæþór Maríus Sæþórsson – dop. M.) wraz z nowymi akordami, przyniósł zieloną, sfatygowaną gitarę, jak ze starego westernu, poszliśmy z nim w otchłań niepamięci. To wszystko polega na zamknięciu oczu i zaufaniu ciemności. I to mam na myśli, w zupełnie nie satanistyczny sposób. Wraz z wydaniem „Ótta” Season of Mist reklamuje was jako tych „innych”. Na czym, według ciebie, polega ta inność Sólstafir? — Musiałbyś się ich spytać. Wytwórnie zazwyczaj wymyślają różnego rodzaju bzdury, które nie mamy pojęcia, dlaczego je w ogóle publikują, zwłaszcza że za każdym razem się z nimi nie zgadzamy. Sądzę jednak, że w tym przypadku można sobie wyobrazić, co mieli na myśli. Po prostu nie brzmimy, jak każdy inny konkretny zespół lub nie mieścimy się w jednym konkretnym gatunku. Jest dużo gówna, latającego wokół, które brzmi

Ten wywiad był przeprowadzony nieco na wariata. Jadąc do Poznania na koncert Sólstafir, do końca nie wiedziałem, czy będzie możliwość przepytania Islandczyków. Gunnara Sauermanna z Season of Mist przed dograniem szczegółów na ostatni guzik wcięło na weekend, Erin, menedżerka trasy miała zapchaną skrzynkę, więc wszystkie wiadomości „odbijało”, zaś na miejscu twierdziła, że na wywiad przed koncertem nie ma szans, a po występie będzie trudno. Ostatecznie wszystko doszło do skutku. Jednak to nie koniec walki z czasem, bo w drodze powrotnej do Opola trzeba było jeszcze zmieniać koło w aucie, a na rano do roboty. W końcu „Ótta” ma z czasem wiele wspólnego. ↔

30

7g C nr 37 C 02/2014


Sólstafir ciągle się zmienia, z albumu na album. Czy jest to dla ciebie naturalny proces? Czy ten rozwój i przekształcanie się są kontrolowane, czy kompletnie niekontrolowane i spontaniczne? — Zmieniamy się z dnia na dzień, więc jest to naturalne, że są pewne zmiany między albumami, które nagrywamy co 2-3 lata. Ale nie ma mowy o jakichkolwiek zmianach, które wykalkulowaliśmy i chcemy je dokonać, te rzeczy po prostu przychodzą naturalnie, to tak jakbyśmy wszyscy chodzili po omacku, wsadzając głowę w nie-znane terytoria. Między albumami i koncertami musisz przejść przez wiele różnych rzeczy, odkrywając wszystkie rodzaje nowej muzyki, które wpływają na ciebie z jednej bądź drugiej strony. Czasami nie zdajesz sobie sprawy, jaki wpływ mają na ciebie pewne rzeczy i zjawiska. Wiesz, pytam się o to, bo pamiętam, jak kilka lat temu, gdy zasłuchiwałeś się w Darkthrone odkryłeś siłę The Smashing Pumpkins, która zmieniła twoje podejście do gry na gitarze i komponowania riffów. Coś na zasadzie punktu zwrotnego, ponieważ według ciebie Billy Corgan napisał lepsze riffy niż Fenriz. — O, tak! Nigdy nie grałem na gitarze w zespole, dopóki nie powstał Sólstafir, więc po prostu uczyłem się gry na wiośle, pisząc riffy w stylu Darkthrone. Dopiero później odkryłem The Smashing Pumpkins, a to otworzyło mi nowe horyzonty na sposób komponowania na gitarze i spojrzeniu na pewną technikę gitarową. Jeżeli posłuchasz pierwszych trzech płyt Pumpkins, zrozumiesz, co mam na myśli. A co byś powiedział, jakby ktoś określił Sólstafir jako mieszankę Burzum, Darkthrone, Fields of the Nephilim, The Smashing Pumpkins, Sigura Rósa, Neila Younga i Joy Division? — (śmiech) Tyle wystarczy. Wszyscy wspomniani przez ciebie artyści mieli wpływ na to, jak obecnie brzmi Sólstafir. Tutaj nie mam zastrzeżeń. Jak ważne jest dla ciebie, jako człowieka i muzyka, ciągłe utrzymywanie „poruszania się” do przodu, rozwijania się i ciągłego poszukiwania nowych środków wyrazu? — To jest tak samo ważne, jak powietrze do oddychania. Bez progresji jest tylko stagnacja, a stagnacja to śmierć. Ten zespół jest jak człowiek, rośnie i się rozwija. Czasami po prostu słuchamy tego, co do nas mówi i jesteśmy temu posłuszni. To tak, jakby czasami Sólstafir lub muzyka przez nas tworzona nie była w naszych rękach. Nie jesteśmy tego rodzaju zespołem, który pewnego dnia „wróci do naszych korzeni”, pisząc podobną muzykę do tej, którą komponowaliśmy, gdy mieliśmy 18 lat. Kto wie, jak będziemy brzmieć za trzy lata. Czy na pewno, do diabła, tak jak obecnie i czy mam w ogóle jakąś dalekosiężną wizję naszej dalszej drogi? Tak, na pewno mam, stałą chęć poszukiwania doskonałego i ostatecznego utworu, który wciąż chcę napisać, a później pozostaje tylko przeskoczyć samego siebie w każdym kolejnym utworze, za każdym razem, gdy trzeba się zmierzyć z kolejnym numerem. Właśnie w taki sposób powstają nasze albumy. Podczas nagrywania „Ótta” wykorzystaliście wiele starego, jak i nowego sprzętu, którego nigdy wcześniej nie używaliście. Trudno było nauczyć się grać na banjo? Czy ktokolwiek z was skończył szkołę muzyczną? — Nie do końca, na naszym demo z 1995 roku użyliśmy nawet fortepianu. W studio nadal używamy zniszczonych Marshalli z lat 60-tych i 70-tych, tu i tam lubimy również dodać nieco organów. Pewnie, że banjo było nowym wyzwaniem i przygodą, nigdy nie widziałem na własne oczy banjo w akcji aż nie nagraliśmy tego cholerstwa w studio. To jest jak bardzo dziwnie brzmiąca gitara, przynajmniej w sposób, jaki jej użyliśmy. Gringo gra na tym instrumencie, bo tylko on opanował technikę gry na nim. Oczywiście, że niektórzy z nas uczyli się grać na różnych instrumentach jako dzieciaki. Między 6. a 11. rokiem uczyłem się grać na fortepianie, ale później zacząłem jeździć na deskorolce i słuchać Slayera, więc nauki gry na fortepianie już nie były tak interesujące. Teraz trochę tego żałuję, bo bardzo chciałbym być dzisiaj bardzo dobrym pianistą, ale wciąż potrafię komponować na tym instrumencie. „Ótta” to logiczna kontynuacja muzycznego kursu obranego na „Svartir Sandar”, ale tym razem liryczny koncept bazuje na starożytnym, islandzkim systemie określania czasu, zwanego „Eykt” (osiem) i podobnego

do klasztornych godzin. Dlaczego teksty same w sobie w większości nie są bezpośrednio związane z tytułami utworów? — Cóż, w pewien sposób są związane z tytułami, a przynajmniej niektóre z nich. W zasadzie wyszliśmy na początku z tytułami numerów na album, zanim mieliśmy jakiekolwiek teksty, ponieważ od razu zdecydowaliśmy się użyć tej starej formy liczenia czasu – Eykt. Napisaliśmy osiem różnych opowiadań, w pewnym stopniu normalnych tekstów, ale niektóre z nich rzeczywiście pasują do odpowiednich pór dnia. Ta starożytna forma podziału czasu była bardziej otwarta i ludzka niż nieustające tykanie we współczesnych czasach, gdzie każda sekunda się liczy, zmieniając ludzi w trybiki korporacyjnego zegarka. Czy współczesne życie rzeczywiście jest nieustającym wyścigiem szczurów z czasem? — Cóż, dla odmiany byłoby miło doprowadzić w swoim życiu do takiej zmiany, żeby nie funkcjonować podług zegarka, a naturalnego rytmu dnia, czyli iść spać zaraz po zachodzie słońca i budzić się w czasie wschodu. Myślę jednak, że po jakimś czasie i to mogłoby się znudzić, jeżeli zaznaliśmy już wiedzy o nowoczesnym, zegarowym trybie życia. Wiem, że w moim przypadku tak byłoby na pewno. Zbyt wiele fajnego jest do porobienia. O k ł a dk a „ Ó t t a ” n ie o d p a rc ie ko j a r z y m i s i ę z powieścią Ernesta Hemingway’a „Stary człowiek i morze”. Hemingway chciał wykorzystać historię starca Santiago honorowo walczącego ze swoimi słabościami, przemijaniem, malując biblijne paralele do życia we współczesnym świecie. Co myślisz o takim połączeniu? — Uważam, że to wspaniałe, jak ludzie dochodzą do własnych przemyśleń na temat okładek płyt, tekstów, muzyki, filmów. Droga wolna… Mieliśmy nawet maniaków, którzy w komentarzach pod video „Fjara” na youtube walczyli na argumenty, co lub kto spada w trumnie z wodospadu. Ale „Ótta” jest jednak w pewnym aspekcie o przemijaniu, ludzkim cyklu od narodzin do śmierci? W końcu zadedykowaliście ten album, szczególnie utwór „Dagmál” zmarłej Marianne Séjourné (basistka m.in. Anateus, Vorkresist, Hell Militia – popełniła samobójstwo – dop. M.). — Tak, ten wewnętrzny podział albumu może odnosić się zarówno do 24-godzinnego cyklu dnia, ale również całego planu naszego życia. Mimo wszystko „Ótta” nie porusza problematyki przemijania w dosłownym sensie, ani cała płyta, ani żaden z utworów. Jest tutaj jednak dużo tematyki związanej ze śmiercią, wręcz ucieczką przed nią. Marianne była naszą ukochaną przyjaciółką, która zmarła zbyt wcześnie, a numer „Dagmál” jest naszym „żegnaj” dla niej. Z drugiej strony „Ótta” ma wiele wspólnego z czasem, jako takim, dziejowym, epokowym. Wraz z tym albumem dotykacie czegoś starożytnego i wiecznego. W dodatku „Ótta” również potrzebuje czasu, dojrzewa wraz z nim, potrzebuje wielokrotnego przesłuchania, by „obierać” go warstwa po warstwie, szczegół po szczególe, i z powrotem. — Cóż, kiedy to wspominasz, rzeczywiście staraliśmy się, żeby album brzmiał ponadczasowo. Nie ma na nim również zbyt wiele „nowoczesnej” produkcji. Nawet mastering mieliśmy opanowany na starą szkołę brzmienia, co jest bezcenne w obecnych czasach wojny na głośność. Wszystko dzięki odpowiedniemu człowiekowi – oldschoolowemu geniuszowi Andy’emu Jacksonowi. Album rozpoczyna się o północy, a jego otwarciem jest „Lágnætti” (wczesna noc), przechodząc przez każdy Eyktir dnia, i kończąc się utworem „Náttmál” – pora nocna od g. 21:00 do północy. Masz jakąś ulubioną porę dnia, w której czujesz się najbardziej kreatywny? — Nie bardzo. To wszystko bardziej zależy od odpowiedniego stanu umysłu i samopoczucia, niż od pory dnia. Jesteś rannym ptaszkiem, a może nocnym markiem? — Kiedyś byłem bardziej nocnym markiem, ale w ostatnich latach preferuję budzenie się wcześnie rano i załatwianie spraw. Lubię jak wszystko jest zrobione. Jestem hiperaktywnym człowiekiem, więc spanie za dnia byłoby dla mnie stratą czasu. Wiem, że tekst do „Nón” rodził się w wielkich bólach. Dlaczego? — Przed wejściem do studio, nie miałem napisanej żadnej linii wokalnej do tego utworu, i w jakiś sposób

zawsze wyobrażałem sobie, że zrobienie wokali do tego numeru będzie bardzo łatwe, ale z pewnych względów tak się nie stało. Po spędzeniu całego dnia na okiełznaniu linii wokalnych, to Gummi (perkusista – dop. M.) w zasadzie zajął się tekstem, kiedy ja cały czas kończyłem i przychodziłem do niego z liniami melodycznymi, mówiąc: „to nie będzie pasowało, z takiego i takiego powodu”. I tak cały czas. Z tego połączenia wyszedł bardzo patetyczny, poetycki tekst. Finalnie brzmi tak, że naprawdę wszystko ze sobą stroi. Wiem, że „Lágnætti” i „Ótta” z pewnych powodów są dla was niczym „Battery” i „Master of Puppets” dla Metalliki. Uzasadnisz to porównanie? — Nie wiem, może dlatego, że te dwa utwory mogą o wiele bardziej reprezentować cały album niż pozostałe. Taka myśl przyszła mi wtedy do głowy. Poza tym to właśnie od tych dwóch numerów rozpoczęliśmy komponowanie tej płyty i gramy je każdego wieczoru podczas trasy koncertowej. „Rismál” opowiada o negatywnych skutkach picia, „Miðdegi” również jest o przyjacielu Bachusie, ale w bardziej pozytywnym świetle niż „Rismál”. W takim razie, jakie alkohole preferujesz najbardziej, może słynną Svartidauði? — Już nie piję alkoholu. Pewnie, kiedyś zdarzało mi się wypić sporo Brennivín/Svartidauði. Czyli podczas polskiej części trasy nie spróbowałeś polskich napojów wyskokowych? — Nie, ale znam ich smak, ponieważ kiedyś miałem sporo polskiej wódki w barku. Zresztą nie przypominam sobie innych rodzajów polskiego alkoholu, a tak poza tym, to dla mnie wódka zawsze była tylko wódką. Nigdy nie byłem jej fanem, ale burbonu czy whisky, owszem. Na video „Lágnætti” jeździcie wielkim, czerwonym jeepem z symbolem zsrr (sierp i młot) na bocznych drzwiach. I, jeżeli się nie mylę, to podczas wykonywania tego utworu na żywo w Poznaniu miałeś na głowie wojskową czapkę z czerwoną gwiazdą. Czy ma to jakikolwiek związek lub jest w pewien sposób ukrytym komentarzem do obecnych wydarzeń na Ukrainie? — Nie, wcale nie. W żaden sposób nie jesteśmy politycznym zespołem. Czerwona gwiazda na mojej czapce?! Poważnie?! To kompletna bzdura! Widocznie wzrok już nie ten (śmiech)… — To była austriacka, oficerska czapka z przypinką Sólstafir. Co do logo zsrr na jeepie, to pierwotnie mieliśmy użyć do tego video Land Rovera z lat 70-tych, ale nie doszło to do skutku, chyba się popsuł, więc zamiast niego dostaliśmy to czerwone cholerstwo, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy na oczy, dopóki nie zaczęły się zdjęcia filmowe. Jego właściciel sam namalował sierp i młot na drzwiach tego jeepa. W żaden sposób nie miało to być obraźliwe, ani nie ma nic wspólnego z ukrytym politycznym przekazem. Jesteście wielkimi fanami spaghetti westernów, a ostatniego lata nawet napisaliście muzykę do starego, klasycznego, islandzkiego filmu. Mógłbyś zdradzić więcej szczegółów na temat tego przedsięwzięcia? — Odnośnie tego pomysłu zgłosili się do nas ludzie z festiwalu filmowego i nawet nie mieliśmy się nad czym zastanawiać, ponieważ kochaliśmy ten film już jak byliśmy dzieciakami. To stary, klasyczny film o wikingach – Flight of the Raven. Wycięliśmy z n i e g o c a ł ą p i e r wo t n ą ś c i e ż k ę d ź w i ę k ow ą , a luki powypełnialiśmy własną muzykę. Czasami jest to 40-sekundowy utwór, a miejscami gramy 10-minutową ścieżkę dźwiękową, ale bez wokali. Do tego celu nagraliśmy nawet trochę nowego materiału, jednak 95% muzyki, którą stworzyliśmy na te potrzeby, to nasze utwory z poprzednich płyt. Mamy zamiar zagrać tę ścieżkę dźwiękową na Roadburn Festival 2015. Dzięki za twój czas. Masz coś do dodania dla czytelników „7 Gates”? — Wielkie dzięki za wywiad i wsparcie. Ostatnio, Polska dała nam tak wiele miłości. Pozdrawiamy was wszystkich i czekamy na kolejne przybycie do Polski. Myślę, że spokojnie mogę potwierdzić, iż koncert w Warszawie był do tej pory naszym najlepszym gigiem na trasie, a wierz mi, wcześniej mieliśmy wiele wspaniałych koncertów, ale tłum w Warszawie był cholernie zajebisty. Dużo miłości dla was. C

31

www.fb.com/solstafirice C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

tak samo, a ludziom trudno jest je przełknąć.


Kapel black/thrash’owych w tym kraju zaczyna być na pęczki, ale Bloodthirst od samego początku wiedzie wśród nich prym. Wydana w kwietniu „Chalice of Contempt” jest jak dla mnie najlepszym dokonaniem tego zespołu do tej pory. Rambo, jak zawsze rzetelnie wziął się za pytania, Mint dołożył swoje trzy grosze i tak poznaniacy przedstawiają swój pogląd na to wszystko, co się w ostatnich miesiącach działo. ↔ Zebrało się kilka tematów, na które warto by było zadać wam parę pytań. Zatem bez zbędnego opierdalania się, jak to jest łupać thrash/black już ponad piętnaście lat? Nie czujecie się już trochę tym zmęczeni? ­­— Rambo: Jest dość normalnie. Ja na pewno nie czuję się zmęczony, bo przez ten okres dość dużo jednak się wydarzyło, poza tym nie graliśmy w kółko tego samego. Na każdym naszym materiale było słychać trochę innych wpływów, dlatego, przynajmniej dla nas, ten okres nie był nudny. Bloodthirst zawsze był wierny starej szkole grania. W sumie to zaczęliście grać, kiedy thrash już dawno nie był w modzie, i długo przed tym, kiedy znów zaczął w tej modzie być. Jak się zapatrujecie na ten wykwit kapel thrash, black/thrash w ostatnich latach i na wasze miejsce w tym całym grajdołku? ­­— Rambo: Faktycznie, w momencie gdy powstał zespół, mało kto się interesował taką muzą. Boom na oldschoolowe granie zaczął się jakoś w 2002 roku, czyli krótko przed naszym drugim demem. Dlatego też, gdy wyszło „Forgotten Years of Killing” w połowie 2003 roku, wszyscy już słuchali takiej muzy od zawsze i demo rozeszło się całkiem nieźle. Jak już wiele razy wspominaliśmy, mało się interesujemy sceną stricte thrashową w Polsce, dlatego też już od dawna nie gramy czystego thrashu. Nie chcę tutaj zajmować stanowiska wroga tego gatunku, ale moim zdaniem typowo thrashowe łupanie przejadło się jakiś czas temu i odgrzewanie kotleta, poza paroma wyjątkami, odrobinę mija się z celem. „Chalice of Contempt” jest już faktem dokonanym. Najpierw mi powiedzcie, dlaczego tyle czasu trzeba było czekać na tę płytę? ­­— Rambo: Złożyło się na to Kilka czynników. Między „Sanctity Denied”, a „Chalice of Contempt” zagraliśmy dwie trasy koncertowe i sporo pojedynczych koncertów, nagraliśmy ep, dwa razy straciliśmy salę prób i takie

32

7g C nr 37 C 01/2015

tam. Z drugiej strony nigdzie nam się nie spieszyło, nie mieliśmy ustalonej z góry daty premiery, dlatego postanowiliśmy poświęcić tej płycie trochę więcej czasu. Planowaliście zrobić sobie tą płytą prezent na 15­-lecie działalności, czy jak to mówią, wyszło w praniu? ­­— Rambo: Nie było to planowane, początkowo mieliśmy nadzieję, że płyta wyjdzie w zeszłym roku, ale tak się nie stało. Skoro jednak mieliśmy zaplanowane świętowanie 15-lecia, to zależało nam, żeby ta płyta wyszła do tego czasu. Zresztą dokładnie tak samo było w przypadku „Sanctity Denied”, która wyszła na 10-lecie Bloodthirst. Darujmy sobie pieprzenie, że każda następna płyta jest najlepszym dokonaniem kapeli i skupmy się na tym, jak to się stało, że „Chalice of Contempt” jest najbardziej zróżnicowanym materiałem, jaki Bloodthirst wypuścił do tej pory? ­­— Rambo: Trudno stwierdzić, z czego to wynika. W sumie w proces tworzenia były zaangażowane te same osoby, co zawsze, ale tym razem mieliśmy więcej czasu na dopracowanie tych kawałków. Żadnego materiału do tej pory tak dużo nie przerabialiśmy, myślę że stąd właśnie może wynikać to zróżnicowanie. Kilka lat temu wypuściliście ep „Żądza Krwi”. Jak dla mnie to na tym ep najbardziej przypierdoliliście. Nie chcieliście podążyć tą ścieżką przy pełnej płycie? ­­— Rambo: W sumie nie było jakichś szczególnych wytycznych w kwestii klimatu ostatniej płyty. Na początku chcieliśmy iść w pewnym stopniu w tym kierunku. Potem, o ile pamiętam zaczęliśmy kombinować w innych kierunkach. Jak już wspomniałem wyszło to dość naturalnie, nie było ustalonego kierunku. Jednym z elementów, który najbardziej przykuł moją uwagę jest melodyka gitar na najnowszej płycie. Czuć tu mocno Dissection. No i naprawdę dobre partie gitar, zwłaszcza w „Yell of Devotion” i „Imaginary

Reasons”. Rambo, tak dobrze nauczyłeś się grać na wiośle, czy ktoś ci pomógł? ­­— Rambo: Zapewne chodzi ci o solówki w tych piosenkach, które, jak łatwo się domyślić, nie są moim dziełem. Gościnnie zagrali je Leszek z In Twilight’s Embrace i Damian, grający kiedyś w Wishmaster, obecnie Deus Mortem. Kawałków jest osiem. Powiedziałbym, że tylko osiem, bo materiał jest na tyle dobry, że jeden czy dwa więcej na pewno nie ujęłoby czegokolwiek tej płycie. ­­— Rambo: Więcej nie zrobiliśmy przed nagrywaniem, a nie chcieliśmy nic pchać na siłę. Czasowo już wystarczyły, więc nie spinaliśmy się, żeby koniecznie było ich więcej. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli coś po drodze się urodzi, to wrzucimy na płytę, jeżeli będzie sensowne. Później jednak znów straciliśmy salę prób, więc po znalezieniu kolejnej skupiliśmy się na szlifowaniu gotowych numerów. Na „Żądzy Krwi” wszystkie utwory były po polsku. A tutaj mamy tylko jeden fragment i to w ostatnim kawałku. Nie kusiło was, by znów nagrać choćby jednego utworu w całości z polskim tekstem? ­­— Rambo: Oczywiście chcieliśmy zrobić więcej kawałków po polsku, jednak pisanie tekstów jak zwykle odłożyliśmy na ostatnią chwilę, a pisanie w ojczystym języku jest trochę trudniejsze niż po angielsku. Nie odkładamy tego tematu, myślę że coś się jeszcze u nas po polsku pojawi. Ostatni ep było pewnie sporym zaskoczeniem dla fanów Bloodthirst. Wspomniana polszczyzna, intensywność tych kawałków… Jak teraz patrzycie na to wydawnictwo? ­­— Rambo: Uważam, że był to fajny eksperyment, zwłaszcza z tekstami. Na pewno jednak nie chciałem iść w tym kierunku w kwestii brzmienia na płycie. Było ono bardzo dopierdolone, moim zdaniem chwilowo za


„Goat City” to chyba od was zaczęło się lansowanie tego hasła i obrazu dwóch wkurwionych kozłów? Jak dobrze pamiętam od trasy z Furią. Jak bardzo identyfikujecie się z Poznaniem? ­­— Mint: Żyjemy tu i tworzymy od samego początku, aktywnie uczestniczymy nadal w budowaniu lokalnej sceny. Nie mamy parcia, żeby jakoś mocno podkreślać lokalny patriotyzm w naszej twórczości, ale te koziołki świetnie przypasowały. Poznań to piękne miasto, w którym każdego dnia można odkryć coś nowego. Niestety, zauważam, że ludzie pędzą przed siebie na oślep, jak bydło. W sumie nic dziwnego, bo ludzie to bydło. Czy po ostatnich wydarzeniach związanych z „Golgotha Picnic” nie myślicie, że oczy poznańskich stróżów tradycji i wiary mogą zwrócić się na takie kapele, jak wy? Wyobraźcie sobie te tłumy z różańcami przed wejściem do „U Bazyla”… ­­— Rambo: Nie będę tego komentował, bo nie warto, ale taka forma promocji na pewno, by nam się przydała. Gówno, by im to dało, a nam mogłoby pomóc. Zresztą, kiedy Ryszard Nowak rozpętał burzę parę lat temu ze swoją listą zespołów satanistycznych, nie umieszczając nas na niej, srodze się wkurwiliśmy. Już właściwie od pierwszej pełnej płyty, czyli „Let Him Die” widać wyraźny skręt w stronę black metalu. Słuchacie jeszcze thrashu, czy to już raczej efekt tego, czym skorupka za młodu nasiąkła? ­­— Rambo: Z tym black metalem było tak, że zawsze ten gatunek lubiliśmy, stąd wzięły się oczywiste wpływy. Zresztą oba gatunki zajebiście do siebie pasują. Thrashu już raczej nie słucham maniakalnie, ale dalej lubię, zresztą każdy chyba słuchał na początku Slayera i innych. Wierzycie w syndrom trzeciej płyty? Wiele kapel dopiero na trzeciej płycie pokazało, ile jest naprawdę warte (i tak chyba jest z wami), ale też wiele pokazało, że jest gówno warte. ­­— Rambo: Nie wierzę do końca, ale pewnie coś w tym jest. Znam też wiele zespołów, które skończyły się na „Kill ’Em All”, więc sam widzisz, jak to wygląda. Jak ma się „Chalice Of Contempt” do „Sanctity Denied” czy też wcześniejszych dokonań? Czy wy po tych latach widzicie różnicę? ­­— Rambo: A chuj wie. Mnie się swojego czasu bardzo podobała nasza druga płyta, ale opinie ogólnie były dość średnie. Wielu ludzi twierdziło, że „Sanctity…” położyło brzmienie, w sumie jest w tym trochę racji, na szczęście w przypadku trzeciej płyty już raczej nie będzie takich argumentów. Jeszcze za wcześnie, żeby z perspektywy ocenić nasze najnowsze dokonanie, ale wiem na pewno, że kawałki z dwójki zajebiście wychodzą na żywo. Kiedy usłyszałem pierwszy utwór promujący „Chalice…”, bardzo nie podobało mi się brzmienie, szczególnie perkusji, która mocno „ginęła”. Przy całym materiale wygląda to o wiele lepiej. Brzmienie ma taki stary klimat. Kogo to zasługa, i czy jesteście w pełni zadowoleni z takiego, a nie innego soundu? ­­— Rambo: Ja nie mam żadnych zastrzeżeń do brzmienia, dość długo wybieraliśmy z Nihilem właściwe. Myślę,

że spora w tym wszystkim jego zasługa, on od samego początku wiedział, o co nam chodzi, dlatego łatwo było się w tej kwestii dogadać.

­­— Mint: Nie jestem jej pomysłodawcą, tylko tytułu. Obraz jest jego interpretacją, która okazała się na tyle trafna, że ją zaakceptowaliśmy.

Tercet, kwartet… jak to w końcu wygląda z waszym składem, bo jeśli patrzeć na takie Metal Archives, to na scenie powinno was być nawet pięciu. ­­— Rambo: Nie chce mi się odpalić chwilowo ta strona, więc nie wiem, o czym do mnie w tym momencie pierdolisz. Jakieś 15 lat temu było nas przez chwilę pięciu, ale jak zostałem też wokalistą, to na scenę wchodziliśmy najwyżej we czterech. W tej chwili po odejściu Hiszpana to raczej duet, ale zobaczymy, co z tego wyniknie w przyszłości. Generalnie staraliśmy się grać na dwie gitary, w ostatnim czasie sesyjnie wspierał nas wspomniany Leszek z In Twilight’s Embrace.

Rambo, w twoich tekstach mocno czuć ideologię Nietzscheańską. Fragment z Nietzschego jest też w ostatnim utworze na płycie. Który aspekt tej ideologii jest dla ciebie najważniejszy? ­­— Rambo: Cały tekst jest oparty na „Antychryście” wyżej wymienionego. Przyznaję bez bicia, że nie mam prawa tytułować się znawcą ideologii Nietzschego, ale na pewno jego jednoznaczny stosunek do słabości chrześcijaństwa jako systemu, dążenie do eliminacji swoich wad i słabości, poprzez Kult Nadczłowieka oraz bezlitosny opór wobec jednostek słabych i zniewolonych, to dla mnie kuszące aspekty jego przekazów.

Przez te wszystkie lata skład Bloodthirst zmienił się dosyć znacząco. Czy były takie momenty, kiedy zespół stawał na skraju przepaści przez takie roszady? ­­— Rambo: Właściwie nigdy nie było takiego momentu, największe problemy mieliśmy z basistami, był okres, że jeden basista nagrywał jeden materiał i nara. Zawsze jednak praktycznie od razu znajdował się następca. Czy dobrze mi się zdaje, czy w „Militant Nihilism” śpiewa nie kto inny, jak sam Mintaj? ­­— Mint: Raczej w „One with the Dark”. No tak wyszło. Maliniak napisał tak piękne wersy, że nie mogłem odmówić sobie przyjemności ich wykrzyczenia. Poza tym, miałem wizję zaśpiewania tego utworu już od jakiegoś czasu, i jakby śpiewał Piotras, to by były kłótnie, że jest nie tak, jak powinno (śmiech).

„Chalice of Contempt” ukazało się nie tylko na cd za pośrednictwem Pagan Records, ale też Arachnophobia Records (wszechpotężna) postanowiła wydać materiał na tak przedpotopowym nośniku, jak kaseta magnetofonowa. Skąd ten pomysł? Są jeszcze ludzie kupujący kasety? ­­— Rambo: Okazało się, że jednak kupują – na naszym 15-leciu zeszło tyle samo płyt, co kaset, może nie było to supermiarodajne, ale chyba o czymś świadczy. Pomysł nie był do końca nasz, Słyżtof wydał rozkaz niczym generał z tej nowej książki, żeby wysłać mu ścieżki, które on następnie wtłoczy na taśmę. Chyba nie sądziłeś, że ktoś nas pytał o zgodę w tej kwestii?

No właśnie, Mintaj… jak to jest mieć w kapeli „prawdziwą” gwiazdę Internetu? Jeszcze trochę a „Typowy Mintaj” przewyższy swoją popularnością waszą stronę na fb… ­­— Mint: No chyba nie bardzo. Wykupiłem sponsorowanie na pejsiku, żeby do tego nie doszło. Mintaj, czy z racji tego, czym się zajmujesz zarobkowo, nigdy nie korciło cię, aby wkręcić Bloodthirst jako suport jednej (lub kilku) gwiazd odwiedzających nasz piękny kraj? ­­— Mint: Nie, bo to zbyt męczące. Poza tym, przed kim ten koncert? Przed Fishem? Okładki waszych poprzednich płyt ściśle łączyły się z tytułem. Ta nowa jest dla mnie zagadką. Jakaś zębata morda, jakieś płomienie, gołe dupy, no i czy w samym centrum jest kurwa Eddie? ­­— Rambo: Eddie od Maidenów, czy ten z Poznania? W zasadzie jeden chuj, bo mogę cię zapewnić, że to żaden z nich. W moim zamyśle ta płyta miała mieć trochę inny tytuł, który by bardziej pasował do okładki, niech więc Mintaj, który jest jej pomysłodawcą co nieco sprostuje.

Jak oceniacie sytuację, że wasza płyta była na ruskich serwerach już tego samego dnia, co w streamie i to w lepszej jakości? ­­— Rambo: Myślę, że to nie była lepsza jakość, przecież bez problemu można przekonwertować plik do większych rozmiarów, jakość się w tym przypadku nie zmienia. Reasumując, nikt niepoważny i jebnięty nie dostał tego materiału przed premierą, żeby pojawił się on, niby niezależnie na ruskich serwerach po paru godzinach od wrzucenia na stream. To raczej niedorzeczne, ale fakt, że w ogóle się pojawił może świadczyć o jakimś tam zainteresowaniu. Kilka lat temu przetoczyliście się przez Polskę wraz z Furią w ramach trasy „Niech Kozły Świat”. Z tego, co pamiętam, to odzew był bardzo dobry. Planujecie podobne przedsięwzięcie w przyszłości? ­­— Mint: Z Furią? Nie. Po co powtarzać schemat? Aczkolwiek trzeba przyznać, że trasa pozostanie w naszej pamięci długo za sprawą świetnego przyjęcia i gęstych oparów absurdu. Póki co zostaliśmy bez Remasa we dwójkę, więc co najwyżej trasa z Inquisition i Bölzer. Dzięki wielkie za wywiad! Macie jeszcze coś do dodania? ­­— Rambo: Nie, ale dzięki. C

www.fb.com/bloodthirstpl C ¶ autor: Joseph

bardzo przesterowane. Wolę jednak takie, jakie jest na „Chalice…”. Reasumując, pasowało jak najbardziej na ep, ale nie na pełną płytę.


Internacjonalny The Committee to jeden z najlepszych zespołów w katalogu Folter Records w ostatnich latach. Mózgiem jest Rosjanin stacjonujący w Belgii i ukrywający się pod pseudonimem Igor Mortis. Mimo że jest bardzo europejski, to podczas rozmowy wyszedł z niego rosyjski stan umysłu, który wciąż trudno zrozumieć. W końcu w Związku Radzieckim smyki miały lepsze dzieciństwo niż ich rówieśnicy w usa. Zapraszam do zajęcia miejsc w Komisji. ↔ Cześć, Igorze Mortis! Pozdrowienia z Polski. Zimą 2007 roku powołałeś do życia The Committee jako jednoosobowy projekt. Jak to się stało, że przerodził się w międzynarodowy konglomerat złożony z Holendra, Węgra (niektóre źródła mówią o Ukraińcu), Francuza i ciebie, Rosjanina. Pozostaje jeszcze Urok – The Inquisitor, którego narodowości nie znam. — Dzień dobry. Po pierwsze dzięki za zainteresowanie naszą współpracą. Jako fani Christ Agony, Behemoth i Mgły, wznosimy kufel Tyskiego dla Polski. Wasze metalowe zespoły są bogate w długą historię, a my uważnie śledzimy polską scenę. Ponieważ Belgia to mały kraj, więc nasza blackmetalowa scena jest bardzo zróżnicowana. W całej Europie mamy przyjaciół, którzy są maniakami black metalu. To niemal nieuniknione, żeby mieć belgijski podziemny zespół, który nie ma członków z innych krajów – tak dziwne, jak może się tylko wydawać. To raczej reguła, niż wyjątek. Nasz piąty członek Urok współpracuje z nami na klawiszach od samego początku. Nie mieszka w Belgii, ale na pewno będzie z nami koncertował. Wiemy już, że The Committee jest międzynarodową kolaboracją pięciu doom/blackmetalowych muzyków o różnej narodowości. Jednak ukrywacie swoją muzyczną przeszłość i macierzyste zespoły, z których pochodzicie. Chcecie, aby ludzie oceniali was tylko przez czysto muzyczny pryzmat, a nie znane nazwiska i kapele? — Chcemy opowiedzieć naszą historię za pomocą riffów, tekstów i bębnów, a nie naszych twarzy. Nie dbamy o to. Poza tym zawsze będą narastać plotki wokół tego, a dla nas muzyka jest naszą obsesją. Chcieliśmy rozpocząć z czystym kontem, by przekuć tę współpracę w coś specjalnego. Dosłownie, zostaliśmy zdmuchnięci przez odzew od naszych fanów. Wspierają nas od samego początku, utrzymując nas „ostrymi” i gotowymi, by zrobić więcej. Jesteś pewien, że w dobie wszechwiedzącego Internetu oraz profesora google będziecie w stanie utrzymać w sekrecie waszą anonimowość i enigmatyczność? — Oczywiście, musimy być realistami, więc to będzie trudne do zrobienia. W dzisiejszych czasach, wiadomości i pogłoski rozprzestrzeniają się szybko. Obecnie podoba nam się, że nasza anonimowość utrzymuje nas trzeźwo myślących i skoncentrowanych na muzyce oraz kolejnych projektach. Serce zespołu jest w Belgii, a członkowie mają odmienne korzenie – ta dziwna różnorodność pozwala być wam płynnymi, elastycznymi i twórczymi, co do doboru muzyki i tekstów. Jak w tym tyglu różnych społeczno-mentalnych osobowości dochodzicie do konsensusu, wspólnego mianownika i zgody? — Czasami jest trochę trudno, ale ogólnie jest u nas dobry przepływ pomysłów i materiału. Znajomość języ-

34

7g C nr 37 C 01/2015

ków utrzymuje nas w zorganizowaniu i płynności. Oczywiście, mamy swoje własne, odmienne poglądy na różne sprawy i zaistniałe procesy. Lubimy komunikować się za pomocą efektów naszej pracy i zastosowania nowych pomysłów oraz rozwiązań. Kiedy dochodzi do różnicy światopoglądów i opinii próbujemy zdystansować siebie od wszelkich etykiet i przywar, myśląc w sposób pragmatyczny. Kiedy jesteś w stanie wznieść się ponad trywialność, rzeczy nabierają większego sensu. Na kolejnych wydawnictwach chcielibyśmy pracować razem z większą ilością wykonawców. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jesteście międzynarodowym zespołem, a jednak udaje się wam przemycić pierwiastki własnej kultury. Ta wielokulturowość The Committee to przejaw nieuniknionego globalizmu? — Globalizacja jest nieunikniona. Tak długo, jak będą na świecie ludzie, którzy zgadzają się pracować za niższe zarobki niż w innych krajach i, co najważniejsze, są głodni lub chcą się rozwijać, to trend globalizacji będzie parł naprzód. To zróżnicowanie kultur na metalowej scenie nie jest niczym nowym. Wydaje się, że ekstremalna muzyka jest odpowiednim pośrednikiem, który łączy wielu ludzi na całym świecie. Mamy wielu przyjaciół z całego świata, którzy nas wspierają i podzielają nasz gust black metalu. Jako fani ekstremalnego metalu ewidentnie jesteśmy świadomi, że ten globalny trend był w naszym środowisku już wcześniej przed tą „ekonomiczną” globalizacją, którą znamy z dzisiejszych czasów. Tak długo, jak funkcjonuje teoria „jednego szarego garnka”, w podziemnej scenie coś takiego nie istnieje. Jeżeli spojrzysz na takie zespoły, jak Kawir i Primordial, które inkorporują do swojej muzyki elementy własnej kultury pozostaje je wspierać. To sprawia, że zespoły są o wiele bardziej unikalne i autentyczne. Uważam, że podziemna scena nie jest poddawana takiej formie globalizacji, która jest widoczna na poziomie kulturowym i ekonomicznym. Fani metalu są dumni ze swojej kultury i historii. To sprawia, że metalowa scena jest interesująca. W tym przypadku teoria „jednego szarego garnka” odniosła odwrotny skutek wobec ekspertów, którzy ją przewidywali. Poza tym życie z dnia na dzień w szarej i bezkształtnej masie byłoby bardzo nudne. Na szczęście ekstremalna scena metalowa jest inna. Satanizm i demoniczne wpływy poszły u was w odstawkę, głównie skupiając się na historycznej tematyce, wydarzeń z przeszłości i okultystycznej manipulacji. Macie nawet własne motto: „Historia jest pisana przez zwycięzców, my jesteśmy głosem zmarłych”. Czy jesteście głosem wszystkich wojennych ofiar, krzykiem z przeszłości: „Gloria Victis!”, będącym zaprzeczeniem „Vae Victis!”? — Chcieliśmy podkreślić pamięć o milionach ludzi, którzy stracili życie ze względu na ideologię kilku jednostek. Historia jest bardzo ciekawym tematem,

ponieważ ci, którzy jej nie szanują, skończą jej powtórzeniem. Obecnie wydaje się to bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek, patrząc na próby rozpętania kolejnej zimnej wojny. Masowe ludobójstwa i historyczne wydarzenia wręcz oddychają czystym złem, to dlatego umarli zasługują na swoje zdanie. Co do dalszych wydawnictw, skupimy się na okultystycznej tematyce. Od 2015 roku sfokusujemy się nad naszym kolejnym albumem, który będzie spojrzeniem na inną problematykę. To będzie efekt naszej osobistej obsesji i głębokiej fascynacji. Cały czas podkreślacie, że The Committee nie jest politycznym zespołem i nie ma żadnego interesu w jakimkolwiek programie politycznym. Nie krzewicie żadnych poglądów politycznych oraz ideologicznych. Czy mimo tych deklaracji, mieliście jakiekolwiek problemy ze względu na problematykę p o r u s z a n ą p r z e z T h e C o m m i t t e e ? Wie m , ż e umieszczenie portretu Józefa Stalina na okładce ep „Holodomor” wywołało spore zamieszanie. — Zgadza się. Nie jesteśmy politycznym zespołem. Jak już wspomniałem, próbujemy zdystansować się od etykiet „lewaków” czy „prawicowców”, spoglądając na wszystko z innej strony. Kiedy widzisz polityków jako konglomerat biznesu, geografii, socjologii i starej, dobrej propagandy, rzeczy nagle nabierają dużo więcej sensu. Nie chodzi o to, w jaki sposób opisujesz rzeczy, ale o to, kto korzysta z tego wszystkiego na samym końcu, gdy karabiny już milczą, a groby są wypełnione. Widzimy Józefa Stalina jako ciekawą osobowość na tle historii. Tak samo, jak widzimy innych dyktatorów, polityków i przywódców. Ponieważ nasi fani całkowicie rozumieją naszą muzykę i filozofię, jesteśmy bardzo wdzięczni, że ich reakcja nie była bardzo „emocjonalna”, ale raczej „racjonalna”. Oni całkowicie rozumieją nasze intencje. Wasze brzmienie i muzyka mają hipnotycznie monotonny charakter, przepełniony czystą niedolą i cierpiętniczymi emocjami. Uważam, że macie wiele wspólnego z Primordial, szczególnie dzięki brzmieniu gitar i tembrowi głosu w „The Last Goodbye”. — Primordial jest jednym z naszych ulubionych zespołów, a „The Gathering Wilderness”, to jeden z naszych ulubionych albumów. W naszej muzyce próbowaliśmy ulżyć burzliwym czasom oraz uśmierzyć ból duchów przeszłości. To oczywiście nieuchronne, że nasza muzyka stała się tym, czym obecnie jest. Poza tym, staramy się zapewnić naszym odbiorcom totalne nasycenie naszych utworów uczuciami i emocjami, by chłonęli muzykę każdymi zmysłami. To powinno być głębokie doświadczenie. To podróż, która cały czas się rozwija i ewoluuje. Ostatnie minuty „Katherine's Chant” są wariacją na temat utworu „Катюша” – piosenki sowieckich żołnierzy o dziewczynie, która tęskni za ukochanym, przebywającym „na granicy”, dobrze znanej również


„Power Through Unity” to bardzo wymowny i symboliczny tytuł. Co sądzisz o Unii Europejskiej, czy rzeczywiście jest prawdziwą jednością siły? — Bardzo dobre pytanie. Byłem praktycznie w każdym europejskim kraju, starając się nauczyć i dowiedzieć o Europie najwięcej, jak tylko można. W naszej opinii ue jest sztucznym bytem, stworzonym dla korzyści wpływowej mniejszości kosztem większości. My, jako ludzie nie mamy nic do gadania w tej sprawie. Poza niektórymi korzyściami ekonomicznymi istnieje o wiele więcej wad, jak na przykład: europejskie prawa, które dotyczą krajów ze wspólnoty, ale przy tym nie ma wspólnego języka, potężne pożyczki banku centralnego (dotyczy to głównie krajów Europy Wschodniej, w tym również Polski). Czujemy, że ue powoli gnije od środka, a ludzie z europejskich narodów, szczególnie Europy Wschodniej, o wiele więcej tracą przez wspólnotę niż zyskują na niej. Na przykład, politycy (wybierani na 5-letnią kadencję) biorą pożyczki na „odbudowanie” ich kraju, a tylko zniewolą trzy lub więcej pokoleń rodaków, którzy będą musieli zapłacić za ich pomyłki. My absolutnie kochamy różnorodność europejskich narodów. To sprawia, że życie jest bardziej interesujące. „Power…” jest naszą historią pojednania się Związku Radzieckiego z germańskimi narodami (może być jeden fikcyjny), ponieważ widzieli, że ich wzajemna rzeź nie zrobiła nic dla ich interesów narodowych, ale z drugiej strony wypromowała korzyści płynące z innych krajów, co było rezultatem większej tyranii oraz horroru trwającego do dzisiaj. Co, jako Rosjanin, sądzisz o obecnej sytuacji na Ukrainie? — Trudno mi jest odpowiedzieć w pełni na to pytanie, ponieważ od kilku tygodni jestem w tyle z wiadomościami i światowymi wydarzeniami. Tak szybko to wszystko pędzi. Z tego, co widzę przepis jest taki sam, jak wielu konfliktów zbrojnych na całym świecie: klasyczne „dziel i rządź”. Widzisz, w czasach zssr świat doskonale nauczył się żyć bez krajów bałtyckich, Polski, Ukrainy, Rosji, etc. Oznacza to, że kiedy usa rozpoczęły

ofensywę gospodarczą na Związek Radziecki i wygrały zimną wojnę, te narody nagle zostały wrzucone do systemu kapitalistycznego, w którym zysk i wydajność są kluczem. Podwykonawcy w Polsce są tego oczywistym przykładem. Kiedy władcy lalek w Rosji, Gruzji, Ukrainie, Kirgistanie, etc., tańczyli w rytm bębnów ich władców, wszystko szło świetnie. Ropa i gaz płynęły swobodnie, a przemysł i rozwój stanęły w martwym punkcie. Jednak, kiedy Putin postanowił odbudować Rosję rzeczy nagle stały się paskudne. To już nie był naród alkoholików uzależnionych od heroiny, bogaty w tanie zasoby naturalne, ale przebudowany kraj, który starał się aktywnie rozwijać i modernizować. Oczywiście, jest to zagrożeniem dla obecnego status quo. Skutkiem tego jest oczywiście tworzenie konfliktów, jak na przykład rakiety nato w krajach bałtyckich, na obszarze krajów Europy Wschodniej. Widzisz, to może wydawać się okrutne, co mówię, ale Ukraina, w tej sytuacji również Rosja i Polska nie są potrzebne światu. Od ponad 80 lat świat nauczył się żyć bez tych krajów, więc wszelkie próby odbudowania tych narodów będą postrzegane jako zagrożenie dla naszych obecnych władców. Czuję, że ukraiński naród został znacznie oszukany. Mamy do nich ogromny szacunek i życzę im, żeby wreszcie zobaczyli, jak brutalnie są wykorzystywani. Ukraina i Rosja to te same narody. To są ci sami ludzie. Wspieramy Ukrainę i mamy nadzieję, że nie wpadną w pułapkę, która została na nich zastawiona. Jeśli chcesz przykładów, wystarczy spojrzeć, co się stało w Wenezueli, byłej Jugosławii, Indiach, Indonezji i wielu afrykańskich krajach. Dlatego bardzo ważne jest, by zobaczyć, kto korzysta z obecnej sytuacji. Jeżeli Rosja i Ukraina będę dalej angażować się w konflikt (podsycany przez media), żaden z tych krajów nie skorzysta na tym, tylko narody, które mają monopol na morzu. Nikolai Gogol powiedział kiedyś, że Rosja to nie kraj, to stan umysłu. Widzę, że rzeczywiście to stan umysłu, a żeby zrozumieć Rosjan trzeba nie tylko poznać ich historię, ale i mentalność narodu, który jest przyzwyczajony do życia pod kieratem. Zgadzasz się z tym? — Masz rację. Interesującą rzeczą w Rosji jest to, że jest zbiorem narodów i narodowości, które rozciągają się na obszarze dziesięciu stref czasowych. Zawsze byłem zdziwiony, że taki kraj może być zjednoczony bez popełniania ludobójstwa na masową skalę, jak czystki Indian w usa czy Ameryce Południowej (rosyjski stan umysłu zapomniał chyba o stalinowskich czystkach, gułagach, wielkim głodzie czy budowie Kanału BiałomorskoBałtyckiego – dop. M.). Można więc powiedzieć, że mentalność jest europejska, mimo że terytorialnie azjatycka. Generalnie Rosjanie są urodzonymi podróżnikami, kochającymi naturę i ciągłe odkrywanie, co przypomina mi wielu polskich przyjaciół. Lubią żyć

i cieszyć się życiem, podzielając głęboką nienawiść do władzy. Jedyna rzecz, która jest absolutnie dziwna w Rosji, to ta, że naród tej wielkości trzyma się razem tylko siłą i prawem. Kiedy więc telewizja głosi „wolność” i „demokrację”, to po prostu nie może zadziałać w Rosji. Ludzie po prostu nie umieją się ze sobą porozumieć, nie nadają na tych samych falach po 80-letnim sowieckim kacu. A tak w ogóle, w czasach komuny rzadko działała u nas taktyka działania. Gdy byłem dzieciakiem, nigdy nie doświadczyłem tej dziwnej propagandy, jak moi rówieśnicy w usa. Nie było żadnego świdrowania mózgów jądrową propagandą „duck-and-cover” (ratuj się kto może / do schronu – dop. M.), nie zastraszano nas usa, by wywołać wśród ludzi strach. Mieliśmy wspaniałe dzieciństwo i niesamowite wspomnienia. Nawet fakt, że Rosjanie inwestują w technologie obronne, jak ochrona państwowych granic (zamiast floty lotniskowców), zdaje się wskazywać, że nie są zainteresowani atakowaniem innych krajów. Czujemy, że Unia Europejska, Chiny czy Indie będą miały na przykład więcej korzyści ze współpracy gospodarczej i biznesowej z Rosją niż z konfliktów zbrojnych. Nieważne, jak ostra krytyka jest głoszona w europejskiej telewizji na temat obecnej sytuacji, nasze domy nadal są ogrzewane syberyjskim gazem, a nasz przemysł wciąż korzysta z rosyjskich surowców naturalnych. Przygotowujecie się do międzynarodowych koncertów oraz nowego materiału. Na jakim etapie jesteście obecnie w tych dwóch kwestiach? — Wszystko idzie zgodnie z planem. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że byliśmy częścią Under the Black Sun, organizowanym przez Folter Records. Odbywa się blisko Polski, więc było bardzo dużo ludzi z twojego kraju, z którymi zamieniliśmy kilka słów. Graliśmy również w Belgii. W następnym roku ruszamy z pracami nad nowym albumem. Obecnie cały czas gdzieś koncertujemy, rozprzestrzeniając naszą muzykę. Możliwość zagrania w Polsce oraz zwiedzenia twojego kraju byłaby dla nas zaszczytem. Czas pokaże. Jeszcze raz dzięki za zainteresowanie naszą współpracą. Pozdrowienia dla naszych polskich fanów! C

35

www.thecommitteeband.weebly.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

w Polsce. Jednak Katiusza to również wyrzutnia rakietowa, skonstruowana i po raz pierwszy użyta przez zssr podczas ii wojny światowej, nazwana przez niemieckich żołnierzy Organami Stalina (Stalinorgel). Te dwa skojarzenia, według mnie, idealnie pasują do lirycznej i muzycznej koncepcji The Committee. — Słyszeliśmy o tym już kilka razy, ale dzięki za spojrzenie w głąb. Włączenie miłosnej piosenki do mikstury szaleństwa pól bitewnych może być dla niektórych kompletnym zaprzeczeniem. To jest to, co chcieliśmy osiągnąć za pomocą tych riffów. Ten utwór prawie ciągnie cię na linię frontu, między świszczące kule, eksplozje i krew. Jeżeli czujesz to całym sobą, to dobra wskazówka, że ten numer osiągnął swój rezultat.


NAPARSTEK W NAPARSTEK KIELICHY JAK DZWONY I KURWY I KURWY I KRUKI I WRONY Rok 2014 w naszym kraju z pewnością należał do pewnego duetu, który niczym blackmetalowa afrodyta wyłonił się nie z morskiej piany, a z zadymionych piwnic Krakowa i za kark łapiąc górnolotno-filozoficzne misteria rozbił je o bruk. Odraza to twór zrodzony z rynsztoku, twór, który wyrósł z tego, co dzieje się tu i teraz. Wiadomym jest, że wytwórnie o swoich pupilach mówią dużo i często na wyrost, ale tym razem nie ma chyba wiele przesady w słowach, iż „Esperalem Tkane” to debiut roku na polskiej scenie. Mając powyższe na uwadze, postanowiłem zaczerpnąć wiedzy u źródła. Tendencyjnym pytaniom odpór dali Stawrogin i Priest. ↔

36

7g C nr 37 C 01/2015


Skoro już wiemy, jak powstała Odraza, że nie wynurzyła się jak Afrodyta z morskiej piany, a wykiełkowała na powierzchnię z krakowskich piwnic, powiedzcie, czym Odraza jest dla was? Wielu próbuje namolnie podkleić was pod sztandar ltwb, wytykając wasze konotacje personalne z tymże, jak i muzyczne naleciałości, których akurat, jeśli patrzeć pod kątem płonącego globu, na „Esperalem Tkane” jest względnie niewiele. Czy Odraza to dla was możliwość samorealizacji i tworzenia tego, co rzeczywiście wam w duszach gra? Wiadomo, że w MasseMord nie jesteście głównodowodzącymi, czy brakowało wam tam swobody twórczej? — S: Zabawy muzyczne w Odrazie zdecydowanie wyprzedzają w czasie moment mojego dołączenia do szeregów MasseMord. Tym samym nie rozpatruję tego projektu w kontekście ltwb i tego, co mogę, a czego w MasseMord nie mogę. Tworzymy to, co czujemy, i jakkolwiek szablonowo to nie brzmi, tak po prostu jest. Staramy się usuwać z głów najgorsze lęki i dopóki wciąż tam są, nie przestaniemy. Towarzyszy temu niechęć do pośpiechu z jednej strony, z drugiej natomiast nauka cierpliwości. Niektóre pomysły konstytuują się miesiącami w bólach samokrytyki, i długo pracowałem, by na to przystać. MasseMord daje mi z kolei możliwość grania na żywo w gronie dobrych muzyków, którzy często odczuwają podobnie – jest to wartość nie do przecenienia. Niewykluczone, że uda mi się wnieść do tego zespołu coś od strony kompozycyjnej, do tej pory nie było jednak ku temu okazji. Jak duży wpływ na muzykę, którą stworzyliście pod szyldem Odrazy miała wasza dotychczasowa muzyczna aktywność? Jak wpłynął nań spory przedział czasu, który poświęciliście na jej tworzenie? W moim odczuciu ten materiał jest zdecydowanie najbardziej dojrzałą (nie lubię tego zwrotu, ale nic innego nie pasuje) muzycznie płytą, w jakiej do tej pory maczaliście palce… — S: Moje dotychczasowe zaangażowanie muzyczne dotyczyło głównie sfery wokalnej. Odraza jest moim debiutem zarówno jako gitarzysty, jak i kompozytora. Jeśli się nie mylę, analogicznie wygląda to w przypadku Priesta. Czas był z kolei ogromnym sprzymierzeńcem, kompozycje mogły dojrzeć, a powrót do grania ich po kilku miesiącach przerwy weryfikował jakość. Niektórzy wolą komponować szybko i opierać się na intuicji. W naszym wypadku zdecydowanie na pierwszym miejscu jest introspekcja. Nie spieszy się nam – kolejny (odległy) album Odrazy może więc opowiadać o dylematach łysiejącego kawalera w kapciach lub sfrustrowanej głowy rodziny… Dziś już śmiało możemy powiedzieć, że debiut Odrazy zrobił w naszym grajdołku spore zamieszanie. Co jest waszym zdaniem powodem tego, że o pierwszej płycie projektu Odraza zrobiło się głośno? Niewątpliwie miała w tym swój udział nietuzinkowa, trochę nawet kontrowersyjna promocja Wszechpotężnej, która sprawiła, że o Odrazie wrzało w podziemiu, zanim ktokolwiek jeszcze słyszał cały materiał. Taesery, przez prawdziwków ganione, przez innych wyczekiwane i doceniane za dodatkowy kunszt twórczy w aspektach również wizualnych? A może wspomniane konotacje ze śląskim sztandarem, który ma wielu zwolenników? Pochlebia wam to, że o „Esperalem Tkane” mówi się, że to album, którego wstyd nie znać? — S: Zarówno promocja Krzyśka (notabene bardzo sprawna), jak i to, że łączono nas z ltwb ma swoje

znaczenie. W tym drugim przypadku sprawa jest o tyle ciekawa, że chcemy uniknąć kojarzenia z płonącym globusem, nie będę jednak bawił się w dyletanta – fakt, że „to ci z ltwb, co w Furii nie grają” miał znaczenie w kwestii promocji. Mam natomiast nadzieję, że nie jestem niepoprawnym idealistą, twierdząc, że muzyka broni się sama i że to ona rozbudza zainteresowanie. Nie wiem, czy wstydem jest nie znać tego albumu – my znamy go aż za dobrze. Wróćmy na chwilę do samej nazwy – Odraza. W relacji z warstwą tekstową debiutu i layoutem albumu tworzy ona bardzo spójny i solidny zestaw. Cały koncept nasuwa skojarzenie z powieścią amerykańskiego pisarza i dziennikarza, twórcy stylu gonzo – Huntera S. Thompsona, zatytułowaną „Lęk i odraza w Las Vegas”, która bardziej znana może być przez świetnie zekranizowany na jej podstawie film o polskim tytule „Las Vegas Parano”. Tam także mamy eksperymenty z tonami używek i hektolitrami alkoholu przedstawione na zasadzie obserwacji i doświadczeń, które w nieco groteskowej i przerysowanej formie obnażają najgorsze stany świadomości. Podobne zabiegi widzę na „Esperalem Tkane” i o ile zastrzegacie, że prócz własnych doświadczeń sporo tam obserwacji, wnikacie w owe stany skacowanego, upodlonego umysłu obnażając jego wszelkie ułomności. Czy znacie wspomnianą powieść lub film? Czy wasz projekt to taki „lęk i odraza w grodzie Kraka”? — S: Znam zarówno powieść, jak i film. Nazwa naszego projektu nie była inspirowana tymi dziełami. Wodą na młyn konceptu „Esperalem Tkane” było otaczające nas życie, a może raczej „bezżycie”. Tematyka przelała się w teksty intuicyjnie i nie stała za tym chęć wykorzystywania czyichkolwiek doświadczeń i obserwacji, sami mamy ich wystarczająco dużo. „Lęk i odraza w grodzie Kraka”? Wolałbym tego nie osądzać, niech takie porównania pozostaną ewentualnie na ustach słuchaczy – nie czuję się powołany do stawania w szranki z tak wysoką ligą. Gdybym miał wskazać trzy cechy, dzięki którym „Esperalem Tkane” zapadł w mej pamięci na dłużej niż chwila (a nawet wiele chwil) byłyby to: po pierwsze – eklektyzm kompozycyjny, po drugie – brzmienie i po trzecie teksty. Zacznijmy od końca. Teksty powstawały razem z muzyką, czy zostały napisane do gotowych już utworów? Spotkałem się z bardzo różnymi interpretacjami liryków Odrazy

fragmentów? Czy mizoginia jest wam zjawiskiem znanym z autopsji? A może to obserwacje nocnych klubów aktywowały w was swoistą niechęć do płci przeciwnej? — S: Nie mam cierpliwości do poezji, wpadają mi w ręce skrawki, więc nie może być mowy o jakimś hołdzie. Pewne aluzje można zauważyć, są to jednak odwołania do bardzo popularnych strof czy też autorów. Ponadto są to frazy ukute podczas naszych codziennych rozmów, pijackich spędów czy roztrzaskanych kacem wieczorów. Dobrze tworzy się teksty za kierownicą samochodu, nie ma jednak gdzie tego spisać, więc powstałych w ten sposób linijek na „Esperalem Tkane” nie uświadczysz. Mizoginia… Zastosuję wybieg pewnego śląskiego mizantropa; ludzie i kobiety mają dokładnie te same, stare jak świat spaczenia. Niestety, tak niewielu zna pojęcie mizoandrii, a mam nieodparte wrażenie, że atakuje nas ona obecnie zewsząd. Przyczyny tych smutnych schorzeń są powszechnie znane i nie mam tu na myśli zawodów miłosnych. Nie odpowiadam wyczerpująco na twoje pytanie, ale też nie zamierzałem tego robić. Nocne kluby lubię, bo lubię rzeczy. „Esperalem Tkane” to siedem, niezwykle różnorodnych kompozycji, a skoro już rzekliśmy słówko o skojarzeniach opiszcie proszę na zasadzie najbardziej dobitnych każdą z nich… „Niech się dzieje” — S: Pierwszy utwór, który wspólnie skomponowaliśmy, początek podróży, przyzwolenie na szaleństwo, mechanizm napędzający karuzelę zdarzeń. Utwór posiada najbardziej chyba „publicystyczny” tekst; podmiot liryczny w liczbie mnogiej sugeruje, że wyprawę przez noc zaczynamy razem. — Priest: Kraków. „Wielki Mizogin” — S: Pół litra za nami, kolejne w drodze. Odurzenie, które w pamięci pozostanie tylko szybką i agresywną bre ją słów i wrażeń. Pusta odwaga i nadzieja na zabawy z rzeczami. W końcu… rzeczy. Schludne, zgrabne, pachnące, martwe. — P: Upodlenie. „Esperalem Tkany” — S: To tu zaczyna się samotność, a zegar wybija godzinę 3:00. Każdy kieliszek to przejaw autoagresji, każdy papieros jest wyspą nadziei na oceanie bezradności. — P: Wiatr krążący po domu, niepokój. „Cicha 8”

JEST SŁOMA, KORYTO Z ŻARCIEM, TLEN I WODA. NIE ZACHWYCAMY SIĘ TEŻ GWIAZDAMI, BO ŚWINIE ŁBA NIE PODNOSZĄ. od tego, że opiewają odrażającą szarą rzeczywistość po to, że przemycają nadzieję… Nadzieję, jakby celowo zakamuflowaną pod grubą warstwą petów i brudu – pewnych fragmentów, które są na płycie, nie zapisaliście w oficjalnych wersjach liryków – dlaczego? Które spojrzenie jest wam bliższe? — S: Pisałem głównie do gotowych kompozycji, choć pewne pomysły rodziły się w trakcie komponowania. W jednym przypadku tekst zdecydowanie wyprzedził jego muzyczne dopełnienie. Mam nadzieję, że każdy potrafi dostrzec rzeczywistość, jaką opisuje Odraza, nie uciekałem przed dosłownością. Nadzieja to z kolei ciekawa sprawa… Może niektórych zwiódł zdecydowanie bardziej refleksyjny ton, którego muzyka nabiera gdzieś w przedostatnim utworze i który to utrzymuje się już praktycznie do końca. Być może brak ostatnich linijek tekstu we wkładce prowadzi do takich spekulacji? Tam, gdzie dzień jest pełen życia, a z bruku podnosi się chęć nie spotkamy samych siebie, warto pamiętać o tej myśli przewodniej ostatniego utworu. Być może jednak intuicyjnie próbowaliśmy zakończyć ten album znakiem zapytania, może koniec nie zawsze jest czarny? Nic więcej nie powiem, muszę bronić tej tajemnicy (śmiech). Zostańmy jeszcze przy tekstach, taka dola-niedola, że jak się skleci teksty niebanalne, mające swoisty wydźwięk poetycki, trzeba się później z tego tłumaczyć. Można dopatrzeć się w nich sporo aluzji do innych dzieł (wybierzmy najbardziej oczywiste: „kruki i wrony” czy „eviva l’atre”), czy poezja, sama w sobie, jest wam bliska, czy to jedynie wynik luźnych skojarzeń z wersami zapadłymi w pamięć? I skąd ten szowinistyczny wydźwięk niektórych

— S: Powrót do domu. Puste miasto o godzinie 4:00 jest głośniejsze niż kiedykolwiek. Wszystkie głosy wokół przedrzeźniają twoje myśli. — P: Piwnica, dywan, pety, metal. „Gorycz” — S: Pierwszy utwór powstały z myślą o tym projekcie, bardzo mocno związany z samopoznaniem. Najpiękniej okłamujemy samych siebie. — P: Jałowe początki działalności, pierwszy surowy utwór Odrazy. „Próg” — S: Wyznanie wobec Niej. — P: Z niczym. „Tam, gdzie nas nie spotkamy” — S: … — P: Impresje górskie. Wielu twórców podkreśla silny związek, jaki ma z dziełem miejsce, w którym rzeczone powstało. Jak było z Odrazą? Krakowskie noce nadały tej płycie ostateczny kształt? Stawrogin, które miejsce jest dla ciebie bardziej urokliwe, a które bardziej odrażające – górniczy, specyficzny Śląsk, czy wypchany po brzegi turystami Kraków? — S: Czarne noce, fioletowe wiosenne wieczory, zaśnieżone przedpołudnia, ogniste jesienne zmierzchy – wszystkie one nadawały płycie kształt. Odpowiedź na twoje pytanie komplikuje fakt, że niejednokrotnie to, co na Śląsku i w Krakowie urokliwe, w odpowiednich okolicznościach staje się odrażające… Śląsk to dom

37

www.arachnophobia.pl C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

Mityczne istnienie Odrazy sięga pierwszej dekady nowego wieku. Sam twór formował się długo, a ponoć materiał, który słyszymy na „Esperalem Tkane” jeszcze dłużej. Jaki impuls spowodował, że w ogóle mógł się narodzić ten projekt? I jak właściwie się narodził? Od początku wiedzieliście, jak to ma wyglądać, a sama nazwa objawiła się już po przetrawieniu ogólnego konceptu? — Stawrogin: Zaczęło się od nazwy i piwnicznie sporządzonej wersji utworu „Gorycz”. Był to rok 2007 i kompletnie nie miałem wówczas pojęcia, co muzycznie z tego wyniknie. Tekst utworu demo nieznacznie odbiega od wersji ostatecznej, można zatem powiedzieć, że w owym czasie rodził się koncept tematyczny. W 2009 roku można odnotować pierwsze nieśmiałe próby komponowania wspólnie z Priestem. Stanowiły one wówczas niezobowiązującą alternatywę dla innych form spędzania wolnego czasu. Nie nosiliśmy się z planami wydania tego, chociażby dlatego, że zupełnie inaczej kreśliły się nasze pomysły na muzykę. Trzecim członkiem zespołu stał się Czas, sprzyjał krystalizowaniu się materiału.


