7Gates-41 | 2017

Page 1

A

Bestial Raids Blood Incantation Immolation In The Woods... Kypck Moonsorrow Ulcerate Urfaust Virus Wędrujący Wiatr

A

nr 41

‡ 01/2017 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

issn 1643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




‡ OD REDAKCJI Witajcie!

Wreszcie możemy oddać w Wasze ręce kolejny, #41 „7 Gates”! Mimo, że powstawał w trudach i znoju, przy wylanych hektolitrach krwi, potu i łez, w atmosferze mentalnego gnoju, przy akompaniamencie słów i obietnic wywiadowczych bez pokrycia oraz wsadzania w dobrze naoliwione tryby i rozpędzony motor kija na ostatnią chwilę (wszystko to skutecznie nas opóźniało), wierzymy, że zaspokoi Wasz wyostrzony i podrażniony apetyt (na więcej, lepiej i ciekawiej) poprzednimi numerami. W końcu per aspera ad astra lub jak kto woli ad augusta per angusta, chociaż patrząc na zawartość „7G” lepiej brzmiałoby per aspera ad inferi. Przez nasze nieprzespane noce do Waszych nieprzespanych nocy. Tak – wiemy. Wraz z tym numerem mieliśmy być u Was późną jesienią/wczesną zimą 2016, ale zapewniamy, że długi okres oczekiwania zrekompensuje Wam zawartość truchła, które właśnie trzymacie w swych dłoniach. Zresztą, cytując wiecznie żywego, katolickiego księdza Benedykta Chmielowskiego (1700 – 1763), autora Nowych Aten – pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej: – „Koń jaki jest, każdy widzi”. A czasami, żeby do czegoś dojść to i z koniem trzeba się pokopać. Do zobaczenia i przeczytania w czerwcu, przy okazji #42. W końcu najwyższy czas na wielki powrót, a może wreszcie debiut w cyklicznych torach wydawniczych, bo regularność i systemtyka to podstawa.

To by było na tyle ogłoszeń parafialnych. Nie zanudzamy więcej i zapraszamy dalej oraz głębiej.

Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu www.fb.com/7gates.megasin.

‡ Mariusz »ManieK« Wójkowski & F Crew

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Rafał »Tymothy« Maciorowski Adam »Joseph« Stodolny Piotr »Cycu« Tychoń

stała współpraca

Berith, Piotr Machoń, Vulture

okładka

Pete Helmkamp — Angelcorpse (zdj. Maciej Mutwil)

wydawca

Management, Tarnów Opolski

Kolejny 42. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

P&J Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (A) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów. Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin

Numery archiwalne F dostępne są na hellshop.eu ‡ 4

D nr 41 / 01–2017


‡ SPIS TREŚCI 04 Od redakcji 05

Spis treści

06

Angelcorpse ➙

12

Urfaust

16

Blood Incantation

20

Temple Nightside

22

Virus ➙

26

Kypck

30

In The Woods…

34

Arkona ➙

36

Altarage

38

Ruinous

» …jeden z fanów podszedł do nas zmieszany i zapytał się, jak możemy grać deathmetalową muzykę z blackowymi wokalami i bez makijaży. «

40 Liber Null 42

Bestial Raids

➙ s. 6

» Ja również nie jestem typem kompozytora, który w sposób regularny pisze muzykę jako coś rutynowego. Ona musi do mnie przyjść. «

➙ s. 22

» Gdyby właściciel klubu nie okazał się taką pizdą, to koncert normalnie by się odbył. «

➙ s. 34

44 Krypts ➙ 46

Kingdom

48

Bölzer

50

¶ Recenzje

56

Fast to Blast

— Banisher — FAM — Straight Hate

58

Ulcerate

62

Ragnarok

66

Moonsorrow ➙

70

Nekkrofukk

74

Wędrujący Wiatr

76

qip

78

Crimson Moon

82

Immolation ➙

86

Kres

» …głosy w naszych głowach nie pozwalają nam się ograniczać. «

➙ s. 44

» Nasz najnowszy album jest poświęcony pogaństwu. Stanowi kolaż różnych elementów wywodzących się z tej tematyki.. «

➙ s. 66

» Obraz, jaki powstał przedstawia pokłosie, które zostawia po sobie każda religia, niezależnie od tego, pod jaką nazwą się ukryje. «

➙ s. 82

5


6

D nr 41 / 01–2017


Pamiętacie wizytę Gandalfa Białego w towarzystwie Gimlego, Legolasa i Aragorna w Edoras, Złotym Dworze? Tam naczelny czarodziej z trylogii „Władca Pierścieni” J.R.R. Tolkiena uzdrowił króla Théodena, uwalniając go od jadowitych podszeptów sługi Sarumana – Grímy, pieszczotliwie zwanego Gadzim Językiem. Niestety, wewnątrz właśnie takiej sytuacji znaleźliśmy się na zapleczu krakowskiego klubu Żaczek, gdzie planowo mieliśmy rozmawiać z nierozerwalnym duetem Angelcorpse, a niepostrzeżenie ustami Pete’a Helmkampa i Gene’a Palubickiego zaczęła przemawiać Cecile Hansen, połowica tego pierwszego, skutecznie sącząc zgorzkniałą żółć do jego ucha i, o dziwo, przejmując nad nim kontrolę. Pete niczym władca Rohanu czasami robił się zmierzły, zgryźliwy i niezdrowo podenerwowany, Gene niczym Gimli żłopał gorzałę, mlaskał, sapał, zasępiał się i na swoim egzemplarzu „7 Gates”, który podobnież tak bardzo ceni, robił kanapki z polędwicą sopocką, czasami stając się adwokatem diabła i diablicy, a Andrea Janko siedział w kącie milczący i blady niczym Legolas, ze zdziwienia przecierając oczy, że Gadzi Język rozdaje karty i rozstawia po kątach wszystkich perkusistów Angelcorpse jako tych tylko sesyjnych. W jak skuteczny sposób, poczytajcie sobie na oficjalnym profilu FB Ronniego Parmera. Wierzcie nam, przygotowywaliśmy się do tej rozmowy 2 tygodnie, byliśmy gotowi na drugie tyle pytań, jednak dosłownie w kilkanaście minut doszło do nas, że Pete pod wpływem Cecile zachowuje się jak żaba, która wypiera się błota, kompletnie zapominając, że kiedyś strzegł swoich twardych poglądów i nieprzejednanej postawy niczym zakonnica cnoty. Wraz z Genem czyszcząc swoje umysły z tego, o czym wcześniej mówili w szeregu poprzednich rozmów i wywiadów. Dosłownie w kilkanaście minut prysł w nas obu czar Angelcorpse, tak mocno kultywowany przez te pieprzone 20 lat od pojawienia się chamskiego „Hammer of Gods”. Coś w nas pękło i po prostu odechciało się nam dalej drążyć temat, więc naprawdę wiele pytań dla naszego świętego spokoju świadomie, acz z przykrością pominęliśmy zostawiając je bez odpowiedzi. Podobnież, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle, ale my w trakcie większości trwania rozmowy modliliśmy się do wszelkiej maści starożytnych bóstw, by zmaterializowało się powiedzenie – baba z wozu, koniom lżej! W tym momencie wypadałoby powiedzieć za Gandalfem: - Tak oto odchodzi syn Ectheliona, ostatni Namiestnik Gondoru; gdy w wersji filmowej „Władcy Pierścieni” Denethor II ogarnięty płomieniami, biegnie przez taras Minas Tirith, rzuca się z niego na pola Pelennoru i umiera pod wpływem upadku. My, ten upadek skwitujemy inaczej – dla nas, po tej rozmowie, król Angelcorpse był nagi! Obdarty ze wszystkich swoich bezkompromisowych wartości, którymi karmił nas przez tyle lat! ↔

7


MW: Jak samopoczucie? — Pete Helmkamp: Dzięki, wszystko w porządku! MW: Proszę, tutaj dwa numery naszego magazynu – ostatni oraz ten, w którym znajduje się wywiad z Perdition Temple. — Gene Palubicki: Dzięki! — Cecile Hansen: Super, dziękuję! Zbieramy takie periodyki. PT: Ten jest po polsku, będziecie więc mieli powód do nauki naszego języka. — Andrea Janko: Mamy znajomego, który jest Kubańczykiem i ma dziewczynę Polkę. Jest więc szansa! PT: To może wreszcie zacznijmy. Nie mogę przy tym nie spytać, jak to się stało, że Angelcorpse powrócił po 7 latach niebytu? — P: Głównym powodem, dla którego jesteśmy znowu wśród żywych jest chęć dotarcia z muzyką Angelcorpse do miejsc, w których nie udało nam się do tej pory zagrać oraz do tych fanów, którzy nie mieli okazji widzieć nas na żywo. Być może, w ten sposób z naszą muzyką i przesłaniem uda nam się dotrzeć również do nowej generacji fanów, którzy w ogóle nas nie znają. PT: Czy wasza dzisiejsza obecność tutaj oznacza, że udało się tobie i Gene’owi znaleźć wspólny język? Gdy Mariusz rozmawiał jakiś czas temu z Genem, przy okazji ostatniego albumu Perdition Temple, twierdził on, że nie rozmawialiście ze sobą od dłuższego czasu. — P: Nie można tak tego ujmować. Zawsze pozostawaliśmy przyjaciółmi, ale nasze drogi zawodowe jako muzyków po prostu nie krzyżowały się po rozpadzie Angelcorpse. Gene miał Perdition Temple, ja zajmowałem się Kerasphorus. Taki stan trwał do momentu, w którym zdecydowaliśmy się złożyć zespół do kupy, by móc zagrać serię koncertów, w ramach których tu się widzimy. — G: W tym czasie byliśmy zajęci swoimi projektami. Pete działał w Kerasphorus, ja próbowałem swoich sił z Perdition Temple i Blasphemic Cruelty. Poza tym mieszkaliśmy na dwóch przeciwległych końcach Stanów Zjednoczonych – ja na Florydzie, a Pete w Kalifornii. Sam rozumiesz, że chociażby z tego punktu widzenia kontakt był raczej utrudniony. Jakiś rok temu poruszyliśmy temat zrobienia czegoś z Angelcorpse, coś drgnęło, czego skutkiem jest to, że dzisiaj tu jesteśmy. MW: Być może wyczekiwaliście właściwego momentu do wznowienia działalności? — P: Zgadza się! Dwie dekady, jakie upłynęły od momentu, gdy założyliśmy zespół wydały nam się doskonałym powodem. PT: Angelcorpse nigdy nie miało szczęścia do perkusistów. Ronnie Palmer, z którym powróciliście, nie gra już z wami. Co się stało? Jak trafiliście na Andreę? — C: (Kiwa głową przecząco – dop. P.) Ronnie był tylko sesyjnym perkusistą. Nikt, niestety, tego nie rozumie, ale faktem jest, że każdy perkusista w Angelcorpse był sesyjnym muzykiem. — P: Dokładnie. Angelcorpse zawsze pracował z sesyjnymi perkusistami. Angelcorpse to Gene i Pete. To my jesteśmy bossami w tym zespole, my jesteśmy motorem dla muzyki. Zawsze tak było. Ronnie był jednym z nich. Dołączył do nas na początku, zaraz po wznowieniu działalności, a teraz gra z nami Andrea Janko. PT: Jak zatem czujesz się w zespole? — A: Świetnie! To chyba najlepsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu. PT: Nic tylko pozazdrościć! W jednej z rozmów, Gene wspominał, że zamierzacie skupić się na graniu na żywo i raczej nie ma co oczekiwać nowej muzyki. Być może udało się wam zmienić to zdanie? — G: Nie zdecydowaliśmy jeszcze o tym, co chcemy zrobić. Jeżeli uda nam się stworzyć jakąś nową muzykę, musimy być pewni, że stało się to w zgodzie z naszym sumieniem, a jej jakość odpowiada poziomowi naszych poprzednich nagrań. Oczywiście, ja mógłbym wziąć coś, co oryginalnie miało znaleźć się na płycie Perdition Temple, Pete mógłby zrobić to samo ze stuffem dla Kerasphorus lub Abhomine, ale nie chcemy, by płyta powstała ze spadków z naszych projektów. Byłoby to nieuczciwe i zepsułoby to wszystko, co udało nam się osiągnąć w ciągu 20 lat na scenie.

8

D nr 41 / 01–2017

— P: Jest oczywiście szansa na to, byśmy nagrali coś nowego jako Angelcorpse, ale zgodnie z tym, co powiedział Gene, na ten moment nie ma żadnych konkretów. Koncentrujemy się na graniu na scenie. PT: Miarą rozwoju zespołu jest jakość wydanych przez niego albumów. Wasze pierwsze trzy płyty cieszą się wysokim uznaniem wśród fanów. Kiedy po raz pierwszy powróciliście po 7 latach, zaowocowało to wydaniem „Of Lucifer and Lightning”. Jak dzisiaj oceniacie tę płytę? W odczuciu wielu fanów, w tym i moim, pomimo wysokiego poziomu kompozycji, jej sukces został zniweczony przez produkcję, która odebrała jej siłę. (Tu nastąpi ło wskazanie Ceci le i Pete’a na Gienka – dop. P.) — G: Jeżeli porównasz „Of Lucifer and Lightning” z naszymi pozostałymi albumami, jeżeli przesłuchasz je wszystkie, z łatwością odkryjesz niedociągnięcia w produkcji na każdym z nich. Żadna z płyt nagranych przez Angelcorpse nie była wysokobudżetową produkcją, a w trakcie nagrań nie mogliśmy wybrzydzać i musieliśmy zadowolić się możliwościami, jakimi dysponowało studio. Sądzę, że wielu z tych ludzi, którzy krytykują „Of Lucifer and Lightning” spodziewało się nagrania kopii, drugiej części któregoś z naszych klasycznych albumów. Wiesz, ich stosunek jest podobny do tych ludzi, którzy oczekiwali, że „South of Heaven” będzie powtórką „Reign in Blood”, a gdy się tak nie stało, zaczęli krytykować Slayera. „Of Lucifer and Lightning” powstał w momencie, gdy powróciliśmy na scenę po 7 latach nieobecności. Fani zaś postrzegali ten album właśnie przez pryzmat swoich oczekiwań, wynikających z przywiązania do „Inexorable” czy „Exterminate”. Nie wzięli pod uwagę tego, że w naszych głowach mogły pojawić się nowe pomysły, świeże idee. Byłem naprawdę szczęśliwy z faktu, że mogę stworzyć coś, co nie będzie tylko i wyłącznie kalką moich poprzednich dokonań. Komercyjny sukces tego albumu to rzecz mniej istotna. Dla mnie „Of Lucifer and Lightning” jest tak samo ważny, jak każda inna pozycja albumów w dyskografii Angelcorpse. PT: Czy po latach uważasz, że brak odpowiedniego brzmienia był spowodowany wyłącznie dystansem, jaki dzielił was i waszego ówczesnego perkusistę, Johna Longstretha oraz sposobu nagrywania, który został podyktowany mieszkaniem w różnych miejscach. — C: (Wymownie – dop. P.) John był jedynie sesyjnym perkusistą! — P: Dokładnie, John był jedynie sesyjnym perkusistą. Wiesz, każdy może gdybać, zastanawiać się, co mogło się zrobić lepiej, czemu się tego nie zrobiło. To nie ma większego sensu. Jak dla mnie, powinniśmy skupić się bardziej na jakości muzyki i jej sile, niż na jej brzmieniu. PT: Pete – w wywiadach, które udzielałeś zarówno w czasach Angelcorpse, jak i w Order From Chaos, twierdziłeś, że po wydaniu trzech lub nawet mniejszej ilości albumów, nawet największe zespoły rozmieniają się na drobne, rozczarowują cię. Zgodnie z tą f ilozof ią, po pierwszych trzech świetnych albumach, które wystarczyły do zamanifestowania waszych p o g l ą d ów, A n g e l c o r p s e o d s z e d ł w chwa l e . Co więcej, po pierwszym rozpadzie zespołu podkreślałeś, że w twoim odczuciu jego rozwój zakończył się, a kontynuowanie go byłoby sprzeczne z wyznawanymi przez ciebie poglądami. Jak z perspektywy tych słów fani powinni postrzegać kolejne reaktywacje? — P: Dalej uważam, że po pierwszych trzech albumach zespoły tracą impet, przestają się starać i w ten sposób przestają być autentyczne. Właśnie z tego też powodu, powracając po raz drugi, nie zdecydowaliśmy się na nagranie żadnego albumu i koncentrujemy się na graniu na żywo. PT: Jak zatem powinno odczytywać się wasz pierwszy powrót, który zaowocował nagraniem „Of Lucifer and Lightning”? — P: Gene, jakbyś odpowiedział na to pytanie? — G: Jeżeli „Of Lucifer and Lightning” nie zostałby wydany, wówczas część z kompozycji, jakie się na nim znalazły poszłaby do piachu. PT: Zarówno ty, jak i Gene jesteście bardzo produktywnymi ludźmi, co widać w ilości projektów/ zespołów, w których uczestniczycie. Czy nie lepiej byłoby zacząć wszystko od początku i pozwolić

trupowi Angelcorpse dalej gnić bez ewentualnego ryzyka zszargania opinii? — G: Ale my mamy już wystarczająco dużo zespołów i nie zamierzamy ani powoływać nowego tworu, ani też przerywać istnienia żadnego z nich. Ja zamierzam ciągnąć dalej wóz z Perdition Temple, Pete będzie działał z Abhomine, razem będziemy pracować z Kerasphorus, a do tego grona po prostu dołączył Angelcorpse. — P: To bardzo dobre pytanie. Tak jak wcześniej powiedział Gene – ewentualne powstanie nowego albumu Angelcorpse uzależnione jest od tego, czy uda nam się stworzyć muzykę, która w naszym mniemaniu, będzie pasować do koncepcji zespołu. Jeżeli coś nagramy i stwierdzimy, że wprawdzie jest to dobre, ale nie brzmi, jak Angelcorpse lub żaden inny z naszych zespołów, wówczas być może pomyślimy o założeniu nowej kapeli. Rozumiesz, co mam na myśli? Póki co, starajmy się nie przesądzać przyszłości i zobaczmy, co ona nam przyniesie. PT: Skoro już wspomnieliście o Abhomine, jaki jest obecny status tego projektu? Ostatnie komunikaty, które go dotyczyły, nie pozwalały myśleć optymistycznie o jego przyszłości. — P: Abhomine to mój pierwszy, całkowicie solowy projekt, w którym odpowiadam za wszystko, poza perkusją. Mam świetnego sesyjnego perkusistę z Kuby, a nowy materiał jest już prawie gotowy, więc zespół w żadnym wypadku się nie rozpadł. Bądźcie czujni! PT: Cieszę się, że to słyszę, ponieważ zmartwiłem się, widząc informacje o tym, że po problemach z „żywymi” sesyjnymi bębniarzami Abhomine poszedł w odstawkę. — P: Muzycy, o których mówisz mieli mnie tylko wspomagać na scenie. Niestety, po kilku koncertach skutecznie udowodnili, że nie są w stanie wypełnić powierzonego im zadania. Tak właśnie to wyglądało. Z tego też powodu, zdecydowałem się bardziej zaangażować w działalność Angelcorpse oraz Kerasphorus. PT: Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że za kilka godzin minie dokładnie okrągła 20. rocznica wydania „Hammer of Gods”. Jak czujecie się będąc tak starymi? (śmiech) — P: Wow! Kurde nie miałem o tym pojęcia! (śmiech) Tym bardziej czuję się mile połechtany, że tak wielu ludzi wciąż pamięta o Angelcorpse. Naprawdę jestem bardzo szczęśliwy i wdzięczny, bo dzięki temu możemy znów zagrać w tylu miejscach. PT: Z waszej reakcji przypuszczam, że nie przywiązujecie wagi do rocznic. (śmiech) — G: W sumie, to pamiętałem, że „Hammer of Gods” był wydany w Halloween 1996 roku. — P: Byliśmy bardzo młodzi, gdy nagrywaliśmy ten album. Kurde, faktycznie to było w sierpniu. — G: Tak, dwa miesiące zajęło nam zmiksowanie wszystkiego. Ma to sens. MW: Muszę was poprawić – album nagrywaliście miesiąc wcześniej, w lipcu 1996 roku. — G: Tak, zgadza się! MW: Tak, premiera była 31 października, gdzieś w listopadzie dołączył do Was Bill Taylor, a w grudniu ruszyliście w trasę po Europie razem ze szwedzką Gehennah i Impaled Nazarene. — P: Widzisz, wiesz więcej niż ja! (śmiech) MW: Odrobiłem lekcję domową przed spotkaniem z wami. (śmiech) — P: Dla nas to była pierwsza trasa po Europie. Co ciekawe, nie mieliśmy okazji do zobaczenia naszego debiutanckiego krążka w dniu jego premiery. Swoje kopie dostaliśmy dopiero po przyjeździe do Europy. Tak chyba można tłumaczyć, dlaczego naszej pamięci umknęła data premiery. PT: Jak wspominasz tamten czas i pierwszą trasę po Europie? — G: Dla nas obu było to pierwsze tego typu doświadczenie. Wszystko na trasie było dla nas nowe. Musieliśmy się wszystkiego nauczyć. PT: „Hammer of Gods” został wydany w momencie, gdy death metal znajdował się w odwrocie. W moim odczuciu, nie tylko znakomicie stawił on czoła ofensywie black metalu, który w tym czasie świecił triumfy, ale również przetrwał próbę czasu. Przez pewien czas byliście jedynym


deathmetalowym zespołem w Osmose. — P: Lata ‘96-‘98 były bardzo ciekawym okresem. Byliśmy głodni grania i sukcesu, wszystko działo się błyskawicznie i jak czas pokazał, chyba dobrze wykorzystaliśmy próbę, którą dał nam los. — G: Sądzę, że jeżeli cokolwiek miało wpływ na to, że „Hammer of Gods”, lub też którykolwiek z następnych albumów nie uległ próbie czasu, to był to fakt, że nasza muzyka była wypadkową wszystkich muzycznych zespołów i stylów, na których się wychowaliśmy. Oprócz death metalu, był tam również black, elementy speed metalu, thrash metalu. Nie byliśmy łatwi do zakwalifikowania, byliśmy eklektyczni, braliśmy z różnych gatunków to, co nam pasowało i pakowaliśmy do wora z napisem Angelcorpse. Stąd też w naszej twórczości brzmi cała historia muzyki ekstremalnej i dzięki temu, przetrwała ona tyle lat.

PT: Pomimo tego, że odżegnujecie się od związków z Florydą, w mojej opinii na „Hammer of Gods” wyraźnie słychać wasze inspiracje Morbid Angel. Chciałbym się zapytać, jak wy, jako miłośnicy przesuwania granic muzyki, postrzegacie kontrowersyjny „Illud Divinum Insanus”? Pete, sam przecież maczałeś palce w industrialnym Terror Organ. — P: Nigdy go nie słyszałem i niespecjalnie mnie do tego ciągnie. W dupie mam Morbid Angel. MW: Pytanie Piotrka nie jest bez przyczyny. W wywiadach poprzedzających „Exterminate”, Gene przyznawał się do tego, że bardzo wyczekiwał „Formulas Fata For the Flesh”. — P: To było wtedy, gdy nagrywaliśmy „Exterminate”?

W

MW: Uważano, że „Hammer of Gods” jest tylko wypadkową trendów, nie widziano w nim jednego konceptu. — P: Zgadza się! Nikt nie rozumiał tego, do czego zmierzaliśmy. Dla wielu jest to trudne do pojęcia nawet dzisiaj. W tym czasie byliśmy naprawdę unikalni, inni od wszystkiego, co wówczas można było znaleźć na scenie. Mieliśmy swój styl tekstów, swoje brzmienie gitar, swoje rytmy perkusji. Tak jak powiedział Gene, były one wypadkową muzyki, pod której wpływem dorastaliśmy zarówno jako ludzie, jak i muzycy. Dzięki temu Angelcorpse zyskał charakterystyczną dozę brutalności i agresywności. — G: Nie potrafili nas zaszuf ladkować jako zespół deathmetalowy i to ich bolało. Nie posługiwaliśmy się typowym dla death metalu growlem. Wokal Pete’a brzmi bardziej blackmetalowo, ale z drugiej strony nasza muzyka brzmiała zdecydowanie inaczej niż ta, którą tworzyły wtedy zespoły ze Skandynawii. Dlatego też podchodzili do nas bardzo nieufnie. Pamiętam, jak w trakcie trasy z Gehennah i Impaled Nazarene, Wprowadza-liśmy ludzi w konsternację i chyba właśnie dlatego nas zapamiętano. — P: Ważnym też jest fakt, że pierwsze dwa albumy nagrywaliśmy w Kansas City, które znajduje się w Missouri, w samym sercu Stanów Zjednoczonych, daleko od wpływu którejkolwiek ze „szkół metalu”. Dopiero później, w trakcie nagrywania „Inexorable”, gdy bębnił z nami Tony Laureano, przenieśliśmy się do Tampy. Wtedy też zaczęto nam przypinać łatkę zespołu z Florydy. Było to mylne stwierdzenie, ponieważ nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z tamtą sceną. No, może poza faktem, że przeprowadziliśmy się tam, a i tak zrobiliśmy to tylko dlatego, że mieszkał tam nasz perkusista. Nie wpisywaliśmy się w brzmienie, jakim cechowały się zespoły z tego regionu. Zamiast tego, inspirowaliśmy się zespołami z innych stron świata. Wkrótce zrozumieliśmy, że jesteśmy wyrzutkami, a nasza twórczość spotyka się z całkowitym brakiem zrozumienia i zainteresowania. Wszystko, dlatego, że w odróżnieniu od zespołów z Tampy, dążyliśmy do przesuwania granic, uwolnienia się od ograniczeń. Niestety, nie byli oni w stanie tego zrozumieć i jednoznacznie nas ometkować. — G: Dla ludzi i muzyków tego regionu USA zawsze byliśmy ludźmi obcymi. Nigdy nie byliśmy częścią ich świata, nigdy nie byliśmy tam akceptowani i pewnie do dzisiejszego dnia wielu z nich nie życzy nam najlepiej. Nie mamy dla nich zbyt wiele miłości w naszych sercach.

kr ótc ez roz a z c na um ałk sza ieli ś i z owity twó my, ain m rcz że ter br ość jes eso ak s teś wa iem pot my nia zr yka w . ozu si yrz mi ę utk eni am a i,

MW: Dlaczego w waszej opinii, wówczas dziennikarze nie byli w stanie prawidłowo odczytać konceptu i symboliki tego albumu? — P: Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli, czy mógłbyś uściślić?