ODRAZA! ODRAZA PRZYCHODZI PO WIĘCEJ ODRAZA WCIĄŻ WIĘCEJ WYMAGA!

rodzinny, obecnie stanowi remedium na nadmiar wrażeń. Region, w którym mieszkałem odbiega od typowo industrialnego krajobrazu, z jakim kojarzony jest Śląsk, stosunkowo dużo tu lasów. O ile Wodzisław zatrzymał się w czasie, o tyle Kraków stara się go przyspieszyć. Jeśli jednak Kraków, to na pewno nie ten wypchany turystami… Niebagatelną rolę w odbiorze tych miejsc odgrywa łącząca je trakcja kolejowa – najlepszy przykład na piękno przeplatające się z ohydą. Nie chciałbym porównywać muzyki, jaką stworzyliście, do innych zespołów, ale płyta jako całość wręcz urzeka swoistym eklektyzmem i lekkością z jaką ślizgacie się pomiędzy gatunkami. „Esperalem Tkane” to jeszcze album blackmetalowy? Sami podkreślacie, że nie jesteście muzycznymi purystami i inspiracje czerpiecie również z tych źródeł, które pozornie niewiele mają wspólnego z kultem rogatego, postulując jednocześnie, że „wyswobodzenie black metalu z black metalu było nieuchronną infekcją tego gatunku muzycznego”. Gdzie dla was zaczyna się, a gdzie kończy black metal? — P: Nie prężyliśmy się, aby zrobić płytę oryginalną, czy odbiegającą od klasycznych nurtów. To balansowanie między różnymi gatunkami wynika ze zderzenia naszych, nieco różniących się upodobań muzycznych. Diabeł został wyeksploatowany do granic możliwości, stał się modą, choć nie dla wszystkich. Przez to teraźniejszy „szatan” czy black metal, niejednokrotnie ma wartość wafli ryżowych czy patyków, tyle że dla mnie to nie black metal. Jeśli satanizm ma być żywy, nie może trwać w granicach, w ograniczeniach. Wiem, czym jest dla mnie i nie ma sensu tworzyć tu blackmetalowych zerojedynkowych kryteriów pozwalających określić charakter Odrazy czy innych zespołów. Kto ma na to ochotę lub jeśli ma mu to w czymś pomóc, niech sam ocenia, czym jest black metal. Podsumowując… tematyka zła jest tak obszerna, a ilość perspektyw, z jakich można na nią spojrzeć tak liczna, że można by mówić o tym godzinami. Tu, przez formę jaką jest wywiad, jesteśmy ograniczeni. Może kiedyś w barze, przy dobrym papierosie… — S: Zasadniczym punktem, w którym kończy się dla mnie black metal jest moment, gdy autor staje się pełnoetatowym artystą estradowym, a sprzedaż płyt i ilość zagranych koncertów stanowi o jego chlebie. Ktoś może powiedzieć, że pierdolę głupoty, ale tak po prostu uważam. Ta muzyka od zawsze kojarzy mi się z kameralnością i konfidencją, tworzona jest przez ludzi dla ludzi, najlepiej wyraża to motto Nordvis: „poor music for poor people”. Black metal to forma oddolnej rebelii, wstrząsu – ktoś, kto musi zarabiać na odgrywaniu tej rebelii (a przynajmniej ma tę rebelię na ustach) kilkanaście razy w miesiącu jest dla mnie błaznem. Gwoli jasności, nie pluję tu na koncerty jako takie, po prostu śmieję się z „zawodu”. Nie twierdzę ponadto, że wszyscy

38

7g C nr 37 C 01/2015

zawodowi muzycy parający się black metalem są figurantami i wyrachowanymi kasjerami – co to, to nie. Bezinteresowność black metalu nie idzie po prostu dla mnie w parze z walką o byt. Z drugiej strony pięknie jest móc żyć z tego, co uwielbia się robić. Boję się jednak, że jako zawód, muzyka straciłaby dla mnie swoją magię. Aaa… „Esperalem Tkane” to album blackmetalowy. Brzmienie albumu to praktycznie temat na oddzielną opowieść. Stworzyliście cholernie organiczną i dynamiczną produkcję, która łączy w sobie brutalny metalowy czad, bluesową nostalgię i wręcz post-metalową retorykę. Który etap pracy kosztował was więcej znoju i nerwów, nagrania, a może miks i mastering? Stworzenie spójnej warstwy brzmieniowej z tak wieloobrazowej muzyki wymaga specjal-nych umiejętności? — S: Wszystkie etapy produkcji płyty przebiegały we względnym spokoju, nie spieszyliśmy się. Nagrywanie z natury nie jest dla mnie przyjemne, miks i mastering z kolei, mimo że kosztowały dużo energii i koncentracji, sprawiły dużo więcej przyjemności. Wydaje mi się, że stworzenie jednorodnej warstwy brzmieniowej dla eklektycznej muzyki wymaga raczej… braku umiejętności lub intencjonalnego ich wyrugowania z procesu pracy. Operowanie ograniczoną ilością brzmień i efektów pozwala zachować jednorodność i względny minimalizm brzmieniowy całości. Nie lubię przeprodukowanej muzyki. — P: Paradoksalnie do tej dość urozmaiconej aranżacyjnie płyty użyliśmy prostych, klasycznych środków tj. gitary, bębnów, głosu, nagranych przez nas sampli (poza jednym) oraz instrumentalnych przeszkadzajek. Nie kombinowaliśmy na siłę. Jedynie do akustycznych fragmentów skręciliśmy nieco przester na basie i zwiększyliśmy pogłos na werblu. Chcieliśmy ograniczyć do minimum „cyfrę”, której jest wiele w obecnych produkcjach. Najwięcej czasu poświęciliśmy pracy w No Solace nad obrabianiem śladów. Staraliśmy się z M. na tyle dobrze dobrać proporcję instrumentów i ukręcić equalizację w miksie, aby analogowy mastering, z którego skorzystaliśmy, jedynie podkreślił pewien odcień brzmienia. A swoisty efekt synergii, jaki zapewnić powinien udział w kreowaniu brzmienia tego materiału tak znamienitych person jak Nihil i M. był dla was przekleństwem czy błogosławieństwem? Wspomniani osobnicy bardzo chcieli ingerować w kształt tego, jak finalnie wyglądać miała Odraza? — P: Nihil bardzo pomógł nam koleżeńsko w momencie, kiedy to dwóch gości było na etapie „chcemy nagrać album, ale salda mamy bliskie zeru”. Pomimo tego podszedł do nagrania poważnie i w efekcie profesjonalnie położyliśmy ślady bębnów w Czyśćcu. Podobnie sprawa wyglądała podczas rejestracji gitar w wodzisławskim studio Orion. Dzięki uprzejmości

Azara udało się je nagrać pod jego czujnym okiem i uchem oraz na dobrym sprzęcie. M. z No Solace podjął się pracy nad ostatecznym kształtem płyty. Każda z wyżej wymienionych figur podczas spotkań towarzysko-pracowniczych starała się co najwyżej coś sugerować, bądź dzieliła się doświadczeniem. Nie było narzucania, czy jakiegoś ograniczania. Wiedzieliśmy, jaki charakter brzmienia chcemy uzyskać i dzięki nim się to udało. Wiem, że wielokrotnie mówiliście o tym, iż z Odrazą nie macie zamiaru podbijać scen, ale dobrze przyjęta płyta aż prosi się o solidną promocję koncertową – ja wiem, że to pytanie pada niemalże zawsze – ale być może od czasu ostatnich wywiadów, coś się wykluło. Nie macie pokusy, by Odraza stała się zespołem z prawdziwego zdarzenia i zaczęła grać koncerty? — P: Głównym powodem, dla którego nie chcemy się wychylać i reorganizować jest fakt, że we dwie osoby łatwiej o skupienie, koncentrację. Wir eskapad, chaosu i rock’n’rolla nie musiałby korzystnie wpłynąć na Odrazę. Nie chcemy się rozpraszać. Nie zakładamy też, że nasza noga nigdy nie postanie na scenie. W obecnej „stajni” jest nam najprzytulniej. Jest słoma, koryto z żarciem, tlen i woda. Nie zachwycamy się też gwiazdami, bo świnie łba nie podnoszą. Na razie nie zmieniamy lokum na inną nieruchomość. — S: Nie mam takiej pokusy. Odwrotnie, mam wręcz ochotę, by zeszła do jeszcze głębszej piwnicy. Skład tego projektu nie zostanie nigdy poszerzony, konieczne byłoby uczestnictwo muzyków sesyjnych. Nie mam ani ochoty, ani czasu na organizację takich przedsięwzięć. Na pewno nie wpłynęłoby to lepiej na naszą muzykę, nie jest natomiast wykluczone, że wpłynęłoby gorzej. Inspiracje są, pomysłów zdaje się być coraz więcej. Co zatem przyniesie przyszłość? Odraza przychodzi po więcej, odraza wciąż więcej wymaga. Myślicie już powoli o tym, by wykonać z Odrazą kolejny krok? — S: Tak, wykonujemy go – za każdym razem, gdy się spotykamy. Po chwilowym wstrząsie informacyjnym związanym z debiutem, ja osobiście wróciłem do momentu, w którym godzę się na to, że wszystko należy usypać ponownie. Niewykluczone, że coś jeszcze nagramy. — P: Obecny brak miejsca na próby, kolejne miejskie ekspansje i wór „przeżyć bezżyciowych” wzmaga chęć rozpisania partytur już – teraz. Pomysłów faktycznie jest wiele. Rządzi nami ambiwalencja. Po wyborze drogi lubimy się z niej wycofywać, dlatego staramy się unikać deklaracji. Na razie jawi się nam jako niejasna i zamglona. Po osiągnięciu punktu będziemy wiedzieć więcej. C P.S. W tym miejscu chciałbym podziękować osobie, która pomogła mi znaleźć szersze spojrzenie na Odrazę. Zatem wiem, że to czytasz i dziękuję.

…I JAZGOT



www.fb.com/gorgorothofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski / 7ibi

Infernusa z Gorgortorth dorwaliśmy w czeskiej Ostrawie (23 marca 2014 roku) podczas wówczas rozpędzającej się trasy z Vital Remains. Dziwna to postać, wpierw z uśmiechem zaprasza na wywiad, proponując whisky i piwo, by z chwilą rozpoczęcia przypytki zmienić się w blackmetalowego gbura, a po wyłączeniu dyktafonu, z ponownym bananem na twarzy zaproponować do skorzystania z zawartości barku. ↔

Jak wasze bojowe nastroje po koncertach w Polsce i Niemczech? — Wszystko w porządku, przynajmniej jak do tej pory. Przynajmniej gracie, bo w 2013 roku, mieliście jechać do Azji. — Tak, mieliśmy zagrać w Azji 8-koncertową trasę w lutym 2013 roku, ale nic nie doszło do skutku i wszystko zostało odwołane. Dlaczego? — Pytaj się mnie, a ja ciebie. A co z najnowszą płytą Gorgoroth „Instinctus Bestialis”, słyszałem że była już ukończona w grudniu 2013 roku. — Tak, dokładnie. Czy to prawda, że miksy tego albumu rozpoczęliście dopiero w tym miesiącu (marzec 2014 – dop. M.)? — Miksowanie „Instinctus…” planowaliśmy zacząć już w styczniu tego roku (2014 – dop. M.), ale wszystko odłożyliśmy na później ze względu na przygotowania do obecnej trasy. Wszystko rozpoczniemy po jej zakończeniu, zabierając się za miksy, później pewnie znów zrobimy sobie jakąś przerwę, zrobimy remiksy, remaster, i w taki sposób, mam nadzieję, dobrniemy do końca. Wiesz już, kto będzie jego wydawcą? — Nadal jesteśmy w trakcie negocjacji. Czy szykują się jakieś drastyczne różnice między „Quantos…”, a „Instinctus…”? — Myślę, że będzie o wiele bardziej poprawny i dopracowany, zarówno muzycznie, jak i wydawniczo, więc powinien zamknąć ludziom jadaczki. Zamierzacie zagrać dziś cokolwiek z nowego albumu? — Nie, nie tym razem, aż do następnej trasy koncertowej. A dlaczego aż tak długo zajmuje wam wypuszczenie na świat „Instinctus…”. Jeżeli dobrze pamiętam, to zaraz po wydaniu „Quantos…” obwieściliście, że już zabieracie się za kolejną, właściwą płytę? — Wiesz, ponieważ wszystko to, co chcieliśmy na nim osiągnąć po prostu wymagało właśnie takiej ilości czasu, przede wszystkim z powodu problemów logistycznych. Każdy z nas żyje praktycznie w innym kraju, album nagrywaliśmy w Szwecji. Wiesz, takie tam przyziemne sprawy. A kto tym razem jest głównym sprawcą albumu? „Quantos…” był twoim kompozytorskim dziełem, podczas gdy większość muzyki na „Twilight…” była autorstwa Kinga tak jak całość na „Ad Majorem…”. Czy tym razem dopuściłeś kogoś do kompozytorskiego koryta? — Nie, do „Instinctus…” podszedłem tak samo, jak do „Quantos…”, więc to ja jestem głównym kompozytorem. To dlaczego na „Twilight…” i „Ad Majorem…” oddałeś palmę kompozytorskiego pierwszeństwa Kingowi? Brak czasu, brak pomysłów… — Brak inspiracji. Co do inspiracji wiem, że obecnie słuchasz dużo heavy i thrash metalu lat 80-tych, a bardzo mało black metalu. — Po prostu straciłem zainteresowanie black metalem. Może raz na 2-3 lata pojawi się coś, co zmusi mnie do szerszego sprawdzenia tego, co obecnie dzieje się na blackmetalowej scenie. Jeżeli jesteśmy przy inspiracjach, to czy nadal czerpiesz je… z wcześniejszych nagrań Gorgoroth, a może

40

7g C nr 37 C 01/2015

jest to dla ciebie całkowicie martwy okres? Pamiętam, że „Destroyer…” jest dla ciebie bardzo ważną płytą. — Nadal lubię słuchać naszych wcześniejszych materiałów, ale nie powiedziałbym, że są one dla mnie źródłem obecnych inspiracji, chociaż faktycznie – „Destroyer…” darzę bardzo dużą estymą. A co z „Under the Sign of Hell”, który nagraliście ponownie w 2011 roku? Ten remake również był dziełem estymy, a może brakiem pomysłów na zupełnie nowy album, potrzebą wywiązania się z kontraktu z Regain Records… — Co to, to nie. Na pewno nie brak pomysłów, ani jakiekolwiek sprawy biznesowe. To, co? Może po prostu po latach poczułeś brak satysfakcji z pierwotnej wersji? — Za ponownym pojawieniem się „Under…” kryje się kilka różnych powodów, a jednym z nich było to, że podczas komponowania nowego albumu byliśmy wręcz przepełnieni pomysłami, więc postanowiliśmy wykorzystać chwilę wolnego czasu na odświeżenie tego albumu. A dlaczego wybór waszych niespożytych mocy przerobowych padł akurat na ten album, a nie np. „Destroyer…” lub jakikolwiek inny? — Po prostu dlatego, że lubię go o wiele bardziej niż „Destroyer…”. Zresztą, tak jak mówiłem wcześniej złożyło się na to wiele powodów, ale nie mam zamiaru o nich opowiadać. A dlaczego Gorgoroth nigdy nie opublikował tekstów do swoich utworów, zarówno w bookletach oraz Internecie? — Tu również przyczyną jest kilka powodów. Ech, coś te kilka enigmatycznych powodów zbyt często pojawia się w historii Gorgoroth. — Po prostu nie chcieliśmy i nadal nie chcemy, żeby ludzie nagrywali covery naszych utworów, a jeżeli się już za to zabiorą, to żeby się trochę wysilili. Tacy jesteśmy „czarujący” dla ludzi, których inspirujemy. Czyli muzyka jest dla Gorgoroth najważniejsza. — Myślę, że wszelkie wątpliwości rozwiałem już przed chwilą. Jednak znów przyczepię się do „Destroyer…”, bowiem we wkładce zamieściliście strzępki jakichś tekstów, stylizowanych na napisane odręcznie. — Booklet do „Destroyer…” to jedna wielka pomyłka i bałagan, ponieważ za wszystko odpowiedzialny był Nuclear Blast, a ja zmarnowałem wówczas zbyt wiele czasu na dialog z nimi właśnie odnośnie oprawy graficznej. Czy współpracę z takim molochem wydawniczym, jak Nuclear Blast uważasz po latach jako pomyłkę? — Nie, to nie była pomyłka, ale z perspektywy czasu jako dorosły człowiek, dojrzalszy w doświadczenia, uważam że pewne rzeczy powinienem rozegrać inaczej, lepiej dla nas z perspektywy kontraktu i rzeczywistej sprzedaży albumów. Wracając do właśnie odbywającej się trasy, dlaczego nie ma z wami Tomasa Asklunda? — Tomas nie lubi wszystkiego, co wiąże się z rock’n’rollowym stylem życia, więc ma kompletnie wylane na granie koncertów. A ty, lubisz rock’n’rollowy styl życia w trakcie tras koncertowych, ciągłe podróżowanie i zmianę miejsc? — Oczywiście są pewne rzeczy, które nie są komfortowe, ale na tyle lubię występować na żywo, że zapominam o problemach „technicznych”.

A co z Atterignerem, nowym wokalistą, pozyskanym z serbskiego Triumfall. Dlaczego go tutaj nie ma? — Atterigner właśnie siedzi w studio. Jak skomentujesz obecność Franka Watkinsa z Obituary w szeregach Gorgoroth? Lubisz w o ogóle Obituary? — Frank robi naprawdę dobrą robotę w Gorgoroth, tak jak kiedyś w Obituary. Lubię „Slowly We Rot” i „Cause of Death”. A dlaczego chce ci się jeszcze „zatrudniać” do Gorgoroth coraz to nowe postaci, skoro z tego, co pamiętam, na niektórych sesjach nagraniowych grałeś na perkusji… — …i nie za dobrze mi to wychodziło… …brałeś się za bas, wokale. Studyjnie wszystko potrafiłbyś zrobić sam zamiast korzystać z innych muzyków. — Ponieważ oni robią to lepiej ode mnie. Gdzie leży przyczyna tak częstych zmian składu? Może jesteś zbyt silną osobowością o dyktatorskich zapędach, tak jak Chuck Schuldiner w Death? — Mam bardzo trudny charakter, ale nie powiedziałbym, żebym był jak Schuldiner. W końcu Gorgoroth to moja własność. Kiedyś powiedziałeś, że niektóre osoby potrzebują drugiej szansy, więc skoro jesteśmy przy prawach do Gorgoroth, czy takową otrzymają od ciebie King ov Hell i Gaahl? — Dla nich nigdy nie będzie drugiej szansy. A co dzieje się obecnie w ramach Forces of Satan Records? — Szczerze mówiąc, nie za wiele. W sumie to można uznać, że moja wytwórnia jest nieaktywna. Raczej nie ma co się spodziewać czegoś nowego pod jej szyldem. To wszystko pochłania za dużo czasu i pieniędzy. W 2009 roku wydałeś debiut Triumfall. Czy miało to wpływ na późniejszą obecność Atterignera w Gorgoroth? — Kilka razy spotkałem się z nim w studio nagraniowym, przy różnych okazjach, więc zdążyłem bardzo dobrze go poznać, a poza tym uważam, że idealnie pasuje do profilu Gorgoroth. Obecny skład Gorgoroth jest bardzo międzynarodowy. Jak dogadujecie się między sobą, oczywiście nie językowo, ale mentalnie jako przedstawiciele różnych narodów, kultur i społeczności? — Oczywiście, nie ma problemów w naszych relacjach, mimo że każdy jest różny, ale jeżeli by mi nie odpowiadali, to bym ich po prostu nie wpuścił do Gorgoroth. Zresztą dogadujemy się uniwersalnym językiem umiejętności muzycznych. Jedyne problemy, pojawiające się przy okazji naszej różnorodności narodowościowej czy kulturowej, to te logistyczne i terytorialne. Każdy mieszka gdzie indziej. Jesteś zadowolony z koncer towej współpracy z Massive Managment? — Pewnie, że tak. Współpracujemy ze sobą już kilka lat i jakoś nie było żadnych zgrzytów. Coś z prehistorycznych czasów – jak wspominasz czas spędzony w Borknagar? Dlaczego nie zagrzałeś tam długo miejsca? — Lubiłem ludzi z Borknagar, ale jakoś nie potrafiłem w pełni zaangażować się w ten projekt. O wiele mocniej skupiłem się na moim głównym zespole. Pozostając w latach 90-tych, pod wpływem fascynacji literaturą fantasy zdecydowałeś się na nazwę Gorgoroth. Jak obecnie kształtują się twoje literackie zainteresowania? — Od kiedy skończyłem naukę na uniwersytecie, czytam tylko gazety i nie mam styczności z jakąkolwiek literaturą. Na zakończenie powiedz, czy byłaby możliwość oficjalnego wydania demówek Gorgoroth? — Nie, bo demo jest demem, i niech takim pozostanie. Ale takowe wyszły przecież pod szyldem twojej Forces of Satan Records. — (śmiech) To skomplikowane. C



Podpisaliście deal z Pulverised, rozumiem, że obiecali wam najlepsze warunki, czyżby żaden europejski label nie był w stanie sprostać waszym oczekiwaniom co do współpracy? Pulverised działają prężnie od wielu lat, ale ich sieć dystrybucji mogłaby być lepsza jak na mój gust, a z tego, co kiedyś mówiłeś chcecie ze swoją muzyką dotrzeć do jak największej liczby osób. Nie odczuwałeś obawy, że wybierając wytwórnię z Singapuru w pewnym stopniu będziesz miał mniejszą kontrolę nad tym, co się dzieje, niż gdybyś miał wytwórnię zlokalizowaną bliżej Szwecji? — Nie odczuwamy jakiejkolwiek obawy związanej z podpisaniem dealu z Pulverised. Oni zaproponowali nam najlepsze warunki umowy, a z naszą ilością sprzedanych albumów i naszą siedmioletnią absencją to jest najprawdopodobniej najlepsza umowa, jakąkolwiek mieliśmy. Nie widzimy też problemu z dystrybucją, zawsze można zamówić nasz album przez Internet bezpośrednio z wytwórni. Czy w booklecie nowego albumu standardowo nie zamieścicie liryków? Nie uważasz, że teksty są istotną częścią Nidsang? Czy liryki w połączeniu z muzyką nie powinny w bezpośredni sposób działać na słuchacza, wpływać na niego, skłaniać do myślenia i refleksji? Bez znajomości tekstów siła rażenia Nidsang może być mniejsza. Nie gracie przecież popu, gdzie można śpiewać o dupie Maryni. —W booklecie są liryki, są one jednak napisane pismem odręcznym i nieuporządkowane, więc ten, kto naprawdę będzie chciał się z nimi zaznajomić będzie musiał spędzić trochę czasu z albumem, ciesząc się nim w takim samym stopniu, jak my się nim cieszymy. Koncept liryczny opiera się na okultystycznej podróży, która rozpoczyna się od inwokacji, a kończy uwolnieniem swojej świadomości. Liryki są dla mnie bardzo ważne, zawsze mam je przed oczami ( jeśli jakieś są), ponieważ są one równie istotne dla kompozycji, jak sama muzyka. Zawsze czerpię wiele radości z eksploracji obrazów, jakie liryki tworzą w mojej głowie razem z muzyką, mam nadzieję, że nasze utwory w umysłach innych także tworzą takie kreacje. Wyjaśnij mi koncept okładki, bo jak dla mnie wygląda to tak, jakby wąż wychodził z cipki. Czyżby to tytułowe łono, a wąż to biblijny kusiciel, który uwiódł

Ewę w raju? Wszystko skąpane w morzu płomieni, czyżbyście chcieli spalić wszystko do gołej ziemi, i co nowego miałoby się podnieść z tych popiołów? „Pachnie” mi tu masońskim Ordo Ab Chao… — Tytuł i okładka moim zdaniem stanowią podsumowanie konceptu albumu. Wąż to kusiciel, który otwiera oczy ludziom, będąc jednocześnie posłańcem z tytułowego nieskończonego łona. Morze płomieni to rozpadające się ego i śmierć ustalonego porządku, to dzikie płomienie śmierci. Nic nie powstanie z tych popiołów, więc to coś więcej niż Ordo Ab Chao. Muzyka z waszego debiutu porównywana była do Marduk i Dark Funeral, „Into the Womb of Dissolving Flames” z kolei porównywany jest do Setherial i Watain, powiedz mi, jak ty patrzysz na te wszystkie porównania do innych zespołów? Nie uważasz, że w pewnym stopniu kraj pochodzenia zespołu determinuje takie porównania i gdybyście byli np. z Francji to mówiono by o was przez pryzmat porównań do Antaeus i Deathspell Omega? — Nie lubię, kiedy muzykę porównuje się do tych bardziej modnych hord, uważam, że brzmimy zupełnie inaczej niż te zespoły. Prawdopodobnie istnieją pewne fragmenty, z których mogą wynikać jakieś podobieństwa i stąd te porównania, ale nigdy nie było naszą intencją, aby brzmieć, jak inni. Staramy się brzmieć, jak Nidsang i coraz bardziej nam to wychodzi, tak myślę. Na nowym albumie ocieracie się o religijny nurt black metalu, słychać w Nidsang charakterystyczną dla tego trendu transowość, jednak nie podążacie tą ostatnio bardzo modną drogą, tworzycie swój obraz blackmetalowego chaosu i wychodzi na to, że nie chcecie być kolejnym Watain? Jeden Watain w Szwecji już wystarczy? (śmiech) — Komponujemy muzykę, która pochodzi z nas i nie dbamy o to, czy jest ona trendy, czy nie. Nie możemy zmusić siebie samych do robienia czegoś, co nie jest szczere i nie pochodzi z naszych serc, więc w żadnym wypadku nie staramy się nikogo kopiować. Watain to Watain, a my nie staramy się być nimi, oni sami dobrze to robią. „The Mark of Death” miksował Widd w Necromorbus Studio, nowy album nagraliście w Necromorbus i tam

też zrobiliście mastering, ale miks zrealizowaliście już w Wing Studio. Dlaczego zrezygnowaliście z usług Necromorbus, czy wiązało się to z odejściem Widda z tego miejsca? Nie chcieliście, aby ktoś inny maczał paluchy w jego produkcji? — Zapłaciliśmy Sverkerowi za cały proces, więc w tym momencie to, co zrobiliśmy wydawało się jedynym sensownym rozwiązaniem. O ile debiut był nastawiony na szybkość i agresję o tyle nowy materiał wyraźnie rozwinął skrzydła pod względem aranżacyjnym. Melodie znacznie mocniej zaznaczyły swoją obecność, pojawiło się sporo niemal doomowych zwolnień, ba, nawet w kilku momentach muzyka Nidsang nabiera epickiej mocy. Słychać, że przez te 7 lat wiele się u was zmieniło, jeśli chodzi o spojrzenie na własną muzykę, skąd te zmiany, skąd ta ewolucja i progres? Co miało na was tak znamienny wpływ podczas komponowania? — Ewolucja Nidsang to był powolny proces, ale był on już odczuwalny na naszym „zapomnianym” wydawnictwie z 2009 roku „Streams of Darkness”. Ta ep-ka nie przyciągnęła zbytnio uwagi, na jaką zasługiwała, dlatego też ludziom wydaje się, że przez siedem lat nie było żadnej aktywności z naszej strony. Poświęciliśmy trochę czasu na skomponowanie tego wydawnictwa, a także na transformację zespołu z bardziej tradycyjnego black metalu na coś bardziej technicznego i lepiej zaaranżowanego. Naszą główną inspiracją, jak zawsze był Nidsang i nasza własna indywidualna świadomość. Nie da się ukryć, że w pewnych momentach wasza muzyka staje się w swojej złożoności w pewien sposób chaotyczna, czyżby było to nawiązanie do magii chaosu i w ten sposób dźwięk stał się zaklęciem, a utwór rytuałem? Konotacje z okultyzmem sugeruje też wasza nazwa Nidsang w wolnym tłumaczeniu oznacza „dźwiękową klątwę”. — Nasza muzyka ma tendencję do bycia chaotyczną nawet wtedy, kiedy staramy się zrobić coś wolniejszego czy nawet doomowego. Powszechnie wiadomo, że większość muzyków ekspertami od okultyzmu jest tylko w wywiadach i na fotkach. Ot, taki image, żeby pospólstwo się jarało, a tak naprawdę mają na to wyjebane i ograniczają się

Wiadomość o tym, że Szwedzi nagrali nowy album spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba. W zasadzie nie wiedziałem, czego można się spodziewać, wszak drastyczne zmiany stylu są obecnie niejako na topie. Na szczęście Nidsang nie poszło tą drogą – ich najnowszy krążek to potężna dawka mrocznego black metalu, świetnie odnajdującego się w tym, co aktualnie dzieje się w tym gatunku, ale nie czerpiąca z panujących trendów. Dlatego też nie mogłem oprzeć się pokusie, aby zadać kilka pytań zespołowi. Niestety, jak to często w przypadku blackmetalowców bywa, przemawiają do słuchaczy muzyką, a nie w wywiadach. Szkoda, ale co zrobić… ↔

42

7g C nr 37 C 02/2014


„Layil” w języku hebrajskim oznacza noc. Nie kusiło cię, aby ten utwór w całości odśpiewać w języku, w którym spisano Stary Testament, przez co nabrałoby to większego bluźnierczego charakteru? — Może i tak by było, ale wtedy nie mieliśmy czasu na naukę tego języka. Z czego wynikła tak długa przerwa pomiędzy albumami? W 2009 roku w jednym z wywiadów mówiliście, że komponujecie nowy album, jakby nie było długo wam zeszło? Straciliście motywację i chęci, czy jak? — Byliśmy aktywni przez cały ten czas. Poświęciliśmy cały czas na skomponowanie albumu, ponieważ nie

chcieliśmy wydawać niczego, czego nie bylibyśmy pewni na 100%. Mówię tu także o wydanym w 2009 roku „Streams of Darkness”. To, że wasza muzyka bardzo rozwinęła się od czasów „The Mark of Death” jest niezaprzeczalne. Ewoluowaliście w kierunku jeszcze większej diaboliczności i rytualności, nie tracąc przy tym nic z siły uderzenia, a wręcz ją zwiększając. Nidsang stał się bardziej rozbudowany i złożony, czy progres jest wyznacznikiem drogi Nidsang? Czy gdybyście stanęli w miejscu, egzystencja zespołu miałaby sens? Wydaje się, że niektórym zespołom nie przeszkadza to, że od lat grają tak samo, nie potrzebują zmian, wy chyba podchodzicie do tego tematu zgoła inaczej? — Nigdy nie chcieliśmy, aby nasz nowy album brzmiał tak samo, jak poprzedni. Nie miałoby to dla nas żadnego sensu, aby nagrywać ten sam album dwa razy. Dlatego też zawsze staramy się rozwinąć naszą muzykę i brzmienie, z tego powodu nikt nie wie, jak będzie brzmieć kolejny album. Jeśli chodzi o inne zespoły, to jeśli ktoś nic nie robi i w kółko nagrywa to samo, to ja, jako słuchacz, nie zaprzątam sobie nimi głowy nawet przez chwilę. W czym waszym zdaniem tkwi potencjał muzyki Nidsang? Na czym polega jej transcendentalność? — Wszystko jest potencjałem w naszej muzyce, przecież nazywamy się Nidsang. Transcendentalność staje się wszystkim.

Wasz skład od lat nie ulega zmianie, czy liczbę osób w zespole należy rozpatrywać jako nawiązanie do okultystycznej mocy trójkąta, czyli wy tworzący jedność (trójkąt), spośród której wyłania się demon, którym jest wasza muzyka? A może ma to zgoła odmienne znaczenie bardziej bluźniercze i wymierzone w doktrynę chrześcijańską – wy, jako przeciwieństwo boga, jego syna i ducha świętego, wy, jako swoista nieświęta trójca? — W Nidsang jest nas trzech, ponieważ to optymalna liczba muzyków, nie trzeba nam ich ani więcej, ani mniej. Próbowaliśmy grać w szerszym składzie, ale zawsze kończyło się to tym, że w zespole pozostawało nas trzech stanowiących fundament Nidsang. Dlatego też postanowiliśmy, że tak już będzie i wspieramy się jedynie muzykami sesyjnymi podczas koncertów. Jak patrzysz na kwestie imigrantów z Afryki, bliskiego wschodu, którzy niczym tsunami zalewają Szwecję. Jak wam się widzi poprawność polityczna i uległość waszych polityków, to że rdzenni mieszkańcy mają coraz mniej do powiedzenia i są dominowani przez przyjaznych w imię tolerancji dla kultury i religii islamskiej? — Mam to gdzieś. Pieprzyć świat. Na koniec pytanie może niezwiązane bezpośrednio z Nidsang czy ogólnie z metalem, ale na pewno temat zainteresuje hetero metalowców. Powiedz mi, jak w Szwecji jest z przemysłem porno, w latach 80-tych ta gałąź przemysłu rozrywkowego miała się u was całkiem nieźle, jak jest teraz? Masz jakąś ulubioną aktorkę porno ze Szwecji? — Nie mam ulubionej aktorki, imiona nie są istotne w pornosach. Nie mam zielonego pojęcia na temat szwedzkiego przemysłu porno. Dzięki za twój czas. Twoje ostatnie bluźnierstwo. — Fuck off! C

C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

do mrocznych tekstów, bo taka jest konwencja w metalu i tak wypada. Zero zaangażowania, zero poparcia tego, o czym się śpiewa. Ot, taka zabawa. Co sądzisz o takiej postawie? Jakie jest twoje podejście do materii okultyzmu? Czy bliski jest ci jakiś konkretny system, czy może skłaniasz się bardziej ku magii chaosu? — Moim zdaniem ludzie powinni robić to, co im się podoba, to nie moja sprawa, czy ktoś robi to dla show czy jest w to szczerze zaangażowany. Prawdopodobnie wcześniej czy później wypłynie na wierzch to, kto robi to jedynie dla image czy czegoś takiego. Musimy pamiętać, że rock to muzyka diabła. Studiowałem i praktykowałem okultyzm przez kilka lat jednak nie mogę nazywać siebie ekspertem w tej materii. Nie podążam ani za żadną organizacją, ani za żadnym systemem wierzeń.


Bez zbędnego przeciągania, Napalm Death nagrał jeden z najlepszych albumów 2015 roku, więc skontaktowanie się z Markiem „Barney’em” Greenway’em było rzeczą obowiązkową. Pech chciał, że na dzień i porę, na które byłem umówiony z wokalistą Napalm Death moja żona zaprosiła do nas znajomych z 4-letnim synkiem, co w połączeniu z moją 4-letnią córką dało iście industrialno-ekstremalne odgłosy. Idealne do akompaniamentu na temat „Apex Predator – Easy Meat”. A zaczął „Barney” od: — Cześć Mariusz! Jak leci? ↔ Cześć Mark! Wszystko w porządku, zwłaszcza że nagraliście naprawdę świetny album, który, mimo że mamy początek grudnia, już można uznać za jeden z najlepszych albumów 2015 roku (śmiech), więc podejrzewam, że u ciebie wszystko w porządku? — (śmiech) Skoro tak mówisz, to oczywiście, że wszystko w porządku. Wielkie dzięki za twoje słowa uznania. Podejrzewam, że w dobrym nastroju utrzymuje cię również twoja ukochana Aston Villa? — O tak! Są niesamowici, w końcu są niepokonani od pięciu spotkań. (Rozmawialiśmy 9 grudnia 2014 roku. Niestety, dla „Barney’a”, „The Villans” wpadli w pasmo remisów i porażek – dop. M.) Najnowszy album opisujesz jako bardziej ambientowy, rozwojowy, a jednocześnie niepokojąco nieharmonijny niż kiedykolwiek, ale, co najważniejsze, wciąż ekstremalnie podrasowany nadmiernymi prędkościami. Mimo, że jest to wasz 15. album, to nie mija się to z prawdą. Pozostaje tylko pozazdrościć takim weteranom formy młodzieniaszków (śmiech). — Też tak myślę (śmiech). Oczywiście, że jest ambientowy, powprowadzaliśmy sporo nowych, innych elementów, jak na Napalm Death, ale wciąż nie zgubiliśmy po drodze naszej szybkości. Ten album jest naprawdę szybki. W końcu, mimo ciągłego rozwoju, nie chcieliśmy stracić tego, z czego jesteśmy znani, co jest naszym znakiem firmowym, więc nie było mowy, żebyśmy zapomnieli o ekstremalnych prędkościach. Wyszła z tego bardzo wybuchowa mikstura. Ale mimo wszystko, na „Apex Predator…” jest wiele punktów zwrotnych i nowych aspektów w muzyce Napalm Death, które mogą zaskoczyć starych fanów, jak ambientowo-fabryczne tytułowe intro czy też „Dear Slum Landlord” i „Hierarchies” z bardzo melodyjnymi… solówkami… — Wiesz, z solówkami było tak, że po prostu się nie

44

7g C nr 37 C 01/2015

ograniczamy i nie mamy zamiaru, żeby ograniczały nas czyjeś oczekiwania oraz wyobrażenia. Te solówki były jak psy, które musieliśmy spuścić ze smyczy, żeby sobie powęszyły w okolicy (śmiech). One nie powstały na zasadzie: „Och, a w tym miejscu, to bym chciał solóweczkę”; tylko siedzieliśmy w naszej kanciapie, pojawiły się te solówki, a ktoś krzyknął: „Chcę tę solówkę, chcę tę solówkę”! No i poszły konie po betonie. Czy coś konkretnego skłoniło was do takich zmian? — Wiesz, wszystko się zmienia, ale wciąż można być ekstremalnym, nie poprzestając jedynie na wygłodniałych przyspieszeniach. Ekstrema polega również na ciągłym eksperymentowaniu i wrzucaniu do jednego kotła elementów, wydawać by się mogło sobie odległych. Stanie w miejscu jest nudne, dlatego też na „Apex Predator…” jest trochę eksperymentowania, oczywiście w kategoriach Napalm Death, jak również wycieczek w stronę Swans, Throbbing Gristle… …Killing Joke. — Faktycznie, Killing Joke jest tutaj sporo. To po prostu miks różnych, dziwnych rzeczy, ale bardzo skutecznych. Pewnie, że może się to mocno różnić od tego, co do tej pory nagraliśmy, ale nadal jesteśmy pewni, że wciąż jest to Napalm Death. Myślę, że na tym albumie wykorzystaliśmy odpowiednie rozwiązania w odpowiednim czasie, nie zapominając o tym, w czym jesteśmy zakorzenieni najbardziej. Ale takie miksowanie rozpoczęliście już na poprzednim albumie, mieszając wolniejsze patenty ze sludgem, elektroniką, itp. Jednak tym razem poszliście dalej. — Zdecydowanie tak. Łączenie różnych klocków doskonale słychać było już na „Utilitarian”, ale tym razem jeszcze bardziej to zintensyfikowaliśmy. Pozwoliliśmy sobie swobodnie podryfować w te zróżnicowane rejony. Zmiksowaliśmy różne kultury muzyczne, a przy tym

bardzo spontanicznie oraz naturalnie odkryliśmy odmienne drogi komponowania utworów. Gdy doszliśmy do końca tworzenia „Apex Predator…”, powiedzieliśmy sobie: „No cóż, po prostu tak wyszło”. Najnowszy album przynosi również sporo zmian na bazie graficznej. Podczas gdy na trzech poprzednich płytach dominował motyw koła i kolażu, w sumie bardzo często obecnego na okładkach Napalm Death, tak tym razem zdecydowaliście się na coś bardzo bezceremonialnego i symbolicznego. Rzeczywiste zdjęcie poszatkowanego mięsa – proste i dosadne. — Jak słusznie zauważyłeś, na okładkach większości poprzednich albumów dominowały bardzo złożone motywy, łączące w sobie kompleksową różnorodność. Myślę, że tym razem chcieliśmy… (westchnienie) Kurczę, jak to ubrać w słowa? Nieważne. Chcieliśmy mieć na okładce coś, czego jeszcze w Napalm Death nie było. Coś naprawdę innego… …i prostolinijnie kopiącego po oczach. — Dokładnie, jednak tak bezpośredniego, żeby to był zarówno pojedynczy wizerunek, bardzo mocny, ale i chwytliwy, który dosadnie będzie mówił o tematyce całego albumu. Myślę, że nam się to udało, zwłaszcza że ta okładka wygląda… pięknie, ale i obrzydliwie (śmiech). To obrzydliwość problematyki poruszanej na całej płycie, ale ubrana w inne, obrazowe „słowa”. Aż tak obrzydliwa to nie jest, przecież takie tacki z mięsem można spotkać w każdym supermarkecie. — O tak! W supermarketach na papkowatych zakupach można kupić właśnie takie mięso, które wygląda, jakby było przywiezione prosto z wypadku samochodowego. Taka spakowana sałatka mięsna (śmiech)… To jest naprawdę paskudne i nieprzyjemne. No, kurwa, to jest naprawdę odrażające (śmiech). Odrażająca to jest świadomość, że to mięso chyba nie


Ale to nie jedyny paradoks, za który kochasz „Apex Predator…”? — Pewnie. Skoro na najnowszym albumie pokombinowaliśmy muzycznie, to ta często paradoksalna różnorodność rzutowała również na teksty. Dlatego też, z jednej strony wydobywamy z siebie nieprzyjemne, okropne i gwałtowne odgłosy, by z drugiej strony zamknąć je w bardzo humanistycznych i ludzkich tekstach. Uwielbiam żonglować nastrojami. Nastroje są jednak takie, że mimo naszej nowoczesności żyjemy w czasach niewolniczej siły roboczej, więc jak tu mówić, o czymś tak pięknym, jak prawdziwa wolność i kompletna niezależność? Obecnie chyba niemożliwe. — Oczywiście, że w systemach, w których żyjemy bycie totalnie wolnym i niezależnym jest bardzo trudne. Ten problem dotyczy każdego miejsca na świecie. Niby kraje zachodniej cywilizacji, ze względu na demokratyczny ustrój można uznać na tle reszty świata za przychylne wolnościowej postawie, ale jeżeli dobrze się im przyjrzeć to we współczesnym świecie nikt nie może czuć się stuprocentowo wolnym i autonomicznym. Nic nie możemy zrobić, żeby żyć w całkowicie niezależnym społeczeństwie, chyba że w jakiś sposób uda się nam skrajnie odseparować od wszystkiego. Systemy na całym świecie się zmieniają, wpływając również i na nasze zmiany. Niestety, taka jest prawda. Poruszyłeś bardzo ciekawy problem, ale jednocześnie niesamowicie przerażający. Przerażające jest też to, że ludzie uważają niewolnictwo wyłącznie za problem przeszłości, nie zauważając niewolniczej kondycji współczesnego świata, gdzie miliony ludzi pracują poniżej granic przyzwoitości, żyjąc na granicy ubóstwa, a nawet śmierci. — Właśnie, przecież niewolnictwo wciąż jest obecne. W wielu krajach nadal w identycznej formie, ale zalegalizowanej, jak w czasach plantacji bawełny w Ameryce Północnej. Dla mnie to wszystko wygląda podobnie, ale ubrane jest w ładne i pachnące piórka, żeby ręce wyzyskiwaczy były czyste. Zresztą, Mariusz, powinieneś doskonale wiedzieć, o czym mówię, ponieważ żyjesz w Polsce… …już podejrzewam, do czego zmierzasz… — …i bardzo dobrze znasz problem polskiej siły roboczej, która w pewnych częściach Europy musi gnieździć się na jednym mieszkaniu w 15 osób, często pracując w gównianych warunkach, w wielkich robotniczych molochach, olbrzymich wyzyskujących przedsiębiorstwach, żeby później godnie żyć w twoim kraju albo w ogóle do niego nie wracać. I wierz mi, że jest im z tym o wiele lepiej niż w Polsce, ponieważ na Zachodzie w gównianych warunkach

przynajmniej zarobią dobre pieniądze (jak dla nich), bo w moim kraju bardzo często masz gównianą pracę za równie chujowe wynagrodzenie. Taka pensja z ministerstwa kultury i sztuki. Sztuką jest ją dobrze wydać, a kulturą przy tym nie bluźnić. — (śmiech) Wierz mi, jest to śmiech przez łzy. Dokładnie tak jest, ale dlaczego tak musi być? Na to nie ma żadnego usprawiedliwienia. Może dlatego, że większość ludzi na świecie w czasach galopującego kapitalizmu w ogóle się nie zmieni pod wpływem np. takiej katastrofy w Bangladeszu. Oni traktują to jako kolejną wiadomość w stylu: „W berlińskim zoo urodził się delfin z dwiema głowami”, o której następnego dnia zapomną. Wiesz, nie zdołasz zmienić całego świata. — Pewnie, że nie możesz zmienić całego świata, ale i również nie można się poddawać w rzucaniu wyzwania, by nieco przystopować to, co wyrabia się na naszej planecie. Coraz większym problemem jest coraz bardziej widoczny podział społeczeństw na klasy, które je różnią, jednocześnie skłócając. A wszystko przez wypaczoną ideę kapitalizmu oraz służby publiczne i rządowe. To ludzie, którzy rządzą powinni służyć społeczeństwu, a nie społeczeństwo powinno służyć rządowym biurokratom i całym zastępom polityków, gówno robiących dla zwykłego obywatela. Do tego do strefy publicznej wchodzą prywatne przedsiębiorstwa i kompanie. Potrzeba tutaj ogromnej zmiany, a nie małej. A przy coraz trudniejszych warunkach tylko na tą małą nas stać, niestety. Wiesz, małymi krokami można daleko zajść. — W sumie racja, małe kroki mają niesamowitą moc, są lepsze od dużych, nagłych kroków. Nigdy nie wiadomo, gdzie i czy dobrze poniosą cię te wielkie kroki robione naprędce bez przemyślenia. Uważasz się za pozytywny głos w tym dzikim świecie apatii i nienawiści? — Wiesz, dla wielu mogę być naprawdę pozytywnym głosem, ale to, czy jesteś odbierany jako pozytywny czy negatywny głos jest subiektywnym odczuciem. Wszystko, co mogę zrobić, tak jak każda istota ludzka powinna to zrobić, to nakierować kogoś na to, by rozważył to, co mam do przekazania. Ile ludzi, tyle opinii. Nie każdy musi myśleć tak jak Napalm Death. Jednak, mimo wszystko, na myślenie współczesnej masy bezkrytycznej bardzo łatwo dzisiaj wpłynąć. Ludzi we współczesnych społeczeństwach bardzo łatwo jest urobić, ugnieść jak plastelinę, a później manipulować i kontrolować. — Pewnie, że można ich kształtować jak się chce. W końcu takie jest założenie społeczeństw, ponieważ zostały one stworzone, by realizować pewne wizje i założenia, a ktoś te wytyczne i przepisy musi wymyślać, więc jedni ludzie prowadzą za rączkę innych ludzi. Z korzyścią dla wszystkich – po to stworzono pojęcie społeczeństwa. Czy jako współcześni ludzie nie jesteśmy przypadkiem zbyt uśpieni stanem względnego spokoju, w którym żyjemy? — Wiesz, nie uważam, żebyśmy mieli generalizować, wrzucając wszystkich do jednego worka. Jedni są uśpieni, bo już nic im się nie chce, drugim jest tak dobrze w zastanej rzeczywistości, więc, po co mieliby cokolwiek zmieniać i szukać dziury w całym, a jeszcze inni szykować przewrót, zamach, rewolucję, bo są na tyle wkurwieni obecną sytuacją, że są w stanie zrobić wszystko, by ją zmienić. Ci ostatni, jeżeli zostali wrzuceni w pewne tryby, które im nie pasują, to zareagują. Zresztą rewolucja zawsze jest zła i pożera własne dzieci. Czyli nie ma sensu stawać przeciwko tym, którzy kontrolują wszystkie wydarzenia na świecie? — Jest sens, ale z głową i to nie przeciwko mitycznym klikom, w których zasiadają równie mityczni “Oni”, ponieważ świat jest kontrolowany przez kombinację rządów… …i korporacji? — Raczej korporacji, które wpływają na decyzję skorumpowanych rządów. Coś na zasadzie megakorporacji, które mają dostęp do wszystkich i wszystkiego. Tu działa bardzo znaczący mechanizm zależności. A mogą mieć dostęp do wszystkich i wszystkiego, dzięki? — Na przykład mediom społecznościowym, jak

Facebook, którego osobiście jako prywatna osoba nie używam. To fantastyczne narzędzie do sprawdzania i kontrolowania ludzi. Pewnie, że takie portale mają swoje pozytywne strony, jak na przykład możliwość komunikowania się ze wszystkimi na świecie, ale z drugiej strony, ci, którzy mają do tego dostęp, poprzez zapisywanie danych na Facebooku, a zwłaszcza Google wiedzą o tobie wszystko bardzo szczegółowo, kto jest kim, kto gdzie jest, co robił, czytał, sprawdzał. Dla mnie to nie jest przyjazne środowisko. Nie uważasz, że w zestawieniu z tak ekstremalnymi czasami, w jakich przyszło nam żyć, Napalm Death wcale już nie wygląda tak skrajnie i ekstremalnie, jak to niegdyś miało miejsce? — Wiesz, nie mamy zamiaru na siłę być ekstremalni skoro, jak sam dobrze zauważyłeś, czasy w których żyjemy z roku na rok wydają się być coraz bardziej ekstremalne. Nie mamy również zamiaru kogokolwiek szokować. Działamy bardziej na zasadzie wyłożenia kawy na ławę i otworzenia oczu, mówiąc: „Patrz, co się dzieje”! Oczywiście, bazowanie na szokowaniu jest relatywnym konceptem, ponieważ możesz zszokować tym, czego ktoś rzeczywiście się boi. Na przykład dla wielu okładka naszego najnowszego albumu może być obrzydliwa, a niektórzy zjedzą przy niej niedzielne śniadanie i ze smakiem popiją kawą. Te wszystkie odczucia są relatywne. Wiadomo, bezpośredniość tych czasów wymaga bezpośredniości w działaniu zwrotnym, dlatego też Napalm Death niby powinien być logiczną kontynuacją tych czasów, jeszcze bardziej ekstremalną niż one. Ale to nie jest niezbędne, by być skrajnie bezpośrednim. W takim przypadku muzyka powinna być bezpośrednia, bo idee, które niesie ze sobą również są bezpośrednie. To wszystko bazuje na logicznych rozważaniach. Wtedy ta muzyka zostanie zrozumiana, gdy będzie równie bezkompromisowym kontrastem. Pytam się o to, bo waszymi pierwszymi dwoma albumami wywróciliście świat do góry nogami. Myślisz, że obecnie młode zespoły mogą czegoś takiego dokonać, stając się znakiem swoich czasów? Wiesz, tak przełomowo, że za 30 lat o ich albumach będzie się mówić w kategoriach lotu na księżyc. — Oczywiście, że tak. Przecież świat muzyki metalowej wydaje się być nieograniczony, a jednocześnie cały czas się rozwija, wydając się być niezgłębionym. Dziś nawet grindcore’owa kapela może zaskoczyć czymś nowym, kto wie, co się zdarzy. To byłaby naprawdę dobra rzecz, zobaczyć, jak rodzi się coś nowego, przełomowego. Przecież grind jest wiecznie nastawiony i otwarty na przetranskrybowanie oraz ciągły rozwój. Chodzi mi o to, że wiadomo – dwa pierwsze albumy Napalm Death to klasyki, a niektórzy, niestety utknęli w tych klasykach. Jeżeli zespoły będą kontynuowały swoją drogą na zasadzie kopiowania tych płyt, to zginą w dżungli powtarzania wiecznie tych samych rzeczy. Trzeba sobie samemu odpowiedzieć, czy chcesz być klasycznie ekstremalny, a może potrzebujesz do tego włożyć nieco innego, spojrzenia. Jeżeli nie, będziesz jedynie powtarzał wzorce. Czego możemy się spodziewać po Napalm Death w 2015 roku? — Na razie, dopiero co wróciliśmy z Japonii. A czy chcielibyście zagrać w jakimś kraju, w którym do tej pory nie graliście? — Na pewno chciałbym dotrzeć wraz z Napalm Death na Alaskę… …niczym Metallica (śmiech)? — (śmiech) Cóż, pewnie że tak, ale nie z tego samego powodu, co oni. Na pewno dodałbym jeszcze Hawaje i trochę azjatyckich krajów, jak Indie, do których myślę, że uda nam się dotrzeć w 2015 roku. Może Pakistan? Również nigdy nie graliśmy na Filipinach. Z tego, co słyszę w rachubę wchodzi egzotyka. — Cóż, przeważnie rejony egzotyczne i tropikalne, ale przede wszystkim te, w których fani Napalm Death oczekują nas najbardziej. Również nie byliśmy nigdy w Afryce. Chociaż poczekaj… A tak, graliśmy kiedyś w Maroko i rpa, czyli na dwóch przeciwległych punktach tego kontynentu, jednak Kenię i Nigerię chętnie byśmy odwiedzili. Ok, Mark. Dzięki za wywiad, rozmowa z tobą była prawdziwą przyjemnością. — Również wielkie dzięki, mój przyjacielu. Wszystkiego najlepszego dla ciebie. C

45

www.napalmdeath.org C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

jest zwierzęce, tylko ludzkie. — W kontekście problematyki poruszanej na tym albumie, zdecydowanie jest to ludzkie mięso. Mięso tych ludzi, którzy zginęli w katastrofie budowlanej na terenie kompleksu Rana Plaza w Bangladeszu, gdzie w 2013 roku w fabryce odzieży, wyzyskującej pracowników, zginęło ponad 1000 osób. Ci ludzie pracowali i zginęli na rzecz wielkich przemysłów tekstylnych, ponieważ w takich niewolniczych fabrykach produkuje się odzież dla wielkich marek odzieżowych z Zachodu, dla ogromnych międzynarodowych przedsiębiorstw odzieżowych. W temu podobnych fabrykach dzieją się naprawdę złe rzeczy, ludzie cierpią, pracują w tragicznych warunkach za jeszcze bardziej tragiczne pieniądze, a jak pokazał przypadek w Bangladeszu nawet i umierają, a ludzie w Europie czy Ameryce idą bezmyślnie do sklepu, z uśmiechem na ustach kupując te ubrania wyprodukowane przez wyzyskujących bogaczy. Rekiny odzieżowej finansjery udowodniły tym samym, że robotnicy w tamtych rejonach świata są dla nich tanim mięsem do przerobienia. Te złodziejskie kompanie odzieżowe są tym tytułowym drapieżnikiem na szczycie, a pracownicy przez nich wykorzystywani łatwym i tanim mięsem, które zmuszone sytuacją życiową haruje na nich za psie pieniądze, w okropnych warunkach, przy gównianym świetle i ogólnie wszystkim gównianym. Traktują tych ludzi, jak bydło w rzeźni. Okładkowe mięso na tacce to ci pracownicy zmuszeni do zamknięcia ich i zafoliowania, żeby ładnie wyglądali w supermarketach. Tak więc, to łatwe mięso z okładki, jest tymi ofiarami, pracownikami przemysłu tekstylnego, ale i ludźmi, którzy często mimo wiedzy o tym, w jaki sposób została wyprodukowana ta odzież i tak pójdą i ją kupią, niczym bezmyślne, tanie mięso. Taki paradoks.


syntezatorów i orkiestracji, ale wciąż najwięcej miejsca dostały riffy i utwory jako takie – ogólnie czuję, że są lepsze. Wmieszałem w to wszystko również dużo akustycznych gitar, więc jest dość dużo zmienności. Z tym materiałem patrzę przed siebie, próbując wznieść naszą muzykę na wyższy poziom, próbując wtopić w niego tak wiele mrocznych melodii, jak to tylko możliwe. Necropolis Records wznowiła „Slaughtersun…” na 2cd w 2004 roku, kiedy Dawn był martwy. Mieliście jakikolwiek wpływ na to, jak wyglądało to wznowienie? — Odnośnie wznowień miałem kontakt zarówno z Necropolis, jak i Century Media. Forma podwójnego cd jest dla mnie nudna, ale w 2004 roku rynek muzyczny był inny, kiedy sprzedaż płyt spadała na łeb na szyję o 40-60% przy galopującym bez miłosierdzia przemyśle cyfrowym. Podwójne cd z dołączonym dvd było jedynym możliwym sposobem do sprzedaży albumu w 2004 roku. Wówczas wiele osób pytało się o „Naer sólen gar…” i „Slaughtersun…”, więc wtedy była to dobra decyzja.

Zaraz po tym, jak Century Media Records wznowiła wszystkie dotychczasowe nagrania szwedzkiego Dawn, postanowiłem skontaktować się z gitarzystą Fredrikiem Söderbergiem. Ale nie był to jedyny powód pogaworzenia z przedstawicielem zespołu, który wyśmienicie wtórował Dissection i Vinterland w umacnianiu melodyjnego, gitarowego black metalu w połowie lat 90-tych. W dodatku dziwnie szybko ucichli po nagraniu swojego opus magnum „Slaughtersun (Crown of the Triarchy)”, ale wtedy już wokół kogo innego robił się szum. ↔ Cześć Fredrik! Pozdrowienia z Polski. Czy w związku ze wznowieniem waszych starych nagrań przez Century Media, mamy spodziewać się nowego materiału Dawn? Wiem, że już w 2008 roku zaczęliście nagrywać nowy album „The Fourfold Furnace”, jednak coś to wszystko zbyt długo trwa? — Dzięki za pozdrowienia. Century Media postanowiła wznowić cały stary katalog Dawn, co jest nowym początkiem do nadchodzącego projektu Dawn, który można znaleźć na www.cmdistro.de Tak naprawdę nagrania „The Fourfold Furnace” zaczęły się w 2009 roku, kiedy nagraliśmy na taśmę większość gitar. Nasz perkusista we wrześniu tego roku właśnie kończył rejestrowanie bębnów na album „Instinctus Bestialis” Gorgoroth w jego studiu nagraniowym Monolith. Właśnie zaczęliśmy nagrywać ostatnie ścieżki gitar na nowy album Dawn. I czego należy się spodziewać w stosunku do starszych nagrań? — Wiadomo, że brzmienie zmieniło się od czasu nagrania poprzednich materiałów. Udało nam się zachować pewne elementy, ale ten album jest mroczniejszy, bardziej melodyjny i epicki. Całkowicie zmieniłem technikę gry na gitarze z większą ilością tremolo riffów i wpływów klasycznej muzyki gitarowej. Poszedłem z wizją, którą zawsze chciałem iść. Perkusja jest szybsza i miejscami bardziej intensywna niż na „Slaughtersun…”. Gra basu jest zupełnie inna z dużą ilością własnych partii, rozwijających się przez cały czas trwania albumu. Struktury utworów są o wiele lepsze, ale nadal chciałem utrzymać ten hipnotyczny klimat, znany ze „Slaughtersun…”, więc niektóre numery trwają ponad 7 minut. Na najnowszym albumie jest również więcej

46

7g C nr 37 C 01/2015

A co wydarzyło się po sesji nagraniowej bardzo dobrego „Slaughtersun…”? Dlaczego tak szybko się rozpadliście zaraz po nagraniu najlepszego albumu w dyskografii Dawn? — Najprostszą odpowiedzią jest życie. Jocke Pettersson poinformował mnie, że otrzymał pracę w Sunlight Studio, więc odszedł w 1999 roku. Jednak nadal czułem, że będę ciągnął to dalej. Jedyną opcją było dla mnie przenieść się do Sztokholmu i znaleźć nowego perkusistę. Z Tomasem Askludem zaczęliśmy pisać nowy materiał pod koniec 1999 roku. Trzy lata później mieliśmy już skończony praktycznie cały album i podpisane papiery z War Music Records (Wrong Again), ale zbankrutowali, jak wiele wytwórni w tamtym czasie. W 2003 roku ratowaliśmy się podpisaniem umowy ze sztokholmską mnw Records, ale rok później również padła. Tomas zaczął grać z Dissection, współtworząc album „Reinkaos”. Ja z kolei w okresie 2004-2005 zrobiłem sobie przerwę, ale szybko wróciłem, przesłuchując wszystkie taśmy z prób, wyselekcjonowałem co najlepsze pomysły i w 2005 roku zacząłem na serio grać i ćwiczyć, wręcz obsesyjnie wałkując motywy z tych taśm, co skończyło się zamknięciem pięciu nowych i bardzo odmiennych utworów z myślą o albumie „The Fourfold…”. Jednak w tym samym roku Tomas zaczął budowę swojego studia nagraniowego. Nie dość, że był zawalony robotą w studio, to jeszcze cały czas gdzieś grał, no i do września 2014 rejestrował bębny na najnowszy album Gorgoroth. Lata jednak płynęły, inne rzeczy były wydawane, ale jak zawsze kontynuowałem grę i utrzymywałem kontakt z Tomasem i Henke (Forss, wokalista – dop. M.). Teraz zaczynamy działać ponownie i jesteśmy aktywni dzięki Century Media, która jako projekt na start wydała reedycje naszych wcześniejszych nagrań.

nagrywał perkusję do „Falcula” i „Stalker’s Lessing” (z albumu „Slaughtersun…” – dop. M.) – zrobił to za jednym podejściem. Peter Tägtgren był zachwycony, a jednocześnie zaskoczony zdołał jedynie powiedzieć: „Wow! Naprawdę jestem pod wrażeniem”. Mamy 2014 rok, a partie bębnów na „Falcula” nadal są intensywne i komercyjnie nieatrakcyjne ze względu na długość utworu (10 min. i 10 sek. – dop. M.). Ten numer budzi wspaniałe wspomnienia i wciąż jest nieustępliwym oraz wściekłym utworem z ponadczasowym tekstem. A jak wspominasz 3,5-dniową sesję nagraniową „Nær sólen gar niþer for evogher”, waszego pierwszego albumu? Podobnież budżet był na tyle ograniczony, że nie starczyło wam nawet na mastering? — Tak, rzeczywiście zajęło nam to raptem 3,5 dnia, ale przed wejściem do studia bardzo długo ogrywaliśmy ten materiał. Wcześniej już dwukrotnie nagrywaliśmy z Danem Swanö, więc byliśmy zadowoleni z efektu końcowego. Wówczas Dan był bardzo dobr ym inżynierem dźwięku, ale bez drogiego sprzętu do wykorzystania. Był w stanie zrozumieć, co staraliśmy się osiągnąć w tak krótkim czasie. Nasz budżet wynosił 8000 koron szwedzkich, co jest niczym, więc wspominając wyszło wszystko całkiem dobrze, biorąc zaistniałe okoliczności. „Naer sólen…” było zremasterowane, ale bardzo źle, przez jakiegoś nieznanego kolesia z usa, zanim cd zostało wytłoczone. Dlatego reedycja „Naer sólen…” jest ogromnym krokiem do przodu pod względem brzmienia. Dawn zaczynał jako deathmetalowy zespół, ale później stopniowo i coraz głębiej wchodziliście w blackmetalowe rejony, mieszając je czasami z death metalem. Co spowodowało, że odeszliście od początkowego stylu? — Po „Apparition” demo ’92 zasłuchiwaliśmy się w Eucharist, a nasz styl zaczął się poważnie zmieniać w dwie, bliźniacze deathmetalowe gitary, Henke zmienił wokal, ponieważ bardziej pasowało to do jego stylu. Patrząc wstecz, byliśmy jak Infernäl Mäjesty w 1987 roku. Nasz postęp odbywał się wraz z tym, co obecnie działo się na scenie. Nie dlatego, że to był świadomy wybór, po prostu tak się stało, bo byliśmy otwarci. Słuchaliśmy bardzo dużo nowej muzyki i w taki sposób doszło do ewolucji Dawn. Wciąż był to w pewien sposób brutalny death metal, ale nie brzmiący jak Dismember. Patrząc na inne rzeczy z tamtego okresu, to kilka razy zmieniliśmy logo, no i tematyka tekstów przeszła poważną zmianę. Nie byliśmy zadowoleni ze wszystkiego, ale staraliśmy się nie kopiować innych zespołów, jednak z drugiej strony nie mogliśmy wymyślić koła na nowo. Po prostu graliśmy muzykę, którą sami lubiliśmy.

„Slaughtersun…” zostało nagrane kilka tygodni po zarejestrowaniu „Enthrone Darkness Triumphant” Dimmu Borgir. Czy pamiętasz jeszcze całe to zamieszanie, które Norwegowie wywołali tym albumem? — Patrząc wstecz na to, co wychodziło od Petera Tägtgrena, w 1997 roku robił coraz lepsze nagrania. Dimmu Borgir nagr ywali „Enthrone Darkness Triumphant” na dwa tygodnie przed naszym wejściem do Abyss Studio. Nie dość, że Peter miał do tej płyty świeże podejście, to jeszcze wszystko zostało komercyjnie opakowane ze wszystkimi elementami black metalu. Mieli ogromne wsparcie Nuclear Blast Records, a na sam szczyt wprowadziło ich bardzo nowoczesne brzmienie wyprodukowane przez Tägtgrena. To było w 1997 roku, a nadal robi wrażenie. Porównując „Enthrone…” do „Slaughtersun…” to były dwa światy – nasz album nie miał typowego blackmetalowego podejścia, „złej” okładki, satanistycznych tekstów, corpsepaintów, do tego byliśmy pod pieczą małej wytwórni, nasze utwory były długie i epickie, a produkcja była bardziej nastawiona na naturalność i surowość. Dimmu Borgir koncertowali niczym gwiazdy rocka, my prawie wcale, więc zostaliśmy kompletnie w tyle. W tamtym czasie byliśmy skazani na komercyjną zagładę, ale nie zamknęliśmy się w pudełku, a w dodatku zyskaliśmy fanów na dobre i złe czasy. Cieszę się, że tak zrobiliśmy.

Z kopiowaniem nie byłbym tego taki pewien, można nazwać to silnymi wzorcami, bo gdy wyszedł „Naer sólen…” opinia porównawcza do Dissection nie była odosobniona. Czy naprawdę byliście wówczas pod tak silnym wpływem ekipy Jona? — Nie, to wspaniale, że wspomniałeś o Dissection, ponieważ należeliśmy do grona zespołów grających w tym samym stylu, na których rozwój we wczesnych latach miał wpływ zespół Jona. Jednak w czasie, kiedy dryfowaliśmy w kierunku własnego stylu, w latach 19921993, nagrywając „Promotional Demo” ’93, zespołem który miał największy wpływ na Dawn, był Eucharist, o czym już wcześniej wspominałem. Szczególnie ich pierwsze trzy nagrania „Rehearsal” ’91, „Demo 1” ’92 i ep „Greting Immortality” z tego samego roku. Eucharist był tak świeży, nowy i inspirujący, że totalnie odlecieliśmy – wspaniali muzycy i całkiem dobra produ-kcja na materiałach demo, jak i ep. Równie ważnym albumem był Sentenced „North from Here”, At The Gates „The Red in the Sky is Ours”, Marduk „Fuck Me Jesus” demo, ale i album „Those of the Unlight”, Darkthrone „Under a Funeral Moon”, Unanimated „Fire Storm” demo i płyta „The Forest of the Dreaming Dead”… Także split Emperor z Enslaved. Za to neoklasycystyczno-elektroniczne zespoły pokroju Arcana oraz In Slaughter Natives zainspirowały nas do użycia klawiszy – na najnowszym albumie będzie przearanżowany utwór Arcana. Jeżeli porządnie wsłuchasz się w „Naer sólen…”, to możesz również usłyszeć w grze perkusji heavymetalowe wpływy Manowar i Helloween.

Kiedy tak wspominasz stare czasy w Dawn, stare nagrania, jaki utwór od razu przychodzi ci na myśl? Są jakieś numery Dawn, które wciąż przemawiają do ciebie, a może wywołują uśmieszek na twarzy? — Zawsze będę pamiętał, kiedy Jocke Pettersson

A jakie zespoły/płyty znacząco wpłynęły na rozwój Dawn? — Na pewno wspomniane przed chwilą demo ’92 Eucharist, Sentenced „North from Here”, At The Gates „The Red…”, Marduk „Those…”, ale również Ozzy


Czy tylko inne zespoły i muzyka miały tak wielki wpływ na przeobrażanie się Dawn? Nie mieliście żadnych zewnętrznych katalizatorów, jak chociażby szwedzki klimat, natura? — Raczej powiedziałbym, że nie. Nawet, jeśli uwielbiam obozować na świeżym powietrzu, blisko natury. Największą inspirację przynosi mi słuchanie bardzo różnych stylów muzycznych, a nie zapędzenie samego siebie w kozi róg. Lubię wykorzystywać w mojej muzyce różne kawałki i skrawki innych wzorców. Muzyka i obozowanie na świeżym powietrzu to twoje jedyne zainteresowania? — Pewnie, że nie. Interesują się również gitarami i wzmacniaczami, lubię coś zmieniać i modyfikować. Kiedy nie gram, pracuję na siłowni, ale również odrestaurowuję stare samochody. Właśnie teraz, w moim garażu, od 5-7 lat dłubię przy takim jednym wraku, doprowadzając go do porządku od najmniejszej śrubki i nakrętki. I jak tak dłubiesz, to czego najchętniej byś posłuchał, a tego wciąż nie ma? — Cierpliwie czekam na nowym album Necrophagist. A czego słuchasz obecnie? Pamiętam, że Lars Tängmark, wasz były basista (1992-1998) był fanem progresywnego rocka i dosłownie fanatykiem Pink Floyd, nie stroniąc od muzyki elektronicznej. Ty swego czasu siedziałeś mocno w heavy metalu, zaś Henke zawsze był niesprecyzowany… — Zawsze słuchałem i nadal słucham muzyki, która wpadnie w moje ręce. Dla mnie są dwa rodzaje muzyki: dobra i zła. Jestem otwarty. Zawsze byłem fanem Bolt Thrower i właśnie teraz leci w tle. Co z koncertową aktywnością Dawn? Planujecie jakąś trasą lub występy z okazji ponownego pojawienia się waszych starszych nagrań? Pamiętam, że kiedyś używaliście na scenie dużo skór i krwi, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój. — O jakiejkolwiek aktywności koncertowej nie może być mowy, odkąd wszyscy jesteśmy zaangażowani w inne projekty, a nowe albumy zjadają zbyt dużo czasu. Mam nadzieję, że zaczniemy koncertować po wydaniu najnowszego albumu, ale na nadmiar skóry i krwi raczej bym nie liczył (śmiech). A pamiętasz pewien koncert w Danii, w połowie 1990 roku, u boku kapeli Iniquity? Chyba nie spodobali się Larsowi Tängmarkowi za to, że wyszli na scenę w ich codziennych ubraniach, uwędzeni sporą ilością trawy, wypalonej w mikroskopijnej kanciapie, którą dzielili z wami, i bardzo zmęczeni próbowali odbębnić występ… (śmiech). — (śmiech) Bardzo dobrze pamiętam ten koncert i wszystko, co z nim związane. Przed gigiem sporo ćwiczyliśmy, przygotowując również ćwieki, skóry, krew. Chcieliśmy być przygotowani na 100%, żeby dać ludziom koncert, który zapamiętają. Pozostałe zespoły były totalnie poza tym – albo nawalone albo bez odpowiedniego przygotowania. Przyjechaliśmy do Danii z własnymi wzmacniaczami, sprzętem, wszystko dopracowane na całego. Musisz być w świetnej formie, żeby grać tę muzykę, więc inne zespoły były zaskoczone, że nie pijemy i nie jaramy. Liczy się publiczność i wydajność sceniczna, a jeżeli nie jesteś skupiony na tym, za co zapłacili ludzie pod sceną, to zupełnie niepotrzebne jest organizowanie koncertu. Po prostu tam nie pasowaliśmy, również przez to, że byliśmy nieco starsi od reszty. Ostatnie namaszczenie? — Dzięki za wywiad. Wspierajcie kampanię nowego Dawn i Century Media Records. Kupujcie nasze płyty i koszulki, zamiast ciągnąć z netu lub przepłacać na portalach aukcyjnych. C

47

www.dawnband.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Ozbourne „Blizzard of Ozz” i „Diary of a Madman”, wczesne albumy Kreator, Death „Leprosy”, Infernäl Mäjesty „None Shall Defy” i Morbid Angel „Altars of Madness”. Później przyszła fascynacja zespołami spod znaku elektroniki oraz gotyckiego rocka, i tutaj nie ma co się rozdrabniać na konkretne albumy, ponieważ wszystkie płyty Arcana, In Slaughter Natives, Fields Of The Nephilim (także ep), The Sisters Of Mercy miały niebagatelny wpływ na rozwój Dawn. Tak samo jak klasyczna muzyka Maurice’a Ravela czy Händla, a także soundtrack do filmu „Blade Runner”. Lista jest naprawdę długa, od rocka, fusion, szwedzkiej muzyki folkowej aż po hiszpańskie gitary klasyczne (można będzie je usłyszeć na nowym albumie).


w ciele twojego pokolenia z najbardziej bezlitosnego Sędziego! Pogarda wszystkich twoich przemian lub odwrócenie twoich wartości”. — Nie sądzę, żebym potrafił to rozwinąć, tak jak zaczerpnięcie z Carrolla (śmiech). Odczytywanie publikacji spod znaku Zos jest czymś innym. Pewną formą kabalistyki, tak jak czytania ksiąg Zohar, które samo w sobie jest aktem duchowym. Jestem pewien, że wielu zwolenników ścieżki lewej ręki zgodzi się, że czytanie Spare’a jest podobnym aktem, a doświadczenie tego jest bardzo dziwne. On był geniuszem, w więcej niż tylko jednym aspekcie. Ten cytat nie jest przypadkowy, w końcu użyliśmy go nawet w booklecie „Grape…”. Uważam, że każdy powinien przemyśleć te słowa na swój sposób. „De contemplanda…” był albumem koncepcyjnym związanym z wniebowstąpieniem śmierci, z głębin Drzewa Klifot do samego serca śmierci. Co jest centralnym motywem „Grape…”? — Zakazane owoce. To szeroki temat, jak na użycie go na albumie. Podczas gdy poprzedni materiał traktował niemal wyłącznie o śmierci, ten album jest rodzajem naszego hołdu dla Diabła. Dla mnie osobiście, pisanie tekstów na „Grape…” było podsumowaniem tego, czego się nauczyłem i doświadczyłem, kiedy praktykowałem złowrogą magię w czasie „cichych lat Mortuus” (20072014). Rodzaj muzyki, jaki tworzymy, udowadnia że jest odpowiednim kanałem do tego.