9


— G: Tak. W tym samym czasie, gdy my pracowaliśmy nad „Exterminate” w Morrisound, Morbid Angel miksowali tam „Formulas…”, więc przez jakieś dwa tygodnie przebywaliśmy ze sobą. PT: Jak wspomniałeś, Angelcorpse to zespół, który zawsze stał z boku. Jak sami twierdzicie, waszą misją jako zespołu jest przesuwanie granic ekstremalności. Z drugiej strony, hołdujecie tradycyjnemu postrzeganiu piosenki, w której winna być ona chwytliwa i dać się nucić. — P: Kiedy piszę utwór, w jego większości umieszczam to, co uznam za dobre, potężne, agresywne. Jeżeli uważasz to za tradycyjne podejście do tematu – to w porządku, ale podobny efekt można osiągnąć dzięki bardziej nowatorskiemu podejściu. Zgodzę się – melodia w muzyce jest ważna, każdy kawałek powinien mieć swój porządek, układ, ale z naszego punktu widzenia muzyka powinna mieć również odpowiednią agresję i pierdolnięcie. Sądzę, że również pod tym względem popełniony zostaje błąd w ocenie Angelcorpse. Ludzie sugerują się tym, że w tym czasie mieszkaliśmy na Florydzie, nagrywaliśmy równolegle z Morbid Angel i starają się nas do nich porównywać, wysuwają błędne wnioski, że jesteśmy z nimi blisko, czy też mamy podobne inspiracje. Prawdę mówiąc, nie postrzegam Morbid Angel jako ekstremalnego zespołu. Nie widzę również powodu, by od dwudziestu lat uważać ich dokonania za szczególnie istotne. PT: Prawdę mówiąc moje pytanie prowadziło do czegoś innego. Chciałem się zapytać, dlaczego w waszej opinii większość dzisiejszych zespołów metalowych zapomina o tym i tworzy tak ekstre-

malną muzykę lub techniczną, że traci ona sens i staje się niestrawna? Co sprawiło, że kiedyś zespoły były w stanie tworzyć coś, co miało duszę? — P: Dzieje się tak, ponieważ ich członkowie utracili pasję, wygasł ogień w ich wnętrzach. Jedyne, na czym im zależy, to wydawanie kolejnych albumów, które pozwolą im zaistnieć, zwrócić ku sobie uwagę, zagrać koncerty tu i tam, udzielić kilku wywiadów. W przypadku takich kapel, pasja łatwo zamienia się w pracę. Ja nie utożsamiam swojej muzyki z karierą. Jestem artystą. Dla mnie muzyka jest pasją, czymś, co kocham. Dlatego też nie interesuje mnie nagrywanie nowego albumu co roku, lub też granie trasy z podobną częstotliwością. Kiedy zespół wpadnie w rutynę ‘nagranie-wywiad-koncertynagranie’ całkowicie traci nie tylko kontrolę nad własnym losem, ale również swoją duszę i niezależność. Staje się maszyną do robienia muzyki. PT: Jak zatem odnajdujecie się jako metalowi puryści w świecie, w którym nie można mówić o czymś takim, jak czystość gatunkowa i zdaje się, że metal zgubił swoje zęby? Nie ma w tym wszystkim agresji, a chodzi tylko o to, by klepać się po plecach. — P: Dokładnie, z czymś takim spotykamy się gdziekolwiek nie spojrzymy. MW: Gene podkreślał, że w metalu chodzi o agresję, przemoc, a dzisiaj część metali wydaje się być zniewieściałymi lalusiami. — P: W metalu, niezależnie od podgatunku chodzi o bunt, powiedzenie światu dookoła: – pierdol się!, byciu wolnym i robieniu tego, co się chce. Zdarzyło nam się być parę razy w Szwecji, nawet wczoraj graliśmy

w Sztokholmie i widzieliśmy całą masę chłopców, ciot, którym wydawało się, że są facetami, tylko dlatego, że paradowali w tę i z powrotem w męskich ciuchach. Nie mieli charakteru, nie mieli jaj, nie mieli honoru! To odbija się na ich muzyce. PT: Paradoksalnie, taki stosunek prowadzi do pojawienia się w tak niezależnej muzyce, jak metal, zjawiska politycznej poprawności. — G: Zauważ, że taka tendencja istnieje głównie wśród młodych zespołów. W naszym odczuciu takie kapele nie reprezentują sobą żadnej konsekwencji, jeżeli chodzi o światopogląd czy muzykę. Po prostu eksplorują dany temat i gatunek oraz szybko go zmieniają, gdy tylko przestanie być interesujący. My natomiast nigdy nie hołdowaliśmy takiemu podejściu. Bardzo dawno temu zdałem sobie sprawę z tego, że najważniejszym jest czerpanie satysfakcji z tego, co robię. To pozwala mi zachować kreatywność w ramach agresywnej i gwałtownej muzyki, jaką jest death metal i jednocześnie być zadowolonym i uczciwym wobec każdego nowego dźwięku, który tworzę. Dlatego też nie czuję potrzeby, by zmieniać cokolwiek tylko po to, by wpasować się w panującą modę. PT: I na tym polega kręgosłup, który powinien mieć każdy metal, niezależnie od tego, czy jest tylko fanem czy też muzykiem. Patrząc jednak na to, co się dzisiaj dzieje, nagminnym jest, że autentyczność wielu zespołów kończy się w momencie, gdy wyznawana przez nie ideologia zaczyna godzić w ich interes, lub też stanowi pewien niewygodny szczegół, którego należy się wstydzić lub może spowodować nieprzyjemne konsekwencje? — G: To skutek tego, o czym powiedziałem przed chwilą. Takie podejście związane jest z całkowitym brakiem przywiązania do swoich poglądów. Dla takich ludzi, poglądy i idee są niczym smak tygodnia w lodziarni, co siedem dni inny. — P: Jeżeli nie jesteś w stanie bronić swojego punktu widzenia, to kim, kurwa, jesteś? Co z ciebie za facet? Jesteś hipokrytą, głupcem, pizdą! PT: Brak ideologicznego zaangażowania nowych zespołów łączy się z brakiem odwagi i byciem ekstremalnym tylko tam, gdzie jest to bezpieczne. Wiesz, łatwo jest atakować chrześcijaństwo, wiedząc, że jest ono słabe i nie odda. Zamiast drzeć biblię, dużo trudniej spalić Koran, co mogłoby spowodować realne konsekwencje. — P: To prawda. Jeżeli chcesz poznać moje zdanie na ten temat, powinieneś przeczytać teksty na debiucie Abhomine. Właśnie tam wyraziłem swój punkt widzenia na to, co dzieje się obecnie na świecie.

mieniać z y b , y b e potrz to, ...nie czukjęolwiek tylko pno ującą modę. co ę w pa i s ć a w o by wpas

10

D nr 41 / 01–2017

PT: Czy uważasz, że w czasach, w których rządzi poprawność polityczna, posiadanie jasnych i w gruncie rzeczy dobitnie pragmatycznych poglądów, które nie pozwalają na godzenie się na wszystko jest przyczynkiem do bycia określonym jako fanatyk czy ekstremista? — P: Zgadza się. Widać to jak na dłoni, gdy spojrzy się na wszystkich hipsterów, którzy mężczyznami są tylko z nazwy. Mają brody, koszulki z logami, ale nie mają jaj. To ich powinno się winić za to, że metal staje się miękki. Ja, osobiście, określam ich mianem „turystów”. PT: Paradoksalnie w metalu, którego głównym motywem jest bunt przeciwko normom, przyszycie takiej łatki fanatyka może zaszkodzić nawet tak dużemu zespołowi, jak Down, który za wybryki Phila musiał odwołać koncerty. Podobny los spotkał również polski Graveland. Co sądzisz o takich zespołach, które by móc dalej grać, zostały upokorzone i zmuszone do posypania głowy popiołem? (Gienek nalewa sobie drinka. Lada chwi la będzie robi ł kanapkę używając „7 Gates” jako talerza – dop. M.) — P: Używanie słowa bigot lub rasista jest dzisiaj tak poważną bronią. Kiedyś człowiek, którego określono mianem wiedźmy, lądował na stosie i to był jego koniec. Dzisiaj to polityczna poprawność jest trybunałem inkwizycyjnym, który wskazuje palcem winnego i od razu osądza, nie dając czasu na to, by mógł się on wytłumaczyć lub też udowodnić swoją niewinność. Zgodzę się z tobą, że taka łatka może skutecznie przetrącić nawet największą karierę. PT: Czy w związku z tym, nie uważasz, że dla wielu metal przestał być czymś poważnym, sposobem na życie, a stał się biznesem, na któ-


PT: Czy nie uważasz, że przewrotnie, pozwoli to oddzielić ziarno od plew? Pomimo tego, że raczej nie przyczyni się do wzrostu popularności, pomoże zebrać najbardziej oddanych ludzi? — P: Na pewno! Od jakiegoś czasu obserwuję takie zjawisko w Stanach Zjednoczonych. Tamtejsza scena kurczy się, zostają na niej tylko prawdziwie oddani fani, których nazywamy die-hardami, a wszyscy hipsterzy i „turyści” po jakimś czasie sami odpadają. W sumie bardzo mi się to podoba – środowisko się skupia, zapada do środka, zostają w nim najbardziej wytrwałe jednostki. Z drugiej strony, dzięki temu staje się ono bardziej scentralizowane, silniejsze. Nie potrzebuję tych wszystkich papierowych pochlebców, bo nie traktuję muzyki jako swojej pracy. Nie muszę martwić się tym, że z honorarium za sprzedane płyty muszę opłacić czynsz, zapełnić lodówkę i zatankować samochód. Owszem, to moje życie, ale gram dla sztuki, dla siebie i dla fanów. Oprócz tego mam też normalną pracę, dzięki której zarabiam na życie. PT: Ze Stillborn graliście już w ramach Legions Of Death, członków Voidhanger znacie z ich działalności w Infernal War. Nie wiem, czy słyszałeś już Ragehammer. Wszyscy oni reprezentują podobne spojrzenie na świat, jak wy. Jak ważne jest dla was, by zespoły, z którymi gracie podzielały wasze poglądy? — P: Oczywiście, znamy się, z wszystkimi wymienionymi przez ciebie muzykami. Gene, co sądzisz o tym pytaniu? — G: Zawsze fajnie jest móc grać z zespołami, które mają podobną motywację do twojej. To wytwarza specyficzną silną atmosferę. PT: Czy zdarzyło się, że ktoś zrezygnował z występu, ponieważ miał grać z Angelcorpse? — G: Nie przypominam sobie takiej sytuacji. PT: Miesiąc temu Behemoth zagrał trasę po Polsce. Każdemu koncertowi towarzyszyła manifestacja środowisk katolickich, które modliły się o nawrócenie oraz składały petycje w sprawie odwołania koncertu. W powszechnej opinii, główną przyczyną takiej „popularności” jest obecność lidera Behemoth w mediach i plotkarskich magazynach. Nie żałujecie, że tego typu akcje i manifestacje nie podnoszą rangi koncertów takich, jak ten, który odbywa się dzisiaj? — P: Nie. Nie poświęcam uwagi Behemoth. To nie mój rodzaj muzyki, nie wiem za dużo o tej scenie. — C: Przecież Behemoth to komercja! — P: Zgadza się, to komercyjny black metal i być może stąd też mogą liczyć na tego typu „wsparcie”. PT: Oprócz szwajcarskiego Bölzer, wszystkie zespoły na tej trasie prezentowały teatralne podejście do grania koncertów. Czy nie sądzicie, że granie bez takiej otoczki i prostota sprzyja właściwemu odbiorowi przekazu zespołu? — P: To właśnie komercyjny wymiar metalu, o którym przed chwilą rozmawialiśmy. To coś totalnie odmiennego od tego, co reprezentuje sobą Angelcorpse i Pete Helmkamp. Dla nich to opera. My jesteśmy w jednym miejscu, a oni w drugim. Chodzi tutaj o różnicę w podej-

ściu do muzyki i jej misji. Nie uważam zatem, by koniecznie trzeba dodawać cokolwiek. — C: Przecież to komercja, Panowie! PT: Tak wiem, słyszałem. — G: Niektóre z nazw tych zespołów obiły mi się o uszy, ale nie słyszałem muzyki żadnego z nich. Po prostu nie chcemy wypowiadać się na temat, na którym się nie znamy. PT: Angelcorpse to zespół, w którym muzyka jest równie ważna, jak słowa. Są one nośnikiem ideologii społecznego darwinizmu, której podstawowym założeniem jest rozwój człowieka, mający na celu przejście od Homo Sapiens do Homo Deus. — P: Bardzo dobrze to ująłeś! Właśnie dlatego zostałem nauczycielem. Niezmiernie ważnym dla mnie jest, by rozwijać się, poszerzać zakres swojej wiedzy, a nauczanie 8-9 letnich dzieci pomaga mi spełniać moją misję. PT: A czego uczysz? — P: Matematyki. Moja metodyka polega na tym, że staram się wyjaśnić im zagadnienia matematyczne w innowacyjny sposób, udowadniam, że zawsze można spojrzeć na wszystko z drugiej strony, innej niż ta powszechnie przyjęta. Chcę, by ludzie zaczęli w końcu myśleć, zwiększyli swoją świadomość, nauczyli się patrzeć z innej perspektywy. Na świecie jest tyle kłamstwa, przez które jesteśmy atakowani każdego dnia. Moim celem jest sprawić, by ludzie obudzili się z letargu, w który zostali przez nie wprowadzeni. Właśnie dlatego jestem dzisiaj tutaj, właśnie dlatego gram muzykę – chcę, by gatunek ludzki przejrzał na oczy i zrozumiał, co się wokół niego dzieje. MW: Skoro jesteś nauczycielem, to czy czujesz się również posłańcem, który przez teksty Angelcorpse próbuje rozwijać świadomość wśród swoich fanów-uczniów? — P: Podoba mi się to, jak to ująłeś – tak właśnie się czuję, jako „posłaniec”. To określenie pasuje szczególnie do tekstów, które trafiły na wydawnictwa Kerasphorus. Pomimo tego, że w każdym z moich projektów liryki są bardzo ważne, to właśnie w Kerasphorus mają one szczególny charakter. Nie powstały w sposób zwyczajny, nie pomyślałem sobie – kurde, muszę coś napisać. Tworząc je, byłem natchniony, ich treść została mi przekazana przez jakąś kosmiczną siłę, pochodzącą z innego wymiaru. Gdy je zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć, że wyszły one spod mojego pióra. Tak więc czuję się jako posłaniec, nie chcę jednak, by moje przesłanie docierało tylko i wyłącznie do fanów metalu. Wiadomo, są dla niego głównymi odbiorcami, ale staram się przekazywać je również dzieciom w mojej pracy. Jestem gotów rozmawiać z każdym, kto tylko jest na to otwarty. PT: A czy ma to związek z tym, że metalowcy często zdają się być ograniczeni, przez co wydają się opatrznie odczytywać twoją wiadomość? Oczywiście nie wszyscy, ale w mojej opinii, znacząca część z nich skupia się tylko na pustej nienawiści do chrześcijaństwa i zastępuje je satanizmem, co w zasadzie jest tym samym. — P: Nie jestem ani satanistą, ani chrześcijaninem. Sądzę, że powinniśmy wyjść poza wszelkie ramy i ograniczenia, jakie płyną z religii. Sądzę, że… hm. No, dobra. Uważam, że metalowcy wprawdzie mogą mieć wąskie horyzonty, ale ponieważ w większości społeczeństw, a w Stanach w szczególności, są oni wykluczeni poza nawias społeczeństwa, stanowią w ten sposób najlepszy grunt dla mojego przesłania. Życie na marginesie powoduje, że są oni pełnymi pasji indywidualistami, nie boją się sprzeciwiać normom i podchodzić do pewnych spraw w alternatywny sposób. Dla mnie to bardzo ważne. Metalowcy to również w większości wspaniali rodzice, którzy wychowują swoje dzieci i starają się im zaszczepić idee wolnomyślicielstwa i niezależności. Często widzimy, jak przyprowadzają swoje pociechy na nasze koncerty. PT: Widzisz, córka Mariusza bardzo suszyła mu głowę, by wziąć ją dzisiaj ze sobą. — P: O! Gdzie ją zapodziałeś? (śmiech) MW: Nie, spokojnie, została w domu, za dużo dzisiaj tutaj metali z prawdziwego zdarzenia, jak na 6,5-letnią dziewczynkę! (śmiech) — P: No, tak. Masz rację! (śmiech)

PT: Czy ciężko jest uczyć ludzi myśleć, umieć wypracować własny, niezależny punkt widzenia? — P: Bardzo ciężko. Prawda nigdy nie jest łatwa. Zrozumienie tego, w jaki sposób należy żyć, jak uwolnić się od kłamstwa, zrozumieć, kim się faktycznie jest, odpowiedzenie sobie na pytanie, co można zrobić, by widzieć rzeczywistość taką, jaką ona jest, a nie taką, jaką nam się ją przedstawia, oznacza wstąpienie na zupełnie odmienną drogę życia. Jednak pomimo tego, że nie jest ona łatwa, to zdaje się być tą właściwą i prawdziwą… PT: Skoro jednym z kajdan wiążących człowieka jest religia, to czy uważasz, że zlaicyzowanie się jest w 100% dobre? Nie sądzisz, że nie wszyscy ludzie są wystarczająco silni, by żyć w świecie bez Boga? — P: Sądzę, że rzeczą, czy też zjawiskiem, które jest niezmiernie szkodliwe i niebezpieczne jest ignorancja. I to ona zniewala ludzi. Religia jest tylko jej częścią. Tak jak już powiedziałem, gdy dążysz do oświecenia, starasz się uwolnić od ignorancji, odejść od mroku, który ona ze sobą niesie, wtedy też twoje życie nabiera sensu. PT: Z drugiej strony, obecna sytuacja we Francji czy Belgii, pokazuje, że silnie zlaicyzowane społeczeństwo ustępuje pod presją muzułmanów, k tór z y s ą n a p ę d z a n i pr z e z f a n at y z m religijny. Ludzie ci wierzą, iż służąc bogu stoją ponad prawem ludzkim, a religia potrafi dać nadzwyczajną siłę i determinację. — P: Generalnie, jeżeli sens twojemu życiu nadaje pasja, idea, wiara, wtedy oznacza to, że coś znaczysz jako jednostka, jesteś w stanie czegoś dokonać. Jeżeli zaś nie potrafisz odpowiedzieć sobie na pytanie o to, kim jesteś, nie hołdujesz żadnym wartościom moralnym, wtedy też twoje życie jest puste i nie przedstawia sobą większego znaczenia. Tu nie chodzi o to, czy przyczyniasz się do tworzenia dobra, czy zła. Jeżeli robiąc coś, nawet gdy nie jest to powszechnie uważane za normalne lub poprawne, kierujesz się przekonaniem o swojej racji, wówczas zawsze będziesz miał przewagę nad tymi, którzy takiej wiary nie posiadają. PT: Zwróć uwagę, że w zachodnim świecie, deistyczne podejście zostaje często zastąpione materializmem, który odbiera potrzebę tworzenia, rozleniwia i sprawia, że wszystko jest dozwolone. Czy nie uważasz, że człowiek nieograniczony prawem gnuśnieje i głupieje? — P: To nazywa się kulturowym samobójstwem. PT: Interesującym z punktu widzenia właśnie polskiej kultury i historii może zatem okazać się przekonanie o tym, że idea i wiara nieraz pozwalały wspiąć się na wyżyny i zwyciężyć nawet w obliczu przewagi wroga – wystarczy wspomnieć największe bitwy z historii Polski – zwycięstwo nad bolszewikami pod Warszawą w 1920 roku czy też wygrana nad Osmanami pod Wiedniem. — P: To pokrywa się z tym, co powiedziałem wcześniej. Wiara w to, co się robi zawsze nadaje temu nadzwyczajną siłę. PT: Nasz czas już się kończy. Ostatnie pytanie będzie bardziej na czasie. Czy śledzicie wyścig Donalda Trumpa i Hillary Clinton do fotelu prezydenckiego? Zarówno wasi krajanie z Malevolent Creation, jak i Immolation wyrażali się z niepokojem o trwającej właśnie kampanii. — C: Powiedz więc, jak wiele problemów doświadczył Phil z Malevolent Creation z powodu swojej szczerości i odpowiadania na tego typu pytania?! Co go spotkało?! Co się teraz z nim dzieje, jak go oczernili?! To nasz dobry przyjaciel, mieszkamy w tym samym mieście i popatrz, co oni mu zrobili?! Nie odpowiemy na to pytanie, bo nie chcemy, by nas spotkało to samo, co biednego Phila. — P: To naprawdę szczery koleś i strasznie go obsmarowali. P T: Te ż u w a ż a m , ż e t o s z c z e r y c z ł o w i e k i nie rozumiem, dlaczego spotkały go nieprzyjemności. Nic, zatem dziękujemy za rozmowę. — P: Dzięki panowie! Życzę wam dobrej zabawy pod sceną! D

11

www.fb.com/angelcorpse666official B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń / Mariusz „ManieK” Wójkowski, zdjęcia: Jarosław Mnochy & Maciej Mutwil

rym mogą zarobić pieniądze, lub też zabawą, sposobem na odstresowanie? Nie chodzi mi o to, by ktoś słuchający Cannibal Corpse na co dzień dopuszczał się bezeceństw porównywalnych do tych z ich płyt, ale o to, by muzyka posiadająca jakieś przesłanie obligowała słuchaczy do określonych zachowań i światopoglądu. — P: Sądzę, że zjawisko robienia kasy na metalu istniało od jego zarania i było domeną kapel, prezentujących jego komercyjne, „profesjonalne” oblicze. Tak jak już powiedziałem, mają one określony, biznesowy stosunek do tej muzyki, traktują je jako swoje źródło zarobku. Skutkuje to zamknięciem się w rutynie, podobnej do pracy w pełnym wymiarze godzinowym. Być może stwarza to pozory fajnego, pełnego imprez życia, ale tak naprawdę zamyka w pułapce życia w przekonaniu o własnej wielkości. Wiesz, nagrywasz chujowe, plastikowe albumy, ale każdy mimo wszystko klepie cię po ramieniu i mówi, że jest wspaniale. Kiedy jesteś metalem z krwi i kości – niezależnie czy fanem, czy muzykiem – musisz nim być w stu procentach, musi to być twoja pasja, a nie tylko sposób na życie. Słuchaj, mam 46 lat, żyję tą muzyką od kiedy miałem 13 lat. Tyle czasu myślę jak metal, czuję jak metal i żyję jak metal. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.


Podobnież Urfuast to ludzie cienia, z którymi zrobienie wywiadu, to jak złapanie Pana Boga za pięty. W obszernej rozmowie, do której perkusista o niewymawialnym pseudonimie VRDRBR był jak najbardziej skory, jakoś tego nie odczułem, raczej odnosząc wrażenie, że złapałem za kosmate nogi Faustowskiego Mefistofelesa. Jim, podobnie jak ‘niszczyciel-kłamca’ z dramatu Goethego czasami był przewrotny, podstępny, szyderczy, zwodził na manowce, ucinał jadowicie niektóre kwestie, by następnie rozgadać się jak wesoły diabeł nad kuflem piwa w zadymionej karczmie na ludzkich bezdrożach. W końcu, chyba w innej atmosferze nie dałoby się porozmawiać o bardzo dobrym, kolejny raz innym, aczkolwiek wciąż Urfaustowskim albumie „Empty Space Meditation”. ↔

12

D nr 41 / 01–2017


Cześć Jim! Pozdrowienia z Polski! Co tam słychać w Asten, Brabancji Północnej? — Witam, Poooooooolsko! W ostatni weekend odwiedziłem Asten i wydaje się, że wszystko wyglądało jak zwykle, więc sądzę, że wszystko jest w porządku. A jak się rzeczy mają tam u was, na Wschodzie? Mam nadzieję, że też wszystko w porządku? Na przekór ogólnemu wyobrażeniu o wiecznie niezadowolonych Polakach, odpowiem szczerze – też wszystko w jak najlepszym porządku, zwłaszcza że za prawie dwa miesiące premiera „Empty Space Meditation”? — To dobrze. W sumie, to nie wiem, na jakim etapie jest obecnie nasz ostatni album. Podejrzewam, że już niedługo CD i winyle przybędą do głównej siedziby Ván Records. Nie mogę się doczekać, by je wreszcie zobaczyć i trzymać w swoich rękach! Ja również, zwłaszcza że już pod koniec listopada 2015 roku zapowiadaliście, iż: — Myślimy nad rozpoczęciem nagrań nowego albumu, w najbliższych kli ku miesiącach. Planujemy ki lka sesji w kilku różnych miejscach, ale, jak to zwykle bywa, plany się zmieniają. Albo legniemy w gruzach, albo będziemy geniuszami! Zobaczymy więc… życie jest niepewne, śmierć nie jest… Czy w takim razie udało się wam zrealizować wszystkie pierwotne założenia związane z „Empty…”? — Oczywiście, że tak! W innym razie ten album nie miałby prawa wyjść (śmiech). Zrobiliśmy wszystko, co chcieliśmy zrobić i cieszymy się, że wypadło to w taki właśnie sposób… ale już pracujemy nad kolejnym nagraniem, więc ten nowy materiał jest już „starymi wiadomościami” w naszym świecie. Dwa miesiące przed wydaniem „Empty…”, a ty mówisz, że to już melodia przeszłości? — Niech zrobi dobry podkład pod następny materiał. Dla nas „Empty…” jest już za nami. Czas popatrzeć dalej. Wracając do wcześniejszej kwestii, to nie bez przyczyny się tak podpytuję, bo wy zapowiadaliście rejestrowanie materiału w kilku różnych miejscach, a Ván Records anonsuje, że „EMS” zostało nagrane jedynie w czeluściach bunkra z H e r r D e p o r t at o r e m z a ko n s o l e t ą . J e ż e l i o s t a t e c z n i e s t a n ę ł o t y l k o n a o s ł aw i o ny m schronie, to będzie to całkiem dziwne, jak na standardy Urfaust – w końcu „Der freiwillige Bettler” nagrywaliście u ciebie na gospodarstwie, w bunkrze i w opuszczonym kościele, by dopełnić trójcy, zaś „Apparitions” miało również inne specyficzne miejsce rejestracji – budynki dawnej szkoły, gdzie dzięki dużym holom, pomieszczeniom i korytarzom wydobyliście fantastyczne brzmienie. — „Empty Space Meditation” został nagrany w starym schronie przeciwlotniczym, podczas czterech różnych sesji. Nie uważam, aby zarejestrowanie materiału tym razem tylko i wyłącznie w bunkrze było jakieś dziwne lub odbiegające od naszych wartości. Zawsze nagrywaliśmy materiały w różnych lokalizacjach, więc dlaczego akurat wykorzystanie tylko i wyłącznie tego schronu było dziwniejsze od wykorzystania innych miejsc? Może się nie zrozumieliśmy, ale istotą mojego zapytania o miejsca nagrania nie było gdzie, tylko – dlaczego tak mało? — Jeżeli tak, to w rzeczywistości ze wszystkich tych miejsc, w których rejestrowaliśmy swoje nagrania, ten stary bunkier jest naszym ulubionym miejscem – ze względu na brzmienie i atmosferę, jaką ze sobą niesie… Dlatego też, teraz, będziemy używać go przy okazji kolejnych materiałów, tak długo jak będziemy w stanie z niego korzystać. W sumie korzystajcie póki można, bo podobnież, gdzie jest Urfaust, tam pojawiają się kłopoty (śmiech). Czy to prawda, że zaraz po nagraniach „Der freiwillige Bettler” wspomniany kościół został ostatecznie zamknięty, bo lokalny kaznodzieja stwierdził, że zostawiliście tam coś… złego? — Ten kościół nie był w służbie od wieków, ale dopiero po naszej wizycie lokalne władze kościelne zamknęły go na trzy spusty. N a g r y wa n ie „ D e r f r e i w i l l i g e B e tt l e r” by ł o bardzo samotnym procesem, dojrzewającym

w surowych i nieprzychylnych warunkach… bez ogrzewania i ciepłej wody. Na dodatek mieliście kupę szczęścia, że wytaczająca ilości energii pozwoliła na dokończenie nagrań, zwłaszcza gdy śnieżyca odcięła was od całego świata. Wprost idealne miejsce na wasze rytuały. Czy wciąż nie zrezygnowałeś z życia na totalnym odludziu, z dala o zamieszkanych obszarów północnej Holandii, i czy wasze otoczenie, jakieś szczególne cechy waszego środowiska w ogóle wpływają na muzyczne podejście do Urfaust? — Już od prawie trzech lat nie mieszkam w północnej Holandii… W gruncie rzeczy to żyję teraz w wielkim mieście… co jest całkowicie przeciwne wobec tego, gdzie przebywałem podczas nagrywania „Der freiwillige Bettler”. Ogólnie mówiąc, w tamtym czasie byłem w zupełnie „innym miejscu”. Tak dla pewności, był to kompletnie odmienny stan umysłu i zgodzę się z tym, że wpłynęło na niego to, co mnie wówczas otaczało, cała ta surowa i wyalienowana okolica. Życie w tak odległym miejscu z pewnością odbiło się na „Der freiwillige Betler”… Czy w takim razie życie w wielkim mieście jest dysonansową medytacją pustej przestrzeni? — Aż tak daleko bym się nie zapędzał. Myślę, że życie w wielkim mieście nie miało żadnego wpływu na klimat „Empty Space Meditation”. Pewnie, że nasze otoczenie może nas inspirować, dlatego też to, że teraz żyję w wielkim mieście pobudziło moje myśli i zmysły, ale myślę, że ta inspiracja nie sięgnęła Urfaust… Nie wiem, może znajdą się jakieś podprogowe wpływy albo coś w tym stylu. Wiesz, w sumie i tak, jak to mówią, najważniejsi są ludzie i ich energia, którzy cię otaczają, a nie miejsce. Podobnież to ludzie tworzą miejsca, chociaż John Green (amerykański pisarz gatunku young adult fiction – dop. M.), twierdzi, że ludzie tworzą miejsca, a miejsce tworzy ludzi. — Nie znam gościa, ale całkowicie zgadzam się z pierwszą opcją o ludziach i ich energii. Skoro w Asten, a zarazem w północnej Holandii jesteś już gościem, to zmniejszają się szanse na wykorzystanie w Urfaust dobrodziejstw ludwisarni Royal Eijsbouts i muzeum carillonów? ( śm i e ch ) Po t y m , j a k r o z w i n ę l i ś c i e s i ę n a „Empty…” dzwony wieżowe to by było to! — (śmiech) Prawdę mówiąc, to nawet żartowaliśmy na ten temat, ale nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek nie wydarzyło… chociaż… te dzwony są dość drogie i bardzo duże, a co za tym idzie trudne do transportu… Dlatego też przeniesienie tych dzwonów do bunkra w zasadzie oznaczałoby misję niewykonalną (śmiech). A nawet misję samobójczą (śmiech). W sumie, to na potrzeby Urfaust nigdy nie potrzebowaliście fantazyjnego studia oraz wyszukanego i n a j l e p s z e g o spr z ę t u . C a ł y c z a s u ż y wa c ie wręcz zabytkowego sprzętu, którego większość w jakiejś tam części jest popsuta lub „nawiedzona”, więc działa tylko w określony sposób. K ie d y ś p ow ie d z i a ł e ś n awe t , ż e : — U r fa u st najlepiej funkcjonuje, gdy duchy przejmują nad nami kontrolę i możemy nagrywać nasze rytuały za jednym podejściem , bez żadnych dogr ywek i poprawek. Jak to odnosi się do powstawania i nagrywania „Empty…”? — Tak samo, jak zawsze – przez większość czasu nagrywaliśmy gitary, perkusję i wokale, w tym samym momencie. Później dograliśmy tylko trochę syntezatorów, gitar lub basu… Najlepiej pracuje się nam, jakbyśmy odgrywali cały materiał na żywo, wtedy możemy uchwycić odpowiednią atmosferę. Nie możemy i nie umiemy pracować, jak robi to większość zespołów – siedzieć w studiu i odgrywać instrumenty po instrumencie, krok po kroku… To jest dla nas zbyt martwe i za bardzo kliniczne… My potrzebujemy być organiczni, potrzebujemy „poczuć” utwór, który właśnie gramy. Czasami nie czujemy tej energii i wtedy w ogóle nie zasiadamy do rejestrowania muzyki, ponieważ nie czujemy się wtedy dobrze. Po prostu są momenty, kiedy nam to wszystko nie leży. Ale – tak, nagrywanie za jednym podejściem, na żywo, naprawdę jest w stanie uchwycić klimat, jaki chcemy uzyskać… Czasami skutkuje to małymi błędami i pomyłkami, ale kto by się tym przejmował… zostawiamy je tak, jak je nagraliśmy za pierwszym razem… To czyni je bardziej Urfaustowskimi (śmiech).