Pierwszy i drugi album Mortuus dzieli aż siedem lat, jednak kosztem jakości wolę tak wydłużone pauzy. O ile na debiucie „De contemplanda Morte; De Reverencie laboribus ac Adorationis” Szwedzi tańczyli ze śmiercią, pławiąc się w teorii, to na drugim albumie „Grape of the Vine” żonglują zakazanymi owocami, tańcząc z Diabłem w praktyce. O strawie dla ducha i ciała rozmawiałem z Johannesem Kvarnbrinkiem, wokalistą, gitarzystą i basistą w jednej osobie, ukrywającym się pod pseudonimem Tehôm. ↔ Jak sami wspominaliście, po nagraniu ep-ki „Silence Sang the Praise of Death” zdecydowaliście się uśmiercić Mortuus, jednak nowe pragnienie wyrażenia siebie poprzez to medium na tyle silnie rosło, że postanowiliście zreformować zespół, mimo że nigdy nim nie był w tradycyjnym sensie. Czy po nagraniu „De contemplanda…” było podobnie – śmierć w celu ponownego odrodzenia zespołu, który zespołem nie jest? — Obaj czuliśmy, że chcemy nagrać kolejny album, czekaliśmy jedynie na odpowiedni czas. Musieliśmy mieć, o czym pisać, co opowiadać, no i mieć do powiedzenia coś nowego muzycznie. Mortuus jak dotąd był projektem studyjnym. My nawet nie ćwiczyliśmy przed nagraniem albumu. Myślę, że takie podejście miało pozytywny wpływ na muzykę. Gdybyśmy mieli komponować w sali prób, prawdopodobnie dodalibyśmy do utworów więcej niż potrzebowały. Przygotowywaliśmy się do występów na żywo, więc zaczęliśmy próby z naszymi muzykami studyjnymi. Nasza muzyka o wiele lepiej pasuje do regularnego zespołu, niż mogłem sobie to wyobrazić. 25 października zagraliśmy wspaniały gig na holenderskim festiwalu Aurora Infernalis i to nie będzie nasze ostatnie słowo na żywo. 28 sierpnia 2013 roku informowaliście, że utwory na drugi album są już prawie ukończone, dlaczego więc ostatecznie cały proces finalizowania „Grape of the Vine” aż tak bardzo przeciągnął się w czasie? Słyszałem coś o pewnych trudnościach technicznych i kilku innych niepowodzeniach, które opóźniły prace… — Mieszkamy bardzo daleko od siebie, więc cokolwiek robimy związanego z Mortuus wymaga to czasu, podróżowania i planowania. Myślę też, że to był „ten” album, który wymagał od nas czasu oraz wysiłku. Naprawdę, zwracaliśmy uwagę na szczegóły w każdym aspekcie. Były pewne opóźnienia i komplikacje techniczne, ale ich główne powody nie są interesujące. Wszystkie nasze nagrania zostały opóźnione z różnych, odmiennych przyczyn. Zresztą, tak jak wszystkie nasze nagrania. ep-ka została zarejestrowana w 2004 roku, „De contemplanda…” w 2006, a oba te materiały wyszły z rocznym opóźnieniem, więc „Grape…” jest poprawą na tym polu. Album został ukończony w marcu 2014. Doniesienia o procesie tworzenia „Grape…” wzbogaciliście cytatem z Petera J. Carrolla: „Energia jest wyzwolona, kiedy jednostka przełamie zasady pod

48

7g C nr 37 C 01/2015

warunkiem jakiegoś wspaniałego czynu nieposłuszeństwa lub bluźnierstwa. Ta energia wzmacnia ducha i wzmaga odwagę do dalszych aktów powstawania”. Mógłbyś rozwinąć tę myśl? Jak bardzo koresponduje z muzyką i tekstami Mortuus? — Myślę, że użycie Petera Carrolla w kontekście black metalu jest często całkiem na miejscu. Zresztą jest bardzo często cytowanym autorem. Nie jestem wielkim fanem współczesnej magii chaosu, ale „Liber Null” i „Liber Kaos” były dla mnie bardzo ważne. Kiedy przełamujemy zasady i tabu lub stawiamy pytania, obracamy się przeciwko naszym osobistymi i społecznym normom, nasze umysły pchane są do dziwnych wzorców, a my przekraczamy nowe intelektualne i duchowe horyzonty. Dla mnie ta wypowiedź niesie ze sobą wszystko to, co można nazwać wyznacznikami lucyferianizmu, a to może być jednocześnie błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Jest to kwestia zniszczenia ze względu na wybudowanie czegoś na nowo, trwający proces świadomego przeprogramowania umysłu, prawdziwe wyzwanie dla rzeczywistości i egzystencji. Jest to również naturalny efekt praktycznej pracy ze złowieszczą magią. Dla mnie, tworzenie muzyki w Mortuus i Ofermod jest rozszerzeniem dokładnie tego. Mogę również zobaczyć relację między tym cytatem, a procesem powstawania „Grape…”, który był bardzo intensywny i czasami wyczerpujący. Byliśmy bliżej transformacyjnych procesów twórczych niż tych mimetycznych. Często komponujemy, kasujemy, ponownie aranżujemy, znów kasujemy, zaczynamy wszystko od początku, szukając nowego punktu zaczepienia, komponujemy, wymazujemy, etc. Nie boimy się zabić naszych muzycznych ulubieńców, jeżeli nie będą dodawać większej mocy dla muzycznej całości. Jeżeli „przełamujemy zasady pod warunkiem jakiegoś wspaniałego czynu nieposłuszeństwa” muzycznego, to musi być to wykonane bardzo, ale to bardzo starannie. Największym tabu prawdopodobnie byłoby zacząć komponowanie nowoczesnej muzyki gospel… Miejmy nadzieję, że na zawsze unikniemy takiej transgresji. A co z posiłkowaniem się wypowiedzią Austina Osmana Spare’a: „Pragnienie jest osobistym okrucieństwem, spętaną ręką, która rodzi w bólach nieznane światy. Nicość zawsze jest martwa, ale myśl nie umiera, pan staje się niewolnikiem – ten układ jest naprzemienny. Już od dawna w to wierzyłeś, to jest

Na „Silence…” określaliście Mortuus jako „prymitywną ekspresję”. Uważasz, że po dziewięciu latach od wydania ep-ki muzyka Mortuus nadal jest prymitywnym sposobem wyrażania się? — Tak i nie. Niektóre z utworów na „Grape…” składają się z drobnych harmonizacji. Początkowo chcieliśmy, żeby album był bardzo bezpośredni i spontaniczny. Chcieliśmy uniknąć myślenia, nad tym, co i jak ma wyglądać. ep-ka została napisane podczas jej nagrywania. Podejście do „Grape…” było zupełnie inne. Naprawdę pracowaliśmy bardzo ciężko nad każdym utworem aż nie osiągnęliśmy najlepszego, możliwego rezultatu. Staraliśmy się pracować warstwowo, a nie w sposób linearny. Jest to bardziej efektywny sposób pracy, kiedy próbujesz stworzyć odpowiednią atmosferę. Zawsze próbujemy połączyć podejście typu jak najwięcej z jak najmniej. Kiedy wyszła „De contemplanda…”, powiedziałeś, że: „jest wiele różnic między ep-ką, a tym albumem, ale istota i atmosfera pozostały te same”. Jakie tym razem są według ciebie różnice między pierwszą płytą, a „Grape…”, ponieważ dla mnie nie powtarzacie przeszłości Mortuus? Brzmieniowo jest bardziej organicznie i „na żywca” „Sulphur”, ale i melodyjnie „Torches” oraz przestrzennie, przejrzyście i transowo wolniej niż na „jedynce”. — „Grape…” brzmi tak, jakby brzmiała „De contemplanda…”, gdyby była komponowana teraz. Jeśli chodzi o teksty, dla mnie jest to bardziej osobisty album. Liryczna zawartość debiutu była bardzo teoretyczna i filozoficzna, zaś „Grape…” jest bardziej bezpośrednia i o wiele mocniej bazująca na osobistych doświadczeniach, w inny sposób. Tu zawsze chodziło o napisanie najlepszych utworów, jakie tylko potrafimy, żeby zgłębiać black metal w introspektywny sposób. Nigdy nie próbowaliśmy przetworzyć czegoś, co wydaliśmy wcześniej lub inni muzycy zrobili przed nami. Próba przetworzenia starego albumu czy płyty innego zespołu jest kompletnie bezcelowa i bezsensowna. To zawsze jest skazane na porażkę. Albumy gwałtownie budzące odrazę wobec starszego muzycznego rodzeństwa, w większości przypadków powinny pozostać na zawsze ukryte. Za to Deathspell Omega, Katatonia, Mayhem, Behemoth i Ulver to udane przykłady zespołów, które „wyszły poza własne podwórko”, nie zdradzając samych siebie. W okresie „De contemplanda…” mówiłeś, że nie potrzebujesz żadnej formy –izmu: „Nauczyłem się, że poddanie samego siebie, by jedynie służyć przywarom stworzenia nie może być ucieczką od życia. Nie było zmiany religii, ale pojawił się inny kąt spojrzenia na najwyższe Bóstwo. Czcimy Śmierć i aspirujemy do tego, by umarła ona w Bogu – nic więcej i nic mniej. Nie ma pojedynczego symbolu, który mógłby reprezentować naszego Boga w słuszny sposób”. Czy na przestrzeni tych siedmiu lat ciszy Mortuus zmieniły się lub rozwinęły twoje przekonania, ideologia i wiedza? Podejrzewam, że stałeś się jeszcze bardziej ortodoksyjny, zaangażowany, intensyfikując swoje poglądy… — W pewnym aspektach zmieniło się, i to dużo. Stało


Natura śmierci i ludzka świadomość o własnej śmiertelności od tysiącleci były jedną z głównych trosk w tradycji religii na całym świecie, jak i obiektem filozoficznych dysput. Z religią Abrahama związane jest zmartwychwstanie, w buddyzmie śmierć ściśle wiąże się z reinkarnacją lub odrodzeniem, zaś według ateistów świadomość przestaje istnieć na stałe i odchodzimy do wiecznego zapomnienia. Jaki jest twój punkt spojrzenia na śmierć? — Uważam, że sposób, w jaki przeżyjesz własne życie ma wpływ na twoją śmierć. Nie wiem, co stanie się z nami, kiedy minie nasz czas. Nikt nie jest tego pewien. Uważam, że najbliższe temu, by zrozumieć istotę śmierci, jest zrozumienie tego, co dzieje się z nami podczas snu. Nasze umysły odchodzą do miejsc niefizycznych, a my wchodzimy w nie z inną ostrością i jasnością. Im stajesz się lepszym „marzycielem”, tym jeszcze dalej możesz wcisnąć się do własnego umysłu, a nawet i dalej. Moja teoria jest taka, że dobrze rozwinięci podróżnicy astralni i świadomi „marzyciele” senni, prawdopodobnie będą mogli świadomie wejść we własną śmierć, kontrolując to, co po niej nastąpi. Jeżeli podczas życia nauczyłeś się przekształcać siebie – duszę i umysł – to śmierć będzie prawdopodobnie bardzo, ale to bardzo interesującym doświadczeniem. Liczę na to, kiedy tylko się to stanie. Czyli nie boisz się śmierci? — Nie, raczej nie. Rzadko o tym myślę. To tylko najbardziej podstawowe założenie życia. Śmierć to jedyna rzecz, którą naprawdę obiecuje nam życie. Nie ma sensu się jej obawiać. Jakże ekscytujące jest nic nie wiedząc na jej temat. Jestem pewien, że to będzie przygoda, na którą warto czekać. Wiesz, chyba nie ma na świecie osoby, która nie zastanawiałaby się, jak to będzie w jej przypadku. — Z fizycznego punktu widzenia nie zaprzątałem sobie tym głowy. Rozmyślanie nad własną śmiercią jest jednocześnie satysfakcjonująca, jak i przerażająca, to praca z energiami śmierci i cieniami kundalini (energia, moc duchowa, opisywana jednocześnie pod postacią węża, bogini i „siły”. Kundalini łączy w sobie atrybuty wszystkich bogiń i bogów, jest ideową i praktyczną podstawą indyjskiej tantry (tantryzmu) oraz hathajogi – dop. M.) – jest to rodzaj medytacji nad własną śmiercią. „Tzel Maveth”, ostatni utwór na „Grape” właśnie tego dotyczy. Śmierć to „centrum” wielu tradycji, organizacji, jak i zwyczajów odnoszących się do niej na całym świecie. Wiele z nich wiąże się z opieką nad zmarłymi, ostatnią drogą i odpowiednim pożegnaniem, które zapewni życie pozagrobowe. W większości kultur jest to pochówek lub kremacja. A co jest bardziej powszechne w Szwecji – tradycyjne grzebanie zwłok, czy spalenie? — Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że większość osób, w dzisiejszych czasach zwraca się w stronę kremacji. W Szwecji jest to równie często stosowane, co tradycyjna ceremonia pogrzebowa według chrześcijańskich wzorców. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej ciekawszych możliwości pożegnania się z tym światem. Samobójstwo i eutanazja już od wielu lat są elementem kulturowych dyskusji na temat śmierci, wciąż budzących skrajne emocje. Oba akty pożegnania się z ziemskim padołem są bardzo różnie odbierane

w różnych kulturach. Podczas gdy w Japonii zakończenie życia poprzez seppuku uznawane jest za honorowe odejście, wręcz wskazane, tak w tradycji islamskiej i chrześcijańskiej wiąże się to z grzechem śmier telnym, o czym najszerzej rozprawiali św. Augustyn i Tomasz z Akwinu. Co ciekawe, Justynian I Wielki, cesarz bizantyński w swoim kodeksie targnięcie się na własne życie nie uznaje za grzech. Jaki jest twój stosunek do tych dwóch kontrowersyjnych tematów? — Jestem dość liberalną osobą. Jeżeli ktoś chce umrzeć, to powinien mieć możliwość opuszczenia ziemskiego padołu w sposób, w jaki będzie chciał. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Dobra, już cię więcej nie zanudzam na duchowe tematy, wróćmy do muzyki. Ostatnio ogłosiliście, że odkąd przemysł muzyczny i słuchanie muzyki przeniosło się do Internetu, wydaje się uzasadnionym, że Exitium Productions i The Ajna Offensive wznowią „De contemplanda…” na kasecie, która mogłaby być ostatecznym medium dla black metalu. Nie uważasz, że powrót do wydawania albumów na taśmach magnetofonowych stał się ostatnio bardzo modny? — Nie mam pojęcia. Być może. Ta wypowiedź po części jest nieco ironiczna, biorąc pod uwagę, że żaden z naszych materiałów nie jest dostępny na Spotify czy Itunes, to gdy „De contemplanda…” została ponownie wprowadzona w obieg stało się to właśnie na kasecie. Nie ma znaczenia, czy jest to trend. Black metal brzmi bardzo dobrze na taśmie magnetofonowej. Najbardziej ma to związek z brzmieniem perkusji i basowymi częstotliwościami, a dla mnie osobiście jest to format, który niesie ze sobą olbrzymią dawkę nostalgii, ponieważ pierwsze blackmetalowe nagrania, z którymi miałem kontakt na początku lat 90-tych, były na kasetach. Czy ty również zauważyłeś w black metalu pewien paradoks. Z jednej strony stara się pielęgnować postawy atawistyczne i destrukcyjne, z drugiej zaś strony jest jednym z najbardziej elastycznych gatunków, wciąż poszukujących nowych źródeł kreacji. Czy w tym przypadku nie pojawia się przypadkiem niebezpieczeństwo zbytniego kontrolowania i analizowania czegoś, co powinno działać instynktownie? — Myślę, że stało się tak dlatego, że innowacyjność i pchnięcie czegoś do przodu wiąże się również ze zburzeniem zastanego porządku. Istnieje ogromna różnica między zniszczeniem dla samego zniszczenia, a burzeniem z myślą odbudowania czegoś nowego i świeżego. Podoba mi się fakt, że istnieje zarówno spontaniczny, surowy black metal, ale również intelektualne, przemyślane z pietyzmem podejście do tego gatunku. To tylko pokazuje, jak wielki potencjał drzemie w black metalu. Czyli dla ciebie to szczególne brzmienie, image, a przede wszystkim rdzeń ideowy mogą być adaptowane na dowolne sposoby i otwarte na wszelkie mutacje? — To zależy od rodzaju mutacji. Myślę, że to musi przyjść w naturalny sposób. Muzyka świata nie jest tak naprawdę wypełniona przez artystów. Wielu ludzi myśli, że nimi są, ale artystą się nie powstaje, lecz się nim rodzi. Prawdziwi artyści potrzebują być gotowi do zmian, rozwijania i przekształcania się w różne artystyczne formy. Ponownie Deathspell Omega jest doskonałym przykładem zespołu, który zmutował i rozwinął black metal zamiast odwrócić się od niego. Wiele blackmetalowych zespołów, które zdobywały serca maniaków w latach 90-tych drastycznie zmieniła swój styl w ostatnich latach. Wiele z norweskich ikon popadło w komercyjną dekadencję lub kompletnie wypięło się na black metal. Co sądzisz o formie, w jaką przekształciły się te zespoły? Nadal są godne twojej pochwały, czy pogubiły się gdzieś po drodze? — Właściwie, myślę że norweskie zespoły nadal dostarczają najbardziej interesującego black metalu. Nowy Mayhem jest wspaniały, i naprawdę byłem pod wrażeniem ostatniego albumu Satyricon. Ludzie nie mogą na zawsze pozostać nastolatkami. Uważam, że bezcelowym jest tracenie energii na uczucia dla zespołów, które „straciły swoją drogę”. Nawet, jeżeli dzisiejszy Immortal wydaje się być bardziej żartem niż czymkolwiek innym, to ten fakt nie zmieni brzmienia „Pure Holocaust”. To zawsze jest artystycznie niebezpieczne, kiedy zespoły zaczynają zarabiać pieniądze na muzyce, którą tworzą. Oznacza to, że cały czas muszą śledzić, co zapewni im większą publiczność. Krwawa przeszłość norweskiej sceny wyryła się na

zawsze w pamięci niczym w kamieniu, dając namacalne poczucie zagrożenia w tym szczególnym czasie dla metalowej tradycji. Podpalenia i morderstwa dały starym zespołom pewien „autorytet” i szczerość, które według wielu nigdy nie zostały później osiągnięte. Czy przy obecnych blackmetalowych zespołach można powołać się na poczucie strachu? Może black metal stał się zbyt bezpieczny i mainstreamowy? — Black metal stał się bardziej introwertyczny, co według mnie jest odpowiednim rozwojem. To nie znaczy, że jest zbyt bezpiecznie – siła drzemiąca w środku prawdziwych blackmetalowych zespołów może być bardzo destrukcyjna, jeżeli nie będzie odpowiednio skierowana. Ludzie mogą się śmiać z black metalu, ale człowiek atakowany jest na wielu poziomach przez sztukę. Prawdziwy black metal może być albo czarnym złotem albo destrukcyjnym brudem dla duszy. Wydaje się też, że rozwinął się w tak wielu różnych kierunkach. Większość „metalowców”, których znam, spędza ze sobą czas i szanuje siebie obojętnie, czy są to starzy przyjaciele czy osoby, które znam z okultystycznego środowiska, a nie z muzycznej sceny. Szanuję ludzi z zupełnie innych powodów niż za to, że są dupkami z zerową kontrolą impulsów. Kilka razy w roku sprawdzam blackmetalowe fora, żeby znaleźć jakieś nowe zespoły godne uwagi, i to jest zabawne, jak ludzie dyskutują, a nawet rozkładają na czynniki pierwsze, wręcz prowadząc badania nad blackmetalowymi muzykami. To żałosne, zwłaszcza że najczęściej występującą postawą „badaczy” jest to, że nagle nie można być blackmetalowcem, gdy ktoś jest w stanie się uśmiechnąć lub wychowywać dzieci. Czy ci ludzie są naprawdę głupi? Naprawdę?! To absurd, aby wyobrazić sobie, że istnieją ludzie, którzy mają tylko jedną stronę osobowości. To jeszcze bardziej absurdalne, gdy założy się, że ci wszyscy jednotwarzowi ludzie nagrywają black metal. Najbardziej rozwinięci i potężni czarni magowie, których spotkałem na swojej drodze, byli na ogół miłymi, skromnymi i sympatycznymi ludźmi – i to są ludzie, którzy spokojnie, w pojedynkę mogliby zabić, rzucając klątwę. Mimo to zespoły, w ich muzyce i podejściu, konsekwentnie odwołują się do starych czasów black metalu. Co jest tak przekonujące w tym okresie, że ludzie nadal do niego wracają jako do źródła inspiracji? — Myślę, że dzieje się tak, ponieważ w tym okresie zespoły były innowacyjne, pełne kreatywności i głodu. Norwegowie wytworzyli atmosferę, której nikt nigdy wcześniej nie słyszał w muzyce, i ogólnie aranżowali muzykę na najwyższym poziomie. Wystarczy pomyśleć o albumach, które powstały w Norwegii w latach 1991-1993. Dla mnie, tym czasom dorównuje jedynie pojawienie się „religijnego black metalu” na początku xx1 wieku. Myślę, że Funeral Mist z „Salvation” był nowym szczytem. Będzie jeszcze przekroczony w tym gatunku? — Kiedy zespoły zaczynają rzucać sobie wyzwania, by tworzyć rzeczy bardziej skrajne i ekstremalne lub podnieść poprzeczkę muzycznej jakości, powstają naprawdę interesujące materiały. Muzyka jest nieograniczona. Myślę, że gatunek nadal będzie się rozwijał, ale powoli. Szwedzki autor powieści kr yminalnych Åke Edwardson w książce „Sol Och Skugga” (Słońce i cień – dop. M.) opisał black metal jako dźwięki z innego świata, zamieszkałego przez nieludzkie duchy. Zgadzasz się z tą opinią? — Zgadzam się. Poszedłbym nawet dalej, mówiąc, że black metal w swoim najlepszym wydaniu wywołuje rzeczy z nieznanych światów. To naprawdę nie ma znaczenia, czy te światy istnieją niezależnie od nas czy głęboko zakorzenione w najmroczniejszych zakątkach naszej psychiki. Niektóre gatunki mają moc bycia silnym uczuciem, samym w sobie. Kończąc, uchyl rąbka tajemnicy, co nowego w Ofermod? — Wszystko w porządku. Właśnie nagrywamy nowy materiał na 7” ep-kę i mcd. Jest to coś w rodzaju rozgrzewki przed następnym albumem. Jestem przekonany, że nadchodzący album będzie ostatecznym dziełem Ofermod. Materiał, który zebraliśmy do tej pory jest najlepszym, jaki kiedykolwiek słyszałem pod szyldem Ofermod. Mamy zamiar zrobić kilka kroków do tyłu, skupiając się na formie black metalu, którą Mika (Hakola, gitara, wokal – dop. M.) stworzył na pierwszej ep-ce. Chciałbym, żeby powstał album, który powinien być nagrany po „Mystérion Tés Anomias”. Mam już skończone dwa utwory, Mika ma już cztery, o ile nie więcej, więc nowy album nie jest wcale tak daleko. C

49

www.fb.com/mortuusswe C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

się bardziej praktyczne. Obecnie mniej czasu spędzam na czytaniu okultystycznych książek, a więcej poświęcam praktykom okultystycznym. Słowa są intere-sujące. Zawierają własne światy. To interesujące, jak znaczenie słów cały czas się zmienia, ze względu na życiowe doświadczenie. Mogę wspomnieć o mnóstwie –izmów, które mogłyby mnie określić, jednak to nadal nie jest coś, czego potrzebuję. Nie miałbym problemu, gdyby ktoś zdefiniował mnie jako satanistę lub czcicielem diabła, ale moje osobiste definicje ich jako terminów są kompletnie odmienne od tych, jakimi były dla mnie w 2004 roku. Doszedłem do wyraźnego rozdzielenia pomiędzy „fizycznym złem każdego dnia”, a metafizycznym złem, teraz. Kiedy miałem 19 lat, uważałem, że dobrą drogą do wykonywania diabelskiej roboty jest wandalizm i autodestrukcja. To było niczym więcej, niż uproszczonym sposobem odwrócenia chrześcijaństwa, co okazało się ślepą uliczką. Ubieramy się w abstrakcyjną ilość – izmów i form w celu osiągnięcia głębszego zrozumienia świata. Ludzką potrzebą w naszych dzisiejszych czasach jest zorganizowanie sobie rzeczy wychodzących ponad stymulację mózgu. To, czym lub kim określasz siebie, nie wpływa na ciebie, ale nie jestem pewien, czy to zmienia człowieka na głębszym poziomie.


Kaoskult wydał świetny album w barwach Odium Records, grzechem więc byłoby nie wziąć głównodowodzącego na spytki. Tym bardziej, że Wojtek ma bogatą, bynajmniej nie kartotekę kryminalną, a przeszłość muzyczną, ale o tym już w wywiadzie. Chłop to trzeźwo stąpający po ziemi, nie żyje marzeniami i nie prawi pustych frazesów, a to rzadko spotykana cecha wśród blackmetalowców, którzy z kolegami przy blasku monitora z odpalonym Facebookiem knują wojnę w zaciszu swojego pokoju na kwadracie rodziców. Plany te co chwila przerywa mama jednego z nich, pytająca się czy może chłopcy wypiliby herbatki, a może kanapeczki zrobić, bo tacy bladzi i mizerni… ale to już inna historia, więc może innym razem. ↔ Cześć Wojtek, pewnie nie pamiętasz, ale wiele lat temu przepytywałem cię na okoliczność In the Depth of Night jeszcze za czasów demówek tegoż. Szczerze mówiąc, myślałem, że po rozpadzie tego zespołu dałeś sobie spokój z muzyką a tu proszę wracasz z Kaoskult. Powiedz mi, co takiego opętało ciebie w black metalu, że nie możesz bez niego żyć (śmiech)? Może skusisz się na krótkie porównanie, jak to było kiedyś za czasów In the Depth of Night, a teraz przy Kaoskult? — Witam po latach. W okresie, kiedy nie byłem na tyle aktywny na tzw. oficjalnej scenie, nadal tworzyłem różne dźwięki, głównie do szuflady. Część z nich była w bardziej elektronicznych klimatach, część wpisywała się w standardy metalowe. Planowałem stworzyć album, który muzycznie mógłby przypominać mniej więcej miks Runes Order, Nightmare Lodge, In Slaughter Natives z Beherit „Electric Doom Synthesis”, jednakże te założenia nie zostały do końca zrealizowane i skończyło się jedynie na szkicach utworów, które kiedyś może zostaną wykorzystane. Natomiast, jeśli chodzi o black metal to mam to szczęście, że moje zamiłowanie tą muzyką i uczestniczenie w tym ruchu pokrywa się mniej więcej z jej drugą falą. Można powiedzieć, że zainteresowałem się tym gdzieś w okolicach 1993 roku, po wcześniejszym kilkuletnim zaznajamianiem się i oswajaniem z ekstremalną muzyką. Black metal łamał w tamtym czasie wszelkie schematy i to po prostu przyciągało. To był wir, który również wciągnął mnie. W przypadku porównania, to musiałbym się cofnąć do moich początków i czasów Godless (pre-In the Depth of Night), w którym grałem m.in. z T. z lssah, a później Revelation of the Darkness, z którym nagra-łem drugie, nigdy nie wydane demo. Wydaje mi się, że wówczas każdy z nas czuł, iż uczestniczy w czymś wyjątkowym, nowym porządku. Szukaliśmy własnej drogi (w sensie muzycznym), ale nie na siłę, gdyż wykorzystywaliśmy elementy, które pojawiały się już w muzyce metalowej. In the Depth of Night nagrał dwa ciekawe materiały demo, które zostały bardzo dobrze odebrane przez

50

7g C nr 37 C 01/2015

krajowych blackmetalowych maniaków. Miałem sporo nowych pomysłów, ale pewne zdarzenia sprawiły, że projekt przestał istnieć. Interesująco zapowiadała się współpraca z lssah (co ciekawe projekt ten, ze względu na nazwę i teksty, w pewnych kręgach uważany jest za jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy zespół nsbm w naszym kraju) i drugim zespołem T., o dość infantylnej nazwie Pik Pok Sadysta (śmiech) – nie był to grind, a raczej coś w klimatach death/doom, jednakże główny kompozytor wypadł z obiegu, a Maciek założył Artrosis. Byliśmy młodzi, działo się bardzo dużo, ale nie czuło się przesytu. Sam wiesz, jak to wyglądało – przegrywane kasety, pirackie wydania, koszulki, które kradła starsza gwardia, jeśli nie znałeś płyt i składu danej kapeli, smarowane znaczki, dziesiątki listów, podniecenie sięgające zenitu podczas zakupu nielegalnej kasety za 2 złote – nie wspominając już o wydaniach mc takich firm, jak Carnage, Morbid Noizz czy Loud Out. Dodatkowo w tym wszystkim było trochę więcej faktycznego zaangażowania w dany temat niż obecnie. Nie wystarczyło odhaczyć „like’a” na fb. Z tego, co mi wiadomo, w Kaoskult wykorzystałeś kilka motywów powstałych z myślą o In the Depth of Night. Nie myślałeś, aby całkowicie odciąć się od przeszłości i wystartować z Kaosklut jako zespołem zupełnie nowym bez bagażu z przeszłości? Szkoda było ci tych kilku patentów, a może to z sentymentu dla In the Depth of Night? ­— Miałem i mam wiele riffów z lat 90-tych ponagrywanych na kasetach, które gdzieś się walają w szufladzie. Niewielka część z nich została dość mocno przearanżowana i wykorzystana w utworze „(Primal) Chaos”. Wersja, która została stworzona na potrzeby In the Depth of Night była znacznie szybsza i zawierała partie syntezatorów, co oczywiście było naszym ówczesnym stylem. Słysząc te dwa utwory oparte na przybliżonym schemacie, na pewno byś nie był w stanie ich do siebie przyrównać. A sam Kaoskult

należy traktować jako coś nowego, gdyż równie dobrze mogliśmy zostać przy nazwie In the Depth of Night – jednakże tak się nie stało, co nie zmienia faktu, iż tak mógłby brzmieć dzisiejszy In the Depth of Night. Kto to wie? Problemy z producentem przy nagrywaniu „Secret Serpent” skutkowały tym, że mieliście trzyletni poślizg z tą płytą. Można wręcz powiedzieć, że przy nagrywaniu debiutu przeszliście prawdziwą drogę przez mękę, bo doszło jeszcze kilka innych czynników. Czy takie przeciwności losu nie zniechęcają? Myślisz, że gdyby „Secret…” ukazał się wcześniej, Kaoskult byłby teraz w zupełnie innym miejscu „kariery”, może nawet byłby już drugi album na koncie? — Możliwe, że bylibyśmy gdzie indziej, ale nie chciałbym tego rozpatrywać w kategoriach porażki. Producent dość mocno flirtował z używkami i co jakiś czas znikał. Nawet na pół roku (śmiech). Dobrze, że w ogóle odzyskaliśmy materiał, gdyż pojawiły się obawy, że nic z tego nie wyjdzie i zakończymy temat bez pokazania światu, tego, co chcieliśmy przekazać. I prawdą jest, że płyta powstawała w bólach, co należy rozpatrywać zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Nie jest żadną tajemnicą, że w tamtym czasie pomimo tzw. końskiego zdrowia zachorowałem na boreliozę, która z powodu głupoty i totalnego niedouczenia części naszych krajowych lekarzy zakaźników, przeszła w formę przewlekłą. Aktualnie wyjście z tego graniczy z cudem i nie ma co za bardzo liczyć na pomoc ukochanego państwa, także nie jest to łatwa droga. Wymaga sporo poświęcenia, a także pieniędzy (dużo, dużo pieniędzy), a rezultaty i tak są mizerne lub oczekiwanie na nie trwa bardzo długo (wiele miesięcy, lat).Czy to zniechęca do grania? Po części tak, ale raczej z braku sił i złego samopoczucia, niż samej chęci tworzenia. Chęci i pomysły są, więc pomimo powyższego nadal zamierzam kontynuować obraną przeze mnie drogę i w przyszłości grać/nagrywać takie, a nie inne dźwięki.


Sami o muzyce Kaoskult mówicie, że to dark metal… i tu kolejne negatywne skojarzenie (śmiech), bo dark metal to dla większości w tym i mi kojarzy się z jakimiś smętnymi melodyjnymi gównami, wyjącymi wokalami, keyboardem zagłuszającym wszystko i dziewoją w składzie (śmiech). Zostańmy już przy tym określeniu, powiedz mi, jakie zasadnicze różnice według ciebie są miedzy waszym dark metalem, a black metalem? — Zapewne dark metal będzie często kojarzony z przesłodzoną herbatą z mlekiem za 20 groszy, ale w ten nurt wpisują się również zespoły pokroju Bethlehem, stare Christ Agony, Alastis, Aeternus, Deinonychus, Funeral Cult czy nawet późniejsze Celtic Frost i Triptykon, a mi to towarzystwo jak najbardziej odpowiada. Po pierwsze ciężar i więcej gęstej atmosfery, opartej nie tylko na agresji i blastach. Dla mnie decyduje o tym klimat, aczkolwiek te granice są trochę umowne. Nie będzie miało dla mnie aż takiego znaczenia, jeśli ktoś to nazwie black metalem, gdyż jego ramy wydają się obecnie nieokreślone. My to nazwaliśmy tak, a nie inaczej. Black metal to zawsze była muzyka buntu przeciwko rzeczywistości i schematom. Z tym, że na czym dokładnie ten bunt ma polegać, bo chyba nie na tym, żeby do kościoła nie chodzić? Czy aby się rozwijać trzeba się buntować, czy rozwój nie może przebiegać w sposób spokojny i usystematyzowany tylko musi być gwałtowny? — W sumie podobne założenia może mieć punk, jeśli ktoś chce to rozpatrywać jedynie w kategoriach buntu. Bunt to naturalna kolej rzeczy i dotyka to chyba każdego dojrzewającego nastolatka. Dla jednego będzie to zapalenie papierosa, przeczytanie zakazanej literatury czy gra w słoneczko, a dla innego wejście w świat ekstremalnej muzyki. Jednego to wciągnie lub odciśnie jakieś piętno, a inna jednostka i tak podporządkuje się schematom, jakie obowiązują w oficjalnym świecie. Jednakże ja bym tego nie rozpatrywał w ogólnym ujęciu, tylko w odniesieniu do poszczególnego osobnika. Jeden potrzebuje ciągłych doznań, innemu wystarczy serial Dynastia. Myślę, że każda jednostka tak czy inaczej częściowo się dostosowuje do otaczającego ją społeczeństwa, co jest nieuniknione, jeśli wykonuje się daną pracę, ma się rodzinę, dzieci, majątek, kredyty, itp. Chyba, że jesteś np. Lizard Manem, mieszkasz w squacie i występujesz w klatkach, szczerząc zęby (śmiech). Też jest to jakiś sposób na życie. Dlatego pomimo powyższego, należy mieć pewien kręgosłup i starać się trzymać, zupełnie nie odcinać od pierwotnych założeń, które nas ukształtowały. Dla mnie istotne jest bycie sobą i w zgodzie ze sobą. Bunt w ujęciu black metalu to taki zapalnik i albo ugasisz pożar albo pozwolisz, aby ogień płonął cały czas lub oczyścił i przygotował grunt pod nowe plony. Podsumowując, bunt jest to naturalna kolej rzeczy i wpisuje się jak najbardziej w aspekt rozwojowy. Będąc spokojnym i usystematyzowanym nastolatkiem, który nie wymaga zbyt wiele od życia i w dużej mierze akceptującym rzeczywistość, na pewno nie wejdziesz w świat black metalu. Sporo w kontekście muzyki metalowej mówi się o indywidualizmie. Nie sądzisz, że to taki pic na wodę i fotomontaż, bo tak na prawdę tej indywidualności jest tyle, co kot napłakał, wielu niczym te owce, a raczej barany podążają za trendem, vide ostatni bum na religijne blackmetalowe uniesienia. Gdzie w tym indywidualizm, gdzie własna droga rozwoju, poszukiwanie własnych rozwiązań? — Religijny black metal to dla mnie jakaś zagadka.

Czy te osoby uczęszczają na „diabelskie” roraty, czy nieszpory? I czym się różnią od „zwykłych” blackmetalowych zespołów? Może należy zdefiniować również ten termin – „zwykły” black metal. Nie wiem, o co chodzi też w post black metalu i wielu innych. Co nie zmienia faktu, że część zespołów, które można wpisać w te podnurty black metalu grają ciekawą lub bardzo ciekawą muzykę. Możliwe, że ktoś je klasyfikuje na siłę i wrzuca do takiego, a nie innego worka. Myślę, że za to zjawisko odpowiadają również dziennikarze, próbujący na siłę określić i zaszufladkować coś, co według nich nie mieści się w ramach „zwykłego” black metalu. Kiedyś był true bm, czy chociażby alternative bm, a teraz mamy powyższe. Dla mnie religijnym black metalem mógłby również być Mayhem, Dissection czy Beherit, a post chociażby Fleurety lub Ved Buens Ende. Należy dodać, że scena francuska, która dość mocno odciska swoje piętno na wspomniane odmiany black metalu wydaje mi się z jednej strony bardzo ciekawa, a z drugiej zjadająca własny ogon i w dużej mierze podążająca za trendem. Dla przykładu – swego czasu dostaliśmy recenzję „Serpent…” od jakiegoś tamtejszego magazynu i oceniający nieprzychylnie potraktował naszą stronę koncepcyjno-liryczną (pomimo dobrej ostatecznej oceny albumu), twierdząc, iż mamy xxi wiek i to, co wykonujemy i co chcemy przekazać jest już raczej passé. Czyli, co mamy robić – natapirować włosy, ubrać gadżety typu plastikowe czaszki i inne zawieszki, które można kupić na bazarze lub ruskim rynku i cytować poetów z epoki romantyzmu, modernizmu czy czegoś innego? A może założyć dzwony i koszule z żabotami i wcielić się w amerykańskiego hipisa, który gra black metal z lat 60/70-tych (vide Coven, itp.)? Albo wypożyczyć sukienki z dermy rodem z Matrixa czy stroje ze Star Treka i snuć futurystyczne wizje końca naszego świata? Na takie przebieranki jesteśmy już za starzy (śmiech). Czasy szperania po szafie ojca i matki już się dla nas dawno skończyły. Powyższe nie oznacza, że mam problem z zespołami, które poprzez ubiór czy zakres liryczny próbują stworzyć wokół siebie pewną otoczkę, nazwijmy to mistycyzmu. Jednakże w Kaoskult nie ma takiej potrzeby. Poniekąd dlatego nazywamy naszą muzykę destructive dark metalem, gdyż chcemy odciąć się jeszcze dalej od tego typu skojarzeń i szufladek. Jak sama nazwa zespołu sugeruje, Kaoskult w swoich lirykach porusza m.in. temat magii chaosu. Skąd ta fascynacja akurat tym systemem? W twoim przypadku to wyłącznie teoria czy też praktyka? A propos praktyki, jak ci się widzą te wszystkie okultystyczne zakony, stowarzyszenia, itp.? Czy takie sformalizowanie nie jest, aby ograniczeniem, co nie jest do końca zgodne z doktryną? — Magia chaosu wydaje się dość ciekawym i uniwersalnym systemem, który idealnie pasuje do naszego dzisiejszego, pokręconego i przeinformowanego świata. W moim przypadku, ze względu na chroniczny brak czasu jest to raczej teoria, co niestety nie czyni mnie aż tak wiarygodnym w oczach niektórych wyznawców tego systemu. Jednakże trzeba być świadomym swoich słabości i możliwości. Teoria w praktyce wydaje się niezbędna, aby móc przejść przez wszystkie etapy i w pełni zrozumieć znaczenie oraz w stu procentach odczuć na własnej skórze dane działanie magiczne. Z drugiej strony, rozpatrując to z punktu widzenia takich artystów, jak Jodorowsky czy Alan Moore sztuka zostawia po sobie namacalny dowód, więc jest to idealne pole do zagospodarowania przez ezoterykę. Do tego silnie oddziałuje na wiele zmysłów i w ramach przedmiotowego obszaru należy poszukiwać możliwości przekazania odpowiednich treści zawierających odniesienie np. do systemów, działań magicznych. Nie jest to jedynie rytuał, który w większości oddziałuje jedynie na jego wykonawcę i/lub odbiorcę czy niewielką grupę osób zrzeszonych w ramach bardziej sformalizowanych grup. W przypadku muzyki powstaje namacalny produkt, który za każdym odsłuchem może przenieść słuchacza w inny wymiar – jeśli zaistnieje silna polaryzacja pomiędzy muzyką/słowem, a daną jednostką. Nawiązujesz też do magii enochiańskiej, czy ten system nie jest, aby zbyt mocno zainfekowany chrześcijańskim wyobrażeniem o aniołach? Czy John Dee i Edward Kelley, aby przypadkiem nie za bardzo zafascynowali się Księgą Henocha, która w dużej mierze skupia się na seksualnych wyczynach „aniołów” z ludzkimi córami? Wręcz pojawiają się takie opinie, że magia enochiańska to wytwór współczesnego ludzkiego umysłu, który nie ma żadnej podstawy w obiektywnej rzeczywistości.

— Jak wiadomo, Dee był człowiekiem wielkiej wiary i w pełni poświęcał się swoim działaniom magicznym, co oznacza, że stworzony przez niego system jest zainfekowany pewnymi elementami. Jednakże, czy chrześcijaństwo też nie jest po części skażone innymi, wcześniejszymi wierzeniami? Należy również dodać, że w xvi wieku uważano, iż ludzie pokroju Dee stwarzają dość duże zagrożenie i są nawet w stanie obalić władców, w związku z czym jego silny związek z religią oraz duże poważanie u Elżbiety I zapewne uratowały go od śmierci. Z drugiej strony, co to za wyznawca ww. religii, który wymienia się żonami i praktykuje magię seksualną, a także jest prześladowany przez szpiegów wielkich monarchów za swoje wysoce niemoralne (w ówczesnym czasie) czyny (śmiech). W wywiadach podkreślasz, że trzeba burzyć dotychczasowe wyobrażenie o świecie, by odbudować je po nowemu i w ten sposób widzieć prawdziwą istotę świata. Nie zauważyłeś w tym pewnej zbieżności do wolnomularskiej zasady „z chaosu porządek”? — Dopóki nie wywrócisz swojego świata do góry nogami, nie będziesz w stanie dostrzec praktycznie niczego. Bo jak można coś dostrzegać, skoro większość z nas wpada w schemat życia. A porządek musi być (śmiech). Ale lepiej kontrolowany chaos. Co do samego wolnomularstwa, to owe zagadnienie nie leży w kręgu moich zainteresowań. W pewnych systemach magicznych muzyka odgrywa bardzo ważną rolę. Czy nie próbowałeś tworzyć muzyki według pewnego klucza, przenieść magii na poziom dźwięków tak, aby stały się one zaklęciami, inkantacjami, a utwory rytuałami? Myślisz, że możliwe byłoby komponowanie black metalu w taki sposób? — Myślę, że byłoby to możliwe. Swego czasu próbowało to Ordo Equilibrio na swoim debiucie, ale to raczej nie metal. Oczywiście temat należałoby dość dobrze przemyśleć – tak, aby otworzyć i zamknąć dane działanie magiczne. Jeśli mówimy tu o pewnej ciągłości zadań, jaką należy wykonać. Nie chciałbym narażać siebie i bardziej wnikliwych oraz świadomych słuchaczy na możliwe nieprzyjemne konsekwencje takiego postępowania. Z drugiej strony ponownie wkrada się tu pewnie schemat, którego chcemy uniknąć. Oczywiście sama powtarzalność pewnych struktur i inne rozwiązania też mają na celu wprowadzenie słuchacza w trans, itp., co może wywołać pewne doznania. Gdyby rozpatrywać to tylko w tych kategoriach, to istnieje wiele zespołów metalowych, które próbują i próbowały zmierzyć się z tą materią. Black Funeral wydaje się wiarygodny w swych poczynaniach, a jego lider jest dość mocno zaangażowany w ruch Lucyferiański. Jednakże jego muzyka raczej nie wpędza mnie w odmienne stany świadomości (śmiech). Co innego Psychonaut 75, bo taki Darkness Enshroud to, niestety, kiepski i nudny dark ambient. Pewien dziwny ezoteryczny pierwiastek posiadał chociażby szwajcarski Mordor, czyli coś raczej dla trochę starszych czytelników, bardziej zaznajomionych w scenie podziemnej (śmiech). Wracając do bardziej przyziemnych spraw, nie sądzisz, że w dzisiejszych czasach słuchacz wręcz tonie w muzyce? Każdego dnia atakowany przez nowe albumy, nowe zespoły po prostu nie jest w stanie skupić się należycie na muzyce, po prostu konsumuje ją, chcąc być na bieżąco. — Sam się na tym łapię, ale nie wiem czy jestem aż tak na bieżąco (śmiech).Właściwie nawet w pracy mam pewien problem na skupieniu się na danej sprawie w taki sposób, w jaki bym chciał, co nie oznacza, że wykonuję ją źle. Ciągle napływające nowe informacje zaburzają wiele procesów. Dzisiaj ludzie toną nie tylko w muzyce – jesteśmy społeczeństwem informacyjnym, ale zdecydowanie przeinformowanym. Na koniec powiedz mi, co się aktualnie dzieje w obozie Kaoskult, praca nad nowym albumem wre, czy na razie dryfujecie na fali popularności „Serpent…”? (śmiech) — Dryfujemy w nieznane. Praca raczej nie wre – „Z’ed” zszedł… do podziemia i przez długi czas zniknął z pola widzenia, jak IT z Abruptum/ Ophthalamia. Zapewne siedzi w lesie, zażywa psychodeliki oraz wyje do księżyca. Natomiast ja i V. mamy pełne ręce roboty i wiele innych problemów nie związanych z muzyką. Tym niemniej powstało trochę nowych riffów i zobaczymy, kiedy je wykorzystamy, by ponownie zmaterializowała się nasza kolejna wizja. Pozdrawiam. C

51

www.fb.com/kaoskultofficial C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Powiem ci szczerze, że kiedy zobaczyłem okładkę „Secret…”, to się lekko podłamałem, bo oto „objawił” się kolejny zespół spod znaku trendziarskiego religijnego black metalu – serio, tak pomyślałem. Ten motyw jest tak cholernie oklepany i wyeksploatowany, że już nic nie powiem (śmiech). Tylko ja miałem takie odczucia, zanim płyta ukazała się w oficjalnym obiegu? Nie myśleliście nad bardziej „oryginalnym” front coverem (śmiech)? — Mieliśmy przygotowane dwa projekty bookletu i ten wydał się i tak mniej „religijny”. Myślę, że front cover pasuje do tematyki, jaką poruszamy w tekstach, tytułu albumu, klimatu, jaki panuje na płycie. Ma on również bardzo osobiste zabarwienie i odzwierciedla pewien etap w życiu, w jakim się obecnie znalazłem. Niestety, nie śledziłem tego, czy odzew na front, jak i cały booklet był bardziej pozytywny, czy negatywny. Pomimo pewnych skojarzeń, których trudno dzisiaj uniknąć, posiada on pewną aurę i mi, jak i reszcie załogi Kaoskult się podoba.


Już kilka ładnych lat jesteście na scenie, a pełnowymiarowego krążka jakoś wciąż nie widać, dlaczego? — Witam. Rzeczywiście na koncie mamy tylko dwa dema i split, a to trochę mało, jak na prawie 9-letnią działalność. Niestety, w Deprived od początku do dnia dzisiejszego borykamy się z problemami ze składem, przede wszystkim jeśli chodzi o wakat na garach. To bardzo utrudnia tworzenie nowego materiału, bo właściwie za każdym razem trzeba pracować od początku. Tak jest i w chwili obecnej, ponieważ rozstaliśmy się we wrześniu ubiegłego roku z Exernusem, a co za tym idzie praca znowu się opóźnia. Ostatnim waszym wydawnictwem był split z brazylijskim Light of Dark, kto był pomysłodawcą tego wydawnictwa? — To było w czasie pierwszej trasy z Light of Dark, z tego, co kojarzę Eddi zaproponował split podczas jednej z naszych wspólnych pokoncertowych popijaw (śmiech). Uznaliśmy, że pomysł jest dobry i udało się go zrealizować z pomocą Panzer Batalion. Kaseta pojawiła się w 2012 roku, ale nie zamieściliście tam nowych utworów… — Tak, na splicie znajdują się kawałki zrealizowane na „Accidental Messiah”. Na YouTube można zobaczyć kilka waszych koncertowych dokonań, nie znalazłem jednak niczego bieżącego, czyżby udział w innych zespołach nie pozwalał Deprived realizować się koncertowo?

— Wszyscy w Deprived mamy jeszcze inne kapele lub projekty na boku, więc rzeczywiście ciężko jest pochwytać jakieś koncerty. Jak wcześniej wspominałem, na taki stan rzeczy wpływają również problemy z utrzymaniem stałego składu. W zeszłym roku zagraliśmy tylko dwa koncerty, jednak każdy z nich był dla mnie szczególnym wydarzeniem i sprawił mi dużo satysfakcji. A propos, bieżący skład to ty (Besatt, Suffering), Michał (udziela się również w kilku innych zespołach) i Maniek… Bębniarza już nie macie… — W tej chwili nie gramy już z Exernusem ze względu na jego ograniczone możliwości dotyczące pełnego angażowania się w pracę z Deprived. Zawsze wymagałem bardzo dużo od składu i nie podlegało to dyskusji. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, ale tak było i jest (śmiech). Michał gra w Deprived prawie od początku jego istnienia, ale to ja i właśnie Maniek jesteśmy filarem, na którym opiera się ta horda. Czy to najlepszy skład Deprived (trochę ludzi przewinęło się przez zespół w przeszłości)? — Nigdy nie patrzałem na skład w takich kategoriach. Każdy był dla mnie dobry, ponieważ pozwalał robić krok na przód, ale głównie zależy mi na tym, aby praca polegała mimo wszystko na dobrej zabawie. Nie gramy zarobkowo, więc musi sprawiać nam to przyjemność. Czy macie jakieś niedoścignione wzory, jeśli chodzi o ten gatunek muzyki? Co czeka nas w przyszłości z waszej strony? — Uwielbiam polski death metal, ale nie mamy wzoru, na którym staramy się opierać, słuchamy dużo muzyki, a chwalić diabła można na wiele sposobów (śmiech). Mam nadzieję, że uda nam się skończyć pełen album, jeśli nie z nowym perkusistą, to z sesyjnym, chociaż ta opcja będzie ostatecznością. hs! C

Skąd w ogóle pomysł na granie takiej… mało popularnej muzyki w Polsce? — To losowy wynik ewolucji zainteresowań muzycznych, którą chyba każdy przechodzi. Dla mnie punktem wyjścia był, jest i będzie Black Sabbath, a więc historia zaczyna się dosyć typowo. Fascynacja kapelami, które przez naśladownictwo i inspirację mistrzami doprowadziły do tego całego kultu riffu, a przy tym skłaniały się ku coraz wolniejszym tempom, miały największy, chociaż nie wyłączny, wpływ na ostatni materiał. Przeciągliwy ryk gitary, który wprawia w ruch powietrze i rezonuje z ciałem, to jest to, czego szukam z zespołem. Od czasu ostatniego wydawnictwa zdążyły jednak dołączyć też gdzieniegdzie blasty. Jaka jest geneza nazwy zespołu? — Gdy zaczynaliśmy, koniecznie chciałem mieć nazwę z „god” bo miałem wtedy fazę na EyeHateGod (śmiech). U nich odbierałem to zawsze bardzo dosłownie, ale w naszym przypadku chodziło o zmaganie się z czymś, co nas przerasta, próbuje gnoić, albo coś, co obieramy sobie za cel, itd. To była taka forma automotywacji. Odbieram metal jako muzykę siły i chciałem tę siłę czerpać też ze swojej kapeli. Kilka lat po decyzji o naszej nazwie dowiedziałem się, że u EyeHateGod, ten „god” to również jest taki „x” do podstawienia. Pierwsze demo i drugie demo „Lid Curtain” (właściwie pierwsze oficjalne wydawnictwo) powstały już jakiś czas temu, czy możemy spodziewać się czegoś nowego i kiedy? — My to sobie tłumaczymy tak, że było demo, potem ep „Lid Curtain”, a teraz czas w końcu na długograja. Materiał na płytę jest już w większości przygotowany, ale czujemy, że brakuje jeszcze paru numerów, żeby zamknąć koncepcję. Plan nagrywek jest na przełom wiosna/ lato i zrobimy, co możemy, żeby się z nich wywiązać przed samym sobą. Jesteśmy strasznie głodni wyjścia z próbowni i powrotu do studia, a dalej koncertowania. Zostając przy „Lid Curtain”, czy jesteście zadowoleni z tego wydawnictwa, z recenzji, odbioru potencjalnych fanów? — Z recenzji i odbioru jesteśmy jak najbardziej zadowoleni. Przeważały reakcje bardzo dobre i średnio dobre. Nie udało nam się dotrzeć do jakiejś ogromnej ilości ludzi, bo nie było specjalnie wielu koncertów, a do tego

52

7g C nr 37 C 01/2015


Na debiut ponownie nagraliście utwory z demo, nie lepiej było je zostawić w pierwotnej formie? — Pierwotna forma, czyli realizacja równa nagrywaniu na zwykłego kaseciaka (śmiech). Jesteśmy dumni z tej formy, ale wierzyliśmy, że te kawałki mają większy potencjał i zasługują na lepszą realizację, dlatego wbiliśmy z nimi do studia. Skąd pomysł, aby ostatni utwór nagrać w rodzimym języku? Czy w przyszłości planujecie więcej takich, czy raczej pozostaniecie przy języku angielskim? — Chcieliśmy na tym wydaniu pozostawić jakiś rodzimy akcent, więc zdecydowaliśmy się zrobić „ O f i a r ę ” w j ę z yk u p o l s k i m . Raczej pozostaniemy przy języku angielskim, jednak nie znaczy to, że w przyszłości nie będziemy stosować podobnych zabiegów.

samo krytykuje, zależy od prywatnych odczuć osoby, która spotkała się z naszym materiałem. Na ogół jednak materiał jest całkiem dobrze przyjmowany. Nie mogę nie spytać o nazwę, trochę tych Sufferingów jest – macie w planach jakieś zmiany? — Nic nie zmienimy! Skoro jest tyle Sufferingów to znaczy, że to kurewsko zajebista nazwa! (śmiech) Zresztą, dla przykładu, zespołów o nazwie Furia jest też od groma, a nikt problemu nie robi… Czy Suffering jest koncertowym tworem, czy wyłącznie studyjnym? Najbliższe plany? — Zobaczymy, co czas pokaże, zakładaliśmy na początku, że skupimy się tylko na koncepcji studyjnej, ale coraz częściej myślimy o graniu na żywo. Dostaliśmy propozycję trasy w Kolumbii, jednak nie będzie to tak proste, jak wyglądało na początku. C

Po c z y t a ł e m t ro ch ę re c e n z j i w sieci i przyznam, że nie znalazłem żadnej negatywnej – trafiliście na taką? — Rzeczywiście, recenzji „Chaosatanas” trochę można znaleźć. Od bardzo przychylnych do mocno średnich. Jeden recenzent chwali nas za coś, inny za to

z braku doświadczenia wydaliśmy to na cd-r zamiast wytłoczyć, ale na tamten czas zrobiliśmy, co mogliśmy. Ufam, że wyciągnięte wnioski zaprocentują już w niedalekiej przyszłości. Nie tylko muzyka zawarta na tym wydawnictwie jest wyjątkowa, również oprawa graficzna – powiesz coś więcej na ten temat? — Dziękuję w imieniu autora okładki, którym jest nieoceniony Yosuke Shiina. Poznałem go przez „fejsa”. Mamy w Japonii kilku wspólnych znajomych i jakoś tak wyszło, że padłem „ofiarą” jego „autopromocji” (śmiech). Spodobały mi się jego prace, które zawierają dużo żyłomięśnio-oczo-kościo-wynaturzonych tematów. Moja koncepcja okładki pokrywała się bardzo dobrze z jego stylem. Miałem skrawki pomysłów na taki świat, który jest pod powieką. On zebrał moje elementy, dodał swoje i zrobił oniryczny, agorafobiczny, psychodeliczny klimat. Przynajmniej ja tak to odczuwam. Ok, dzięki za ten krótki wywiad, jeśli coś chciałbyś dodać, masz ku temu możliwość… — Pozdrawiam załogę 7Gates, doceniam i dziękuję za nieustępliwe wspieranie ciężkiej muzyki od tak wielu numerów, szczególnie za stosunkowo niedawny wywiad z Dark Castle. Dziękuję też za wsparcie Izie i Krzysztofowi. C

53

www.deprived.pl † www.fb.com/strugglewithgod † www.fb.com/sufferingbm C ¶ autor: 7ibi

„Chaosatanas” to wasze pierwsze oficjalne wydawnictwo. Dlaczego tak krótkie? — Zrodził się koncept w głowie nagrania ep-ki. Z początku gdybaliśmy, czy nie dorobić ze dwóch trzech kawałków, ale pierwotne założenie ostatecznie zatriumfowało. Mówisz krótka? Mnie się wydaje, że jak na minialbum, prawie 30 minut i sześć kawałków to wręcz kurewska długość (śmiech).


☞ 777 – Diaboli Perfectum! Ku chwale płomieni!

666 – Blisko absolutu, jednak momentami brakuje tego „czegoś”. 555 – Warto mieć na półce, ale musem nie jest.

444 – Typowy średniak, po którego można sięgnąć, gdy nie ma się czego słuchać. 333 – Ni ziębi, ni grzeje, jednak nadal czuć ciąg w dół.

222 – Nadal nuda, panie, nuda, ale widać światełko w tunelu. 111 – Dno i metr mułu, a do tego śmierdzące wodorosty. 1000 BOMBS „Peace is Dead“ cd‘14 [Ketzer] Trollech gra thrash metal? A jednak! 1000 Bombs to ¾ Trollech. Wolno im! Chłopaki w końcu wychowali się na Sodom. Zaczynając pół żartem, pół serio nie chciałbym w żadnym wypadku zdyskredytować tego zespołu, bo przyznam od razu, że na fali powrotu popularności tego gatunku, chłopaki wyróżniają się zdecydowanie na plus. Prosta, chociaż sprawna praca gitar (plus kilka solóweczek), młócąca sekcja rytmiczna i dwa wspierające się wokale mogą się podobać nie tylko nowym fanom. Do tego trzeba dodać konkretną produkcję i mamy solidny album. Jeśli lubicie tradycyjny (niemiecki) thrash metal, Sodom i elementy starego hardcore’a (chociaż może lepiej napisać crossover?), to warto sięgnąć po „Peace is Dead”. I chociaż album ten do dziesięciu najlepszych debiutów 2014 roku pewnie nie wejdzie, to i tak naprawdę dobrze się go słucha. (666 – w.a.r.) ABIGOR „Leytmotif Luzifer. The 7 Temptation of man” cd‘14 [Avantgarde Music] W poprzednim numerze miałem okazję napisać parę słów w temacie ostatniej krótkiej formy wydawniczej, jaką uraczył nas Abigor. Właściwie to zanim skończyłem pisać tamtą recenzję w kolejce czekał już kolejny, dziesiąty lp w dyskografii tego jakże zacnego składu. O ile w moim odczuciu austriaccy barbarzyńcy w ostatnich latach zaliczali raczej typową zniżkę formy, to wraz „Leytmotif…” wynoszą swój w pewnym sensie unikalny styl na zupełnie nowy poziom. Dziesiąty album Abigor to płyta wściekła i zła. Produkcja praktycznie doskonała, ale zacznijmy od początku… Rzeź rozpoczyna dosknały „Ego”. Od samego początku wręcz uderza fakt, iż dziś Abigor to zespół niesłychanie dojrzały. Wiem, że takie pojęcie może szokować leśnych purystów, ale to już raczej problem rzeczonych prawdziwków, nie mój. Zanim przejdę do meritum, czyli kompozycji rzecz nie mniej ważna, mianowicie brzmienie. „Leytmotif…” ubrany został w wielowymiarową i bardzo rozbudowaną produkcję. Muzyka rozwija się równolegle na kilku płaszczyznach, poczynając od mocno wybijających się na pierwszy plan gitarach, poprzez błądzące pomiędzy riffami dysonanse, a na chaotycznie spinającej całość perkusji. Jest ciężko, wręcz bardzo ciężko. Jednocześnie surowo i, o zgrozo, przejrzyście. Nie wiem, ile czasu spędził Abigor w studio, ale absolutnie nie był to czas stracony. Gdy do wspomnianych wyżej elementów dodamy absolutnie szalone i opętane wokale, to otrzymamy zestaw siedmiu kompozycji, które uzależniają bardziej niż biały proszek, dzięki któremu umysł przenosi się do innych wymiarów. Każdy z numerów, jakie znalazły się na tym wydawnictwie prezentuje jedną z pokus, które czekają na biedne boskie owieczki. Na pierwszy ogień Abigor rzuca krótki i bardzo konkretny „Ego”. Numer rozpoczyna się zgrzytliwym dysonansem, by po chwili zmienić się w szybką i kipiącą agresją rzeź, lecz już w tym pozornie prostym utworze zespół ukazuje, że dziś stać ich na o wiele więcej niż tylko rzeźnicki black metal. Tło stanowi tu bowiem niemiłosiernie natrętna melodyjna ścieżka gitary, która kilka razy wybija się na pierwszy plan pod postacią krótkiej niby solówki. Kawałek gaśnie w rozjechanej na wielu płaszczyznach opętanej końcówce. To tylko trochę ponad cztery minuty, ale doskonale ukazują kierunek, w którym rozwijać się będzie cała płyta. Kolejne kompozycje to nic innego, jak prawie doskonałe studium blackmetalowego upodlenia cały czas oparte na prawdziwym kunszcie kompozycyjnym. Mamy tu otwarty perkusyjną kanonadą i stosunkowo wolnym początkiem „Stasis”, mamy i bardzo wysmakowany obłąkanym klimatem „Akrasia”. Warto podkreślić to, że swoisty bardzo klaustrofobiczny klimat jest obecny właściwie w każdej kompozycji. Abigor w mgnieniu oka przechodzi od blastu do tempa marszowego, od dzikiej furii do chorego dysonansu i dziwnej harmonii. Mam takie wrażenie, że duet ten uwolnił się z wszelkich ograniczeń i, jak by to nie zabrzmiało, zaczął się w pełni bawić gatunkiem. Po sześciu świetnych numerach przychodzi czas na zakończenie i jest to prawdziwe grande finale. „Excessus” to blisko 12-minutowe dzieło, które mówiąc trywialnie po prostu poraża. Tak, ten numer to wzór tego, czym dziś jest prawdziwe wolny black metal. Kompozycja chora, niesamowita i zła. „Leytmotif…” to cios po prostu przeokrutny. Chciałbym napisać więcej, ale kontakt z tą płytą sprawia, że czuję się emocjonalnie wypruty i chcę tylko jednego – posłuchać tego albumu jeszcze raz. (666/777 – Wiesław Czajkowski) ACHERONTAS „Ma IoN (Formulas Of Reptilian Unification)” cd‘15 [World Terror Committee] Greccy okultyści kontynuują współpracę z niemiecką w.t.c. Productions, której dobra passa wydawnicza trwa w najlepsze i to przede wszystkim dzięki blackmetalowym mistykom. W końcu nasi zachodni sąsiedzi zgarnęli ostatnio z blackmetalowgo stołu sporo mocnych lew, wspominając chociażby najnowsze dokonania Ascension, Thy Darkened Shade, Dysangelium czy też Fides Inversa. Zaś Acherontas w tej talii „religijnej” menażerii może dla niektórych jawić się jako prawdziwy joker, który ze swoim kalejdoskopowym, okultystycznie uduchowionym black metalem jeszcze głębiej zanuża się w otchłanie ezoterycznych zaświatów. Korzystając przy tym z rytualistycznego anturażu starożytnego i szamańskiego instrumentarium Dalekiego Wschodu o… indiańskim zabarwieniu. Na „Ma IoN (Formulas Of Reptilian Unification)” Acherontas ponownie potwierdza, że jest bytem kompletnym i ortodoksyjnie zaangażowanym w to, co robi, dlatego też muzyka

54

7g C nr 37 C 01/2015

idzie w parze z tajemną tematyką ujętą przez pryzmat pierwotnych bogiń, rozległych atawistycznych elementów przeszłości, gadzich spraw, jak i ciemnych źródeł Jaźni i Wiedzy. Według Acherontasa V. Priesta, głównodowodzącego maga, „Ma IoN…” jest kluczem do otworzenia ukrytych tajemnic „gdzieś tam, poza”, muzyką daleką od nowoczesnej degradacji cyrku, nazywanego kretyńsko hipster occult black metalem. To manifest odcięcia się od zasyfionej sceny pełnej społecznych relacji i rozrywki. To ma być magiczna prowokacja, która ma pobudzić zastygłe wody rzeczywistości, wskrzesić starożytną erę black metalu i rozpalić pochodnię podświadomości. Problem tylko w tym, że dosyć pokaźna część tego 70-minutowego molocha przypomina nieco chaotyczny event ARTYSTY, który przez swoją bufonadę wyjątkowości i przerostu formy nad treścią odrobinę przypomina jeźdźca bez głowy, taki nabuzowany, dezorientujący warkocz ognia, który sam nie wie, co, i w jaki sposób chce dokładnie podpalić… dla wielkości oraz istoty sztuki. Nawet nie da się wychwycić, czy album znacznie wzbogaca zaproszony do współpracy szereg gości: ar-Ra’d al Iblis (Nightbringer), Nebiros (exOfermod,Malign), tt (Abigor), Indra (Naer Mataron/Tatir/Goatvomit), Edgar Kerval (Emme Ya) oraz Jhon Longshaw Azrvan Amam Akarana (Black Seas Of Infinity). Owszem, jest w tym złowroga magia, pewne poczucie obcowania z wyjątkowo gorliwym twórcą, jednak miejscami to wszystko przypomina myśli nieuczesane schizofrenika, który dotarł już do takich rejonów świadomości, z których się nie wraca. Acherontas zagra we Wrocławiu 3 kwietnia, więc będzie można skonfrontować, co poeta miał na myśli. (555 – ManieK) AGALLOCH „The Serpent & the Sphere” cd‘14 [Profound Lore Records / Eisenwald Tonschmiede] Do Agalloch można mieć stosunek bardzo różny. Można ich wielbić, można lubić, a można też ( jak się pewnie domyślacie) szczerze nie znosić ich twórczości. Osobiście bardzo ich szanuję. Dlaczego? Nic prostszego – uważam, że zespół ten na początku swojej działalności wykazał się odwagą definiując swój własny unikalny styl, który przez lata konsekwentnie udoskonala. Dziś wydawać się może, że w graniu, jakie uprawia Agalloch tak naprawdę nie ma nic wyjątkowego, ale wtedy w drugiej połowie lat 90-tych połączenie subtelnego black metalu z folkiem ciągle było czymś świeżym i niecodziennym. Agalloch od pamiętnego debiutu w postaci „Pale Folklore” przeszedł dość długą drogę i na każdej z płyt prezentował się nieco odmieniony, tak też jest i tym razem. Piąty lp w dyskografii zespołu to w moim odczuciu pewnego rodzaju potwierdzenie pozycji, jaką zdobył ten band, próba odświeżenia nieco już wyeksploatowanej formuły, a jednocześnie dowód na to, że pewne zespoły nie potrzebują rewolucji, by utrzymać się w przysłowiowym siodle. „The Serpent…” to dzieło bardzo wysmakowane, ale wspomnieć też trzeba, że jest to chyba pierwszy album Agalloch, na którym folk obecny jest jedynie jako specyficzne smaczki i to gdzieś na dalekim drugim bądź trzecim planie. W spokojniejszych partiach bliżej jest im dziś do szeroko rozumianego art/prog rocka niż folku czy innych form muzyki subtelnej i klimatycznej. Jednak mimo zmian, podstawą, na jakiej Agalloch buduje brzmienie jest nadal solidne gitarowe granie, któremu imię black metal, co wcale nie jest dla nich takie obce. Podoba mi się sposób, w jaki został skonstruowany ten album – tradycyjnie dość długie kompozycje o zabarwieniu blackmetalowo-gitarowym przeplatane są krótkimi impresjami, dającymi ciekawą nostalgiczną atmosferę. Płyta ta, choć może to trochę infantylne, kojarzy mi się z pierwszym zimowym wieczorem, z chwilą, gdy zapada zmrok i po raz pierwszy w tym roku zaczyna padać śnieg… Agalloch mają jakąś trudną do zdefiniowania umiejętność pisania gitarowych riffów, które mimo bijącej z nich prostoty przemycają całą tonę klimatu i emocji. Ta płyta to zaduma, to idealna ścieżka dźwiękowa do tego, by pomyśleć z nutką sentymentu o tym, co było, o ludziach, którzy odeszli. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale płyty Agalloch zawsze zyskują w moich uszach około 1 listopada… „The Serpent…” to materiał bardzo dobry, stuprocentowy album Agalloch, którego po prostu warto posłuchać. (555 – Wiesław Czajkowski) ANAL BLASPHEMY/FORBIDDEN EYE „The Perverse Worship of Satanic Sins” split cd‘14 [Night in Terrors] Jeden rzut oka na okładkę splitu, jaki sprokurowały wspólnie formacje Anal Blasphemy i Forbidden Eye wystarczył, by nabrać pewności, że lekko nie będzie. Roznegliżowana modelka wagi ciężkiej przyodziana w coś na kształt stroju chrześcijańskiej służebnicy Pana i gustowny napis wykonany na piersiach poziomem zbezczeszczenia moich receptorów wzroku konkurować może jedynie z panią, która udzieliła swych wdzięków debiutanckiemu materiałowi polskiej Odrazy. Moje panie – jest moc, ale nie o kobiecych wdziękach miała być tu mowa, a o muzyce. Fiński Anal Blasphemy to dość płodny przedstawiciel blackmetalowej sceny, który po wydaniu kilkunastu różnej maści materiałów niedawno dokonał żywota i odrodził się pod innym szyldem. To, co proponuje słuchaczom blackmetalowe „one man army”, to nic innego, jak surowy black metal. Trzy numery zagrane na pełnej kurwie mogą się podobać choćby fanom takich tworów, jak Beherit czy Revenge. Boleśnie garażowe brzmienie może odstraszać, ale nie chodzi tu przecież o polerowanie każdego dźwięku – ma być maksymalnie obleśnie i odpychająco, i tak też jest. Może nie jest to blackmetalowy materiał roku, ale w swej perwersyjnej formie ma pewną dozę uroku. Drugą część płyty okupuje międzynarodowy

twór Forbidden Eye, który lokuje się w podobnej niszy, co otwierający płytę miłośnik analu i diabelstwa, lecz Forbidden Eye gra muzykę zdecydowanie bardziej dopracowaną. Już pierwszy po intro „Moon of the Blood…” uderza zimnym klimatem norweskich fiordów i z cholerną wręcz przewidywalnością wiedzie nas między ośnieżone drzewa, gdzie z pewnością zobaczyć możemy dyndającego na gałęzi trupa. Surowy, zimny, ale mimo wszystko melodyjny i nośny – taki jest black metal w wykonaniu Forbidden Eye. Mocnym punktem jest tu z pewnością rzadka umiejętność przelania na kanwę black metalu emocji i dusznego upodlonego klimatu, zaś słabym bolesna przewidywalność całego materiału. Trudno jest ocenić nagrania zespołów, wiedząc o tym, że obie formacje odeszły już ze świata żywych. Jeśli split ten był ich szczytem możliwości, to, cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić na spektakl zdeklarowanych maniaków surowego bm, reszta może sobie ten materiał z czystym sumieniem darować. (333 – Wiesław Czajkowski) ANGIST „Circle of Suffering” lp‘14 [Hammerheart] Nienowe to truchło, bowiem na „Circle…” znalazły się wszystkie dotychczasowe dokonania islandzkiego Angist, czyli ep z 2011 roku o tym samym tytule oraz demo „Promo 2010”. O wyspie gejzerów w kontekście metalowym zaczęło być głośno głównie dzięki wszelkiej maści kapelom blackmetalowym (Sólstafir, Fortid, Svartidauði), jednak okazuje się, że płodny Reykjavík ma również deathmetalowgo przedstawiciela jak najbardziej godnego uwagi. Zwłaszcza, że połowa tego kwartetu, i to ta gitarowo-wokalna jest całkiem powabnymi blondynkami, szczególnie zdzierająca gardło Edda Tegeder Óskarsdóttir, które, jak się okazuje, nie są w zespole od pachnienia i wyglądania. Męsko-damska współpraca zaowocowała grobowym death metalem z knajackim brzmieniem i ewidentnymi reminiscencjami starej szkoły death metalu, dlatego też Angist potrafi przyłupać prostackim nawałem, wprowadzić sączącą się przez cały utwór melodykę czy też zapętlić się w technicznym zagęszczeniu konstrukcji. Potrafi również przygnieść, zwalistymi zwolenianiami, jak w „Godless” czy „Silence”, wprowadzając doomową ciężkość. Najbliżej temu wszystkiemu do starego, jeszcze nie tak otrzaskanego Immolation, szczególnie, co w połączeniu z wokalem Eddy, czasami bardzo zbliżonym do barwy Chucka Schuldinera z pierwszych płyt Death daje bardzo ciekawe połączenie, na pewno niespotykane na islandzkiej scenie. Po części „Promo 2010”, kończącej ten materiał, doskonale słychać, że zespół cały czas się rozwija, więc z uzasadnionymi, wysoko postawionymi oczekiwaniami należy wyczekiwać pełnoprawnego debiutu. Hammerheart Records zapowiada, że prawdopodobnie wydanie „Circle…” przerodzi się w dłuższą współpracę, co mnie wcale nie dziwi. (555 – ManieK) ARCHGOAT „The Apocalyptic Triumphator” cd‘15 [Debemur Morti] Black metal się zmienia, Archgoat nie! I kontynuuje swój marsz rytualistycznego bestialstwa, psalmów do samego Lucyfera oraz chamskiej negacji chrześcijaństwa. Chyba nikt się nie oszukiwał, że perwersyjni Finowie, będą silić się na wymyślanie prochu na nowo – jest tak, jak miało być, czyli maniacka aberracja, prymitywna surowizna i barbarzyńska bezpretensjonalność. Blasphemy i Beherit wiecznie żywy, ale w porównaniu do „The Light-Devouring Darkness”, poprzedniego wyziemu, brzmienie jest o wiele bardziej kosmate, pełniejsze i gruboskórne. Nie ma co się rozwodzić nad rzeczą oczywistą – na „The Apocalyptic Triumphator” czai się podziemne, pierwotne zło, archaiczny lakolit nieoswojonego black/death metalu podszyty pogrzebowymi klawiszami i doomiaszczymi walcami (vide jeden z głównych ciosów „Grand Luciferian Theophany”). Przecież po takich głosicielach blackmetalowego atawizmu można było się spodziewać tylko jednego. Zresztą porządną dawkę swoich prymarnych możliwości zaaplikowali już na wcześniejszych albumach. Po szcześciu latach studyjnego milczenia wracają z jednoznacznie nazwaną trzecią płytą, niosącą ze sobą równie bezpośrednią i prostolinijną mieszanką black i death metalu, kleiście oblaną przedpotopowym brzmieniem siermiężnego i obskurnego black/death metalu z początku lat 90-tych. O tak antycznie podziemnym dźwięku marzą setki kapel uwielbieńczo zapatrzonych w oldschoolowe czasy, a Archgoat wychodzi to, jakby wyssali je z mlekiem matki, niczym pstryknięcie usmolonymi palcami lub krzesanie zabłoconymi, włochatymi kopytami. (Ś)Fińskie trio nie czyni nic, by tradycji nadać jakiś współczesny rys, by odcisnąć na niej swoje indywidualne piętno, ale jednocześnie udowadnia, że czasami proste rzeczy są najtrudniejsze do wykonania, a taki plugawy black/deathmetalowy skansen po prostu trzeba umieć grać całym swoim szkaradnie wszetecznym serduchem. Jest brudno, pulsacyjnie, parszywie, obmierzle, ordynarnie i prehistorycznie, czyli tak, jak powinno się grać cuchnący preparat black i death metalu. I ten bas, bulgoczący niczym z samych trzewi magmowej kaldery gigantycznego wulkanu z Yellowstone. (666 – ManieK) ARCHSPIRE „The Lucid Collective” cd‘14 [Season Of Mist] Pierwszy raz z niniejszym albumem zetknąłem się w samochodzie, gdzie zacny kolega R. zapodawał z odtwarzacza „nowości” podczas oczekiwania na rozpoczęcie kolejnego dnia festiwalowego. Była to prowokacja, ale fakt jest taki, że album od razu skopał mi cztery litery i postanowiłem niezwłocznie po powrocie z imprezy zapoznać


się z nim sam na sam. Nieprawdą jest, jakoby techniczny death metal nie niósł nigdy za sobą odpowiedniej dozy brutalności i agresywnego zacięcia (vide Death). Jednak pośród wielu propozycji tego gatunku w niebywałej ilości zagrywek, stosu pomysłów lub indywidualnych popisów instrumentalnych brakuje nam czasami tego „czegoś”, tego prawdziwego metalowego pazura, czyli odpowiedniego pierdolnięcia. Kanadyjski Archspire wspaniale połączył wszystko, czego można oczekiwać po inteligentnej grze tech-deathowych muzyków. Na płycie usłyszeć można zarówno niezwykłe umiejętności i kreatywność, jak również oczekiwaną przez fanów metalową nawałnicę. Matematycznie połamane, do bólu zagrane w punkt riffy oparte są na megaszybkim tempie charakterystycznym dla dokonań Origin czy Psycroptic. Miodności dodaje interesująca gra sekcji rytmicznej. Czasami nawet basik znajdzie swoje pięć minut, jak w „Fathom Infinite Depth”. Wokalista posługuje się niskim growlem i wielu będzie to naprawdę odpowiadało. Tłusta praca gitar także staje się swoistym punktem rozpoznawalnym Kanadyjczyków. Wystarczy posłuchać „Lucid Collective Somnabulation” i opad wary mamy gwarantowany. Największy podziw i szacunek wzbudza we mnie jednak perkusista. Wszechstronność tego muzyka zastanawia, czy aby na pewno wszystkie dźwięki wygrywa żywy człowiek. Skomplikowane podziały, indywidualna gra na talerzach i te wszędobylskie nieziemskie tempo – mistrz nad mistrzami, proszę państwa. W wielu momentach tego niezwykłego krążka wydaje się, że zespół posiada wiele indywidualności, a wygrywa gra zespołowa – coś jak germańska drużynowa gra w piłkę nożną na ostatnim mundialu. O ile Death czarował techniką, brutalnością i pozostawał melodyjny, to Archspire zrobiło wielki krok, aby zbliżyć się do tego ideału. Zdecydowanie odradzam, aby przejść obojętnie wokół tej płyty, ponieważ może się okazać trafionym targetem i pozytywnie zapaść w Waszą pamięć na długie lata. Może w przyszłości ktoś z Was pomyśli o mojej skromnej osobie: „ten to miał jednak rację – ależ to była płyta, ależ to były czasy…”; i zapuści sobie ten krążek z przyjemnością… raz jeszcze. (666 – Krzysztof Nowak) ARKONA „Chaos.Ice.Fire” cd‘13 [Hellfire] Zabierałem się do tej recenzji, jak pies do jeża. Co widać po tym, że nie ukazała się w poprzednim numerze. Słuchając tej płyty mam bardzo mieszane uczucia. O ile mogę uznać, że poprzednie wydawnictwa Arkony podchodziły mi bardzo, zarówno pełne płyty, jak i splity, którymi Khorzon i reszta zasypywali nas przez ostatnie kilka lat, o tyle do tego materiału nie mogę się jakoś przekonać. Na „Chaos. Ice.Fire” mamy więcej surowizny, niż choćby na „Konstelacji Lodu”, ale paradoksalnie mniej tu brutalności. Chyba właśnie surowość powinna być słowem-kluczem tego albumu. Pomimo tej surowości muzyka, tak jakby była mniej odhumanizowana niż dotychczasowy dorobek Arkony. Być może to zasługa żywego perkusisty, który zastąpił dosyć monotonne napierdalanie automatu, czy może sprawka bardzo suchego brzmienia gitar? A może też klawisze, które tak mocno przebijały się na wcześniejszych wydawnictwach, tutaj zostały zredukowane do minimum i bardziej słychać je w „Zasypiając w strachu”, który jest notabene świetnym utworem. Nie oznacza to jednak, że Arkona porzuciła swój charakterystyczny bardzo zimny styl. Przykładem tego może być choćby „Zrodziła mnie ziemia skażona kłamstwem” i z tymi szeptami, co jakiś czas przebijającymi się zza gitar czy „Gdy bogowie przemówią głosami natury”, który momentami jest łudząco podobny do „Gdzie bogowie znowu są jak bracia i siostry” ze wspomnianej już „Konstelacji Lodu”. Wokale Armagoga są dużo bliższe temu, co kiedyś prezentował Messiah, a to jak dla mnie nie jest ani plusem, ani minusem, bo wokal Khorzona dobrze pasował do tej muzyki. Mamy tutaj zatem starą Arkonę w trochę innej odsłonie, bardziej korzennej. (444/555 – Joseph) AS WE DRAW „Mirages” cd‘14 [Throatruiner] Dożyliśmy takich czasów, że rzeczy, jakie jeszcze kilka lat temu trudno było sobie wyobrazić zdarzają się tu i teraz. Przykładem takiego swoistego nowum jest choćby recenzja As We Draw na łamach naszego magazynu. Że niby post hardcore nie powinien mieć prawa wstępu na tak szacowne w metalu kute ramy? Otóż, jeśli myślicie w tak ograniczony sposób, to dziękuję Wam za uwagę. Jeśli jednak macie ochotę na porcję muzyki niebanalnej i naprawdę dobrej, warto jest zwrócić uwagę na francuskie trio. As We Draw to band, który rzeczywiście najłatwiej jest określić jako twór post hc, lecz w takim nazewnictwie, podobnie jak w sloganie post metal kryje się tak naprawdę wszystko i nic. Na początek dostajemy prawdziwego molocha, czyli prawie 11-minutowy „The Window”, który wlecze się w pozornie skromnych strukturach brzmieniowych, opartych na połamanej i subtelnej jednocześnie gitarze. Jednak, gdy poświęcimy tej kompozycji należny jej czas, okaże się, że „Okno” to cholerny ładunek emocji, dziwny, poszarpany rytm i ostry, wyrzygany gdzieś z dna jestestwa wokal. Osobiście nie mam pytań i ten jeden numer wystarcza, bym nad całą płytą pochylił się na długie godziny. „Mirages” to album subtelny i pozornie prosty formą, lecz jak każda dobra muzyka wręcz razi drugim, a może i nawet trzecim dnem, przed którym trudno uciec. Słuchając tego albumu, łatwo ulec zatraceniu w dźwiękach, które płyną gdzieś w niezobowiązujących strumieniach. Łatwo też oskarżyć twórców o to, że chwilami zbliżają się do estetyki, którą z grubsza można określić jako emo-hc, lecz to wszystko tylko pozory. As We Draw gra dźwięki rasowe, przesiąknięte totalnie negatywną energią. Chwilami jest to wręcz rozpaczliwy krzyk wywołany narkotyczną wizją. Chory, obłąkany, nieludzki. Nie chciałbym mówić, że „Mirages” to album, który choćby zbliża się do metalu, nie tędy droga, jest to muzyka pełna mroku i swoistego upodlenia, ale zdecydowanie bliższa jest właśnie luźno potraktowanej hardcore'owej formie, jeśli jest to dla Was do przyjęcia, to bez wahania musicie sprawdzić ten dziwny album. Zdecydowanie warto. (555 – Wiesław Czajkowski) BARBARIAN „Faith Extinguisher” cd‘14 [Doomentia] Włoskie trio Barbarian nie należy do grona najbardziej rozpoznawalnych zespołów na scenie metalowej. Prawdę mówiąc, do niedawna nie miałem świadomości, że taki twór istnieje i tworzy we wcale nie tak odległej Italii. Panowie grają pod wspomnianym szyldem od 2009 roku i w tym czasie dorobili się dwóch albumów długogrających oraz dwóch pomniejszych produkcji. Dziś dwa słowa na niedzielę w temacie drugiego w dyskografii zespołu lp, czyli „Faith Extinguisher”. Mimo iż z taką muzyką w ostatnim czasie nie mam zbyt częstych kontaktów, to przyznaję się bez bicia, że totalnie staroszkolny metal, jakiemu hołduje Barbarian zrobił na mnie co najmniej dobre wrażenie. Na odległość czuć tu ducha klasyków, kłania się nieśmiertelny Bulldozer i boskie Venom. Jest szybko, melodyjnie i totalnie w stylu zmurszałych lat 80-tych. Kontakt z „Faith…” to

trochę jak wizyta w ulubionym barze z szybkim żarciem, niby stoliki kleją się lekko od brudu, niby krzesła wytarte do żywego plastiku, a jednak wraz z pierwszym łapczywym gryzem od razu czujemy, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Barbarian grają metal w sposób taki, jak całe to zamieszanie zostało kiedyś wymyślone, czyli szybko i wulgarnie. Siedem kompozycji mija bardzo szybko i bez większych uniesień. Choć każdy z numerów ma własny charakter, to jednak całość brzmi jak wspomniane już wyżej połączenie Bulldozer z Venom – dobrze to, czy źle musicie ocenić sami. Osobiście kupuję tę płytę z całym jej historycznym garbem, który dźwiga. Podobają mi się ostre cholernie wtórne riffy, podoba zdzierający gardło wokal. Podoba zmurszały klimat całości. Jednak zdaję sobie sprawę, że materiał ten to muzyka bardzo specyficzna, która raczej nie trafi nawet do najbardziej modnych miłośników old schoolu. Odbiorców muzyki włoskiego trio upatrywałbym raczej w pokoleniu, które dorobiło się już pokaźnych brzuchów i wyłysiało. Świetny materiał, by przypomnieć sobie, jak grało się metal bez mała trzy dekady temu. (444 – Wiesław Czajkowski) BELPHEGOR „Conjuring the Dead” cd‘14 [Nuclear Blast] Nigdy chyba do końca nie pojmę faktu, dlaczego taki zespół, jak Belphegor, podpisał kontrakt z muzycznym molochem. Oczywiście każdy chce grać na festiwalach, mieć wywiady w kolorowych magazynach dla metalowej młodzieży, ale przyznacie chyba, że od czasu podpisania wspomnianego cyrografu muzyczna jakość Belphegor znacznie spadła. Pierwsze trzy płyty, ze wskazaniem na „Blutsabbath” i „Necrodaemon Terrorsatan” to kult i zniszczenie absolutne, a gdzieś od czasu „Pestapokalypse vi” zespół ten zalicza klasyczny zjazd po równi pochyłej. Kontrakt z metalowym dyskontem, komputerowe okładki, profesjonalne sesje zdjęciowe, teledyski, mówcie co chcecie, ale to wszystko zmieniło dziką nieposkromioną bestię w ślepego psa na łańcuchu, który próbuje jeszcze szczekać na wiejskim podwórku. Może przytoczone porównanie jest trochę zbyt ostre, ale w moim odczuciu tak właśnie jest. Blelphegor zatracił to specyficznie i unikalne „coś”, dzięki któremu w drugiej połowie lat 90-tych był jednym z bardziej ekstremalnych bandów na europejskiej scenie. Mówicie – rozwój. A ja mówię – rozwój nie wyklucza ekstremy, dla mnie bestia straciła nie tylko wzrok, ale i zęby. „Conjuring…” to dziesiąty duży album w dorobku Belphegor. Płyta, o której powiedzieć można, że jest cholernie profesjonalna, acz diabła jest tu tyle, co kot napłakał. Myślę, że nie ma sensu rozwodzić się nad brzmieniem czy produkcją tego albumu, wiadomo przecież, że kapela z takim stażem nie wypuściłaby na rynek bubla. Zatem sound jest tłusty, cięty i selektywny w zestawieniu z dobrymi kompozycjami mógłby urwać łeb przy samej dupie. Tyle, że zabrakło właśnie tych wspomnianych wyżej dobrych (czyt. złych) numerów. Uderzające jest wręcz to, że „Conjuring the Dead” to materiał pełen niezdecydowania. Płytę otwiera dość melodyjny miks death/thrash metalu o czarnym posmaku, czyli całkiem strawny i dość przystępny „Gasmask Terror”. Numer ten byłby kompozycją całkiem udaną, gdyby nie infantylna końcówka, która psuje wymowę całego kawałka. Kolejny strzał, tytułowy „Conjuring the Dead” to zdecydowany zwrot w kierunku death metalu i dość niski ukłon przed Nile oraz Behemoth. Prawdę mówiąc, już sam początek materiału dość mocno zniechęcił mnie do dalszej konsumpcji tego trochę przeterminowanego tortu, ale cóż, postanowiłem dać Belphegor kolejną szansę. Katuję ten materiał po raz drugi, trzeci, czwarty. Słyszę całkiem udany, poszarpany „In Death”, mocny „Black Winged Torment”, ale wyłapując kolejne momenty ciągle mam wrażenie, że jako całość płyta ta zawiera zbiór numerów, które na dobrą sprawę są jak klerycy z różnych parafii, których ksiądz proboszcz ściągnął na rekolekcje. Niby tworzą zespół, niby grają na tę samą nutę, a jednak brak im zdecydowania i jednej spójnej myśli. „Conjuring…” utwierdził mnie w przekonaniu, że Belphegor to dziś zupełnie inny zespół, dojrzały, poukładany, idealny, by straszyć wrażliwe gimnazjalistki. Bestia zdechła. (222/333 – Wiesław Czajkowski)

BLACKHORNED SAGA „Setan” cd‘14 [Seven Gates Of Hell] Jakby na to nie patrzeć, zespół ten ma już 20 lat. Abygrel, Argail, Godek i Set swoją krucjatę rozpoczęli w 1994 roku pod szyldem Lathspell. W 1995 udało im się wydać pierwszą kasetę demo „Narodzeni, by bluźnić” i… zamilkli na kolejne 10 lat. Jednak, jak widać, takie mroczne dusze nie potrafią żyć bez muzyki – w 2004 zreformowano zespół, ale już pod nowym szyldem – Blackhorned Saga. Ponieważ z nazwą Lathspell nie łatwo było im się rozstać, tak właśnie zatytułowali debiutancki krążek z 2008 roku. 2010 przyniósł krótki materiał „Broken Messiah” (początkowo wydany własnym sumptem, a następnie reedytowany przez Drakkar Rec.) i dopiero 2014 okazał się najmocniejszych rokiem w historii zespołu. Stało się tak za sprawą albumu „Setan”. Mocne, mordercze i odhumanizowane brzmienie, diabelskie, plujące jadem wokale, piekielna praca gitar i sekcji (w tym należy wyróżnić na 666% bębny). To wyznaczniki no-wego oblicza zespołu. Maniacy black/death metalu czy dokonań Diocletian, Marduk, Azarath powinni rozglądnąć się za tą płytą. (666 – w.a.r.)

BLOODTHIRST „Chalice of Contempt” cd‘14 [Pagan] Co przeciętnemu zjadaczowi chleba kojarzy się z Poznaniem? Chórzyści i ministranci zapinani w dupę, piwo Lech, koziołki i odwoływanie koncertów. Na szczęście poza tymi, jakże „wartościowymi” elementami mamy jeszcze Bloodthirst. Thrash/ blackową maszynę do zabijania, która działa już 15 lat. Na te właśnie 15. urodziny poznaniacy podarowali nam swojego trzeciego długograja. Jako, że Poznań uważany jest za miasto konserwatywne i zmian nie lubiące, to i muzyka w nim powstająca ma w tym swoje odbicie. Krótko mówiąc, Bloodthirst nie serwuje nam niczego nowego, ale też żadnej rewolucji się po nich spodziewać nie chce. Widać tu wyraźny skręt w stronę black metalu, to po pierwsze. Ale zespół już wcześniej wykazywał ciągoty w tę stronę. Materiał jest wyraźnie prostszy od poprzedniego. Za to dużo bardziej kopiący po ryju. Największym wyróżnikiem tej płyty jest melodyka gitar. Nie wiem dlaczego, ale jak dla mnie ta płyta jest czymś pomiędzy „Oddechem Wymarłych Światów”, a „The Somberlain”. Dodajmy do tego charakterystyczny głos Rambo i mamy „Chalice of Contempt”. Po drugie, brzmienie. Słuchając tej płyty, czuję się jak przy nagraniach

INFINITY „Non De Hac Terra” cd‘14 Mam niejasne przeczucie, że z uwagi na absencyjne podejście Funeral Winds do sceny, projekty uboczne muzyków tego zespołu ukazują się bardziej regularnie. A może jest odwrotnie? Przyznam się, że nie jestem zbyt wielkim fanem innych zespołów wszystkich XULi z fw, z jednym… wyjątkiem. Już od momentu, kiedy pierwszy album „Nostalgia for the Dark Age” wpadł w moje łapska, serdecznie kibicuję Infinity. Od zawsze związani z małymi podziemnymi wytwórniami (Total Holocaust, Bloodred Horizon, New Era) mieli swój mroczny świat i nie patrząc się na innych, tworzyli własne konkretne albumy. Mieszcząc swoją twórczość między dokonaniami Marduk, a Dissection. Czy w takim razie najnowszy album jest nie z tej ziemi? W zasadzie tak. Tak się tłumaczy tytuł „Non De Hac Terra” – album pełen świetnych partii perkusji (zresztą cała sekcja rytmiczna zasługuje na uwagę), doskonałych riffów gitarowych i świetnych wokaliz. Brać, nie wybrzydzać! (666 – w.a.r.)

TARTAROS „Darkened Destiny“ cd‘13 Nie, nie – zupełnie nie chodzi o norweski Tartaros. Tym razem mamy do czynienia z zespołem z Holandii i muzyką określaną przez nich samych: True North Limburgian Black Metal. Nie wiem, czy pamiętacie jeszcze Damnation Records? Tak, tak, to ci od Pentacle, Gospel of The Horns i kilku innych (wtedy mniej znanych hord). Jednym z zespołów tej wytwórni był właśnie Tartaros. „Darkened Destiny” to typowy, utrzymany w średnich i wolnych tempach black metal, jaki popularny (sic!) był pod koniec lat 90-tych. Materiał pierwotnie ukazał się jedynie na winylu i obecnie jako reedycja dostępny jest w trzech formatach (kaseta, cd, winyl). Mimo „kradzionego” intro i outro przyznam, że słucha się tego dobrze, jednak zbyt duża prostota utworów (tak, wiem, są tacy, którzy właśnie to uwielbiają), lekko mnie nuży po trzecim i kolejnym słuchaniu. (555 – w.a.r.)

VENEROR „Percussimus Foedus Cum Morte” cd‘13 „Percussimus…” to pierwszy i, jak na razie jedyny album Veneror – przyznam się, że sam do końca nie wiem, co o nim sądzić. Z jednej strony wita mnie tu drapieżność, ale też męczy jednostajność. Raz podoba mi się cały koncept, innym razem tylko poszczególne elementy. Tyle o muzyce, bo brzmienie… oto klasyczny przykład zespołu, który nie brzmi, jak zespół ze swojego kraju. Nie, żeby to był zarzut – z drugiej strony nie traktujcie tego jako atut. Spodziewałem się idei osadzonej mocno w klasycznych blackmetalowych włoskich produkcjach, a dostałem Finlandię – odartą z wszelkiego brudu, łagodną… popartą melodyjną Szwecją. Cóż, może komuś podchodzi takie połączenie, na mnie to jednak nie działa. (444 – w.a.r.)

55


kapel z pierwszej połowy lat 90-tych. Pytanie, czy ta surowizna to zamierzony efekt, czy Nihil miksując tę płytę po prostu spieprzył sprawę. Na albumie solówki zagrało też kilku gości, co temu albumowi zrobiło bardzo dobrze, choćby taki „Yell of Devotion”, który sam w sobie jest świetnym utworem na koniec i pokazuje niesamowity pazur. Podobnie rzecz ma się z zamykającym „Imaginary Reasons”. Bloodthirst wydaje się jakby trochę z innej epoki. Na szczęście, będąc reliktem minionych czasów szerokim łukiem omija ich cała fala plastiku i spodenek przyciasnych w kroku. (555 – Joseph) BRUTALLY DECEASED „Black Infernal Vortex” cd‘14 [Doomentia] Ze słuchaniem szwedzkiego death metalu jest jak z uprawianiem seksu w jednej pozycji – po pewnym czasie zaczyna się nudzić. I jak już nam się znudzi, to szukamy sobie następnej. W tym wypadku nie jest to Szwedka, ale Czeszka. Czeszka, bo Brutally Deceased niby brzmią jak rasowi Szwedzi, ale tak naprawdę są z Pragi. Jakiś czas temu byłem pod wrażeniem ich debiutanckiego albumu i splitu z Interment. Trochę czasu minęło i Czesi wypuścili drugiego długograja. I co? I w sumie nic. I znów mamy do czynienia z dziewięcioma kawałkami zgniłego kotleta, tylko tym razem trochę inaczej przyrządzonymi. Mam takie samo wrażenie, jak przy słuchaniu „Clandestine”, wiadomo kogo. Niby jest lepiej, dojrzalej, mocniej i gitarowo więcej tego wszystkiego, ale brakuje mi tu tego „czegoś”. Chyba najbardziej tej energii i zadziorności pierwszej płyty. Zdecydowanie mniej tu blastów, a więcej średnich temp. Więcej za to solówek i materiał jest ogólnie „gęściejszy”, kawałki nieco dłuższe i bardziej rozbudowane i w sumie byłoby na tyle. Nie położył mnie jakoś na kolana ten materiał i może marudzę, że wkurwia mnie ta cała moda na szwedzki death metal, ale odnosząc się do metafory z początku – nawet najładniejsza laska po jakimś czasie się znudzi. Czeszka imieniem Brutally Deceased straciła trochę ze swojej młodzieńczej zadziorności. Ktoś może powiedzieć, że dojrzalsze lepsze. Zgadzam się, bo materiał jest dobry i każdy, kto lubuje się w tego rodzaju graniu powinien być zadowolony, ale debiut jakoś lepiej rozkładał nogi. (444/555 – Joseph) CATHARSIS „Rhyming Life and Death” cd‘14 [Mad Lion] 19 lat przerwy w działalności wydawniczej to spory okres czasu. Bazując jednak na przeszłości kapel pokroju Atheist czy Cynic wiemy, że taka przerwa nie jest powodem, dla którego nie można nagrywać interesujących krążków. Tyska kapela Catharsis postanowiła nam o sobie przypomnieć, a swoją obecną muzykę opisuje jako techniczny death metal i jest to częściowo prawda. Na płycie znajdziemy techniczne, progresywne fragmenty, choć wypadałoby założyć rękawice bokserskie i o miano ‘techniczny’ powalczyć mocniej. W numerach „Without Vocation” czy „The Art of Life” przeważają proste deathowe riffy prowadzące i miarowy wokal przepływający w marszowym tempie. Fakt byłby sam w sobie denerwujący, ale na szczęście usłyszymy tu gdzieniegdzie pasaże i interesujące pomysły rodzące się zwłaszcza w palcach basisty Adama Mamoka. Nie można odmówić muzykom melodyjności, czego na przykład brakuje technicznym przedstawicielom z grupy Spawn of Possession. Album w połowie podzielony jest utworem instrumentalnym „Norwegian Impressions”, który posiada niepokojącą, tajemniczą atmosferę. Klimat jest tu o wiele ciekawszy niż w introdukcji, którą moim zdaniem można było pominąć. Do najlepszych momentów należą bezapelacyjnie „Those Who Have Never Risen” za urozmaicone tempo, umiejętne połączenie wielu wątków w skonsolidowany dobry utwór, świetne melodyjne gitary i prawdziwie metalowy czad oraz utwór „Ecological Violence”. Kawałek zaraził mnie perkusyjnym wprowadzeniem, dobrą energetyczną deathową młócką, dalej inteligentnym solowym tematem gitarowym i iście nawiedzonym zakończeniem. Wkładkę wykonano w spójnej, interesującej konwencji, nie jest przekoloryzowana, teksty i zdjęcia w smacznej oprawie. Wierzę, że zespół stać na sukces, choć należy pamiętać, że wiele kapel stanowi aktualnie na rynku mocną konkurencję w tej materii. Lubisz basowy groove, urozmaicone gitary i dobre muzyczne pomysły? Wbijaj Catharsis do odtwarzacza i uciesz swoje uszy. (555 – Krzysztof Nowak) CHAOS ENGINE RESEARCH „The Legend Written by an Anonymus Spirit of Silence” cd‘14 [Metal Scrap] Czasami trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że poza nielicznymi wyjątkami polska scena metalowa skupia się głównie na kopiowaniu trendów, które przychodzą do nas z Zachodu. Jeśli na innych frontach coraz głośniej słychać o popularności jakiegoś rodzaju dźwięków, to pewne, jak oprocentowanie lokaty w szwajcarskim banku, jest to, że prędzej czy później również u nas pojawi się cała masa naśladowców, którzy na lekko już gasnącej fali będą starać się ugrać swoje pięć groszy. Być może zabrzmi to złośliwie, ale w moim odczuciu doskonałym przykładem dla udowodnienia tej tezy jest zespół Chaos Engine Research, panowie upodobali sobie bowiem muzyczną niszę, która w mainstream’owym światku popularna jest już kilka ładnych lat. Energetyczne, bardzo eklektyczne granie, w którym doszukiwać się należy zarówno nowoczesnego metalu, jak i elementów, które kojarzyć się mogą z hardcore może się podobać. Jednak w moim odczuciu, mimo tego że doceniam profesjonalizm debiutanckiego krążka cer, materiał ten jest równie dobrze skierowany do wszystkich, jak do nikogo. Już pierwszy oparty na poszarpanej, pulsującej rytmice i wykrzyczano-skandowanym wokalu „Passion's Burning Flame” może razić lekkim niezdecydowaniem, ale i podobać się za sprawą bardzo nowszego podejścia do tematu aranży i brzmienia. Mimo tego, że powtórzyć to muszę po raz kolejny – doceniam kunszt i umiejętności, to samej muzyki już przygarnąć do serca nie mogę. W moim odczuciu „The Legend…” to płyta, której brak, zdecydowanie brak jednej łączącej całość spójnej myśli. W moim odczuciu materiał ten przypomina zbiór różnych mniej i bardziej ciekawych pomysłów, z których kompozytor starał się uwarzyć zgrabne numery. Jak dla mnie, niestety nie do końca się to udało. cer ani nie poraża energią, ani brutalnością. Właściwie to zespół ten nie poraża właściwie niczym, stając się tylko bladą kalką kilku nowoczesnych tworów robiących kariery w wytwórniach rodzaju Nuclear Blast. „The Legend…” to w istocie dość męcząca kompilacja różnych dźwięków zdecydowanie na jeden raz. (222/333 – Wiesław Czajkowski) CORRUPT MORAL ALTAR „Mechanical Tides” cd‘14 [Season of Mist] Nie wiem, co takiego siedzi w mieszkańcach Wysp Brytyjskich, ale fakt pozostaje faktem, że granie grindcore’a wychodzi im ciągle tak dobrze, jak, nie przymierzając, Norwegom łojenie leśnego black metalu. Może to ta mgła i brak słońca… 13 numerów, 43 minuty i łeb urwany przy samym tłustym dupsku. Tak w skrócie podsumować należy to,

56

7g C nr 37 C 01/2015

co Angole z Corrupt Moral Altar wyczyniają na swoim debiutanckim albumie. Niech nie zmyli was fakt, że w pierwszych słowach użyłem tu jakże pięknego określenia grindcore, bowiem album ten to i owszem konkretny nabuzowany wódą punkowy wpierdol, ale jest to też, mam takie wrażenie, coś więcej. Grind, a właściwie dziki punk jest tu fundamentem, na którym stają ściany dziwne i dość mocno powykręcane. Pierwszy zwiastun tego, że zespół zamierza kręcić piruety co najmniej szalone, to wałek numer dwa „Blood Harmony”, czyli poplątany elektroniczo-grindowy song, który niszczy dużo boleśniej niż zwykłe dla tego gatunku napierdalanie. Jest dobrze, a im bardziej zatapiamy się w świat chorej dźwiękowej kakofonii, jaką prezentują Angole jest tylko lepiej. Owszem, zespół nie stroni od prostych petard w rodzaju „Father Tongue” czy „Die Glocke”, w których, co ciekawe, przemyca całkiem sporo melodyjnego punk/rock'n'rolla, ale głównym powodem, dzięki któremu odbieram ten album jako rzecz świeżą i wartą uwagi jest zapętlenie i wyjątkowo wredny charakter muzyki. Oprócz wspomnianego „Blood Harmony” bardzo ciekawie i przytłaczająco jest też w „Wire Mother”, który niebezpiecznie balansuje na linie rozpiętej pomiędzy brutalnym hardcorem, a noisem. Im dłużej słucham tego albumu tym bardziej podoba mi się gracja, z jaką zespół przechodzi od totalnie klasycznych grincore'owych partii poprzez grania poplątane granie aż do granic możliwości. Można? Można. Jako wisienka na zgniłym torcie musi wystarczyć Wam fakt, że do nagrania tego albumu zaproszono masę naprawdę znakomitych gości (nie będzie tak łatwo nazwisk nie podam), którzy swoimi popisami wzbogacają i tak już bardzo sytą formę, jaką razi debiut Corrupt Moral Altar. Mocna płyta i kolejny zespół do sprawdzenia, co też przyniesie w przyszłości. (555/666 – Wiesław Czajkowski) CRUCIFYRE „Black Magic Fire” cd‘14 [Pulverised] Pewnie wstyd się do tego przyznać, ale nie pamiętam, by debiut Crucifyre jakoś szczególnie długo kręcił się w moim odtwarzaczu. Prawdę mówiąc nie pamiętam, bym odnotował tę płytę w ogóle. Cóż, być może są to już początki starczej demencji, a może zwyczajnie rzeczony debiut nie zrobił po prostu zbyt wielkiego szumu w kupie gnoju zwanej podziemiem. Z „Black Magic Fire” rzecz ma się zgoła inaczej. Album ten trafił do mnie jeszcze przed premierą i od razu, o zgrozo, zepchnął na bok pozycje po stokroć „ważniejsze”, których jesienią ubiegłego roku nie brakowało. Nowe dzieło Crucifyre kupiło mnie od pierwszych taktów. Moc, jaka sączy się z tego albumu jest po prostu przeokrutna. Niby za zespołem stoją stare death/ grindowe wygi, ale w niczym nie przeszkadza im to w napierdalaniu doskonałego metalu starej szkoły. Pokrótce definiując to, czym dziś kusić Was będzie szwedzki ansambl trzeba pokusić się o przytoczenie nazw tak zacnych, jak Venom, Slayer czy Sodom. Tak, ta płyta to absolutnie nic nowego, ale jest to też materiał, który czystą metalową formą po prostu zwala z nóg. Począwszy od świetnego, opartego na inwokacyjnych partiach wokalu początku „Apocalypse Whore” zespół zaprasza nas do szalonego tańca. Ogień, smoła i piekielna moc leją się z tej płyty strumieniami. Wiem, że album ten jako całość jest cholernie infantylny, ale właśnie w tym widzę jego siłę, właśnie w tym tkwi to mityczne „coś” dzięki, któremu trudno jest się oderwać od metalowej surowicy serwowanej przez Szwedów. Podsumowując, jeśli macie ochotę na zupełnie niezobowiązującą, a ze wszech miar pasjonującą podróż w czasie przy akompaniamencie doskonałego thrash/heavy/ black metalu, to nowe dzieło Crucifyre jest dla Was. Jest to bowiem jedna z lepszych płyt z oldschoolowym metalem, jakie ukazały się w tym roku. (666 – Wiesław Czajkowski) DEATH KARMA „The History of Death & Burial Rituals part I” cd‘15 [Iron Bonehead] Zawsze uważałem, że o stworzenie death/black metalu z iście satanicznym sznytem z krwi i kości jest bardzo trudno. A co dopiero, jeżeli miałoby się to stać na czeskiej ziemi i być dzieckiem ludzi, którzy całkiem niedawno robili z siebie pośmiewisko w Maniac Butcher. Toż to brzmi, jak porywanie się z motyką na słońce i okultystyczne rytuały w Rzaholeckim Lesie. Niemożliwe, a jednak! W końcu duet odpowiedzialny za „The History…” to nie kto inny, jak Tom Coroner i Infernal Vlad, którzy już w blackmetalowym Cult of Fire zmyli wszystkie grzechy czeskiej czarnej polewki przynajmniej z kilkunastu ostatnich lat. Podobnie jak w Cult of Fire, tak i w Death Karma można dosadzić się do duetu za koniunkturalizm i balansowanie na granicy pójścia za modą, bo i okładka utrzymana w klimatach nekro/ religijnych, i w logo trupia trawestacja kabalistycznego Drzewa Życia, a i nie zabrakło piwnicznej sesji zdjęciowej z hurtową ilością czaszek oraz świec. Na szczęście muzyka broni się sama, będąc świetnym aperitifem przed zbyt wydłużonym oczekiwaniem na konkretne odezwanie się bluźnierców z niemieckiego Katharsis, a także rozwinięciem patentów z mocnej ep-ki „A Life Not Worth Living”. Jest więc odrobinę doomowatych wtrętów, ale Death Karma szybko wstrzeliwuje się w szybsze i bardziej zamaszyste tory obcesowego i nieogładzonego death/black metalu z zanieczyszczonym brzmieniem plugawej piwnicy, z umiarem poplamionej odpowiednio wpompowanymi klawiszami. Więcej tu blackmetalowej mistyki, przez wzgląd na szersze użycie klawiszowych podkładów, ale i dla kontrastu flejtuchowatej mieszanki death/black metalu z zagęszczonymi gitarami i wszechobecną nekromelodyką oraz bazowania na szaleńczej emfazie wolniejszych rytmów i o wiele bardziej patetycznych wokalizach. Za to mniej wściekłego black/punkrocka, który był obecny na ep-ce w utworze „G. G. Funeral” (hołdzie dla obrazoburczego mesjasza rock’n’rolla). Mam jednak wrażenie, że Death Karma zaczyna się nieco upodabniać do Cult of Fire, chociaż wszystkim utworom nieco zabrakło „lokalnego” sznytu i egzotyki miejsc, które Czesi postanowili tematycznie odwiedzić, patrząc na śmierć z perspektywy różnych kultur i społeczeństw (Słowacja, Madagaskar, Meksyk, Czechy, Indie, Chiny). Mimo wszystko, naprawdę, mocny sztych zza południowej granicy. Szkoda tylko, że zarówno Death Karma, jak i Cult of Fire konsekwentnie odmawiają udzielania wywiadów. Ciekawy czy, i kiedy pała im zmięknie, bo Venom też kiedyś się zarzekał wywiadowczym celibatem, a Darkthrone miał nie grać koncertów. (555/666 – ManieK) DESASTER „Live in Bamberg” 2cd‘14 [High Roller] Niemieckiego Desaster nikomu nie trzeba przedstawiać, a jeżeli trzeba, to – gdzieś ty się człowieku uchował, jeżeli nie słyszałeś „A Touch of Medieval Darkness“, „Hellfire’s Dominion”, „Tyrants of the Netherworld“ czy też ich nowszych black/thrashmetalowych strzałów?! To dwupłytowe wydawnictwo jest upamiętnieniem koncertu z okazji 25-lecia zespołu, dlatego też w 33-utworowej set liście znalazło się bardzo dużo starych hiciorów, bowiem zespół dał możliwość ich wyboru fanom, a ze względu na szczególny charakter koncertu odśpiewał je były wokalista Okkulto („Intro – Decade of

Desaster”, „Hellfire’s Dominiom”, „Call on the Beast”, „Teutonic Steel”, „As the Deadworld Calls” i na zakończenie całego gigu „Metalized Blood”). Jednak to nie jedyny gość tego wieczoru, który chciał się przyłączyć do życzeń i dmuchania tortu (panienek?). Wieńczący dzieło „Metalized Blood” został dodatkowo wzbogacony wokalnie przez Wannesa Gubbelsa z Pentacle oraz Sammego Johanssona z Orcivus. Ten drugi podarł ryja również w „In the Ban of Satan's Sorcery”, a przy „In a Winter Battle” na gitarze dołączył Simon Seegel z Witchburner. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla każdego maniaka Desaster, ale również black/thrash metalu, bo niemieccy piewcy machania banią nie dają dupy na deskach, a raczej porządnie w nią kopią, będąc istnym zwierzęciem scenicznym. I jak sami mówią, może nie są piękni jak Steel Panther, ale za to mają o wiele większe jaja! (666 – ManieK) DESOLATE SHRINE „The Heart of the Netherworld” cd‘15 [Dark Descent] Gdy w poprzednim roku wieść gminna niosła, że krystalizuje się kolejna płyta Desolate Shrine, to aż trudno było mi sobie wyobrazić, cóż to za bękart zrodzi się w umyśle odpowiadającego za wszystkie instrumenty LL, skoro mawiają, że trzeci album określa osobowość artysty, a już „The Sanctum of Human Darknes” jako drugi materiał można było uznać za dzieło skończone. Oto jest – najnowszy absolut „The Heart…” – i podobnie, jak w przypadku debiutanckiego „Tenebrous Towers” oraz „dwójki” całość instrumentarium, jak i oprawę graficzną wziął na klatę wspomniany spiritus movens – ll – którego z wokalami i tekstami odciążył ml oraz rs, spełniający się również jako perkusista i główny wokalista potężnego Lie in Ruins. Ten dwugłos dodaje muzyce Desolate Shrine jeszcze więcej celebracyjności, bowiem Finowie rzeźbią w powolnym death metalu, nastawionym na atmosferę i bujającą melodykę, ale zagranym z dostojną precyzją starożytnych szintoistycznych obrzędów. Jak dorodny to owoc, wystarczy pogrzebać w odpowiednich źródłach, by dowiedzieć się, że cała scena nowej-starej fali fińskiego death metalu jest zapatrzona w Desolate Shrine, jak w (nie)święty obrazek. Nawet bluźniercy z Corpsessed zgłosili się do ll, by w jego sali prób pomógł im zarejestrować perkusję na rzecz miażdżącego „Abysmal Thresholds”, zapewniając odpowiednio zakurzone brzmienie. Finowie ponownie nagrali wszystko w sposób rękodzielniczy, jeszcze bardziej wydłużyli czas trwania utworów, dochodząc nawet do 13-15 minut, co dało ponad godzinę obcowania z organicznym bytem doskonałym. Już nawet nie chodzi o to, że dominują tutaj wolne tempa, ale o hymniczność tych oldschoolowych konstrukcji, których pełnia wzniosłości i melodyka sprawiają, że „The Heart…” powinno się sączyć, jak wysokogatunkowy trunek, by w pełni wydobyć głębię jego smaku, delektując się każdą sekundą kontaktu z nim. Alfred de Musset, francuski poeta i pisarz epoki romantyzmu twierdził, że przyszłość jeszcze nie nastąpiła, a przeszłość już przestała istnieć. Ciekawe, co by powiedział na to, że przyszłość (death metalu) nastąpiła, dzięki ponownemu zaistnieniu przeszłości. Musset wcielał w życie postawę artystyczną, jaką był dandyzm – wyszukana, często przesadna, elegancja w sposobie bycia i zachowaniu, charakteryzująca się szczegółową dbałością o strój i nienagannymi manierami, kurtuazją, nonszalancją i ekstrawagancją. Wszystko to na bazie oldschoolowego death metalu posiada Desolate Shrine. (777 – ManieK) DEFLORACE „Suffering” cd‘14 [Parat] Deflorace powstało w 1992 roku w Czechach – przepraszam, w Czechosłowacji (w końcu rozpad na Czechy i Słowację nastąpił dopiero rok później). Od tamtej pory muzycy tego zespołu (a skład zmieniał się wielokrotnie) upodobali sobie brutalny death metal zmiksowany z elementami grindcore’a. Temat tekstów zawsze był jeden – seryjni mordercy i ich zbrodnie. Przy okazji warto nadmienić, że nie brakowało i polskich akcentów – Leszek Pękalski pojawia się na poprzedniej płycie zespołu, a Zdzisław Marchwicki na bieżącej. Jednak to, co nas w pierwszym rzędzie interesuje, to oczywiście bezkompromisowa muza, brutalna i wciąż utrzymana w klimatach starej szkoły. Jak ewidentnie słychać, Deflorace chociaż zmienia muzyków, to nie zmienia muzyki. Mimo, że na album trzeba było poczekać 10 długich lat, wygląda na to, że było warto. (666 – w.a.r.) EMBATERION „The Sound Of Charge” mcd ‘14 [Crush The Desert] Sięgając po tę nieznaną pozycję nie sądziłem, że spotkają mnie aż takie okrutne tortury. Zainspirowany filmem „300” deathmetalowy Embaterion nagrał bowiem słabą, bezbarwną płytę, która niejednego doprowadzi do prawdziwych torsji. Technicznie materiał brzmi, jak demówki z początku lat 90-tych. Brzmienie spłaszczone i zapiaszczone – aż łza nostalgii zakręciła się w oku, bo podczas słuchania przypomniałem sobie niejedno naprawdę dobre demo z tamtego okresu. W utworach prostym melodiom zbudowanym na kilku gitarowych riffach wtóruje zarykujący wokalista. Growling jest tu niższych lotów, bez artykulacji i akcentowania wybrzmiewa w jednym paśmie, jak jakiś bełkot, a do tego partie chórów po prostu brzmią śmiesznie. Muzyka w całości pozbawiona jest wzniosłości i epickości, co w takim stylu jest wręcz obowiązkowe. Marszowe rytmy nabijane w refrenach utworów po prostu przyprawiają o zażenowanie. Pomiędzy kolejnymi kawałkami zespół zamieścił urywki/dialogi z kultowego filmu Snydera. Niniejszy album jest przykładem kompletnego braku umiejętności muzycznych, a koncept (bo przecież jakiś jest) został żywcem przez twórców pogrzebany. Konkluzja – muzyka do bólu wtórna i archaiczna. Panowie, dzisiaj już się po prostu tak nie gra. Zalatuje padliną czarnego kota. (222 – Krzysztof Nowak) ENTOMBED A.D. „Back to the Front” cd‘14 [Century Media] Prawdę mówiąc, nie mam ochoty odnosić się w tym miejscu do cyrku, który rozpętał się wokół jednego z ważniejszych zespołów na scenie ciężkiego grania, jakie nosiła wyrodna Matka Ziemia. Fakt jest jeden i niepodważalny. Nie ma już Entombed jest Entombed a.d. i pierwsze dzieło tegoż o jakże znamiennym tytule „Back…”. Gdybym miał podsumować ten materiał jednym zdaniem, stwierdziłbym, że jest to płyta po prostu dobra. Nie wybitna, nie przełomowa, ale dobra. W moim odczuciu jest to też płyta cholernie przewidywalna, co czyni z niej dzieło z solidnej średniej półki. Słuchając „Back…”, od samego początku czuję się, jakbym zasiadł przy ulubionym stoliku w dobrze znanej restauracji i z ochotą zabrał się do pochłaniania jednej z wiele już razy pałaszowanych delicji. Od pierwszych taktów intro czuję, że oto trafiłem po raz kolejny do świata melodyjnych dziarskich, jak sto diabłów riffów i nieco topornych, acz bardzo żwawych temp. I co? I podoba mi się ten stan. Nie czuję zaskoczenia, a prawie pełną satysfakcję, którą w pierwszym odruchu poodsłuchowym


buduje nic innego, jak znakomite ociekające wręcz szwedzkim piachem brzmienie. Gdy dołożymy do tego naprawdę zapadające w pamięć numery, dzieje się rzecz dziwna, a do drzwi puka wniosek – to zdecydowanie najlepszy album Entombed od czasu „Uprising”. Entombed a.d. przygotowali kilka kompozycji wręcz znakomitych z pierwszoplanowymi rolami, jakie odgrywają niesamowicie energetyczny „Bait and Bleed”, mocno utrzymany w marszowym tempie „Bedlam Attack”, bardzo zgrabnie uknuty na zakręconym motywie gitarowym „Vulture and the Traitor” czy plujący dzikim thrashowym początkiem „The Underminer”. Wiem, to nic nowego, a wręcz istota tego, czego można się było po odnowionym Entombed spodziewać, ale i tak po raz kolejny powtórzę, że jest to dobra płyta. Energetyczny, siarczysty album ze szwedzko-melodyjnym death metalem. No cóż… polecam. (444/555 – Wiesław Czajkowski)

długości trwania albumu, bowiem na wypełnienie ponad 58 minut muzyki wypadałoby przygotować coś bardziej ciekawszego niż nużący swą jednostajnością wokal czy też równie jednobarwna gra perkusisty. Zresztą bębny brzmią bardzo płasko, brak im krzaczastości dźwięku. Oczywiście, momenty są, jak zbolała melodia w „Us Grun” czy też dwa ostatnie 8-minutowe numery „Stoarm” i „Bern Fan Freya”, które dzięki zróżnicowanemu poprowadzeniu narracji nieco ratują debiut Kjeld. Z płytą „Skym” jest jak z wiecznie paplającą babą, która, o dziwo, na koniec powie coś mądrego, a ten przebłysk użycia rozumu wyprowadza człowieka z letargu, powodując zapytanie: „Co mówiłaś?”. Właśnie tak zareagowałem na mocny duet wieńczący ten album. Miała być pełna przygód podróż podczas lodowatej zimowej nocy, a ostatecznie przez większość materiały była apatia umysłowa, jak w drugim stadium hipotermii. (333/444 – ManieK)

HORN OF THE RHINO „Summoning Deliverance” cd‘14 [Doomentia] Hiszpański Horn of the Rhino pozostaje wierny jak pies czeskiej Doomentia Records, wydając w jej barwach już czwartego długograja. I epitet ‘długi’ wydaje się tu być jak najbardziej na miejscu, bowiem „Summoning…” rozciąga się na ponad 57 minut, lejącego się i nieco niezdecydowanego sludge/doom z thrashowymi chropowatościami, a nawet grunge’owym brudem. Trochę to wszystko rozczochrane, stojące w rozkroku na wiele stron i łapiące za ogon kilka srok jednocześnie. Przykładem można sypnąć już na samym początku płyty, gdzie drugi kawałek „Exvenhstench” poraża zardzewiałym, ekstrawertycznym thrash metalem podlanym sludge’owym sosem, by wraz z następującym po sąsiedzku „Onward Through Domination” pokazać swoją doomową twarz pomalowaną o wiele czyściejszym wokalem rodem z psychodelicznego rocka. Oj, mieszają chłopaki w zeznaniach, zdecydować się nie mogą, bo już następny w kolejce „High Priest” ponownie wprowadza romanse thrashu ze sludgem, a następujący po nim „Their Tombs” wyróżnia za to hardcore’owa ekspresyjność i skoczność. Po takim tyglu interdyscyplinarności hiszpańskie trio znów powraca do patentów z „Onward…”, czyli psychodelicznego doom rocka z nieco kwaśno-orientalnym klimatem i chyba najlepszymi na całym albumie partiami wokalnymi, zwłaszcza w tych wysokich rejestrach, wręcz wywleczonych z improwizacyjnych koncertów rocka lat 60/70-tych. Ten retro cios to „Deliverance Prayer”, godny zapamiętania, bowiem z tego błogiego stanu szybko wyprowadza „skrzypiący” przerywnik w postaci „Drogg Öm Thraal” oraz sludge’owo-krzyczany „Grim Foreigners”. I gdy wydawałoby się, że Horn of the Rhino pociągnie ku zakończeniu już bez żadnych pobocznych odgięć sludge’ową nieznośnością bytu (chaotyczny „Builder of Carrion Effigies”), to zamykającym „An Excess of Faith” udowadnia, że jednak najlepiej wypada w doomowo/rockowych patentach z czystszymi wokalami i halucynogenną atmosferą. Trochę za dużo tutaj grzybów w jednym barszczu i za mało tych najsmaczniejszych (444/555 – ManieK)

LURK „Kaldera” cd‘14 [Doomentia] Kaldera to wielkie zagłębienie w szczytowej części wulkanu. Ostatni raz, kiedy było głośno o jakiekolwiek kalderze, to tej z Parku Narodowego Yellowstone, gdy pod koniec 2012 roku amerykańscy naukowcy badali aktywność sejsmiczną w jego obrębie. Okazało się, że superwulkan z Yellowstone jest 2,5 razy większy niż dotychczas zakładano. Naukowcy odkryli, że jego komora magmowa rozciąga się na 90 km, ma 30 km szerokości i zawiera 200-600 km kwadratowych magmy. Uczeni uważają, że gdy wybuchnie nastąpi całkowita zagłada ludzkości. Zniszczeniu uległaby większa część usa, a cała Ziemia na kilka lat pogrążyłaby się w zupełnych ciemnościach, co spowodowałoby gwałtowny spadek temperatury i pojawienie się tzw. zimy wulkanicznej. Tyle teorii wprowadzającej, bo naukowcy z Uniwersytetu w Utah zapewne oleją „Kalderę”, która powstała w Finlandii dwa lata po ich badaniach. A, jak na razie, z jej ponurych trzewii wydobywa się złowieszcze pomrukiwanie przeżartego przez rdzę doom metalu z ociężałymi chrzęstami sludge, chociaż pod tą karawaniarską skorupą znalazło się też miejsce na dość mocną obecność archaicznego death metalu spod znaku starego Gorefest i melodyjnych podkładów nieśmiało obwąchujących islandzkie terytorium zawładnięte przez Sólstafir. O ile recenzowany wcześniej Horn of the Rhino poszukuje przez cały album, nie mogąc się zdecydować, czy przytulić się do jednego gatunku, czy też położyć się obok kilku na raz, to Lurk jest o wiele bardziej sprecyzowany, przez co szybciej nużący. Odnośnie reminiscencji Gorefest na wysokości „False”, sprawa tyczy się barwy wokalnej K. Koskinena oraz podobnego rozłożenia partii gitar, ale i tak dominującą rolę ma w tym wszystkim mozolny doom/sludge z… niesamowitym wrażeniem, jakby „Kaldera” była ścieżką dźwiękową do korodującego wraku statku lub niszczejącej, opuszczonej i przerdziewiałej fabryki z całym bagażem jej przytłaczającej ciszy. Atmosfera intrygująca, jednak na dłuższą metę materiał nieco katorżniczy i nie ma z tym nic wspólnego późna pora pisania recenzji oraz kilka piw w czubie. (444 – ManieK)

INCARNATED „Try Before Die” cd‘14 [Selfmadegod] Po ośmiu latach od poprzedniego długograja o swojej bytności przypomina Incarnated, otwierając pierwszy na liście „Zombieland”, jakby znamiennymi odgłosami zachłannego złapania oddechu, tego ostatniego, żeby jeszcze trochę pożyć. W porównaniu do „Pleasure of Consumption” okładkowo znów jest krwisto-mięsiście, ale za to muzycznie słusznie skrócono występ do niecałych 35 minut, bo przy 46 minutach „dwójki” trudno było dotrwać do końca bez szukania much po ścianach i dłubania palcem grzebalcem w nosie, tudzież innej dziurze. Po takich zespołach, jak Incarnated – z białostockiego grindowego zagłębia – tylko zatwardziały katol spodziewałby się nawrócenia lub przynajmniej zrobienia lekkiego fikołka-odstępstwa od normy, więc wielkich rewolucji nie ma, ale za to pewna ewolucja (retro) jest. W tych dziewięciu grind/deathowych brutalizach czuć fascynację starą deathmetalową Szwecją (vide „Death Machine” czy też melodyka w „Zombieland“), ale maksymalnie podrasowaną, naspeedowaną, wrzuconą w śmierdzącą otchłań. Słychać również, że Bartosh poszedł ostro do przodu i się rozwinął, szczególnie, gdy na pierwszy plan idzie szybkość i gęste wypełnianie przestrzeni („Dead Eyes See Nothing“). Mimo wszystko porządnie brakuje mi tu więcej ciężaru, a mniej „zapiaszczenia” oraz nieco głębi w brzmieniu. Niestety, coś mi się zdaje, że tytuł trzeciej płyty białostoczan może być nieco profetyczną próbą przed ponownym, pełnowymiarowym „położeniem się do grobu” na kolejne długie lata. Dobry, naprawdę mocny materiał, ale tylko dobry, jednak dla maniaków rzeźnickich wyrobów Pierścienia posiłek obowiązkowy, a wręcz danie dnia. Dla mnie jednak split z Damnable „The Futuristic Trial of Mankind / Atrocious Vermin“ wciąż pozostanie niedoścignionym wzorem w (bagatela!) 23-letniej działalności Incarnated. (444 – ManieK) INFECTING THE SWARM „Pathogenesis” cd’14 [Lacerated Enemy] Slamming brutal death metal staje się coraz popularniejszy, więc i kapel spod znaku najostrzejszej odmiany śmierć metalu przybywa. „Pathogenesis” to kawałek przyzwoitej muzyki niczym nieodbiegający od wysokiego standardu, jaki prezentują zespoły Pathology czy Amputated. Miażdżące tempo od pierwszych taktów jest wszechobecne do samego końca krążka. Podczas słuchania ma się wrażenie, że człowiekowi łeb odskoczy. Za całością tego projektu skrywa się Niemiec Hannes ex-członek Chordotomy. Zastanawia mnie fakt możliwości odegrania tego materiału na żywo, a tym samym konfrontacji tego muzyka chociażby z dokonaniami Shauna z Putrid Pile. Materiał jest niezwykle równy, kawałki zbudowane na podobnej konwencji, więc nie wyróżnię żadnego numeru z osobna. Całościowo bardzo poprawnie i szelmowsko zagrane w jednym celu – ogłuszyć słuchacza i nakłonić do wciśnięcia ‘play’ jeszcze jeden raz. Miejmy nadzieję, że zespół połączy w przyszłości swoją ultrabrutalność z elementami technicznymi i będziemy mieli bardzo dobrą kapelę na miarę Devourment czy Disgorge. (555/666 – Krzysztof Nowak) KJELD „Skym” cd‘15 [Hammerheart] Holenderska Hammerheart Records po reaktywacji sumiennie kontynuuje swoje wydawnicze korzenie, tym razem sygnując rodzimy dla niej Kjeld. Blackmetalowy kwartet, złożony m.in. z ludzi z Tarnkappe, Salacious Gods czy Lugubre poszukuje swoich inspiracji w starożytnej Fryzji – północnego obszaru Holandii, jak i Niemiec. Dlatego też teksty o pradawnych rytuałach i tradycji napisane są w języku fryzyjskim, i na tym kończy się regionalny wpływ, bowiem muzycznie Kjeld jest głęboko zakorzeniony w klasycznie zimnym skandynawskim black metalu, z całym zapleczem mieszania się brutalności z melodyjnymi przejściami. I chociaż zapowiada się całkiem obiecująco, to „Skym” nie jest w stanie przetrwać próby

MARDUK „Frontschwein” cd‘15 [Century Media] A więc wojna! Po natłoku „religijnych” albumów Marduk wraca na front w pełnym rynsztunku bojowym, po raz pierwszy od czasów „Panzer Division Marduk” (1999) całkowicie poświęcając się tematyce II wojny światowej (ep-kę „Iron Dawn” można potraktować jako wici wojenne). I chociaż problematyka dotyczy konfliktu zbrojnego, który podpalił świat w 1939 roku, to tytuł 13. płyty Szwedów jednoznacznie odnosi się do I wojny światowej i jej taktyki pozycyjnej, gdzie żołnierskie mięso armatnie nazywano właśnie „frontem świń”, ginących w błocie, krwi i własnych szczynach. Po ujawnieniu szczegółów pozostawało główne pytanie, czy Morgan Håkansson, pochylając się nad wojennym piekłem w Afryce, Normandii czy też frontu wschodniego, muzycznie tak poprowadził swój oddział, by ten użył tej samej, sprawdzonej i skutecznej broni, co w przypadku sprinterskiego „pdm“. Dodatkowo na „Frontschwein” powołał w szeregi swojej Wunderwaffe nowego perkusistę, młodziutkiego Fredrika Widigsa, który miał zaledwie dwa lata, gdy obudzono do życia babilońskiego boga, a ten już tchnął w bębny sporo świeżego, naturalnego powietrza oraz feelingu. O ile pancerna kampania trwała zaledwie 30 minut, będąc clue blackmetalowego blitzkriegu, tak „front świń“ przetacza się przez ponad 50 minut, często bardzo powoli, uważnie, minimalistycznie i dostojnie, jak w „Nebelwerfer” z „fabryczym” kilmatem, melodyjnym „Falaise: Cauldron of Blood“, rozwlekłym „Doomsday Elite“ czy też „503“, który tylko tytułowo jest kontynuacją „502“ z „pdm“, a przez ograniczenie środków wyrazu i szybkości do minimum wręcz jego zaprzeczeniem. Nie to, co istniejący na bazie dysonansu, następujący po „503” dosadnie hiperszybki cios „Thousand-Fold Death“, jakby żywcem wybebeszony z samych trzewi „Panzer…“. Owszem, na wskroś militarne „prędkościowe“ utwory „Rope of Regret” i „Afrika” są hołdem dla pancernej dywizji, ale jeżeli ktoś napalił się na „pdm ii“, jak Żyd na kamienicę, to może czuć się zawiedziony. Już drugi w kolejce „The Blond Beast” z prostym, miarowym rytmem średnich temp i przestrzennej gry perkusji czy też nastawiony na grę wokalem „Wartheland”, przekonują że ta batalia odbędzie się wedłu innej strategii. Marduk ma w swoim dorobku ważniejsze płyty niż „Frontschwein”, ale na pewno jest to jedna z najlepszych pozycji w pokaźnej dyskografii Szwedów. (666 – ManieK) MISERY INDEX „The Killing Gods” cd‘14 [Season of Mist] Słucham sobie „The Killing Gods” już od kilku tygodni i nie mogę wyjść z podziwu. Już od dawna byli dla mnie jednymi z liderów death metalu wymieszanego ze starym grind corem spod znaku Napalm Death. Przy poprzednim „Heirs to Thievery” myślałem, że ciężko będzie ten album przeskoczyć, ale to, co teraz przygotowali Amerykańcy nie pozostawiło mi cienia złudzeń, że w swojej lidze są numerem jeden. Jak to Misery Index ma w swoim zwyczaju, płyta jest niesamowicie agresywna, gęsta a tym razem dodatkowo pełna jest świetnych partii gitary prowadzącej. No takich solówek, jak na tej płycie, to ja jeszcze u nich nie słyszałem! Płytę można podzielić na dwie części. Na pierwszą składa się pięć utworów (licząc dwa instrumentalne) na drugą pozostałe siedem. Pierwsza część oparta na motywie Fausta daje nam po pysku dwoma ( jak dla mnie) najlepszymi kawałkami na płycie. „The Calling” chłoszcze już na dzień dobry ostrym riffem, a żegna się bardziej techniczną bieganiną, z solówką, która może przynosić na myśl bardziej muzykę klasyczną niż metal. Instrumentalny przerywnik i kolejny cios „Conjuring the Cull” z zajebistym, bardzo napalmowym refrenem i coraz bardziej rozpędzającą się perką, by skończyć wręcz epicko. W ogóle Adam Jarvis jest jednym z lepszych perkusistów i jego gra niesamowicie zagęszcza muzykę. Druga część płyty jest już bardziej zbliżona do tego, do czego zdążyło nas przyzwyczaić Misery

ANTIQUUS SCRIPTUM „Ars Longa, Vita Brevis“ cd‘13 Jest tyle miernych kapel, jakimi karmią nas, czasami silni w instrumenty promocyjne wydawcy, a z drugiej strony – jest tyle rewelacyjnych zespołów, które wydając dla małych, podziemnych wytwórni słabo docierają pod przysłowiowe strzechy. W przypa-dku tych drugich nierzadko decyduje przypadek. I tak też było z wydawnictwami Pesttanz Klangschmiede. Pomiędzy płytami Feskarn czy Draugul, reprezentującymi mocno surowe oblicze viking, pagan, black metal znalazł się zespół zdecydowanie bardziej melodyjnie podchodzący do powyższych tematów. Nie chciałbym, aby „melodyjnie” nie zostało odebrane opatrznie, przecież wciąż radują nasze uszy pierwsze płyty Emperor czy debiut Dimmu Borgir, prawda? Tego symfonicznego (ale zastrze-gam się – nie przesłodzonego) podejścia jest w przypadku Antiquus Scriptum sporo. Jeśli do całości dodamy ostre (czasami wręcz thrash/blackmetalowe) gitary i epickie wokalizy, to wierzcie mi długie utwory (czasami aż 17- czy 11-minutowe) da się przeżyć. Do porównań z wyżej wymienionymi dodam jeszcze Summoning oraz Falkenbach i myślę, że teraz mamy w miarę pełen opis tego zespołu. (666 – w.a.r.) ps. Pesttanz Klangschmiede wydało również kilka innych albu-mów tego zespołu, w tym wznowienie „Imortalis Factus” z 2008. Polecam uwadze, również ten tytuł. FESKARN „Ostra Aros“ cd‘14 Ciekawy jestem, czy pamiętacie In Aeternum, a dokładniej ich dwa krążki „Nuclear Armageddon" i „Dawn of a new Aeon"? Oba zresztą ukazały się na naszym rynku i oba łączy osoba niejakiego Niklasa Larssona. Nie, nie, Niklas nie był muzykiem In Aeternum – ale w obydwu przypadkach był autorem oprawy graficznej. Jednak, jak widać (i słychać) nasz bohater z czasem, zamiast ilustrować muzykę, wolał ją tworzyć. Powołał więc w 2010 solowy projekt – Feskarn (i takiego zaczął używać imienia), a niespełna dwa lata później wydał swój pierwszy album zatytułowany dość prozaicznie „Raise Your Swords”. Już sam tytuł wskazuje na vikingmetalową orientację, czemu trudno się dziwić, skoro ww. pochodzi ze Szwecji. Pamiętam, że płyta przewinęła się przez mój odtwarzacz, ale „szału” nie zrobiła. Cóż rzec – typowy viking black metal grany w podobnym stylu, jak rzesze innych zespołów nie musi mi się podobać. Na szczęście z „Ostra Aros” jest inaczej, i to na wielu płaszczyznach. Zaczynając od samej muzy, mocno urozmaiconej, momentami bardzo mocno folkowej a momentami surowej, jak najczarniejsze blackmetalowe hordy Północy. Dwa lata minęły od premiery „Raise Your Swords” i, jak ewidentnie widać, to były solidne dwa lata doskonalenia warsztatu. Dodatkowy punkt za kawałek na koniec (śmiech). (666 – w.a.r.) SIEGHETNAR „Bewußtseinserweiterung” cd‘13 Trzeci album Sieghetnar, o tak ładnym tytule (który nie ośmieliłbym się kiedykolwiek wypowiedzieć) premierę miał w 2008 roku. Co więc robi tu z datą 2013? Otóż z tym zespołem jest dość ciekawa historia, ponieważ większość nagranych albumów nie posiadała wokaliz. Może czasami trudno sobie wyobrazić black metal (z mnogą ilością klawiszy) bez wokali, ale w tym przypadku tak właśnie jest. Od 2012 ( jednoosobowy) skład Sieghetnar powiększył się o wokalistę i każda reedycja ma (lub będzie miała) dodatkowy środek przekazu, jakim są bez wątpienia struny głosowe. Sama muzyka to szeroko pojęty black metal ambient utrzymany w średnich i wolnych tempach i chociaż dość prosty w swej konstrukcji, to zdecydowanie bardziej melancholijny niż męczący. Dodanie wokaliz z pewnością jeszcze bardziej urozmaiciło dość długie kompozycje. Duży minus za słabą oprawę graficzną i wyeksploatowany cover. (555 – w.a.r.)

TERDOR „Levi II” cd‘13 Ciekawa okładka, miłe dla oka „widoczki” w booklecie… Cóż to może być za gatunek? Pagan? Epic? Konkretne, instrumentalne intro i… chaos. Kontrolowany, ale chaos! No tak, zerkając na okładki wydawnictw z lat 2005-2011 uzbrojonych w ciężkie działa i czołgi można było się domyśleć, że Terdor tak łatwo się nie zmienia. Mocno chaotyczna, chociaż czasami niepozbawiona melodii muza może przywodzić na myśl uwielbienie wojny w stylu Marduk. Generalnie całość, chociaż powstała w Holandii, śmierdzi na odległość Skandynawią. Jedynie smaczki w stylu pianina czy zwariowanych partii basu „psują” cały efekt. „Levi II” to z pewnością album dla nie lubiących sztampowego podejścia do tematu warlike black metal. (444 – w.a.r.)