Mam jednak wrażenie, że tak w stu procentach bez poprawek było aż do EP „Einsiedler” – nagranie wszystkich ścieżek perkusji, gitar, wokali, rzeczywiście za jednym podejściem – jeżeli coś spieprzyliście, to spieprzyliście i zachowaliście na nagraniach, co można bez problemu usłyszeć. Lekka wolta przyszła wraz z „Der freiwillige Bettler”, gdzie zaczęliście eksperymentować z rejestracją basu i użyciem starego, nawiedzonego, analogowego syntezatora, co dodało waszej muzyce nieco więcej wymiaru i… sprawdziło się. Czy przy okazji „Empty…” mieliście czas i chęci na eksperymentowanie oraz odkrywanie nowych sposobów zapisu waszej muzyki? — Ponieważ działamy tylko we dwójkę, możemy na żywo nagrywać jedynie perkusję, wokale, gitary i syntezatory, dlatego też inne rzeczy, jak bas lub dodatkową gitarę musimy dogrywać, co, jak sam zauważyłeś, spełnia swoją rolę. Podczas nagrań „Empty Space Meditation” nasza praca nie odbiegała zbytnio od tej, jaką wykonywaliśmy podczas rejestrowania naszych poprzednich materiałów. Może poświęciliśmy więcej uwagi szczegółom i dodaliśmy więcej „klimatu” niż robiliśmy to na poprzednich nagraniach, ale tak poza tym, wszystko pozostało całkiem takie samo. I właśnie dlatego wciąż nagrywamy z Deportatorem, ponieważ wiemy, jak pracujemy, i czego oczekujemy po nas samych, a on ma ten sam system pracy, co my, więc wszystko idzie sprawniej i łatwiej wraz z każdym wydaniem czegokolwiek pod szyldem Urfaust. A wbrew pozorom pracujecie bardzo ciężko, bo jeżeli mnie pamięć nie myli, to Willem (wokal, gitary – dop. M.) zemdlał kilkakrotnie podczas nagrywania wokali na „Der freiwillige Bettler”, zwłaszcza, że tak to ujmę, przy chóralnych partiach. Wiem, że Willem lubi zatracać się w muzyce noise’owej, próbując wtłoczyć jej elementy w swój sposób śpiewania. Czy tym razem uniknął zasłabnięć przy rejestrowaniu wokaliz? — Tym razem IX (Willem – dop. M.) był w o wiele lepszym stanie. Trening czyni mistrza, a na przestrzeni tych wszystkich lat odnoszę wrażenie, że podchodził do śpiewania z przesadą, robił to wręcz nadmiernie. Śpiewa również w heavymetalowym The Spirit Cabinet, a oni mają próby co weekend, więc to również opłaciło się Urfaust. Dzięki temu, że śpiewa każdego tygodnia jego wokal stał się silniejszy i bardziej intensywny, dlatego też to było dla nas idealne, gdy nagrywaliśmy „Empty…”, a on był rozgrzany przez The Spirit Cabinet. IX tak się rozgrzał wokalnie, że „Empty…” jest kolejnym krokiem w ewolucji Urfaust, dlatego też zarówno instrumentalnie, jak i wokalnie ten album wywołuje silne uczucia i rozpala wyobraźnię. I tu pojawia się najsilniejszy punkt „Empty…”, czyli to, o czym już wcześniej kilkakrotnie wspominałeś – ta pieprzona atmosfera, a w szczególności w „Meditatum VI”. Naprawdę, dużo w tym wszystkim poczucia prawdziwej rytualnej, złowieszczej medytacji, wręcz szamanizmu w kontekście wielkiej całości… i to najbardziej właśnie na płaszczyźnie wokalnej. — Nie dziwię się, że słyszysz tam takie rzeczy, ponieważ na „Empty…” jest bardzo dużo ducha prawdziwych rytuałów i medytacji. Niedawno ktoś zapytał nas nawet, czy to „gardłowe, mantryczne śpiewanie” są jakimiś samplami i skąd je wzięliśmy, ale w rzeczywistości jest to intonowanie pieśni przez IX. Na tym albumie, na płaszczyźnie śpiewania, mantry i rytuałów, istnieje bardzo wiele „ukrytych warstw”… Wystarczy się do tego zbliżyć i po prostu poświęcić więcej dogłębnej uwagi. I masz absolutną rację – cała ta płyta powinna być postrzegana i odbierana jako jeden wielki utwór, jeden wielki rytuał bądź podróż, zaplanowana w sześciu rozdziałach. Wiem, że nienawidzisz zespołów, które ewoluują w czasie wraz z ich przewidywalną, powszechną świadomością obecnych metalowych czasów. Dlatego też Urfaust podąża w różnych kierunkach, jak eksplozja w kosmosie. Czy w takim razie „Empty Space Meditation” to nadal rytualna muzyka dla prawdziwych kloszardów? — Ta k , t o j e s t w c i ą ż n a s z a d r o g a i n i g d z i e z niej nie zboczyliśmy. Nadal pozwalamy iść muzyce w naturalnym kierunku, nie myśląc zbyt wiele o tym, co powinno się z nią stać. To jest jak wolny duch, przeistaczający się w różne formy. Nasza muzyka zawsze się rozwijała i przechodziła w coś innego, ale to zawsze będzie Urfaust. Nasz stan umysłu nigdy się nie

13


zmieni. (śmiech) Skoro w Urfaust stan umysłu nigdy się nie zmieni, to czy na „Empty…” możemy usłyszeć dużo pijackich medytacji? Na ten przykład debiutancki „Geist ist Teufel” nagraliście w jedną pijacką noc, wszystko za jednym zamachem przy pomocy waszego przyjaciela z magnetofonem. Zresztą sami zakładaliście, że ma to być jedynie nagranie z próby, a że zabrzmiało lepiej niż oczekiwaliście, to postanowiliście to wydać. — Proces nagrywania „Geist its Teufel” był całkowicie odwrotny od tego, w jaki sposób nagrywaliśmy „Empty Space Meditation”. Tak jak powiedziałeś, „Geist its Teufel” to przede wszystkim efekt mocno zakrapia-nej próby, którą postanowiliśmy zarejestrować. Nagrywanie „Empty Space Meditation” to już rezultat bardzo starannie zaplanowanego działania, które zamknęło nas w podziemnym bunkrze na cztery długie sesje. Jeżeli duch jest diabłem (Geist ist Teufel), to czy w świecie Urfaust, gdy rozum śpi budzą się demony? — W podziemnym bunkrze po alkoholu z pewnością. (śmiech) Muzyka to potężne medium. Coś bardzo nieuchwytnego, a zarazem przesiąkniętego mocą, która zapewnia drogę do nieznanych i niewyrażalnych aspektów egzystencji. Jeżeli podlać ją alkoholem i doprawić narkotykami, zwłaszcza w k o n t e k ś c ie t r a n s o w e g o , h i p no t y c z ne g o black metalu, to nietrudno o otworzenie bram, prowadzących do tego, co po drugiej stronie. Co u was z wykorzystywaniem muzyki, samej w sobie, w celu osiągnięcia regresu, prymitywnych wartości i atawistycznego stanu, bez używania środków odurzających? — Narkotyki i alkohol z pewnością mogą być bramą, która może zaprowadzić cię do miejsc, o których istnieniu nawet sobie nie wyobrażasz. I było to wiadome dla wielu artystów już od zarania dziejów. Jeżeli chodzi o Urfaust, to zawsze był alkohol – to jest nasza nisza, nie narkotyki. A co się tyczy alkoholu, to na przestrzeni ostatnich lat zbyt często zaglądaliśmy do butelki… ale teraz nauczyliśmy się, że możemy użyć alkoholu jako narzędzia, a nie stać się jego narzędziem… I na czym teraz poprzestajesz? — Gin z tonikiem – to jest mój wybór, jeżeli chodzi o alkohol. Pamiętasz najgorszego kaca-mordercę w swoim życiu i z kim wtedy zalewałeś robaka? — Miałem w swoim życiu kilka straszliwych kacy i w większości przypadków podejrzanymi kompanami do wypitki byli ci sami, co zwykle, ale jak to mawiają – nie ujawnia się romansu z osobą publiczną. A masz może jakiś magiczny sposób na pozbycie się tej uciążliwej przypadłości dnia następnego? — Remedium, które zawsze się u mnie sprawdza jest tym z najbardziej bolesnych – wystarczy zwlec dupsko z łóżka, zjeść śniadanie i zmusić się do długiej, pieprzonej przebieżki. Tylko nie próbuj rzygać po przebiegnięciu kilku pierwszych kilometrów, ale kiedy już pokonasz tych kilka pierwszych kilometrów, to czujesz się jak legenda, zwłaszcza gdy nadal jesteś w stanie biec. No tak, na kaca najlepsza jest praca, ale i tak u mnie sprawdza się zimna coca-cola, ostra zupa chińska wypalająca dupę, jeszcze bardziej ostry seks z żoną lub po prostu klin. (śmiech) — (śmiech) Co kto woli. Wracając bezpośrednio do Urfaust, powiedziałeś kiedyś, że jest on ścieżką dźwiękową waszych żyć i pewnej mentalnej postawy. — Tak. Urfaust jest obłąkanym i intensywnym doświadczeniem napędzanym przez dziedzictwo takich twórców, jak Goethe oraz Nietzsche, a także kult śmierci i okultyzmu, co bez wątpienia odzwierciedla pewną część naszych osobowości. Jednak wraz z „Empty Space Meditation” nie ma co ponownie otwierać koła, które powinno być zamknięte. Nazwa jednak zobowiązuje, w końcu wywodzi się od niedokończonej interpretacji Goethego średniowiecznej, faustowskiej opowieści w prozie, która ostatecznie przerodziła się w Fausta,

14

D nr 41 / 01–2017

dramat-arcydzieło. Dlatego też na „Der freiwillige Bettler” ukryliście wiele Faustowskich odniesień, jak w utworze „Der Mensch, die kleine Narrenwelt” czy też „Ein leeres Zauberspiel”. Skoro mówisz o zamknięciu pewnego koła, znaczy że gdzieś tam, w „pustej przestrzeni” nowego albumu nie odnajdziemy reminiscencji Fausta? — Ta pusta przestrzeń nie zawiera niczego, a jednocześnie ma w sobie wszystko. Na tym polega cała istota pustej przestrzeni… możesz pozostawić ją pustą, ale możesz ją również wypełnić tak, jak chcesz. Myślę, że oprawa graficzna stworzona przez Thorny Thoughts idealnie odzwierciedla to, o czym tak naprawdę jest ten album… Pieprzonym dysonansem? Korelacją hałasu i absolutnej ciszy? — Kto wie? (śmiech) Tak czy siak, dobrze słyszeć w odniesieniu do „Empty…”, że nadal jesteście zespołem, który nie znosi przeciętności i wzbudza skrajne emocje od nienawiści aż po bezinteresowne uwielbienie. Lubicie wzbudzać skrajne i niezgodne emocje, co? — Tak, ponieważ, jeżeli brzmisz „spoko”, „fajnie”, „ok.”, to znaczy, że jesteś nikim, a twój zespół i jego muzyka jest niczym. To wiąże się z przeciętnością, a chyba nikt nie chce być przeciętny, prawda? Prawda, dlatego też na każdym albumie zawsze szliście w różnych kierunkach, ale tym razem udało się wam pójść jeszcze dalej i dalej, w głąb niezbadanych obszarów ciemnego kosmosu… — Ciągłe eksperymentowanie z różnymi gatunkami oraz bezustanna zmiana brzmienia jest bardziej autentyczna dla naszej filozofii postrzegania muzyki niż trzymanie się jednego, konkretnego gatunku, starając się tworzyć jak najlepsze kompozycje, ale mimo wszystko w obrębie tej wąskiej ramki. Tak naprawdę, to w Urfaust nie widzę sensu w ciągłym przetwarzaniu tego samego albumu, w kółko i w kółko. Lubimy eksperymentować i patrzeć, dokąd nas to zaprowadzi. Ten sposób podejścia do muzyki jest nie tylko interesujący dla nas samych, lecz również dla odbiorców. Ludzie pytają nas, kiedy nagramy kolejny „Geist ist Teufel”, ale będąc szczerym, to nie widzę, żeby to miało się kiedykolwiek zdarzyć. Dużo się pozmieniało od tamtego czasu. Nawet, jeśli byśmy chcieli tego dokonać, to myślę, że nie moglibyśmy tego zrobić… i, dlaczego w ogóle mielibyśmy to robić? Jeżeli ludzie chcą posłuchać „Geist ist Teufel”, powinni posłuchać właśnie tego albumu… Mam wrażenie, że wszystko rozchodzi się o to, iż ludzie lubią wracać do korzeni. Wiesz, jeżeli intensywnie słuchasz muzyki, zwłaszcza takiej, na której dorastałeś, to stajesz się tą muzyką. Po dwal inam i was zej mu zyki były wczesne nagrania Burzum oraz Isengard i chyba nadal uważacie je za niekończące się źródło inspiracji? — Tak, oczywiście. Isengard i stary Burzum nadal są źródłem naszych inspiracji. Dla pewności, te albumy są ponadczasowymi klasykami. I prawdopodobnie będę ich nadal słuchał z taką samą gorliwością przez kolejne 30 lat. Nie mam zamiaru się ich wypierać! Te albumy były dla Urfaust, na samym początku, głęboką inspiracją… i zapewne pozostaną aż do dzisiejszego dnia. Myślisz, że będąc muzykiem/twórcą można w swoich autorskich kompozycjach uniknąć wpływu muzyki, którą się nasiąknęło z pozycji fana? Czy możliwym jest docenić muzykę bez przynajmniej podświadomego dążenia do włączenia niektórych jej elementów we własne kreacje? Wiesz – życie w przestrzeni muzycznej, a jednak życie w pustej przestrzeni, że tak to przekornie ujmę. — Nie jestem pewien, czy można uniknąć bycia pod wpływem czegokolwiek. Wydaje się, że tak naprawdę trudno jest zamknąć się na cały świat, pozostając odpornym na oddziaływanie wszystkiego, co nas otacza, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych aspektów. Prawda? Myślę, że jeśli chodzi o tworzenie muzyki, to nie ma w tym nic złego, że jest się pod wpływem bodźców zewnętrznych. Jeżeli trudno zamknąć się na muzyczne wpływy, to jak silne jest artystyczne powiązanie między Urfaust, Botulistum i Planet AIDS?

— Te zespoły, w jakikolwiek sposób nie mają ze sobą nic wspólnego, a jedynym związkiem, jaki mają z Urfaust jest tylko i wyłącznie moja osoba, że jestem częścią tych zespołów. Pozostałe zespoły są od siebie odmienne gatunkowo i, że tak to ujmę, trzymają się z dala od Urfaust. Planet AIDS jest w zasadzie martwy, chociaż w planach jest nagranie trochę nowego materiału, ale z powodu braku czasu i motywacji nie widzę tego, żeby to zadziało się w najbliższym czasie. Co się tyczy Botulistum, jest to zespół wyhodowany na przeświadczeniu, że raz na jakiś czas wystawi swoją obrzydłą głowę, ale w zasadzie ostatnio potknął się i zapadł w śpiączkę… (śmiech) Czy potrzebujesz dokonywać świadomego wysiłku, by całkowicie zapomnieć o jednym zespole, gdy tworzysz dla pozostałych? Jaka jest dla ciebie różnica w spełnieniu się jako muzyk, grając w tych trzech zespołach, i które elementy powodują, że jest to odrębne doświadczenie, różniące te trzy zespoły? — Spełnienie w posiadaniu tych różnych projektów i zespołów jest w zasadzie bardzo proste – inna muzyka. Botulistum tworzy bardzo surowy i ekstremalny Torf Metal, jedyny w swoim rodzaju… Większość ludzi nie jest nawet w stanie tego wysłuchać, co jest w porządku… Odnośnie Planet AIDS stworzyliśmy pewną mieszaninę industrialu, drone’a, noise’u oraz doom i black metalu, który w tym czasie był jedynym takim projektem tego rodzaju. Oba te projekty powstały przed tym, jak Urfaust zaczął być aktywny, więc tak naprawdę zupełnie nie miały żadnego wpływu na Urfaust… Zresztą, Urfaust jest moim głównym zespołem, Botulistum bazuje jedynie na byciu projektem, więc nie pochłania aż tak wiele czasu… Planet AIDS jest martwy… Tak więc, większość czasu idzie na rzecz Urfaust… ale pracuję także nad kilkoma nowymi projektami. Jakieś szczegóły? — Póki wszystko jest w powijakach, nie puszczę pary z ust. A co z trasą koncertową u boku King Dude? Mimo że nigdy nie byliście zainteresowani jechaniem w trasę, to akurat dla TJ Cowgilla chcielibyście nagiąć swoje zasady. Co jest dla was tak specjalnego w King Dude, że pragniecie ruszyć z nim w koncertową podróż? — Uważamy King Dude za jednego z naszych dobrych kumpli i zawsze świetnie się bawimy, gdy udaje nam się spotkać. Z nim wszystko idzie jakoś tak łatwo… Prawda jest taka, że to ludzie chcą, żebyśmy pojechali razem w trasę, ale wątpię, aby tak się stało, ponieważ, tak jak powiedziałeś – absolutnie nie mamy żadnego interesu w tym, żeby jechać w trasę, zwłaszcza, jeżeli tyczy się to 2-3 tygodnie. Jeden weekend z kilkoma koncertami jest dla nas wystarczający. Jakie jeszcze inne zespoły lub projekty są ulepione z tej samej gliny, co wy, „zasługując” na dzielenie trasy wraz z Urfaust? — Cóż, ważne jest to, żebyśmy zgadzali się na poziomie osobistym. Właśnie dlatego kochamy grać koncerty z naszymi przyjaciółmi z Lugubrum, One Tail One Head, Mgły, Bölzer, King Dude, Svartidauði i jeszcze kilkoma innymi… Standardowi podejrzani, że tak powiem (śmiech). Kiedy występujemy na żywo, najlepiej, żebyśmy robili to w towarzystwie naszych przyjaciół, wtedy wiemy, że ten czas na pewno będzie spędzony dobrze. Ludzie zwykli mówić, że diabeł przyjdzie do twojego domu tylko wtedy, kiedy go sam zaprosisz, dlatego też gracie koncerty na specjalne zaproszenie, i nie macie zamiaru promować siebie w inny sposób. W takim razie, jaka była najgłupsza, najbardziej interesująca, intrygująca, a może przerażająca propozycja zagrania koncertu, jaką złożono Urfaust? — Otrzymaliśmy kilka propozycji, które po prostu są nierealne albo niemożliwe do spełnienia. Czasami są to obszary objęte wojną lub tereny niebezpieczne, a czasami jest to gdzieś pośrodku pustkowia. Parę razy zostaliśmy poproszeni, żeby zagrać na weselu, a raz nawet na cholernym pogrzebie… ale my nie jesteśmy jakimiś tresowanymi małpami, które tańczą na trzask bata… Słyszałem, że wiele osób przyjeżdża na wasze koncerty lub po prostu pisze do was, bo muzyka Urfaust pomogła im przetrwać ciężki okres


Czasami jednak, podczas koncertu, trudno odlecieć gdzieś tam – poza światy, ponieważ wśród tych medytujących zombie są elektroniczne, y o u t u b e’o - f a c e b o o k o w e z o m b i e ś w i ę c ą c e komór-kami po oczach, wyciągające swe łapska po ‘lajki’, jak niemowlak po cycki nabrzmiałe matczynym mlekiem. — (śmiech) Takie są znaki naszych czasów… Przyznaję, że widząc w powietrzu tak wiele świecących ekranów jest to czasami bardzo irytujące, ale co możesz zrobić? Przyjebać prosto w ten sprzęt, jak zrobił to kiedyś D. z Azarath! — To są nowoczesne czasy! Nie widzę problemu z kimś, kto chce zrobić kilka zdjęć lub nagrać jeden bądź dwa utwory. Jeżeli pozostajemy w sferze koncertów i muzyki na żywo, to słyszałem, że podczas Dublin Doom Day spotkaliście matkę Phila Lynotta (założyciel i lider /wokal, bas/ Thin Lizzy – dop. M.), która była na tyle uprzejma, że zaprosiła was na wystawę o jej synu i służyła za osobistego przewodnika… — Tak, to było całkiem fajne doświadczenie. To było dla nas coś bardzo wyjątkowego. Była przy tym bardzo miłą i sympatyczną kobietą. Opowiedziała nam kilka interesujących, a zarazem zabawnych historii o jej synu, co sprawiło, że jeszcze bardziej doceniam Thin Lizzy. Z kolei Willem ceni sobie Petera Steele’a i Type O Negative, dlatego też zagranie na Brooklynie było dla niego czymś wyjątkowym. Zresztą sam kiedyś przyznał, że gdyby nie Steele, to grałby w pieprzonej orkiestrze marszowej (śmiech). Czy również podzielasz jego fanatyzm Type O Negative? — Naprawdę doceniam Type O Negative, ale ja bardziej jestem osobą zapatrzoną w Carnivore!

w życiu. Jak się czujesz, kiedy ludzie mówią ci, że wasza muzyka, która de facto jest ściśle powiązana z tematyką śmierci, okultyzmu i nihilizmu, pomogła im przetrwać trudne okresy życia, którego częścią stała się wasza muzyka lub, gdy niektórzy tak mocno kochają Urfaust aż tatuują sobie wasze logo? — Jest to, oczywiście, bardzo miłe, że nasza muzyka pomaga ludziom w ciężkich i okropnych chwilach ich życia. Fajnie słyszeć, że w naszych utworach odnajdują wsparcie i komfort psychiczny. Jednak czasami ludzie zapominają, że my po prostu tworzymy muzykę i nie jesteśmy psychiatrami ani lekarzami, którzy potrafią naprawić problemy umysłowe… Oczywiście, gdy ludzie tatuują na swojej skórze jakiś kawałek sztuki związanej z Urfaust jest to jeden z największych komplementów, jaki moglibyśmy kiedykolwiek otrzymać. A, tak dla pewności, widzieliśmy kilka imponujących dzieł… Jeżeli jesteśmy już przy zdobieniu ciała i koncertach, to wiem, że jesteś wielkim maniakiem corpse paintu, krwi, ćwieków, ognia i całej tej menażerii, o ile jest bardzo dobrze wykonana. Zresztą, wykorzystywałeś te środki ekspresji w twoim starym zespole – Fluisterwoud. Ale w przypadku Urfaust, to po prostu nie pasuje i tylko by głupio wyglądało, jak sam kiedyś stwierdziłeś. Czy w takim razie uważasz, że muzyka Urfaust jest na tyle silna, aby być niezależna od wizualnej strony, szczególnie tej na żywo?

— Pewnie! Nasza muzyka nie musi uciekać się do ratowania swojego istnienia całą tą wizualną otoczką, która najzwyczajniej w świecie nie pasowałaby do niej, jak i klimatu, który ze sobą niesie. Jednak większość zespołów metalowych, czy to pasuje do ich ogólnego konceptu muzyki, czy też nie, uzależnia swoje występy na żywo od zrobienia wielkiego show, by uczynić go interesującym dla ludzi zebranych pod sceną, wręcz wymagających tych kuglarskich sztuczek. Mam wrażenie,

Stare czasy się kłaniają – a właśnie trwa przytłaczający trend zmartwychwstałej fascynacji późnymi latami 80-tymi i wczesnymi 90-tymi, zwłaszcza w kwestii death i black metalu, co, mam wrażenie, doprowadziło do odrodzenia innego zjawiska, jakim jest ponowny kult taśmy magnetofonowej. Mimo swej niezdolności do odtworzenia dźwięku tak dobrego, jak na CD czy winylu, taśmy powróciły do łask, co jest też pewnym przejawem nostalgii. Który format preferujesz, jako miłośnik muzyki i kolekcjoner nagrań – winyl, kaseta, czy CD? — „Taśmy powracają” – to jest coś, co słyszę cały czas, ale jak dla mnie, to one nigdy nie opuściły pierwszego miejsca! Posiadam całą kupę taśm i nigdy nie przestałem ich kupować, odkąd stałem się maniakiem kaset. Naprawdę, bardzo lubię taśmy magnetofonowe – podoba mi się zarówno ich dźwięk, jak i opakowanie. Na pewno ma to swój urok… Jednak, aby być uczciwym, to winyl jest moim głównym wyborem, ponieważ lubię patrzeć na okładki i lubię cały ten „rytuał”, gdy przychodzi czas na odtwarzanie płyt winylowych. Co do CD, cóż… trudno mi odtworzyć je w domu, głównie w samochodzie podczas jazdy. Bądź co bądź większość mojej kolekcji CD mam spakowane w pudłach, więc w domu głównie rządzi winyl, ale taśmy również są odtwarzane. OK. Już cię dalej nie męczę, Jim. Jeżeli chciałbyś coś jeszcze dodać od siebie, to proszę bardzo. — Bardzo dziękuję za wywiad, zainteresowanie i wsparcie. Mam nadzieję, że pewnego dnia zatrujemy Polskę jednym z naszych rytuałów! Na zdrowieeeeeee!!! D

15

www.fb.com/urfaustofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

że coś poszło nie tak w dzisiejszym, metalowym świecie. Wy, jak to wy, jesteście nieco na odmiennym biegunie, ponieważ, jak sam zauważyłeś, w czasie występu Urfaust większość ludzi stoi z zamkniętymi oczami, trochę jak naćpane z o m b ie , p o z wa l a j ą c , a by mu z y k a p r z e j ę ł a kontrolę nad nimi. Czy uważasz, że jest to jedyna słuszna droga do celebrowania Urfaust na żywo? — Ludzie zawsze powinni robić to, co sprawia im przyjemność… ale rzeczywiście zauważyliśmy, że większość ludzi pozostaje z zamkniętymi oczami i naprawdę rozkoszuje się naszą muzyką, będąc jakby w stanie transu… medytacji. Myślę, że gdybym sam zobaczył Urfaust na żywo i chciałbym się nim w pełni nacieszyć, to zrobiłbym to samo – zamknąłbym oczy i pozwolił, by muzyka zabrała mnie w podróż poza ten świat.


Gdy byłem kilkuletnim smarkiem, ojciec podarował mi książkę „Obserwujemy nasze niebo” autorstwa Stanisława Romana Brzostkiewicza. Następnego dnia, z działu kulturalno-socjalnego w zakładzie metalurgicznym, w którym wówczas pracował, wypożyczył na 2 tygodnie teleskop. W towarzystwie plakatów Commando i Predator, przytwierdzonych plasteliną do chamsko kwiecistej tapety, eksplorowałem nocne niebo z rozłożoną lekturą naukową na blacie biurka z płyty paździerzowej. Oczywiście, dzięki teleskopowi zgłębiałem również rozłożoną sąsiadkę z bloku naprzeciw, w sypialni świecącą trupią bladością swego krągłego dupska niczym księżyc w pełni, na którym czasami lądowała droga mleczna sąsiada, wystrzelona z jego wielkiego wozu. Paul Riedl z Blood Incantation stwierdziłby zapewne, że we wszechświecie już się to kiedyś wydarzyło, a ja byłem świadkiem jedynie lustrzano-kosmicznego odbicia tego zdarzenia, sam będąc halucynacją. Może i ma rację, w końcu to jego w latach 90-tych porywali kosmici, jak sam domniemywa. Nie przedłużając, przed Wami gitarzysta i wokalista Blood Incantation, który przywiezie do Polski „Starspawn” na żywo – 27 marca w Poznaniu dzięki Left Hand Sounds oraz 29 marca w Warszawie i 30 marca we Wrocławiu dzięki Into the Abyss Festival. ↔ Cześć Paul! Pozdrowienia z Polski! Co słychać w cholernie słonecznym Denver, Mile+High City? No i ogólnie, co tam u was, autorów jednego z najlepszych deathmetalowych albumów 2016 roku? — Zdrówko, człowieku! W Denver wszystko jest w porządku, jestem tego pewien, bo właśnie złapałeś nas w trasie, więc roztapiamy się w naszej furgonetce. Jeździmy już tak kilka tygodni i wracamy dopiero z końcem października. Wszystko dzieje się jak należy, jest dobrze. Trasa jest dobra, koncerty są dobre, album ma się dobrze… I kto by pomyślał, że już 5 lat po powstaniu Blood Incantation to wszystko tak pięknie zażre… — Dokładnie! Wszyscy, za pośrednictwem innych zespołów, w których graliśmy, spotkaliśmy się kilka lat temu. W 2011 roku Jeff (bas – dop. M.) i mój stary zespół grali ze starym zespołem Isaaca (perkusja – dop. M.),

16

D nr 41 / 01–2017

a wkrótce po tym Isaac i ja zaczęliśmy grać na gitarze w funeral doommetalowym projekcie… Mówisz o Abysmal Dimensions? — Tak. Jednak, gdy usłyszałem jego grę na perkusji, zaczęliśmy rzeźbić w death metalu. Od samego początku naszym celem było granie chorego death metalu z pokręconymi riffami i mrocznymi, metafizyczno-duchowymi tekstami nastawionymi na logiczną interpretację prawdy, widząc świat w szerszej skali powiązania ze stanem duchowości. Kilka miesięcy później spotkaliśmy Morrisa (gitara – dop. M.) i rozpoczęliśmy nagrywanie taśm na próbach. W Denver deathmetalowa scena jest dosyć mała, więc nie byliśmy w stanie znaleźć basisty. Kiedy w lipcu 2013 roku weszliśmy do studia, żeby nagrać nasze pierwsze studyjne demo, skorzystaliśmy z pomocy naszego przyjaciela Demona ze StarGazer, który sesyjnie wypełnił lukę bezprogowym basem. Ze względu na

słabe miksy wpadliśmy w niekończącą się spiralę nagrań. Straciliśmy mnóstwo pieniędzy, napotykając wiele problemów i szalonych niepowodzeń, ale po prawie dwóch latach we wszystko zaangażowała się Dark Descent Records, chcąc wydać to demo jako EP, więc musieliśmy zrobić ponowne miksy. W ubiegłym roku Jeff przyniósł ze Spectral Voice swojego bezprogowca, więc mogliśmy jechać w trasę, i teraz w pełnym składzie wszystko dzieje się bardzo płynnie. Kiedy wraz z Issakiem Faulkiem założyliście Blood Incantation waszą intencją była eksploracja starożytnej, ezoterycznej i metafizycznofilozoficznej tematyki w połączeniu z muzyką tak intensywną, pozornie chaotyczną i cały czas zmieniającą się niczym wszechświat. Dokładające do tego mity o bóstwach Anunnaki i galaktyczną, astralną oraz kosmiczną tematykę, koncept „Starspawn” jawi się naprawdę interesująco.


— Wiem, że źródeł jest bardzo wiele, naprawdę, ale taka jest właśnie cała koncepcja zarówno „Starspawn”, jak i Blood Incantation. Ogólnym, lirycznym tematem „Starspawn” jest hybryda obcych z metaf izycznej spiskowej teorii, f ilozof ia kwantowa zen, transcendentalizm, nihilizm, mistycyzm i ezoteryczna duchowość. Ten cały zgiełk wokół tzw. „sci-fi” jest w rzeczywistości tylko marketingiem – ludzie zapominają, że nasza planeta obecnie znajduje się w przestrzeni kosmicznej, więc tak naprawdę wszystko łączy się ze wszystkim, cokolwiek się dzieje, wynika z czegoś. Ludzie mogą mówić swoje, ale cokolwiek dzieje się w rzeczywistości, to jest to związane z przestrzenią kosmiczną. Wszystkie ludzkie pomysły, ambicje, upadki, cywilizacje, filozofie, wszystko w cokolwiek i kiedykolwiek wierzyłeś, lubiłeś, nie lubiłeś, kochałeś, nienawidziłeś… wszystko miało miejsce w przestrzeni, gdzieś tam. Widzisz więc, że Blood Incantation jest tylko mikrokosmosem tego kosmicznego odbicia wszystkich rzeczy. To wszystko jest kosmiczne, wszystko jest w przestrzeni. Czyli prace Ericha von Dänikena i Zacharii Sichina, cała ta paleoastronautyka, zakazana archeologia oraz przeświadczenie, że istoty pozaziemskie lub „starożytni astronauci” odwiedzili Ziemię, mając ogromny wpływ na wczesną kulturę ludzką i jej zdobycze, budowle, rozwój są ci bardzo bliskie? — Szczerze mówiąc, siedzę w tym wszystkim bardzo głęboko. Uwielbiam sumeryjską kreację mitologii i jej pojęcie kosmosu, ezoterykę, mistykę i ponurą makabrę. To jest bardziej logiczne niż jakakolwiek ludzka religia czy filozofia. Kiedy przestajesz być tym „dziwnym” dzieckiem, cierpiącym z powodu własnych egoistycznych urojeń o zarozumiałości, wyjątkowości, itd., to wszystko naprawdę nabiera o wiele większego sensu, że istnieją nieograniczone formy życia, które są dla obecnego człowieka poza wszelką wiedzą i poznaniem. Wtedy zaczynasz mieć świadomość, że twoje własne miejsce w kosmosie jest bardzo nieistotne. Gdzieś tam, albo nawet i tu, istnieje wiele form inteligentnego życia, ponieważ istnieją bezrozumne istoty. Są byty, które rezydują między wymiarami, żywiąc się ludzką śmiercią i cały czas dopuszczam możliwość, że te istoty mogą doprowadzić do naszego wymarcia. Przecież my możemy być jedynie wytworem wspólnej halucynacji lub efektem ubocznym, bakterią ezoterycznej świadomości rytuału stworzenia. Rasą niewolników wyhodowaną w sumeryjskich laboratoriach przez obce, humanoidalne gady, dla których inżynierii genetycznej jesteśmy tylko ludzką baterią, kumulującą i dostarczającą energię przez

tysiące lat. Ludzie tak naprawdę mają to pragnienie, aby być kimś ważnym, mieć jakiekolwiek kosmiczne znaczenie i uzasadniać istnienie swoich absurdalnych cywilizacji, niszczących wszystko dla pieniędzy i władzy. Religia istnieje tylko do kontrolowania ludzi, a samo społeczeństwo jest w rzeczywistości największą religią z nich wszystkich. Etatyzm to religia. Zwykły człowiek musi naprawdę wierzyć w rzekomą nieomylność cywilizacji jako całości, chociażby w celu przekonania się, że wykonywanie tych wszystkich, głupich działań człowieka, jak hodowla, podatki, zakupy, chodzenie do pracy, polityka, wojna, ma sens. To wszystko, dosłownie, jest kompletnym oszustwem! I ten ponury żart dotyczy nas wszystkich. Ludzie są niczym – społeczeństwo jest nieskończonym rytuałem krwi (dosłownie napędzanym przez ludzką śmierć, cierpienie, wojnę) pełnym pustych symboli kulturowych oraz jałową wiarą, że wszystko po prostu toczy się dalej, każdego dnia. A przy tym zanieczyszczamy Ziemię na śmierć i zatruwamy samych siebie przemysłem. To jest, kurwa, z góry skazane na zagładę. I to jest właśnie nasza wina, ponieważ zbudowaliśmy całą tę farsę na złudzeniu, że współczesna zindustrializowana ludzka cywilizacja jest jedyną słuszną drogą życia, nigdy nie zakwestionowaną, nigdy nie porzuconą ani tak bardzo nie zmienioną. Przynajmniej status quo wciąż staje się niezmienny. To, w co wierzysz, twoja praca, twoje dzieci – nie liczą się. Nic się nie liczy. Ale wy idziecie ostro do przodu, i to się liczy, więc jaki jest, według ciebie, wasz największy krok naprzód dokonany przez was między demo 2013 „Blood Incantation”, a „Starspawn”? — Tak naprawdę, to była tylko kwestia czasu. Praktyka czyni, że grasz lepiej. Im dłużej grasz na instrumencie, tym lepiej możesz go wykorzystać – przy odrobinie szczęścia. Każdego dnia powstaje nowa muzyka, i nie ma nikogo żyjącego na tym świecie, kto słyszałby wszystko, co muzyka ma do zaoferowania, więc nieznane wcześniej inspiracje cały czas czekają na każdym kroku. 5 lat temu ledwo byliśmy w stanie zagrać nasz najprostszy utwór, a jeśli wtedy pokazałbyś mi niektóre riffy ze „Starspawn”, to byłbym przerażony, jeżeli oczekiwałbyś ode mnie, że zagram i zaśpiewam to jednocześnie. Ale właśnie takie jest życie, wszystko wokół ciebie jest w ciągłym procesie rozwoju, zarówno my sami, jak i nasze zainteresowania, przekonania, umiejętności – wszystko to jest systemem naczyń połączonych. Dla nas w tym momencie jest po prostu łatwiej przekuwać nasze szalone pomysły w fizyczne dźwięki, dlatego też naturalnym jest, że nasza muzyka wraz z upływem czasu stała się jeszcze bardziej obłąkana.

I to tak obłąkana, że „Starspawn” aż wprowadza gwiazdy w ruch, jak zwykli mawiać odszczepieńcy ze Swallowed, definiując esencję muzyki jako takiej. — (śmiech) Tak dla pewności, „Starspawn” sprawia, że to planeta Blood Incantation zaczęła się obracać. Ale masz rację, bo w tych wibracjach i dźwiękach jest to, co fizycznie sprawia, że światy się kręcą. Wszechświat jest żywy, a wszystko wewnątrz niego działa według częstotliwości i wibracji. Świat jest dźwiękiem – dosłownie! Rozejrzyj się, popatrz w górę, podziwiaj to! Muzyka sfer jest prawdziwa, czy to ci się podoba/ zgadzasz się z tym, czy też nie. Czyli „Starspawn” należy słuchać jako jednej nierozerwalnej całości, jako jeden stały strumień energii, bez szatkowania i przerywania? — Ten album jest podróżą, że tak powiem, a każdy utwór jest po prostu kolejnym krokiem. Wystarczy wsłuchać się w riffy, i wtedy to załapiesz. Teksty opowiadają historię, w którą słuchacze mogą wczytać się głębiej, jeżeli tylko zechcą, ale oszczędzę ci moich wersji tej historii, ponieważ już widzę, że szykuje się bardzo długi wywiad (śmiech). Ten album jest tak skonstruowany, że trzeba się w niego wsłuchać jak w jedną wielką całość, on jest jednorodnym doświadczeniem, więc trzeba go właśnie w taki sposób doświadczyć. Nie ma mowy o nadmiernym analizowaniu i rozbijaniu na małe przegrody. Ludzie ciągle niszczą wszystko, próbując to zintelektualizować – trzeba pozwolić, by nagranie żyło własnym życiem. Niech ono będzie! Jeśli chcesz kopać w głąb, to kop! Jeżeli nie, to nie! Dla nas to wszystko jest takie same. I dlatego też uwielbiam, gdy muzyka, teksty i op r awa g r a f ic z n a t wo r z ą n ie r o z e r wa l n ą jedność. Obraz zdobiący front „Starspawn” jest doskonałym uzupełnieniem waszej chorej muzyki, w pełni odzwierciedlając atmosferę duchoty, niepokoju i kosmicznej pustki wszechobecnych na tym materiale… — Dzięki, człowieku! To znaczy, my naprawdę ryliśmy w tym albumie, właśnie dlatego jest on tu i… gdzieś tam! (śmiech) Zarówno przednia okładka, jak i grafika umieszczona na wewnętrznej oprawie albumu są obrazami z lat 70-tych ubiegłego stulecia, autorstwa Dona Dixona. Chcieliśmy tylko zrobić to tak, jak sami lubimy i połączyć to wszystko w taki sposób, żeby wyglądało jak coś, czego sami chcielibyśmy posłuchać. Zbyt wiele zespołów ma po prostu okropne oprawy graficzne, tandetne czcionki, wszystko jest jakieś takie nieświadome z naprawdę małym respektem do estetyki – my tego nienawidzimy! Jestem świadomy,

17


że ludzie zarzucają naszemu zespołowi posiadanie tych cech, ale my naprawdę siedzimy w tym bardzo głęboko. Nasza estetyka jest jak najbardziej poprawna, dla nas. W związku z tym jesteśmy bardzo ostrożni, by konkretnie wykorzystywać połączenie oprawy „Starspawn” z naszym merchem. Ma to być coś, co sami chcielibyśmy kupić. Wszystkie grafiki, obrazy oraz zdjęcia naszych wydawnictw doskonale pasują do naszych estetycznych pragnień, i doceniamy, kiedy innych oszołomów nam podobnych także to cieszy. Dlatego – na zdrowie! Popatrz na wydźwięk EP „Interdimensional Extinction” – przecież ten obraz to kwintesencja ludzkiej, planetarnej, galaktycznej i uniwersalnej śmierci. Śmierć we wszechświecie przybiera różne formy, zwłaszcza gdy mówimy o międzywymiarowych płaszczyznach egzystencji, tych poza sferami. Mimo, że „Starspawn” trzeba chłonąć jako jeden nieprzerwany strumień świadomości, to jednak gdzieś ten album miał swój początek i koniec. Który utwór był tą iskrą zapalną, a który spiął twórczy proces swoistą klamrą? Czy ten okres był wystarczająco długi, by potwierdzić pewien postęp w kreacji i szlifowaniu umiejętności? — Pierwszym utworem napisanym na „Starspawn” był środkowy na płycie „Hidden Species (Vitrification of Blood Pt. 2)”. To było pod koniec 2013 roku. Z kolei ostatnim było instrumentalne interludium „Meticulous Soul Devourment”, napisane gdzieś w 2015 roku. W zasadzie, to wszystkie „metalowe” utwory zostały nagrane wcześniej, w latach 2013-2014. Cały album był już napisany na długo przed wydaniem EP „Interdimensional Extinction”. Widziałem, że wiele osób narzekało, jakoby EP i LP dzielił zbyt krótki odstęp czasu, więc pytam się ich, a kiedy pojawiły się „Human Waste” i „Effigy of the Forgotten”? A co z „Privilege of Evil” i „The Karelian Isthmus”? Sam widzisz, że jest to tradycjonalne rozwiązanie, gdy EP poprzedza pełnowymiarowy album na rok przed jego wydaniem, a nawet i z mniejszą rozpiętością czasową. Kiedy ludzie gadają, że tworzymy zbyt szybko, to sami ujawniają, że albo faktycznie nigdy nie widzieli naszej płyty na oczy, albo po prostu nie potrafią czytać – EP był nagrany w lipcu 2013, zaś LP w styczniu 2016 roku. Mnóstwo czasu, aby wyjaśnić ogromne różnice między nagraniami. Niektórzy ludzie to jednak debile. Po takim c io sie j a k „ S t a r sp aw n” c ie s z y ł by m się j a k głupi, gdybyście pracowali szybciej (śmiech). A co do różnic, to wystarczy wspomnieć, że w odróżnieniu do EP wasz debiut został nagrany i wyprodukowany w pełni analogowo w World Famous Studios. — Dokładnie (śmiech). „Interdimensional Extinction” nagraliśmy całościowo w formie cyfrowej, co przyczyniło się do zimnej i nieludzkiej atmosfery na tym materiale. W tamtym czasie nawet nie ćwiczyliśmy na próbach jako zespół gotowy do koncertów i nawet nie mieliśmy basisty, więc bardziej zasadnym było zebranie się w studiu w takim składzie, jakim wówczas dysponowaliśmy, w celu uzyskania pożądanego efektu. „Starspawn”, zupełnie odwrotnie, jest przepełnione chaosem i chorobliwą, przestrzennie kosmiczną lawą. Takiej produkcji potrzebowaliśmy, żeby to wszystko pasowało do siebie. Czy ta lawa przepływała przez was w sposób linearny i uporządkowany? Wiesz, przy takim wręcz patologicznie kontrolowanym chaosie, zamkniętym w długich i zawiłych strukturach aż prosiło się o popuszczenie wodzy fantazji i pozwolenie na życie własnym bytem improwizacyjnym partiom. Czy takowe słychać w drugiej połowie „Hidden Species (Vitrification of Blood Pa r t 2)”, a mo ż e i c a ł y m „ Me t ic u l o u s S o u l Devourment”? — Nie, na „Starspawn” nie ma żadnych improwizacyjnych momentów (poza wtapiającymi się solówkami). Szczerze mówiąc, cała sprawa była bardzo specyficzna i celowa. W chwili, gdy weszliśmy do studia, cały materiał mieliśmy bardzo dobrze przerobiony w naszej sali prób. Byliśmy dogłębnie ograni. Nawet te wszystkie flażolety wyciskane i ślizgania kostką, itp. są mocno przemyślane. Analogowy sposób zapisu jest po prostu lepszy dla tego typu rozwiązań. I bardzo dobrze, bo brzmienie „Starspawn” absolutnie przeraża swoją organicznością. — Dzięki, człowieku! To jest po prostu tak, jak miało

18

D nr 41 / 01–2017

i musiało być. Muzyka jest szalona, teksty są szalone, sztuka jest szalona – wszystko jest szalone, bo my jesteśmy szaleni! To jest właśnie to, w czym tkwimy po same uszy. Jesteśmy w tym naprawdę bardzo zakorzenieni, a jednocześnie wszystko jest na wierzchu. Nigdy nie byłem w zespole, gdzie my wszyscy możemy poczuć się tak bardzo wolni i prawdziwi w stosunku do nas samych, jakkolwiek dziwni byśmy byli, więc jest to naprawdę satysfakcjonujące zobaczyć, że ludzie tak pozytywnie reagują na nasze dziwactwa. Produkcja jest monumentalna, bo Pete deBoer jest mistrzem w swoim fachu, ze wspaniałym słuchem i tym talentem-zmysłem, dającym wiedzę, co i kiedy robić. My po prostu przyszliśmy z naszym sprzętem i zagraliśmy wszystko na żywo, a on zrobił resztę. I niczym w Kapitanie Planecie i planetarianach (śmiech), animowanym serialu z czasów mojego dzieciństwa, „z tego połączenia powstała” niepokojąca atmosfera kosmicznej pustki, przywodząca na myśl przerażające uczucia towarzyszące filmom Interstellar, Grawitacja, Księżyc, Miłość c z y te ż k u l towa 20 0 1 : O d y s e j a ko sm ic z n a . „Starspawn” wywołuje tak samo zatrważające dreszcze… — Brzmi świetnie! Tak jak nasz album (śmiech). Kocham wszystkie te filmy. Człowieku, przestrzeń kosmiczna jest tak bardzo intensywna. Ciemna, pamiętliwa i bezlitosna, pełna tajemniczości i pięknej przemocy. Ona jest tak bardzo majestatyczna i całkowicie obojętna na te wszystkie ludzkie błahostki – to jest największą inspiracją. Szczerze mówiąc, normalni ludzie (nawet większość metalowców, punków czy też słuchających muzyki alternatywnej) uważają przestrzeń zewnętrzną za coś oczywistego, za pewnik. Nie są „w środku” tego wszystkiego. Pieprzeni idioci! Tylko kosmos jest prawdziwy! Wszystko, z czego czerpiesz przyjemność istnieje w przestrzeni kosmicznej. Całe twoje bezwartościowe życie jest tylko pulsującym punktem nicości na maciupeńkiej planecie w przepastnym kosmosie. Pokaż szacunek dla przestrzeni kosmicznej!!! Czyli teoria o tym, że najbardziej spełniona muzyka, jaka może spłynąć na twórcę, to taka, która pochodzi z tej subtelnej, niewerbalnej wymiany energii miejsca, gdzie gra i tworzy oraz ludzi, z którymi współpracuje, jest jak najbardziej żywa w Blood Incantation? — Tak, zgodziłbym się z tym twierdzeniem. To jest właśnie to, co sprawia, że granie muzyki przynosi tyle radości, że dzięki dziwnemu bytowi, który stworzyłeś w wymiarze grupy odblokowujesz rzeczy niemożliwie do odblokowania w pojedynkę, ukierunkowujesz je na nowe tory. Synergia jest bardzo realna – może jednak zarówno stworzyć zespół, jak i doprowadzić do jego upadku. Bardzo często improwizujemy i ćwiczymy w celu odnalezienia odpowiednich riffów, ale też ogólnie, by po prostu cieszyć się wspólną grą i komponowaniem, więc nasze twórcze środowisko jest bardzo otwarte i swobodnie przez nas przepływające. Na ten przykład „Hovering Lifeless” z EP, mniej lub bardziej było napisane w drodze improwizacji, ale większość utworów przychodzi nam ćwiczyć w postaci sekwencji riffów, które w swoim czasie zostały opracowane przez każdego z nas. Zawsze możesz usłyszeć, wychwycić, w którą stronę dany riff lub harmonia przypuszczalnie pójdzie, więc po prostu kładziemy podwaliny pod dany materiał i dostrajamy je w miarę jak daleko idziemy. Razem, a jednak osobno, jak śpiewał kiedyś polski zespół poprockowy, którego nie chciałbyś znać? (śmiech) — (śmiech) Tak naprawdę cały czas wszyscy przyczyniają się do pisania, ciągle ktoś coś dłubie w odosobnieniu, ale i sugerujemy sobie nawzajem, podpowiadamy. Wszyscy zawsze mają coś do powiedzenia lub do zasugerowania (śmiech). W przeważającej części to ja piszę większość szkieletów, a później oblekamy wszystko ciałem w naszej sali prób. Pamiętaj jednak, że Isaac jest również gitarzystą, więc stworzył riffy zarówno do „Chaoplasm” z LP, jak i do „Subterranean Aeon” z EP. Morris również przyniósł ze sobą kluczowe riffy, a także napisał całe interludium. Niektóre utwory zostały napisane zawczasu jako jeden kawałek, a inne scaliliśmy razem już jako grupa. To wszystko zależy. Można wręcz powiedzieć, że jesteście grupą, którą napędzają jednostki. Jak w takim razie przedstawia się profil emocjonalny i społeczny członków Blood Incantation, że za pomocą tak

ponurej, złowieszczej i zawiłej muzyki otwieracie wrota do rejonów kosmosu tak ciemnych, zimnych i „lepkich” niczym samo dno otchłani? — Muszę przyznać, że jesteśmy dość ponurymi jednostkami. Nikt z nas nie wierzy w cywilizację i żaden z nas nie chce, by ludzie przetrwali. Nie sądzimy, abyś ty, twoje dzieci, praca, upodobania religijne i polityczne lub cokolwiek innego miały w ogólne jakiekolwiek znaczenie. Nie sądzimy, abyśmy my w ogóle mieli jakieś znaczenie, dlatego też „marnujemy” nasze życia, grając ekstremalną muzykę, śpiąc w vanach i wygaszając „przestarzałe” formaty muzyczne, ponieważ gdy ty będziesz martwy, ja też będę martwy. Ale ja przynajmniej pojechałem na dziesiątki tras koncertowych po całym świecie i wraz z moimi najlepszymi przyjaciółmi robiłem to, co uwielbiałem i dzieliłem się tym z innymi ludźmi, kiedy większość ludzi po prostu szła do pracy, miała dzieci, głosowała na jakiegoś popieprzonego polityka, oglądała telewizję, poszła na zakupy, itd. Możesz nas nazwać nihilistami, ale tak naprawdę jesteśmy tylko realistami, a rzeczywistość jest ciemna, niepokojąca, chaotyczna i popierdolona. Ludzkość jest z góry skazana na zgubę! Każda zła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałeś, jest tym, co jakiś człowiek zrobił innemu człowiekowi – piekło jest tutaj, na Ziemi, demonami są inni ludzie. Twoja cała cywilizacja kieruje się w stronę śmierci, jest to dosłownie jeden wielki przemysł śmierci ludzkiej przemocy i wyzysku przyrody. To jest obrzydliwe, a my tego nienawidzimy! Normalne społeczeństwo jest po prostu stratą czasu, wysysając siłę twojego życia aż zdechniesz. Zwykły plebs jest taką samą plagą ludzkości, jak jego tyrani – jednak to zwykły człowiek jest najgorszym złoczyńcą z nich wszystkich, jako że jest tym, który zawsze wykonuje rozkazy swojego skorumpowanego pana tylko po to, aby spróbować związać koniec z końcem. Bezużyteczne pionki po prostu niszczą samych siebie i świat dla urojonych pieniędzy. To są „cywilizowani” niewolnicy z wypranym mózgiem, którzy urodzili się tylko po to, aby umrzeć! A do ciebie, kiedy dotarło, że urodziłeś się po to, by zatracać się w tych wszystkich mrocznych kosmogonicznych i kosmologicznych wizjach, które siłą rzeczy przekuły się w Blood Incantation? — To znaczy, ja jako człowiek jestem zamkniętym kosmosem. Zawsze interesowałem się obcymi, NASA, kryptydami, piramidami, itp. Pierwszą książką z prawdziwego zdarzenia, którą dał mi ojciec był „Świat nawiedzany przez demony. Nauka jako światło w mroku” Carla Sagana. I właśnie po tej lekturze mój głód wiedzy w tym temacie zaczął wzrastać w szybkim tempie, to było jak spirala tunelu czasoprzestrzennego wychodząca właśnie z tej książki. Dorastałem na serialu Archiwum-X i filmie Fire in the Sky (Uprowadzenie – dop. M.) oraz tego typu rzeczach. Gdy tylko dowiedziałem się o muzyce punkowej, wyskoczyłem z muzyki mainstreamowej i zacząłem kopać coraz głębiej aż do tej pory. Gdzieś od 12. roku życia byłem „sprawdzany”, wiedząc, że nie jestem „normalny”, a ci wszyscy „normalni ludzie” są tylko pustymi konsumentami bez jakiejkolwiek głębi lub osobowości. Sprawdź 3. numer amerykańskiego „Death Wound” zine, a dowiesz się nieco szczegółów o moich możliwych uprowadzeniach przez obcych w latach 90-tych. Problem w tym, że ten zine zszedł jak na pniu i jest już wyprzedany. Może powiesz coś więcej, badali cię, wycięli ci coś, po co byłeś im potrzebny? — Przepraszam cię, ale nie w tym miejscu i nie teraz. Zresztą już raz się z tego wypróżniłem. Długo by można było o tym rozmawiać, zbyt długo. Trudno, twoja wola, ale pamiętaj, że dla Blood I n c a n t a t i o n n a ł a m a c h „7 G a t e s” m i e j s c a dostatek. Skoro nie z tej strony, to podejdę cię z drugiej (śmiech). Czy ty przypadkiem nie z o st a ł e ś k ie d y ś p or wa ny pr z e z ch ł op a ków z Timeghoul, bo gdy słucham EP „Interdimensional Extinction” jest to bardzo możliwe? — (śmiech) Rzeczywiście nie odpuszczasz! Człowieku, Timeghoul są świetni! (śmiech) Ale będąc szczerym, żaden z nas nie słyszał Timeghoul aż do momentu, gdy większość EP była już skomponowana. Zawsze szliśmy w stronę rzeczy w stylu Gorguts i Morbid Angel z przewodnictwem Death oraz tego całego dziwnego gówna zmieszanego w stylu Lykathea Aflame i Demilich. Osobiście usłyszałem Timeghoul zaraz po tym, jak Dark Descent Records wznowiła ich


Wpływy stały się ostatnio uciążliwym przedmiotem dyskusji w wywiadach, ponieważ wiele nowych zespołów nie potraf i się ich pozbyć, strzepnąć ze swoich ramion, będąc całkowicie n i e z d o l ny m d o u c i e c z k i o d i c h d ł u g i e g o , ciemnego cienia. Jednak w przypadku takich zespołów jak wasz, którego brzmienie jest nieziemskie i bardzo osobiste, ta kwestia nagle staje się ważna. Tak zupełnie na poziomie podświadomości, myślisz, że muzycy są generalnie bardziej pod wpływem muzyki, której słuchają podczas tworzenia własnego materiału, a może pod wpływem zespołów, na których się wychowywali i spędzili całe swoje życie ich słuchając? Co w gruncie rzeczy reprezentuje ogromną i zasadniczą część ich muzycznego DNA? — Cóż, w rzeczywistości prawda leży po obu stronach. Pierwotne DNA zabarwia dosłownie wszystko, ale zdecydowanie można usłyszeć zupełnie nowy zespół i doświadczyć objawienia. Mam 29 lat i przez większość czasu nadal słucham muzyki, na której się wychowałem, ale zawsze są nowe zespoły do odkrycia. Minęło kilka lat od czegoś, co naprawdę mnie poruszyło i zmieniło moją muzyczną perspektywę, wpływając na to, w jaki sposób komponuję, ale to zdarza się raz na jakiś czas. Wiem, że gdybym cię spytał o cokolwiek związane z Morbid Angel, otworzyłbym portal do psychotycznego świata żarliwej obsesji (śmiech)… — Nie wywołuj wilka z lasu (śmiech). „Altars of Madness” to arcydzieło muzyki metalowej. Z ich całej dyskografii, mimo że Morbid Angel bezapelacyjnie jest jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki, to właśnie ten album słuchałem nieprzerwanie przez 10 lat! Będę ich słuchał aż do dnia mojej śmierci. To jak oddychanie, pompowanie krwi do serca lub biologiczna konieczność. Może dlatego, że właśnie ta płyta, którą w wieku 16 lat kupiłem za niecałe 14 dolców, zmieniła moje życie na zawsze. Czy jest jeszcze jakiś zespół, który równie mocno zrył ci beret i ukształtował? — Kurwa, człowieku, tego jest tysiące! Muzyka jest dosłownie moim całym życiem. Jest jedynym, co mnie tak bardzo obchodzi i o co się tak mocno troszczę. Przez cztery lata pracowałem w sklepie muzycznym, wraz z Eli ze Spectral Voice. To właśnie tam wyhaczyłem za śmieszne pieniądze winyl „Formulas Fatal to the Flesh”, leżący w koszu dosłownie rok. Powołałem do życia kilka wytwórni płytowych, kilkakrotnie jeździłem w trasy z wieloma zespołami, wydałem kilka nagrań z mnóstwem kapel, dziesiątki na taśmach magnetofonowych, zinów. Człowieku, tak to wszystko wygląda. Kolekcjonowanie nagrań nie jest dla mnie jakimś tak niedbałym hobby, to jest całe moje życie. Wiem, że się powtarzam, ale mnie dosłownie nie obchodzi nic poza muzyką i dążeniem do duchowej filozofii. Muzyki słucham cały czas, nieprzerwanie – niech to będzie muzyka ekstremalna, eksperymentalna, cokolwiek. Od prawie trzydziestu lat słucham Enya! (śmiech) Czyli ktoś musiał katować cię Enyą, jak jeszcze byłeś w brzuchu matki? (śmiech) — (śmiech) Dokładnie! Enya to zespół, którego słucham częściej niż ojcowie większości ludzi. A więc twój ojciec jest maniakiem Enya (śmiech). Co tam jeszcze kisisz w swojej kolekcji, co może zaskoczyć, a może i nawet rozczarować przeciętnego maniaka Blood Incantation? — Tak, w większości moje własne zespoły! Mam bardzo bogaty, osobisty zbiór – tysiące LP, taśm i CD. Jestem pewien, że są ludzie, którzy uważają „Return to the 36 Chambers: The Dirty Version” Ol’ Dirty Bastarda czy też „Spiderland” autorstwa Slint za chujowe albumy, ale oni, oczywiście, nie mają racji. Na swoich regałach mam też całą sekcję LP zadedykowaną Brianowi Eno. Zaraz obok stoją płyty Enya. Będę bronić „Heretic” Morbid Angel. Nie jest to świetny album, ale nie jest to aż tak zły. Znam wielu ludzi, którzy nienawidzą tej płyty, ale ja dałem jej szansę. Wprawdzie zajęło to wieki – wystarczy tylko zapomnieć o dziwnej produkcji, szczególnie bębnów, by odkryć niezwykłość tych riffów, przypominających piękne momenty Trey’a na „Formulas…”. Z kolei „Illud…” nie mam zamiaru brać w obronę, jest