57


Index na poprzednich płytach, choć w porównaniu do poprzedniczek jest tu dużo więcej niekonwencjonalnych zagrań. Jest tu mnóstwo deathmetalowej nawalanki i punkowego wkurwu. Zdarzają się też troszeczkę (ale tylko trochę) wolniejsze momenty, jak tytułowy „The Killing Gods” czy „Gallows Humor”, i mówiąc ‘wolniejsze’ nie mam na myśli wolnych temp, ale coś o mniejszym tempie niż 250 km/h. Na deser solówkę wysmażył gościnnie John Gallagher z Dying Fetus. Misery Index nie zawiodło, a poprzeczkę postawiło jeszcze wyżej niż poprzednio. (666 – Joseph)

BISCLAVERET „Theu Anagnosis” cd‘14 Są płyty, które trzeba poznać dogłębnie, zrozumieć koncept i przebrnąć przez liryki. Są też płyty, które należy odbierać prosto, czuć sercem, chłonąć duchem. Do której grupy zaliczyć najnowszy album duetu Bisclaveret? Zdecydowanie skłaniam się ku tej drugiej grupie. W chaosie dnia dzisiejszego niezmiernie rzadko mam czas, aby móc chłonąć muzykę całym sobą, dlatego zazwyczaj mam przynajmniej „kilka podejść”. Tym razem było inaczej. Już pierwsze takty sprawiły, że wszystko inne stało się nieważne. Hipnotyzujący „Seven Land of Happines” to doskonała introdukcja do tego, co następuje później. Próżno by wymieniać poszczególne tytuły – ten album jest nierozerwalną całością, a wszystkie utwory, kolejnymi etapami przejścia w zupełnie inny wymiar. Dla mnie to ogromne zaskoczenie, jak siła spokoju środków muzycznego i wokalnego przekazu tak potrafi porwać moją duszę. Bez wątpienia, to album roku w tym gatunku muzycznym. (777 – w.a.r.) iNsCissorS „The Circus of Ichneumons” cd‘14 O ile dobrze pamiętam, a pamięć mam dobrą (tyle, że trochę krótką) iNsCissorS „debiutował” na naszych łamach przy okazji poprzedniego wydawnictwa „Mnemosyne & The Structure Of Time” (2011). Już wtedy postanowiłem bardziej przyjrzeć się twórczości owych Greków. Niestety, słowa sobie danego nie dotrzymałem. Na szczęście Grecy nie odpuszczają i w tym roku za sprawą Zoharum, możemy zapoznać się z lekko zmienionym obliczem zespołu. O ile w przypadku „Mnemosyne…” można mówić raczej o klimatach dusznego średniowiecza, to „The Cirrus…” reprezentuje bardziej barokowe podejście do życia. Nie ja, moi drodzy, wymyśliłem „ten barok” – tylko wydawca, jednak już po pierwszym przesłuchaniu nie sposób się z tym nie zgodzić. Oczywiście sama „podstawa” utworów pozostała, jednak struktury samych utworów mocno się zmieniły. Mimo, że wciąż całość jest mocno tajemnicza, to jednak momentami dość… frywolna. Cóż, tytuł do czegoś zobowiązuje, prawda? Dużą (wg mnie najlepszą) zmianą jest wprowadzenie dużo większej ilości wokaliz. Świetny udział Macieja Mehringa, Efor Ameisie i tajemniczej M. Zdecydowanie polecam! (666 – w.a.r.) NAGAMATZU „Neural Interval” 2cd‘14 Zoharum to w ostatnim czasie coraz to bardziej zaskakująca wytwórnia. Nie do końca rozumiem fascynację wszystkimi tymi „szumami i trzaskami”, dlatego jeśli tylko trafi mi się oceniać inny krążek niż „typowe” ambient, industrial, experimental, etc., to już jestem w siódmym niebie (Tfu! Znaczy piekle!). W tym przypadku mamy do czynienia z dwoma krążkami zapakowanymi w zgrabny digipack i dokumentującymi kilka ładnych lat istnienia (bliżej mi na razie nieznanego Nagamatzu). „Shatter Days” mc‘83, „Sacred Islands of the Mad” mc‘86, „Space Shuttle Shuffle” lp ‘87 i „Igniting the Corpse” mc‘91 – parafrazując znaną wypowiedź najbardziej znanego bezrobotnego w tym kraju – mówi Wam to coś? Mnie zupełnie nic. Chociaż muzycznie nie do końca trafia do mnie „dark wave, mieszanka post-punka podszytego nieco gotykiem z pulsującą, taneczną elektroniką”, to jednak całość brzmi tak niebanalnie i świeżo, że może być świetną „odskocznią” od wszelkich ciężkich, ostrych i szybkich zespołów, z jakimi spo-tykam się na co dzień. Na razie nie daję wysokiej oceny, ale, kto wie – może po kilku przesłuchaniach zmienię zdanie. A wy, co sądzicie o takich brzmieniach? (444 – w.a.r.)

PHURPA „Mantras of Bon” cd‘14 „Purpha to grupa powołana przez Aleksieja Tegina, która tworzy medytacyjną muzykę odwołującą się do starożytnej, prebuddyjskiej tradycji bon. Ich koncerty przypominają szamańskie misteria, w których dźwięki, śpiew i rytmy budują trans, wprowadzający słuchaczy w świat kultur, które już dawno nie istnieją. Muzycy zresztą podkreślają przede wszystkim duchowy charakter swojej działalności” – starczy? Jak dla mnie, osoby zupełnie nie mającej pojęcia o podobnych przedsięwzięciach, ten krótki opis ściągnięty ze strony wydawcy, już robi spore wrażenie. Zaintrygowany mroczną oprawą graficzną i równie mocnym skojarzeniem z Diamandą Galas (chociaż nie tylko) nie mogłem oprzeć się tej płycie. Całość podzielona została na dwie części. W pierwszej (Live in st. Petersburg i Live In Moscow) rytualne dźwięki wzbogacono o piekielne zawodzenie tajemniczej „wiedźmy” o imieniu Lissa Nicolai. Druga część ( jak dla mnie mniej, niestety, interesująca) to co lepsze fragmenty misteriów mroku zarejestrowanych podczas innych koncertów. Całość jednak na mocne 3 szóstki. Dodam jeszcze tylko, że to limitowane wydanie, więc chyba warto tego jak najszybciej poszukać. (666 – w.a.r.)

58

7g C nr 37 C 02/2014

MORTIS DEI „Salvation Never Comes” cd‘14 [Metal Scrap] Dla bydgoskiego Mortis Dei zbawienie chyba rzeczywiście nigdy nie przyjdzie. Już na wysokości demówek wybijali się ponad przeciętność, a mimo to trzy poprzednie płyty (wszystkie bardzo mocne) musieli wydać własnymi siłami i dopiero przy okazji czwartej pełnowymiarowej odsłony trafili pod oficjalne skrzydła ukraińskiej Metal Scrap, będąc jej jednym z jaśniejszych punktów w katalogu. I nie twierdzę tak przez ziomkowskie kumoterstwo, a przez fakt, że w tej stajni, srającej wydawnictwami niczym gołąb po dobrym ziarnie bardzo trudno o cokolwiek treściwego. Jednak, jak na ironię, w momencie, kiedy wreszcie znalazł się mecenas, chcący sygnować twórczość Mortis Dei, ci nagrywają jeden z gorszych (tylko dobrych) albumów w swojej wieloletniej bytności. Niby w tym technicznym death metalu, zgrabnie poprzetykanym balansowaniem melodyką i kąśliwymi solówkami jest wszystko to, co gatunkowo być powinno, to jednak brakuje tu ducha i osobistego charakteru, który byłby frapującym punktem zaczepienia i odniesienia. Z czasem trwania „Salvation…” za bardzo wszystko zlewa się w jedną papkę (o, gdyby tak więcej odszczepieńczych wyróżników, jak przy okazji „Screams of the Slave Soul” z nieco morbidowymi zwolnieniami), w której na dłuższą metę bardzo drażni zdygitalizowana produkcja, szczególnie w brzmieniu perkusji. Mimo wszystko, mimo szacunku dla wytrwałości Mortis Dei na scenie o wiele częściej w ubiegłym roku kręcił się u mnie i mną pokręcił dorobek Puki ‘Mahlu, czyli dosyć świeżego tworu, w który zamieszany jest ex-perkusista md Piotr Niemczewski oraz wokalista Łukasz Kobusiński, którego w tym miejscu pragnąłbym przeprosić, że ze względu na inne priorytety wywiad z Puki ‘Mahlu przerzuciliśmy do #38 „7 Gates”. (444 – ManieK) MORTUUS „Grape of the Vine” cd‘14 [The Ajna Offensive] Szwedzi zapowiadali ten album już 28 sierpnia 2013 roku, ale podobnie jak Mayhem w przypadku „Esoteric Warfare” chcieli wypuścić go z osobistym namaszczeniem i krzyżem na drogę, a nie z musu, że trzeba i ktoś się domaga. Zresztą kolejny rok w już i tak długaśnym oczekiwaniu na następcę „De contemplanda Morte; De Reverencie laboribus ac Adorationis” wielkiej różnicy nie czynił, jeszcze bardziej wyostrzając apetyt. Atmosfera rozpaczy i beznadziejności z pierwszego albumu została zachowana i jeszcze bardziej spotęgowana, ale czuć wyraźne zmiany w stosunku do debiutu. Jest bardzej organicznie, „na żywca” i analogowo, co doskonale słuchać w nabrzmiałych partiach perkusji, wspominając chociażby „Sulphur”, który Mortuus jako pierwszego wypuścił na przeszpiegi wybadania opinii tych, którymi siedem lat temu zawładnął „De contemplanda…”. W stosunku do debiutu szwedzki duet uintensywnił również melodykę swoich śmiertelnych pieśni, biorąc na ruszt chociażby tytułowy utwór czy następujący po nim „Torches”. Ten cały masyw apokaliptycznej melodyki oraz brzmienia utrzymanego w atmosferze vintage został do tego zamknięty w bardziej przestrzennych i przejrzystych konstrukcjach oraz wolniejszych tempach z większym naciskiem na transowość blackmetalowych pajęczyn. Panorama śmierci widzianej oczami Mortuus zauważalnie zmieniła swoje oblicze do tego sprzed siedmiu lat, dojrzewając niczym rzeczona winorośl – czuć jeszcze pierwsze ponure i stężałe szczepy, ale nikt nie zarzuci Szwedom, że powtarzają samych siebie. A do tego, by przytłoczyć antypatyczną cmentarnością nie potrzebują rozbuchanego sztafażu. Sami twierdzą, że „Grape of the Vine” brzmi, jakby „De contemplanda…” była komponowana dzisiaj. Na szczęście z Mortuus nie stało się według ewangelii św. Mateusza z Wulgaty Klementyńskiej: „Similes estis sepulchris dealbatis, quæ (…) intus pleni sunt ossibus mortuorum / Podobni jesteście do grobów pobielanych, które (…) wewnątrz pełne są kości zmarłych”. (666 – ManieK) NAPALM DEATH „Apex Predator – Easy Meat” cd‘15 [Century Media] Ponad 30 lat nieprzerwanej aktywności, 15. album na koncie, a oni wciąż w szczytowej formie, mimo że najnowszy wyziew załogantów z Birmingham przynosi nieco zmian. Począwszy od dosadnej okładki, którą Napalm Death odszedł od kolistych motywów z trzech poprzednich płyt, jak i od wszędobylskich kolaży w niemal całej dyskografii – jest za to naturalistyczne zdjęcie paczkowanego, porcjowanego mięsa. W grudniowej pogawędce telefonicznej Mark „Barney” Greenway nie chciał z początku zdradzić, czy na tacce, pod folią leży ludzka padlina, czy zwierzęca. Odkrył za to karty, że kocha w tym albumie jego paradoksalność połączenia ekstremalnej i nienawistnej muzyki z humanistycznymi tekstami, poruszającymi problem niewolnicznej siły roboczej w nowoczesnym świecie, a przede wszystkim katastrofy fabryki tekstylnej w Rana Plaza (Bangladesz) w 2013 roku, kiedy to pod ruinami zawalonej fabryki zginęło ponad 1100 zatrudnionych. Wiadomo, ekstremalne czasy potrzebują ekstremalnych reakcji, i właśnie takową jest „Apex Predator – Easy Meat”, rozpoczynający się od indusrialno… fabrycznego tytułowego intro, i gdy po nim po bezpośrednich strzałach w ryj i położeniu na glebę za sprawą „Smash a Small Digit”, „Metaphorically Screw You” wszystko wydaje się oczywiste, w połowie trwania płyty pojawia się zwalniający odszczepieniec „Dear Slum Landlord…” z psychodeliczno sludge’owymi odchyleniami, podobnie jak w „Hierarchies”, w którym górę biorą post-industrialne, śpiewne wokale (ich nieco zabrudzoną zapowiedź mamy w poprzedzającym „Stunt Your Growth”) oraz bardzo melodyjne solowe partie gitar. Wymiksowanie jest jeszcze większe niż na „Utilitarian”, a dzieło kończy najdłuższy na płycie, przytłaczający swym ciężarem oraz industrialną rdzą „Adversarial / Copulating Snakes”. „Apex Predator…” trzeba szarpać jak Krystyna Pawłowicz żarcie na sali sejmowej, bo Napalm Death wszystkim grind core wannabe i niedowiarkom w tych weteranów powiedział: – siadaj kurduplu! (777 – ManieK) NARSAMHAAR „Genocide Euphoria” cd‘14 [Alchemix Studio] Słyszeliście o Narsamhaar? Ja też nie i pewnie nikogo nie powinno to dziwić. Ale poza tym, że zespół jest nieznany, to wielu zdziwi się i to wielokrotnie. Poza dziwną nazwą, zespół zaskoczył mnie też okładką, która sugerować może brutal death metal grany z prędkością wikarego zbierającego na tacę. Flaki, czaszki, jakieś

dziwne kształty i trup wypatroszony na samym środku frontu dają jasne skojarzenia, i tu kolejne zaskoczenie (choć nie aż tak duże), bo zamiast blastów dostałem dosyć ciekawy, nawet techniczny death metal ewidentnie inspirowany wczesnymi dokonaniami Cannibal Corpse. I w sumie tyle by wystarczyło tej recenzji, ale Narsamhaar ma coś jeszcze w zanadrzu. Otóż panowie o dziwnej nazwie są z jeszcze dziwniejszego miejsca… z Nepalu! Dotychczas Nepal znałem tylko z filmów National Geographic, o wysokogórskich hodowcach kóz, co to przez góry, śnieg, pizgawicę i totalny brak cywilizacji żyją sobie szczęśliwie i tylko Yeti się boją. A tu taki psikutasbezes. Death metal to dobry, nawet z dobrym brzmieniem i do tego zagrany najszczerzej, jak tylko się da. Tempa średnie, tudzież wolne i nawet solóweczka wleci. Bas dobrze słyszalny i w sumie można uznać go za jeden z motorów napędowych całego brzmienia. Aby wszystko było tak jak na ludzi z dziwnego kraju przystało, teksty też trzeba zaśpiewać po swojemu. Nie licząc instrumentalnego intro, mamy sześć kawałków, z czego dwa zaśpiewane(?) po ichniemu. Jakby to kogoś interesowało, to na ostatnim songu gościnnie gardła użyczył Frank Celleja z Beheaded. Jak ktoś lubi wczesny Cannibal Corpse, to powinno mu podejść bez problemu. (444 – Joseph) NECROMONKEY „A Glimpse Of Possible Endings“ cd‘14 [Roth Händle] Od początku do końca, nic mi się tu nie zgadza. Przede wszystkim nazwa. Kto, przy zdrowych zmysłach nazywa zespół Necromonkey? Muzyka – jaki to gatunek? Sami muzycy na swoim profilu określają gatunek jako: „No, not yet”. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się w 2010 roku, kiedy to perkusista Mattias Olsson (Änglagård) i klawiszowiec David Lundberg (Gösta Berlings Saga) postanowili stworzyć coś zupełnie nowego. 2012 przyniósł debiutancki album (zatytułowany równie miło, jak na taką muzykę) „Necroplex”. Nie dane mi było wysłuchać tego wydawnictwa w całości, ale obecnie po wnikliwym (a może powinienem napisać maniakalnym?) wsłuchiwaniu się w zawartość „A Glipse…” z pewnością to zrobię. Wracając jednak do rzeczonego następcy „Necroplex” i opisując go w prostych słowach można by użyć następujących określeń: modern electronic, acoustic instruments, post rock, progressive, itd. Tak, te wszystkie elementy łatwo wymienić, jednak trudniej opisać, jak charakterystyczne kompozycje powstają w wyniku tego miksu. To coś niesamowitego, jak wyobraźnia i dusze tych dwóch Szwedów malują muzyczne obrazy. Jeśli macie od czasu do czasu ochotę oderwać się od brutalnych dźwięków, zamiast słodkich gotyckich „pioseneczek” polecam Necromonkey. (666 – w.a.r.) OCEAN CHIEF „Universums Hard” cd‘14 [I Hate] To, że I Hate doom metalem stoi, wiadomo nie od dzisiaj. Jednak, czy zespoły tej wytwórni są aż tak znane w Polsce? Być może wytrawny smakosz tego gatunku powie: „Mów za siebie”! Ale ja właśnie mówię za siebie. Chociaż od lat znam I Hate (w miarę) dobrze, wydawnictw z ich logo mam naprawdę niewiele. Co ciekawe (i dziwne), pamiętam Ocean Chief ze splitu z Runemagick – płyta ukazała się jakieś 7 lat temu i… była nudna. Obecne oblicze oc różni się jednak od tego z początku działalności. Walcowate, ciągnące się w nieskończoność proste riffy zamieniono w mocno hipnotyczne patenty. Zdecydowanie mniej tu death/doomowych elementów na korzyść sludge/doom. Oczywiście śladowe ilości death metalu pozostały, ale one już nie przeszkadzają, tylko tworzą mocną podstawę. No i pojawiło się trochę elementów, które można znaleźć w twórczości np.: Crowbar. Jak dla mnie trochę mało mojego ulubionego Black Sabbath, ale nie musi to być zaraz wielkim minusem (ale jedno oczko w dół będzie). Jako uzupełnienie (ale nie okoliczność łagodzącą) dodam, że w zespole udzielają się osoby znane z Regurgitate, Retaliation, Dawn, Vanhelgd czy Maim. (444 – w.a.r.) ORDO INFERUS „Invictus Et Aeternus” cd‘14 [Doomentia] Do czasu obecności Daryla Kahana (Disma, Funebrarum) w szeregach Ordo Inferus, można było mówić o tym zespole w kategoriach międzynarodowych. Teraz na posterunku pozostali jedynie Szwedzi, a mianowicie znane mordy z przeszłością w Necrophobic, Nifelheim, Exhumed, Excruciate, Godhate, itd., które klasycznym szwedzkim death metalem postanowiły wielbić wielkość i potęgę Cesarstwa Rzymskiego. Ot, szwedzka kohorta na usługach samego cesarza. Problem tylko w tym, że autorzy „Invictus…” próbują podbijać gusta i zdobywać kolejne prowincje sprawdzoną i przewidywalną do granic możliwości taktyką wojenną, którą wróg poznał już z każdej strony i opatrzył na wiele sposobów. A z taką machiną wojenną nie ma co się wybierać na dłuższą kampanię w nieprzychylne rubieże odbiorców. Oczywiście, nie sposób odmówić Ordo Inferus łatwości do komponowania brutalnych, a jednocześnie bardzo chwytliwych numerów, które wyśmienicie sączą do uszu swoją epickość. Wszystko bazuje na tak zgranych kartach szwedzkiego, prostolinijnego death metalu z klasyczną melodyką, że przyjemnie się nimi gra, ale tylko przyjemnie. „Invictus…” to po prostu dobry stary kolega, który czasami ani ziębi, ani grzeje, nie potrafiąc niczym zaskoczyć, ale krzywdy nie robi. Taka deathmetalowa poczciwina, nie wadząca nikomu. A niech chłopaki grają dalej, skoro mają z tego radochę i ku temu predyspozycje, a może przy okazji, głównie dzięki znanym nazwiskom w składzie czeska Doomentia Records zaksięguje więcej koron. (444 – ManieK) OUTRAGE „We the Dead” cd‘14 [Metal on Metal] Na niemiecki Outrage natrafiliśmy dzięki Jowicie z włoskiej Metal on Metal Records, wytwórni specjalizującej się w różnych odmianach oldschoolowego metalu. I teraz wcale nas nie dziwi, dlaczego o tym zespole, istniejącym od 1983 roku kompletnie nic nie wiedzieliśmy, a zajawki podesłane przez tajemniczą Polkę rokowały o wiele lepiej niż to się okazało w konfrontacji z całością siódmego albumu naszych zachodnich sąsiadów. Otóż, jeżeli słuchać Outrage w pojedynczych utworach, wyrwanych z kontekstu, to dostajemy całkiem dobry blackujący thrash metal, przywodzący na myśl przemelodyjniony i nieco ugrzeczniony Desaster. Jednak, gdy trzeba było zmierzyć się z 47 minutami „We the Dead”, to my byliśmy martwi – od klejących się powiek, wiotczejących palców na klawiaturze i notorycznego ziewania. I chociaż ziewanie nie jest oznaką nudy, a głęboki wdech działa jak pompa ssąca, krew zostaje lepiej nasycona tlenem i krąży szybciej, rośnie ciśnienie oraz liczba skurczów serca, a mózg jest lepiej dotleniony, to Outrage wciąż był na to energetyczne ratowanie organizmu skutecznym antidotum. Poza tym ziewanie jest zaraźliwe, a słuchanie wypocin podopiecznych Metal on Metal na pewno takim nie będzie. Sorry, Winnetou (Jowita), ale czasami zespoły są tak kompatybilne, że aż głowa boli – a tu tą całościową zgodnością jest przaśność i przeciętniactwo do kwadratu. Outrage, bez silenia się na ubieranie nie najlep-


szych wiadomości w piękne słówka, po prostu niemiłosiernie męczy bułę, jak żul o zeta pod supermarketem. (222 – ManieK) PANYCHIDA „Grief for an Idol“ cd‘13 [Paragon] Trzeci album Panychida z pewnością nie zaskoczył znających dokonania tego zespołu. Zorientowany na black pagan metal zespół znany jest z pewnością dobrze w swoim kraju, ale wiem też, że cieszy się sporym powodzeniem w Niemczech i Polsce. Wprawdzie w naszym kraju próżno oczekiwać, aby Honza Vanek&co pojawili się z koncertami, to jednak poprzednie wydawnictwa zespołu z pewnością tu dotarły. Co przynosi „trójka”? Sporo melodyjnej, momentami zapatrzonej w norweskie klimaty, momentami mocno przesiąkniętej rodzimą kulturą muzyki. Bardzo dobrej i przemyślanej muzyki. Z pewnością nie ma tu miejsca na przypadkowość i inspiracje, mimo, że słyszalne, są doskonale zmiksowane z autorskimi riffami. Duży potencjał drzemie w tym zespole i pewnie już nie długo się ponownie o tym przekonamy. Dodam tylko, że m.in. gościnnie zespół wspiera V’gandr (Helheim), jak i – ponownie – Honza Kapak (Avenger). Chociaż album mam już rok, myślę, że warto po niego sięgnąć. (555 – w.a.r.) PIKODEATH „Tief In Dir” cd‘14 [Defense] Czeski death metal… brzmi to prawie tak śmiesznie, jak czeski black metal, no może poza bardzo nielicznymi wyjątkami. Na szczęście nasi południowi sąsiedzi są ostoją grindcore’a i cokolwiek łączą z tym gatunkiem, to wychodzi im to bardzo dobrze. Pikodeath jest tego przykładem. Death metal łączony z grindcorem mocno daje radę. Kiedyś Pikodeath scalało death z thrashem i nie wychodziło im to zbyt dobrze, nudne to było i ocierało się o groteskę. Skład się wymienił, został tylko gitarzysta Pepino i zespół nabrał wiatru w żagle. Koronnym dowodem tego stanu rzeczy jest ów album. Płyta ma wszystko to, co powinien mieć death metal łączony z grindem. Tam, gdzie jest death metal, jest walcowato, tam gdzie grindcore, jest bardziej skocznie. Nie ma tu porywających blastów czy megawgniatających zwolnień, jak to mają w zwyczaju kapele zza wielkiej wody, ale wszystko to, co jest na tej płycie jest ok. Zwolnienia są, blasty też, ale bez przesadyzmu i napierdalania dla samego faktu napierdalania. Miałem okazję słyszeć ten materiał na żywo i byłem pod wrażeniem. Zwłaszcza wokalu, bo co jak co, ale gardłowy jest jednym z mocniejszych punktów tego zespołu. Growl zamiast świniaka o wiele bardziej pasuje do tej muzyki. Grajki z Liberca oszczędzili nam liryk w swoim języku, ale za to mamy kilka kawałków po niemiecku. Co najważniejsze, język germańskiego oprawcy zbytnio tu nie razi. Choć to chyba mały sentyment do klasyki niemieckiego kina lat 80-tych. (444/555 – Joseph) PRIMORDIAL „Where Greater Men Have Fallen” cd‘14 [Metal Blade] Jak dla mnie, na poprzednim albumie „Redemption at the Puritan's Hand” Primordial nie poradził sobie z epokową mocą „To the Nameless Dead”, a tym bardziej przełomowego dla Irlandczyków „The Gathering Wilderness”. Efektem czego, o wiele częściej paradowałem w koszulce „Redemption…” niż słuchałem jej muzycznego wzornika. Popłuczynowatość „białej” płyty, będącej jakby zlewkami po wypłukaniu garnka z treściwą zupą „To the Nameless…” sprawiła, że w okresie oczekiwania na następną odsłonę częstokroć sięgałem po inne projekty, w które jest zaangażowany A.A. Nemtheanga (z największym wskazaniem na Dead Sovereign, a w następnej kolejności Twilight of the Gods). Na szczęście na „Where Greater…” Primordial powrócił do swojej najsilniejszej formy, nagrywając jeden z najbardziej stonowanych i nostalgicznych albumów, bowiem szybsza jazda zaczyna się dopiero na czwartym na liście „The Seed of Tyrants”, buzującym anachroniczną werwą. Już poprzedzające go trzy wcześniejsze utwory zapowiadały, że należy szykować się na antologię klasycznego grania, i chyba udział Alana w supergrupie Twilight of the Gods zrobił swoje, bo na tym pułapie albumu słychać wokalne fascynacje tradycyjnym heavy metalem, zwłaszcza w „Babel's Tower”, do którego to numeru Primordial nagrał pierwszy w swojej historii profesjonalny teledysk. Swoją drogą, martyrologiczno-bajroniczna barwa wokalna Nemtheangi to już klasa sama w sobie i creme de la creme Primordial, czasami nawet śmiem twierdzić, że warto byłoby kiedyś posłuchać samego śpiewania Alana bez podkładu muzycznego. Ale na „Where Greater…” jest i zarówno instrumentalny, jak i wokalny ukłon w stronę starych czasów w szeregach Irlandczyków za sprawą najbardziej blackmetalowego na płycie „The Alchemist's Head”. Po nim następuje dramatycznie rozbudowany „Born to Night” z potężnym, dogłębnym brzmieniem, i na zakończenie na wpół akustyczny „Wield Lightning to Split the Sun”, potwierdzający, że Primordial nie zdradził swoich folkowych korzeni, a przy tym dopełniający przepojenie liryzmem i pochmurną poetyką – nie do podrobienia. Najnowsza płyta Irlandczyków absolutnie nie jest miejscem, gdzie ma miejsce upadek wielkich ludzi, a raczej miejscem, gdzie ci ludzie rodzą się na nowo, otrzepując się z popiołów bezbarwności „Redemption…”. (666/777 – ManieK) PURPLE HILL WITCH „Purple Hill Witch” cd‘14 [The Chuch Within] Zastanawiam się, na ile zmęczenie brakiem czegoś konkretnego w innych gatunkach muzyki ekstremalnej wpłynęło na moje postrzeganie muzycznego świata. Zadaję sobie to pytanie głównie dlatego, że to już kolejny zespół doom metal, który robi na mnie kolosalne wrażenie. Purple Hill Witch to stosunkowo młody zespół z Oslo ( jednak sami muzycy „ograli się” już w kilku norweskich kapelach, niekoniecznie doom metal), który zaraz po wydaniu demo podpisał umowę z The Chuch Within. Już po pierwszym przesłuchaniu nie tylko znawca tego gatunku zorientuje się, że decydent z tego labelu istotnie „ma nosa” do dobrych zespołów. Oczywiście, aby zgodzić się z tą kwestią trzeba chociaż trochę gustować w stoner doom psychodelic rock, itp. Całe siedem utworów na tej płycie utrzymanych jest właśnie w takim klimacie (mniej lub bardziej okraszonych psychodelicznymi patentami). Słuchając poszczególnych utworów, nie bez przyczyny nasuwają się skojarzenia z Witchfinder General, Count Raven i Lord Vicar, a nawet Sleep, Pentagram i tradycyjnie Black Sabbath. Jednak, czy to źle? (555 – w.a.r.) PUTERAEON „The Crawling Chaos” cd‘14 [Cyclone Empire] Słuchając tego krążka, nasunęły mi się skojarzenia ku pierwszym szwedzkim produkcjom a’la T. Skogsberg. Jako że szczególnym sentymentem darzę chociażby entombedowskie „Left Hand Path”, skojarzenia są nader miłe. Ciężarne gitary, niemalże wgniatające mózg w czaszkę, pulsujący rytm i zmienność tempa w utworach to niezaprzeczalne atuty twórczości Szwedów. Etyka pracy tych

muzyków jest godna uwagi – nie brakuje tu szybkich partii, ale słuchacz znajdzie również gdzieniegdzie doomowy walec, jak chociażby w otwierającym „Wrath”. Nie brakuje melodii, nie zabrakło też czadu i tempa, które spodoba się podczas wykonywania numerów na żywo. Growling jest tu głęboki, basowy i zaznaczony ramię w ramię z gitarą prowadzącą na froncie. Przypomina to dokonania panów Johna Tardy’ego i Petrova. Cokolwiek solidne utwory często nabijane są w rytmie d-beat, co nieznacznie mnie znużyło, jak w numerze „From The Ethereal Vortex”. Tytułowy numer poprzedza ciekawa introdukcja w klimacie starego Bulldozer. Kawałek oscyluje pomiędzy charakterystyką Entombed, a Dismember. Piękne, ciężkie i zarazem czytelne brzmienie, mnogość zmian tempa, a więc to, czym zarażała nas stara szkoła skandynawskiego metalu lat 90-tych. Płyta nie wystrzela tak spektakularnie, jak fajerwerki, ale jeśli stęskniliście się trochę za starymi, dobrymi czasami natychmiast włączajcie Puteraeon. (555 – Krzysztof Nowak) RUDE „Soul Recall” cd‘14 [f.d.a. Rekotz] Podobnież nigdy nie można ufać rudym, ani łysym. Rudy, wiadomo, zdradliwy, a łysy mógł być kiedyś rudy. Na szczęście w amerykańskim Rude nie ma rudych, ani łysoli, ja sam również do nich nie należę, chociaż Braciszek Tuck robi mi się powoli na czubku głowy, więc wespół w zespół można nam zaufać, by żądz moc móc wzmóc, jak śpiewał niegdyś Kabaret Starszych Panów. Rude żadnym muzycznym kabaretem nie jest i chociaż wiekowo stażem są bardzo młodzi, to łoją rasowego deathmetalowego old schoola, jak starsi panowie, co to zęby pozjadali na klasycznie topornym death metalu, acz technicznie zdywersyfikowanym. „Soul Recall” to kolejne po „Inoculation” autorstwa Morfin niesamowicie mocne uderzenie w tradycjne tony w katalogu coraz prężniej działającej niemieckiej f.d.a. Rekotz. Jest brud, zgnilizna i słyszalne echa wczesnego Death, Obituary, Asphyx (te pierwsze trzy zwłaszcza w sferze wokalnej), Pestilence („Memorial”), Morbid Angel z okresu „Altars of Madness” (vide otwierający „Haunted”) czy też „chwytliwa” brutalność Autopsy oraz trafiona w punkt okładka autorstwa Dana Seagrave’a. Zdaję sobie sprawę, że niektórych może zbierać już na wymioty od kolejnej młodej kapeli, która operując na amen zgranymi kartami wskrzesza lata świetności death metalu z całą jego techniczną „prostotą”, autentycznością i melodyką zapadającą na długo w pamięci, jednak Rude jest tego rodzaju młodym adeptem starych wzorców, którego nie trzeba ganić za zrzynanie, lecz poklepać po plecach, by robił tak dalej. Z takim młodym-starym death metalem jest u mnie, jak ze smażoną kiełbasą z cebulą i zimnym piwem – nigdy mi się nie znudzi, nigdy nie zawiedzie i zawsze się sprawdzi, spełniając swoje założenie nasycenia trzewi tak, że micha sama się cieszy. Co ciekawe, Amerykanie zaczynali w 2008 roku od prymitywnego metalu w stylu Bathory i Celtic Frost, by w bardzo krótkim czasie skutecznie podnieść z popiołów złotą erę death metalu. (666 – ManieK) SAISON DE RUILLE „Deroutes sans fin“ lp‘14 [Necrocosm] Jakieś dwa lata temu w moje ręce wpadł krążek „Caduta dei gravi”, sygnowany przez zupełnie nieznany mi zespół z Francji – Saison De Ruille. Jako, że industrialny hałas wrzucam sobie tylko od czasu do czasu, długo zbierałem się z przesłuchaniem ww. krążka. Jednak, gdy ten moment nastąpił, długo jeszcze po fakcie zdziwiony odpalałem mój wysłużony gramofon. Dodatkowo, jak tylko (rok później) pojawiła się ta płyta na cd, od razu ściągnąłem sobie, aby móc karmić moje uszy – awangardowymi post metalowymi industrial noise doom darkwave dźwiękami. W tym roku sdr uderzyli ponownie i znów płyta dostępna jest tylko (mam nadzieję, że na razie) w wersji winylowej. Muzycznie nowy album Francuzów jest jeszcze bardziej pokręcony i chory. Do całej listy określeń wymienionych powyżej śmiało można dodać „post rock”, co mocniej podkreśla nieograniczony zasięg działania zespołu. To dziwne, ale w tak zmechanizowanym łomocie można tu znaleźć melancholię, dystans do życia, mrok, samodestrukcję, brud i jest to… cholernie przyjemne. (666 – w.a.r.) SECTESY „The Shreds of Oblivion” cd‘14 [Nice to Eat You] Lubię sobie czasami posłuchać melodyjnego death metalu. Takiego bez pedalstwa, ściskania za jaja i bez malowanych paznokci. Teoretycznie ten czeski kwintet powinien się wpasować w moje gusta. Teoretycznie, bo praktycznie jest dobrze, ale cały czas mi tu czegoś brakuje. Nie oczekiwałem po Czechach smoły, szatana czy blastów, bo pomimo kilku wyjątków to nie mają na tym polu zbyt wiele do chwalenia się. Sectesy grać umie (ale o tym za chwilę), jednak ich problem polega na tym, że jak tylko mają jakiś naprawdę fajny ciągnący za mordę riff, to dosyć szybko łamią go, wtrącając jakieś zawijasy czy dziwne melodie, jak np. w „Crushing Humanity”. Wspomniany przed chwilą kawałek jest chyba jednym z lepszych na płycie. Akustyczne, notabene bardzo ciekawe pojawiające się też później, wejście i dobre linie melodyjne są osią tego kawałka. Najmocniejszą stroną tego albumu są partie solowe. Można zagrać dobre solo nie używając kaczki, wajchy i miliarda efektów! Tylko zasadniczym zgrzytem jest to, że większość (o ile nie wszystkie) solówek jest zagrana przez muzyków sesyjnych. A jak będzie to trzeba zagrać na koncercie, to co? Puścicie z playbacku, zagracie na grzebieniu? Nie zmienia to faktu, że partie solowe są bardzo klasyczne, momentami wręcz heavymetalowe. Płyta jest dosyć równa, kawałki są równe i jest w nich tak samo dużo dobrych chwytliwych riffów, ale i jest też trochę chwil totalnej zamuły, gdzie szukam czegoś miękkiego pod łeb, by nie usnąć. Na koniec mamy cover Krabathor z ich pierwszej płyty. Fakt, jest inny niż reszta utworów na płycie, ale jak by nie wpis we wkładce, że to ich, to nie wiem, czy bym poznał tak od razu. Jak na debiut, nie ma tragedii, ale mokro też nie mam. Panowie wywalą zamulające momenty i wyjdzie z tego całkiem dobry melodyjny death metal. Panom z Sectesy radziłbym pić więcej wódy, bo jak wiadomo piwo zamula, a po wódzie człowiek agresywniejszy, to i może metal mocniejszy. (444 – Joseph) SERPENT VENOM „of Things Seen & Unseen” cd‘14 [The Chuch Within] Podobnie jak wcześniej opisany Purple Hill Witch, nigdy wcześniej nie słyszałem Serpent Venom, a po pierwszym przesłuchaniu nie potrafię wręcz usunąć płyty z odtwarzacza. Oczywiście od razu skorzystałem z pomocy sieci, aby dowiedzieć się, że to już drugi album zespołu i że sv pochodzi z Londynu. „of Things Seen & Unseen” to już drugi album ww. wydany przez The Chuch Within i wg mnie, jeśli tak dalej pójdzie zespół ten może okazać się niekwestionowaną gwiazdą tej wytwórni. Oczywiście zaznaczam, że to wyłącznie moje zdanie i nie jestem maniakalnym „zgłębiaczem” wiedzy doomowej. Mimo to potrafię dostrzec pewne odnośniki do dokonań Saint Vitus, Bedemon czy

ABUSIVENESS „Bramy Nawii” cd‘14 12 czerwca 1168 roku król duński Waldemar I zdobył, a następnie zniszczył Arkonę (ośrodek kultu pogańskiego boga Świętowita), co poprzedziło wymuszoną chrystianizację tego regionu. W 846 lat od zniszczenia Ostatniej Wielkiej Słowiańskiej Świątyni Abusiveness nagrał swój 4. album z Wizunem za zestawem perkusyjnym, chociaż ten o mały włos, rok przed pojawieniem się tej płyty sam przekroczyłby bramy Nawii. I przyznam szczerze, że nieco zgłupiałem odnośnie kondycji Wizuna, bo z jednej strony info w booklecie o zarejestrowaniu materiału w 2014 roku, a z drugiej wyjaśnienie Mścisława w jednym z wywiadów, że partie Wizuna były nagrane długo przed jego wypadkiem z chłopakami z Blaze of Perdition. Mniejsza o większość i magiczną siłę rehabilitacji, najważniejsze, że w rejonach bębnów dużo i szybko się dzieje z blastami i ośmioramienną gęstwiną. I choć lublinianie już na poprzednich albumach dowodzili, że potrafią bez opamiętania przeć do przodu, to tutaj jeszcze bardziej to doprecyzowali, wprowadzając również sporo melodyki („Lędziańska Krew”, „Niezłomni” czy „Proces” ze „śpiewną” nośnością) lub zwalniając adekwatnie do „deklamacyjnego” charakteru utworu („Welesowy Cień”) ze snującymi się partiami basu i świetnym balansem między szybkością, a pulsacyjnymi spowolnieniami. Co ciekawe, w tym mrowiu pomysłów, nie zgubił się bas (szkoda, że brzmieniowo zrejterowały klawisze), a i kotłowisko gościnnych wokaliz (Xaos Oblivion, Sonneillon, Knjaz Varggoth) tylko spotęgowało bogatość już i tak przebogatej warstwy muzycznej. Wraz z „Bramami Nawii” Abusiveness nadal dosadnie zadaje kłam powszechnej opinii, że blackmetalowcy, zafascynowani pogaństwem i Słowianami, umieją jedynie plumkać na bałałajkach, trząść groźnie szyszkami i bębnić w jelito cielęce. Niektórzy potrafią nadal z bezpośrednią wykwintnością ostro przypierdolić. I jakoś Ciechan jeszcze lepiej smakuje, wiedząc, że w tekstach mitologia słowiańska ma symboliczne znaczenie, mając wiele współczesnych odniesień. (666 – ManieK) EERIE „Into Everlasting Death” cd‘14 Może i nie było to wśród nocnej ciszy, ale na pewno w wigilijny poranek, kiedy to w domofonie rozległ się głos listonosza, przynoszącego dobrą nowinę od Arachnophobii w postaci rodzimego duetu Eerie/Sigihl. Tak oto Krzysztof Słyż nieświadomie podzielił się ze mną czarnym opłatkiem, przejmując rolę (nie)świętego Mikołaja. A tak ogólnie, to ojciec pajęczego lęku spod białostockich Klepaczy „naszym przyjacielem jest, jemu chwała, jemu cześć! A wszystko, czego się dotknie, zamienia się w złoto, niczym Midas polskiego undergroundu” – tak ostatnio pieją Internety, zaczynając ślepo wierzyć, że w tej wytwórni nie ma miejsca na pomyłki. Po pierwszych przesłuchaniach debiutu Eerie śmiałem twierdzić, że oto powinęła się noga, nos zawiódł, a pajęcze łapska złapały nie tę ofiarę, co trzeba. Z biegiem czasu „Into Everlasting Death” okazał się być albumem, z którym należy posiedzieć nieco dłużej i uważniej wysłuchać, co ma do powiedzenia. A mimo 33 minut trwania ma bardzo dużo do przekazania, głównie za sprawą wielopłaszczyznowości wokalisty, który doskonale odnajduje się towarzysząc średnio-wolnym tempom, jak w najlepszym i najbardziej rozbudowanym na płycie „Among the Ashes” (tu, wreszcie słychać bas) czy też zamykającym „Of Descending Moon” z opętańczymi wokalizami. Przy szybszych rozwiązaniach mam wrażenie, że Eerie nie wyrabia z brzmieniem, zwłaszcza perkusji, która przy podkręconych prędkościach dziwacznie nabiera kolorytu automatu perkusyjnego. Nie mam zamiaru dalej rozbierać Eerie na czynniki pierwsze, bo jeżeli ktoś zatraca się w tym, co ostatnio wyrabia się w polskim black metalu, zwłaszcza tym ukierunkowanym w stronę Mgły, to jak najszybciej powinien wysyłać do Klepaczy garść klepaków. Dla mnie „Into Everlasting…” okazał się takim prezentem, który z początku nie cieszy, by po kilku dniach bawić się nim dzień i w nocy. Byłem grzeczny… znaczy się grzeszny. (555/666 – ManieK) GENIUS ULTOR „Nic co boskie nie jest mi obce” cd‘14 Nie ukrywam, że nieco obawiałem się recenzenckiej styczności z drugim albumem Genius Ultor. Wrodzona ze mnie przekora, a jak wokół czegoś robi się nagle szum, to jakoś odpycha mnie od jego źródła. Zwłaszcza, że na wokandę weszli kolejni blackmetalowi wierszokleci i poeci, którzy w swoich tekstach skorzystali z trawestacji twórczości Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Woźniaka, Budki Suflera, Perfectu, a nawet całościowo z wierszu „Kataryniarz” Jerzego Czecha (muzycznie jego dorobek przybliżył chyba jedynie Przemysław Gintrowski na albumie „Kamienie”). Zapowiadały się więc nabzdyczona evviva l’arte!, „co poeta miał na myśli” i sztuki furiopodobne-modne. I w taki sposób lubię się mylić, bowiem już w pierwszym, tytułowym utworze Genius Ultor pluje prosto w twarz paskudnym gnojem, arogancką wścieklizną (tu ukłon w stronę wokalisty), uszlajanym, jakby specjalnie spaskudzonym brzmieniem (momentami, w połączeniu z krzykliwym wokalem skojarzenia lecą w stronę… „Grom” Behemoth), plugawym syfem i chaosem kontrolowanym. Czuć tu brud, pierwotność i wkurwienie, ale jednocześnie poetyckie „mogę wszystko i chuj, wam do tego” oraz nieokiełznaną, czasami biegnącą na oślep wolność. Prócz literackich cytatów jest i muzyczny cudzysłów w postaci „Krew nie woda”, będący wariacją na temat „Blood Is Thicker than Water” Impaled Nazarene (u Finów bas lepiej chodził, u Polaków lepszy tekst) – ten numer na tle całości, mimo swojego zaprzaństwa, wydaje się być krainą łagodności. „(…) Metale, glina, piórko ptasie / cichutko tryumfują w czasie (…)”, jak pisała Wisława Szymborska w wierszu „Muzeum” – na „Nic co boskie…” jest i metal, glina i piórko ptasie, a czy Zgorzel, Kra i Wirus zatryumfują w czasie okaże się na trzecim, albumie, bo po tym, co zaprezentowali na „dwójce”, i jak wysoko podnieśli sobie poprzeczkę, dopiero następny będzie dla nich prawdziwym wyzwaniem. (555/666 – ManieK)

59


nawet Goatsnake. Głębiej kopiąc łatwo trafić na migawki związane z Reverend Bizarre czy High on Fire. Fani wymienionych zespołów z pewnością znajdą w twórczości Serpent Venom wiele dla siebie. Zresztą generalnie fascynacji tradycyjnego doom metalu nie powinni przejść obok tej płyty i tego zespołu obojętnie. (555 – w.a.r.)

DRAUGÛL „Tales of Loot and Plunder” cd‘14 [Pesttanz Klangschmiede] Ostatni wikingowie, o jakich słyszałem, że złupili Maltę, to ci, którzy przyjeżdżają nad Jezioro Maltańskie, czyli popularną Maltę w ramach pikniku rodzinnego „Szwecja do Poznania” lub „Skandynawia do Poznania”. Blisko Malty czerwone żagle łodzi wikingów były również w 860 roku, znane już od roku na wybrzeżu Hiszpanii, pojawiły się u włoskich brzegów Morza Śródziemnego. Wikingowie złupili wtedy Pizę, a ich wodzowi Hastingowi zamarzyło się zdobycie Rzymu. Dlaczego o tym wspominam? Otóż różne już dziwactwa widziałem i słyszałem w swoim metalowym żywocie, ale na epicki viking black metal rodem ze śródziemnomorskiej Malty natknąłem się pierwszy raz i, gdy do tego dołączyłem tolkienowską etymologię nazwy zespołu (swoją drogą Tolkiena chcą wynieść na ołtarze, więc blackmetalowcy będą mieli trudny orzech do zgryzienia), infantylnie narysowaną okładkę oraz jednoosobową odpowiedzialność za ten projekt, to do jego drugiego albumu podchodziłem jak pies do jeża. Dołączając do tego fakt, że odpowiedzialny za wszystko Hellcommander Vargblod wraz ze swoimi fascynacjami przeniósł się do Szwecji, wyszedł z tego niezły groch z kapustą. Kulinarnie – uwielbiam! Ale muzycznie już niekoniecznie, a taki miszmasz czeka nas właśnie na „Tales of…”, co czasami przywodzi mi na myśl fiński Finnugor. Jest więc wszystko i nic – hv próbuje swych sił głównie w melodyjnym black/ viking (sic!) metalu, łącząc go z chóralnymi/kościelnymi samplami utrzymanymi w orientalno-arabskiej konwencji, quasifolkowymi rytmami, czystymi wokalizami, stylizowanymi na podniosłe czy też miłymi blackmetalowymi melodyjkami idealnymi dla Niemiaszków bawiących się na jakimś podrzędnym, entym festiwalu. Dużo by wymieniać, mało by słuchać… Może i chciał dobrze, ale wyszło, jak wyszło. (222/333 – ManieK) 5 Poprzedni album Draugul „The Voyager“, mocno ukierunkowany na pagan viking metal, przez wielu odebrany został jako ciemniejsze odbicie Bathory. Z pewnością przyczyniło się do tego umieszczenie przez jedynego muzyka tego zespołu (o dźwięcznym imieniu Hellcommander Vargblod) własnej wersji „One Rode to Asa Bay”. Tym razem ww. pokusił się o cover Rotting Christ i chociaż muzyka nabrała więcej barw, to nie ma co spodziewać się potężnych zmian. Wciąż bliżej Draugul do zimnej północy (gdzieś pomiędzy wspomnianym Bathory i może trochę wczesnym Enslaved) niż gorącego południa. Trzeba przyznać, że pochodzący z Malty (a obecnie mieszkający w Szwecji) Vargblod ma rękę do tworzenia zwartych, soczystych albumów, które chociaż nie wnoszą wiele nowego do tego gatunku, świetnie się słucha. I o to chyba chodzi. (555 – w.a.r.) 9

hellshop.eu 60

7g C nr 37 C 01/2015

SIGIHL „Trauermärsche (And a Tango upon the World's Grave)” cd‘14 [Arachnophobia Records] Po serii udanych blackmetalowych ciosów Arachnophobia postanowiła roztoczyć swoje lepkie sieci wokół katowickiego Sigihl, który drąży temat sludge/doom/drone/noise/black metalu, ale bez gitary. Za to z basem, perkusją, kompletnie odjechanym i antymuzycznie usyfionym saksofonem oraz Kvassem z Psychotropic Transcendentna na wokalach udręczonego psychola, co mnie najbardziej cieszy. Przed stycznością z tą śląską kakofoniczną ciężkością smolistej flegmy wydawca przekornie życzył miłego słuchania, chociaż nie wiedział, czy w przypadku Sighil to dobre słowo. Rzeczywiście, miło nie jest, a że dwa dni po dotarciu do mnie „Trauermärsche…” zmarł Stanisław Barańczak to łatwe i przyjemne przebrnięcie przez debiut katowiczan skojarzył mi się z „lekkością” przeczytania jednym tchem, bez zająknięcia fragmentu Barańczaka z cyklu „Mankamenty” – „Chrzęst szczęk pstrych krów wprządł w słuch / Szept: „Trwasz wśród warstw łgarstw? Tchórz! / Stwórz wpierw z przerw werw, w chwil skruch / Strzęp chwalb – nerw ścierw czymś strwóż!". Można nieźle się połamać, ale kunszt i artystyczna złośliwość w tym jest, podobnie jak na chaotycznym hałasie wydobywanym przez ten jakże przytłaczający kwartet świdrujący swoim chropowatym klangorem najgłębsze zakamarki umysłu. Z początkiem trwania „Daymare”, otwierającego płytę, byłem święcie przekonany, że to boleściwy głos Kvassa będzie kaleczył pierwsze skrzypce (bas i perkusja są ograniczone do minimum), a jednak ich rolę przejął paranoiczny saksofon, który w „The Rite of Pain” i „Tango Catholico (REPENT!)” cudownie przypomina nieodżałowany Pan.Thy.Monium. Andrzej Schmidt – wykładowca historii jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach oraz autor 3-tomowej „Historii jazzu” powiedział kiedyś, że saksofoniści mają smutne życie, muszą dmuchać i dmuchać. Pope musi mieć podwójnie smutny żywot, bo dmucha w Sigihl. (555 – ManieK) SOUND AROUND cd ‘14 [CloseStranger] Właściwie recenzja tego materiału (biorąc pod uwagę zawartość), powinna znaleźć się pomiędzy podobnymi wydawnictwami firmowanymi logo Zoharum. Długo zastanawiałem się, jak podejść do tego swoistego samplera i pomyślałem, że zamiast recenzji wkleję pełne info o tym wydarzeniu. „Projekt SOUND AROUND jest propozycją serii pobytów rezydencjonalnych dla artystów dźwięku i organizacji w ubiegłym roku, trzech festiwali muzyki eksperymentalnej w Kaliningradzie, Kłajpedzie i Gdańsku. Celem projektu była wielostronna wymiana doświadczeń, praktyk i technologii głównie pomiędzy artystami dźwięku z Polski, Litwy, Rosji. Odkrywanie krajobrazów dźwiękowych trzech miast: Gdańska-Kaliningradu-Kłajpedy stało się podstawą stworzenia kart dźwiękowych, instalacji multimedialnych i koncertów muzyki ambient. W ramach projektu zorganizowane zostały wymienne wizyty dla celów zebrania materiału i organizacji warsztatów, wykładów i koncertów demo”. Płyta jest więc dźwiękową dokumentacją tego jakże ciekawego projektu. (--- - w.a.r.) SUFFERING „Chaosatanas” mcd ‘14 [Mort] Z racji pewnych koneksji, o tym wydawnictwie słyszałem już długo, długo przed wydaniem. Najpierw minialbum miał ukazać się pod szyldem pewnej „fytfórni”, co to swego czasu dużo zajmowała się Eblis, Darzamat i kilkoma innymi. Jednak, jak to w życiu bywa, samozwańczy boss ww. labelu, okazał się (zresztą nie po raz pierwszy) ściemniaczem. Dzięki temu zespół trafił pod skrzydła Mort Prod., która to wydała „Chaosatanas” na srebrnym krążku. Materiał dość krótki, ale można śmiało rzec – treściwy. Właściwie te niespełna 30 minut śmiało można by uznać za debiut – dodam, debiut bardzo udany. „Suicie for Satan”, „Essence of Sin” czy „Leviathan Reiss” jasno dają do zrozumienia komu dedykowane jest to mini, a całość chociaż momentami kąśliwa i przewrotna otwarcie ukazuje mroczne oblicze twórców. Chociaż nazwa (ile to już razy wykorzystana?) i tytuł nie wskazują na oryginalność, to muza z pewnością przekona do siebie wielu zwolenników black metalu. Chociaż do mnie Suffering przemawia zdecydowanie w średnich i wolnych tempach, całość podana w tak urozmaicony sposób skłania mnie do sięgnięcia po „Chaosatanas” znowu i znowu. Ciekawy jestem również, jak ten materiał sprawdza się na żywo i mam nadzieję, że… koncertowo. (555 – w.a.r.) TAAKE „Stridens hus” cd‘14 [Dark Essence] 7 stycznia 2015 roku zmarł Tadeusz Konwicki, autor „Małej Apokalipsy”. Tego samego dnia dwóch zamaskowanych muzułmańskich braci dokonało krwawego zamachu na redakcję satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”, zabijając w imię Allacha 12 osób w tym 8 dziennikarzy, rozpętując tym samym we Francji małą, świętą apokalipsę. Wcale się nie zdziwię, jak jakiś ortodoks z okrzykiem „Allah Akbar!” wreszcie dojedzie i Hoesta, bowiem ten widocznie nic sobie nie robi z tego, że ponownie może podpaść ortodoksyjnym wyznawcom Islamu. Fanatycy Allacha wciągnęli go na listę śmierci już przy okazji utworu „Orkan” z poprzedniego albumu „Noregs vaapen” i wersetem, będącym kijem wsadzonym w mrowisko, „(…) Til Helvete med Muhammed og Muhammedanerne (…) / (…) Herdt Hardt mot hardt nu våkner snart, Norge” – „Do piekła z Machometem i muzułmanami / Norwegia wkrótce się obudzi”. Na najnowszym albumie Ørjan Stedjeberg również nie pierdoli się w tańcu, zamieszczając na trey’u pod płytą wielgachny, ostentacyjnie przekreślony półksiężyc z gwiazdą. Zresztą spiritus movens Taake zawsze miał wszystko i wszystkich w dupie, a to występując na scenie z wystającym pindolem ze spodni, a to w rajtkach niczym blackmetalowy Robin Hood, w Essen znowuż z wymalowaną swastyką na klatce piersiowej lub wpadając w ślimaka winniczka z Kvarforthem z Shining. Prosty chłop, prosty black metal, prosty przekaz – Hoest robi swoje, dlatego też już tradycyjnie na „Stridens hus” trzeba było czekać trzy lata, ponownie dostając syntezę prawdziwego, starego, norweskiego black metalu, nieoglądającego się na „religijne” mody i filozoficzne kombinowanie. Każdy artysta na swój własny sposób się rozwija, więc i Taake nie stoi w miejscu, ani się nie cofa, wprowadzając nieco świeżych patentów (duża ilość melodii i solówek – „Orm”, „Stank”), a także dopuszczając (śladowo, ale zawsze) do procesu rejestracji ludzi, z którymi Hoest koncertuje. A tak przy

okazji gigów, to w katowickim MegaClubie w październiku ubiegłego roku, Taake wypadło jeszcze lepiej niż na studyjnych materiałach, mimo że „Stridens hus” to ekstrakt tego, co jest najlepsze w pieprzonym skandynawskim black metalu prosto z mroźnej Północy. Szkoda tylko, że Hoest po występach na żywo woli ostatnio wciągać białe kreski niż udzielać wywiadów. A niech robi, co chce… (666 – ManieK) THE CROWN „Death is not Dead” cd‘14 [Century Media] Wydany 24 grudnia ubiegłego roku, 8. już album The Crown, mógł być dla wielu wymarzonym prezentem pod choinkę lub daniem głównym wigilijnej wieczerzy przez wzgląd na powrót oryginalnego wokalisty, który nie dość, że współzakładał Crown of Thorns, to jeszcze popełnił ze szwedzką koroną „Hell is Here” i „Deathrace King” – w moim skromnym mniemaniu jej najlepsze klejnoty. Zresztą ¾ obecnego składu pamięta stare czasy, jak jeszcze byli „koroną cierniową”, więc słusznie można było sobie ostrzyć pazury na powrót do przeszłości, głównie za sprawą ponownego pojawienia się Johana Lindstranda, który swoją deathmetalową werwą tchnął w szeregi The Crown nieco utraconej w ostatnich latach mocy i brutalizy. I rzeczywiście, swoją deathmetalową chropowatą charakterystyką pociągnął za sobą kamratów w nieco cięższe i siłowe rejony, mimo że kręgosłup „Death is not Dead” to nadal wymuskany do cna melodyjny szwedzki death/ thrash metal, mogący służyć za encyklopedyczny wzornik, jak powinno się grać ten gatunek, z całym jego miejscami pstrym i tkliwym dobrodziejstwem. Nie będę ściemniał, żeby szykować się na powtórkę z ognistej rozrywki, jaką zdecydowanie były dwie pierwsze płyty The Crown, jednak panowie ostro biją na alarm, że wciąż potrafią połączyć bajeczną melodykę z konkretnym pieprznięciem i koncertową ekspansywnością, jak w dla przykładu „Iblis Bane” czy bestsellerowych „Eternal”, „Headhunter” czy najmocniejszym w zestawie „Ride to Ruin”, i to tak, że po prostu mucha nie siada. Jedyne, czego kompletnie nie rozumiem to wsadzenie w tak dobry album przedostatniego (na podstawowej wersji albumu) instrymentalnego gniota „Meduseld”, który ze swoim quasi-cipkowato-folkowym zapędem pasuje do całości, jak wilk do pilnowania owiec, a raczej jak owieczka w całej watasze wilków. Pierwiastek śmierci w The Crown nie umarł. (555 – ManieK) THE DEATHTRIP „Deep Drone Master” cd ‘14 [Svart] Po narodzinach córki Aldrahnowi świat na tyle poważnie wywrócił się do góry nogami, że ten na „Supervillain Outcast” dhg zaznaczył swoją obecność jedynie w dwóch utworach, wyciszając się na długie lata opieki nad latoroślą, a przy tym pracując jako stylista fryzur i tatuażysta. Ojcowska misja wykonana, więc można wracać w najczarniejsze zakamarki metalu, i chociaż nie jest to powrót pod banderą Dødheimsgard, to jednak z tarczą i nieodzownie kojarzący się z dokonaniami jego macierzystego zespołu. TEN wokal w połączeniu z riffami Hosta (nomen omen general manager w Peaceville Records), który na klęczkach bije pokłony minimalistycznemu black metalowi z hipnotycznym prymitywizmem powtórzeń, dał mistrzowską podróż do lat 90-tych zimnego norweskiego black metalu… z zachowaniem dziewiczości jego charakterystyki. Duet mniej znanego Anglika i bardziej pomnikowego Norwega na „Deep…” oszukał czas i w 2014 roku stworzył album, który niesie z sobą podobny bagaż emocji, który mógł towarzyszyć przy pierwszych przesłuchaniach „Kronet Til Konge” czy „Blood Must Be Sched” Zyklon-B – w tamtych czasach, wokół tamtej otoczki. Kurwa, przy takich utworach, jak burzumowaty „Making Me” czy też „Dynamic Underworld”, „A Foot in Each Hell” lub „Something Growing in the Trees” czuję się jak pryszczaty nastolatek, biegający po lesie z pogańskim sztyletem z lodu, knujący wojnę za pomocą osiedlowych i szkolnych list wrogów black metalu. I wcale się nie dziwię, wiedząc, że nie jest to koleżeńska kurtuazja, gdy Snorre Ruch mówi, iż The Deathtrip jest najbardziej interesującym i najlepszym black metalem, jaki spotkał na swojej drodze na przestrzeni ostatnich lat, a miksowanie tego albumu było dla niego zaszczytem. O, Panie jedyny, to co teraz będzie, skoro Aldrahn nie ukrywa, że Dødheimsgard kończy prace nad nowym albumem, który ma być kontynuacją „666 International”? Hokus pokus read my mind! (666/777 – ManieK) THEOSOPHY ”Eastland Tales – part I” cd‘14 [No Colours] Z Theosophy zetknąłem się przy okazji ich poprzedniego albumu „In the Kingom of North” i od razu zastrzegam, że spotkanie nie wypadło pozytywnie. Nudne, powtarzane przez ostatnią dekadę patenty mocno inspirowane dokonaniami Immortal, totalnie pogrążyły ten zespół, jak mi się wydawało, na wieki. Jednak romans między tym zespołem, a No Colours trwa dalej i bieżący rok przyniósł kolejnego bękarta – „Eastland Tales – part I”. Spodziewając się bolesnego ataku na mój ośrodek słuchu, bardzo długo podchodziłem do tego materiału, jak pies do jeża. Jednak, gdy wreszcie odpaliłem płytę i poświęciłem jej pierwsze 40 minut swojego życia, coś się mieniło w moim wyobrażeniu o tym zespole. Każde kolejne przesłuchanie sprawiało, że zaczynałem rozumieć, dlaczego wydawca wciąż kontynuuje współpracę z tym zespołem. To prawda, że w dużym stopniu Theosophy wciąż brzmi, jak Immortal (głównie za sprawą wokaliz), ale z kompozycji już nie wieje nudą. To prawda, że do czysto oryginalnego zespołu długa jeszcze droga, ale nie oryginalności czasami się szuka. Poza tym, to dopiero trzecia płyta zespołu i tak jak chłopaki dorastali przez ostatnie dziesięć lat do w miarę normalnej sesji fotograficznej (kolorowe pisanki z poprzedniej płyty – niszczą!), tak i ich muza powoli zaczyna nabierać odpowiednich kształtów. Czekam na kolejny album i wtedy się dowiem, czy warto zainteresować się Thosophy na poważnie. (555 – w.a.r.) THY FLESH „Thymiama Mannan” cd‘14 [Odium] Odium Records nie próżnuje… Kolejna premiera z początkiem 2014 roku i to całkiem konkretna. Otwierający album tytułowy kawałek nastawił mnie na kolejny religijny opus, co, prawdę mówiąc, średnio mi się widziało. Jakoś mnie te religijne granie ostatnio bardzo męczy, nudzi i przyprawia o odruch wymiotny. Już zacierałem rączki z radości, że zjebię Greków z góry na dół, a tu nic takiego nie będzie. Okazuje się, że to trio może i w pewnym stopniu nawiązuje do tego trendu, ale nie tak znowu do końca. Więcej tu szwedzkiego black metalu, jak na mój gust, tej typowej skandynawskiej melodyki i rozpierdolu niż nawiedzonej religijnej ekstazy. Thy Flesh zastosowało sprawdzoną kombinację i fragmenty totalnej dźwiękowej anihilacji, gdzie riffy świszczą niczym kule z kałacha nad głową, podbudowali zróżnicowaną melodyką, która może nieco łagodzi złowieszcze oblicze zespołu, ale sprawia, że album nabiera rumieńców. Zespół wykorzystuje szerokie spektrum blackmetalowych patentów, dobrze


znanych, a jednak świetnie sprawdzających się w wykonaniu Thy Flesh. Po raz kolejny okazuje się, że aby nagrać solidny album wcale nie trzeba sięgać po nowe rozwiązania wystarczy mieć pomysł na to, jak dobrze wykorzystać stare. Płyta cieszy atrakcyjnym klimatem, który zmienia się równie często, jak nastrój kobiety. Czasem delikatnie otula słuchacza płaszczem mroku innym razem atakuje piekielną nawałnicą czy apokaliptyczną wizją końca świata. Grecy bardzo sprawnie poruszają się we wszelkiej maści tempach od tych ultraszybkich po te wolne, przy okazji odpowiednio dobierając do aktualnej marszruty ciężar muzyki, a ten potrafi być przytłaczający. Nie jest to może „petarda”, ale bardzo solidny krążek, który gwarantuje dobrze spędzony czas. (555/666 – Tymothy) TWILIGHTFALL „The Enegry Of Soul” cd‘14 [Swarga Music] Na wschodzie Europy coraz mocniej upada „muzyczna żelazna kurtyna”. Wiele młodych kapel ma dzisiaj instrumenty, by rejestrować drzemiące pokłady pomysłów i realizować własną muzykę. Wolność przyniosła możliwości, odbezpieczyła korek z tkwiącym dżinem. Ukraiński Twilightfall korzysta właśnie z „chwili” i przedstawia czterdziestominutowy, debiutancki krążek. Stylowo jest to muzyka bliska dokonaniom Children Of Bodom i Dark Tranqillity. Wiele harmonijnych partii gitarowych nakreśla tor melodyjnego death/thrash metalu, ale czasami (głównie za sprawą gry gitar) materiał wybiega poza te gatunki. Wokalista i gitarzysta Wortherax posługuje się gardłowym, lecz przejrzystym growlingiem, co pozwala czytelnie przebrnąć przez warstwę tekstową. W utworach usłyszymy również wszędobylskie instrumenty klawiszowe. Na moje szczególne wyróżnienie zasługuje kawałek tytułowy oraz „Welcome to the New Day”, który rozpoczyna się niemalże, jak kompozycje Kinga Diamonda. Faktem jest, że muzycy Twilightfall przewinęli się wcześniej przez wiele kapel (m.in. uznany Nokturnal Mortum) i ich wysokie doświadczenie słychać w każdym momencie płyty. Ścieżka muzyczna zagrana została z odpowiednią dozą brutalności i gwałtownego ataku w powiązaniu z harmonią i sporą dozą wdzięczności. Profesjonalnie zarejestrowany materiał przykuł moją uwagę od pierwszego do ostatniego taktu. Gratulacje. (666* – Krzysztof Nowak) *O gustach się nie dyskutuje, koledze Krzyśkowi nie umniejszam nic w doświadczeniu muzycznym, ale ja dla kontrastu dałbym 222, bo przesłuchanie całości było dla mnie równie przyjemne, co zatwardzenie, a po nim jelitówka – dop. ManieK ULVER „Trolsk sortmetall 1993-1997” 5 cd box‘14 [Century Media] Mus dla fascynatów norweskich wilków, a w szczególności ich pierwszych nagrań, pachnących lasem i TYM niczym nieskalanym black metalem pełnym młodzieńczej przekory oraz buńczucznej pierwocizny. W sumie, maniacy twórczość Kristoffera Rygga powinni mieć wszystko, co zawiera ten box – pierwsze trzy studyjne płyty, legendarne demo „Vargnatt” i nigdzie wcześniej niepublikowane utwory z okresu „Nattens madrigal – Aatte hymne til ulven i manden”, zarejestrowane latem 1995 roku oraz utwór „Synen”, wcześniej dostępny jedynie na dawno wyprzedanej kompilacji „Souvenirs from Hell” (Cthulhu Records, 1997). W obecnych czasach, gdy dosłownie wszystko można ściągnąć z Internetu, miano niepublikowanego lub nieosiągalnego nieco się zdewaluowało, ale tym, co na pewno przyciągnie wilcze stada wyznawców Ulver to 104-stronicowa książka z rzadkimi zdjęciami, wyciągniętymi na światło dzienne tylko i wyłącznie ku wzbogaceniu „Trolsk sortmetall 1993-1997”, a także komentarzami Jona „Metaliona” Kristiansena (Head Not Found Records i prowodyra „Slayer Magazine”), Michaela Moynihana (autora głośnej publikacji „Lords Of Chaos”) oraz Marka Pilkingtona (Strange Attractor Press). A wszystko zarówno w języku norweskim i angielskim. No, teraz już możecie zawyć do tej przebogatej reminiscencji niczym wilk do księżyca. (ManieK) VARATHRON „Untrodden Corridors of Hades” cd‘14 [Agonia] Już „Stygian Forces of Scorn” po części zmył plamę po bardzo miernym „Crowsreign”, jednak najnowsze dokonanie Varahtron niweluje ją całkowicie. Głównie za sprawą demonicznie natchnionej umiejętności połączenia klimatu starego greckiego black metalu (vide „Arcane Conjuring”, utrzymany w mocno celebracyjnej charakterystyce) z nowszymi rozwiązaniami w postaci przeróżnej maści schowanych gdzieś z tyłu syntezatorowych smaczków, sampli, itp., które nie przeszkadzają, a wspomagają w dojrzewaniu całości. Szkoda tylko, że Varathron w szybszych tempach („The Bright Trapezium” ze świetnie wkomponowanymi progresywnymi dygresjami, „Delie into the Past”) zdecydowanie nie radzi sobie tak dobrze, jak w średnio-wolnych rozwiązaniach, które dopełniają ceremonialnego charakteru „Untrodden…”. Ogólnie, mam wrażenie, że piąty długograj „niezmiernie głębokiego wąwozu”, jak należałoby tłumaczyć z greckiego nazwę zespołu, został przemyślanie podzielony na dwie części. Pierwsze cztery numery to zdecydowanie klasyczna facjata Varathron z charakterystyczną melodyką gitar, którą chyba jedynie grecy potrafią wydobyć oraz mistyczną energią starej szkoły greckiego black metalu. Z kolei trzy zamykające numery, to większe otwarcie się zespołu na szybsze tempa (niekoniecznie dobre dla kondycji kapeli), ale i również nieco progresywnych wycieczek („Death Chant”) czy też poważnego kombinowania w konstrukcji i dramaturgii utworu. I, kto by pomyślał, że z nieświętej trójcy z Hellady to właśnie Varathron obroni honor starej szkoły greckiego black metalu, podczas gdy Necromantia milczy po „plastikowych” nagraniach, a Rotting Christ gra skoczne, ładne i przyjemne przytupańce idealne na metalowe tańce. (555 – ManieK) VENOM „From the Very Depths” cd‘15 [Spinefarm] „Ten album jest doskonały! Wszyscy trzej jesteśmy całkowicie pewni nowych utworów i produkcji. W studio panowała wspaniała atmosfera – Dante stworzył na swojej perkusji prawdziwe grzmoty, a Rage swoimi riffami zedrze skórę z twojej twarzy, bo wszystko jest tutaj na swoim miejscu. To mocny album, który naprawdę pokazuje, że dojrzeliśmy do niepowstrzymanej siły czystego black metalu. Nie możemy się doczekać zagrania nowych piosenek na żywo dla Legionów… Hell Yeah!” – tak oto Cronos zapowiadał już 14. album Venom, 34 lata od wydania burzącego zastany wówczas porządek „Welcome to Hell”. Duet gitarzysta/perkusista wcześniej zdążył popełnić z legendarnym Cronosem, o równie mitologicznym wysokim czole, już trzy albumy, więc panowie nie musieli się macać, badać, lecz pruć do przodu ile fabryka dała, mimo że po opublikowaniu paskudnie zdygitalizowanej okładki na maniaków Venom padł blady strach, że pod nią może czaić się równie zkomputeryzowana nowoczesna papka, która z zamierzchłą diabelskością Anglików nie będzie miała nic wspólnego. Mimo wszystko, wbrew zapowiedziom Cronosa, „From the Very Depths” nie

jest płytą doskonałą, ale i nie równie tragiczną, jak jej frontowa oprawa, a po prostu mocnym punktem w dyskografii angielskiego jadu, którego Cronos nie ma co się wstydzić. Ani to wiekopomna chwila, ani padaczka na całej linii. Owszem, jak na ponad 50 minut muzyki nie obyło się bez drobnych potknięć w postaci utworów kompletnie bezpłciowych i pozbawionych historii, jak „Temptation”, „Stigma Satanas” czy „Mephistopheles”, ale o wiele więcej jest konkretnego biczowania, jak w koncertowo pulsacyjnym „Crucified” o lekko slayerowskim zabarwieniu czy też „Evil Law” z wylewnie, wolno gulgoczącym basem. Wiem, że brzmi to jak podważanie dogmatu, ale echa Slayer, to nie jedyny paradoks inspirowania się zespołem, który niegdyś samemu się inspirowało, bowiem „Grinding Teeth” rozpoczynający się gitarowym staccato i przeradzający się w ostrą jazdę idącą na koncertowy hicior, podobnie jak „Wings of Valkyrie” niosą znamiona kolorystyki… Testament. Nie zabrakło również adekwatnie punkowego „Long Haired Punks” z opasłym basiskiem i nieokrzesanym galopem czy też melodyjnie bujającego swoim barowym klimatem „Smoke”. Mimo nowoczesnej technologii rejestracji dźwięku padaki nie ma, ale żeby od razu paść uniżenie na pysk i lizać stopy (łysinę?) Cronosowi, to jestem daleki od tego. (555 – ManieK) WALK THROUGH FIRE „Hope is Misery” cd‘14 [Aesthetic Death] „I've tried to rise from this grave. In which I spent most my days. And through the darkness and pain. My rage kept me sane (…)” – no i proszę, jak idealnie pasuje do prezentowanej muzyki na tym krążku, fragment tytułowego utworu. Tak, wiem… Rymy trochę częstochowskie, ale jaki ból, jaka rozpacz bije z tego kawałka (specjalnie nie tłumaczyłem, bo po naszemu nie ma już takiej mocy). Nie, moi drodzy. Ja wcale się nie nabijam, jak można by sądzić po tak frywolnym wstępie. Ja po prostu nie chcę poddać się tej depresji i nieodpartej chęci samounicestwienia, jaka napadła mnie już po pierwszych taktach, jakże dołującego instrumentalnego „Sustained in Grieg”. Ponad 7 minut bez wokali, zagrane w takim tempie, że żałobnicy niosący trumnę momentalnie by usnęli. Ale taka jest specyfika sludge doom – musi być mrok, ciężar, ból, ale i wściekłość! Znacie to miłośnicy takiej muzy, prawda? Walk Through Fire może nie należy do czołówki, ale myślę, że warto od czasu do czasu zwolnić i powybijać (żółwie) tempo za naszym ziomalem – Juliuszem Chmielewskim, który od tego albumu zaczął swoją przygodę z tym zespołem. (555 – w.a.r.) ZAUM „Oracle” cd‘14 [I Hate] Zawsze mnie dziwiło, że to, co cieszy się powodzeniem poza granicami naszego kraju, jakoś zupełnie nie znajduje nabywców na naszym rynku. Źle napisałem – jeszcze nie znajduje. Weźmy takie zainteresowanie doom psychodelic, etc. W ostatnim czasie pojawiło się tyle świetnych płyt w tych klimatach, czego zupełnie nie można powiedzieć o innych ( jak np. black metal) gatunkach. Jak dla mnie, za jedną z takich sztandarowych płyt powinna być uznana właśnie ta płyta. Bliżej mi nieznany multiinstrumentalista Kyle Alexander Mc Donald (wokalista i basista Shevil) postanowił muzycznie zilustrować swoje mocno psychodeliczne wizje. Do współpracy zaprosił Chrisa Lewisa (etatowego wokalistę Iron Giant), aby ten… zasiadł za bębnami. Duet dość szybko stworzył 4 utwory (ponad 50 minut muzyki), które znalazły się na tym krążku. Co ciekawe, wszystkie utwory oparto na solidnym, ciężkim basie i mocno okraszono klawiszami, a także (a może przede wszystkim) partiami sitary. Tak, nie pomyliłem się, wspomniany wyżej Kyle zamiast gitary użył sitary. Nie muszę chyba dodawać, jak egzotycznie brzmi dzięki temu „Oracles”. Oczywiście nie tylko sitara zasługuje na wyróżnienie, posłuchajcie ciężkiej sekcji i hipnotyzujących wokaliz, a przyznacie mi rację. (666 – w.a.r.) ZOMBIEFICATION „Procession Through Infestation” cd‘14 [Doomentia] O Meksyku wiem tyle, że jego mieszkańcy skaczą przez płot niczym Wałęsa i biegną niczym Forrest Gump, by odnaleźć spokój i szczęście na amerykańskiej ziemi (a przynajmniej tak pokazuje telewizja). No chyba, że im się nie uda, to dostają kulkę w łeb (tak pokazywał film „Machete”). O meksykańskim death metalu wiem jeszcze mniej, bo niestety, będąc między takimi deathmetalowymi potęgami, jak USA i Brazylia to ciężko usłyszeć o jakiejś kapeli z tamtych okolic (a Cejrowskiego bardziej interesowało, by nie wdepnąć bosą nogą w gówno na meksykańskiej ulicy, niż pokazać cokolwiek ciekawego w tv). O tym, że jest to już trzeci pełny album Zombiefication tym bardziej nic nie wiedziałem, ale już wiem i w sumie fajnie mi z tym uczuciem. Co my tu mamy? A właśnie taką wypadkową death metalu obu Ameryk. Jest dziko, jest tłusto i z dobrym brzmieniem, acz nie mozolnie. Panom z Zombiefication jest zdecydowanie bliżej do swoich pobratymców z południa. Więcej tu zmian tempa, rytmów, czasami pobrzmi gitara akustyczna, zdecydowanie ciekawiej tu niż u niejednej zasłużonej załogi z usa. Bas na tej płycie mógłby występować zamiast wibratora w filmach porno. Buczy, dudni, „podobuje mnie siem to”, jak mawiał mój kolega. Czasami nawet wieje mi to Szwecją. Ale czasy mamy takie, że Szwedzi grają po amerykańsku, Amerykanie po szwedzku, baba z brodą występuje w telewizji zamiast w cyrku, a Niemcy nawołują do walki z rasizmem. Spodoba wam się Zombiefication, bo to kawał dobrego death metalu. Szkoda, że w Polsce tak mało znany. (555 – Joseph) C

ARROGANT DESTRUKTOR „Amidst the Blackest Void” cd‘14 Gdy człowiek myślał, że w miarę ogarnia to, co dzieje się w polskim podziemiu wydawniczym, nagle wyskakuje mu jak diabeł z pudełka wrocławska Wolfspell Records, która nie ogranicza się jedynie do rodzimego stuffu. Dowodem na ten stan rzeczy jest m.in. kompilacyjny album angielskiego Arrogant Destruktor, zrzeszającego w sobie byłego basistę Cancer (tak, tak tego Cancer) z okresu reaktywacji. Tyle personaliów, za to muzycznie na „Amidst the Blackest Void” mamy dwa całkiem nowe utwory, z których na pierwszy plan wybija się melodyjnogitarowy „Black War Machine”, demo 2014 „Hate Legions Ride!” z wiodącym prym tytułowym numerem, będącym przemieszaniem nomenklatury Motörhead/Venom z tlącymi się gdzieś w tle klawiszami oraz „Demo 2013”. „Amidst…” jest więc przekrojem całej dyskografii aroganckiego niszczyciela w pigułce, w której widać, że zespół, choć powoli, to jednak się rozwija. Na pierwszym materiale słychać ostre zapędy ku nieokrzesanemu i nieociosanemu black metalowi, gdzie nieraz wpadnie jakiś melodyjny przerywnik tam, gdzie się go można zupełnie nie spodziewać („Gold Is the Flesh of the Sun God”). „Hate…” przynosi z kolei nieco bardziej thrashmetalową twarz Anglików, a dwa nowe numery to już skupienie się na gitarowym rzemiośle. Całość obraca się w prostym, melodyjnym połączeniu black metalu z thrashem, i choć uwielbiam takie nieprzekombinowane prościzny, to jednak powinny być sklecone z pomysłem, a tego tutaj w większości przypadków brakuje, z czego robi się szara średniawka, jakiej od groma w zalewie kseropodobnych kapel. (333 – ManieK)

HERMÓÐR „Vinter” cd‘14 Gdy za oknem w samym środku grudnia jesienna pogoda z mocnym plusem na termometrze, sanki rdzewieją w piwnicy od dwóch lat, a dzieci, co to śnieg, niedługo będą wiedzieć z bajek czytanych na dobranoc i opowiadań rodziców, z pomocą przychodzi szwedzki Hermóðr wraz z debiutancką „Zimą”. Jednak nie ma co liczyć na mroźną zawieruchę, zamieć śnieżną i inne Blashyrkhi a’la Immortal dujące prosto w zaczerwienione lica. Szwedzki jednoosobowy projekt niejakiego Rafna hołduje mizantropijnemu black metalowi, rozwleczonemu na ponad 50-minutową wolną przechadzkę wśród głębokich zasp i po klimatycznie oszronionym lesie tuż przed zachodem słońca. Wiem, brzmi trywialnie, niczym podnieta od pryszczatego szyszkownika kilkujadka wietrzącego pozerski spisek u wszystkich i wszędzie, ale „Vinter” po prostu posiada TEN klimat i TĘ prymitywną siłę minimalistycznej powtarzalności akordów oraz autentyczności „umęczonego” wokalu. Jeżeli codziennie klepiecie zdrowaśki przed wczesnym nagraniami Burzum, to przez pierwszy album Hermóðr, a zwłaszcza utwór „Månen & Skogen” przejdziecie bez najmniejszego zająknięcia się. Zimowy klimat do cna dopełnia oprawa graficzna po brzegi wypełniona reprodukcjami obrazów Ludwiga Munthe (1841-1896), norwesko-niemieckiego malarza, specjalizującego się w uwiecznianiu na płótnie mroźnych krajobrazów Norwegii. Sorry, taki mamy klimat, a że u nas ostatnio pogoda kompletnie do dupy, to „Vinter” przez zimowe miesiące jest idealnym substytutem tego, czego za oknem ewidentnie mi brakuje. Muzycznie substytutem już nie jest, bo to prymitywny, minimalistyczny, cierpiętniczy black metal, tak idealny w swojej prostocie i gatunku, jak… płatek śniegu. A będzie ich więcej, bo na luty 2015 Wolfspell Records zapowiada kompilacyjny dwupłytowy album „Det Förflutna”. (555 – ManieK)

61


www.fb.com/doombringerofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Debiut Doombringer „The Grand Sabbath” był chyba jednym z najbardziej wyczekiwanych albumów polskiego podziemia. I chociaż niektórzy mogą się czuć zawiedzeni, że zespół poszedł do przodu, nieco niwelując brud z materiałów demo i ep-ek, to ich pierwszy album stoi na najwyższym poziomie starej szkoły mariażu black metalu z death, gdzie melodyka i klimat były równie ważne, co bluźniercze szaleństwo. Niestety, dla wywiadu, kielecki Doombringer ma o wiele więcej do powiedzenia na swojej płycie niż w ramach rzecznictwa prasowego. Cóż, niektórzy tak mają, i dobrze im z tym, więc nie mam zamiaru przedłużać wstępu, bo i tak już wyszedł dłuższy od najbardziej „rozwlekłej” odpowiedzi Doombringer. ↔ Cześć. „The Grand Sabbath” planowany był przez Malignant Voices na lato/jesień 2012. Plany, planami, a finalizacja waszego pierwszego albumu miała ostatecznie miejsce z końcem października 2014. Co to za czynniki hamulcowe, opóźniły pojawienie się „TGS”? — Witam. Zmiana gitarzysty, opóźnienia związane z innymi kapelami, lenistwo, oraz pewnie jeszcze kilka innych czynników, które miały miejsce w międzyczasie zaowocowało takim terminem. Z drugiej strony, my się nigdy nie śpieszymy i termin 2012 to chyba tylko pierwotny termin, na który datowany był album, chyba jeszcze w 2011 roku. „TGS” jest w pewnym sensie ukoronowaniem waszych wszystkich dokonań. Manifestacją wszystkiego, czym jest ten zespół. Te siedem lat od powstania Doombringer uważacie za czas całkowicie spełniony, a może jednak zrobilibyście coś inaczej? — Na dzień dzisiejszy nie ma niczego, co chcielibyśmy zmienić na tym albumie. Po kilku wcześniejszych nagraniach wielu czekało na waszego długograja, jak katole na pocałunek papieża w czółko. Czuliście na plecach oddech oczekiwań, czy robiliście swoje, nie zważając w ogóle na pozytywny szum wokół Doombringer? — Słyszeliśmy kilka dobrych opinii na temat dem i ep-ek, ale to najwyżej poskutkowało tym, że jeszcze bardziej oddalaliśmy się od tego, czym byliśmy. Na „The Grand Sabbath” słychać, gdzie mamy „oddech oczekiwań”. Wiadomo, jeszcze się taki nie narodził, żeby wszystkim dogodził, więc wraz z „TGS” pojawili się kręcący nosem, jakoby Doombringer poszedł zbyt do przodu, „wypolerował” się. Zważacie w ogóle na krytykę, czy działacie na zasadzie: psy szczekają, karawana idzie dalej? — Przyjmujemy do wiadomości sensowną krytykę, ale daleko nam do wsłuchiwania się w głos ludu. Zapewne dla wielu osób brzmienie na „The Grand Sabbath” było niejako szokujące, i zapewne chcieliby, żebyśmy ciągle brzmieli jak na demach. Niestety, tutaj srogi zawód.

62

7g C nr 37 C 01/2015

Dla nas nagranie drugi raz tego samego oznaczałoby śmierć, więc już teraz zapowiadam, że następny materiał NA PEWNO będzie wyglądał/brzmiał inaczej. Reasumując, mamy wyjebane na to, co myślą/mówią na nasz temat inni. „TGS”, tak jak wszystkie poprzednie nagrania, zarejestrowaliście w studio The Black Lodge, jednak tym razem zrobiliście drobne odstępstwo, nagrywając również w greckim Fireball Studio. Udało się coś pozwiedzać, czy skupiliście się tylko na rzeźbieniu przy „TGS” w okowach ciemności? — Jako, że nasz gitarzysta jest Grekiem to łatwiej mu było nagrywać u siebie. Czy fakt rejestracji „TGS” w greckim Fireball Studio miał jakikolwiek wpływ na to, jak brzmi? Wiecie, czuć tu dużo wczesnych nagrań Varathron i Necromantia. Z Grecji blisko też do Włoch, z których zalatuje wpływami Mortuary Drape. — Styl grania naszego gitarzysty jest przesiąknięty starą grecką sceną, co niejako miało duży wpływ na jego angaż do Doombringer. W tekstach aż kipi od rytualnej i okultystycznej tematyki. Czy w tej materii jesteście li tylko teoretykami, a może zaangażowanymi praktykantami? — Zależy, o co konkretnie pytasz? (Jest już konkretnie – dop. M.) Nie ukrywacie, że koncepcję albumu można zamknąć w takich słowach, jak ciemność, orgie, dzieciobójstwo i narkotyki. Czy dragi są dla was czynnikiem kreacyjnym, a może destrukcyjnym? Jeżeli orgia, to po wspomagaczach, żeby wszystko się zintensyfikowało? Jeżeli deal z ciemnością, to po dragach, żeby sięgnąć zakamarków nieosiągalnych przy trzeźwym umyśle? — Narkotyki z natury są destrukcyjne i to jest w nich najfajniejsze. To są bardzo prywatne sprawy, jak tworzymy muzykę. Tylko ten, kto zgłębił Elementarną Magię Wielu Imion może wkroczyć na tę ścieżkę. Nie ukrywacie, że jesteście chorzy na punkcie wykre-

owania odpowiedniej atmosfery, i „TGS” takową posiada. Żeby wprowadzić się w odpowiedni klimat, a tym samym przekuć go w muzyczną materializację potrzebujecie odpowiednich czynników i zależności, czy po prostu robicie to, co macie do zrobienia? — To, co jest zawarte na naszych albumach, jest w nas. Nie potrzebujemy żadnych stymulatorów. Old Coffin Spirit odnośnie „TSG” powiedział, że improwizacja w studio, to wspaniała sprawa. Ile takiego pójścia na żywioł i nieskalkulowanego wcześniej ognia w szopie jest na waszym debiucie? — Dość sporo, dla mnie bez tego nie ma rock’n’rolla. Czy Bestial Raids i Cultes des Ghoules nie spełniały waszych możliwości twórczych, że musieliście uciekać z pomysłami i wolą kreacji w Doombringer? — Właściwie sam odpowiedziałeś sobie na pytanie. (Trochę wysiłku do rozwinięcia by się przydało – dop. M.) Doombringer na początku działalności był w pewnym sensie pobocznym projektem, odskocznią od waszych macierzystych kapel. Teraz przerodził się w coś poważniejszego, zespół pełną gębą. Nie ukrywacie, że może kiedyś, kto wie, Doombringer stanie się głównym zespołem. Naprawdę bylibyście w stanie przesunąć Bestial Raids i Cultes des Ghoules na boczny tor? — A czemu nie? Nigdy nie wiadomo jak długo jeszcze pociągniemy, a aktualnie w Doombringer drzemie największy koncertowy potencjał. Dobrze, że wspominasz o gigach. Old Coffin Spirit i Sepulchral Ghoul to żelazny duet Doombringer, który jest od zarania zespołu. Mimo kilku wcześniejszych przetasowań w składzie, teraz szeregi kapeli wydają się stabilne, czy w związku z tym wraz za „TGS” pójdą w kraj/świat jakieś koncerty? — Są takie plany, ale zobaczymy, co z tego wyniknie. Na razie skupiamy się na rozjebywaniu tantiemów ze sprzedaży płyt. Dla wielu „TGS” jest jedną z najlepszych płyt 2014 roku, katując ją aż do zdarcia. Czy wy również macie jakieś opus magnum mijającego roku? — 2014 jest udanym rokiem, jeśli chodzi o muzykę metalową. Teitanblood, Swallowed, ksm, Drowned czy Funereal Presence to ścisła czołówka. Na kieleckiej ziemi, z której pochodzi Doombringer, wyrósł taki „kwiatek”, jak Kelthuz – dla jednych zjawisko-pośmiewisko, głównie za sprawą „twórczości” Warraha, a dla oficjalnych mediów Tomasz Cz., skazany na pół roku ograniczenia wolności (prace społeczne 40 godzin miesięcznie) za znieważenie osób z powodu przynależności rasowej i wyznania. Obeszło was to cokolwiek, a może zaśmialiście się pod wąsem, że kto sieje wiatr ten burzę zbiera? Z drugiej strony, skoro dojebali się prawnie do niego, mogą się też dojebać już do każdego… — Nie ma sprawy na tej planecie, która by nas mniej interesowała. Słowo na niedzielę… —…C



My Small Percent Shows Most™ W poprzednim numerze prezentowaliśmy szerzej sylwetkę jednego z pionierów industrialnej sceny w Polsce – Different State. Kontynuując ten wątek wzięliśmy na warsztat inny, dużo młodszy, lecz mający swój debiut dawno za sobą, gdański projekt Bisclaveret, który opublikował w ubiegłym roku dobrze przyjmowany nowy album w barwach wytwórni Zoharum i Steinklang, a w tym obchodzić będzie swój 15. jubileusz. Jednak po kolei. ↔

POCZĄTKI (2000-2006) Bisclaveret powstał w 2000 roku, kiedy to gdańscy artyści, ukrywający się pod pseudonimami Thorn i Dragos, zaczęli swoje eksperymenty na polu muzyki. Praktycznie pozostając w odosobnieniu od polskiego środowiska industrialnego, skupionego wówczas w rejonach Górnego i Dolnego Śląska, komponowali własne dźwięki na przecięciu dark ambientu i postindustrialu. W 2001 roku ukazał się ich pierwszy materiał „Aegri Somnia…”, ponad 20-minutowa ep-ka, przywo-łująca skojarzenia z muzyką, sygnowaną niegdyś przez sławną Cold Meat Industry, odsłaniająca jednak nieco inny, bardziej teatralny ryt. Ciemne, wręcz smoliste dźwięki zlewały się z szaleńczymi, obłąkańczymi melorecytacjami, szeptami, wokalizami w języku polskim, z licznymi cytatami zaczerpniętymi z Crowleya, „Necronomiconu”, De Sade’a, Micińskiego. W podobnym duchu utrzymany był drugi materiał „In Hortis…”, który również ukazał się jako ep-ka

64

7g C nr 37 C 01/2015

na płycie cd-r. Za sprawą tych dwóch tytułów oraz coraz liczniejszych koncertów zespół zaczął docierać do coraz większego środowiska. Zaowocowało to kontraktem z francuską wytwórnią Cynfeirdd, która wydała w serii I4I koncert „Er Roud El aater fi nezaha el khater”. Ostatnim opublikowanym materiałem, podsumowującym początki zespołu jest video „I’ll Concerto”, będące zapisem dwóch występów, w Warszawie i Gdańsku. Dzisiaj wszystkie te materiały są praktycznie niedostępne. Mogą, co najwyżej, stanowić ciekawostkę kolekcjonerską. Miały one jednak ogromne znaczenie w czasie, w jakim powstały; stanowiły kolejne etapy na drodze, jaką obrał sobie zespół w kolejnych latach działalności. PRZEŁOM Przełomowym dla zespołu okazał się kontrakt z izraelską wytwórnią The Eastern Front, dzięki któremu zespół w 2007 roku, po niemal dwóch latach stanu zawieszenia,

opublikował swój pierwszy pełnowymiarowy krą-żek „Psyche noMine”. Już na nim zespół wykazał swoją skłonność do tworzenia spójnych albumów koncepcyjnych, poruszając się w obrębie zamkniętej historii, bądź – jak w tym przypadku – nadbudowy filozoficznej, ukazującej człowieka uwikłanego w świecie magii, balansującego na pograniczu szaleństwa i opętania. Wkrótce po tej publikacji, ukazał się w barwach Rage In Eden split „Scontrum VI”, gdzie obok Bisclaveret znalazły się projekty Ab Intra oraz Sect. KONTEKST LITERACKI Od początku literatura odciskała swoje piętno na twórczości Bisclaveret. Muzycy nigdy nie ukrywali swoich fascynacji tą dziedziną sztuki. Jak sami wspominali w wywiadach, poznali się na studiach filologicznych, które to wybrali ze względu na własne zainteresowania. Toteż naturalną kwestią było wykorzystywanie przez nich, czy też posługiwanie się oryginalnymi tekstami


NOWY ROZDZIAŁ Wraz z wydaniem nowego krążka „Les Mannequins” muzycy duetu powołali własne wydawnictwo – Zoharum, które oprócz publikowania materiałów Bisclaveret przyjęło pod swoje skrzydła wiele ciekawych projektów z tzw. sceny industrialnej. Można przypuszczać, że prowadzenie własnego wydawnictwa pozwoliło na większą swobodę wydawniczą dla zespołu. Od 2007 roku niemalże wszystkie albumy duetu sygnowane będą logiem tej oficyny. Już dwa lata później ukazuje się krążek „Amalgame” zawierający remiksy w wykonaniu m.in. Endraum, Horologium, Ghosts of Breslau czy God’s Bow. Po nim, w 2010 roku, kolejny pełnometrażowy album „Ephemeros [ante ‘Te Deum’]” oraz jubileuszowa kompilacja „Engill Ljssins”. W tym czasie zespół dużo koncertuje, występując na wielu festiwalach w kraju i za granicą. Na nowy album każe czekać 4 lata. Dopiero w ubiegłym roku ukazał się „Theu Anagnosis”, dostępny w trzech różnych edycjach. W przerwie między pełnometrażowymi albumami zespół publikuje jeszcze split 7” „Both Sides of the Looking Glass” z niemieckim projektem Feine Trinkers Bei Pinkels Daheim. Można powiedzieć, że mimo powolnego odsłaniania przed światem nowych nagrań zespół nie próżnuje, powoli buduje swój status, zdobywając coraz silniejszą pozycję na scenie ambientowej nie tylko w kraju, ale i w Europie.

kopiowania kogokolwiek ze środowiska muzycznego. Jednak przeczytać, czy dowiedzieć się można z różnych strzępków ich wypowiedzi, że niewątpliwie przyczynkiem do sięgnięcia po taką muzykę stały się m.in. grupy Current 93, Coil, Diamanda Galas, a nawet Morbid Angel (!?). Chociaż nie słychać tego bezpośrednio, można odczuć gdzieś pokrewieństwo z wyżej wymienionymi artystami. Poza tym chyba najbardziej czytelne i jasne są wspomniane już inspiracje literackie, tematy ezoteryczne i muzyka ilustracyjna – bez dwóch zdań, chociaż bez odniesień do konkretnych tytułów. Temu nie da się zaprzeczyć. NAJNOWSZY ROZDZIAŁ Z ostatnich najważniejszych wydarzeń, w 2014 roku ukazał się album „Theu Anagnosis”, dostępny w trzech różnych formatach w tym na winylu w ściśle limitowanym nakładzie. Ten album wymieniany jest w wielu zestawieniach rocznych u boku swoich starszych kolegów m.in. In Slaughter Natives, Desiderii Marginis, Raison D’etre i wielu innych. Poza tym Bisclaveret odbył trasę „Theu Anagnosis Live Show” u boku Ab Intra. Zapowiadane są kolejne koncerty, promujące ostatni album, w tym m.in. podczas tegorocznej edycji Castle Party. To dowód na to, że i w tak niszowym gatunku, jakim jest dark ambient, dzieje się wiele ciekawych rzeczy, które i kraju nad Wisłą nie omijają. Polecam zaznajomić się bliżej z grupą, o ile do tej pory nie mieliście wcześniej ku temu okazji. NA DOBRY POCZĄTEK… Nie każdy będzie miał od razu okazję zobaczyć duet na żywo, więc na początek proponuję zaznajomić się z poniższymi albumami tego projektu: Bisclaveret „Theu Anagnosis” — Ostatni ( jak do tej pory) studyjny materiał zespołu. Blisko 40 minut muzyki, osiem kompozycji, w których muzycy zawarli swoisty traktat mistyczno-filozoficzny. Za pomocą muzyki i słowa duet kreuje, pozornie odrealniony, oderwany od „tu i teraz”, własny świat dźwięków; proponuje przy tym swoistą wizję Absolutu, widzianego oczami mistyków, szaleńców i myślicieli. Zaprasza do psychodelicznej wędrówki w głąb jaźni, metafizyczną przygodę w krainie muzyki malowanej różnymi barwami, kształtami i historiami. To wszystko zlewa się w tyglu wielu kultur niczym wielka magma, lecz tutaj wyłania się z niej krystaliczny,

acz niejednorodny obraz… Jaki? Sprawdźcie sami. Album dostępny w trzech edycjach: na czarnym cd, na białym cd oraz na złotym winylu. Bisclaveret „Ephemeros [ante ‘Te Deum’]” — Poprzedni pełnometrażowy album zespołu, poruszający tematykę ludzkiej egzystencji ukrytej w symbolice siedmiu imion anielskich. Na album składa się 7 utworów – miniatur przedstawiających różne aspekty natury człowieka, jego kosmicznego wymiaru w świecie. To wędrówka w głąb ludzkiej psychiki za pośrednictwem dźwięku i słowa. „Ephermeros [ante ‘Te Deum’]” odsłania nieco inne oblicze Bisclaveret za sprawą nowych środków wyrazu, którymi muzycy posłużyli się w jego alchemicznym rytuale tworzenia. Bisclaveret „Engill Ljssins” —Zbiór nagrań z wydawnictw, które są już od dawna niedostępne: „Scontrum Act VI”, kompilacji „Tattered…”, remiksy w wykonaniu Inner Vision Laboratory oraz Ab Intra plus niepublikowany nigdzie indziej utwór „Telesis”. Bisclaveret vs. Bruno „Les Mannequins” — Pierwsza publikacja zespołu w barwach własnego wydawnictwa Zoharum. Wbrew francusko brzmiącego tytułu, krążek nagrany jest w języku polskim, oparty o tekst „Traktatu o Manekinach” Brunona Schulza. To też dość nietypowy, jak na ten duet materiał. 40-minutowa, drone’owa kompozycja, która wprowadza słuchacza w świat wyobraźni malowany oczami pisarza oraz dźwiękami duetu. Dzisiaj materiał niedostępny u wydawcy. Można go jednak znaleźć na wielu aukcjach internetowych. Bisclaveret „Psyche noMine” — Pierwszy pełnometrażowy album zespołu, opublikowany przez izraelski label The Eastern Front. Najbliższy klasycznemu dark ambientowi krążek. Niewiele z tej muzyki zostało w dotychczasowej twórczości zespołu. Jednak warty jest odnotowania ze względu na tak ciekawe utwory, jak chociażby „Insane In God”. Bisclaveret „Amalgame” — Ten krążek to w sumie 9 remiksów trzech utworów, w wykonaniu dziewięciu projektów z mocnymi akcentami Endraum, God’s Bow, Horologium, Sleeping Picture czy Ghosts of Breslau. Paleta brzmień od klasycznego dark ambientu po martrial, gotyk czy nawet electro. C

KONCERTY Koncerty na scenie dark ambient, zwłaszcza w Polsce to raczej rzadkość, a jeżeli już mają miejsce, to odbywają się w dość ascetycznej formie, gdzie muzycy skrywający się za swoimi laptopami, bądź innymi instrumentami odgrywają statycznie własne utwory przy towarzyszeniu filmowej oprawy. W przypadku Bisclaveret sprawa wygląda nieco inaczej. Już z wypowiedzi muzyków możemy dowiedzieć się, że ta część działalności zespołu jest dla nich bardzo ważna. Przykładają dużo wagi do opracowania właściwej formuły, odpowiedniej scenografii, formuły w ogóle. Ich koncerty przypominać mają pewnego rodzaju misterium, spektakl, czy może nawet rytuał, gdzie utwory zyskują nowe znaczenia, gdzie opowiada się nowe historie językiem szaleńców. Osoby, które miały okazję zobaczyć zespół na żywo, powinny zgodzić się, że nie jest to proste odtworzenie muzyki z albumów, że po takim koncercie zostaje coś jeszcze, coś, czego nie wyniesie się wyłącznie z wysłuchania krążków, czy mp3-ek. Warto zobaczyć duet w akcji. Bisclaveret w ciągu 15 lat zdążył pojawić się w wielu miejscach w Polsce i za granicą. Wybierał przy tym często dość egzotyczne lokalizacje, jak na koncerty: teatry, kościoły, synagogi, krypty… Ponadto, co jest dość wyjątkowe – jak na tego typu zespół – muzycy uczestniczyli w dwóch regularnych trasach, promujących ich kolejne wydawnictwa. ŹRÓDŁA I INSPIRACJE Przeglądając różne źródła czy wywiady nie znalazłem jasnych deklaracji, co do inspiracji, na jakie powołuje się gdański duet. Muzycy wręcz odżegnują się od chęci

65

www.fb.com/bisclaveret C ¶ autor: Michał Żagliński

literackimi niemal od początku (fragmenty literackie i wiersze pojawiały się już na pierwszych materiałach). Jednak najbardziej obszernym przedsięwzięciem literacko-muzycznym okazał się projekt Bisclaveret vs. Buno „Les Mannequins” – muzyczna adaptacja „Traktatu o Manekinach” Brunona Schulza, którą zespół prezentował na różnych festiwalach literackich i teatralnych. Ten album wpisał zespół w nieco inne rejony muzyczne. Otworzył na publikę niezwiązaną ze sceną dark ambient. Chociaż to jedyna tak obszerna adaptacja tekstu literackiego i – jak do tej pory – ostatni polskojęzyczny krążek, to warstwa liryczna odgrywa ogromną rolę w twórczości duetu. Co też muzycy niejednokrotnie podkreślali, odpowiadając na pytania w różnych wywiadach. Według nich, dopiero zespolenie płaszczyzny dźwiękowej z warstwą liryczną, daje pełny przekaz Bisclaveret. Taki charakter twórczości, wyróżnia ich spośród wielu projektów wywodzących się z tej sceny, gdzie przez większość projektów zarówno tekst, jak i głos traktowany jest instrumentalnie, wykorzystywany jest bardziej jako ozdobnik, aniżeli próbę nawiązania dialogu z odbiorcą. Kontekst literacki, a co za tym idzie, zabawa z istotą słowa przekłada się również na inne elementy identyfikacji zespołu. Gra wieloznaczności, niedosłowności, a nawet dobór tytułów dla płyt, które – jeśli zwrócimy uwagę – nigdy nie noszą nazw w języku angielskim czy (wydawałoby się logiczne ze względu na pochodzenie) polskim. Każdy z tych elementów układanki składa się na cały przekaz i nadaje indywidualnego sznytu.


Bez dwóch zdań Crepusculum wydało bardzo dobry album i dziwi mnie niezmiernie fakt, że większym uznaniem na naszym podwórku cieszą się płyty słabsze, a „Illuminatus” w pewnym stopniu został zepchnięty w cień. Chociaż z drugiej strony, nie powinienem być zaskoczony, przecież nie od dzisiaj wiadomo, że jakość muzyki jakością, ale żeby był hype na jakąś kapelę trzeba włazić w dupę wszystkim i wszędzie, a tego zarówno autor muzyki, jak i wydawca nie robią. Tak czy siak, kto zechce na pewno odnajdzie się z tym albumem, kto bazuje wyłącznie na „liście aktualnych metalowych przebojów” prawdopodobnie po niego nie sięgnie, a to i lepiej, bo to nie jest muzyka dla gawiedzi. Jak się nietrudno domyślić, na pytania odpowiadał założyciel i siła napędowa Crepusculum, czyli Baphomet. ↔ Odium „reklamuje” „Illuminatus” jako occult black metal. Slogan ten powstał na potrzeby promocji, czy w pełni oddaje charakter tego albumu? Do okultyzmu odwołuje się wiele zespołów jedne bardziej poważnie podchodzą do tego tematu dla innych to tylko bajki, które fajnie się komponują z muzyką. Czym dla ciebie jest okultyzm, czy czerpiesz z konkretnej doktryny magicznej, czy może nie ograniczasz się i bliżej ci do magii chaosu? — „Slogan” był zamierzony, bo tak można dzisiaj scharakteryzować rodzaj muzyki Crepusculum. Oczywiście jest tutaj dużo więcej składników, które podsycają jej charakter, nosi też barbarzyńskie, pierwotne i satanistyczne znamiona, niemniej jednak, jak sam zauważyłeś jest coraz więcej zespołów korzystających z owego terminu, które używają go całkowicie bezwiednie, natomiast dla mnie jest to przede wszystkim hermetyczna wiedza przeznaczona dla nielicznych, tych którzy potrafią dokonać transgresji i zdjąć z siebie okowy „człowieczeństwa”, aby zjednać się z magią kosmosu, otworzyć „trzecie” oko i dostrzec to, co ma do zaoferowania nadświadomość. Na początku czerpałem z wielu różnych doktryn i systemów magicznych, wykorzystywałem najrozmaitsze środki, które uważałem za

66

7g C nr 37 C 01/2015


Pozostając jeszcze przy temacie reklamy Odium… Shadow napisał, że „Illuminatus” to jeden z najmocniejszych albumów na światowej scenie, też tak uważasz, czy może zagalopował się odrobinę? Takie górnolotne deklaracje w pewnym sensie mogą okazać się mieczem obosiecznym, ludzie na przekór czy ze zwykłej złośliwości mogą starać się udowodnić, że wcale tak nie jest, wiesz na zasadzie: „co za bufon pisze, że jest the best, no to ja mu kurwa udowodnię, że nie”… — Gdybym sam w moim mniemaniu nagrał taki album, to dalsze granie i eksploracja muzyki nie miałaby sensu, maksymę „przezwyciężaj samego siebie” odnoszę także do tego, co robię na polu muzycznym, „Illuminatus” to dobra płyta, lubię do niej wracać, ale to tyle, natomiast, co do prawdziwości takich reklam, niech to rozsądzą słuchacze, moim celem jest nagranie jeszcze lepszego materiału, który w pierwszej kolejności zaspokoi moje wymagania. Nie sposób w kontekście tytułu albumu nie zapytać cię o wszelkie teorie spiskowe, masonów, iluminatów, etc.? Mówią, że w każdym kłamstwie jest ziarno prawdy. Wierzysz w jakiś globalny „spisek” mający na celu oddanie władzy nad światem wąskiej grupie anonimowych osób, itp.? — Zawsze mówiło się że pieniądze rządzą światem i rządzi ten, kto ma ich więcej, do masonów należą i należeli najbogatsi i „elitarni” przywódcy, 14 prezydentów usa, a także kilkunastu królów i cesarzy z samej Europy, po których schedę objęli dzisiejsi politycy i kapłani, archeolodzy, architekci, a także inni działacze instytucji społecznych. Ci ludzie sterują mediami, kontrolują wszelakie ważniejsze wydarzenia, pociągają za sznurki i mówią masom, jak żyć, i co powinni wiedzieć, jednocześnie ujawniając zaledwie wierzchołek góry lodowej, więc w tym kontekście można mówić, że to ludzie „oświeceni”, którzy mają dostęp do wiedzy hermetycznej przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Wnioski nasuwają się same i żadnego spisku do tego nie potrzeba, to widać czarno na białym. Pozostając jeszcze na chwilę przy tajnych stowarzyszeniach. Zauważyłem, że wywiady kończysz sentencją „Solve et coagula”, czyli „dziel i łącz”, która to powiązana jest m.in. z masonerią, a także z alchemią. Uważasz, że najpierw trzeba coś zburzyć i odbudować to od podstaw, a przebudowa nawet gruntowna czegoś już istniejącego nie ma sensu? — To ma dużo szersze i bardziej wielowymiarowe znaczenie, chodzi o dokonanie wewnętrznej przemiany, o porzucenie wszystkiego, co zostało nam wpojone poprzez tzw. „wychowanie” i odnalezienie swojego pierwotnego ja. Solve i Coagula to także 2 przeciwstawne, ale uzupełniające się pierwiastki, które możemy porównać do Yin i Yang, 2 półkule mózgowe, których synchronizacja daje prawdziwe oświecenie i wyzwala ukryty potencjał człowieka. Drążąc temat tytułu… „Illuminatus”, czyli oświecony… ale w jakim sensie, jaki jest kontekst tego tytułu? Czy można go także powiązać z postacią Lucyfera, tego który niesie światło? — W pewnym sensie, ale analogii jest dużo więcej, mamy tutaj i ukrytą symbolikę znamionującą przebóstwienie, absolut, przełamanie ludzkich barier, fizycznych jak i psychicznych w celu osiągnięcia ascendencji, jak i nawiązanie do prabóstwa, pierwszego i zarazem ostatniego z wymarłej rasy, niszczyciela światów, który może być kojarzony ze staroegipskim Chepri, perskim Az-I-Dahak i gnostyckim Abraxas. Odwołujesz się do Apeironu, zasady rzeczywistości wywodzącej się od Anaksymandera z Miletu. Sam Apeiron to bezkres, z którego wyłaniają się przeciwieństwa, co jest akurat aktem narodzin czegoś nowego (np. naszego świata), zaś śmierć tego oznacza ponowne łączenie się tych przeciwieństw również w tym bezkresie (to tak w wielkim skrócie). W pewien sposób nawiązuje to do orfizmu, w którym to dusza jest oderwana od ciała i może swobodnie przechodzić z jednego do drugiego. Wierzysz w nieskończoną wędrówkę dusz? Myślisz, że Anaksymander miał rację i nasz świat, który powstał z rozerwania przeciwieństw z góry jest skazany na zagładę, bo to, co kiedyś się rozerwało musi się ponownie połączyć? — Apeiron jest u mnie bardzo symboliczną kreacją

uosabiającą bardziej uporządkowaną formę chaosu, zasadę, która uformowała bóstwo będące jego antropomorficzną emanacją. Owe zajście można porównać do stworzenia wszechświata według mitologii egipskiej, czy sumeryjskiego Enuma-Elish, jak i każdej innej kosmogonicznej mitologii opowiadającej o wyłonieniu się pierwotnej istoty z nicości. Transmigracja z kolei jest podstawą większości wierzeń starożytnych, w której to dusza po śmierci trafia do innego „alternatywnego świata” i w zależności od woli może wcielić się w nowe życie. Za przykład można tutaj podać egipskiego Ra i jego kolejne inkarnacje, czy też Buddę, który byłby jego hinduskim odpowiednikiem. Nasz wszechświat mógł powstać z innego, co prezentowałaby teoria wieloświatów i wszechświatów alternatywnych, więc taka wędrówka dusz pomiędzy nimi, a naszym wymiarem jest bardzo prawdopodobna, nawet jeżeli byłaby całkowicie nieświadoma, wszak wszystko składa się z cząstek i pierwiastków, więc prędzej czy później wróci do swojej pierwotnej formy. Na początku drogi Crepusculum przy okazji debiutanckiego albumu porównywano twoją muzykę do skandynawskiego nurtu black metalu, inni sugerowali konotacje z polskim podziemiem lat 90-tych. Jak, ty, zapatrujesz się na te wszystkie porównania? Rozśmieszyło lub zażenowało cię szczególnie któreś z nich? — Prawda pewnie leży gdzieś po środku, niektórych na owe skojarzenia nakierowało surowe brzmienie czy teksty w j. polskim, innych riffy lub wokal, jeżeli osobiście miałbym szukać jakichkolwiek odniesień to „Visions of the Apocalypse” mógłbym postawić obok starego Abigor, Behemoth czy The Black. Nowy album przyniósł szereg zmian, chociaż dalej mocno trzymasz się wcześniej obranej stylistyki. Rozumiem, że ewolucja leży w naturze Crepusculum, ale w umiarkowanym stopniu? A może się mylę i przyszłość przyniesie diametralne zmiany? Uważasz, że jest on na dobrej drodze do optimum, które chcesz uzyskać? — Czas pokaże, na pewno nie zamykam się już jako twórca i inspiracji szukam w najróżniejszych źródłach, które z szeroko pojętym black metalem często mają niewiele wspólnego, w każdym razie rdzeń muzyki Crepusculum, czy koncept, pozostanie niezmienny, natomiast będzie dalej ewoluować w obrębie wybranej tematyki. A propos optimum, znakiem rozpoznawczym twojej twórczości jest dbanie o to, aby produkcja i brzmienie stały na wysokim poziomie. Rozumiem, że sound rodem z sali prób, hołubiony przez niektórych na blackmetalowym podwórku nie jest dla ciebie tym, co sprawia, że miękną ci kolana z zachwytu? — Póki co brzmienie z tej, nazwijmy to umownie, wysokiej półki reprezentuje dopiero ostatni album, więc nie wiem, czy można tutaj mówić o jakimkolwiek znaku rozpoznawczym, ale faktem jest, że od dłuższego czasu bardzo profesjonalnie podchodzę do tematu brzmienia, produkcji i nie zanosi się tutaj na jakiekolwiek zmiany. Jednak już teraz mogę ci powiedzieć, że nadchodzący album będzie dużo bardziej „organiczny” i „przestrzenny” niż miało to miejsce w przypadku „Illuminatus”, szczególnie jeżeli chodzi o bębny. Bardzo podoba mi się balans na „Illuminatus”, jaki uzyskałeś pomiędzy agresją, a majestatem. Album jest dzięki temu potężny, ale nie sztucznie napompowany podniosłością, jednocześnie chłoszcząc bezlitośnie dźwiękami. Jaki jest twój „przepis” na udany blackmetalowy krążek? Kierujesz się przy komponowaniu jakimikolwiek wzorcami? — Coś takiego, jak przepis nie istnieje, to jak poszukiwanie kamienia filozoficznego czy świętego Graala, ale jest kilka czynników, które mogą się na to złożyć: wena i swoboda w tworzeniu, brak jakichkolwiek ograniczeń, a pomysły przyjdą same. Oczywiście, jeżeli potencjalny twórca ma dostateczną ilość wyobraźni, wyczucia i talentu do komponowania, bo umiejętności są niczym bez tych trzech kluczowych zdolności. Kolejną rzeczą, która bardzo mi się podoba w twórczości Crepusculum to szeroki wachlarz wokalny.

Nie ograniczasz się jedynie do przysłowiowego darcia ryja, tylko w zależności od emocji stosujesz różne wokalizy, twój głos to kolejny instrument, równie istotny, jak gitara czy perkusja. Mam rację? — Absolutnie tak, nie wiem czy jest sens cokolwiek tutaj dodawać. Wokal dla mnie będzie zawsze nadrzędnym instrumentem i w ten sposób go wykorzystuję, musi idealnie współgrać z klimatem i dramaturgią utworu. Kiedyś przeczytałem w jednym z wywiadów z tobą, że „Illuminatus” to dzieło kompletne, podtrzymujesz te słowa? Sugerowałyby one, że uzyskałeś pełne optimum artystycznej wizji, że więcej już nie wyci-śniesz z Crepusculum. Czy jest to możliwe? Czy są jakiekolwiek granice rozwoju muzycznego, oczywiście nie wychodząc poza ramy black metalu. Jak ty to widzisz? — Dzieło kompletne w znaczeniu płyty „Illuminatus”, czyli wszystko było ze sobą powiązane i stanowiło spójną całość, natomiast, tak jak napisałem wcześniej, gdybym uznał, że stworzyłem opus magnum, to nie byłoby sensu więcej nagrywać pod szyldem Crepusculum, a jak sam wiesz tworzę nową płytę, co znaczy, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Nie ma dla mnie żadnych granic, jest tylko wizja, którą chcę zrealizować. Nie zdenerwowałeś się, kiedy w studio Monroe pierwsza wersja ścieżek gitar i bębnów została skasowana? Nie zirytowało cię to, że twoja ciężka praca poszła się (za przeproszeniem) jebać i będziesz musiał ten proces powtarzać jeszcze raz? Nie zniechęciło cię to? — Nie, bo przecież i tak musiałbym to zrobić, nie raz już borykałem się z różnymi problemami na drodze muzycznej, więc powiedzmy że byłem zahartowany. Na szczęście drugie podejście wyszło zdecydowanie lepiej, a praca w studio to sama przyjemność. Jesteście chyba jedynym zespołem, który używa aż trzech log. Jedno stare dobrze znane z przeszłości, drugie na potrzeby layoutu nowego albumu, trzecie z głową hydry, ouroborosem i sigilem odnoszącym się do thelemy. Powiedz, jakie znaczenie dla ciebie mają one wszystkie, czy za tymi, jakby nie było rysunkami ukryte jest coś więcej niż tylko nazwa zespołu, która także ma symboliczne znaczenie? — Każde logo oznaczało pewien etap zespołu, aktualnie zostaliśmy przy tym, które widnieje na okładce „Illuminatus” i raczej nie zanosi się już na jakiekolwiek zmiany. Stwierdziłem, że dość symboliki jest już w samej muzyce, potrzebowałem czegoś prostszego, ale wyrafinowanego zarazem, co godnie będzie prezentować dzisiejsze oblicze Crepusculum. Interesuje mnie pewna kwestia odnośnie pierwszego demo, które wyszło w srogim limicie 33 sztuk. Na niektórych jego kopiach był dograny dodatkowy utwór „Miażdżący atak antychrześcijańskiej bestii Diabła”, na innych go nie było. Po prostu tak wyszło, czy ma to jakieś głębsze znaczenie? Wiesz, że na pewnym portalu aukcyjnym to demo poszło za grubo ponad 100 zł, może masz jakieś wolne kopię chętnie zajmę się ich kolportażem (śmiech). — Tak naprawdę wyszło jakieś 20 parę kopii, reszta nie została dodrukowana, sam nawet nie posiadam własnej sztuki, a demo właściwie nie miało się nigdy ukazać, służyło bardziej do kontaktu z podziemiem. Dzięki niemu poznałem m.in. ludzi z nieistniejącego już Hell Eternal, którzy wydali „Erę Diabła”. Co do bonusowego utworu, po prostu stwierdziłem, że szkoda, żeby się zmarnował, więc dograłem go na kilku sztukach. Zastanawiam się, jak muzyka Crepusculum wypadałaby w wersji koncertowej. Rozpatrywałeś kiedykolwiek możliwość koncertowania? Szczerze mówiąc to obawiam się, czy Crepusculum nie straciłoby swojej mocy, splendoru i klimatu na scenie. Wiadomo wszak, że ludzie obsługujący nagłośnienie w klubach najczęściej nie wiedzą, jak nagłaśniać metalowy zespół. Ot, po prostu podkręcają gałami wszystko „na fula”, aby tylko było głośno. Czy w ogóle jest jakiś sens takich koncertów, na których nic nie słychać poza łomotem? — Wszystko zależy od umiejętności dźwiękowców i samego miejsca, ale wolałbym nigdy nie rozpoczynać

67

www.fb.com/CrepusculumOfficial C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

źródła inspiracji, a dzisiaj sam sięgnąłem do „źródła” i ukułem swoją własną doktrynę, w której jedynym ograniczeniem może być własna wyobraźnia.


koncertu, bo na tych zespołach przeważnie testuje się wszelakie możliwe rozwiązania i klaruje brzmienie, które z zespołu na zespół staje się coraz bardziej wyraziste, o ile nagłaśniają to profesjonaliści, w innym przypadku cały gig może przemienić się w asłuchalny dramat. Nie chciałbym, żeby występ Crepusculum przekreśliły takie niuanse, więc jeżeli byłoby to odpowiednio zorganizowane, mógłbym zaryzykować. Z drugiej strony chętnie zobaczyłbym Crepusculum na żywo, ale raczej w odpowiedniej oprawie scenicznej, która nawiązywałaby do misterium tudzież spektaklu teatralnego. Jednak chyba takie show to rzecz niemożliwa? — Taki jest plan, nie zawsze jest możliwość przewiezienia całego ekwipunku i elementów scenografii, ale sądzę, że udałoby się uzyskać zamierzony efekt nawet przy niezbędnym minimum. Do koncertów potrzebny jest tzw. pełny skład, bo z komputerem chyba byście nie grali, tak więc, jakie masz wymagania względem ewentualnych muzyków, którzy mogliby uzupełnić skład Crepusculum? W ogóle rozważasz taką opcję? — Dość złożona kwestia, zależna od umiejętności, mentalności oraz podejścia tych osób do black/death metalu i satanistycznej filozofii, która jest nieodłączną częścią zespołu. Jedno posiedzenie zdecydowanie nie wystarczy, aby się zgrać i dotrzeć, ale jeżeli znajdą się osoby, które będą podzielać moją wizję, myślę że udałoby się wtedy stworzyć coś niepowtarzalnego. Wspomniałeś też swego czasu, że nowy album będzie dużo mroczniejszy, bardziej rytualny, a jednocześnie oldschoolowy. Szczerze mówiąc, intrygujące zestawienie, chociaż mam lekkie obawy, czy jego rytualny charakter nie okaże się po prostu tzw. „religijnym black metalem”? — Bez obaw, wszystko będzie miało własny charakter i ostatnią rzeczą, której bym pragnął, to włożenie go do takiej szufladki. Tak, czy inaczej, ludzie i tak to nazwą według własnego widzimisię. Jeszcze przed trzecim pełnym albumem planujesz jakieś mniejsze wydawnictwo. Co to będzie ep, split? To jest materiał już gotowy, który pozostał po sesji „Illuminatus”, czy zupełnie nowe utwory nagrane z myślą o tym konkretnym wydawnictwie? A może to będą ponownie nagrane „Eternal Oblivion” i „Lamashtu”, bo o tym też wspomniałeś, jaki jest sens w odgrzewaniu starych kawałków? — Nie wiadomo, czy ten materiał w ogóle się teraz ukaże, bo skupiamy się przede wszystkim na trzeciej płycie, ale jeżeli tak, to znajdą się tam te dwa utwory, które wymieniłeś, dwa nowe i prawdopodobnie cover Fields of the Nephilim „Moonchild”. Nie oszukujmy się, brzmienie na „Visions of the Apocalypse” pozostawia nieco do życzenia, choćby dlatego chciałbym te kawałki nagrać ponownie z brzmieniem takim, jakie powinno im towarzyszyć od początku, a czy będzie to ep lub split, jeszcze zobaczymy. Jakie jest twoje zdanie na temat tego wszystkiego, co działo się kiedyś wokół Shadowa i Black Altar, te wszystkie plotki, podśmiechujki, itp.? Nie obawiałeś się, że wiążąc się z Odium ta „zła sława” w jakimś stopniu odbije się na tym, jak będzie postrzegane Crepusculum? — Na obecną chwilę nie mam w ogóle żadnego zdania, ale trzeba być człowiekiem ułomnym, żeby oceniać wytwórnię przez pryzmat kolesia, który ją prowadzi, bo w ten sposób można by było zdyskredytować 99% działających. Na każdego można znaleźć dzisiaj przysłowiowego haka, tym bardziej w dobie Facebooka, gdzie wszelakich informacji, zdjęć, jest od zatrzęsienia, a nieudacznicy tylko czekają aż powinie się któremuś noga, żeby móc to poźniej wykorzystać przeciwko niemu. Także szkoda to nawet komentować, lubię działać przewrotnie, więc celowo wybrałem Odium, a dzisiaj, kiedy współpraca nabrała wiatru w żagle, uważam że był to bardzo dobry wybór. Nie ustrzegłeś się jednak dywagacji na swój temat, kiedyś gruchnęła wieść, że za sprawą naszej klasy wyrywasz dupeczki na hasło „gram w metalowym zespole”, innym razem podniósł się ferment po jakimś koncercie w Szczecinie, coś tam niby nagrabiłeś sobie. Może jakaś prawda w tym jest, może nie, nie wnikam, zapytam tylko skąd twoim zdaniem w ludziach bierze się ta potrzeba wbijania szpil innym, podkładania im kłód pod nogi, obrzucania gównem, etc.?

68

7g C nr 37 C 01/2015

— Klasyka, większy procent muzyków czy „artystów” w pewnym momencie działalności musi trafić na swojego „hejtera”, także, niestety, padło i na mnie. Ta informacja, jak i zresztą kilka innych, została rozpowszechniona przez impotenta intelektualnego i zwykłą szuję – niejakiego c.w., który sądził, że tym samym nabruździ mi w jakikolwiek sposób. Swego czasu zszargał nerwy nie tylko mi, ale i kilku innym osobom ze środowiska podziemnego. Gość reprezentuje wszystko, czym się brzydzę i gardzę, cierpi na porażenie mózgowe i rozdwojenie jaźni, więc nie na miejscu byłoby w ogóle roztrząsać jego poronione konfabulacje. Zapytałeś, skąd bierze się taka potrzeba. Z czystej zawiści, nudy, chęci dowartościowania przy jeszcze głupszym otoczeniu, które takie wybryki wspiera. Najczęściej są to ludzie prymitywni, mentalnie ubodzy i cholernie zakompleksieni, którym ciężko znaleźć w życiu konstruktywne zajęcie, stąd pozostają jedynie babskie ploty przy piwie i obrabianie dupy na zasadzie głuchego telefonu. Nikt poważny na szczęście takimi istotami nie zaprząta sobie głowy, a podmioty owych plotek będą robić swoje bez względu na to, ile by ich nie było. Nie masz chyba najlepszego zdania o tzw. podziemiu, prawda? W sumie, jak się temu przyjrzeć, to wcale się nie dziwię, bo to, co się wyprawia to jest nieraz poziom poniżej dna. Swoją drogą, tak się zastanawiam, czy te wszystkie plotki na twój temat nie wynikają po prostu z zawiści i zazdrości innych? W Polsce, kiedy zespół nie należy do grona wzajemnej adoracji, a w jakiś sposób udało mu się zabłysnąć i wybić to reszta „towarzystwa” jedzie po nim, jak po burej suce, ot, taka niemalże kościelna mentalność, gdzie kumpli klepie się po pleckach za byle gówno, a resztę obsrywa chociażby nagrali najlepszy album w dziejach metalu. — W tym kraju to norma, powiedziałeś prawie wszystko w temacie. Na szczęście jest kilka osób, dzięki którym powoli odzyskuję wiarę, że to może się w przyszłości zmieni, natomiast ci, którzy podtrzymują tę regułę, cóż… oni się w ogóle nie liczą i można ich obejść, jak

gówno. Nie sądzisz, że dzięki takiemu podejściu niektórych ludzi między bajki należy włożyć opowieści, jak to bardzo potężna jest nasza scena? Przecież tu nie chodzi wyłącznie o jakość muzyki, bo pod tym względem na tle reszty świata wypadamy bardzo dobrze, ale o ludzi, którzy ją tworzą, a tu często trafia się na prawdziwych fiutów, i jeśli w ich kontekście patrzy się na scenę, to jest tragedia, a nie „potęga”. — To już wyjaśniliśmy we wcześniejszych punktach wywiadu, mogę dodać jedynie, że takich kmiotów jest najwięcej w muzyce totalnie gównianej, marną jej jakość i brak umiejętności trzeba nadrabiać wyszczekaną jadaczką. Nie śmieszy cię metalowy etos wojownika, a właściwie krzykacza i to wyłącznie w Internecie, bo tam czuje się bezpieczny za sprawą pozornej anonimowości? Trollowanie i szczekanie w sieci to jedyny rodzaj „walki”, jaki prowadzą, wszak zapuszczony grubas albo wychudzony knyp nie ma szans w normalnej konfrontacji w realnym świecie… — Szczerze, to zwisa mi to dzisiaj kompletnie, kiedyś byłem wyczulony na tym punkcie, teraz mnie to zupełnie nie interesuje, taka już jest natura trolli i kundli, niech szczekają. Na koniec zdradź mi, jakie albumy w ostatnim czasie tobą pozamiatały? Słuchasz jedynie metalu czy ramy gatunkowe nie są dla ciebie ograniczeniem. — Tutaj cię mogę zaskoczyć, bo słucham bardzo różnej i po prostu dobrej w moim mniemaniu muzyki, w zależności od nastroju, rozmaitych odmian rocka, metalu, po soundtracki filmowe. W ostatnim czasie największe wrażenie zrobiły na mnie albumy Behemoth „The Satanist”, Ade „Spartacus”, Devil Doll „The Girl Who Was… Death”, Orchid „The Mouths of Madness” i Watain „The Wild Hunt”. Dzięki za interesujący wywiad. C



77777 – Nie czas i miejsce, by zespół tułał się po podziemiu. Produkt w pełni gotowy do wydania. 7777 – Bardzo mocne zaplecze, by wreszcie otworzyć wrota podziemia i wyjść na powierzchnię. Brakuje tylko klucza. 777 – Średnia podziemna. Nikomu nie zaszkodzi posłuchać lub odpuścić. 77 – W połowie nadal pływanie w gównie, jednak czuć też powiew świeżości i światełko w tunelu. 7 – Piwnica po szyję zalana szambem. Lepiej sobie dać spokój, nie męczyć innych lub wziąć się porządnie do pracy.

A SENSE OF GRAVITY „Travail” cd‘14 [wyd. zespołu] Ja przy tej płycie po prostu wymiękam. Kapitalny aranż wprowadzającego „Wraith” zapowiedział już na wstępie naprawdę wielki album amerykańskiego sekstetu, a pierwsze wybrzmienie crimsonowskich klawiszy przyprawiło mnie o dreszcze. Stylowo mamy do czynienia z matematycznie połamanym death metal fussion z elementami djent. Wokale są tu rozbudowane i wielowątkowe (growl, śpiew, chóry). Kolejnym elementem przykuwającym uwagę jest kapitalna praca perkusji, jak w utworze „Stormborn”. Wokale zdają się dominować nad instrumentami, ale tak naprawdę bateria wykreśla tu cały bestialski klimat. Kawałek jest zagrany w zabójczym tempie, lecz pomimo okrutnej kanonady posiada melodyjne elementy nie pozwalające nam obrócić się choć przez chwilę obojętnie plecami do muzyki. To nie byle czad, ale starannie zaaranżowana kompozycja, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Zaskakujące zwroty sytuacji potęgują ciekawość, co zdarzy się za chwilę, jaki będzie ten następny krok muzyków? Usłyszałem kilka przelotnych panterowskich patentów, które nie tylko tchną nostalgią, ale przede wszystkim tą charyzmatyczną potęgą, jaką cechowała się muzyka legendarnych Amerykanów. „Breakthrough” to utwór charakterystyczny dla progrockowych ballad, rozbudowany, pomysłowy o pięknych solówkach i przełamany wokalnie w kierunku epickiego, wzniosłego hymnu. „Answers Lost” to z kolei powracający duch wszechmetalowego zacięcia. Polecam zwłaszcza moment dialogu klawisze-gitary. Rewelacyjna melodia i kombinatorska gra perkusisty stwarzają bogate muzyczne doznanie. „Trichotillomania” to kawałek instrumentalny przypominający kompozycje Dream Theater. Zwyczajowo kilkakrotnie połamany, przyzwyczaja nas do faktu, że muzycy potrafią i kombinować i zaskakiwać pozytywnie słuchacza kreatywnością. Ponownie na całego hasają klawisze i gitara solowa. Jest to smaczne i do tego bardzo przystępne. „Harbinger” natomiast otwiera orkiestralny patent, który urywa istna kanonada dźwięków. Mięsiste brzmienie niemalże zwala słuchacza z nóg i pragnie rządzić jego umysłem. Galopujący growling rozbija czaszkę, a gitary wygrywają mordercze tremola w stylu Obscura, wypruwając wnętrzności. Jest czyste szaleństwo, jest obłęd i co najważniejsze… jest również melodia! Album nie stoi w miejscu, żyje swoim życiem osadzonym wokół mistrzowskich death-progresywnych klimatów. Na wskroś interesujące, intrygujące i godne polecenia. (77777 – Krzysztof Nowak) ANTIVERSE „Cosmic Horror” cd‘14 [wyd. zespołu] Przyznaję, że po krążek sięgnąłem głównie zaciekawiony tytułem albumu, który kierował moją wyobraźnię w kierunku starego, dobrego Nocturnus. Muzyka Amerykanów rozczarowała mnie jednak okrutnie swoją przeciętnością. Co prawda, pośród thrashowych partii prowadzących przeszmuglowano drobne elementy technicznego death metalu, to jednak zbyt mało, by porwać mnie do trzepania głową. Grupa gra swój death/ thrash w stylu, za którym nieszczególnie przepadam. Wokal jest wykrzykiwany przez wszystkie utwory tak samo bez szczególnych akcentów, płasko i nieciekawie. Utwory są jakby kopiami samych siebie, wszystkie zlewają się w jednostajny jeden nudny kawałek muzycznej masy. Sytuację zdają się ratować gitary, ale krótkie, melodyjne, deathowe riffy to zbyt mało, aby zainteresować szerzej wytrawnego słuchacza. Najgorszym numerem na płycie jest „The Commutator”, w którym miarowe umpa-umpa trwa niemalże pełne dwie minuty. Jeśli był to zabieg celowy, to nie gratuluję, bo po pierwszych kilku taktach miałem już serdecznie

70

7g C nr 37 C 01/2015

dosyć słuchania tego kawałka. Do lepszych momentów zaliczyć należy „Apex Predator” za około voivodowskie akcenty oraz „Novamancer” za dobre, szybkie tempo całego utworu, który minimalnie wybija się poza przeciętne tło (tak czy inaczej perkusista obowiązkowo do wymiany). W efekcie otrzymujemy płytę, której przesłuchanie można przypisać do hasła: coś tam grali, ale nie przynosiło to żadnego pozytywnego skutku. Do tego wszystkiego zespół zmarnował komuś bardziej odpowiedniemu taką dobrą okładkę. Eh, powrót do tego materiału będzie raczej niemożliwy. (77 – Krzysztof Nowak)

AFTERBURNER „Dawn of Enthrallment” cd‘14 [wyd. zespołu] Potężny, wściekły, brutalny i technicznie zagrany deathmetalowy krążek Afterburner stanowić może substytut dla dokonań Six Feet Under, starego Angel Corpse lub obecnego oblicza Benighted. Po introdukcji muzyka konkretnie wali podbródkowe od pierwszych taktów „Afterburner”. Na płycie jest wszystko, co uwielbiam w death metalu: szybkie, bestialskie tempa nabijane sprawną grą perkusisty, głęboki growling i dobre gitarowe tematy, które zapadają w pamięć. „My Spirit is Gone” to niemalże czysty Benighted. Systematyczna nawałnica dźwięków z piekła rodem owinięta kokonem bezkompromisowego szaleństwa. „Fathomless” natomiast posiada ciekawy motyw ślizgu po strunach. Niby prosty patent, ale jakiż dzięki temu chwytliwy kawałek. Zdaje się, że z numeru na numer zespół owija sobie słuchacza wokół palca. Muzyka zaczyna dominować nad zdrowym rozsądkiem, a wszelkie próby podjęcia krytyki w stosunku do tego materiału to po prostu niedorzeczność. „Persecution” przynosi ultraszybkie masywne grzanie. Aranż na wskroś bogaty został przedzielony gitarowym tematem solowym, po którym zdaje się nam popaść w całkowitą otchłań dźwięków. Zwieńczeniem jest smaczne zakończenie zagrane na gitarze klasycznej. Błogi stan trwa tylko chwilę, bo wiertarka wespół z gitarą w „Son of Sinner” już skutecznie znajduje drogę do naszego umysłu. „Horrified” to po prostu popis gitarzystów. Riffy są zadziorne, ale nie pozbawione melodii. Część z nich zawadiacko oscyluje wokół progresywnego death metalu a’la Spawn of Possession. Kolejne dwa numery to konsekwentne ciężarne i urozmaicone kompozycje nie odbiegające spójnością od tego, co działo się już wcześniej. Chciałbym natomiast dodatkowo wyróżnić „Declaration of War”, bo to bodajże najwolniejszy kawałek posiadający ultrapotężne brzmienie. Numer przepływa przez małżowiny uszne, jak ogromny kolos i to potęguje niesamowite wrażenie. Prawdopodobnie, gdyby ten materiał został nagrany 20 lat temu stałby się cenionym albumem należącym do ścisłego kanonu gatunku. Na wskroś metalowy, brutalny, ale przede wszystkim interesujący ma szanse zaskarbić Wasze pochlebne opinie. Wystarczy włączyć – polecam! (7777(7) – Krzysztof Nowak)

CAMP CHAOS „The World is Bleeding” cd‘14 [wyd. zespołu] Naprawdę nie wiem, po co są nam takie zespoły, jak Camp Chaos. No nie wiem i tyle. Niemieccy deathcore'owcy uosabiają wszystko, czego w tej muzyce nie lubię. Zespół zachłannie niczym żebrak wyciągający brudną dłoń po parę groszy zbiera wszystkie aspekty setek innych zespołów z tego nurtu, które były i są niczym więcej, jak pomyłką. Dźwiękowa popelina, jaką zaserwowali mi Niemcy wywołał niestrawność totalną i prawdę mówiąc nie mam ochoty wracać do tego podrzędnego „dzieła”, ale cóż kilka słów jednak wypadało by napisać. Wyobraźcie sobie wymuskaną mieszanką zadziornego thrashu, mięciutkiego hardcore’a, odrobiny ostrego death metalu dla prawdziwych twardzieli i całą masę smaczków, które leją się po tym materiale niczym lukier. Czyste wokale, zaśpiewy rodem z festiwalu nieudolnych naśladowców Hetfielda i Michaela Poulsena z Volbeat. Dawno już nie słyszałem płyty, która byłaby tak żenująca, wtórna i odpychająca jednocześnie. Naprawdę, nie wiem komu mógłbym polecić kontakt z twórczością Camp Chaos, mimo całej otwartości, z jaką podchodzę do muzyki nie jestem w stanie znieść jednego – braku jakości. Dziękuję za uwagę, strzeżcie się Camp Chaos. (7 – Wiesław Czajkowski) ELEGIS „Hail to the Tyrants” demo‘14 [wyd. zespołu] Gdzieś tu obok powinien być recenzowany materiał Profanatism, czyli innego zespołu, w którego skład wchodzi Baron. Jak widać, Baronowi inwencji twórczej starcza na więcej niż jeden zespół i, co ciekawe, obie kapele grają całkiem dobrą muzykę. O ile Profanatism to czysty black metal, o tyle Elegis to już death metal, ba nawet symfoniczny death metal z elementami black metalu. Możecie sobie wyobrażać wpływy Fleshgod Apocalypse czy innego Septicflesh i w sumie możecie być całkiem blisko. Fakt, nie ma tu takiej patetyczności, jak u Greków czy hiperblastów, jak u Włochów, ale na szczęście nie ma tutaj też brodatej Violetty Villas pizgającej wysokie C, co wyżej wymienieni używają w nadmiarze (u greków Violetta jest już łysa). Z tą symfonicznością też nie można przesadzać, bo klawisze nie są tu lukrem, ale pełnią funkcję pewnego dopełniacza. Nie ma ich zbyt wiele, ale jak są, to wprowadzają dosyć złowieszczy klimat, jak choćby w otwierającym „Chronicles”. Po obu materiałach można dojść do wniosku, że Baron śpiewać nie umie, ponieważ jak w Profanatism, tak i tutaj wokale nagrywał ktoś inny. Materiał całkiem zjadliwy. Utwory mają średnio po sześć minut, czyli, jak na standardy są dosyć długie. Na szczęście trochę się w nich dzieje, więc nie ma mowy o przynudzaniu. Zastanawia mnie tylko, po jaką cholerę na sam koniec półtorej minuty tego techno/electro/ambient czegoś? To tak, jakby kupić panience całkiem fikuśne majtochy, po czym założyć je na własny tyłek. Po prostu psuje efekt. (777(7) – Joseph) GULAG „Death and its Roses” ep‘14 [wyd. zespołu] Brazylijski duet Gulag mimo krótkiego stażu ma już na swoim koncie kilka wydawnictw, w tym debiut długogrający. Najnowszą rzeczą, jaką stworzyli Mael i Morus jest ep-ka „Death and its Roses” (a raczej skrócona wersja pełnego albumu, trwającego ponad 55 minut), która póki co nie doczekała się oficjalnego wydania. Gulag to twór bardzo subtelny, nie epatujący nadmiarem brzmienia, lecz w do bólu prostych dźwiękach przemycający na tyle wiele treści, że trzeba powiedzieć głośno, że jest to projekt interesujący. Gulag obraca się w dźwiękach, które pokrótce określić można jako miksturę uważoną z prostego black metalu z dodatkiem takich przypraw, jak choćby ambient czy nawet może coś na kształt dziwnego maksymalnie uproszczonego flamenco. „Death…” to tylko pięć numerów, niespełna dwadzieścia pięć minut dźwiękowego misterium nie z tego świata. Zasadniczo


Wymień, kurwa twoja mać, pięć najlepszych w twoim mniemaniu albumów metalowych wszech czasów. — Moja lista faworytów zmienia się z czasem i nie wszystkie pozycje są stałe. Jest jednak kilka albumów, do których zawsze – nie ma chuja we wsi – wrócę prędzej czy później: „Blood Fire Death” Bathory, „Ride the Lightning” Metalliki, „Pentastar: In the Style of Demons” Earth, „Hvis Lyset Tar Oss” Burzum i „Monotheist” Celtic Frost. Z jakiego powodu Worsen jest one-man-bandem? Nie jesteś w stanie dogadać się z innymi muzykami, czy po prostu chcesz robić wszystko od początku do końca wedle własnego widzimisię? Czy jeden jedyny muzyk, to na pewno najlepsze rozwiązanie dla Worsen? — Worsen jest projektem jednoosobowym, bo chcę robić wszystko po swojemu. Gram też w kilku innych zespołach, z innymi ludźmi, ale jest to zamknięty i niespecjalnie liczny kolektyw, poza którym w obrębie tychże zespołów nie wychodzimy. Granie z ludźmi jest w porządku, ale jeśli chodzi o Worsen, to komponowanie muzyki i pisanie tekstów, tworzenie riffów i spinanie ich ze sobą w aranżacjach, odbywa się zupełnie inaczej, niż kiedy pisze się numery wspólnymi siłami na próbach. Powiedziałbym, że Worsen to coś wyłącznie mojego, coś bardziej osobistego niż po prostu zespół. Kiedy i w jakich cyrkumstancjach rozpoczęła się twoja przygoda z metalem? Czego słuchasz poza hałasem i, czy wpływa to na to, co słyszymy pod szyldem Worsen? — Pierwsze metalowe albumy pokazał mi jeden z moich starszych braci, gdy miałem osiem lat, a było to we wczesnych latach 90­-tych. Rozwaliły mnie wówczas takie petardy, jak „...And Justice for All” Metalliki i „Far Beyond Driven” Pantery. Wrażenie było tak wielkie, że jeszcze w tym samym roku wziąłem się za gitarę. Pewnie, że słucham też niemetalowej muzyki, ale stwierdzenie, że ma ona wpływ na to, co robię w Worsen, byłoby chyba przesadą. Katuję się mroczniejszą elektroniką w klimacie Love Is Colder Than Death, mam tu na myśli zwłaszcza płytę „Mental Traveller”. A w tej chwili najmilej smyra mnie po ziarnach amerykański band True Widow.