do bani i tylko utwory napisane przez Destructhora dały radę… Ścieżka do gry komputerowej Chrono Cross jest niesamowita, podobnie jak do Metal Gear Solid. Słucham dużo krautrocka, new age, muzyki klasycznej, punkowej, eksperymentalnej, metalu (wszystkich stylów prócz tych fałszywych) – wszystko w tym samym dniu i nie mam z tym żadnego problemu. Życie jest jak muzyka, pełne dynamiki – nie pozwól, by Internet próbował wmówić tobie, że możesz słuchać jedynie Aborted lub cokolwiek innego. Skoro wspomniałeś o wpływie Internetu, a sam jesteś zarówno maniakalnym kolekcjonerem muzyki na fizycznych nośnikach, jak i twórcą wylewającym pot, krew i łzy na sali prób oraz w trasach, to czy masz z tym problem, że obecnie wielu ludzi uważa ściągnięcie czyjejś wartości intelektualnej i korzystanie z niej za darmo za coś całkowicie dopuszczalnego? — Tak naprawdę, nigdy nie ściągam muzyki, ale po prostu taki jest mój styl. Uwielbiam fizyczne nagrania za ich cały pakiet wrażeń estetycznych, opakowania, dlatego też jestem tak surowy dla ludzi z wyświechtaną estetyką. Internetowe ludziki działają, jakby cokolwiek wiedzieli o wydaniu, a słuchają jedynie gównianej wersji z YouTube z okładką pełną pikselozy – co za pozerzy!!! Od przeszło dziesięciu lat ludzie udostępniają moje kasety, ale ja mimo to wciąż będę je wydawał. Lubię, gdy w dzisiejszych czasach wiele zespołów udostępnia do ściągnięcia swoją muzykę ze swoich bandcampów, ale za drobną opłatą. I to jest super, bo ty ich wtedy bezpośrednio wspomagasz. Ludzie nie potrafią zobowiązać się do niczego więcej i na dodatek każdy z nich uważa, że jego zdanie się liczy, dlatego też mamy teraz tę gigantyczną gównoburzę pierdolonych nieudaczników i frajerowatych trolli nadzorujących metal – niech wypierdalają sprzed komputera swoich rodziców i założą własny zespół!!! Jedź na trasę, strać pieniądze, miej swoją gównianą przerwę i kup albumy, o których nigdy nie słyszałeś bez sprawdzania Metal Archives i Discogs, napisz kilka pieprzonych listów i zdobądź przenośny odtwarzacz magnetofonowy – starzy bogowie nie są martwi, tylko wciąż marzą, czekając na odpowiednie dusze, które odnajdą ich starożytne relikty. Zakup w ciemno, który zmieni twoje życie zawsze będzie znaczył dla ciebie o wiele więcej niż jakiś długo wyczekiwany album, który wyciekł do sieci na kilka miesięcy przed premierą. Czy masz na koncie właśnie takie albumy, które z kompletnej zaskoczki zmieniły twoje życie? — Człowieku, dosłownie – setki! Tak jak już wielokrotnie mówiłem, moje życie to muzyka. Gram i słucham muzyki tak długo, jak tylko sięgam pamięcią. Moje całe życie kręci się wokół gitary – jeżeli na niej nie gram, to cały czas o niej myślę, słucham, marzę, ciągle układając w głowie nowe riffy. Od 14 lat nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak bycie w zespole, granie na gitarze, jeżdżenie w trasy i nagrywanie nowych materiałów. Nie byłbym w stanie wymienić nawet top 10 z każdego gatunku lub podgatunku muzyki, w których siedzę. Musiałbym się zamknąć w 20-30 ulubionych albumach wszech czasów, dla każdego rodzaju. (śmiech) Ws p o m n i a ł e ś p r z e d c hw i l ą o u ś p i o ny c h starych bogach, czekających na odpowiednie dusze. Wiem, że nie jesteś fanem zespołów powielających stare, sprawdzone schematy, zwłaszcza w kontekście oldschoolowego death metalu, ale chyba musisz przyznać, że te młode dusze same zaczęły tworzyć bardzo ciekawe rzeczy w ramach starożytnych reliktów, nie czekając na mistrzów gatunku, których powroty często nie należą do udanych? — Jeżeli twój zespół jest chory, to jest chory – nic złego się nie stało, nawet jeśli nie za bardzo siedzę w tym stylu. Dla mnie bycie przeciętnym jest gorsze od bycia okropnym i odstraszającym, ponieważ, gdy jest to do dupy, bo po prostu jest to słabe i nie da się tego słuchać, to przynajmniej doskonalisz się w swojej fatalności, podczas gdy normalne, podstawowe, wystarczająco dobre nagrania są aż tak bardzo przeciętne i nudne, że równie dobrze mogłoby ich w ogóle nie być. Jeżeli coś jest naprawdę do bani, to może być przynajmniej śmieszne, ale konwencjonalne zespoły dosłownie niepotrzebnie zajmują miejsce na scenie. Oczywiście, bycie bardzo dobrą kapelą jest o wiele lepsze od bycia bardzo złą kapelą, ale nadal będę obstawał przy tym, że lepiej być zespołem kompletnie do dupy, niż najzwyczajniej w świecie przeciętnym. Normalność, miernota i średniość są zbrodnią przeciwko kosmosowi! Kurwa,

masz przed sobą wszystkie nieskończone możliwości, a ty wybierasz bycie przeciętnym?! Wynoś się stąd! Ha! Kilka minut temu byłeś skłonny bronić „Heretic” Morbid Angel, więc skoro pojeżdżasz tak mocno młodym kapelom, to czy jest w twoim świecie jakiś legendarny deathmetalowy album, którego status i znaczenie jesteś w stanie podważyć? — Ale strzał! Przepraszam, ale w tym momencie nic mi nie przychodzi do głowy… Staram się nie skupiać na rzeczach, których nie lubię. Mam wystarczająco dużo albumów, zespołów, które lubię za to, że ciągle walczą o miejsce w moim mózgu, w każdym momencie mojego życia. Skupianie się na tym, co dla mnie nieistotne i pamiętanie o tym, byłoby więc stratą mojej cennej energii i czasu. W takim razie, skoro pamiętasz tylko to, co lubisz, to jako gitarzysta i wokalista kogo cenisz najbardziej w tych obu fachach, w dowolnym gatunku? — Czy masz na myśli kogoś, kto jednocześnie gra na gitarze i śpiewa, czy może osobno – najwspanialszego wokalistę i najlepszego gitarzystę? Powiedzmy, i w materii podwójnej i w materii osobnej. — Tak czy inaczej myślę, że tak naprawdę nie mam na to gotowej odpowiedzi. Przepraszam cię, ale ja po prostu lubię zbyt wiele zespołów. Życie, jak dla mnie, nie powinno aż tak bardzo polegać na tych wszystkich wyścigach i rankingach, jak może to się wydawać komuś innemu. Tak naprawdę nie obchodzi mnie, kto jest najgorszy, a kto jest najlepszy. Po prostu lubię to, co lubię. Uwielbiam ludzi, którzy grają całym swoim sercem, zamiast muzyków, którzy potrafią wykrzesać tysiąc nut na sekundę. Czasami najprostszy riff jest cięższy niż coś bardzo szalonego, to po prostu wszystko zależy od uczucia. Uczucie jest bardzo ważne jak grasz, nawet Tomi Iommi mawia, że dźwięk kryje się w palcach, a nie w sprzęcie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Blood Incantation rośnie w siłę. Co w takim razie przyniesie przyszłość, skoro muzyka jest twoim ciałem, duszą i powietrzem, to może już zaczynacie oddychać nowym materiałem? — Nasz debiutancki album ukazał się niecały miesiąc temu, więc mam nadzieję, że ludzie poświęcą mu uwagę na o wiele dłuższy okres czasu niż tylko kilka tygodni! Jak sam dobrze wiesz, teraz jesteśmy zajęci, będąc w trasie, kiedy wrócimy zagramy na kilku festiwalach, a w 2017 roku wybieramy się do Europy. Wszyscy gramy w innych zespołach, które również jeżdżą w trasy, mamy prace i wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu, tak jak wszyscy inni. Mam dwie prace, tyram ponad 60 godzin tygodniowo, ale mogę ci potwierdzić, że mamy już napisanych nieco więcej utworów i w najbliższym czasie nie planujemy zwolnić. Czy planujecie koncertowo promować „Starspawn” również na polskiej ziemi? — Pewnie, że tak! Tylko trasa jest prawdziwa!!! Teraz, gdy z tobą rozmawiam, jesteśmy w trasie, i już niedługo przyjedziemy do Europy. Niech lepiej wszyscy tam, w Europie, przestaną pozować na nie wiadomo kogo i niech przyjdą na nasze koncerty! Przyjdź, zobacz nas na trasie! Nie jesteśmy fantazyjnie ubranymi pizdami w krótkich włosach, nie mającymi wiecznie czasu, które są weekendowymi wojownikami z artystycznej szkoły Internetu. Jesteśmy przyjaznymi wariatami, których życie jest poświęcone brudnym, zgniłym, kosmicznym, okultystycznym i ciężkim podziemnym źródłom energii. Internet nie jest metalowy. Nikt nie dba o twoje top 8, więc przestańcie filmować koncerty telefonami komórkowymi – pierwszy rząd jest dla maniaków machającymi głowami, a nie dla gównianych, chujogłowych komórkowców! Po prostu ciesz się energią płynącą ze sceny i napierdalaj pieprzoną dynią! Życzę ci, Paul, żeby reszta waszej amerykańskiej trasy obfitowała właśnie w takie emocje, jakie pragniesz wyzwolić. Coś na koniec dla naszych czytelników, tak tylko od ciebie? — Tylko dlatego, że twoje życie jest całkowicie bezsensowne, nie znaczy, że nie jesteś w stanie zrobić coś interesującego z twoim czasem, tu i teraz. ZMIEŃ SWOJE NASTAWIENIE, ZMIEŃ SWÓJ ŚWIAT – JESTEŚ GWIEZDNYMI WROTAMI! PORTAL TO TY! (wykrzyczane – dop. M.) D

19

www.fb.com/Blood-incantation-508899805936788 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

stare nagrania na kompilacyjnym CD, a my byliśmy zespołem zaledwie od kilku lat. Zdecydowanie zdobyli swoje miejsce w mojej głowie, dlatego nadal regularnie ich słucham.


Gdy na początku września 2016 roku, w celu dogadania szczegółów wywiadu z okazji wydania parszywie świetnego „The Hecatomb” po raz pierwszy kontaktowałem się z Mitchellem Keepinem, ukrywającym się pod pseudonimem IV, nie wiedziałem, że cały Temple Nightside akurat zamyka się w sali prób, by szlifować kolejny materiał. To się nazywa kuć żelazo póki gorące, bowiem death/blackmetalowy kurz po bitwie „The Hecatomb” jeszcze na dobre nie opadł, a australijskonowozelandzkie monstrum już podnosi łeb z kolejnym materiałem, który zapowiada na 2017 rok wraz z chęcią europejskich koncertów. Podobnież dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a gdyby przechadzać się po nim w akompaniamencie „The Hecatomb”, to byłoby to już niebezpieczne sięgania do pierwotnych czeluści kwintesencji zła. ↔ Cześć Mitch! Polski „7 Gates” z tej strony. Co tam słychać w Australii miesiąc po wydaniu „The Hecatomb”? — Pozdrowienia z Australii. Wszystko toczy się w jak najlepszym porządku, właśnie pracujemy nad nowym materiałem i przygotowujemy się do koncertów, więc nie mamy na co narzekać. Dlatego też na kilka dni przed wywiadem prosiłeś mnie, żebyśmy zrobili go jak najszybciej, bo na kilka tygodni zaszywacie się w sali prób. W tym okresie będziesz z dala od domu, a BR i VK muszą przylecieć samolotem, żeby skompletować skład. Czy odległości dzielące członków Temple Nightside uważasz za spory problem, jeżeli chodzi o próby i ogólnie funkcjonowanie zespołu jako całości? — Dokładnie. Ja osobiście mieszkam na południu Australii, Mordance 1000 km ode mnie, ale BR i VK mieszkają w Nowej Zelandii, więc nasze próby są bardzo nieliczne i odległe. Dość często na próbach jest nas tylko trzech, ale jeszcze częściej kontaktujemy się wszyscy przez Internet. Mimo tych niedogodności, ten skład sprawdza się w zespole jak najlepiej, dlatego też będziemy dalej działać w ten sposób. Nigdy nie odczuwałem, żeby był to jakiś problem, zwłaszcza że nie gramy na żywo zbyt często, nawet w Australii, gdzie nie ma już tak wielkiego ruchu koncertowego, jak kiedyś. I, co najważniejsze, wszyscy są odpowiednimi indywidualnościami dla tego zespołu, dlatego też działa to u nas jak należy. Jednak nie zawsze Temple Nightside funkcjonował jako kwartet, przez dłuższy czas rosnąc w siłę jako duet. Dosyć niedawno wasze szeregi poszerzyli wspomniani przed chwilą BR na drugiej gitarze i VK na basie. Czy był to proces nieunikniony w dalszej egzystencji Temple Nightside? — Poszerzenie składu było spowodowane zarówno tym, o czym przed chwilą mówiłem, czyli chęcią oraz możliwością grania prób i koncertów. Nie dość, że są to odpowiedni ludzie, w odpowiednim miejscu, prawidłowe jednostki dla tego zespołu, to jeszcze umocnili kierunek, w którego stronę zmierza Temple Nightside. Wszyscy dzielimy te same muzyczne zainteresowania

20

D nr 41 / 01–2017

oraz ideały. Dodatkowo znamy się wszyscy od wielu lat i wspieramy nawzajem w innych zespołach. I teraz przecie do przodu jako całość, ale mimo wszystko ty nadal pozostajesz jako ten, który ostatecznie determinuje muzyczny kształt ciała Temple Nightside. A może przy powstawaniu „The Hecatomb” dałeś jednak nieco poszaleć świeżej krwi? — Do tej pory to ja odpowiadałem za całość muzyki i tekstów, jednak partie perkusji i dodatkowe linie basu oraz gitar były opracowywane i wspomagane przez wszystkich. „The Hecatomb” jest jednak albumem, na którym królowała prawdopodobnie największa „wolność” całego zespołu, zarówno w odniesieniu do sugestii i udziału pozostałych członków zespołu. Co do przyszłości i nowego materiału, nad którym właśnie pracujemy, pozostali członkowie będą mieli i mają większy udział w jego komponowaniu i kształcie. Nasze następne nagranie będzie albumem koncepcyjnym i na tyle interesującym, że uważamy, iż jeszcze nikt wcześniej tego nie zrobił… Wydaje mi się jednak, że w przypadku tekstów to ja będę trzymał je niepodzielnie, chociaż nie wykluczam pojawienia się kilku alternatywnych wokalistów. Czas pokaże wszystko. A propos twoich kreacji muzycznych, jak bardzo i czy w ogóle jest ścisły związek artystyczny między Temple Nightside, Ill Omen i Nazxul? Czy wiąże się to u ciebie z jakimś świadomym wysiłkiem, aby całkowicie zapomnieć o jednym zespole podczas tworzenia do innego, a może czujesz różnice w spełnieniu się jako muzyk, grając w tych trzech zespołach? No i co sprawia, że utrzymują one to doświadczenie zarówno odrębne, jak i różniące się od siebie? — Ill Omen to całkowicie moje dzieło, w pełni napędzane tylko i wyłącznie przeze mnie, umożliwiające mi wykrwawienie się tak, jak tego sobie tylko życzę. Odpowiadam tutaj za wszystkie instrumenty, więc to ja decyduję o brzmieniu i kierunku tego projektu. Nazxul istniał na wiele lat wcześniej, zanim do niego dołączyłem – dziewięć, a może i więcej lat temu, dlatego też kierunek i założenie tego zespołu zostały i były jasne już długo przed moimi pojawieniem się. Co do Temple Nightside, o ile lirycznie zbytnio nie odbiega od moich innych działalności, to muzycznie już tak. Również nastrój, który mnie wypełnia, podczas gdy w tym zespole jest zupełnie odmienny od tego towarzyszącemu w innych kapelach. Wreszcie, Temple Nightside jest jedynym zespołem, z którym obecnie gram koncerty. Pozostając przy Nazxul, co obecnie dzieje się w tym obozie? Doczekamy się wreszcie następcy „Iconoclast”? — Nowy album istnieje, jest już nagrany, jednak daleko jeszcze o spięcie wszystkiego w jedność. Brakuje tytułu, a i jeszcze trochę minie zanim ogłosimy datę wydania. Wszystko w swoim czasie, jeszcze nie raz damy znać, co dalej. Niestety, w tym momencie niewiele więcej mogę powiedzieć.

Wszyscy jesteście zaangażowani w inne zespoły, poboczne lub główne. Czy nie trudno jest to wszystko opanować w czasie, znajdując pokłady kreatywności dla nich wszystkich? — Ani trochę. Jest to po prostu akt inspiracji. Ilekroć czuję potrzebę pracy z muzyką – robię to. Czy katalizatorem do pojawienia się inspiracji są również dla ciebie inne zespoły, no i czy w ogóle muzyka innych wpływa na to, co sam tworzysz? — Ani trochę, przynajmniej ja tak to odczuwam. Nigdy nie pozwoliłem i nie pozwalam, by inne zespoły miały wpływ na moją własną twórczość muzyczną. To znaczy, w naszej młodości, gdy pierwszy raz uczysz się, jak grać na instrumentach, naturalnym jest, że jesteś pod wpływem swoich ulubionych zespołów i tym, co cię interesuje, jesteś tym dosłownie przesiąknięty. Jednak im stajesz się starszy, tym bardziej rozwijasz własne dźwięki i postawę, a one powinny być odzwierciedleniem w twojej muzyce. A jakie albumy kręciły się najczęściej w twoim odtwarzaczu podczas powstawania „The Hecatomb”? — W moim odtwarzaczu najczęściej kręcą się albumy, który zwykle słucham już od wielu lat. Bathory, Possessed, Beherit, Mortem, Slayer, Demoncy, Necromantia, Bestial Warlust, Disembowelment… długo by wymieniać, ale zawsze poluję na nowe materiały demo i albumy nowych, interesujących kapel. Poza tym, są to głównie nasze „braterskie” zespoły, jak Vassafor, Grave Upheaval, Eucharist, Impetuous Ritual, Sinistrous Diabolous, które już od dłuższego czasu grają w naszych regionach. Tak przy okazji, czy masz jakieś muzyczne grzeszne przyjemności? Czy kiedy wracasz do domu po długim i nużącym dniu w chorym świecie Temple Nightside, masz czasami ochotę puścić sobie coś totalnie lightowego, a nawet popowo mainstreamowego, nie licującego z obrazoburczym metalem? — Nie możesz się czuć winny i nie powinno to mieć nic wspólnego z grzesznością, gdy po prostu lubisz to, co lubisz. Jeżeli postępujesz zgodnie z czyimiś krokami i opiniami, twoja muzyczna kolekcja nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę czujesz. Jaki jest największy krok naprzód, który zrobiłeś na drodze od „Prophecies of Malevolence” do „The Hecatomb”? Byłbyś w stanie, jako twórca, zestawić ze sobą Temple Nightside z czasów pierwszego demo 2011, a monstrum datowanym na 2016, pod względem muzycznego, jak i kreacyjnego rozwoju? — Będąc szczerym, muzycznie nadal jest wiele podobieństw począwszy od demo aż przez całą naszą dyskografię. Wraz z pojawieniem się nowych ludzi w zespole nabraliśmy więcej doświadczenia, występując na żywo, a także pojawiło się więcej osobistych doświadczeń w tekstach. Z tego względu, że cały czas się uczymy oraz próbujemy nowych technik naszą


Główne rytmy „The Hecatomb” oparte są na głębokim ubijaniu nisko zawieszonych riffów, k t ó r e s k u t e c z n ie , c ię ż k ą h a r ówą w k uwa j ą się c or a z g ł ę bie j d u ż ą i l o ś c i ą r o z w l e k ł ych i mrocznych wzorców. Wszystko to tworzy na całym albumie mrowiącą mieszaninę przepastnych elementów doom, death i black metalu z błotnistą produkcją. Uważasz, że eksperymentowanie z różnymi gatunkami i nieustanna zmiana brzmień bardziej uzasadnia filozofię muzyki, niż trzymanie się kurczowo jednego gatunku, komponując w wąskiej ramie? — My po prostu robimy to, co robimy. Bez oglądania się na kogoś i za siebie, czy to w ogóle odpowiada. Tak jak przed chwilą wspomniałem, nie kierujemy się żadnymi zasadami i nie „przyklejamy” się do niczego. Każdy utwór, a co za tym idzie cały materiał inspiruje się „sam w sobie”, przywieramy więc do niczego, jednak jest to jak najbardziej rzeczywiste. Sposób, w jaki na „The Hecatomb” rozłożonych jest te 9 utworów, z trzema skoncentrowanymi w dark ambientowym tryptyku „ …Commune 3.1 …3.2 …3.3”, powoduje wrażenie wpierw napastliwego wystrzeliwania przy późniejszym kłębieniu się dźwięków, sugerując rytualną dezintegrację, a bardziej adekwatnie transcendencję. Myślałeś kiedykolwiek, aby o wiele bardziej zanurzyć się w dark ambientowe brzmienia, może i nawet pod szyldem nowego zespołu, projektu? — Te utwory, zawierające podtytuł „Commune…” dają mi wystarczająco satysfakcji w formie takiej, jak w Temple Nightside, więc nie czuję potrzeby dalszego zagłębiania się w dark ambientowa tematykę. One są tam po to, by spotęgować ogólną atmosferę nagrania jako całości, a my czujemy, że spełniły swoje przeznaczenie i są nierozerwalną częścią muzyki, którą właśnie opublikowaliśmy. Wie s z , sp e c j a l ne z a r z u c i ł e m p r z y nę t ę , b o całkiem niedawno pojawił się kompilacyjny split „Ancient Meat Revived – A Tribute to Cold Meat Industry” z waszą wersją „Winds of the Lost Soul” z repertuaru Arcana, co jest naprawdę fantastycznym doświadczeniem muzycznym. W dodatku występujecie tam u boku m.in. Vassafor, Sinistrous Diabolus i Grave Upheaval, o który kilka minut temu wypowiedziałeś się, że są „braterskie”. Pewnie byłeś bardzo zadowolony, gdy ten split wreszcie się ukazał? — Efekt jest naprawdę wspaniały, i wiem, że wszyscy zaangażowani czują, iż zebraliśmy się w doborowym towarzystwie, by godnie uczcić doktrynę Cold Meat Industry. Jest to zbiór podobnie myślących zespołów, które dzielą ten sam sposób podejścia do muzyki i kroczą w podobnym kierunku, co my sami. Najważniejsze, że zamiast modelowej kompilacji, składaka na pokaz lub standardowej kompilacji, zdecydowaliśmy się oddać hołd gatunkowi muzyki, w którym wszyscy znajdujemy inspiracje i który nie bał się stanąć na własnych nogach i swoimi ideami pociągnął za sobą innych. Jest to oczywiście coś, do czego sami się odnosimy i szanujemy, że ten hołd powstał właśnie w takiej formie. Jeszcze nie widziałem, jak to wszystko fizycznie wygląda, ale patrząc na zdjęcia, które zostały nam przesłane wydaje się, że wszystko wyszło bardzo dobrze, a ci, którzy słyszeli już te nagrania mówią, że brzmi to na podobnie wysokim poziomie. Być może w przyszłości pokusimy się o drugą część wspomnianego hołdu, jednak zamiast powielać schemat zgodnie z linią kompilacji „The Absolute Supper”, prawdopodobnie zrobimy to w oparciu o ideę „…And Even Wolves Hid Their Teeth And Tongue Wherever Shelter Was Given”. Zastanawiam się również, czy podczas rejestrowania i komponowania muzyki zetknąłeś się kiedykolwiek z nieco nietypowymi stylami muzycznymi i równie „pogiętymi” technikami ich nagrywania, jak dwuuszny zapis, ksenoharmoniczna muzyka, mikrotonalność czy noise?

— Osobiście dosyć często eksperymentuję z muzyką, co się wiąże zarówno z różnymi strojeniami, tonacją, a także technikami jej nagrywania i miksowania. W tym wszystkim cały czas staram się być tak bardzo organiczny, jak to jest tylko możliwe, nie opierając się na cyfrowych zdobyczach techniki muzycznej. Dlatego też rzeźbiąc w naszym brzmieniu, wytrącającym z równowagi, podczas tworzenie czuję się prawie jak w transie. I to jest pewien rodzaj transu, unikający syntetycznych dźwięków, stąd wolałbym spróbować ze śpiewnym recytowaniem, używając kości jako instrumentów. Zresztą czasami nawet próbuję sam wytworzyć takie instrumenty. Bo musisz wiedzieć, że jestem garbarzem, a to jest przydatne w tej dziedzinie. Czy jest możliwe, że pewnego dnia spróbujesz wprowadzić tak dziwne wpływy i instrumenty do Temple Nightside? — Myślę, że tak. Można chyba powiedzieć, że do pewnego stopnia już ma to miejsce i wdrażam wyjątkowe środki przekazu do mojej muzyki. Czy właśnie dlatego, początkowo opisywałeś muzykę Temple Nightside jako „Rytualistyczną Deathmetalową Nekromancję”? — Nigdy nie spojrzałem na to od tej strony. Ciekawe spostrzeżenie, więc po części może pokrywać się to z prawdą, zwłaszcza w kontekście „kostnych” instrumentów. W ostatnich latach okultyzm i rytualność nabrały rozpędu w muzyce metalowej, zwłaszcza black i deathmetalowej, chociaż od zawsze były obecne w tym gatunku… — Trudno jest jednoznacznie zakreślić czasowo, kiedy ta fascynacja tak naprawdę się zaczęła, ale ogólnie rzecz biorąc, większość muzyki metalowej zawsze była buntem przeciwko zastanym normom społecznym. Dla tych, na tyle odważnych, by pocierać proch, być przeciwko naturze, iść pod prąd i podążać zgodnie ze swoimi przekonaniami aż po koniec wszystkiego, tylko to się liczy. Znajdziemy sens w tym, w co wierzymy, myślimy i czujemy, że jest godne naśladowania. Dla mnie jest to tym, co sprawia, że ma największe znaczenie. Trening czyni mistrza, a ciągłe doskonalenie i ćwiczenia są pewnym stopniem skromności. W aspekcie muzyki nikomu nic nie zawdzięczam prócz siebie. Uważasz, że dzisiejszy doom/death/black metal nadal niesie ze sobą „starożytną” przemoc? — Oczywiście! Aczkolwiek ilość takich zespołów na powierzchni jest bardzo minimalna, ale nadal są zespoły i osoby, w które wierzę, że wciąż są zatwardziałymi maniakami, dbając o doktrynę ponad swoje serce. Są to ludzie, których szanuję. Są to ci, którzy mają żelazną wolę i nie pozwalają, by jakiekolwiek kompromisy zagrażały ich wizji. Oni są tymi, którzy ośmielają się kwestionować i przeciwstawiać normom jako ludzie którzy są na tyle odważni, by wzmocnić i utrwalić swoje własne przekonania. I wy właśnie jesteście takimi osobami, bez kompromisów? Jakby nie było, muzyka w pewnym sensie i części odzwierciedla osobowość twórcy. Z jednej strony to artysta określa muzykę, ale czasami to muzyka dominuje nad zachowaniem artysty. — Wydaje się, że ludzie mają tendencję myślenia o nas niczym o współczesnych nekromantach, którzy codziennie przechadzają się wśród grobów, wręcz mieszkają na cmentarzach, przeklinając wszystko. Jest to cholernie głupia teoria. Choć zdecydowanie jesteśmy ponurymi osobowościami w codziennym życiu, co na ogół nie odnosi się do większości nowoczesnych sposobów życia, to oczywiście mam pracę, jem, śpię i robię cokolwiek innego, jak zwykły obywatel. My po prostu czcimy śmierć, od pierwszego dnia do ostatniego, który cały czas gdzieś tam drzemie, przyczajony. Jest to kwestia i koncepcja, której nikt tak naprawdę nie jest w stanie poznać i zrozumieć, dopóki nie spotkamy się z nią twarzą w twarz i przekonamy się, co tak naprawdę czai się w zaświatach, gdzieś tak poza naszym umysłem. Czy na tą bezkompromisową postawę i kult śmierci ma wpływ to skąd pochodzicie? Nietrudno zauważyć, że death/blackmetalowe zespoły z Australii w większości przypadków grają bardzo nienawistną, bluźnierczą, wręcz chorobliwie przytłaczającą swym złem odmianę tych gatunków. Co sprawia, że możemy mówić o charakterystycznym, chropowatym i bezcere-

mon i a l ny m au st r a l ij s k i m br z m ie n i u ? C z y istnieje racjonalne wytłumaczenie tego fenomenu i co jest tym paliwem, które dodaje dzikości i ognia australijskim kapelom? — Ludzie oraz ich przekonania i wierzenia inspirują, a także nakręcają ich samych, więc jeżeli tworzą i grają tak ekspresyjnie równie wyrazistą muzykę, to myślę, że naturalnym jest, w jaki sposób przejawia się to w ich całej twórczości. Czyli jednak specyfika Australii nie ma wpływu na brzmienie zesp ołu , mu zykę, pode j ście , światopogląd? — Nie. To znaczy, powiedzmy, że jeżeli żyłbym w innym kraju i tam bym komponował oraz pisał teksty, to bardzo wątpię, że brzmiałoby to inaczej od tego wszystkiego, co stworzyłem mieszkając w Australii. Mimo wszystko pozostańmy jeszcze chwilę przy zależnościach terytorialnych, gdyż tytuł najnowszego albumu zaczerpnęliście ze starożytnej Grecji, w której to hekatomba była ofiarą złożoną ze stu wołów, składaną podczas uroczystości religijnych zarówno greckim bogom, jak Apollo, Atenie czy Herze, ale przede wszystkim temu najważniejszemu – Zeusowi, na zakończenie Igrzysk Olimpijskich. Jak te korzenie oraz fundamenty starożytnej Grecji odnoszą się do „The Hecatomb” jako albumu? — Aby wyjaśnić powód zdecydowania się przez nas na tytuł „The Hecatomb”, musisz pamiętać, że wszyscy jesteśmy maniakalnymi wyznawcami podziemnej muzyki, która jest dla nas święta. Poświęcamy samych siebie na rzecz tego, co istnieje z dala od powszechnie uznawanych za norm społecznych. Muzyka daje nam zajadły upust do wykrwawienia się wewnątrz. Ciemność drzemiąca wewnątrz nas samych w naturalny sposób przecieka do naszego zespołu i czai się w nim, a nawet sączy powoli acz skutecznie, dlatego też zarówno Temple Nightside, jak i nasze pozostałem kapele można uznać za nasz duchowy odpływ w bardzo ezoterycznej formie. A czy Australia ma swoją własną hekatombę, skoro hekatomba to również wielka liczba ofiar poświęcona w jakiejś sprawie zwłaszcza podczas wojen? — Australia nigdy nie posiadała historii uroczystego i rytualnego poświęcania ludzi czy też zwierząt, jako że nie jesteśmy religijnym krajem, więc lata wyznaniowej zgnilizny nas ominęły. Otwarte granice naszego kraju zrodziły ogromny, wielokulturowy wir, który rośnie w zastraszającym tempie. Z tego też względu w Australii nie może być jednego bezpośredniego i dominującego nurtu religijnego wraz z rzeszą wyznawców. To co w takim razie z Czarną Wojną, która doprowadziła do niemal całkowitej zagłady etnicznej ludności Tasmanii? Niektóre źródła podają, że nawet całkowitej, uznając zmarłą w 1876 roku w Hobart kobietę, zwącą się Truganini, za ostatnią prawdziwą przedstawicielkę tasmańskich Aborygenów. — Aborygeńska kultura nie ma i nigdy nie będzie miała przełożenia na nas samych, ponieważ my wszyscy w zespole, jak i z mojego otoczenia jesteśmy europejskimi potomkami i na takim podłożu wyrośliśmy. Kultura Aborygenów jest tu teraz praktycznie wirtualna, ona już tak naprawdę nie istnieje. Przynajmniej na naszych obszarach. Dobra, zostawmy wreszcie przeszłość za sobą i popatrzmy w przyszłość Temple Nightside. Siedzicie na sali prób, tworzycie następcę „The Hecatomb”, co dalej? — Przygotowujemy się do przyszłych występów na żywo i… cały czas piszemy materiał na kolejny album. Wszystko wskazuje na to, że w 2017 roku zawitamy do Europy na kilka koncertów, ale w tym momencie jest to w fazie planowania. Mam nadzieję, że dojdzie to do skutku i nasza nekromancja oraz ciemność narodzą się na nowym gruncie. Też mam taką nadzieję i mocno trzymam za to kciuki, zwłaszcza za nawiedzenie Polski lub jej okolic. Chciałbyś coś dodać na koniec? — Dzięki za wywiad i wsparcie. „The Hecatomb” i wszystko z nią związane jest już dostępne w katalogu potężnej Iron Bonehead Productions! D

21

www.fb.com/templenightsidenecromancy B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

największą zmianą była po prostu lepsza jakość brzmienia oraz rejestrowania materiału. W szeregach Temple Nightside nie ma żadnych zasad, więc robimy to, co czujemy za najbliższe temu, jak brzmimy w sali prób i na koncertach oraz to, co najlepiej „służy” naszej muzyce. Nic innego się nie liczy, ponieważ nie adresujemy naszej muzyki pod czyjeś gusta, ale pod nasze upodobania.