FREEZING BLOOD „Altar of Goat” mcd‘14 [Fallen Temple] Nie ukrywam, że gdy tylko materiał ten trafił do moich, święconą wodą nieskalanych łap, jakoś ciepło zrobiło mi się w żołądku. Nie wiem, czy to za sprawą krwistego barszczu, jaki spożyłem na obiad czy raczej z uwagi na śmierdzący zgnilizną lay-out tego krążka. „Old school as fukk”, jak to w zwyczaju ma mawiać jeden z moich znajomków. Rzeczywiście, w obecnej dobie wszelkiego rodzaju post (black, doom, death, etc.) warto czasami wrócić do przeszłości, odwiedzić sklep z artykułami żelaznymi, aby kupić parę gwoździ (tzw. krokwiaków), zrobić sobie naszyjnik z kości świeżo zjedzonego kurczaka, itd. Czy tak się miały sprawy z Freezing Blood? Musicie sami sprawdzić, bo sama zawartość krążka już od pierwszego kawałka wali słodkim aromatem śmierci. Kto chce, niech się czepia, że „nic nowego”, że „666 kapel tak grało”, itd. Cóż z tego? Chociaż fb nie podbije może Europy, nie odkryje Ameryki, ani nie zagra w Kazachstanie, to w naszym kraju z pewnością znajdzie swoich zwolenników. Po tej niespełna 15-minutowej demówce (tyle, że wydanej na srebrnym krążku), chłopaki szybko podpiszą kontrakt i nagrają długograja (tak z 26 minut). A później zaczną grać technicznie, będą stroić gitary, pozować do zdjęć w rockowych czasopismach i odpowiadać na pytania w jednej z telewizji śniadaniowych… A może się mylę? (7777(7) – W.A.R.) MOANAA „Descent” cd‘14 [wyd. zespołu] Jeszcze niedawno myślałem, że nic w tym kraju mnie nie zaskoczy. Oczywiście, biorąc pod uwagę istniejące i nowe zespoły. Te ostatnie to oczywiście głównie za sprawą wtórności oferowanej pod płaszczykiem buńczucznych wypowiedzi i lizodupstwa we wszelkiej maści webzinach. A tu proszę, najpierw w 2013, a teraz w 2014 roku pojawiło się kilka nieoczekiwanych perełek. Przy okazji nie oczekujcie ode mnie, że będę obiektywny. Wszystkie recenzje czy ( jak kto woli) pseudorecenzje pisuję kierując się subiektywnym podejściem. Jak dla mnie, wspomnianą perełką będzie bliżej mi nieznany Moanaa, preferujący ( jak to napisano na Metal Archives) atmospheric sludge metal. Fakt, dusznej i przytłaczającej atmosfery jest tu dość i chociaż na razie raczę się tym zespołem wyłącznie z płyty, to z chęcią podusiłbym się w jakimś klubie, słuchając (mocno zakroplony) tej muzy na żywo. Co do sludge metalu, to osobiście dodałbym jeszcze doom, a nawet i post metal. Ciekawe, czy chłopaki szukali wydawcy i czy jego brak sprawił, że wydanie płyty sami wzięli na klatę, a może woleli sami pokierować swoją karierą? Której oczywiście im życzę i… przewiduję. (7777(7) – W.A.R.) PROFANATISM „Painful Incantations” demo‘14 [Dark Omens] Czy te wszystkie kapela teraz nie potrafią się zdecydować, czy wydają demo czy ep? Kiedyś wychodziło maksymalnie 4-utworowe demo o skurwiałym brzmieniu z sali prób i wszyscy byli zadowoleni. Bo jak tu nazwać demówką, profesjonalnie wydany materiał z bardzo dobrym brzmieniem, ale za to tylko z trzema kawałkami? Powiedzmy zatem, że Profanatism wypuściło na świat debiutanckie ep. A co gra ten polskonorweski duet? W zasadzie to polsko-polski, ale częściowo mieszkający w Norwegii duet gra to, co można się domyślić po samej nazwie, czyli black metal. Nie ten prymitywny, brzmiący jak frania z wytłuczonym łożyskiem na bębnie, też nie ten na blaście, który jakoś ostatnio wypadł z łask, ale ten z rejonów posępno punkowych i nie mam tu na myśli ostatnich dokonań Fenriza i spółki. Materiał przypomina mi to, co wychodziło w Europie w połowie lat 90-tych. Riffy nie są jakieś wyszukane, ale do prymitywizmu im dużo brakuje. Jest tu trochę melodii jest też trochę skocznego punkowego zrywu, ale najwięcej jest tu mroku. Szczególnie w ostatnim „Katharsis”. Właśnie ten kawałek jako jedyny został zmiksowany gdzie indziej niż reszta (a reszta u Polanda) i brzmi surowiej, mroczniej niż pozostałe. Poza jedynym mankamentem tej płyty, jaki rzucił mi się na uszy – to automat. Jak na maszynę brzmi on bardzo dobrze, ale gdyby Hidden i Baron namówili jakiegoś bębniarza na żywe odegranie tego, do czego postanowili użyć automatu, zapewne efekt byłby dużo większy. (7777 – Joseph) C

Infernus z Gorgoroth powiedział niegdyś, że w ogóle nie obchodzi go black metal i że praktycznie od dwudziestu lat nie słucha niczego poza Possessed. Takie podejście kontruje Stormblast, perkusista polskiego Infernal War, który obstaje za tym, że nie da się grać black metalu nie słuchając black metalu, nie oddychając blackmetalową magią. A co ty o tym myślisz? Czy da się siedzieć w black metalu, nie słuchając niczego poza tą muzyką? — Można tak i tak, reguły, jak sądzę, nie ma i wszystko zależy od danej osoby. Po zastanowieniu stwierdzam, że cokolwiek ma na ciebie wpływ, odbije się w mniejszym bądź większym stopniu w tworzonej przez ciebie muzyce. Nie ma takich kozaków, którzy byliby oryginalni w stu procentach. Może, to dlatego nastąpiło w ostatnich latach tak znaczne rozdrobnienie gatunków na podgatunki i podpodgatunki, które znajduje swoją kulminację na naszych oczach. Natknąłem się na świetny zespół taki, jak Worsen za sprawą wynalazku zwanego Bandcampem, bez którego możliwe, że nigdy bym o tobie nie usłyszał. Czy nie jest to w gruncie rzeczy „godny” sposób dla blackmetalowych zespołów na rozprzestrzenianie muzyki bez tytłania glanów w błotach mainstreamu? A może, twoim zdaniem, korzystanie z tego typu wynalazków jest w myśl blackmetalowego etosu nie mniej poniżające? — Te glany, o których mówisz, i tak siedzą po cholewy w błotach gatunku, którym się paramy. Lśniące feerią neonów internetowe bulwary mainstreamu są przestrzenią, po której i my poruszamy się ze swobodą, ciągnąc za sobą nasz smród i syf, błocąc je i plugawiąc z każdym czynionym w znoju krokiem. To my jesteśmy wykolejeńcami; kto wie, czy nasze plugastwo aż tak różni się od plugastwa mainstreamowców? Jaki sposób wykorzystania Internetu w celach promocyjnych jest twoim zdaniem nie do zaakceptowania w przypadku zespołu blackmetalowego? Nie uważasz, że sprzedaż zegarków na rękę z logiem kapeli (charrk­ekhu­ Dark Funeral!­ekhu­pffft) to lekkie przegięcie pały? — Nie wydaje mi się, by można było używać neta w celach promocyjnych w sposób „nie do zaakceptowania”. Wszystko, co pomaga sięgnąć muzyką dalej, niż można by to zrobić normalnymi kanałami, jest dobre, aczkolwiek faktem jest, że od kiedy promocja w Internecie stała się szeroko dostępna i okazała prosta jak konstrukcja cepa, obserwuje się pewną degenerację tego gatunku. W zalewie gównianych kapelek coraz ciężej znaleźć to, czego naprawdę się szuka. Da się niestety zauważyć pewne rozwiązania, stosowane przez niektórych w sferze merchandise’u – jak chociażby te zegarki, o których napomknąłeś – które wołają o pomstę do piekła. Ponieważ nie sposób dokopać się w sieci do liryków Worsen, opowiedz, o czym właściwie traktują. — Teksty do ep-ki „Blood” dotyczą moich obserwacji tego, co ma miejsce na planecie, na której wszyscy żyjemy. Czy „Blood” wyszedł w formie fizycznej? Jeśli nie – czy kiedyś wyjdzie? Sądzisz, że kiełkujący jeszcze, acz szybko rozwijający się proceder kupowania muzyki w formie elektronicznej wyprze w końcu nośniki fizyczne i doprowadzi do upadku płyt cd i winylowych? — „Blood” wyjdzie na dwunastocalowym winylu w ciągu kilku tygodni nakładem wytwórni Atrum Cultus. Nie ma takiej możliwości, by zakup muzyki w formatach elektronicznych wyparł płyty, a już zwłaszcza winylowe. Grywasz koncerty? Jeśli tak – jak odbierana jest twoja muzyka ze sceny? Jeśli nie – czemu? Zgodzisz się ze mną, że koncerty czynią black metal czymś przyziemnym i zwyczajnym, odzierają muzykę z głębi i tamują napływ emocji, którego doświadcza słuchacz w warunkach sterylnych? — Worsen nie gra koncertów. (Zniszczyć. Wszystkie. Obiekty. – dop. Tromm) Gdybyś mógł zabić jedną konkretną osobę na Ziemi bez ponoszenia najmniejszych konsekwencji – kogo byś posłał do diabła i dlaczego? — Nancy Grace. Sądzę, że są tysiące ludzi, którzy by się ze mną zgodzili w tej kwestii... Ktoś powinien zamknąć ryj tej medialnej kurwie. Nie sądzisz, że nic tak nie ośmiesza black metalu, jak pozowanie muzyków na prawdziwych i ponurych? Gdzież, ach, gdzież leży granica pomiędzy wizerunkiem, a prawdą o blackmetalowcach? — „Pozowanie” na kogokolwiek jest destrukcyjne dla każdej formy sztuki. Gdzie dokładnie w Stanach mieszkach i, jak ci się tam żyje? — Mieszkam w Karolinie Północnej. A w życiu piękne są tylko chwile. Czym się zajmujesz prywatnie? Żony, dzieciaki, robota? — Sypiam, srywam i rucham pod tym samym słońcem, co wszyscy. To tyle, jeśli o mnie chodzi. Rzygnij coś na koniec. — Rzyg! C

71

www.fb.com/worsenofficial C ¶ autor: Tromm

materiał zamyka się w obrębie trzech „prawdziwych” kompozycji i dwóch przerywników w postaci „Rosa Vermelha” i „Rosa Azul”. Tym, co wręcz uderza w twórczości Gulag jest niesamowita nienachalność tej muzyki. Dźwięki płyną gdzieś w tle, powoli niczym mgła stapiają się z otoczeniem i po chwili czujesz, że zatapiasz się w tej dziwnej atmosferze, pełnej nostalgii. Czy będzie to prowadzony skromną czystą gitarą „Rosa Blanca” czy otwierający się elektronicznym pasażem bardziej gitarowoblackowy „Gauzes”, to w każdej z tych kompozycji ładunek trudnych do uchwycenia, acz mocno zauważalnych emocji poraża… Gulag to twór ciekawy i z pewnością będę w przyszłości zwracał na nich uwagę, a póki co warto poszperać i zacząć podróż wraz z „Death…”. (7777 – Wiesław Czajkowski)


The Deathtrip i ich debiutancki album „Deep Drone Master” to jeden z najlepszych blackmetalowych materiałów 2014 roku – Snorre Ruch (Thorns), który go miksował twierdzi, że nawet ostatnich kilku lat. Płyta została wydana przez Svart Records, chociaż z palcem w dupie mogła pojawić się w Peaceville Records. W końcu jednym z prowodyrów jest jej wysoko postawiony pracownik. A na charakterystycznych wokalach imć Aldrahn, który kiedyś musiał podpisać się pod tym, że wbrew oskarżeniom nie gra w rasistowskim zespole, mimo że sam dużo wcześniej dałby się pokroić za punkowe legendy. ↔ Cześć, polski „7 Gates” z tej strony. Bez zbędnego pitolenia od razu muszę wam pogratulować świetnego „Deep Drone Master”! Ten album rzeczywiście brzmi, jak podróż wstecz do początku lat 90-tych i zimnego norweskiego, minimalistycznego black metalu z jego hipnotycznymi i prymitywnymi powtórzeniami, gdzie riffom pozostawia się dużo przestrzeni i oddechu, pozwalając słuchaczowi „wejść” w transowość utworu… — Aldrahn: Wielkie dzięki, stary. Miło jest to słyszeć. Tak, chcieliśmy urzeczywistnić pomysł „zanurkowania” w sam środek przeszłości, przywrócenia jej do życia, ale jednocześnie dodając do tego materiału tętniącą nową energię oraz świeżość. Cieszę się, że otrzymujemy tak wiele pozytywnych opinii i recenzji, ponieważ kosztowało nas to wiele czasu i energii, by ten statek wreszcie zawinął do portu. Te riffy i twój charakterystyczny, unikalny wokal od razu skojarzyły mi się z czasami na wysokości „Kronet Till Konge” i „Blood Must Be Shed”. Uważam nawet, że kwintesencją The Deathtrip jest przedłużenie i rozwinięcie twoich wczesnych dokonań z Dødheimsgard i Zyklon-B. To wspaniale słyszeć, że wciąż jesteś w dobrej formie. — A: (śmiech) Moja forma? O tak, to wszystko zależy od odpowiedniego dbania o samego siebie – tak myślę. Yeah, jest tutaj dużo momentów, które przypominają o pierwszych latach norweskiego black metalu, więc jestem bardzo zadowolony z ostatecznego rezultatu. To naprawdę miłe doświadczenie, wykonując tak retrospektywne konwulsje brzmienia, no i w tym miejscu należy się wielki ukłon dla Pana Hosta, który poskładał to w jedność, w której ja mam okazję brać udział. W sumie w „Deep…” jest również zaangażowana jeszcze jedna znana persona, a mianowice Snorre Ruch, który możliwość miksowania waszego debiutu uważa za prawdziwy honor. W końcu dla niego The Deathtrip to najbardziej interesujący i najlepszy black metal, z jakim spotkał się od wielu lat. A wy, macie swoich faworytów, których można byłoby podpiąć pod to, co Snorre uważa o was? — A: Powiedziałbym, że Beherit „Engram”, Ascension „Consolamentum” i Acrimonious „Sunyata”. — Host: Zdecydowanie Mysticum „Planet Satan” i nadchodzący, najnowszy album dhg. Jestem pewien, że byli inni, również dobrzy, ale zbyt mało, żebym miał teraz sypnąć jakimiś nazwami… O, mam… Cultes des Ghoules, Teitanblood, Mare. Wiele albumów z początku lat 90-tych przedefiniowało pojęcie bluźnierstwa i satanizmu w death i black metalu. Uważacie, że obecnie metalowe zespoły są w stanie nagrać przełomowe płyty, takie, które będzie się pamiętać na wieki, wieków? — H: Pewnie, że są w stanie i nagrywają takie płyty,

72

7g C nr 37 C 01/2015

ale tak jak ze wszystkim trudno jest obecnie kogokolwiek zaszokować „skrajnymi” wartościami, które spowszedniały, od kiedy ludzie mają dostęp do wszystkiego. Są otwarci i znieczuleni na wszystko. Uważam, że obecnie całkiem dobrze działa podziemie, ale jakoś nie przekonuje mnie tak bardzo, jak to kiedyś miało miejsce. Może przyjdzie taki okres w undergroundzie, że przywali tak, jak kiedyś? Chociaż zawsze będą pojawiać się dobre albumy i te rewolucyjno-ewolucyjne. Pamiętasz jeszcze, jak i kiedy skrzyżowały się twoje artystyczne drogi z Aldrahnem? — H: Pomyślałem sobie, że jeżeli nie jestem w stanie znaleźć żadnego nowego black metalu, którego chcę słuchać, to równie dobrze mogę sam sobie taki stworzyć, więc nagrałem w domu kilka surowych i szorstkich utworów demo. Dla mnie w tamtym okresie nie było nic godnego od czasów albumu Thorns, który wyszedł kilka lat wcześniej przed moją decyzją. Kvohst, który był w tamtym czasie w dhg, usłyszał kilka moich numerów i przymierzał się do zrobienia wokali, ale zanim to uczynił puścił je jeszcze Aldrahnowi, a ten związał się tak bardzo z ich kierunkiem i klimatem, że skończyło się położeniem wokali przez Aldrahna. I tak to wszystko się zaczęło. Skoro jesteś głównym dyrektorem w Peaceville Records, to dlaczego debiut The Deathtrip nie wyszedł pod banderą twojej wytwórni? — H: To chyba byłoby zbyt proste, rzekłbym nawet, że irracjonalne. Znalezienie innej wytwórni było wyzwaniem i wiarą w to, że materiał jest naprawdę dobry, a my będziemy mogli czuć się spełnieni jako twórcy. Na dodatek parę lat wcześniej dyskutowaliśmy z Aldrahnem, że dobrze by było załapać się do jakiejś wytwórni, która nie jest kojarzona z blackmetalowymi zespołami. W końcu stało się w ten sposób, że wylądowaliśmy w Svart Records. Gitary i perkusję nagraliście w Wielkiej Brytanii, potem przeniosłeś się do Norwegii na położenie wokali i basu pod czujnym okiem Snorre. Tam też odbyły się miksy „Deep…”. Czy podczas nagrywania nie brakowało wam ducha starych czasów, kiedy płyty były rejestrowane bardziej spontanicznie i naturalnie, w jednym miejscu? — H: Cóż, to byłoby najbardziej odpowiednie, ale tak naprawdę niemożliwe w naszym przypadku. Jestem zadowolony, że przynajmniej byłem obecny podczas rejestrowania wokali. — A: Po prostu brakuje mi miejsca, przestrzeni i czasu do robienia rzeczy tak, jak wcześniej. W miarę upływu czasu przybywa więcej obciążeń i rzeczy do zrealizowania, wraz z którymi idzie w parze więcej obowiązków, a co za tym idzie wszystko przychodzi z większym trudem. Zresztą sam pewnie dobrze o tym wiesz. Sposób, w jaki nagraliśmy ten materiał był dobrą

i skuteczną drogą, żeby to wszystko wprawić w ruch. Co ciekawe, wokale nagraliście już w 2008 roku, więc dlaczego „Deep…” został wydany w 2014 roku? — H: Nagrywanie, ponowne nagrywanie, miksowanie, budowa studio przez Snorre, ponowne miksowanie, liczne opóźnienia, a potem kwestie uporządkowania spraw z wytwórnią oraz składem – wszystko to pochłonęło tak wiele czasu. Ogólnie długa historia, ale nieinteresująca (śmiech), więc dlatego tak to wszystko wolno szło. Przynajmniej wszystko doszło do skutku i nikt z nas po drodze nie umarł (śmiech). — A: Zacząłem się obawiać, że nie ujrzę albumu aż moja głowa pokryje się siwymi włosami, a kutas mi całkowicie zwiotczeje (śmiech). Cieszę się więc, że „Deep…” w ogóle się ukazał, reszta mnie już nie obchodzi. Snorre nie tylko miksował ten album, ale również jest autorem dziwnego „Intro”. Jeżeli mnie słuch nie myli, to słychać tam pianie koguta czy też gdakanie kur. Według wszystkich czterech ewangelii kanonicznych, podczas ostatniej wieczerzy Jezus przepowiedział św. Piotrowi, że ten trzy razy wyprze się Jezusa zanim kogut zdąży zapiać. Ot, takie mi przychodzą do głowy konotacje z tym otwarciem „Deep…”. — A: (śmiech) Nawet nie byłem tego świadomy, ale to naprawdę ciekawa interpretacja. „Intro” jest dziełem Snorre i moim. Pomysł był taki, żeby zbudować uczucie czegoś złowieszczego, skradającego się niepostrzeżenie w biały dzień. Jak zobrazowanie zawsze obecnej ciemnej strony natury. Aldrahn, w „Dynamic Underworld” czuć industrialny dotyk zaś w „Making Me” inspiracje starym, dobrym Burzum z ambientowymi tłami. Wiem, że fascynuje cię muzyka elektroniczna od momentu, kiedy mając 17 lat po raz pierwszy usłyszałeś dokonania Klausa Schulze. Próbowałeś przekonać Hosta, żeby na „Deep…” przemycić nieco więcej ambientowych/ elektronicznych motywów? — A: Nie, nigdy. Myślę, że muzyka The Deathtrip jest o wiele bardziej wartościowa bez tych dodatków. Inna muzyka czasami może brzmieć naprawdę dobrze, jednak w tym przypadku nie byłby to najlepszy pomysł. Nieraz takie połączenia po prostu nie pasują. Nigdy nie ingerowałem w kompozycje muzyczne na tym albumie, a Host nigdy nie wtrącał się w moje teksty oraz wokalne struktury. To była uczciwa gra oraz wolna przestrzeń dla każdego z nas. Aldrahn, w twoim przypadku muzyki elektronicznej to był Klaus Schulze, ale czy pamiętacie ten moment w swoim życiu, że usłyszeliście jakąś płytę, piosenkę, mówiąc: „Dobra, to jest to, co chcę robić – już nie chcę być tylko odbiorcą, chcę również być twórcą. To jest to, co muszę zrobić”. Czy takie przełomowe chwile w ogóle miały u was miejsce?


Gdy patrzysz wstecz, jesteś zadowolony z tego, jak rozwinąłeś się muzycznie? Czy na to, co robiłeś patrzyłeś przez szerszą perspektywę, świadomie dążąc krok po kroku do określonego celu? — A: Moje przekształcanie się bardziej rozpatruję jako ewolucję mojej osobowości, pomost osobistych przekonań i artystycznego dążenia. To doprowadziło mnie do czegoś magicznego, dając dostęp do żywego połączenia muzyki oraz artystycznej ekspresji. Moje spojrzenie na muzykę zmieniało się wraz ze wszystkim innym w moim życiu, tworząc je bardziej solidnym i zdefiniowanym. Dużo się pozmieniało na scenie odkąd po raz pierwszy (1994) pojawił się Dødheimsgard czy też Zyklon-B… —A: Nigdy tak naprawdę nie zaprzątało mi to głowy, zwłaszcza że jestem na swój sposób odmieńcem, który nie pasuje do wszystkich miejsc i wszystkich ludzi, a co za tym idzie tak zwanej sceny. W stosunku do metalowej kultury widzę siebie jako outsidera, a to, co się wydarzyło od tamtych, starych czasów, jakie płyty zostały nagrane, to jest coś, co odnotowuję, że ma miejsce, ale nie zaprzątam sobie głowy myśleniem i opiniami na ten temat. To jest to, czym obecnie jest. Jednak, gdy pojawił się Zyklon-B od razu wzbudził wiele skrajnych opinii, szczególnie ze względu na kontrowersyjną i dla wielu ludzi obrazoburczą nazwę. Pamiętam, że musieliście nawet wystosować oficjalne oświadczenie, zaprzeczające waszym domniemanym

politycznym i rasistowskim poglądom. Dziś, w black metalu, gdy już wszyscy niby wszystko słyszeli i widzieli, trudno już o tak mocne zatrzęsienie ziemią. — A: Cóż, myślę, że obecnie można przynajmniej stać się o wiele bardziej interesującym, jeżeli z zaangażowaniem wydobywa się o wiele bardziej indywidualne tematy, ubierając je w odpowiednią muzykę. Już wiele lat temu minął czas, w którym pisanie lub śpiewanie o swoich satanistycznych poglądach i okultystycznym sposobie życia były dla ludzi ekstremalne i mroziły krew w żyłach. Jeżeli ludzie będą kierować swoją muzykę od różnych „aniołów”, pisząc muzykę/teksty z czystego, emocjonalnego stanu, nie zagłębiając się aż tak bardzo w religijne czy też antyreligijne spojrzenie na świat, to może wreszcie coś zacznie się dziać. Nie mówię, że jeżeli ktoś robi inaczej, to jest to złe, ale dla mnie powoli zaczyna się to robić nudne, bo gdyby blackmetalowi muzycy naprawdę otworzyli swoje serca i umysły, to pchnęłoby to ten gatunek w nowy rozdział. Przecież cały czas krąży to wokół komando wielkich filozoficznych słów, a to musi być proste i do przodu, wyczarowane z ich „nagich” umysłów, z tego, czym naprawdę jest, a nie z tego, czym oni chcieliby, żeby było. Wtedy, być może, black metal ponownie będzie szokował i wzbudzał kontrowersje. Dużo zamieszania wzbudziło zarówno pojawienie się Zyklon-B, jak i jego szybkie zniknięcie. Dlaczego istnieliście tak krótko? — A: W sumie, to nie wiem. To był projekt Samotha, więc jego powinieneś się o to zapytać. Ty również nagle zniknąłeś i to z zespołu, z którym jesteś najbardziej kojarzony. Narodziny twojej córki i potrzeba poświęcenia jej czasu, wysiłku i energii spowodowały, że śladowo zaznaczyłeś swoją obecność na „Supervillain Outcast” dhg, milknąc na wiele lat. Czy szybko odnalazłeś się w roli ojca? — A: To prawda. Narodziny mojej córki sprawiły, że kompletnie wypadłem z obiegu. Długo jednak szukałem swojej drogi w odpowiednim wychowaniu dziecka, ale nie jestem idealnym, przykładnym ojcem, przynajmniej sam tak siebie widzę. To niesamowicie trudne, żeby z dziećmi szło wszystko gładko i sprawnie, tak jak to sobie człowiek wcześniej założy. W tamtym okresie pracowałeś jako stylista fryzur, a teraz zarabiasz na utrzymanie rodziny jako tatuażysta. Czujesz się spełniony zawodowo? — A: Absolutnie! Z maszynką w ręku, w salonie tatuażu

czuję się jak w domu i nie chcę niczego innego od życia, jeśli nie byłoby muzyki na boku (śmiech). Do dhg wróciłeś dopiero w 2013 roku i z tego, co Host już zdążył zdradzić kombinujecie coś z nowym albumem, a ja własnymi kanałami dowiedziałem się, że zbliżający się album ma być kontynuacją „666 International”. Ile w tym prawdy? — A: Jest lepiej niż kiedykolwiek było, a następny album wyznaczy nowy początek i porządek dla zespołu. Zapowiada się coś w stylu tego, co utraciliśmy zaraz po „666 International”, a jednocześnie nadal coś zupełnie nowego, tak rewolucyjnego, że pod wieloma względami patrzę na tę płytę, jak na nasz debiut. No to zasiałeś ziarno ciekawości i oczekiwań. Może w takim razie zdradzisz, kiedy powinniśmy spodziewać się nowego materiału Thorns? — A: Proszę, nie pytaj mnie o to. Człowieku, nie mam na ten temat najmniejszego pojęcia. Snorre jak zwykle poświęca Thorns swoją indywidualną rozpiętość czasu, więc równie dobrze nowy album może być w tym roku, ale i za pięć lat. Naprawdę nie wiem. Współpracowałeś już z kilkoma bardzo znanymi zespołami, wspominając chociażby gościnne wokale na „For All Tid” Dimmu Borgir, teksty do ich drugiego albumu „Stormblåst” czy też wokale na „Høstmørke” Isengard. Z kim współpracowało ci się najlepiej, a kto najbardziej cię wkurzał… Dimmu Borgir, Isengard, Old Man’s Child, Thorns…? — A: Hm? Tak naprawdę z tych wszystkich kooperacji pozostały mi tylko dobre wspomnienia, ale, żeby było jasne, najlepiej współpracowało się z Thorns. Oczywiście, nie dlatego, że finalizacja ich materiałów była tak bardzo rozwleczona w czasie (śmiech), ale dlatego że Snorre to wspaniały i wymarzony człowiek do pracy. Oczywiście wtedy, kiedy zabieramy się do pracy. A kiedy, i czy w ogóle, zabieracie się do koncertowej pracy The Deathtrip? — H: Kwestia odpowiedniej organizacji, więc przed nami byłoby sporo roboty i trudne zadanie, ale nie niemożliwe do wykonania. Dzięki za wasz czas. — H/A: Również dziękujemy! C

73

C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

— H: Prawdopodobnie coś ze starej Metalliki, przynajmniej na początku, ale podejrzewam, że ze mną było podobnie, jak z wieloma innymi maniakami metalu. Jeżeli chodzi o black metal, to na pewno tymi punktami zapalnymi były „Under the Sign of the Black Mark” i „A Blaze in the Northern Sky”, to one dały mi to uczucie i inspiracje. — A: O, tak! Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem debiutancki album w.a.s.p. Miałem wtedy sześć lat i wyobrażałem siebie na scenie, robiącego te same rzeczy, co oni. Oczywiście, z wiekiem muzyczne zapatrywania zmieniały się nieco, ale w.a.s.p. nadal jest tym pierwszym „znacznikiem”, który to wszystko rozpoczął. Później usłyszałem Sex Pistols, za których mógłbym wtedy umrzeć, podobnie jak następnie za Dead Kennedys, The Exploited i różnej maści punkowe zespoły aż do czasu, gdy usłyszałem „Under a Funeral Moon”, wtedy byłem już przekonany, że black metal to jest to.


Raport z wytwórni — Terratur Possessions www.terraturpossessions.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Norwegia

Cześć Ole. Co sprawiło, że postanowiłeś wydawać płyty zespołom, zamiast ograniczać się tylko do ich słuchania? — Powiedziałbym, że w pewnym stopniu przypadek. Jako, że nie jestem muzykiem, musiałem znaleźć inne kanały, by szerzyć moje oddanie, więc jestem tu, gdzie jestem, z siedmioma latami działalności i niezliczoną ilością koncertów oraz festiwali. Terratur Possessions miała być małą wytwórnią wydającą tylko taśmy bez intencji do większych przedsięwzięć, ale wszechświat miał inne plany. Jaka jest tajemnica podziemnego sukcesu Terratur Possessions? Niektórzy, wszystko co wydasz kupują w ciemno i daliby się za to pokroić. — Ta tak zwana „pieczęć kultu” nie jest czymś, co chciałem celowo osiągnąć, ale to w porządku, że jestem rozpoznawany za jakość. Przynajmniej tak podejrzewam. Wydaję zespoły, z którymi, jak i z ich muzyką utrzymuję bliski kontakt, które w taki czy inny sposób uderzają w mój umysł, ciało i duszę. Fakt jest taki, że tp stała się popularna w ostatnich kilku latach, co ma zarówno dobre, jak i złe strony. Niektórzy czują się obrabowani ze „specjalnych podziemnych klejnotów”, ponieważ one teraz należą do innych, jak również są i tacy, którzy teraz nienawidzą tp po wielu latach wielbienia, pisząc na różnych forach, że się „sprzedałem”, itp. To jest oczywiście coś, co powinno mnie oblecieć, ponieważ są to osoby o słabym charakterze. Skoro się sprzedałem, to gdzie, do kurwy nędzy, są moje pieniądze? A jak ze zmysłem wydawniczym? Bywały zespoły/ płyty, które nie spełniły pokładanych w nich

74

7g C nr 37 C 01/2015

Po amerykańskiej Dark Descent Records w ramach cyklu obszernego raportu z wytwórni czas wrócić na Stary Kontynent. A dokładniej do Norwegii i siejącej stamtąd ziarno zła Terratur Possessions, która, podobnie jak wydawnicze dziecko Matta Calverta, wszystko, czego się tknie, sprzedaje na pniu, mimo że grzebie w głębokim blackmetalowym podziemiu. Za wszystko odpowiedzialny jest Ole A. Aune, który, będąc niechętnym do udzielania wywiadów, postawił jeden warunek – jeżeli, wszystkie zespoły (Mare, One Tail One Head, Svartidauði, Vemod), zaproponowane przeze mnie do przepytania zgodzą się, to on też wchodzi do gry. Słowo się rzekło… ↔

oczekiwań? — Dla mnie, osobiście, wszystko, co wydałem było sukcesem. Trudno wskazać, z czego jestem bardziej zadowolony, a z czego mniej, ponieważ jest to niczym wybór między własnymi dziećmi, że tak powiem. Jeżeli chodzi o sprzedaż, na pewno wyróżniały się Svartidauði i Mare, ale wciąż nie rozmawiamy o milionach sztuk. Zresztą, wszystkie moje wydawnictwa sprzedały się bardzo dobrze i szybko, również dlatego, że moje zespoły mają oddanych fanów, za co dziękuję. Czy wracasz do materiałów, które wydałeś? — Zdecydowanie, do większości. Jak wcześniej wspomniałem, moje wydawnictwa przemawiają do mnie w sferze pozawerbalnej, w sposób, w który większość zespołów nie zrobi tego kiedykolwiek, podobnie jak debiut Black Sabbath i tylko dwa pierwsze albumy Iron Maiden. To są płyty, których pragnę słuchać od czasu do czasu. To albumy, które zainspirowały mnie w ten czy inny sposób, których nigdy nie zapomnę – do nich po prostu się wraca. Czyli Black Sabbath i Iron Maiden były zespołami, które ukształtowały twoją świadomość muzyczną? — Szczerze mówiąc, jestem pewnego rodzaju muzycznym kujonem, więc nie tylko te zespoły i ich nagrania spowodowały, kim jestem i gdzie jestem. Jest wiele innych kapel i albumów, które mnie ukształtowały przez te wszystkie lata. Wszystko do Black Sabbath po A-ha. Stosunkowo ekstremalnej muzyki zacząłem słuchać na całego w wieku 5 lat, w 1987 roku, więc jeżeli miałbym wymieniać tutaj wszystkie albumu, które były i są dla mnie ważne miałbyś magazyn objętości biblii, a nikt nie lubi biblii, prawda? Prawda. Jesteś w stanie przesłuchać wszystko, co przychodzi do Terratur Possessions w celu ewentualnego wydania? Bierzesz wszystko na klatę, czy odstrzeliwujesz niektórych chętnych w przedbiegach, bez zapoznania się z zawartością? — Większość zespołów, zarówno dziś, jak w całej historii metalu, to kompletny śmietnik, ale jest i wiele


bardzo dobrych zespołów. Jeżeli zależy komuś, to poszuka i znajdzie. Niektórzy mówią, że black metal umarł w latach 90-tych, ale to raczej mówią ludzie, uznający to za dogmat. Gatunek jest tak silny i witalny, jak zawsze był, a może i nawet jest obecnie najsilniejszy, a ja jestem dumny, że również przyczyniłem się do tego. Przynajmniej robię więcej niż chowanie się za monitorem komputera, pieprząc w Internecie głupoty o rzeczach, o których w ogóle nie mam pojęcia, o ludziach, których w ogóle nie widziałem i nie będę miał możliwości kiedykolwiek spotkać. Kiedyś takie zachowanie bardzo mnie drażniło, ale teraz gówno mnie to obchodzi. Trzeba się wznieść ponad, być lepszym człowiekiem, bo życie jest zbyt krótkie. Nie dostaję dużo materiałów demo, ponieważ na stronie tp jasno zaznaczyłem, żeby nikt mi nic nie wysyłał, a mój adres nie jest oficjalny. Słucham tylko tego, co dociera do mnie poprzez bliskie kontakty – reszta jest ignorowana. Ale chyba, mimo wszystko, poza bliskimi kanałami są jakieś kryteria, według których dobierasz zespoły do katalogu tp? — Wszystko, co mogę powiedzieć każdej kapeli, to żeby nie starali się być kimś, kim naprawdę nie są, ponieważ to od razu wychodzi w muzyce i tekstach. Zawsze. W jakimkolwiek zespole bez względu na gatunek, uczciwość jest tym pewnym wyznacznikiem, który oddziela złoto od śmieci. Myślę, że tą kwestią poruszamy również problematykę z poprzedniego pytania.

Jeżeli mnie pamięć nie myli, przed organizowanym przez ciebie Nidrosian Black Mass iii jeden z największych dzienników norweskich oskarżył cię o bycie nazistą, między innymi ze względu na udział Satanic Warmaster. Niektórzy zaczęli nawet mówić, że festiwal powinien nazywać się Nisrosian Satanic Black Mass iii – w skrócie nsbm fest. Czy w związku z tą publikacją i oskarżeniami, jak również z tematyką i światopoglądem poruszanym pod szyldem Terratur Possessions miałeś jakieś problemy? — Po pierwsze, nigdy wcześniej nie słyszałem sugestii nsbm, ale rzeczywiście było kilka publikacji na temat organizowanego przeze mnie festiwalu, jednak dla mnie w większości polegały na niewiedzy oraz ignorancji. Przede wszystkim dobrze jest mieć coś lub kogoś nienawidzić, nieważne, czy interesujesz się muzyką, piłką nożną czy też filmem i nie ważne, kim jesteś, i jakim typem człowieka jesteś. Oczywiście, niektóre punkowe szumowiny zobaczyły możliwość do nienawiści, ponieważ brak im ich anarchistycznego dziadostwa, którym się karmią. Norwegia to spokojne miejsce do życia, więc trudno jest im kogoś nienawidzić. Byłem łatwym celem. Po drugie, Satanic Warmaster zrobił kilka wątpliwych rzeczy na przestrzeni lat, ale nazywanie ich nazistami jest spłaszczone i niedorzeczne. To jest ignorancja. Powodów usunięcia Goatmoon z rozpiski było kilka, ale tym, co przeważyło były nagrania z koncertów z hajlowaniem, rozpowszechnione w Internecie, czym byłem zakłopotany. Nie chciałem być z tym wiązany w jakikolwiek sposób, więc zagrali pod nazwą Rise For Revenge, a zamiast tego do rozkładu jazdy doszedł Sargeist. Wilk syty i owca cała. Z tego względu, że jestem wysoki, mam niebieskie oczy i blond włosy oraz noszę czarną, skórzaną kurtkę nigdy nie pozbędę się nazistowskiego znaczka w pewnych kręgach społeczeństwa. Nie mogę zmienić ludzi, nie mogę edukować każdego jednego na temat, czym naprawdę jest nazizm, więc ponownie zaznaczę – trzeba być ponad to. Oni nie są tego warci. Najnowszym wydawnictwem pod szyldem tp jest Sinmara „Aphotic Womb”. Masz jakieś dalsze plany? — Wiele, wiele planów, ale czas powie wszystko. C

Debiut Vemod „Venter på stormene” to jedna z najważniejszych płyt norweskiego black metalu w 2012 roku, mimo że sam twórca za blackmetalową ją nie uważa. Tak ważna, że po dwóch latach od jej wydania trzeba było zrobić dotłoczenie. Jednak nie tylko w ramach tego albumu zamknąłem się w rozmowie z gitarzystą i basistą J. E. Åsliem, który okazał się bardzo interesującym adwokatem Vemod, gdzie spełnia swoją bardziej mistyczną, duchową stronę. ↔ Właśnie minęły dwa lata od wydania „Venter på stormene”, więc co nowego słychać w Vemod? Doszły mnie jedynie słuchy o kilku nowych utworach, które mają brzmieć o wiele czyściej od tego, co słyszeliśmy do tej pory. — Cóż, jak zwykle bywa w tym zespole, nowy mate- riał i nowe koncepcje potrzebują czasu, by dojrzeć i znaleźć odpowiednią formę, że tak to ujmę. Nigdy nie pospieszaliśmy się z czymkolwiek, i nawet jeśli cały proces wiele razy szedł bardzo powoli, to muszę przyznać, że do tej pory wciąż odpowiada nam taki system „pracy”. Szczególnie w tak szybkim i nastawionym na ilość świecie, w którym żyjemy – ma to sens, aby cofnąć się trochę, zwolnić i spokojnie popatrzeć na kreatywną pracę, jak na coś organicznego, wtedy wszystko zaczyna żyć własnym życiem, a ty zaczynasz mieć szacunek do tego, niezależnie ile ci to wszystko zajmie. Mimo wszystko jest dużo nowego materiału. Mam pomysły i szkice dla kilku wydawnictw i projektów, ale trzeba będzie poczekać, żeby zobaczyć, co one przyniosą. A tak w ogóle, to masz rację, w planach jest dwuutworowa ep-ka, choć jeszcze nie zarejestrowana. Nie mogę potwierdzić, że brzmienie będzie bardziej klarowne, ale na pewno inne, bo nie czujemy potrzeby robić tego samego dwa razy. Muzyka na tej konkretnej ep-ce jest ukłonem wstecz do inspiracji i uczuć z początków Vemod, więc będzie posiadała osobisty wydźwięk, przynajmniej dla naszych uszu. Brzmienie na pewno będzie w pewien sposób odzwierciedlała nostalgię, ale również nasze aktualne stanowisko muzyczne jako zespół.

introspektywny w swojej naturze, i to spojrzenie do wewnątrz, odkrywcze, w formie stanu głębokiego snu jest największą inspiracją dla całej mojej twórczości, którą do tej pory wykreowałem i właśnie to przekłada się na całość Vemod. Jest to oczywiście stymulowane przez czynniki zewnętrzne, więc nie jest to też tak bardzo odizolowane, jak wygląda. Naturalnie, jestem zainspirowany różnymi formami sztuki, a muzycznie słychać wpływ niektórych gatunków metalu, jak również ambientu. Lirycznie jestem zainspirowany dużą ilością współczesnej poezji i literatury, głównie norweskiej, w które cały czas się zagłębiam. Atmosfera zawsze jest kluczem, który sprawia, że to wszystko łączy się w jedność. Czuję, że konkretna praca twórcza polega na kształtowaniu i modelowaniu odpowiedniej atmosfery. To może być powód, że wyjaśnienie tego wszystkiego w słowach zawsze wychodzi jak mętne gadania na okrętkę.

A co odcisnęło największe inspiracyjne piętno na „Venter på stormene”? — Wbrew pozorom bardzo trudno odpowiedzieć mi na to pytanie. Czuję, że ten album odzwierciedla naszą daleką muzyczną podróż, również i moją osobistą. Ma poczucie wypełnienia młodością przy jednoczesnym zasugerowaniu nowych kierunków oraz przekraczania horyzontów. Kusi mnie, by powiedzieć, że przynajmniej z mojej własnej strony, moje wewnętrzne światy były największą inspiracją w tworzeniu „Venter…”, które w większości miały też wpływa na cały Vemod zarówno muzycznie, jak i lirycznie. Wiem, że to jest mglista odpowiedź, ale taka jest prawda. Vemod jest bardzo

A co z filozofią bądź ideologią, które napędzają ten materiał? — W Vemod nie ma żadnego głębszego przekazu czy ideologii, za pomocą których chcę przejść na drugą stronę. Sama muzyka ma wystarczający potencjał, by wyjść poza to, i właśnie to mnie fascynuje. To muzyka opisuje rzeczy nieopisane, sięga tam, gdzie zwykły język nie jest w stanie dotrzeć, wchodzi do niewidzialnych światów, krwawi w całą swoją zagadkowość i tajemniczość. To jest to, co chcę przekazać muzyką.

Podejrzewam, że norweskie krajobrazy również miały dobry wpływ na ciebie? — O tak, absolutnie! Nie ma co do tego wątpliwości. W zasadzie dorastałem w lesie, co dało mi poczucie spokoju i pogody ducha – nie da się tego opisać słowami. Muszę jednak powiedzieć, że doceniam wszystkie rodzaje krajobrazów i dopiero teraz jestem w stanie podróżować, zwiedzać różne miejsca, czując ich magię. Oczywiście, otoczenie, w którym dorastałem na zawsze pozostanie wyjątkowe, odgrywając ważną rolę w komponowaniu. Im jestem starszy, tym bardziej doceniam pozytywny wpływ natury na moje życie.

Słyszałem, że miałeś wizję debiutanckiego albumu,

75

www.fb.com/VemodOfficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Masz jakiś mokry sen, nieuchwytny zespół, który chciałbyś wydać, a wiesz, że jesteś za wąski w plecach? — Nie, raczej nie. Mam przyjaciół, których chciałbym wydać, ale podpisali papiery z większymi wytwórniami, pracują z większymi nazwami i odwrotnie, ale pewne zapisy w umowach, które podpisali zabraniają tego, więc trzeba iść dalej i nie oglądać się na nic. Zawsze, w danym momencie mam możliwość wydania jednego lub kilku albumów, więc w mojej pracy nie tracę czasu na polowanie na kapele. Właściwie to jest tylko hobby dla mnie, pracuję na pełny etat, tak jak ty. Naprawdę jestem ograniczony we wkładanie całkowitego wysiłku w tp, dlatego też często odmawiam zrobienia dodatkowej pracy poza tp, ponieważ na końcu pieniądze i tak sprawiają, że to wszystko staje się obrzydliwe. Tak długo, jak koła się obracają, jestem zadowolony.


jego brzmienia i klimatu, jednak ona cały czas się zmieniała i kształtowała przez niekończącą ilość form i postaci? — Zgadza się. Zawsze, na początku, mam pewną wizję. Nasiona są zasiane, ale nigdy nie wiadomo, co z nich wyrośnie. Cały proces jest tajemniczy i nieprzewidywalny, i to jest część magii. Staram się zachować równowagę między pierwotną wersją, a intuicyjnymi elementami, które pojawiają się w drodze. To często wymaga odpowiedniego przemyślania koncepcji, a to dojrzewanie może czasami zająć sporo czasu. Tak naprawdę album nie zaczyna swojego żywota od tego, czym naprawdę jest i będzie, ale wkrótce staje się dla nas jasne, czym powinien być. To ma swoją interesującą, podwójną naturę, która bardzo dobrze odbija się na części lirycznego materiału, jak kompozycjach o podwójnej twarzy, co jest wspaniałym wprowadzeniem do vemodowskiego wszechświata, w wielu aspektach. To wszystko zawiera również kilka atmosferycznych elementów, które czujemy, że reprezentują Vemod. Niektóre z tych elementów, które zostały pominięte albo gdzieś uleciały być może zostaną wprowadzone w późniejszym czasie lub w innej formie niż wcześniej przeznaczonej. Tak u nas zwykle bywa, co uważam za niekończący się proces rozwoju, który sam w sobie jest wielce fascynujący i inspirujący. Vemod ma całkiem długą i ukrytą historię, przez co pozostaje stosunkowo nieznanym zespołem. Do czego sami po części doprowadziliście, ponieważ między „Kringom fjell og skog” (2004) i „Moestæ Qverelæ” / „Vinterilden” (2011) zieje wielka wieloletnia dziura. — Cóż, jak już wspomniałem przed chwilą, proces twórczy w tym zespole ma tendencję do rozciągania się w czasie. Nie nazwałbym tego przerwą, ponieważ przez cały czas pracowaliśmy nad wieloma odmiennymi materiałami, ale nie chcieliśmy wydawać czegokolwiek zanim nie osiągnie do dojrzałej formy. Dla mnie był to również czas intensywnej, osobistej transformacji, na wielu płaszczyznach. Patrząc na to z wielu stron, ten okres sprawił to, czym obecnie jesteśmy. Cieszę się, że czekaliśmy, ponieważ uważam, że album, powiedzmy z 2007 roku, reprezentowałby i odzwierciedlał taki Vemod, jakim jest dziś, w taki sam sposób, jak „Venter…”. Myślę, że ten album przetrwa próbę czasu. Jestem również usatysfakcjonowany z objętości naszej dyskografii, która jest mała, ale pełna jakości, w naszym mniemaniu. Dorastałeś w małym miasteczku na północ od Trondheim, gdzie praktycznie sam zgłębiałeś różne rodzaje podziemnej muzyki, mając bardziej mroczne zainteresowania niż twoi rówieśnicy. Czy taka samotność i mentalne odizolowanie były dla ciebie twórcze? Wiesz, wyalienowany człowiek ma wtedy czas na kreatywne przemyślenia. — Pozostaje mi tylko potwierdzić twoje słowa. Uważam ustronność, wyobcowanie (zamiast samotności jako takiej) za bardzo inspirujące, i potrzebuję ich odpowiednie ilości, by komponować i tworzyć. To wszystko znów wraca do introspekcyjnego procesu tworzenia, o którym już wcześniej mówiłem. Do niektórych stanów świadomości po prostu nie jesteś w stanie dotrzeć, jeżeli czasami nie kultywujesz samotności. Spędzanie mnóstwa czasu w dzieciństwie, jak i jako nastolatek z samym sobą uczyniło mnie bardziej kreatywną osobą. Prawie nigdy nie było nudno. Jestem za to wdzięczny. Szczególnie w tak szybkim i wściekłym świecie, uważam że umiejętność bycia samemu, zwolnienia i spojrzenia w głąb siebie jest niezwykle cenne i ważne. Tempo i presja dzisiejszego świata może być czasami szaleńcze, więc wycofanie się na chwilę jest bardzo potrzebne do wglądu na pewne rzeczy, jak również, przynajmniej dla mnie, jest poczuciem sensu i celu. Bez tego nie byłoby Vemod. Grasz również w One Tail, One Head, który jest częścią sceny Nidrosian Black Metal, słusznie i zrozumiale kojarzonej z hermetycznym podejściem do black metalu, jednak w Vemod się od tego odcinasz. Jak sam kiedyś wspomniałeś: „Vemod definitywnie nie jest blackmetalowym zespołem. Tylko Vemod może zdefiniować, czym jest Vemod. Vemod nie jest tradycyjny, Vemod nie jest bezpieczny”. Dlaczego? — Odkąd dojrzałem na tyle, by umieć zastanowić się nad tym, nigdy nie czułem związku z mentalnością „wyświetlaną” zazwyczaj przez blackmetalowych artystów. Wiem, że black metal może być definiowany na

76

7g C nr 37 C 01/2015

wiele sposobów, co szanuję, ale doświadczenie pokazało mi, że często ten gatunek wiąże się ze sterczeniem w srogości, a nawet regresji, a to nie przemawia do mnie. Wszystko prawdopodobnie bazowało na zasadach czynienia własnej woli, w pewnym momencie, ale to z pewnością zostało zmuszone do zejścia w cień ze względu na dominujący tradycjonalizm. Również negacja, nienawiść i przemoc są tym, z czym nie mogę być łączony, chociaż mogę w pewien sposób zrozumieć symboliczne znaczenie black metalu, dla niektórych zaangażowanych artystów. Mam na myśli to, że Vemod troszczy się o samego siebie z innymi wartościami – przenikliwą eksplorację niewidzialnego, wewnętrzną siłę i dotarcie do sedna tego wszystkiego. Każdy dany gatunek będzie zbyt mały, ponieważ ma nieodłączny popęd do złamania wolności i odnalezienie swojej istoty oraz esencji. To jest muzyka, w szerokim tego słowa znaczeniu. Jeżeli jesteśmy przy ogólnie pojętej muzyce, na Inferno Metal Festival w Mauzoleum Emanuela Vigelanda w Oslo pokazaliście się ze specjalnej, akustycznej strony, utrzymanej w duchu rytuału i pieśni bez słów. Zaprezentowaliście pewnego rodzaju rytualne wprowadzenie i zamknięcie, stworzone specjalnie na to wydarzenie. Co skłoniło was do przełamania schematu zwykłego koncertu? — Cała idea polegała na tym, by zamknąć przestrzeń przy tym wykonaniu, na chwilę oddzielić ją od zewnątrz, a może dać poczucie czegoś sakralnego, a następnie wyswobodzić je z tego wszystkiego i otworzyć wrota dla reszty świata na samym końcu. Sam koncert był jednym z najbardziej inspirujących i specjalnych wydarzeń w całym moim artystycznym życiu. Jestem bardzo wdzięczny, że dostałem możliwość zrobienia czegoś takiego, podobnie jak cała reszta zespołu. Czułem, jakby otworzyło się wiele nowych drzwi do wykorzystania w przyszłości. To było bardzo stymulujące doświadczenie. Na zakończenie, czy mógłbyś podzielić się dziesięcioma płytami, których ostatnio najczęściej słuchasz, i dlaczego? — Pewnie, nie ma sprawy: • Orrery „Nine Odes to Oblivion” – nieznany klejnot atmosferycznego metalu, wysublimowany materiał. Gorąco polecam. • Obsequiae „Suspended in the brume of Eos” – świetnie wykonany melodyjny metal z prawdziwym, średniowiecznym klimatem. • Dead Can Dance „Anastasis” – to mój ulubiony zespół, a ta płyta była wspaniałym powrotem, który natychmiastowo stał się nowoczesnym klasykiem. Słucham regularnie. • Robert Rich „Nest” – jeden z moich ulubionych ambientowych artystów, tworzących jedne z najbardziej kojących muzycznych krajobrazów, których jestem świadomy. • In Gowan Ring „Hazel Steps Through a Weathered Home” – nikt nie jest w stanie wykreować tak tajemniczej, letniej atmosfery, jak B’ee. • Ólafur Arnalds „And They Have Escaped The Weight of Darkness” – genialna fortepianowa muzyka napędzana neoklasyką z emocjami trzymanymi na krawędzi, co jest dość niezwykłe. • Ildjarn „Seven Harmonies of Unknown Truths” – uderzenie pierwotnego, atmosferycznego geniuszu. • Klaus Schulze „Timewind” – syntezatorowa, klasyczna przestrzeń, po prostu wspaniała. • Agalloch „The Serpent & The Sphere” – bardzo lubię ten zespół i jego dokonania. Muszę jeszcze bardziej zagłębić się w ten materiał, ale do tej pory brzmi dobrze. • Solanaceae „Solanaceae” – absolutnie wspaniałe dzieło psycho folku, pełnego duszy, idealne do introspektywnych chwil o każdej porze roku. Gorąco polecam, naprawdę! C

Dla J. E. Åslie Vemod to duchowość, zaś One Tail, One Head to wściekła cielesność, agresywnie wyrywająca mięcho z cielska Darkthrone, Ildjarn i ABSU. I chociaż otoh jest jednym z najmocniejszych przedstawicieli sceny Nidrosian Black Metal, to jednak bardzo dystansuje się od black metalu, który dla węża z Trondheim cyklicznie zjadającego swój ogon jest przepełniony dogmatami. A tu trzeba zostawić drzwi otwarte… ↔

Vemod jest prawdziwym dzieckiem twojego serca, pierwszym priorytetem, mieszaniną melancholii oraz introspekcji, majestatycznym, triumfującym i duchowym, jednak tworzysz również muzykę w One Tail, One Head – wściekłą, intensywną, agresywną z satanistyczno-okultystyczną konotacją. Jak ty odbierasz różnice między tymi dwoma projektami z perspektywy artysty odpowiedzialnego za te zespoły? Nie czujesz się czasami, jak artystyczny schizofrenik? — Nie. Uważam, że jest możliwe, by artystycznie kroczyć wieloma ścieżkami w tym samym czasie, badając różne dziedziny muzyki i twórczą ekspresję, nie będąc schizofrenikiem. Oczywiście, widzę ogromne morze różnic pomiędzy tymi dwoma zespołami i ich muzycznym wyrazem. One są na przeciwległych biegunach spektrum, że tak to ujmę. O „zewnętrznych” różnicach już sam wspomniałeś, ale ja z poziomu osobistego odkrywam radykalnie odmienne strony mojej osobowości w ramach tych projektów. otoh jest szczególnie zatopiony w tradycji muzyki metalowej, w kompletnie innych ramach niż Vemod, który żyje w znacznie mniej specyficznym gatunku. Za wyjątkiem tych raczej bardziej oczywistych rzeczy nigdy nie myślałem o tym osobiście lub porównywałem ze sobą. Dla mnie one istnieją naturalnie, osobno.


Wiesz, pytam się o te wszystkie mitologicznokulturowe zależności, ponieważ to wspaniałe, jak odmienne narody i kultury pozostają w swojej silnej indywidualności, mimo pędzącej globalizacji, kreatywnie wpływając na inne społeczeństwa, kraje, etc. Przypuszczam, że ci, którzy obawiali się wyrównania do jednej kultury, roztopionej w wielgachnym tyglu, niedoceniali prawdziwej istoty sztuki, która jest niesamowicie płynna i plastyczna, zawsze będąc jednocześnie pewną formą zwierciadła rzeczywistości, mimo artystycznej ucieczki od codzienności. Myślę, że to jest fascynujące z socjologicznego i muzykologicznego punktu wiedzenia, jak ekstremalny metal reaguje na globalizację. Wiesz, otoh jest norweski, a jednak czerpie inspiracje z hinduizmu, nie tracąc swojej tożsamości. — Trudno ustosunkować się do tego wszystkiego w jeden, sprecyzowany sposób, przecież ekstremalny metal sam w sobie jest różnorodny, ale rzeczywiście poruszyłeś bardzo interesującą kwestię. Myślę, że sztuka, w ogóle, odzwierciedla nieskończoną złożoność ludzkiego rodzaju, a jednocześnie wskazuje kierunek, w którym to wszystko łączy się w jedność. Jestem prawie pewien, że artysta z intuicyjnym podejściem do tworzenia namaluje o wiele bardziej interesujący obraz niż malarz, który działa według świadomej strategii w całym zakresie, bez względu na to, jaki ten porządek by nie był. Sztuka została zredukowana do pewnego rodzaju narzędzia politycznego, stając się mniej głęboką, prawdziwą, a nawet, nienaturalną. Oczywiście, to jest tylko moja osobista opinia.

Pytałem cię już o scenę Nidrosian Black Metal w kontekście Vemod, teraz czas na otoh, które m.in. wraz z Black Majesty, Mare, Celestial Bloodshed, Kaosritual, Min Kniv zdecydowanie do niej należy. Zaczyna mi to przypominać towarzystwo wzajemnej adoracji i samowystarczalny krąg skupiający się na okultyzmie, bluźnierstwie i satanizmie. Czy nbm ma jakieś poważne cele i wytyczne? — Według mnie w tym wszystkim zawsze chodziło o wielu indywidualistów, z równie indywidualnymi projektami i wizjami, zrzeszonymi w jedność, wspierającymi się nawzajem i pomagającymi sobie, by dotrzeć do wyznaczonego celu i utrzymać pewne założenia. Nic mi nie wiadomo odnośnie wspólnego celu sceny nbm, poza tworzeniem czegoś esencjonalnego i tak rzeczywistego, jak to tylko możliwe. Jako niezależny artysta, nie działam zgodnie z jakimiś wytycznymi i myślę, że inni również tak do tego podchodzą. Motywy i tematy zmieniały się na przestrzeni lat, a ja naprawdę nie czuję, bym pracował artystycznie ze wspomnianymi przez ciebie zespołami. Podobnie, jak w przypadku Vemod nie jestem odpowiednią osobą do rozmawiania o tym, bo przecież przyszedłem do otoh z „zewnątrz”. Zresztą, z tego, co wiem, dyskusja na temat istoty black metalu jest całkowicie jałowa i nieciekawa

dla całego zespołu otoh. Łączy się was ze sceną blackmetalową, jednak wy nigdy żarliwie nie proklamowaliście, że rygorystycznie jesteście zespołem blackmetalowym i nigdy nie reprezentowaliście, czym jest black metal lub powinien być. Dlaczego otoh tak bardzo dystansuje się od black metalu, którego w rzeczywistości jest częścią? — Nie ma to za wiele wspólnego z dystansowaniem samego siebie, ale raczej pozostawieniem otwartych drzwi i nie wiązaniem się ze specyfiką jakiegokolwiek gatunku. Jesteśmy wyraźnie metalowym zespołem i chcemy utrzymać go na tym poziomie. Black metal jest opanowany przez dogmaty, a to nie współgra z nami. Jesteśmy uznawani za blackmetalowy zespół, ponieważ muzycznie i estetycznie mamy z nim wiele wspólnego, i często występujemy na koncertach, na których dominuje black metal, co jest w porządku, ale to nie znaczy, że musimy ograniczać się do niepisanych reguł postępowania. Jesteśmy tym, kim jesteśmy – ogniści i wściekli. One Tail, One Head to bardzo symboliczna nazwa – inna, prosta i łatwa do zapamiętania, z oczywistymi odniesieniami do Uroborosa, starożytnego symbolu przedstawiającego smoka lub węża zjadającego własny ogon. Uroboros często wiąże się z cyklicznością, zwłaszcza w sensie czegoś ciągle się odradzającego, wiecznego powrotu i wszystkich motywów a’la feniks, działających w cyklach, które zaczynają wszystko od nowa wraz ze swoim końcem. Reprezentuje również pierwotną jedność, jak i powiązany jest z gnostycyzmem i hermetyzmem. Jak to wszystko harmonizuje się w światopoglądzie otoh? — To skleja cały nasz eklektyzm w formę pewnej jedności, o ile to w ogóle możliwe. W ten czy inny sposób wydajemy się tematycznie skłaniać w przeszłość do tych wszystkich nadrzędnych tematów, mimo że często zmierzających w różnych perspektywach. otoh (często) dotyczyło własnej kreatywności w dzikim i chaotycznym aspekcie w tych niekończących się narodzinach, śmierci i ponownych narodzinach, zarówno na poziomie mikro, jak i makro. A co z tandawą, boskim tańcem hinduskiego boga Sziwy? W końcu wasz ostatni materiał zatytułowany jest właśnie „Tandava”? Jak to się ma do otoh?

Otwartość, otwartością, a jednak nie ukrywacie, że na początku istnienia na otoh największy wpływ miał zespół Ildjarn i jemu podobne – byliście hołdem dla nich. Czy istnieją jeszcze jakieś zespoły lub tematy, które karmią wasze twórcze zwoje mózgowe w otoh? — Wściekły prymitywizm Ildjarn wciąż rozpala we mnie kreatywną iskrę, i nie mogę zaprzeczyć wpływu Darkthrone. Chciałbym również wspomnieć ABSU, którego szaleństwo inspiruje w sposób, którego nie jestem w stanie w pełni zrozumieć. Pozostali członkowie otoh mają swoje własne inspiracje, więc gdy to wszystko złączyć powstaje bardzo silna mikstura. Oczywiście, zawsze będą inne, bardziej podświadome wpływy, które subtelnie wychodzą w procesie tworzenia, ale nie widzę sensu dalszego wymieniania po nazwach niż te konieczne. Inpsiracje i wpływy są nieprzebrane i eklektyczne, ale w przypadku otoh sensownym jest gotować je powoli i po trochu. Jak wspominasz Untamed and Unchained Tour 2014, zwłaszcza koncert w Krakowie? Zdradzisz jakieś pikantne szczegóły? — Cóż, udowodniliśmy sobie, że jest możliwe zrobić to 10 dni z rzędu, czego nikt z nas wcześniej nie brał za pewnik. To była największa przyjemność i honor podróżować i grać u boku takich gigantów, jak Mgła czy Svartidauði – zespołami, które podziwiamy i ogromnie doceniamy. Były wzloty i upadki, jak to na większości tras, ale całościowo było to wspaniałe doświadczenie. Koncert w Krakowie był dobry, o ile dobrze pamiętam, z wyjątkiem kłopotów z niektórymi gitarami, ale to nie ma większego znaczenia. Po Krakowie wszystko już robiło się coraz lepsze. Biorąc pod uwagę okultystyczne i religijne aspekty, jak wyglądałby idealny występ otoh? — Zwykle staramy się wypaść jak najlepiej i zrobić wszystko, co w naszej mocy, z tego, co mamy. Przynosimy ogień i duszę nas samych, następnie zamykamy się we własnej przestrzeni, kiedy trwa koncert. Nie potrzebujemy przesadzonych dekoracji lub wielu „zewnętrznych” rzeczy. Czasem robimy więcej, czasem robimy mniej, ale materialne otoczenie nie jest dla nas aż tak ważne. Współpracujemy tylko i wyłącznie z czystą energią. Jaki będzie wasz następny krok po „Tandava”? Chyba właśnie pracujecie nad nowym materiałem, więc pozostaje spytać się, kiedy możemy spodziewać się długo oczekiwanego pełnego albumu? — Tak, właśnie pracujemy nad całą płytą, ale nic nie obiecuję, co do tego. Opóźnienia zawsze mają miejsce, więc nie ma sensu w ustaleniu daty wydania. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, kiedy to nastąpi, ale możemy zapewnić, że warto będzie czekać. C

77

www.fb.com/onetailonehead C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

— Oczywiście, że ma. Ten tytuł wpisuje się w to, o czym przed chwilą rozmawialiśmy. Zniszczenie starego porządku, ból związany z odejściem i krwawe odrodzenie związane z powstaniem nowych kształtów i form.


Mare są nieokiełznane i zdradliwe meandry psychiki, charakter oraz nieograniczona i nieokreślona mgła pomiędzy światem, a tym, co ukrywa się poza nim. Myślę, że niektóre kawałki Mare idealnie pasowałyby do „nieprzyjemnego”, mrocznego filmu.

wwww.terraturpossessions.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cztery lata temu Mare namieszało w blackmetalowym podziemiu ep-ką „Spheres like Death”, stając się jednym z najmocniejszych punktów w katalogu Terratur Possessions. Norwegowie rzeźbią już w nowym albumie, o czym zapewnił wokalny motor napędowy i gitarzysta hbm Azazil (aka Kvitrim), jednak w większości skupiliśmy się na ciemnej stronie mocy. ↔ Cześć! Polska pozdrawia! Nie ma co się w tańcu pierdolić, więc kiedy należy spodziewać się pełnowymiarowego następcy ep-ki „Spheres like Death”? Jeżeli się nie mylę, to na przełomie kwietnia i maja rozpoczęliście już poważne próby pod tym kątem. — Ave! Spodziewamy się, że bestia zostanie spuszczona z łańcuchów podczas nadchodzącej zimy. Przez dłuższy czas mieszkała w nas aż w końcu nadszedł odpowiedni moment do formowania i przekuwania tego materiału na pełen album. Kark z Dødsengel, podczas sesji nagraniowej „Visionary”, oświetlał pomieszczenie świecami, zapalając również kadzidła. Musiał wykreować odpowiednią atmosferę, żeby wprowadzić się w szczególny stan umysłu. Czy w Mare z równym zaangażowaniem i powagą traktujecie proces nagrywania, jak coś w rodzaju bardzo hipnotycznego seansu, histerii i szaleństwa, które samoistnie przeradzają się w złowieszczy rytuał? — Jest to równie ważne, co zaplecze techniczne, do przetopienia tej złowrogiej energii, którą przywołujemy od grania w Mare po rejestrowanie tego w studio. To jest jak celebracja naciągania łuku, uwalniania czegoś, co kosztowało tak wiele bólu, krwi i energii. Wiedząc, że jest to ostateczna kulminacja wyryta w kamieniu, zapala się silniejszy płomień. Wiąże się to oczywiście z silnym zaangażowaniem w okultyzm i satanizm… — Satanizm jest rodzajem kontradyktoryjnej ścieżki i prawdziwej wytrwałości, jest dla nas bardzo ważny oraz istotny. Okultyzm ma wiele twarzy, a my na własny użytek stworzyliśmy jego własną stronę. Pewne książki naprawdę mogą inspirować swoją atmosferą, jednak jest zbyt wiele disnejowskiej magii, napisanej w świecie okultyzmu, i takiej trzeba unikać. Niektórzy twierdzą, że prawdziwy duch black metalu został rozcieńczony i przytłumiony, ponieważ przez Internet i media społecznościowe każdy może uzyskać dostęp do muzyki, imitując wszystko, co się pojawia, i twierdząc, że to jego, autorskie. Zgadzasz się z taką opinią, i czy black metal w obecnych czasach może zachować moc, którą miał kiedyś? — W niektórych aspektach zgadzam się z tą opinią, ale nie zawsze należy wiecznie spoglądać w przeszłość, Internet jest wszechobecny i musimy się do tego przystosować. Umysł wiernego wielbiciela wciąż pozostaje ten sam. Myślę, że bardzo łatwo jest odseparować prawdziwych wyznawców od płytkich,

78

7g C nr 37 C 01/2015

niezaangażowanych naśladowców. Moim zdaniem black metal jest tak silny, jak nigdy dotąd, w ostatnich dziesięciu latach stał się dojrzały i zaciekły. Oczywiście, mówiąc o autentycznych zespołach.

Czyli black metal po części to muzyka nie z tego świata, nieludzka? — Często poszukuję inspiracji w tym, co nie istnieje, co nie jest namacalne, uformowane, napisane lub wypowiedziane przez ludzi. Wystarczy pozwolić, by zimna ciemność rozwinęła się w jej abstrakcyjnej majestatyczności. Mogę wtedy doskonale zobaczyć, do czego się odnosi i z czego czerpie siłę. M a re je s t c z ę ś c i ą b a rd z o s z a n owa n e j s c e ny z Trondheim (średniowieczne Nidaros) – Nisrosian Black Metal. Jak zapatrujesz się na tą zasłużoną, a może niechcianą atencję dosyć dużej ilości osób? Uważasz, że ta scena powinna pozostać w głębokim podziemiu, a może dobrze, że wypłynęła na powierzchnię, stając się „znakiem towarowym” (niechętnie)? — Jestem zadowolony z sytuacji, w której znajdujemy się obecnie. Nastroje, które towarzyszą naszym koncertom są ogromne, a publiczność jest lojalna oraz inspirująca. Dla mnie podziemie to wytrwałe kroczenie ścieżką ciemności, pozostając obojętnym na plotki, tworzący się szum i to, co inni ludzie mówią na temat zespołu, sceny i ludzi kryjącymi się za nią.