NIEWŁAŚCIWY STAN UMYSŁU Carl-Michael Eide jest na tyle znaną osobistością zarówno w świecie black metalu, jak i awangardowego rocka, że nie trzeba go dłużej przedstawiać. Trochę to trwało zanim zgodził się na wywiad, jednak, gdy już udało się nam skontaktować w ramach „Memento Collider”, ostatniego albumu Virus, to mając kogoś takiego po drugiej stronie telefonu nie mogłem go puścić bez wyjaśnienia kilku niejasności związanych zarówno z Virus, ale także z Aura Noir, Infernö, Dimmu Borgir, DHG, a przede wszystkim nieodżałowanego Ved Buens Ende. Przy okazji chciałby pozdrowić kolegę 535, krakowskiego maniaka kunsztu Czrala, który pomógł w przygotowaniu kilku pytań. ↔

22

D nr 41 / 01–2017


Cześć Czral! Pozdrowienia z Polski! Co tam słychać w pochmurnym i deszczowym Oslo? To już prawie 4 miesiące po wydaniu „Memento Collider”. — Jest fantastycznie! Właśnie wróciłem do domu z podróży do Grecji i czuję się świetnie. Z Virus graliśmy w Atenach i Salonikach, to były dla nas po prostu idealne miejsca. Myślę, że nasi najwięksi fani pochodzą właśnie z Grecji. Oni są prawdziwymi maniakami. I chyba nie tylko z Grecji, bo, o ile się nie mylę, to nigdy wcześniej nie doświadczyłeś tak wielkiego odzewu na jakikolwiek album, w którym maczałeś palce, jak w przypadku „Memento…”. Dziwi mnie, że nawet „Black Thrash Attack” Aura Noir, a zwłaszcza „Written in Waters” Ved Buens Ende nie wzbudziły tak wielu reakcji. — Cóż, z perspektywy czasu, myślę że stało się tak po części ze względu na Internet. Wiem też, że to, co mówisz, jest prawdą. Chociaż jest to pierwszy raz, kiedy zaraz po wydaniu tego albumu tak intensywnie śledzę jego odbiór, dlatego też do tej pory widziałem wszystkie recenzje, które ukazały się w sieci, a jest ich ponad 30 i wszystkie są w świetnym bądź dobrym tonie. Odbiór jest naprawdę bardzo pozytywny i, oczywiście, jest tego jeszcze sporo. Pamiętaj, że oprócz całego mnóstwa wirtualnej „prasy” jest jeszcze drukowana prasa, o której nie wiem aż tak wiele… Nie wiem, czy zarejestrowałeś, gdy umawialiśmy się na wywiad, ale „7 Gates” jest właśnie drukowanym magazynem. — No właśnie. W każdym razie jest to bardzo satysfakcjonujące, gdy nasza praca jest wreszcie doceniana i słuchana, zwłaszcza po tylu latach tworzenia i grania tej muzyki, przeważnie niezauważanej, przynajmniej przez masy. Myślę, że gdy wyszedł „Black Thrash Attack” i „Written in Waters”, przeczytałem może z 3-4 recenzje w drukowanej prasie – to wszystko. Cała ta chwała tych albumów przyszła dopiero po długim okresie. Choć, oczywiście, w dzisiejszych czasach istnieje wiele niszowych webzine’ów i tym podobnych tworów, niż kiedykolwiek było… Wiadomo, czas robi swoje. Ja na ten przykład musiałem bardzo długo dorastać do „Written in Waters” czy też „La Masquerade Infernale” Arcturus. Czy w takim razie, gdy z perspektywy czasu słuchasz obecnie „Memento…” jest coś w tym albumie, co nagle zaczyna ci uwierać, coś, co jednak poszło nie tak, jakbyś tego chciał? — Niezupełnie. Choć, tak naprawdę, obecnie niezbyt często słucham „Memento…”. Jest to robota, która została zakończona, więc teraz głównym zadaniem, najważniejszym jest wykonanie tego albumu na żywo. Ostatni raz, kiedy słuchałem tego albumu, to jednak naszła mnie myśl, że jest trochę nieopanowany. Być może nieco za bardzo, a może nie byłem wtedy w odpowiednim nastroju. Bądź co bądź, to w sumie jestem bardzo zadowolony z tego albumu. Myślę, że jest to nasze najlepsze dzieło, mówiąc subiektywnie. Czy, tak jak w przypadku „Oblivion Clock” i „The Black Flux”, okładka „Memento…” jest wariancją na temat jakiegoś konkretnego miejsca? — Cóż, po prostu przekazaliśmy Trine + Kim Design ostateczny miks albumu i daliśmy im całkowitą swobodę. Naprawdę nie wiem, gdzie te zdjęcia zostały zrobione i czego w rzeczywistości dotyczą, ale ja po prostu lubię, w jaki sposób zostało to wykonane. Wiem, że oni działają pod wpływem nastroju muzyki, który później chcą jak najlepiej zobrazować w swoich pracach, i pewnie dlatego wciąż wybieramy ich na autorów naszych okładek. A tak przy okazji, czy okładkę „The Black Flux” zdobi ujęcie wielkich wirów Saltstraumen w pobliżu słynnej drogi nr 17? — Nie, nie sądzę. Szukaliśmy zdjęcia wiru, który odzwierciedlałby istotę zawartości muzycznej tego albumu. Pokochaliśmy kolor tego konkretnego obrazu. Chcieliśmy, aby był to album w odcieniach niebieskiego, podczas gdy wiedzieliśmy już, że kolejny – „The Agent…” – będzie „czerwony”. I jeszcze jedno, odnośnie okładek na wcześniejszych materiałach – jak Einar (perkusja – dop. M.) wspiął się po linie na Marmorslottet nie rozbijając aparatu? (śmiech) — (śmiech) On ma wiele ukrytych umiejętności, ale rzadko się nimi chwali.

Byliście tam razem? — Nie. Wspinanie to raczej działka Einara.

to jeszcze w jakikolwiek sposób istotne. Jest to także bardzo osobiste przeżycie…

Zajmijmy się sferą liryczną „Memento…”. Pamiętam, że dla ciebie podczas tworzenia „Written in Waters”, bycie młodym człowiekiem w głębi własnej psychicznej otchłani nie było łatwe. Dlatego też teksty Ved Buens Ende są produktem tego, że w twojej głowie nie było wówczas zbyt „kwitnąco”. Zresztą, wszyscy byliście na skraju szaleństwa. Teraz, jak sam przyznajesz, nie jesteś pisarzem per se. Nie jesteś typem faceta, który może usiąść i napisać tekst. Dla ciebie to są fragmenty, zbierane z różnych miejsc. Jak to wszystko przejawia się w lirycznym tle „Memento…”? — Nasz poprzedni album „The Agent…” był prawie jak płyta koncepcyjna, mając wiele wspólnego z pustynią, czasem i przestrzenią. Chciałem, żeby teksty na „Memento Collider” były bardziej ludzkie. Choć wydaje się, że w naturalny sposób wymknęły się na zewnątrz w kierunku przestrzeni, są ugruntowane na kondycji człowieka i składają się z wielu fragmentów. Cały czas mam przy sobie notatnik, spisując każdy fragment, który od czas do czasu przychodzi mi do głowy. A kiedy jest już wypełniony, zdaję sobie sprawę, że nadszedł czas, by pisać teksty do kolejnego albumu. Aczkolwiek, nie możemy oczywiście zapominać o współautorach, którzy dodali coś od siebie. Wśród nich jest Einar, który wymyślił między innymi tytuł płyty i tytuł utworu „Gravity Seeker”.

Powszechnie zwykło się mówić, że takie doświadczenia bliskie śmierci radykalnie zmieniają życie… — W skali 1-10, w moim przypadku powiedziałbym, że uplasowałem się między 6 a 7-8.

Z tego, co wiem, za tym albumem kryje się ogrom pracy, jaki w niego włożyliście, dlatego też nawet kolejność utworów jest ściśle przemyślana. Istnieje tu wiele ukrytych detali. To nie jest tylko kilka numerów rzuconych na płytę – to całość. Powiedziałeś nawet, że to pewien rodzaj doświadczenia, które wymaga czasu… — Pamiętam, że, gdy byłem bardzo młody, oglądałem filmy Tarkowskiego, a nawet Monty’ego Pythona, nie w pełni rozumiejąc, co się w nich dzieje… Bardzo dobrze pamiętam to doświadczenie. Te filmy zabierały mnie do innych miejsc. I myślę, że to jest właśnie to, do czego dążę z moją muzyką – by wziąć odbiorców, publiczność do innego miejsca, nie dając żadnych wyjaśnień. Z „Memento…” jest tak jak ze słabo oświetlonym, umeblowanym pokojem. Widzisz kształt, ale musisz podać swoje własne wyjaśnienie, co to dokładnie jest. Możesz nawet zdecydować, by nie iść w wyjaśnienia, wtedy doświadczenie będzie jeszcze mocniejsze. A propos mocnych doświadczeń, to specjalnie ciągnę cię za język odnośnie okładek i tekstów, bo… trudno muszę poruszyć tę kwestię. Mówisz, że na tytuł „Gravity Seeker” wpadł Einar, ale w tekście utworu jest taki ustęp „(…) plunging down I’m a gravity seeker (…)”, dodatkowo zdjęcie w booklecie przy tekście do tego utworu jest jakby zrobione z perspektywy kogoś, kto wygląda przez okno, utworowi „Rogue Fossil” towarzyszy refren „(…) dancing down the dawn (…)”, w booklecie przy numerze „Phantom Oil Slick” jest zdjęcie plamy oleju, może krwi (?), na asfalcie oraz wyrwanej kostki brukowej… Przepraszam cię, ale to wszystko przywołuje mi na myśl feralny w twoim życiu dzień 26 września 2005 roku. Czy gdzieś podskórnie należy szukać takiego tropu, czy po prostu jest to moja nadinterpretacja? — Właściwie to myślę, że w takich momentach, jak ten, ludzie powinni mieć możliwość przeprowadzenia wywiadu z Kimem Sølve z Trine + Kim Design Studio, bo wciąż spotykam się z takimi pytaniami… Tak naprawdę to nigdy tak dogłębnie nie analizowałem i nie interpretowałem obrazów zdobiących album. Kiedy wreszcie otrzymaliśmy LP, słuchałem go patrząc na okładkę i nigdy nie uderzyło mnie, by w ogóle wziąć się za interpretację tych zdjęć i grafik. Ale teraz właśnie taki jestem. Jestem marzycielem i życzę całemu światu, aby był wielkim odcinkiem Monty’ego Pythona. Czy tamto wydarzenie właśnie tak traktujesz, jako uczestnik czegoś surrealistycznego? Co się wtedy tak naprawdę stało? Niektóre źródła twierdzą, że nieszczęśliwie wypadłeś przez okno na 4. piętrze, a niektóre mówią, że to był świadomy… samobójczy skok. Co jest prawdą? — Byłem w niewłaściwym miejscu, niewłaściwym czasie i niewłaściwym stanie umysłu. To wszystko, co chcę ci powiedzieć dziś o tym, co się wtedy stało. To było tak dawno temu, że teraz po prostu nie czuję, by było

Mam jeszcze jedną kwestię, na temat której jest trochę niespójności. Niektóre źródła donosiły, że nie jesteś już w stania grać na perkusji, jednak nie tak dawno temu powiedziałeś: — Kiedy jestem znudzony, a w głowie gra mi Slayer lub coś innego, to siadam na perkusyjnym stołku. Już tak bardzo mnie to nie świerzbi, bo bycie perkusistą to ciężka praca dla wytrzymałych. Czy mam gratulować, że wreszcie jesteś w stanie zasiąść za zestawem perkusyjnym, a może ktoś coś tu przekręcił? — Cóż, to zostało nieco wyrwane z kontekstu. Należałoby sprostować i powiedzieć, że kiedy jestem znudzony, a w głowie gra mi Slayer lub coś innego, to siadam na fikcyjnym perkusyjnym stołku w mojej głowie, grając na wymyślonych bębnach. Ostatnio bardzo rzadko gram na perkusji. Może usiądę za zestawem perkusyjnym na sali prób i wytrzymam za nim do 3 minut, ale czuję wtedy, że już z tym skończyłem. Czuję się wykończony. Byłeś hospitalizowany przez kilka miesięcy, w wyniku wypadku straciłeś czucie w obu stopach, ale już w kwietniu 2006 roku chwyciłeś za gitarę. Czy pamiętasz swój pierwszy riff, pierwszy skomponowany utwór zaraz po ponownym złapaniu za gitarę? Może było to coś z „The Black Flux”? — W zasadzie to kontynuowałem pisanie do utworu Aura Noir „Schitzoid Paranoid”, który zacząłem komponować tuż przed moim wypadkiem… To był ten pierwszy właściwy numer w tamtym okresie. Jeżeli się nie mylę, to w tamtym czasie prace nad „The Black Flux” jeszcze się nie rozpoczęły, ale pamiętam, że tytułowy utwór był pierwszym, który napisałem dla Virus, będąc w szpitalu. A, nie… przepraszam. Faktycznie to „Lost Peacocks” jest starszym kawałkiem Virus. Stworzyliśmy go około 2004 roku. Myślę, że również „As Virulent as You” również jest z tamtego okresu. Są i starsze motywy na „The Black Flux”, bo z tego, co pamiętam jeden z riffów miał już 15 lat, gdy powstawał „niebieski” album. Zresztą, jeden z riffów na Aura Noir „Hades Rise” istniał już 10 lat przed wydaniem tej płyty. Pamiętasz, co to za riffy i, których utworów dotyczą? — Ten najstarszy riff znajdziesz w numerze „Strange Calm”, a odnośnie „Hades Rise” myślę, że był nim riff ze zwrotki „Iron Night / Torment Storm”… „Strange Calm” był pierwszym utworem, który napisałem na własną rękę, kiedy Ved Buens Ende był jeszcze aktywny. Na „Memento Collider” można też chyba znaleźć nieco „staroci”, ale o wiele młodszych. Jeżeli się nie mylę, to prace nad nowym albumem zaczęliście natychmiast po waszej trasie w 2012 roku. Dlaczego „Memento…” to album, który musiał dojrzewać? — Przede wszystkim potrzebowaliśmy powrotu naszego starego basisty. Potrzebowaliśmy, by ponownie stać się triem. Ja również nie jestem typem kompozytora, który w sposób regularny pisze muzykę jako coś rutynowego. Ona musi do mnie przyjść, a to wymaga czasu. Tym razem chcieliśmy także, by materiał był odpowiednio przećwiczony, a nie wchodzić do studia z półproduktem, z czymś niedojrzałym. Posiadanie takiego „właściwego” materiału, gotowego, by wejść z nim do studia, dała nam wspaniałą swobodę. No, właśnie. Wraz z „Memento Collider” wracacie do oryginalnego 3-osobowego rdzenia Virus. Dlaczego Petter „Plenum” Berntsen w 2010 roku opuścił zespół? — Był taki okres w jego życiu, że musiał pracować przez cały czas. Dwie zmiany i takie tam… On po prostu nie miał czasu, ale teraz wszystko się u niego poprawiło. Wydaje się, że teraz jest bardziej odpowiedzialny i o wiele lepiej zarządza swoimi godzinami pracy. W takim razie nie dziwią mnie doniesienia, że Plenum jest w zasadzie pracoholikiem, podczas gdy ty i Einar jesteście urodzonymi obibokami, cały czas trochę bardziej zrelaksowanymi. Czy to prawda, że gdy dostaliście Plenuma z powrotem,

23


to poczuliście nad sobą jego bat, by powrócić do formy? (śmiech) — Zdecydowanie. Einar i ja jesteśmy prawdziwymi kanapowcami-przytulaczami, więc posiadanie Pettera jako nadzorcy w zespole jest bardzo pozytywną rzeczą. W takim razie, od którego utworu zaczęliście proces tworzenia, będąc pod pantoflem Pettera? — Myślę, że jako pierwszy powstał „Rogue Fossil”, a całość, tak jak i na płycie zamknął „Phantom Oil Slick”. Pamiętam, że w przypadku „The Black Flux” chcieliście, by ten album brzmiał jak koniec świata. Czy w przypadku „Memento…” również chcieliście, by brzmiał, jak…? — W tym przypadku nie chcieliśmy, by „Memento…” brzmiał jak cokolwiek. Po prostu przez całą tę drogę postępowaliśmy zgodnie z naszymi wnętrznościami, a muzyka ukształtowała się sama, z własnej woli. Dlatego też „Gravity Seeker” i „Rogue Fossil” były łatwe do napisania, wręcz stworzyły się same? — Tak, można tak powiedzieć. Może dlatego poszły jak z płatka. Czy wiesz, kiedy następuje ta konkretna chwila, kiedy muzyka nabiera własnej woli i mocy, całkowicie przejmując kontrolę? A może jest to surrealistyczny, mroczny rytm i swobodny przepływ stanu umysłu? — To jest coś, o czym zdajesz sobie sprawę tylko wtedy, gdy utwór jest już skończony, a my mamy za sobą pierwsze udane odegranie go na żywo. Czyli tak naprawdę nigdy nie wiesz, jaki album powstanie, dopóki go nie skończysz? — Tak, prawie trafiłeś w to, jak podchodzimy do muzyki, która żyje własną rzeczywistością i cały czas się rozwija oraz poszerza swoje horyzonty. Oczywiście, niezapomniane riffy są tym, co czyni rock i muzykę metalową tak atrakcyjnymi, a „Memento Collider” pokazuje to w wielu momentach, będąc jednym z niewielu właśnie takich albumów, na które natknąłem się w ostatnich miesiącach. Skoro proces komponowania jest u was tak długi, to czy pozwalasz sobie na odrzucenie jakiś riffów, bo na przykład były średnie? — Prawie nigdy nie wyrzucam riffów. Tak, jak powiedziałem, przychodzą do mnie naprawdę bardzo rzadko, więc nie mam wyboru i muszę je zostawić. Kilka z nich, których należało się pozbyć było tymi, nad stworzeniem których, jak na ironię, musiałem bardzo długo pracować. Te łatwe riffy są zazwyczaj „strażnikami” całego albumu. Skoro wszystko przychodzi ci z takim mozołem, to, o dziwo, w kontekście Virus można zapomnieć o improwizacji? — Na tym albumie nie ma miejsca na improwizacje. Dla niewyszkolonego ucha, to może brzmieć jak wolny przepływ myśli i uporządkowany chaos, ale większość muzyków zrozumie, że nie ma to nic wspólnego z improwizacją. Czy podczas sesji nagraniowej i powstawania „Memento…” były momenty wściekłych sporów? Czy komponowanie w Virus jest indywidualną domeną każdego z was, a może jednak sugerujecie, każdy komuś coś? Na przykład ty jako były perkusista, nie wpieprzałeś się w robotę Einera? — To głównie zależało od indywidualnego podejścia każdego z nas. Każdy tworzył i grał tak, jak czuł to w naturalny sposób. Czasami mówię im, co bym chciał, żeby zagrali, ale to dzieje się naprawdę bardzo rzadko. To dzieje się tylko wtedy, gdy w kontekście basu lub perkusji mam coś konkretnego na myśli. To dlatego na „The Black Flux” Petter skomponował swoje partie basu samotnie w domu i nagrał we własnym studiu? (śmiech) — (śmiech) Nie, po prostu tak pracujemy. Czy w takim razie „Memento…” nagrywaliście jako cały zespół, a może osobno? Co jest dla ciebie bardziej odpowiednie i skuteczne? — Oba sposoby są dobre, dlatego też ten album nagrywaliśmy dwojako. Kiedy nagrywaliśmy perkusję, wszyscy byliśmy na miejscu, by poczuć się tak, jak to zwykle robimy na sali prób, ale gitary i bas nagraliśmy

24

D nr 41 / 01–2017

osobno, w studiu. Pamiętam, że w przypadku Ved Buens Ende, między wami trzema istniało dziwne, kreatywne braterstwo, co doprowadziło ten zespół do tego, czym był i w sumie nadal jest. Czy to samo można powiedzieć o Virus? Czy nadal uważasz, że jesteście dziwną konstelacją muzyków, w której każdy z was trzech, nie brzmi całkiem jak wy sami, jak to kiedyś powiedziałeś w odniesieniu do okresu „Carheart”? — Absolutnie. Każdy z nas przynosi coś wyjątkowego do tej mikstury. Einar jest niepowtarzalnym perkusistą. Jest w stanie zagrać wszystkie rodzaje stylów muzycznych – rock, funk, a nawet disco, do tego metal, a jego głównym stylem jest trochę jakby mikstura ich wszystkich. Unikalny, surrealistyczny i jazzujący bas Plenuma, moja na pół dysonansowa gitara oraz nucący głos… Wszystko to sprawia, że Virus nie jest zwykłym zespołem. W końcu Einar powiedział kiedyś: — Dorastając, zawsze słuchałem różnych rodzajów muzyki, ale zawsze miałem słabość do perkusji rodem z funku i disco lat 70-tych, a także do popowej muzyki syntezatorowej z lat 80-tych. Weszło to do mojego krwioobiegu, że tak powiem. Co w takim razie z tobą, jakie niemetalowe grzechy masz na swoim sumieniu? — Dire Straits. To d l ate g o „ Me me nto…” m a b a r d z o c ie pł e i organiczne brzmienie? Chyba wolicie starą szkołę produkcji z żywym brzmieniem perkusji i naturalną głębią? — Oczywiście! To prawdziwa okazja, móc robić coś takiego. Lubimy sposób, w jaki to robiono w latach 70tych, tak jak na starych nagraniach Davida Bowiego, Fleetwood Mac, Genesis itp., z tym wspaniałym, organicznym brzmieniem. Jaki jest największy krok naprzód, który zarówno muzycznie, jak i pod względem kreacji dokonaliście od „Carheart” do „Memento…”? — Myślę, że to zależy od innych, abym miał sam decydować o takich sprawach. Naprawdę, sam nie jestem pewien, poza tym, że może tym razem jesteśmy bardziej profesjonalni. Poruszam tę kwestię, bo w czerwcu 2016 roku, zapytany o twoje blackmetalowe korzenie, powiedziałeś: — Nadal robię to samo, w stosunkowo figlarny sposób, więc myślę, że aż tak daleko nie odszedłem od mojego rdzenia. Czy naprawdę uważasz, że wraz z Virus nie oddalasz się aż tak bardzo od blackmetalowego, początkowego jądra? — Zdecydowanie. Myślę nawet, że faktycznie jeszcze bardziej zbliżyłem się do mojego pierwotnego wnętrza. Jak powiedział Miles Davis: — Człowieku, czasami potrzebujesz bardzo dużo czasu, abyś zabrzmiał jak ty sam. Kiedyś powiedziałeś również: — Virus jest powiązany muzycznie z moim stary zespołem Ved Buens Ende, ale ten nie powinien być traktowany wyłącznie jak jego poprzednik. Czy często spotykasz się z podejściem, że muzyka Ved Buens Ende jest czymś wyjątkowym, ważnym, a może i wpływowym? — Coraz bardziej. Wydaje się, że tym samym Virus, a co za tym idzie również i Ved Buens Ende zdobywają coraz to młodszą generację fanów, jak również wpływają na nowe, młode zespoły. To dla nas prawdziwy zaszczyt… Wiem, że twoje serce zawsze było z Ved Buens Ende. Skoro o VBE lepiej nie mówić tylko jak o poprzedniku Virus, to czy o Virus możemy mówić w kontekście bycia pewnego rodzaju pochodnej VBE? — Jeśli tak jest, to Virus jest derywatem progresji, którą wprowadziłem w tamtych czasach do świata Ved Buens Ende. Kiedy wydaliście demo „Those W ho Caress The Pale”, okazało się dość „nienormalnym” d l a t a m t e j e p o k i me t a l u , a z w ł a s z c z a d l a prawdziwego, norweskiego black metalu. Jak bardzo, wtedy, ludzie związani z blackmetalowym podziemiem nie potrafili rozgryźć, o co w o ogóle chodzi w waszej muzyce? Jak bardzo, otwarcie, zostaliście niezrozumiani przez swoich

rówieśników? — Większość ludzi po prostu nie załapało, o co tak naprawdę chodziło nam w muzyce Ved Buens Ende, myśląc jedynie, że najzwyczajniej w świecie jest to dziwne. Myślę, że ten ogólny brak uznania przyczynił się wówczas do tego, iż wszyscy członkowie zaangażowani w VBE zaczęli włączać się w robienie innych rzeczy. Zatem VBE zaczął powoli umierać… Dlaczego Ved Buens Ende byłoby teraz niemożliwe do odtworzenia, gdy jesteście mądrzejsi, bardziej doświadczeni… dorośli? Jeżeli się nie mylę to przez krótki okres czasu w 2006 roku próbowaliście wskrzesić VBE, ale nie wyszło… — Tak, w dawnym Ved Buens Ende była ta młodzieńcza chęć, niecierpliwość i coś gorliwego, co teraz trudno byłoby odtworzyć… Poza tym teraz jako kompozytorzy i twórcy staliśmy się również bardziej przedestylowani, że tak to ujmę, i byłoby trudniej o jakąkolwiek współpracę, ponieważ każdy chciałby, aby wszystkie aspekty wewnątrz VBE działy się w bardzo specyficzny sposób. I pomyśleć, że po tak długim czasie, bez względu na różnice, które wciąż pozostawały, widać było światełko w tunelu powrotu Ved Buens Ende. W końcu tuż przed reaktywacją, rozpalałeś zmysły, mówiąc: — Stary, Ved Buens Ende nie jest martwy! Teraz po prostu odpoczywa. Czeka na nas, abyśmy wzięli się w garść i znów razem tworzyli muzykę. Ki lka razy próbowaliśmy się przegrupować, ale się nie udało. Nie było w tym magii. Musimy po prostu poczekać, by ponownie zacząć działać. Po ukończeniu kolejnego albumu DHG ( m o wa o „ S u p e r v i l l i a n O u tc a st”, w te dy noszącego jeszcze roboczy tytuł „Satan BerzerkerMongo” – dop. M.), zaczniemy z Ved Buens Ende. Mamy twarde postanowienie, by to się ponownie wydarzyło! — Człowieku, ale łapiesz mnie za stare słówka (śmiech)! Od tego czasu minęła wieczność, a wszystko jest teraz całkiem inne. I naprawdę nie sądzę, by tak się stało. Mnóstwo razy byliśmy pytani o możliwość zagrania na żywo jako Ved Buens Ende, ale dlaczego mielibyśmy to zrobić? Żeby zgarnąć kupę forsy? Zajmuję się muzyką ze względów twórczych… Już dawno temu zrezygnowałem z aspektu kariery dla zarabiania pieniędzy na rzecz bycia tylko i wyłącznie artystą. Kilka minut temu wspomniałeś, że jest dla was nobilitacją, gdy młode zespoły inspirują się Ved Buens Ende i Virus. Czy w takim razie, tworząc i komponując dla Virus, przy tak niezwykłym i osobistym brzmieniu, dopuszczasz do głosu jakieś zewnętrzne wpływy? Echa młodzieńczych, jak i obecnych fascynacji? — Myślę, że to, w jakiej muzyce jestem zakorzeniony, czym nasiąknąłem za młodu lub, co obecnie słucham różni się bardzo od tego, co sam tworzę. Ludzie mają wiele różnych powodów, by tworzyć muzykę. Mówiąc za siebie, nadal jestem zainspirowany tymi samymi wykonawcami czy też albumami, którymi inspirowałem się ponad 20 lat temu. Jednak obecnie jest to chyba mniej rozpoznawalne, niż miało to miejsce w pierwszych dniach mojej przygody z muzyką jako twórca. Moje brzmienie już teraz zostało ustanowione. I nie ma w nim aż tak dużego zapotrzebowania na obce wpływy, ale za to jest potrzeba inspiracji, a ta, oczywiście, może pochodzić od innej muzyki, ale w całkiem inny sposób niż wtedy, gdy byłem młodszy. Skoro nie potrzebujesz już wpływów, a jedynie inspiracji, która może pochodzić z dowolnego miejsca, to czy inspiracja, jest tym głównym kluczem, który jest w stanie utrzymać zespół przy życiu w dalszej perspektywie? — Absolutnie! Jeżeli nie jesteś czymś zainspirowany, wpędzisz się w kłopoty, ale czasami trudno jest utrzymać się w stanie ciągłego zainspirowania. Dlatego też ważne jest, by zachować wytrzymałość w okresie suszy. Tworzenie muzyki na przekór wszystkiemu, nie będąc natchnionym, jest nudne i monotonne, ale dzięki odrobinie cierpliwości inspiracja wróci. A wtedy


słaby…

Pytam się o to dosyć przewrotnie, bo w wolniejs z y m f r a g me nc ie , t y m s p i n a j ą c y m c a ł o ś ć utworu „Afield”, moja głowa podpowiada mi zwieńczenie „Remembrance of Things Past” Ved Buens Ende. Z kolei podczas koncertu na festiwalu Till Dovre Faller w Dombås wrażenie to zostało spotęgowane przez wokale przechodzące w ostatecznej wersji w szept. Jest to zamierzony efekt, kompletny przypadek, czy po prostu moje majaczenia? — Prawdopodobnie to ostatnie (śmiech). Czy ja szepczę w „Remembrance…”? Muszę ponownie tego posłuchać. Minęło już zbyt długo czasu…

W 1997 roku na trasie Dimmu Borgir z Kreator i Krisiun byłeś perkusistą sesyjnym u tych pierw-szych. Dlaczego wziąłeś tę robotę, skoro nigdy nie siedziałeś w ich muzyce i nie byłeś fanem tego, co grają? — W tamtym czasie miałem pracę, ale desperacko chciałem z niej uciec, więc, kiedy spytali się mnie, czy nie chciałbym dołączyć do nich, od razu się zgodziłem.