Ale jednak w takich zespołach, jak wasz cały czas można odnaleźć odwołania do starych czasów black metalu. Gdyby nie potencjał tamtej epoki nie byłoby wiecznych inspiracyjnych powrotów. Gdyby nie stare czasy, nie byłoby Mare, ale wiadomo, że nowi czciciele diabła poszli jeszcze dalej w swoim oddaniu i maniactwie. — Oni stworzyli esencję tego, czym jest black metal, może niezamierzenie, ale na pewno stąpali po nieuczęszczanej ścieżce, działając niczym niekontrolowany płomień i ogień. Patrząc na to z perspektywy czasu, tamta scena składała się głównie ze zbuntowanych nastolatków, więc następne pokolenie przeniosło black metal na bardziej poważny poziom. Nie jestem pewien, czy masz na myśli sukces i sławę, ale motywacja do tworzenia black metalu musi pochodzić z głębi serca, a nie uznania i popularności.

A jak wspominasz Untamed and Unchained Tour 2014, szczególnie koncert w moim kraju, w Krakowie? — Gdy przyjechaliśmy na miejsce i spotkaliśmy kilku polskich braci, zdecydowaliśmy się przeprowadzić ceremonię w naszych nidroziańskich skórach na cześć wielbicieli z Cultes des Ghoules i maniaków z Bestial Raids. Według mnie wyszedł bardzo intensywny koncert. Potem udaliśmy się z powrotem na północ, wyczerpani, wysuszeni i zadowoleni.

Co z pozamuzycznymi inspiracjami Mare? Może coś z literatury lub kinematografii, koncentrujących się na nieokiełznanych i dzikich aspektach psychiki, w której czai się potęga prawdziwego zła? — Oczywiście, że istotnym źródłem inspiracji dla

Jakieś ostatnie ochłapy dekadencji i buntu, którymi chcesz nakarmić wyznawców Mare? — Powstańcie i lśnijcie, bracia moi! I pijcie z tych fontann ciemności! Cześć dla polskiej blackmetalowej sceny! C


Svarti Dauði to w języku islandzkim Czarna Śmierć, ale xiv-wieczna epidemia dżumy nie dotarła do Islandii. Svarti Dauði to również powszechna nazwa najpopularniejszego alkoholu na waszej wyspie, czyli wódki Brennivín (płonące wino), bardziej znanej właśnie jako Czarna Śmierć, dzięki charakterystycznej etykiecie, która według urzędników miała zniechęcić do picia alkoholu. Gdzie jest więc klucz do nazwy waszego zespołu? — Nazwa ma nadal wiele różnych znaczeń kulturowych, ale wciąż jest prosta i bezpośrednia w punkt, opowiadając historię zaledwie w dwóch słowach – Czarny i Śmierć. To opisuje zarazę, schyłek i muzykę samą w sobie.

nadal nie zostały osiągnięte. „Flesh Cathedral” jako album jest ideologiczną i artystyczną całością, bo nauka, sztuka i duchowość leżą w samym sercu Svartidauði. Jaka główna filozofia oraz ideologia napędza ten materiał, zarówno muzycznie, jak i tematycznie? — Ścieżka, którą kroczy Svartidauði naznaczona jest ogniem i płomieniami, rozwiniętej świadomości, oświecenia i wyzwolenia. Łańcuchy połamane, oczy otwarte, a pizdy mokre. Nie ma wystarczającej i krótkiej odpowiedzi na to pytanie. Spójrz, a zobaczysz odpowiedniość między sztuką i magią, magią i nauką, nauką i sztuką. Kiedy zdasz sobie z tego sprawę, zaczniesz widzieć i rozumieć.

Siejecie zarazę pod skrzydłami Terratur Possessions. Kto kogo wybrał i dał pierwszy sygnał do wspólnego działania? — Już od pierwszego naszego materiału byliśmy w stałym kontakcie z Herr Aune. Między nami i Terratur Possessions zawsze istniało poczucie wzajemnego szacunku, który przerodził się w silne braterstwo, przypieczętowane krwią i tłuczonym szkłem na przestrzeni lat. Granica pomiędzy tymi dwoma sektami przewyższa i wykracza poza kulturę black metalu. To międzynarodowa konspiracja brudu.

Wiem, że nie masz wątpliwości, jakoby świat, w którym żyjemy zmierzał ku końcowi podczas naszego życia. Jaki przewidujesz koniec ludzkości? — Svartidauði.

„Flesh Cathedral” był porządnym, podziemnym sukcesem. Jak pod dwóch latach od wydania waszego pierwszego albumu spoglądasz na ten materiał? — „Flesh Cathedral” to apokaliptyczny monument zamrożony w czasie. To manifestacja, a spuszczenie go na świat było dla nas wszystkich wspaniałym narzędziem transformacji. Teraz służy jako przypomnienie, że są nadal ziemie, które wciąż pozostają nie podbite, a wyżyny

Nie sądzisz, że black metal jest w pewnym sensie schizofrenicznym rozdwojeniem jaźni? Z jednej strony aż kipi od nihilizmu, destrukcji, będąc życzeniem śmierci dla każdego, a z drugiej szuka rozwoju, atencji i zainteresowania odbiorców, dzięki którym po części tak dobrze egzystuje? — Kreacja i destrukcja nie są przeciwnościami, będąc ze sobą bardzo związane. W ogólnie mnie nie dziwi, że black metal, który tak bardzo ceni sobie zniszczenie stał się jednym z najbardziej kreatywnych i ciekawszych gatunków. Dopiero kiedy zburzysz już mury wokół siebie, wtedy poczujesz się prawdziwie wolny, by stworzyć coś całkiem nowego. Czy w black metalu może zrodzić się jeszcze coś

nowego, jeszcze bardziej otwartego na zmiany? — Black metal jest martwy. Teraz pozostały tylko dziwne kwiaty, wyrastające z rozkładającego się trupa. Czyli kwintesencji black metalu wciąż trzeba szukać na przełomie lat 80-tych i 90-tych? — Bez zbędnego pierdolenia, stare albumy nadal są równie magiczne, dokładnie takie, jakimi były, gdy zostały po raz pierwszy opublikowane. Jest to wciąż tak samo budząca respekt sztuka, chociaż sami jej autorzy już dawno upadli zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Wiesz, w początkach black metalu słowa często pokrywały się z czynami… — Garstka morderstw i aktów wandalizmu nie równa się międzynarodowej, pełnej siły organizacji terrorystycznej. Historia jest taka sama, jak w przypadku innych gatunków muzycznych. Blues i jazz został zapoczątkowany przez morderców, gwałcicieli i ćpunów, hip hop rozniecili członkowie gangów pełnych przemocy, a elektroniczna muzyka była promowana przez środowisko narkotykowe. Potem, z biegiem czasu, kultura związana z tymi bandyckimi gatunkami muzyki stała się bezpieczna i zamazana. Czy powinniśmy wskrzeszać stary płomień black metalu, a może powinniśmy stworzyć coś nowego, większego i bardziej przerażającego? Dla mnie, druga opcja brzmi o wiele ciekawiej. A czy równie ciekawie wspominasz Untamed and Unchained Tour 2014 z przystankiem w Krakowie? Jakieś smaczki i pikantne szczegóły? — Jeżeli jest jedna rzecz, którą należałoby się nauczyć od starych zespołów z lat 90-tych, to jest nią zakaz przechwalania się w mediach swoimi przestępstwami. C

79

www.fb.com/svartidaudi C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Chociaż czarna śmierć wstrząsnęła xiv-wiecznym życiem religijnym, społecznym i kulturalnym, szerząc się w Europie oraz okolicach Morza Śródziemnego i przyczyniając się do spadku ówczesnej ogólnoświatowej liczebności ludzkiej z 450 milionów do 350-375 milionów, to jednak nie dotarła do Islandii, a Polskę tylko liznęła. Teraz czarna śmierć szerzy się na świat prosto z wyspy gejzerów, i chociaż sama twierdzi, że black metal jest martwy, to sama jest nieskazitelnie czarnym przykładem na to, że pandemia tego gatunku wciąż zbiera żniwo. A w marcu 2014 zawitała do Polski – Svartidauði. ↔


Ten wywiad powinien ukazać się już w poprzednim numerze „7 Gates”, w końcu był przeprowadzony podczas wizyty Suffocation wraz z Cephalic Carnage we Wrocławiu w maju 2013 roku. Proza życia przystopowała nieco zmaterializowanie zapisu rozmowy na papierze, jednak Derek Boyer okazał się nie tylko genialnym basistą grającym w jednym z największych zespołów deathmetalowych świata, ale również uśmiechniętym, otwartym i chętnym do rozmowy człowiekiem, a przede wszystkim – bezwzględnie oddanym Suffocation oraz gotowym na śmierć. Aż żal było, żeby taka rozmowa się zmarnowała. W końcu lepiej późno niż wcale. ↔ Witaj w naszym pięknym mieście! Pozwiedzaliście coś troszkę? Czy nie było szans? — No właśnie, niestety, nie za bardzo… Dzisiaj była przedkoncertowa musztra, wiesz, wstajesz, prysznic i szorowanie zębów – spaliśmy w hostelu, także git. Później w sumie miałem chwilę, więc przeszedłem się kawałek pod miastem (przejście Świdnickie – dop. P.) i zobaczyłem fragment Rynku. Ale zaraz musiałem wracać, aby przygotować się do koncertu – ustawić dźwięk, itp. Och, szkoda. Ale chociaż przeszedłeś się odrobinę. A nawet to czasem nie jest możliwe. Ta trasa trwa już trochę… — To jest to: (pokazuje mi swój pass z listą koncertów – dop. P.). 25 imprez w Ameryce Północnej, bez ani jednego dnia przerwy. Po zakończeniu tej części trasy mieliśmy 7 dni na pobyt w domu, zanim ruszyliśmy tutaj. I następnie 28 koncertów z trzema dniami wolnymi… Ale jesteśmy już na finiszu, zostało nam jakieś 8-9 koncertów. Podsumowując: 60 koncertów w 65 dni! Rany, istne szaleństwo, tempo niczym muzyka Suffocation. — Ha! Tak, ale to jest to, co my robimy, co kochamy robić. Wiesz, dzień przerwy nie jest niczym dobrym dla zespołu. Koszty – każdy jeden dzień postoju to koszty – musisz przecież wszystko opłacić. Także wydajesz, a nie zarabiasz. Jasne, że chcę mieć dzień wolnego nie raz czy dwa, ale nie biorę, bo to oznacza spore wydatki. I żeby nie było – opłacasz to ze swojej kieszeni. Ostatnim razem widziałam was na Obscene Extereme Fest w 2012 roku.

80

7g C nr 37 C 01/2015

— Ooooooo taaaaaak, ależ ja pijany byłem! Genialny czas, superimpreza! Ludzie, organizacja – wszystko. Byliśmy akurat przed nagraniem nowego materiału, także mieliśmy wszystkie kawałki już gotowe, ale niestety – zagrać ich nie mogliśmy, co było dosyć trudne. Po prostu nie wolno nam było. Ale impreza przednia, a ja na scenie porobiony okrutnie (śmiech)!

— W Krakowie była dobra scena, impreza w sumie świetna, ale było też kilka problemów ze sprzętem. Był, kurczę, problem z kablem, który łączył część naszego sprzętu. Ludzie oczywiście byli świetni! Ja natomiast miałem żal, byłem zły – chciałem, aby było idealnie. Z drugiej strony, to jest death metal, nie zawsze potrzebujesz perfekcji.

To jest właśnie w tym festiwalu piękne: bawisz się genialnie, supertowarzystwo, spotykasz znajomych i słuchasz totalnej muzy! — Muzyka – tak totalnie różnorodna, mnóstwo różnych zespołów pod jednym dachem.

Dokładnie. Chociaż szkoda, że coś tam nie stykało. Cała trasa jest promocją waszego najnowszego albumu. Jaki był główny koncept „Pinnacle of Bedlam”? — Praca nad „Pinnacle of Bedlam” była wspaniałym doświadczeniem. Wszyscy spędzamy ze sobą naprawdę sporo czasu. Mieszkamy blisko siebie, także raz ja podskoczę do Terrence’a, albo Guy’a, Guy podejdzie do mnie. Tworzenie tego albumu to była istna przyjemność, spotykaliśmy się, organizowaliśmy grilla, do tego piwko i nasze instrumenty. Główną inspiracją do „Pinnacle…” była chęć napisania czegoś „brutafull” (wdzięczne połączenie dwóch angielskich słów: brutal i beautiful – dop. P.). Chcieliśmy stworzyć coś mocno agresywnego, ale zarazem wszechstronnego i interesującego. Nadal oczywiście musi to być nasza muzyka, ale zależało nam na tym, aby ktoś, kto pierwszy raz usłyszy Suffocation nie pomyślał: kurde, to jest głupie i totalnie bez sensu. Nadal chcemy tworzyć na najwyższym poziomie muzycznym, z odpowiednią ilością agresji – czytaj maksymalną (śmiech)! Poszukując inspiracji patrzyliśmy, w sumie ja patrzyłem, na Tybetańską Książkę Śmierci. Przedstawiono w niej bardzo ciekawy pogląd mówiący, że twoje życie jest jedynie przygotowaniem na śmierć. Także przez cały ten czas powinieneś dobrze siebie traktować. I tutaj ktoś może powiedzieć: jasne, death metal jest bardzo agresywny i wstrętny, i to i tamto, więc

No, ale, teraz jesteśmy tutaj, po tak wielu zagranych przez was koncertach. Powiedz mi – czy graliście już podczas tej trasy w tak małym klubie? (Klub Liverpool we Wrocławiu – kto widział, ten wie; i rany – jakbyście mogli zobaczyć teraz jego minę! – dop. P.) — Nieee, odpowiedź jest tylko jedna – nieee… Pierwsza myśl, jak tutaj wszedłeś? — Zacząłem się śmiać. Po prostu. Pokazywałem tylko ludziom to wszystko i nie mogłem przestać się śmiać. Wiesz, dzisiaj nawet nie użyję swojego całego sprzętu do basu. Najnormalniej w świecie nie ma na niego miejsca! (Swoją drogą wywiad przeprowadziliśmy na obskurnym zapleczu, siedząc na którejś z jego paczek – dop. P.). Ale wieczór dzisiaj będzie świetny, ponieważ Suffocation uwielbia polską publikę! Będzie to dosyć intymna impreza, miło i gorąco, także wiesz – miło i z dużą dawką potu (śmiech). Tak. A jak było wczoraj w Krakowie?


A właśnie, macie własne studio nagrań… — Razem z Terrancem mamy małe studio. Ale pracujemy także w Full Force Studio i tam właśnie zarejestrowaliśmy nasz materiał. W sumie – nasze trzy ostatnie albumy nagraliśmy z Joem Cincottą. Do niego należy Full Force Studio. Nie tylko tam nagrywamy, ale również i pomagamy mu w nagrywaniu innych zespołów. Jesteśmy inżynierami (i szeroki uśmiech – dop. P.)

jak się to ma do dobrego traktowania… ale chodzi o to, że ty, jako osoba, powinieneś czuć się dobrze w środku, sam ze sobą. I już na pewno nie mam tu na myśli bycia dobrym w chrześcijańskim stylu – o nie. Chodzi o bycie zdrowym i szczęśliwym, a nie jakąś dziwną religię. To coś więcej – chcę żyć, a jak umrę – chcę być szczęśliwy. Także jest to przygotowanie do śmierci poprzez życie. Tworzyliśmy okrutnie agresywną i brutalną muzykę w połączeniu z koncepcją przygotowania się na śmierć. W sumie to w założeniu tego poglądu powinieneś być miłym, szczęśliwym człowiekiem, a my tu myk – gramy koncerty, które do najmilszych i spokojnych nie należą (śmiech)! Ale jesteśmy szczęśliwi, ponieważ możemy dzielić się naszą muzyką. To jest wspaniałe! Pewnie to dziwne, ale, kurwa, jakbym miał umrzeć teraz, to spoko – jestem szczęśliwy!

Czyli masz możliwość posłuchania różnych zespołów. A czy któryś z nich mógłbyś szczególnie polecić? — Kurczę, sporo tego… Internal Bleeding, Mortal Decay, Dehumanized… Mamy takie szczęście, że Joe, który jest właścicielem tego miejsca, jest na tyle zajęty, między innymi rodziną, że my możemy zająć się produkcją fajnych materiałów i jeszcze na tym zarobić. Wręcz idealnie. Na dvd Suffocation możesz zobaczyć, jak działamy na jego sprzęcie. A ile razy dzwoniliśmy do Joego z pytaniem, jak działa to czy tamto! Nie jest to jakoś strasznie trudne, także zazwyczaj radziliśmy sobie sami. Pracujemy z Terrancem w kilku wymiarach: tworząc, grając i produkując muzykę. To jest jedna z tych sytuacji, kiedy możemy się spotkać i działać, tak jak powiedziałaś, jak zespół, tworzyć i dogadywać z Davem. A on zawsze jest totalnie gotowy. Naprawdę. Wystarczy, że powiesz, że masz nowe riffy, on ma kilka patentów i od razu wie, co z tym wszystkim zrobić. Guy, nasz drugi gitarzysta, też napisał trochę naprawdę dobrej muzy na ten materiał. Więc jest naprawdę dobra atmosfera do pracy: wszyscy się dzielą tym, co mają, każdy jest też otwarty na pomysły pozostałych. Nie ma miejsca na dyktaturę, bo wówczas reszta zespołu czułaby się tak, jakby nie miała nic do powiedzenia… Myślę, że zdecydowanie więcej frajdy z grania materiału jest wtedy, kiedy masz możliwość jego tworzenia, bądź chociaż wypowiedzenia się na dany temat… Ale wiesz, jeżeli chodzi o Suffocation, to dla mnie na pierwszym miejscu jest „Effigy of the Forgotten”. Przygotowując się do naszej rozmowy oczywiście przesłuchałam całą dyskografię, i kurczę, „Effigy…” nie słuchałam kilka lat, i wiesz, co było zabawne? — Znałaś każdy fragment płyty!

Nie, nie, jeszcze nie, bardzo chcę was dzisiaj podziwiać w pełnym składzie! — Nie, nie – spokojnie, to jeszcze nie będzie dziś. Dziś będzie zajebisty wieczór, zobaczysz!

Dokładnie! Znałam każdy dźwięk, wiedziałam, kiedy, który riff wejdzie. — Dzisiaj będzie sporo z „Effigy…”, także będziesz zadowolona! ( jak ja byłam, jak ja byłam zadowolona! – dop. P.)

Bardzo ciekawy światopogląd, w ogóle podejście do sprawy. Mocno cię to wciągnęło? — Dokładnie. Więcej, wprowadziłem to w życie. To tak, jak z oglądnięciem filmu, który może być dla ciebie inspiracją – widzisz piękną historię o uleczeniu kogoś albo o tym, jak przeżyć życie. I, jeżeli zrozumiesz daną historię, to możesz się na niej wzorować, odtworzyć w swoim własnym życiu. Podsumowując, mogę umrzeć w każdej chwili. Jestem szczęśliwy, ponieważ zrealizowałem wszystkie swoje plany i cele. Pewnie są jeszcze inne przede mną, ale, jak dla mnie – spokojnie mogę umrzeć już teraz.

U, to radości, doczekać się nie mogę jeszcze bardziej! Powiedz mi, jak słuchasz „Effigy…” i zaraz potem przeskakujesz do waszej najnowszej produkcji, to oczywiście jest dużo zmian, dobrych zmian. Jakby nie było dewizą dobrego zespołu jest to, aby być coraz lepszym. Ale zgodzisz się, że jest ogromna różnica w jakości dźwięku. Jest niezmiernie czysty, oczywiście również brutalny, ale zarazem właśnie czysty oraz nowoczesny. I teraz tak: czy uważasz, że death metal potrzebuje tej całej tony sprzętu i totalnie dopracowanego dźwięku? — Nie. Tak naprawdę chodzi o miłość do swoich instrumentów, zespołu i swoich utworów. Oczywiście nie mówię o dosłownej miłości, ale jeżeli jesteś szczęśliwy grając ze wszystkimi, to naprawdę nie chodzi tutaj o sprzęt, ani o jakość nagrania. Jeżeli naprawdę się przyłożysz, dasz z siebie wszystko, to jest to o wiele lepsze od sprzętu wartego miliony dolarów z gównianym wykonaniem. Wiesz, w 1990 roku Suffocation grało totalnie agresywnie, brutalnie i szybko, nie mając najlepszego sprzętu. A teraz, 23 lata później… Suffocation pracuje na bardzo dobrym sprzęcie, z bardzo dobrymi fachowcami. Nie znaczy to oczywiście, że

To powiem tak: jesteś ogromnym szczęściarzem… — I tak też się czuję. Wiesz, mnóstwo osób obawia się śmierci… — Czyli nadal czegoś szukają. Właśnie, może… ciekawe! Ale wróćmy do „Pinnacle…” Kto grał główne skrzypce przy jego tworzeniu? — Głównie to właśnie Terrance jest odpowiedzialny za pisanie materiału. Tym razem udało mi się spędzić

23 lata temu Suffocation nie współpracowało z dobrymi fachowcami. Graliśmy raczej nowatorski typ muzyki, jak na tamte czasy. Teraz jest bardzo dużo dobrego sprzętu. To jest bardzo cienka linia. Nasza muzyka jest naszą pasją, więc czy powinniśmy mieć najlepszy sprzęt? Mój sprzęt jest również moją pasją. Wcześniej, wiele lat temu, nie myślało się o dobrym sprzęcie, bo po prostu nie było na niego kasy. Moją pasją jest pisanie utworów i ich granie – i to w tamtym czasie było najważniejsze. Oraz świadomość, jak istotne jest to, aby dbać o swoje utwory oraz ich wykonanie. Obecnie jest jednak inaczej. Mówi się: załatw sobie supersprzęt, ponieważ będą inne zespoły, nie tak dobre jak wy, ale z lepszym sprzętem. A wszyscy ci, którzy są muzycznymi ignorantami zafascynują się tym i powiedzą: wow, to jest super, ponieważ super brzmi! Nie wiedzą nawet, że ten kawałek jest do dupy, ale przecież tak świetnie brzmi, tak czysto i głośno, i jeszcze koncert jest super, więc to musi być zajebiste. I to jest problem. Dla takich ludzi nie ma u nas miejsca. My nosimy zwykle koszulki i jeansy i gramy agresywny death metal. Dla nas najważniejsze są utwory i ich granie. Czyli nie będziecie spędzać setek godzin w studio nad dopracowywaniem każdego riffu, ingerowaniem sztucznie w niego. Jasne, dążycie do perfekcji – i to się chwali, ale wieczne miksowanie i szlifowanie to nie to, o co chodzi. — Wiesz, w sumie to powinniśmy. A dokładniej, producenci powinni. Nastawienie i przygotowanie wszystkiego: mikrofonu, ustawień – to ich robota. Ale na pewno nie przez wieczność! Jeżeli zajmuje mu to dłużej niż godzinę, to my popędzamy i pytamy: możemy już? (pstryka przy tym palcami – dop. P.). Ale wszyscy, którzy są odpowiedzialni za przygotowanie sprzętu wiedzą, że mają się tym zajmować, kiedy ja jestem np. na lunchu. Kiedy wracam po przerwie i wszystko jest idealnie – zaczynamy. Cóż, jakbyśmy byli głupi, to byśmy po prostu weszli, zaczęli grać i… może i byłoby idealnie. Ale obecnie jest inaczej: producenci inwestują swój czas oraz pieniądze na sprzęt oraz szkolenia. My jesteśmy tylko muzykami. Kiedy się pojawiamy, to pytamy np. o ilość mikrofonów, jaką potrzebujemy. I jest ich dużo (śmiech). Także, jak te mikrofony do gitar już są, my robimy „dżdżdż” (robi dźwięk gitary – dop. P.) i mówimy – dobra, jedziemy… A w życiu! – inżynier mówi, aby lekko coś jeszcze dopasować. Ale na bank nie trwa to setki godzin! Chyba bym wtedy zapytał: co jest kurwa?! Nie mam ochoty być tutaj cały dzień, chcę po prostu przekazać, to co chcę i być zadowolonym. Nie chcę siedzieć tam i dywagować godzinami, bo coś ewentualnie mogłoby być lepsze. Zazwyczaj i tak to, co zrobisz za pierwszym razem jest najlepsze. Jasne, możesz spędzić całe godziny na próbowaniu, ale, jak włożysz w to swoje serce, to jest to! Grasz już wiele lat, także znasz już swój styl grania, swój sprzęt, wiesz co robić. I wiesz, jak powinien brzmieć Suffocation. Wiesz, nie ma tutaj sensu kruszenia kopii o setną sekundy szybciej/później/bliżej… — I tutaj jest ciekawa rzecz – Suffocation to nadal surowy band, sami nadal jesteśmy surowi. A obecnie wiele nowych kapel (mówi ściszonym głosem – ciiiiiiiii – dop. P.), jeżeli zrobią tyci błąd… no, dobra, jeżeli Suffocation zrobi błąd w studio, to mamy dwa wyjścia: akceptujemy go, lub też gramy ponownie. A dzisiaj dzieciaki go po prostu edytują, komputeryzują wszystko, przez co nie ma to duszy. Taki sposób postępowania zabiera po prostu duszę z muzyki. To jest tak, że ja mam swoje niuanse, Dawid i Terrance również. Uczymy się ich i staramy się nad tym jakoś popracować. Jeżeli nie dostosujesz swojego tempa/sposobu grania do pozostałych, to może to zabrzmieć po prostu dziwnie. Dzieciaki w studio natomiast wszystko równiutko układają. W Suffocation mamy podejście, ok., Dave tutaj troszkę gra wolniej, to i my zwolnijmy, zagrajmy, jak ludzie, a nie maszyny i zostawmy jakiś element człowieczeństwa w tym wszystkim. A niestety, dzieciaki edytują wszystko do siatki, sztywnych ram, przez co brzmi to jak jakiś pieprzony robot. To nawet mogłoby być imponujące, jeżeli człowiek potrafiłby grać, jak robot, ale ludzie robotami nie są, są natomiast muzykami. Jestem pod ogromnym wrażeniem ilości naprawdę totalnych riffów na „Pinnacle…” (a żeby nie było – wolę generalnie grindowe granie – dop. P.) — To zasługa Terranca! On jest istną maszyną do riffów! Słucha się tego i po prostu wbija w beton. Fantastyczne. I mam na myśli tutaj też kompozycję. I teraz

81

www.fb.com/suffocation C ¶ autor: Paskud

z nim sporo czasu, także pomogłem w tworzeniu całego konceptu oraz w pisaniu wszystkiego. Powiedzmy, że Terrance miał 10 patentów, grał je dla mnie po raz pierwszy, a ja mówiłem: „wow, uwielbiam rytm 1., 3. i 6.”. I mówiłem: „poczekaj sekundę”. A Terrance jest wspaniały, bardzo cierpliwy. To ja mu mówiłem: „a co, jakby połączyć rytm 1. z 6.?”. I mówił: „a wiesz, nie pomyślałem o tym”. Także ja, jakby spajałem to wszystko, co Terrance wyprodukował. Momentalnie uczyłem się każdego jego genialnego patentu po to, aby coś od siebie dodać. Także Terrance pisał główny szkielet, ja niejako dobudowywałem, następnie wszystko było spisywane. Ponownie Terrance jest tym głównym kompozytorem i duszą zespołu. A dla mnie to była świetna zabawa. To była czwarta moja płyta z zespołem i mogłem coś od siebie dodać, mieć swój wkład. Razem też tworzyliśmy teksty. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, czy to pisząc muzykę, czy też nagrywając inne zespoły.


— Pewnie któraś z dziewczyn. W skład naszej firmy menedżerskiej wchodzą trzy dziewczyny: prawnik, szef oraz jej asystentka. I te dziewczyny naprawdę dają radę! To jest właśnie to – żaden fan Suffocation nie spodziewałby się, że zarządzanie takim zespołem, jak nasz, jest w rękach kobiet!

pojawia się jakiś magik i mówi do ciebie tak – posłucham trochę na youtube i też tak będę grać. — Nie ma szans. Owszem, youtube jest świetny dla perkusistów, bo można zaobserwować technikę innych muzyków. I mogą w pewnym stopniu poprawić się, dostosowując się do innych technik. Czy chodzi tutaj o ustawienie sprzętu, czy o to, pod jakim kątem ktoś coś wykonuje. Jest też ok. dla instrumentów strunowych, ale tak naprawdę, to aby stworzyć kompozycje i takie riffy, to musisz zajrzeć w głąb siebie. Owszem, możesz zaczerpnąć inspiracji, ale nie ma po prostu szans, że jakiś młody gitarzysta oglądnie Terrance’a na youtube i stwierdzi – o, też tak umiem. Sorry, ale na to potrzeba 30 lat grania. A jeżeli chodzi o ciebie i twoją grę, ile to już lat obsługujesz bas? — Prawie 20 lat. Terrance ponad 30! Ja jestem też ciut młodszy. Może być też tak, że chwycisz za gitarę i lecisz… no, jak masz szczęście, to może i polecisz i to całkiem nieźle. Ale żeby stworzyć kompozycje, musisz mieć odpowiednią edukację i studiować muzykę. Nie ma szans, żeby po prostu chwycić za gitarę i napisać mistrzowski kawałek. Jeżeli pilnie się uczyłeś, odrabiałeś lekcje i uczęszczałeś na przeróżne zajęcia muzyczne, zrozumiałeś wartości, sygnatury i rytmy… Sporo tego. Możesz mieć szczęście i napisać kilka chwytliwych patentów, ale żeby tworzyć cały album, albo – lepiej – osiem takich albumów, to już inna sprawa. Pomimo ogromnego doświadczenia nadal ćwiczysz, prawda? — Tyle obecnie koncertujemy, że każdy występ to ćwiczenia i nauka… non stop. Ale zanim doszedłeś do tego etapu… — Oczywiście, musisz też ćwiczyć zdolności motoryczne. Jeżeli mojemu pałkarzowi zawiązać by oczy tak, żeby nic nie widział, a jego sprzęt byłby rozstawiony tak, jak powinien, to by zagrał. Dlaczego? Ano właśnie dlatego, że ma wyćwiczoną pamięć mięśniową.Jeżeli jednak tego nie wyćwiczysz, to jasne, możesz próbować, ale się namęczysz. To tak, jak z wzięciem udziału w biegu. Jeżeli nie biegałeś mnóstwo razy, nie rozciągnąłeś się ani nie przygotowałeś kondycyjnie, to pobiegniesz szybko, ale momentalnie złapie cię zadyszka… Jasne – po minucie! — Dokładnie! A żeby nie było, gramy przez ponad godzinę każdego wieczoru! Większość supportów gra prze około pół godziny. Rachunek jest prosty – dajemy z siebie dwa razy więcej energii! Żeby nie było, oni również wkładają w swoje występy mnóstwo energii, ale żeby to utrzymać przez dłuższy czas. Wiesz, jakby nie było, to totalna zabawa (śmiech)! Dzisiaj na wokalu mamy Johna Gallaghera z Dying Fetus… Co z Frankiem Mullenem? — Franka zatrzymały obowiązki rodzinne. Wiesz, ma dziecko, a dokładnie młodą kobietkę, chce być z nią jak najwięcej. Jeżeli jesteś samotnym rodzicem, którego dodatkowo często nie ma, to jak masz mieć wpływ na dobry rozwój swojej pociechy? Także, jak dla nas, Frank robi dokładnie to, co powinien robić. I oczywiście nie winimy go za to, że akurat nie ma go z nami. W sumie to nam powiedział: „jeżeli znajdziecie kogoś, na moje zastępstwo, to super. A jeżeli jest to John Gallagher, to jeszcze lepiej. Jedźcie i bawcie się dobrze”. Natomiast w Ameryce Południowej już będzie z nami. Zresztą, zrobił prawie całą trasę w Stanach, opuścił jedynie Europę. Żeby nie było, nadal jest z nami i nadal jest fenomenalny. Ma zobowiązane związane z życiem prywatnym, a my w żadnym wypadku nie mamy do niego o to pretensji. Dzięki temu, że John jest z nami, to jesteśmy tutaj. Inaczej siedzielibyśmy w domu… …lub szukali innych rozwiązań… — …na co nie mamy najmniejszej ochoty. Także, jak na razie jest wszystko git. Jasne, że idealnie byłoby zagrać każdą sztukę z Frankiem, ale – najważniejsze to zagrać dla ludzi. Dodatkowo Jonny ma klimat „Effigy…” (ach, cudny był bal, cudny! – dop. P.)

82

7g C nr 37 C 01/2015

Naprawdę, nie mogę się już doczekać, żeby usłyszeć. Wróćmy na chwilę do albumu – ultraszybkiego! (oprócz jednego kawałka – dop. P.). Mój faworyt to „As Grace Descends” – śliczności! A twój? — Mój? „As Grace…” nawet nie jest blisko mojego ulubionego. Jasne, lubię ten kawałek, ale on nie ma walnięcia. Jak dla mnie, to jest tam za dużo tatatatatatatatatatatata (bardzo szybko mówi – dop. P.). I pewnie, że jest to świetne, ale ja wolę coś raczej (wybija rytm na nodze – dop. P.) z uderzeniem. Ale, żeby nie było, kawałek jest naprawdę świetny. Zresztą Nuclear Blast bardzo go polubili. I właśnie ten kawałek został wybrany na promujący nasz album. Do niego powstał teledysk, itd. Fajnie się go gra, jasne, ale ja wolę utwory z takim walnięciem (bach o rękę! – dop. P.). Czyli, który dla ciebie? — Uuu… Jasne, wiem, że to trudne, ale jakbyś już musiał? — Jeżeli bym musiał, to byłby to kawałek otwierający płytę, czyli „Cycles of Suffering”. Uwielbiam też „Purgatorial Punishment”, ponieważ tam właśnie jest to moje walnięcie. A „My Demise” to już w ogóle uderzenie za uderzeniem. Podobnie jak „Rapture of Revocation”. Dzisiaj gramy większość moich ulubionych kawałków, więc super! Obecnie gracie pod banderą Nuclear Blast. Z tego, co mówił Frank, to oni was zaprosili do współpracy… — Tak, Nuclear od dawna był fanem Suffocation. Przy okazji też rywalizują z Relapse oraz Roadrunner… wytwórnie wiedzą i mają oko na każdy konkretny zespół. Jak np. Earache ma Morbid Angel (raczej Season of Mist – dop. P.) i jestem przekonany, że Metal Blade z ogromną chęcią, by ich przejęło. U nas tak wyszło, że Nuclear bardzo chciał mieć Suffocation, a nam bardzo podobała się ta stajnia. Wszystko idealnie dopasowane! Są w tym metalowym biznesie już od wielu lat… Frank, w którymś z wywiadów wspomniał, że atmosfera, w jakiej się pracuje z wytwórnią jest niezmiernie istotna. — I to bardzo! A jak ty to widzisz? Na co, ty, zwracasz uwagę? — Chodzi tutaj o całokształt… Inaczej się pracuje, jeżeli nagle się dowiadujesz, że masz mniejszy budżet i że np. musisz przyciąć ilość godzin w studio. Nuclear Blast akurat ustaliło odpowiednią ilość godzin na nagrania, dobry budżet na fotografa czy okładkę. Jasne, nie chodzi tylko o kasę. Zajebiście ważne jest to, że wytwórnia w nas wierzy i chce nas wspierać, a my wierzymy w nią. Oczywiście, chcą mieć swoje zdanie w tym wszystkim – i to również w pewnym stopniu jest potrzebne. Ale nie jest tak, jak przy wielkich wytwórniach, Sony czy innym Warner Brothers. Oni pompują ogromną kasę w zespół i mają pełne prawo do tego, aby mówić: „macie to zrobić w taki i taki sposób przy pomocy takich i takich ludzi”. My mamy piękny układ, Nuclear dał nam wolną rękę w wyborze ludzi, z którymi współpracowaliśmy nad albumem. W sumie jesteśmy grupą przyjaciół. Jasne, nadal jest to oczywiście czysty biznes, ale wśród przyjaciół. Dzięki temu, jeżeli mamy jakiś pomysł, to jest on przedyskutowany. Jeżeli akurat się nie podoba, to nie ma akcji typu: „chyba was pojebało”! Tylko: „wiesz, może spróbujmy to jednak zrobić tak i tak”… W sumie, to sami wybraliśmy sobie ludzi do współpracy, ale np. Zeuss (miks, mastering – dop. P.) był nam zarekomendowany przez Nuclear – i okazał się dobrym pomysłem! Najpierw jednak zadzwoniliśmy do niego, porozmawialiśmy i przesłaliśmy trochę materiału, aby zobaczyć, co z nim zrobi. Okazało się, że to świetny fachowiec. Czyli tak naprawdę Suffocation to obecnie firma. — Dokładnie. Kiedy myśli się o firmie, działającej na całym świecie, to od razu do głowy przychodzi sztab ludzi za tym stojący. Jest ktoś u was w firmie Suffocation, o którym żaden, choćby nie wiem, jaki fan, nawet nie pomyślał?

Wiesz, jak mówią: facet jest głową rodziny, ale to kobieta jest szyją (śmiech). — My mówimy: niech one podźwigną temat, my podejmujemy ostateczną decyzję, a już niech one się martwią, jak to załatwić (śmiech)! Czyli tak: jest prawnik… — O tak, niezmiernie ważna osoba. Generalnie wszystkie sprawy związane z negocjacjami mogą się odbywać wewnątrz zespołu menedżerskiego Extreme Managing Group. Dlatego idealnie jest, że akurat u dziewczyn taka osoba jest. Nie trzeba ponosić dodatkowych kosztów i tracić czasu. Mówienie o tym, co można dać, a faktyczne spełnienie tych obietnic, to dwie różne historie. Powiedzmy, że Joanne wszystko dogaduje, następnie przekazuje to Shannah, aby ta mogła się upewnić, że niczego nie przeoczyliśmy. Zabawne, ale pewnie faktycznie nikt by się tego nie spodziewał. Pewnie. Każdy może spisać umowę. Nie każdy jednak potrafi przewidzieć wszystkie konsekwencje… Wam zostało jeszcze 9 koncertów do zagrania. Później zapewne zasłużony odpoczynek i regeneracja sił. — Będziemy mieli niemalże dwa miesiące na regenerację. Następnie udajemy się do Ameryki Południowej – już nie możemy się doczekać. Tam też już będziemy z Frankiem. Jest klika propozycji, aby wrócić do Europy, ale wszystko musi być dobrze ustawione, także zobaczymy. Bardzo chcielibyśmy jeszcze w tym roku (2013 – dop. P.) odwiedzić Azję oraz Australię. „Pinnacle…” to tak świetna i mocna płyta, że wszyscy chcemy ją przedstawić jak największej ilości osób. Wytwórnia również stara się wszystko załatwić. Choćby tydzień czy dwa, żeby przelecieć właśnie Australię i Azję, zagrać kilka sztuk. No, a później najlepiej raz jeszcze Europa oraz Ameryka. Taki cały rok – piękny rok! Kurczę, naprawdę sporo tego. Wieczne trasy, doskonalenie umiejętności, inwestowanie w sprzęt… Frank kiedyś powiedział, że z death metalu nie da się wyżyć. — I też miał rację. Ale z drugiej strony, jeżeli jesteś w stanie zagrać 100, 150 koncertów w roku, to możesz fajnie zarobić. I tu jest haczyk – czy jesteś w stanie być przez tak długi czas z dala od swoich najbliższych? U nas jedynie dwóch z pięciu ma dzieci: Frank oraz perkusista. Jak długo mogą bez nich być? Nie ma szans na sytuację: wow, nagraliśmy superpłytę, to teraz sobie posiedzimy i popatrzymy, jak pieniądze same się tworzą. Nie. Ale możemy wstać i pojechać z promocją naszego materiału. I tutaj kolejne opcje – wybieramy tylko niektóre miejsca, czy też jedziemy gdzie się tylko da? My ruszamy w trasę, tam jest mnóstwo kasy do zrobienia… tylko właśnie – nie widzimy się z najbliższymi. Jeżeli masz powiedzmy 20 lat i nagrałeś taki album, jak „Pinnacle…”, to nic tylko jechać w świat i zarabiać pieniądze! Nie masz dzieci, jesteś otwarty na zwiedzanie świata. Idealnie. Ale do stworzenia takiego albumu potrzeba lat doświadczenia. I zazwyczaj na takim etapie masz już inne zobowiązania. Trzeba też wszystko dobrze rozegrać, gdyż za duża ilość koncertów też nie jest dobrym rozwiązaniem. Trzeba się rozglądnąć, obserwować i sprawdzać, czy jest takie zapotrzebowanie. Także kasa jest – pytanie tylko, co poświęcisz, aby ją mieć? Czyli można. Wybór niełatwy, ale jest. — Tak jak mówiłem, masz 20 lat, dobrze grasz i nie masz żadnych zobowiązań – jedź, po prostu jedź w świat. Walcz o swoje i stój murem za swoimi poglądami. Bądź też totalnie zaangażowany w to, co robisz… Wiesz, uwielbiam swój bas, ale po prostu kocham death metal! Dlatego też nie siedzę w domu i nie myślę, jak fajnie grać. Ja gram myśląc, jak sprawić, aby death metal brzmiał naprawdę dobrze. Do tego oczywiście wspomniana przeze mnie praca nad zdolnościami motorycznymi. Żeby nie było: grasz jeszcze w innych zespołach… — Tak, jednym z nich jest Criminal Element. Gramy tam razem z Terrancem. Jest jeszcze Modus Sopherandie, Deprecated, który jest totalnie brutalną machiną rodem z Kalifornii. I jeszcze Decrepit Birth. To by było na tyle. Tak naprawdę, to swój czas przeznaczam przede wszystkim na Suffocation oraz Deprecated i Criminal Element. Sprawdźcie je – warto! C


Czy na to, jak miał brzmieć „Deluge” miałeś z góry opracowany pomysł, a może ten album nabierał mocy i rozwijał się podczas nagrywania? — Miałem mgliste pojęcie o wizji tego albumu, ponieważ nie chciałem go kierować za bardzo w określonym kierunku. To było o wiele bardziej interesujące, by dźwięki same rozwijały się podczas nagrywania, niż były zmuszane do utrzymania ściśle określonych ram. Kiedy tak się dzieje, to może inspirować do odkrywania nowych obszarów, które wcześniej nie były tak oczywiste. A co z ideologią, która napędza ten materiał? — Używam Slidhr jako narzędzia do wyrażania swoich opinii na pewne tematy, które mogą być bardzo zróżnicowane. Gdybym miał go sprowadzić do jednego konkretnego, wiecznie powracającego tematu, to byłoby to zupełne wyzwolenie. Wyzwolenie w różnych formach, przełamywanie umysłu do kompletnej wolności od przytłaczającego ucisku. Dusza opuszcza ciało i widzi świat w zupełnie innym świetle. Śmierć jest największym wyzwolicielem i nauczycielem. Możemy dotykać wiedzy, którą śmierć ma dla nas do zaoferowania, używając jej w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. Odnośnie głównego motoru sprawczego „Deluge”, to słyszałem, że były nim poglądy Michaela Tsariona, które pokrywają się z twoim spojrzeniem na historię i dzisiejszy świat… — Główną inspiracją do napisania tekstów były brutalne i drastycznie zmiany, jakie dotykają Ziemię oraz koniec drogi, według której obecnie żyjemy. To jest chory świat, którego nie da się już uleczyć. Ludzkość musi być zniszczona, i to masowo. Mam nadzieję, że już wkrótce się to stanie, w ten czy inny sposób. Jedynie, gdzie zgadzam się z Tsarionem jest to, że również uważam historię świata za jedno wielkie kłamstwo. W prawie wszystkich aspektach. Muzycznie „Deluge” jest zrzeszeniem pomysłów z przestrzeni kilku lat. Podstawowym punktem wyjścia był tutaj klasyczny black metal z Bathory i Celtic Frost na czele. Mimo że nie brzmimy, jak te zespoły, to były one niezbędne w kształtowaniu tego, czym obecnie jesteśmy. Ale wiem, że uwielbiasz też takich wykonawców, jak Jimi Hendrix, T.Rex czy Led Zeppelin, twierdząc, że nikt nie jest w stanie przebić brzmienia tych starych gitar. W dodatku jesteś maniakiem Type O Negative, uznając go za najlepszy zespół wszech czasów. Czy z nowych rzeczy też jest coś cię w stanie tak mocno zachwycić? — Te z e s p o ł y n a p e w n o p r z yc z y n i ł y s i ę d o ukształtowania mnie jako dzieciaka uczącego się grania na gitarze. Słucham naprawdę szerokiego wachlarza muzyki, więc trudno jest mi odpowiedzieć jednoznacznie na ten temat. Za dużo tego wszystkiego.

Gast, jak przystało na prawdziwego blackmetalowca, uważa, że ludzkość powinna być zniszczona, Internet zrujnował wszystko, pieprzy wszystkich z irlandzkiej policji i rządu. Jednak nie za to, że pozwalają masowo przyjeżdżać Polakom do Irlandii, bo tych akurat lubi. W końcu mają wiele wspólnego z mieszkańcami zielonej wyspy. Nie tylko z tego powodu zapraszam do rozmowy ze spiritus movens Myrkr, a przede wszystkim Slidhr, który niedługo wyda ep-kę, mającą wystarczyć na zaspokojenie głodu po bardzo dobrym debiucie „Deluge”. ↔ Niektórzy twierdzą, że black metal powinien brzmieć jak muzyka z zaświatów, prosto z najgłębszych trzewi samego zła. — Mówiąc uczciwie, to brzmi dość pretensjonalnie. Podejrzewam, że to może być prawdą w zależności od tego, jak w to wszystko angażuje się dany twórca i jakich używa środków wyrazu. Niektórzy artyści mają dar tworzenia czegoś naprawdę magicznego. Kiedyś byłeś siłą napędową Myrkr. Dlaczego to wszystko legło w gruzach? — Faktycznie, byłem odpowiedzialny za wszystkie instrumenty. Do Vordra należały tylko wokale. On był częścią duszy Myrkr, więc gdy postanowił zakończyć przygodę z Myrkr, ja również nie byłem zainteresowany kontynuowaniem jej sam. Gdy Vordr odszedł, miałem już nagrany praktycznie cały album „Black Illumination”, więc byłaby to ogromna strata, gdyby tak ciężka praca poszła do rozbiórki. Wann z Rebirth of Nefast zajął się wokalami na tej płycie, ponieważ wiedziałem, że będzie w to mocno zaangażowany i można mu ufać w tej roli. Mimo że jestem zadowolony z tego, jak ten album brzmiał w tamtym czasie, nie chciałem kontynuować Myrkr. To nie byłby ten sam zespół. Myrkr po szwedzku oznacza ciemność, a w nordyckiej mitologii Slid(h)r jest rzeką w krainie Hel, miejscu zmarłych. Dlaczego na te potrzeby nie wykorzystałeś spuścizny celtyckiej mitologii? Co, jako Irlandczyka, pociągnęło cię w stronę Skandynawii i nordyckiego dziedzictwa? — To nie ja nadałem nazwę Myrkr, ale była prosta i skuteczna, więc spodobała mi się. Slidhr jest faktycznie sugestią pewnego Szweda. Znaczenie tego słowa zostało bardzo dobrze zastosowane w tekstach, które wówczas pisałem. Fakt, że ta nazwa ma źródło w nordyckiej mitologii jest tak naprawdę zbiegiem okoliczności, to nie ma znaczenia, z jakiego języka pochodzi. Większość zespołów i tak używa języka angielskiego, mimo że

ten i tak nie jest ich ojczystym. To, że urodziłem się w Irlandii, nie znaczy, że muszę ciągnąć swoje inspiracje wyłącznie z kultury celtyckiej. Akurat o to byłem już pytany wiele razy. Ciekawe, czy jeżeli Slidhr pochodziłby z Francji, to musiałbym równie często odpowiadać na podobne pytanie? A co obecnie dzieje się z Haud Mundus? Idzie już szósty rok od wydania „Oblivio Appositus”. — Nic. Tak naprawdę nigdy nie byliśmy aktywnym zespołem. To był pewien rodzaj eksperymentu, chociaż z pewnością było to ciekawe wydawnictwo. Czasami rozmawiamy między sobą na temat zrobienia czegoś nowego pod tym szyldem, ale bardzo trudno jest zna-leźć wolny czas. Obaj mamy inne zespoły, które mają pierwszeństwo. Również dużo czasu pochłania nam praca. Jeżeli jesteśmy już przy temacie pracy w Irlandii, to prosiłbym cię o szczerą odpowiedź, co sądzisz o Polakach masowo migrujących do twojego kraju w celach zarobkowych? — Byłoby to hipokryzją z mojej strony, gdybym miał z tego powodu narzekać. Irlandczycy podróżowali po świecie z tego samego powodu. Ja również pracowałem w wielu innych krajach. Polacy lubią się najebać jak sam skurwysyn i ponapierdalać, więc świetnie dopasowali się do Irlandii. A dlaczego uważasz, że Irlandia to jeden wielki, pierdolony, skorumpowany kibel? Wiem, że równie nieprzychylnie wypowiadasz się o irlandzkim rządzie i policji. — Ten kraj jest spierdolony na wielu poziomach. Oczywiście, nie żyję sam w takim przekonaniu. Nie wierzę, że gdzieś istnieje nieskorumpowany rząd oraz policja, która nie zajmuje się tylko ochroną własnego dupska i rządzących szumowin. Pieprzyć ich wszystkich, pieprzyć wszystko, za czym oni stoją! C

Rzeczywiście, za dużo tego wszystkiego, a hurtowe ilości zespołów i nieograniczony dostęp do ich muzyki nieco zdewaluował prawdziwego ducha black metalu. Jakoś brak temu wszystkiemu tajemniczości… — Całkowicie się z tobą zgadzam. Internet zrujnował wszystko. I nie mówię to tylko w kontekście muzyki, ale i jego destrukcyjnej obecności w wielu dziedzinach życia. Wydaje się, że kreatywność w dużej mierze stała się martwa. Zamiast tego mamy anonimowy ocean mdłego gówna, które samo siebie kopiuje. Cały czas łudzę się nadzieją, że ta wartościowa reszta wybije się ponad tę miernotę, jednak czasami gubi się w natłoku internetowych owiec. Nie sądzisz, że maniakalne i konsekwentne odwoływanie się do starych czasów w black metalu jest trochę zapędzaniem się w kozi róg? Po co wracać cały czas do tych samych inspiracji? — Nie wiem, ile z tych wszystkich nowych zespołów cały czas krąży wokół starych czasów, ale pamiętam, że to był szczególny okres. Miał niesamowitą, bardzo inspirującą atmosferę. Oczywiście, każdy blackmetalowy banał został zgrany do usranej śmierci, ale zawsze znajdą się nowe zespoły, które pozostaną wierne oryginalnej estetyce, nie będąc przy tym nijakimi.

83

www.fb.com/slidhr C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Niedługo miną dwa lata od wydania debiutu „Deluge”. Co nowego słychać w szeregach Slidhr? — Wszystko idzie według planów. „Deluge” pojawił się dwa lata temu, ale w rzeczywistości został zarejestrowany dwa lata przed pojawieniem się płyty. Jak to zwykle bywa, pojawiły się opóźnienia przy miksach. Ostatnio spędziliśmy sporo czasu w Studio Emissary, by nagrać nową ep-kę, która powinna być czymś naprawdę wyjątkowym.


Wirus, Kra i Zgorzel – przeklęte trio powraca wraz z nowym krążkiem, bardzo przez niżej podpisanego lubianego Genius Ultor. Wydany bez mała cztery lata temu debiut „Dzień Nocy” był pewnego rodzaju świeżym oddechem zatęchłego powietrza na krajowej blackmetalowej scenie. Gdy większość hord zaczynała szukać innych środków wyrazu niż te stricte metalowe, Genius Ultor uderzył płytą maksymalnie chamską i wulgarną. Płytą, które może i nie zagościła u Marka Sierockiego w Teleexpresie, ale w kilku głowach z pewnością zrobiła mały zamęt. „Nic co boskie nie jest mi obce” to zdecydowany progres i to pod każdym względem. Płyta, która jeńców nie bierze już po pierwszym przesłuchaniu. W temacie tegoż albumu, kwestii tak palących, jak to, czy blackmetalowcom przystoi cytować Perfect i Wisławę Szymborską przepytałem Wirusa, który to wywiadów szczerze nienawidzi. ↔ Metalowi kronikarze datują początek istnienia tworu pod nazwą Genius Ultor na rok 2008, wieść jednak niesie, że pierwsze przymiarki do powołania tego zespołu miały miejsce na długo przed wspomnianą datą. Prawdą jest, że lata temu mieliście pomysł, by powstał blackmetalowy band Infernal Frost, którego to mentalnym spadkobiercą jest Genius Ultor? Czy formuła dźwiękowa Stillborn jest na tyle hermetyczna, że potrzebne było powołanie nowego zespołu, by zrealizować wszystkie wizje muzyczne, jakie pojawiły się pod szyldem Genius Ultor? ­— A to żeś mnie zaskoczył… Taki był plan, ale jest za dużo na świecie Infernali i Frostów, więc podczas jednej z podróży na Legionach Śmierci powstała nazwa Genius Ultor. Pierwsze riffy miał już od dawna przygotowane August, ja je tylko trochę zmodyfikowałem, dodałem własne i tak powstał „Dzień Nocy”. Genius Ultor to totalnie odrębna historia, to całkiem inna kapela niż Stillborn. Nie widzę żadnej szansy na połączenie tych dwóch stylistyk pod jednym szyldem, zupełnie inny klimat. Możesz mi wierzyć lub nie, ale tworząc dla Genius Ultor nie myślimy w ogóle o Stillborn i odwrotnie. Jest to coś w rodzaju odmiennych stanów świadomości, bo przecież inspiracje są niemal te same i ludzie w obu bandach też, a efekt końcowy to dwa różne światy. Genius Ultor to rzymski odpowiednik Alastora ducha mściciela. Czy swoiste konotacje mitologiczne znajdują jeszcze inne powiązania z obecnym obliczem

84

7g C nr 37 C 01/2015

i ideą zespołu, li tylko jest to ciekawie brzmiąca nazwa kapeli? — Wolę tłumaczenie – Duch Zemsty, i w zasadzie taka też nazwa mogłaby pozostać. Te dwa słowa doskonale oddają całą ideę, którą kieruje się ten zespół. Ale że nie wszystko w życiu musi być do końca proste i łatwo czytelne, stąd też ta jej mitologiczna forma. Jestem naprawdę dumny z tej nazwy, podoba mi się od samego początku i dobrze też brzmi. „Dzień Nocy”, czyli debiutancki krążek Genius Ultor zebrał w podziemiu dużo dobrych opinii, jednocześnie pamiętam, że wtedy porównywano was m.in. do wczesnego oblicza Gorgoroth. Czy dziś z perspektywy już kilku lat od premiery tego wydawnictwa uważacie, że było ono mocnym debiutem, całkowicie spełniającym wasze oczekiwania? — Poruszyłeś kwestię, na temat której mam lekkiego pierdolca. Otóż mimo tego, że nie wszystko w życiu ułożyło się tak, jakbym sobie tego życzył, to i tak niczego bym nie zmienił, gdyż wierzę w ciąg następstw raz podjętych decyzji. Dzisiaj gdybyśmy nagrywali tę płytę, miałaby na bank inną formę, bo aktualnie jesteśmy innymi ludźmi niż kilka lat temu i to jest według mnie naturalna kolej rzeczy. Bezsensownym wydaje mi się więc rozpatrywanie przeszłości przez pryzmat pytań, które mi zadałeś. To już było, tego już nie ma, pozostał tylko ślad w formie płyty, której zmienić się już nie da. Co do wczesnego Gorgoroth, to pierwsze słyszę, ale miło, bo lubię i cenię sobie te nagrania.

Moim zdaniem „Dzień Nocy” to też materiał, który trochę przepadł w rzece innych często zdecydowanie słabszych, żeby nie powiedzieć po prostu gównianych płyt. Czy dziś też zdecydowalibyście się na wydanie tego materiału własnymi środkami? Waszym zdaniem płyta była promowana, tak jak na to zasługiwała? — My się totalnie nie znamy na promocji, tzn. wiemy jak działa ten mechanizm, ale mamy to w dupie, dlatego wydawanie własnym sumptem, to tak naprawdę rodzaj fanaberii, coś w rodzaju pamiątkowej fotografii. Owszem, mogliśmy się bardziej postarać i przekonać do siebie kilka wytwórni, ale ja osobiście nie lubię się narzucać w tych tematach. Najwidoczniej sama muzyka nie wystarczyła, a pajacowanie to ja zostawiam sobie na prywatki po litrze wódki. Pozostając jeszcze w temacie pierwszego albumu Genius Ultor – praktycznie każdy, kto słyszał ten materiał zwrócił uwagę na bardzo specyficzne i mocne teksty, jakie napisaliście na to wydawnictwo. Spotkałem się z porównaniami do Romana Kostrzewskiego i Mord z „Necrosodomic Abbys”. Ostre, czy może nawet wulgarne, a jednocześnie niejednoznaczne liryki były wam potrzebne, by oddać sens konceptu, na jakim skupił się ten album? Czy „Dzień Nocy” miał myśl przewodnią, wokół której krążyły teksty? — Duch Zemsty z założenia się nie pierdoli i, jak sama nazwa wskazuje będzie to bardzo bezpośredni kontakt, mający na celu uświadomić swojej ofierze, co, i dlaczego ją czeka. Znowu dziękuję za porównania i znowu pierwszy raz słyszę. Aha… przecież ja, kurwa, nie czytam tylko oglądam zdjęcia, to skąd mogę wiedzieć, co piszą (śmiech). Mniejsza z tym… Tak, Genius Ultor ma zadawać ból dźwiękiem i słowem. 15 czerwca ukazał się drugi materiał Genius Ultor, czyli „Nic co boskie nie jest mi obce”. Tym razem wasze działania wspiera solidny i coraz mocniej działający w naszym podziemiu label, czyli Arachnophobia Records. Z czyjej inicjatywy doszło do porozumienia na linii Genius Ultor – Wszechpotężna? — Z tego, co pamiętam to był totalny przypadek. Ataman coś załatwiał z Krzyśkiem i jakoś tak się zgadaliśmy, żeby mu przesłał niezobowiązująco ten materiał. Krzychu się zakochał i wydał to kurewstwo. Tak od zawsze sobie wyobrażałem idealny układ na płaszczyźnie kapela – wydawca. Bez zbędnego pierdolenia i smętów. Przed premierą płyty ukazał się w sieci promujący ją materiał video autorstwa Atamana Tolovego. Wspomniany teaser to wasz pomysł, a może promocyjny zabieg wytwórni? Od krótkiej formy obrazującej zwiastun wydawnictwa do videoclipu już tylko krok


Materiał został zarejestrowany podczas kilku krótkich sesji nagraniowych, nad którymi czuwał Ataman Tolovy. Znacie się tak dobrze, że nie potrzebujecie w studio dużo czasu na to, by wypracować brzmienie, jakie sobie wymarzyliście? — My, podchodząc do nagrywania w Genius Ultor czy też Stillborn, mamy już opanowany i ograny materiał. Mamy też konkretną wizję brzmienia, która jest nierozerwalną częścią nagrywanych aranżacji. Jest też coś takiego, jak ograniczenia czysto techniczne, które akurat przy Genius Ultor i jego prymitywizmie pozwoliły tylko na jeszcze bardziej kreatywne działanie podczas sesji i osiągnięcie celu ku naszej wspólnej uciesze. W tym przypadku nie mogło być nikogo innego, jak Ataman. Nie mam zamiaru ukrywać, że na to wszystko ma też wpływ zasobność portfela. Zarówno pierwsza, jak i druga płyta Genius Ultor wyróżnia się bardzo żywą, organiczną i jednocześnie surową produkcją. Waszym zdaniem jest jakaś zasadnicza różnica, która sprawia, że powiedzieć można, iż drugi materiał stanowi o rozwoju zespołu? Co dla was oznacza, że zespół się rozwija? — No i to jest jedno z tych pytań, których po prostu szczerze nienawidzę. Definiowanie pojęć, to jakaś masakra. Dla nas rozwojem może być sam fakt, że jeszcze żyjemy i nie sramy pod siebie. Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć, to co nagraliśmy do tej pory wyszło z nas w tak naturalny i nieprzemyślany sposób, że aż strach się brać za rozkładanie tego na czynniki pierwsze. Wiesław, ty jesteś dziennikarzem, ty mi powiedz, czy się rozwinęliśmy i dlaczego. Z chęcią przeczytam. (przecież i tak tylko oglądasz obrazki – dop. red.)

Jak już mówiliśmy, materiał zarejestrowany został szybko i sprawnie, a jak powstawał? Pracowaliście oddzielnie i każdy z was przynosił swoje pomysły na próby? A może Genius Ultor nie jest zespołem demokratycznym i wódz, który decyduje, jakie piosenki znajdą się na płycie jest tylko jeden? — Do demokracji nam bardzo daleko, ale nie ma też w tym przypadku jednej rządzącej pięści. Nie licząc jednego numeru, który w całości przyniósł Ataman, to całą resztę robiliśmy wspólnie. Z tym, że to właściciel danego numeru miał zawsze najwięcej do powiedzenia na temat jego ostatecznego kształtu. Stąd też przypisy, kto, i co robił. Który proces jest dla was bardziej ekscytujący komponowanie czy praca w studio i szukanie odpowiedniego brzmienia? — Dużo bardziej ekscytujący jest oczywiście proces tworzenia. Czujemy się wtedy jak napaleni nastolatkowie, wracają siły, chęć do rozpierdolu i wspomnienia. Samo nagrywanie potrafi być bardzo wkurwiające. Wirus, w przeciwieństwie do pierwszej płyty Genius Ultor teraz autorem większości tekstów jesteś ty. Większość ludzi od razu zwróciło uwagę na zapożyczenia, jakie się w nich znalazły – Wisława Szymborska, Tadeusz Woźniak, ale też Perfect oraz Budka Suflera. Pojawiły się głosy, że to przesada, że blackmetalowcom to nie przystoi. Uważasz, że liryki na „Nic co boskie…” są blackmetalowe? Jakie czynniki muszą zaistnieć, byś mógł powiedzieć, że napisałeś tekst, który daje ci satysfakcję? — Są blackmetalowe w chuj! Szkoda, że wszechobecne grafomaństwo tak nie przeszkadza, jak przekręcone na odpowiedni użytek słowa wspomnianego Perfectu. Jebać to. Przeczytajcie sobie „blood is thicker than water”. Nie mniej wydaje mi się, że chyba to nie ja napisałem większość słów do nowej płyty, a co do Szymborskiej, to ten tekst mnie rozpierdolił w drobny mak. To jest kurwa dotyk śmierci, niemoc przemijania, coś pięknego – Black Metal. Dlatego go wykorzystałem, ja tak nie umiem pisać, sorry. Nowe dzieło Genius Ultor to materiał surowy, wulgar-

ny, ale też pulsujący niemal punkowym nerwem. Czujecie to, że pod płaszczykiem blackmetalowej formy stworzyliście coś świeżego, coś co może zaskoczyć słuchacza? — Nie myśleliśmy o tej płycie w kategoriach zaskoczenia. Mamy jednak świadomość, że jest to dosyć odmienne granie na tle tego, co już znamy w naszym kraju. Może dlatego właśnie ta płyta ma taki pozytywny, jak na nas, odzew. Czego możemy spodziewać się po was w przyszłości? Nowej płyty Stillborn? A może teraz nadszedł czas na Genius Ultor i to ten zespół będzie dla was priorytetem? — Nie ma czegoś takiego, jak priorytet – nagrywamy to, co gra nam aktualnie w sercach. W tej chwili powstaje nowy materiał Stillborn i, jak wszystko dobrze się potoczy, to na jesień powinien być już nagrany. Dziękuję za wywiad i przepraszam, że niektóre odpowiedzi wydają się być krótsze niż pytania, ale taki już jestem. 666. C

www.arachnophobia.pl C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

– macie plany by Genius Ultor zaistniał również na tym polu? — Nie myśleliśmy jeszcze o tym, więc najwyraźniej nie odczuliśmy takiej potrzeby. Co do internetowej zapowiedzi, to powstała ona na życzenie Krzyśka, gdyż nie mogliśmy się zdecydować, jakim numerem ma promować płytę. Wpadłem, więc na pomysł, że trzeba zapierdolić mix kawałków, a Ataman ubrał to w omawiany obraz.


www.fb.com/alfahanneofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Nie ukrywam, że do tego wywiadu chciałem upolować wokalistę lub gitarzystę, czyli odpowiednio Pehra Skioldhammera i Fredrika Berga, znanych szerzej z nieodżałowanego Vinterland. Ostatecznie w roli poselstwa desygnowano perkusistę Niklasa Åströma, który o wiele lepiej sprawdza się za bębnami niż w roli złotoustego rzecznika prasowego. Strzelał odpowiedziami równie energicznie, jak muzyka zawarta na debiucie Alfahanne „Alfapokalyps”, ale niestety już nie tak treściwie. Co nie zmienia faktu, że warto zainteresować się tym, co Szwedzi spłodzili wraz z gościnnym wzmocnieniem Hoesta (Taake), Niklasa Kvarfortha (Shining) i V’gandra (Helheim). ↔ Cześć, pozdrowienia z Polski. Jak nastrój i wrażenia po Inferno Festival? — Witaj Polsko! Nasze wrażenia zarówno przed, jak i po koncercie były bardzo silne, jednak jeszcze bardziej wszystko spotęgowało się po gigu. Dla nas i tak nie ma zanaczenia, jak, kiedy i gdzie gramy. Gramy dla siebie i robimy to na pełnej mocy. Co mnie wcale nie dziwi, ponieważ wasza muzyka jest tak energetyczna, że spokojnie mogłaby zastąpić wiadro kawy o pieprzonym poranku z 666 łyżeczkami amfetaminy, do tego jest bardzo paskudna, brudna i chropowata. Jak w starym dobrym punk rocku. — Dzięki! Wezmę to za dobry znak. Tak, może i wyglądamy jak kupa fotomodeli, ale korzennie jesteśmy jak twoje poranne wiadro kawy. Lepkie, o złym smaku i czarne! To fakt, wasz image wygląda jak punkrockowy kotlet mielony, więc pewnie masz za sobą jakieś typowo punkrockowo głupie, szalone i nieodpowiedzialne rzeczy, które popełniłeś w swoim życiu? — Cóż, Alfahanne jest sposobem na życie, więc nie było jakiegoś szczególnego momentu w moim, jak i chłopaków życiu, typowego dla naszego wyglądu. Żyjemy i oddychamy tym zespołem. Nie można dostać więcej punku, niż od nas. Mimo ewidentnego epigonizmu macie własne spojrzenie na brzmienie. Jak opisałbyś Alfahanne osobom, które jeszcze was nie słyszały? — A skorzystam z twojego opisu wiadra kawy. Albo komuś się to spodoba, albo nie. Chłopaki z Nocturnal Breed do wizualizacji swoich koncertów wykorzystywali striptizerki. Gdybyście mieli obrzydliwą ilość pieniędzy i możliwości zmienilibyście coś w swoich występach? — Nie potrzebujemy tego całego gówna, by wywołać

86

7g C nr 37 C 01/2015

nasze wewnętrzne duchy. Jesteśmy kompletnym tworem, złożonym z czterech członków na scenie, i to nam w zupełności wystarczy. Wasza muzyka po pierwszych przesłuchaniach wydaje się być bardzo prosta, ale tak naprawdę jest bardzo złożona, dużo tutaj wariacji na różny temat, a utwory często odjeżdżają w odmiennych kierunkach. Co sprawia, że Alfahanne to wspaniała mieszanka ponurego black metalu z klasycznym, energetycznym rockiem, punkową postawą, ale i dodatkiem wpływów Nowej Fali i gotyku. Uważasz, że jesteście w stanie spełnić oczekiwania fanów każdego z tych gatunków? — Nie myślimy w tych kategoriach. Tworzymy muzykę, chcemy ją grać, i jak komuś się spodoba, to się spodoba, a jak nie, to nie. Mamy 2014 rok, już trzy dekady od pierwszych krzyków „Kill ‘Em All”, a wszystko wskazuje na to, że zarówno stare, jak i nowe zespoły wracają do korzeni, ukrywając się pod szyldem „old school”, jakby to był jakiś rodzaj magicznej zbroi, która chroni je przed jakąkolwiek krytyką. Co sądzisz o tym całym retro/ analogowym reunionie? — Mnie się to podoba! Każdy z nas zawsze słuchał muzyki starej szkoły, w każdej z jej form, więc to jest dla nas zupełnie normalne, że jest taki wysyp oldschoolowych zespołów. Miałeś jakiś ważny momeny w twoim życiu, który sprawił, że postanowiłeś grać i występować w takim zespole, jak Alfahanne? — Jesteśmy zgrają czterech starych znajomych, którzy znają się szmat czasu, więc to nic dziwnego, że chcemy wspólnie tworzyć dobrą muzykę. „Alfapokalyps” zawiera 10 utworów, wszystkie z tekstami w języku szwedzkim. Jest jakieś liryczne centrum waszego debiutu?

— Tak, rzeczywistość: ftw dtw i btw – pieprzyć świat, zniszczyć świat, zbudować świat! Czyli Szwecja miała na was całkiem dobry wpływ jako inspiracja (śmiech)? — Tak i nie. Tak – stoi za obrzydłymi, toksycznymi i trującymi ludźmi mieszkającymi w tym kraju. Nie – stoi za tym, że chcemy wszystko zniszczyć, by zbudować coś nowego i własnego. Na „Alfapokalyps” gościnnie na wokalach udzielili się Hoest (Taake), Niklas Kvarforth (Shining) i V’gandr (Helheim). Długo trzeba było namawiać takie znane persony black metalu do współpracy, no i jak z nimi się tworzyło? — Nie musieliśmy ich do niczego przekonywać. Właściwie, to oni nas przekonywali, by móc wystąpić na „Alfapokalyps”, a my jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co zrobili. Jeżeli się nie mylę, Alfahanne oznacza samca alfę, więc kto jest głównodowodzącym, prawdziwym liderem i dyktatorem w zespole, a może panuje u was pełna demokracja? — Alfahanne to dla nas bardzo mocna nazwa, którą my tłumaczymy bardziej w znaczeniu nadczłowieka. Osoby, która kroczy własną ścieżką i ma własną silną wolę. I tak, jak powiedziałem o sile czterech osób w tym zespole, razem jako czwórka przewodzimy grupie, którą sami tworzymy. Dwóch z nich to Pehr Skioldhammer i Fredrik Sööberg, o wiele bardziej znani z Vinteralnd. Nie wiesz przypadkiem, jak tam sprawy z Vinterland, co z następcą potężnego „Welcome My Last Chapter”? — Właściwie, to nic nie słychać. Vinterland nie jest zespołem. Alfahanne nim jest. Następca? Bez komentarza. A czego ostatnio najczęściej słuchasz? — Niczego, co warte byłoby wspomnienia. C

Pamiętaj – kolejny 38. numer już niebawem!!!




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.