A, czy to prawda, że dużo materiału z „The Black Flux” było pierwotnie przeznaczone dla Ved Buens Ende? — Tak, niektóre z części tego albumu.

Po 6 -tygodniowej trasie chłopaki z Dimmu Borgir zaproponowali ci stanowisko pełnoprawnego perkusisty i członka ich zespołu. Z początku zgodziłeś się, jednak po jakimś czasie zmieniłeś swoją decyzję. Nie chciałeś zostać prawdziwą, blackmetalową gwiazdą? (śmiech) — Cóż, to zderzyło się z nagraniem 2. albumu Infernö „Downtown Hades”. Musiałem wybrać między Dimmu Borgir a Infernö, więc wybrałem to, co było najbliżej mojego serca czy też łokcia.

Stary Vo ïvod (’83–’88) to twoja fundamentalna inspiracja. W kontekście Aura Noir były to a l b u my „Wa r a nd P a i n” i „ R r r ö ö ö a a a r r r”, a w przypadku Ved Buens Ende i Virus „Killing Technology” oraz „Dimention Hatröss”. Oddech, której płyty Voïvod czuć na „Memento Collider”? Zresztą, jeżeli dobrze pamiętam, to Fenriz słusznie kiedyś powiedział, że wy zawsze jesteście jak Voïvod. — Myślę, że faktycznie będzie to „Nothingface”. Zwłaszcza cover Pink Floyd („Astronomy Domine” – dop. M.). Tak (śmiech), Fenriz wielokrotnie to powtarzał. Czego, oprócz Vo ïvod i Pink Floyd, jeszcze słuchałeś podczas tworzenia „Memento…”? Mnie przychodzą na myśl King Crimson, The Residents, Grace Jones, Talking Heads, Swans i oczywiście Universe Zero (jedno ze źródeł dla VBE)… Jeżeli się nie mylę, to jesteś również zapalonym fanem jazzu. — Kiedy jestem zagłębiony w projekt, któremu się poświęcam, w tworzenie własnej muzyki, to trudno jest słuchać i angażować się w inne dźwięki. Wiesz, moje uszy i mózg są wtedy zmęczone, ale rzeczywiście pamiętam, że bardzo często słuchałem Vangelisa… Prawdopodobnie, aby odpocząć. A czy jest jakiś album, wykonawca, od którego nie jesteś w stanie się uwolnić… odpocząć? Coś, na czym zjadłeś młodzieńcze zęby i nadal tego słuchasz, bo w jakiś sposób nadało tobie muzyczny smak? — Jest mnóstwo płyt, które wciąż słucham… Jeszcze wczoraj słuchałem mojego ulubionego, blackmetalowego albumu wszech czasów – „Obsessed by Cruelty” Sodom z 1986 roku. W porównaniu do tej płyty cały ten norweski metal brzmi w moich uszach naprawdę potulnie. Pamiętam, jak kupiłem ten album zaraz po tym, gdy wyszedł. Ja naprawdę się starzeję… Ale, tak! Kiedy byłem młody, byłem maniakalnym konsumentem muzycznym, więc jeżeli nie mogę znaleźć nic nowego, żeby to ugryźć, to jest wiele starych materiałów, do których warto wrócić. Potrafiłbyś wskazać ten jeden, jedyny album, który przewrócił twoje życie do góry nogami? — Prawdopodobnie „Into the Pandemonium” Celtic Frost. Pokazał on, że metal można zginać na wiele sposobów. Jak wspominasz „thrashmetalowe wieczory” w twoim bardzo zapyziałym mieszkaniu w Oslo na Elm Street, kiedy w 5-10 chłopa wszyscy ogrywaliście klasyczne metalowe albumy, na perkusji, której po prostu nie było? (śmiech) — Jak wielką niewyraźną plamę. Podobnie jak psychotyczno-transowe imprezki, organizowane przez Fenriza? — Nigdy nie siedziałem w techno. To była działka Fenriza, Aldrahna i Mekkiego. Wraz z dwoma kumplami ze szkolnej klasy przygodę z muzyką zacząłeś w 1990 roku od deathmetalowej Eczemy, która rok później przemianowała się na Satyricon. Czy prócz tych dwóch kawałków, które krążą w sieci ocalały jeszcze jakieś nagrania z okresu Eczemy? — Tak, też słyszałem tylko o tych dwóch. Ostatnio starałem się ich słuchać, jednak dźwięk jest po prostu zbyt

Czy wiedzieli, że tak naprawdę nigdy nie lubiłeś ich muzyki? — Myślę, że zdawali sobie sprawę, że nie jestem fanem ich muzyki, jednak nadal byliśmy przyjaciółmi.

Einar powiedział, że w najbliższych planach nie ma możliwości na jakiekolwiek wznowienie aktywności Infernö. Jednak z obozu Aura Noir napływają same dobre wieści. Jeżeli się nie mylę, to planujecie rozpoczęcie nagrań nowego albumu późną jesienią lub wczesną zimą. Czy trudno wam było zebrać się do kupy, skoro Blasphemer nadal mieszka w Portugalii? — Tak, wreszcie znaleźliśmy sposób, by się razem spotkać. Ostatnio, wszyscy spyknęliśmy się na próbie… w Bukareszcie. Cały materiał na nową płytę jest już napisany i już naprawdę niedługo rozpoczniemy nagrania. Czy Aura Noir nadal jest najbardziej niezorganizowanym zespołem, w którym do tej pory przyszło ci grać? (śmiech) — (śmiech) Tak! Ale mamy sposoby, że to wszystko się sprawdza. Nawet nielegalny sposób nagrania „Dreams Like Deserts”, który zarejestrowaliście w nocy, cichcem, w komunalnym klubie rockowym, w którym wówczas pracowałeś? — To było tak dawno temu, że wydaje się, jakby to się stało w poprzednim życiu! Żeby zarejestrować cały materiał, wpadliśmy tam tylko na 5 godzin, co jest całkiem imponujące. Teraz jesteś bardzo skoncentrowany na Virus i Aura Noir. I jeżeli miałbyś zaangażować się w coś więcej, to musiałoby to być coś specjalnego… chociażby, jak Fleurety. Dalczego akurat Fleurety jest dla ciebie tak wyjątkowe i godne twojego czasu? — Mieliśmy to samo spojrzenie na awangardę i byliśmy równie dziwni w tamtym czasie. Są więc pewnego rodzaju naszymi sojusznikami, a w dodatku dobrymi przyjaciółmi. Utrzymujemy regularny kontakt. Na całym, kolejnym, zbliżającym się albumie Fleurety zrobiłem również trochę wokali i basu. Dlaczego, kiedy grałeś w Cadaver, a zwłaszcza w DHG czułeś się, jakbyś odgrywał robotę innych muzyków? — Ponieważ, tak właśnie było. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Żaden z tych zespołów nie był moim zespołem. Żebym mógł poczuć się jak we własnym zespole, musiałbym być przynajmniej jedną z twórczych sił napędowych, a nie tylko muzykiem. Czułem się zagubiony i pominięty, będąc jedynie funkcjonalną częścią zespołu. Wr ó ć my d o Vi r u s . J a k m a j ą się p r a c e n a d winylowymi reedycjami wszystkich albumów? Wiadomo już coś o konkretnej dacie wydania? — Cały czas są w przygotowaniu, ale na teraz nie znam żadnych szczegółów. Trzeba by było zapytać Einara. Wydaje się, że Virus staje się coraz mocniejszy. Czy w takim razie, w niedalekiej przyszłości, możemy spodziewać się od was nowej porcji muzyki? Czy oprócz 7-calowego singla, jednego z odrzutów z sesji „Memento Collider”, i video,

p l a nowa nych n a j e sie ń , m a c ie c o ś j e s z c z e w zanadrzu? — Podejrzewam, że nawet, gdy jesień będzie za pasem, to tej 7-calówki jeszcze nie będzie, ale wszystko jest na dobrej drodze. Video jest już ukończone i wygląda wspaniale. Na nowy album mamy już prawie jeden utwór… Nie jestem pewien, czy to stanie się w najbliższej przyszłości czy też nie, ale to może być krócej niż w ciągu najbliższych 5 lat. Co, muszę przyznać, jest trochę rozciągnięte w czasie. Trochę, to mało powiedziane. Czy jednym z tych „odpadów” jest utwór „Chernobyl Wildlife”? Skoro w komentarzu do numeru „Steamer” z r o b i ł e ś u k ł o n w s t r o nę d z i k ie j p r z y r o d y Czarnobyla, to czy „Chernobyl…” jest kontynuacją „Steamer”? — Nie, „Chernobyl Wildlife” jest nazwą kawałka przeznaczonego na nową płytę. „Steamer” częściowo jest poświęcony temu utworowi… bez wyraźnego powodu. A, tak na marginesie, co z twoimi planami na stworzenie ścieżki dźwiękowej do f ilmu? W końcu powiedziałeś kiedyś, że: — Któregoś dnia , naprawdę, chciałby stworzyć muzykę f i lmową. Byłoby wspaniale. To byłoby coś nieco zimnego, abstrakcyjnego, bez beatów i wokali prowadzących, z dziwnymi akordami gitar, może z kilkoma instrumentami blaszanymi, jak puzon i rogi oraz z chórem. Muzyka atonalna, dysharmoniczna i mroczna. Może, któregoś dnia, sam wydam ten album. — Z każdym pytaniem coraz bardziej mnie zaskakujesz. Akurat na ten temat nie mam dla ciebie żadnego komentarza i mieć nie będę. Jakieś plany wsparcia „Memento Collider” koncertami? Trasa z Voïvod byłaby czymś idealnym, zwłaszcza gdzieś w okolicach Polski, a może i nawet na jej terenie. W końcu doskonały „Gravity Seeker” zasługuje na zabrzmienie wraz z Danem Mongrainem. — Cóż, będziemy grali koncerty tak długo, jak tylko będziemy na nie zapraszani. Do tej pory zdarzało się to rzadko, ale myślę, że jest to spowodowane trochę złym okresem. Album wydaliśmy na początku czerwca. Gdybyśmy wydali go wcześniej, moglibyśmy tego lata dołączyć do większej ilości festiwali. A jeśli wydalibyśmy ten album później, na przykład tej jesieni, moglibyśmy załapać się na jeszcze więcej imprez w przyszłym roku. Pewnie, że trasa z Voïvod byłaby czymś wspaniałym, ale w tej chwili nie za bardzo jest cokolwiek zaplanowane. Wiem, że chcielibyście częściej występować na żywo, ale rzeczywiście w waszym przypadku bardzo cienko z ilością. Może pokutuje fakt, że wciąż nie macie agenta koncertowego? Myślę, że jest to całkiem dziwne, jak na taki zespół, jak Virus. — Tak, to trochę obciach, ale mamy wiele innych rzeczy na głowie. Prace, inne zespoły, wytwórnie… Nie jest to więc tak, że cierpimy, bo nie mamy nic innego do roboty. Ale byłoby fajnie, mieć co najmniej jeden występ w miesiącu. Wracając jeszcze do Voïvod, czy to prawda, że Dan Mongrain jest jednym z waszych największych fanów? — Tak, on tak powiedział. Powiedział także, że dla niego to był wielki zaszczyt zagrać solo w „Gravity Seeker”, co dla mnie jest kompletnie surrealistyczne. Od mojego 13. roku życia Voïvod jest moim ulubionym zespołem! Czyli doskonale pamiętasz koncert Voïvod z Oslo w 1997 roku? — Tak, pamiętam go bardzo dobrze. Piggy wydawał się być niemal w stanie nieważkości. Był właśnie tak fajny, jak zazwyczaj był… I tak oto dobrnęliśmy do końca. Mam nadzieję, że cię nie zamęczyłem (śmiech)? Dzięki za poświęcony czas i cierpliwość. A teraz ostatnie słowa dla naszych Czytelników pozostawiam tobie. — Dzięki za możliwość zaprezentowania się na waszych łamach, i przepraszam za zwlekanie i odkładanie tej rozmowy. Zaproście nas na koncert w Polsce, a my przyjedziemy! Jeżeli jesteś poważnym promotorem, to ślij do nas maila lub skrobnij coś na facebook.com/ virusnorwayofficial Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski, a ja mogę przynajmniej obiecać surrealistyczne doświadczenie muzyczne… D

25

www.fb.com/virusnorwayofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski / 535

ponownie powrócisz do gry, z wielką swadą.


Co jest gorszego od mrukliwego i małomównego Fina? Mrukliwy i małomówny Fin z melancholijną rosyjską duszą. Właśnie z takim okazem hybrydy miałem do czynienia w trakcie rozmowy z Erkkim Seppänenem z fińskiego Kypck. Zamiast postarać się i ładnie odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytania, dawkował on niespiesznie słowa z właściwą sobie nonszalancją i lekką dozą ironii. Być może, gdyby tej rozmowie towarzyszyła butla bimbru, płat sała (solona słonina – dop. P.) na czarnym chlebie oraz okładanie się po plecach brzozowymi witkami po wizycie w ruskiej bani, chłopina byłby bardziej rozmowny. A tak, trzeba zadowolić się tym, co jest oraz bardziej treściwym najnowszym albumem „Зepo”. ↔ Cześć Errki! Pozdrowienia z Polski! Co słychać? — Cześć. Wszystko dobrze. Właśnie mam urlop, więc udzielam wywiadów. Na całej długości „Зepo” rozbrzmiewa stukot kół pociągu. Musieliście się dobrze zaznajomić z tym dźwiękiem, grając trasę wzdłuż nitki kolei transsyberyjskiej. Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że żaden inny zachodni zespół jeszcze nigdy nie odbył tak długiej trasy? Jak wspomnienia z podróży? — Chyba jednak zostaliśmy pobici przez Sepulturę, którym udało się odwiedzić o dwa miasta więcej. Na pewno żaden zespół z Finlandii nie odbył tak długiej trasy. Ta podróż była jedną z najwspanialszych przygód w moim życiu. Zagraliśmy na niej tylko świetne koncerty i poznaliśmy mnóstwo dobrych ludzi, więc wspomnienia są bardzo dobre. J a c e k H u g o -B a d e r, j e d e n z e z n a k o m i t y c h polskich reporterów zajmujących się Rosją, opisuje ją z perspektywy wałęsającego się psa, odwiedza zatem najmniejsze dziury. Wy poniekąd podzieliliście ten styl, dając koncerty nie tylko w Moskwie czy Petersburgu, ale również na tak zwanej glubince. Czy zauważyliście różnice między przyjęciem, jakie spotkało was w wielkich miastach, a na przykład w takim Vladimirze czy Kazaniu? Gdzie grało wam się lepiej? — Być może rzeczywiście taka różnica istnieje. My jednak nie odczuliśmy jej specjalnie, ponieważ w wielu miejscach występowaliśmy po raz pierwszy w swojej karierze. Dodatkowo, niezależnie od miejsca, rosyjska publiczność jest bardzo głodna koncertów, latami wyczekiwała naszych występów na żywo, stąd za każdym razem przyjmowano nas gorąco. Ich entuzjazmu oraz wyposzczenia nie dało się po prostu nie zauważyć. Na przykład klub, w którym graliśmy w Kazaniu, pękał w szwach. Ludzie ustawiali się w kolejce przed nim na trzy godziny przed koncertem i śpiewali nasze piosenki. A my wszystko to słyszeliśmy, czekając w garderobie na moment wejścia na deski. Naprawdę świetna rzecz, nie doświadczyłem wcześniej niczego takiego! A co was pchnęło do sprzedaży rzeczy z tej trasy na portalu Pledgemusic? Rozumiem – płyty i koszulki, ale buty Jaski, w których przemierzył on trasę czy koszula, którą Lopakka miał na sobie na koncertach to już artykuł chyba dla najbardziej wytrwałych fanów. — To pomysł naszego wydawcy, który chciał sprawdzić na podstawie popytu na nasze pamiątki, czy opłaca się wydać „Зepo”. (śmiech) Na aukcję przekazaliśmy te rzeczy, które uznaliśmy za wartościowe i interesujące. To ja okazałem się szczęśliwcem, który kupił wspomniane przez ciebie buty Jaski (Ylä-Rautio, basista – dop. P.) i w ten sposób wsparł naszego biednego wydawcę. Przecież to oryginalne Rhino, legendarna marka, a cena, mimo zużycia, była bardzo dobra. Przy okazji gadżetów – kto wpadł na pomysł wydania koszulki z Ivanem Drago, w którego w 4. części sagi Rocky wcielił się Dolph Lundgren? Współzawodniczący z Rockym radziecki sportsmen i wojskowy bardziej przypominał maszynę niż człowieka, co zdaje się być aluzją do rosyjskich olimpijczyków, którzy aktywnie wspomagali się dopingiem przed Igrzyskami Olimpijskimi w Rio 2016. — To chyba był pomysł Lopakki (gitarzysta – dop. P.). On

26

D nr 41 / 01–2017

też wymyślił drugi wzór z Leninem, Stalinem i napisem „Fuck all of you” / „фак ол ов ю”. Chcieliśmy po prostu, by na naszych koszulkach pojawiło się coś śmiesznego, a nie tylko surowe i poważne motywy, jak miało to miejsce do tej pory. Prawdę mówiąc, nawet nie skojarzyliśmy analogii z rosyjską reprezentacją. Jako prawdziwi Finowie, interesujemy się przecież tylko hokejem. Pozostańmy jeszcze chwilę przy koncertach. Parę lat temu udało się wam zagrać w Kursku.

Czy zostaliście w jakiś sposób uhonorowani za szerzenie sławy o mieście? — Nie, ale przy okazji długiego pokoncertowego spotkania, połączonego z degustacją, szef lokalnego klubu garnizonowego podarował nam parę trofeów oraz sporo flag. Było to naprawdę bardzo miłe. Skoro jesteśmy przy kwestiach geograficznych – co szczególnie ciekawego, twoim zdaniem, jest w rosyjskojęzycznych nazwach geograficznych, skoro tak wielu muzyków inspiruje się nimi przy wyborze nazwy swojego zespołu. Amerykańskiego Mińska nie trzeba nikomu przedstawiać, w Polsce działa Norylsk, w dalekiej Hiszpanii istnieją progresywno instrumentalne Syberia i Tundra, a dodatkowo w różnych częściach świata można znaleźć kilka kolejnych Tundr i Tajg. — Kurde, nie mam bladego pojęcia, nigdy nie zwracałem na to uwagi! (śmiech) W naszym przypadku wybór nazwy był prosty i był konsekwencją kierunku muzyczno-tekstowego, w jakim zdecydowaliśmy się podążać. No i dodatkowo, Kypck napisany cyrylicą i łaciną za każdym razem wygląda tak samo. W zasadzie poza Rosją i Finlandią można was było zobaczyć tylko w Czechach, na Brutal Assault XX, a i tam publiczność w znaczącej większości składała się z rosyjskojęzycznych fanów. Naturalnym jest, że znacząca część waszych odbiorców znajduje się na Wschodzie, ale w czym upatrywałbyś przyczyny braku koncertów w zachodniej części Europy?


Przejdźmy zatem do waszego najnowszego albumu. Pierwszym pytaniem, które ciśnie się na usta jest to dotyczące pochodzenia tytułu. — „Зepo” to nicość, próżnia. To cyfra oznaczająca zarówno koniec, jak i początek. W praktyce, pustka absolutna jest nieosiągalna, tak więc „Зepo” okazało się znakomitym tytułem. N ow y m ate r i a ł j e st pr omowa ny k l i p e m d o utworu „Я свободен”. Obraz ten został nakręcony w prawdziwie zimowych warunkach. Skąd pomysł na taki scenariusz? Gdzie był on kręcony i jakim cudem udało się wam nie zamarznąć? — Reżysera tego klipu, Harry’ego Hataya, znamy od dawna. To on jest odpowiedzialny za scenariusz. Klip powstał niedaleko naszego rodzimego miasta, Oulu. Muszę się pochwalić, że również mam swój wkład w powstanie teledysku – w związku z tym, że od dzieciństwa jeżdżę konno, powiedziałem, że chcę, by uwiecznić mnie w nim, jak dosiadam rumaka. Tak też się stało. Z tym zamarznięciem to nie wyszło tak dobrze – długo odchorowywaliśmy zdjęcia. Przed nagraniem debiutu, aby poczuć klimat zamknęliście się w studio, poiliście wódką i jedliście tylko kapustę, którą serwował wam Jaska. Aby znaleźć inspirację dla utworów, jakie znalazły się na „Имена на стене” zamieszkałeś

w radzieckim hotelu robotniczym w Estonii. Czy tego typu niecodzienne rytuały towarzyszyły również tworzeniu materiału do „Зepo”? — Materiał na „Зepo” powstawał podobnie jak ten, który znalazł się na „Имена на стене”. Pojechałem do Tallina, zaszyłem się w hotelu i kilka dni… pisałem. Żeby udało mi się napisać dobre teksty, muszę po prostu odciąć się od codzienności, wyjechać. Między „Имена…” i „Зepo” wydaliście singiel, na którym umieściliście cover t.A.T.u. To trochę niespodziewany krok – to pierwsza nagrana przez was przeróbka, pierwszy kawałek zaśpiewany po angielsku, no i sam wybór zespołu jest niezwykły. Czym kierowaliście się wybierając t.A.T.u.? Jeżeli wasza decyzja zależała od urody wykonawczyń, dlaczego nie wybraliście Serebro? — Zgadza się, to pierwszy zarejestrowany przez nas cover. Na koncertach gramy też czasami „Black Sabbath” w rosyjskim przekładzie. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek ten kawałek zostanie nagrany. Prawda jest taka, że chcieliśmy zrobić coś nieoczekiwanego, niespodziewanego i, gdy dowiedzieliśmy się, że wśród piosenek t.A.T.u. jest jedna w języku angielskim, zdecydowaliśmy się wziąć ją na warsztat. Uroda dziewczyn nie grała tu żadnej roli – po prostu nikt w Finlandii nie słyszał o Serebro, a t.A.T.u. znają tutaj wszyscy. Każda wasza okładka jest inspirowana pozostałościami sowieckiej przeszłości – graf iki na

„Ниже” przedstawiają podziemne tunele i kanały Moskwy, zdjęcia na „Имена…” ukazują ruiny teatru w Pripjati. „Зepo” zdobią fotografie P. Laurelli’ego, które przedstawiają ruiny podwod nego s owieckiego wiezieni a w R u m mu w Estonii. Jak trafiacie na tego typu obiekty? Czy udało wam się któreś z nich odwiedzić? — Historia okładki jest prostsza niż ci się zdaje – w Internecie jest sporo stron, blogów poświęconych miejscom i reliktom z ubiegłej epoki. Jeden z nich prowadzi właśnie P. Laurelli, z którym przyjaźnimy się od dłuższego czasu. Peter ma świetne oko, bardzo dużo podróżuje i stąd też drugi raz zdecydowaliśmy się wykorzystać jego prace. Uważam, że bardzo ważnym jest, by okładka i szata graficzna albumu współgrały z muzyką. Pozwala to odpowiednio wczuć się w atmosferę albumu, a fotografie Laurelli’ego doskonale pasują do naszej twórczości. Twoje teksty często czerpały z rosyjskiej literatury, kultury i historii. Na „Зepo” odszedłeś od tego typu inspiracji i skoncentrowałeś się na swoich własnych doświadczeniach i wyobrażeniach. Dzięki takim utworom jak „На небе вижу я лицо” płyta zdaje się być bardzo osobistą. — W sumie to dużo tego typu numerów znalazło się na naszym debiucie. Sporo tekstów, opowiadających o losach mojego alter ego, Egora Kuznetzova, znalazło się również na „Имена…”. Często inspiracją do powstania samych tekstów okazuje się melodia, pod którą mają być one podłożone. Tak też powstało właśnie „На небе вижу я лицо” – w tym przypadku jednak, potrzebowałem dopełnienia w postaci żeńskiego głosu, którego użyczyła nasza stara znajoma, Anna Jusne. Na co dzień jest ona wokalistką w grupie Jousnen Järved. W tekstach do „Я свободен” i „Мне отмщение”, surowo rozliczasz się z otaczającą rzeczywistością. Przeciwko komu kierujesz swoje zarzuty? — W słowach tych piosenek uderzam we wszystkich krytyków, ideologów i dogmatyków, którzy nie potrafią wydawać sprawiedliwych i obiektywnych osądów, a zamiast tego mszczą się i atakują tych, którzy ośmielają się mieć odmienne od nich zdanie. Według mnie, ludzi, uważających się za moralnie doskonalszych i dzięki temu roszczących sobie prawa do oceniania innych jest bardzo wiele. Szczególnie dzisiaj. Leitmotivem „Зepo” jest jednak podróż. Z jednej strony, w „2017” jest ona ukazana metaforycznie, jako droga przez życie, retrospektywne spojrzenie na to, co nie wróci i konieczność pogodzenia się ze zmianami. Z drugiej strony, podróż wiąże się z motywem wojny, przed którą nie jest w stanie uchronić nawet najdalsza ucieczka, czego przykładem jest „Байкал”. Czy powodem takich przemyśleń jest to, co w tej chwili się dzieje na Ukrainie? — Dokładnie! Temat wojny i ucieczki przed nią towarzyszy mi już od dawna, bo od wojny w Zatoce Perskiej w 1990 roku. Pomimo 26 lat od tamtych wydarzeń, wszystko dalej wygląda tak samo, jeśli nie dużo gorzej. Sądzę, że jesteśmy świadkami powrotu Zimnej Wojny, a najgorszym jest fakt, że wielu ludzi albo to nie obchodzi albo bardzo swobodnie przechodzą oni z tym do porządku dziennego. To straszne. Wojna w jej metaforycznym znaczeniu, oznacza walkę z samym sobą, z własnymi problemami i z codziennym życiem. W moim odczuciu, od dwóch albumów wasz styl nabrał charakterystycznego, zgniłego brzmienia. Z drugiej strony, w waszej muzyce silniej zaczęły brzmieć echa twórczości Sentenced. Zgodzisz się z tym? — Tak, ale na swoją obronę powiem, że nasza muzyka znacząco przyspieszyła. Kypck to całość konceptualna, w której muzyka i teksty łączą się z imagem. Podczas, gdy wizerunkowo tkwicie w Stalinowskiej stylistce, tematyka tekstów porusza się po różnych kręgach rosyjskiej rzeczywistości i mentalności. W ślad za tym idzie muzyka, która ma majestatycznomasywny charakter. Jak ważny jest dla ciebie image zespołu? — Bardzo dobre pytanie. Z naszego punktu widzenia, najważniejszą zawsze była i będzie muzyka. Na niej opiera się całość konceptu. Teksty, image – wszystko to jest jej dopełnieniem. Kypck to pięcioro kreatywnych kolesiów, z których każdy dysponuje szalonymi pomysłami. Jedynym sposobem, by sprawić, aby one nie

27

www.fb.com/KypckHeadquarters B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

— Jestem pewien, że na Zachodzie nikt nie rozumie, o czym śpiewamy i dlatego też wszyscy mają nas gdzieś i nikt nas nie słucha. W sumie, ani mnie to jakoś nie dziwi, ani też niespecjalnie mi przykro z tego powodu.


umarły, to wcielić je w życie. Trzeba to jednak zrobić z umiarem.

możliwe. Należy jednak zaznaczyć, że w żadnym wypadku ideologią przyszłości nie będzie to socjalizm czy komunizm. Na pewno powstanie nowa myśl polityczna. Być może jakaś hybryda? Kto wie?!

Nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce powstał zespół Batushka, który nawiązuje do tradycji cerkiewnej – dzięki swojemu mistycznemu wizerunkowi święci swoje triumfy na zachodzie Europy. Niestety, w jego przypadku, odjąwszy image i otoczkę nie wyczuwa się żadnych związków z Rosją. — Niestety, nie znam tego zespołu, nie wiem za bardzo jak odpowiedzieć na twoje pytanie. To może wprowadzę cię w arkana tego zespołu. W związku z kontrowersyjnym cerkiewnym imagem, środowiska ortodoksyjne zdecydowanie odradziły Batiuszce przyjazdu do Rosji. Czy wy również mieliście okazję doświadczyć nieprzyjemności w związku ze swoim wizerunkiem? Mogliście przecież zostać posądzonymi o bycie f ińskimi szpiegami lub komunistycznymi sentymentalistami. — Póki co, mamy problemy tylko na Białorusi. Dziwny to kraj, w którym zakazano naszej twórczości z niezrozumiałych nam powodów. Być może cenzorom nie spodobała się piosenka „Белорусский снег”? Jest to o tyle zaskakujące, że przecież przedstawia ona bardzo romantyczny obraz Mińska. Tak szczerze, to nie doświadczyliśmy jakiś szczególnych problemów z powodu naszego wizerunku. Oczywiście są tacy, którym się on nie podoba i z tego powodu obrzucają nas błotem, ale naprawdę da się z tym żyć. Skoro rozmawiamy o image’u, powiedz, co się stało z zieloną Ładą, która jako Kypck-mobil była kiedyś nieodłącznym jego elementem? — Musiałbyś się zapytać Lopakki. Niestety, nie wiem, czy ten samochód jest jeszcze na chodzie. U t wo r e m , k t ó r y z w r a c a s z c z e g ó l n ą uwa g ę w kontekście obecnej sytuacji geopolitycznej jest „Русофоб” z pięknym, bardzo gniewnym tekstem. W obliczu raczej niekorzystnego PR-u Rosji, jak się czujesz jako adwokat diabła? — Zaskakująco dobrze! (śmiech) Ten kawałek można odczytywać na dwa sposoby. Pierwszy jest zgodny z tym, co mówisz. Z drugiej strony, tytułowy „Русофоб” to człowiek, który nienawidzi naszego zespołu, jego wizerunku, traktuje nas pobieżnie nie spoglądając na teksty i muzykę. Właśnie im dedykowana jest ta

28

D nr 41 / 01–2017

Czy w związku z tym proroczymi mogą się stać słowa z tekstu – „Смотришь в закат, а мы — заря…” („Patrzysz na zachód, my zaś świt…”) – nadejdzie jeszcze wielki czas dla Rosji? — Uważam, że serce światowej gospodarki i ekonomii już dawno przeniosło się na Wschód. Zachód, czyli Europa, Stany Zjednoczone jednak szybko nie umrze. Najpierw zgrzybieje, stanie się niedołężnym starcem…

piosenka. Czy nie uważasz, że obecna sytuacja geopolityczna może zmniejszyć zainteresowanie waszą muzyką? — Nie. Myślę nawet, że może nam to wyjść na dobre. Przecież wojnę na Ukrainie przewidzieliśmy na naszym poprzednim albumie, a kto nie lubi słuchać proroków? Zarówno historię Finlandii, jak i Polski łączą z Rosją bardzo trudne i bolesne wydarzenia. Czy nie sądzisz, że ludzie mają prawo bać się Wielkiego Niedźwiedzia? — Nie powiedziałbym, że powinniśmy się bać Rosji, ale raczej patrzeć na nią uważnym okiem i nauczyć się, jak sobie z nią radzić. Musimy zrozumieć, że zawsze będzie ona naszym sąsiadem… przynajmniej taki stan rzeczy będzie się utrzymywał do końca naszego życia. W żadnym wypadku nie można jej ignorować. Z drugiej strony w żadnym wypadku nie oznacza to, że powinniśmy godzić się na wszystko, czego ona chce, lub też na siłę trzymać język za zębami i bać się krytykować poczynań Moskwy. Musimy znaleźć złoty środek – jesteśmy przecież skazani na życie obok siebie. Czy w twoim odczuciu historia Rosji zdaje się zataczać koło i wraz z kolejnymi działaniami Władimira Putina zaczyna coraz bardziej przypominać Rosję z czasów Stalina? — Pod względem ideologii wydaje mi się to całkiem

Chyba Nikołaj Gogol jako pierwszy podkreślał, że Rosja to nie kraj, to stan umysłu. Co takiego, w twoim odczuciu, czyni rosyjską duszę szczególnie interesującą z punktu doom metalu? — Kolejne dobre pytanie, na które nie wiem jak odpowiedzieć! (śmiech) Chyba jej mrok… i potrzeba picia wódy niezależnie od mroku. O ile pamiętam jesteś wykładowcą na uniwersytecie w Tampere. Czy twoi studenci zdają sobie sprawę z tego, czym zajmuje się ich nauczyciel? Czy fakt, że grasz w Kypcku pomaga ci szerzyć zainteresowanie Rosją? — Małe sprostowanie. Wykładowcą byłem, a nie jestem. Od 10 lat zajmuję się organizowaniem kursów językowych na własną rękę. Moimi klientami są głównie duże firmy. Większość z moich „studentów” wie, czym zajmuję się po godzinach, a sam też się tego jakoś nie wstydzę. Co do młodzieży, w ogóle, to czasami otrzymuję maile, w których ktoś pisze, że dzięki Kypckowi zaczął uczyć się rosyjskiego, lub zaczął interesować się rosyjską literaturą. Jest to jednak rzadkie, ale może dzięki temu miłe. Dziękuję za rozmowę. Powiedz jeszcze, co będzie działo się z wami w niedalekiej przyszłości, a ostatnie słowa należeć będą do ciebie? — W tym momencie dogrywamy już ostatnie szczegóły, dotyczące trasy po Rosji, którą zamierzamy odbyć na wiosnę 2017 roku. W styczniu zdążymy jeszcze zagrać parę sztuk w Finlandii. Pamiętam, że kiedyś otrzymaliśmy ofertę zagrania w Polsce. To było chyba dwa lata temu i mimo obustronnych wysiłków nie udało się. No nic – może komuś jeszcze zechce się nas do was zaprosić. Dlatego też tymczasem, do widzenia! D



Cześć! — Halo, Polsko! Przybądź, Polsko! Czy mnie słyszysz? Odbiór! Tutaj In The Woods… Powtarzam – z tej strony In The Woods… Czy mnie słyszysz? Odbiór! Słyszę doskonale (śmiech), zwłaszcza że wreszcie powracacie po 14 latach milczenia. Dlaczego aż tak długo przyszło nam czekać na następcę „Strange in Stereo”, co porabialiście w tym okresie? Odbiór! — Każdy z nas poszedł własną drogą i zajął się swoimi sprawami. Bracia Botteri mieli swój zespół Strange New Dawn oraz solowe projekty, a ja byłem zajęty graniem surowego black metalu i koncertowaniem z Carpathian Forest. Dlaczego zreformowanie In The Woods… trwało tak długo? Ponieważ nie było ku temu odpowiedniego czasu – z wielu powodów. Ale teraz jesteśmy z powrotem, a ty możesz słuchać nowego albumu. No, dobra. Zrobiliście, co mieliście do zrobienia. Nie mogąc skoncentrować się na In The Woods…, by poświęcić mu tylu czasu, na jaki zasłużył, poszliście w inne zespoły i projekty. Jednak wiem też, że powody rozpadu były dla osób zaangażowanych zbyt skomplikowane i osobiste, by rozmawiać o tym publicznie. Pomijając je, uważasz, że dobrze wtedy postąpiliście? — Z pewnością był to właściwy czas, by zatrzymać In The Woods… Zrobiliśmy wszystko to, co chcieliśmy i zaczęliśmy iść w różnych kierunkach. Do czasu, gdy nagraliśmy „Strange in Stereo” Oddvar (gitarzysta, zmarł 13 maja 2013 roku z powodu zatrzymania akcji serca – dop. M.) nie przyczyniał się aż tak bardzo do tworzenia ITW, jak tego byśmy chcieli, Jan (były wokalista – dop. M.) zaczął być zmęczony zespołem, a my mieliśmy zbyt dużo zaangażowanych muzyków sesyjnych. W 1999 roku Jan Kenneth Transeth tak tłumaczył to zmęczenie: — Jakoś tak czuję, że In The Woods… mógł spaść między dwoma krzesłami, ponieważ na jednym z boków wciąż jesteśmy bardzo związani z blackmetalową sceną, a na drugim boku nasza mu z yka jest wolna i wylu zowana , więc w pewien sposób trudno jest nam trafić do odpowiedniego rodzaju publiczności i wyciągnąć wiele osób z ich krzeseł, by przyszli na koncert In The Woods… Kiedy graliśmy europejską trasę, dużo straciliśmy, coś koło 4-5 tysięcy funtów. Myślę, że jest to dość ciężkie doświadczenie. Zgadzasz się z nim, może to też było powodem rozpadu? — Kiedy mieszaliśmy ekstremalny metal z progresywnym rockiem, jedynym zespołem, który to robił był Opeth. Wszyscy inni za bardzo bali się zaryzykować, by wyjść poza narzucone sobie granice gatunku i tendencji. Z jednej strony to sprawiło, że staliśmy się pionierami, ale z drugiej strony ograniczyło ilość ludzi, którzy zrozumieliby, co tak naprawdę robimy. Teraz, oczywiście, Opeth są wielcy i teraz każdy inny metalowy zespół, których wokół krążą setki, włącza do swojego stylu progresję. Teraz więc, to, co robimy jest bardziej akceptowane. Mimo tego chcieliście nadal walczyć, mając materiału na mniej więcej dwa kolejne albumy, by w istocie ponownie uderzyć w 1999 roku. Co stało się z tymi utworami, oczywiście poza „Beer” i „Don’t Care”, które pojawiły się na „Live at the Caledonien Hall”? — Christian ma w swojej głowie mnóstwo muzyki. Pewna jej część prawdopodobnie poszła na rzecz jego innych projektów, ale niektóre z tych pomysłów zostały wykorzystanie do stworzenia kilku utworów na „Pure”. Na przykład, zaledwie miesiąc po wydaniu najnowszego albumu już zaczęliśmy pracować nad kolejną płytą – to pokazuje, jak potrafimy być produktywni, jeżeli jesteśmy w odpowiednim nastroju. Po tak długim niebycie niejeden czułby głód muzyki. A tak przy okazji, czy nie było to trochę dziwne mieć wtedy świadomość, że gracie właśnie ostatni koncert In The Woods… , zwłaszcza w towarzystwie wszystkich byłych członków? — To była słuszna decyzja. Zagranie w Caledonien Hall było dobrym sposobem na złożenie hołdu fanom zespołu, którzy wspierali nas już od pierwszego materiału demo, a także dobrym sposobem na uczczenie pracy i osiągnięć ITW. Gdybyśmy w tamtym momencie nadal kontynuowali naszą działalność, to wszystko zaczęłoby się rozpuszczać w coś, czym nie był ITW.

30

D nr 41 / 01–2017

Cedric z Debemur Morti Productions zapowiadał, że w ramach tego wywiadu gotowi do rozmowy będą perkusista Anders Kobro (równie znany z Carpathian Forest i Green Carnation) oraz nowy wokalista James Fogarty. W kontekście tego, że In The Woods… po 14 latach ciszy powrócił z nowym albumem, stwierdziłem, że taki duet będzie ku temu znakomity – coś jak połączenie starego z czymś świeżym. Ostatecznie 2 tygodnie po premierze „Pure” skontaktował się ze mną jedynie Anders, ale miałem wrażenie, że James odpowiednio go przygotował pod pytania skierowane do wokalisty. Nie przeszkodziło to jednak płynnie łączyć przeszłość z przyszłością w akompaniamencie teraźniejszości, dowiadując się przy okazji, jak na istnienie In The Woods… reagowali Varg Vikernes i Euronymous, co może się stać, gdy pójdziesz do lasu zrobić zdjęcia, dlaczego Carpathian Forest jest niedźwiedziem i kto w zespole musi nosić zbyt obcisłe majtki. ↔


Zajmijmy się wreszcie „Pure”. Wydaje mi się, że w instrumentacji tego albumu jest dużo wolności i otwartości, podanych w taki sposób, jakby poprzednie materiały nawet ich nie tknęły. Jak wielką rolę ten luz i dawanie przestrzeni grały w procesie twórczym „Pure”? — „Pure” jest, być może, najmniej przekombinowanym z naszych nagrań. Ciężko pracowaliśmy nad głównymi utworami, ale kiedy doszło do riffów przewodnich oraz wokali, okazało się, że James ma do nich kompletnie inne podejście, co było bardzo orzeźwiające. To pozwala, by kluczowe utwory prześwitywały przez całość. Jak bardzo ten proces powstawania albumu

różnił się od tworzenia „Strange in Stereo”? Mam wrażenie, że brzmienie posiada klimat muzyki f ilmowej, jak podłoże do historii bardziej w formie recytatyw. Słyszałem także, że ideą „Pure” było nagranie albumu z atmosferą bliską „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd? — Cóż, najbardziej podstawowe różnice polegały na tym, że byliśmy w stanie nagrywać ten album we własnym czasie bez ograniczeń zarówno czasowych, jak i finansowych, ponieważ rejestrowaliśmy ten materiał w naszej sali prób. A także z tego względu, że James nad większością swoich wokali, gitar i klawiszy pracował u siebie w Brighton, Anglii. Pisaliśmy utwory i pracowaliśmy nad nimi w porządku chronologicznym, to dało nam poczucie ruchu i kierunku w stronę albumu. Słuchając tego album, należy więc zacząć od początku i skończyć wraz z ostatnim numerem. G d z ie ś w ł a śn ie c z y t a ł e m , ż e by n a p r awd ę uchwycić te wszystkie przeróżne uczucia, które chcieliście wywołać, „Pure” trzeba słuchać jako całości. — Tak – cały album jest przeznaczony do słuchania go od początku do końca. Oczywiście, masz możliwość, by słuchać każdego utworu z osobna, ale wpierw powinieneś poznać cały album zanim zaczniesz go szatkować – w przeciwnym razie może cię coś ominąć,

możesz stwierdzić, że jednak czegoś tu brakuje. Czyli działaliście podobnie jak w przypadku powstawania „Omnio”, który był pierwszym albumem zrobionym przez was w pewnym sensie w całości – komponowaliście, ćwiczyliście i nagrywaliście utwory w takiej samej kolejności, co na płycie. Wtedy, po raz pierwszy, wasz album został wykonany jako całość, a nie tylko zlepek pojedynczych utworów. — Tak, w tym przypadku było podobnie, ale jednak nieco inaczej. Christian miał w swojej głowie rdzenie wszystkich utworów, by później wraz ze mną i bliźniakami Botteri opracować wszystkie struktury oraz tempa. Kiedy zakończyliśmy podstawowe nagrania kawałków, James dodał swoje gitary oraz wokale. Ostatnim elementem, który dołożyliśmy były instrumenty klawiszowe i efekty. Mogę wyobrazić sobie proces pisania i komponowania „Pure” jako dość złożone zadanie z waszą czwórką, wypełnioną po brzegi pomysłami. A wśród nich ty – kapitan, który podejmuje większość decyzji czy też Christopher – motor napędowy, katalizator, rdzeń wszystkich idei i prawdopodobnie najbardziej produktywna osoba w In The Woods… oraz fabryka wytwarza-

31

www.fb.com/inthewoodsomnio B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

To prawda, że decyzja, by ponownie wystartować z In The Woods… nie była czymś spontanicznym oraz impulsywnym? Podobnież chcieliście wrócić już od wielu lat, wiedząc, że aż tak dużo muzyki wręcz dusi się w was? — Aby tak się stało, musieliśmy dojść do wspólnego porozumienia. Niestety, dla Oddvara okazało się to za późno, by mógł się w to zaangażować. Ale, jak na ironię, to właśnie jego śmierć była tym ostatecznym wydarzeniem, które sprawiło, że zaczęliśmy realnie myśleć – „powinniśmy zrobić to szybciej”. On zawsze chciał, by to się stało.


jąca muzykę (śmiech). — Porównując nas do ludzkiego ciała, Christian odpowiada za serce zespołu, Christopher jest życiowym pulsem, ja jestem kośćmi, a James skórą. Dosłownie chwilę temu mówiłem ci o brzmieniu przypominającym soundtrack. Ty porównujesz teraz In The Woods… do jednorodnego ciała. Pokusiłbyś się o porównanie zespołu do konkretnego filmu? Co to byłby za obraz? — O wrzucenie całej historii In The Woods… w jeden film byłoby naprawdę trudno, ale jeżeli miałbym przyrównać „Pure” do jakiegoś filmu, to byłaby to wewnętrzna, galaktyczna przygoda dziejąca się w środku umysłu, doprowadzająca do transformacji obiektu na samym końcu tej podróży. Wszystkie oferty scenariusza możecie słać do naszego agenta. Wracając do podziału obowiązków w In The Woods… , jak bardzo zmieniła się dynamika zespołu po dołączeniu Pana Foga na wokale, porównując chociażby sytuację sprzed 17 lat, z okresu „Strange in Stereo”? Podobnież James wypełnił lukę umiejętności, które mogłoby przynieść do kapeli z 2-3 innych członków? (śmiech) — To jest dokładnie ta sytuacja – on przejął obowiązki dosłownie 3 ludzi, a ty masz do czynienia zaledwie z jedną osobą, co bardzo ułatwiło nam życie. Jako muzyk, który sam tworzy i produkuje swoją własną muzykę jest o wiele bardziej treściwy w oszacowaniu, gdzie i kiedy nie używać swojego głosu. Główną różnicą nowego materiału jest to, że nie masz dwóch gitar solowych i dwóch wokalistów, robiących to samo w tym samym czasie. Zanim pojawił się James na wokale przymierzany był Tommy Sebastian Halseth, który ostatecznie nie wypalił. Dziwne, bo jeszcze w 2014 roku mówiłeś: — Mamy absolutną pewność, że Tommy zrobi to po swojemu, nie będzie starał się kopiować kogoś innego i w kwestii tekstów, jak i aranżacji muzycznych ma całkowitą swobodę artystyczną. — Po prostu nie wyszło. Tommy zarejestrował z nami jeden bądź dwa utwory demo i po tym zdecydowaliśmy, że jednak nie był odpowiedni dla ITW. Ale życzymy mu jak najlepiej. Twoja gra na perkusji po raz kolejny jest imponująca, zwłaszcza w momencie „ubierania” w perkusyjne dźwięki tych dziwnych gitarowych riffów. Czy na twoją grę na „Pure” miały wpływ jakieś specjalne bodźce, inspiracje? — Nigdy nie wolno kopiować nikogo innego i zawsze rób to, co czujesz, że jest naturalne. To jest jedyna droga, by tworzyć muzykę dla ITW. Skoro stronisz od zewnętrznych wzorców, to może ty sam jesteś inspiracją dla samego siebie, chociażby przez występy na żywo? W końcu teraz brzmicie jak solida maszyna. — Koncerty są zarazem czymś zabawnym i specjalnym, ale akurat w tym zespole nie są one życiową krwią, są drugorzędne. Naszym głównym priorytetem jest utrzymanie bycia kreatywnym i cały czas parcie do przodu wraz z nowym materiałem. ITW nigdy nie był typem zespołu, który skupiał się na graniu tras koncertowych i nigdy nie będzie. Jakkolwiek, koncerty, które do tej pory udało nam się zagrać z pewnością pomogły nam stać się mocno dokręconą jednością koncertową. To na pewno. Czyli w takim razie, tworząc „Pure” zbytnio nie zaprzątaliście sobie głowy nad tym, jak sprawdzi się na żywo? — W żaden sposób. Jedynym, czym zaprzątaliśmy sobie myśli było to, czy nam się podoba to, co robimy. Jak w kilku lakonicznych słowach opisałbyś każdy z utworów, które tak bardzo wam się spodobały, że weszły na „Pure”? — 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10. Dobre (śmiech). Wiele metalowych zespołów jest zadowolona, gdy do swoich tekstów wrzuci garść ogólnej „ciemności”. Wiesz może, gdzie James szukał inspiracji do opowieści snutych na „Pure”, do tej mikstury ezoterycznych i egzystencjalnych tematów (zarówno osobistych, jak i uniwersalnych), ponurych i ciemnych, ale czasami pełnych nadziei i potężnych?

32

D nr 41 / 01–2017

— Na płycie są dwa introspektywne utwory („Blue Oceans Rise (Like a War)” i „This Dark Dream”), których autorem jest Christian. Do reszty teksty napisał James, i te są bardziej filozoficzne. Z tego, co wiem jego inspiracje są rezultatem wielu lat zainteresowania ezoterycznymi tematami, ale także pochodzą i z innych źródeł, które nie są aż tak pretensjonalne. Z tego względu, że ojciec Jamesa zmarł na krótko przed nagraniem tego albumu, śmierć sama w sobie odgrywa bardzo ważną rolę w lirykach „Pure”? To pozwala wydobyć filozofa z każdego nas. Czyli James musi być zapalonym czytelnikiem. Pamiętasz, jacy autorzy pobudzają jego umysł i wyobraźnię? — Lista autorów, którzy doprowadzili go do szukania inspiracji, pobudzając tym samym jego wyobraźnię, jest całkiem długa, by wymienić chociażby takich pisarzy, jak: Terence McKenna, Robert Anton Wilson, Dr Rick Stein, Carlos Castaneda, Aldous Huxley i Lewis Jablonsky. Jednocześnie, co ciekawe, on w ogóle nie lubi czytać. Doskonały oksymoron (śmiech). Tak jak obecny In The Woods… i black metal, na którego korzeniach wspaniale wyrósł. Czy uważasz, że fani ITW obecnie oczekują czegoś bardziej „metalowego” po waszym zespole? Czy czujesz, że wyjątkowa pozycja, jaką zdobył ITW, pozwala wam otworzyć ludzi na nowe pomysły? — „Pure” ma pewną ilość wpływów zaczerpniętą z naszych korzeni ekstremalnego metalu – tak w ogóle to nie porzuciliśmy metalu. W rzeczywistości, „Pure” jest prawdopodobnie najbardziej „metalowym” nagraniem, jakie kiedykolwiek dokonaliśmy, w tradycyjnym sensie. To dlatego, że chcieliśmy, by brzmiało tak, jak to słychać – jest w zgodzie z tym, kim jesteśmy i co stworzyliśmy. Nie chcę zabrzmieć egoistycznie, ale kiedy komponowaliśmy i nagrywaliśmy „Pure”, nie przejmowaliśmy się tym, co ludzie chcieliby „dostać” – jest to tylko to, co my chcieliśmy usłyszeć. Posiada elementy muzyki lat 70-tych w takiej samej skali, co ekstremalnego metalu lat 90-tych. Powiem ci, że miałem wielkie problemy ze zidentyfikowaniem dokładnych wpływów. Wiedziałem, że gdzieś dzwonią, ale nie wiedziałem, w którym kościele (śmiech). Wychwyciłem jedynie wolność progresywnego rocka lat 70-tych, spotykającego „subtelne” oznaki krautrocka. Gdybyś miał wymienić 3 zespoły, które wpłynęły na brzmienie „Pure”, kto byłby w czołówce, oczywiście wykluczając King Crimson i Pink Floyd? (śmiech) — Hawkwind, Black Sabbath i Iron Maiden. Wiem, że to nie jest tak, iż ekstremalny metal już cię więcej nie inspiruje, ale teraz po prostu masz szersze spektrum wpływów w porównaniu do tego, czym interesowałeś się na początku lat 90-tych. Jesteście fanami twórców, a nie ludzi, którzy kopiują. Czy uważasz, że wraz z „Pure” jesteście w stanie aspirować do miana twórców przez duże ‘T’? — Nawet, jeśli wyruszylibyśmy na podbój kopiowania innych zespołów, to nadal brzmielibyśmy jak ITW. Nie jesteśmy ludźmi, którzy lubią naśladować lub którzy martwią się o techniki nagraniowe. Jesteśmy zainteresowani pisaniem szczerej muzyki, której sami chcemy słuchać i którą cieszymy się grać. Wszelka oryginalność jest, paradoksalnie, zarówno niezamierzona, jak i nieunikniona. Wraz z takimi zespołami, jak Ved Buens Ende, Beyond Dawn, Fleurety, a później Dødheimsgard byliście częścią „ruchu”, który wyprowadził norweski black metal na zupełnie inne i zakręcone ścieżki. Jakie są twoje wspomnienia z tamtego okresu i dlaczego w tym samym czasie pojawili się podobnie myślący ludzie, którzy puścili się w dół tą, swego czasu, mocną i ubitą krętą drogą? Stworzył się wtedy dość silny przeciwległy obóz muzyczny w stosunku do tego, co robili tacy klasycy, jak Mayhem, Darkthrone czy Immortal. — Dodałby do tego jeszcze The 3rd and the Mortal. Mieliśmy wystarczająco dużo szczęścia, by wówczas być związanym ze sceną muzyczną, która zawierała również kompletnych idiotów, którzy robili głupie rzeczy, koncentrując uwagę mediów na norweskiej muzyce metalowej. Zamiast marnować taką możliwość, grając blasty, posiadając przerażające wokale oraz

malować twarze zdecydowaliśmy się zbudować nasz zespół na samorozwoju wiarygodnych artystów. Wydaje się, że w tamtym okresie stworzyliście sobie własną enklawę, ale znaleźli się i tacy, którzy chcieli zakłócić jej spokój. — Niektóre wspomnienia z tamtego okresu są takie, że zarówno ze strony Vikernesa i Euronymousa otrzymywaliśmy groźby przemocy. Obaj byli kompletnymi debilami. Byliśmy również aresztowani i przetrzymywani przez policję, w drodze do lasu, gdzie mieliśmy zrobić sesję zdjęciową. Wtedy też podjęliśmy decyzję, że cała ta sprawa związana z black metalem jest nieco głupia. Zaczęliśmy więc być sobą, nagrywając dojrzałą muzykę zamiast śledzić blackmetalowe trendy, które następnie eksplodowały, z wielu ludzi czyniąc milionerów, zwłaszcza tych, którzy tak głośno krzyczeli o sprzedaniu duszy. A propos lasu, pamiętam, że gdy w początkowych latach działalności udzielaliście wywiadów, wymagaliście, by w graficznej oprawie rozmowy zamiast zdjęć zespołu użyć fotograf ii lasu, czym wprawialiście redaktorów i dziennikarzy w konsternację. Czy nadal to robicie? Czy mam przekazać grafikowi, żeby poprzestał na leśnych zdjęciach? (śmiech) — (śmiech) W dzisiejszych czasach trudno być anonimowym. Kiedy jesteś „Panem Złym” w jakimś ponadponurym blackmetalowym zespole, noszącym kolce i trupi makijaż, a na twoim facebookowym profilu masz zdjęcia z przyjęcia urodzinowego twojej 90-letniej babci, to wygląda to nieco żałośnie, prawda? Uczciwość jest najlepszą polityką – mamy zdjęcia zespołu, które zostały zrobione tuż przed naszym występem w Niemczech. Użyj ich – dlaczego mielibyśmy udawać?! Bycie „złym” przez cały czas musi być bardzo trudne… Czy to prawda, że kiedy zaczynaliście, zwłaszcza kiedy nagrywaliście pierwsze demo „Isle of Men” byliście bardzo zapatrzeni w Bathory, w szczególności albumy „Blood Fire Death” i „Hammerheart” i w pierwszej kolejności taki był główny cel waszego brzmienia? — Wszyscy byliśmy fanami Bathory i na pewno można to usłyszeć na naszych wczesnych materiałach. Co ciekawe, dla własnej przyjemności nagraliśmy cover Bathory, który niedługo powinniśmy ukończyć… Może uda nam się go usłyszeć na jakąś specjalną okazję? W końcu rok temu „HEart of the Ages” stuknęło 20 lat, a w 2017 roku swoje 20-lecie będzie obchodzić „Omnio”. Czy czujecie pokusę, by w całości ponownie przywitać się z tymi albumami na żywo? — Hm… nie bardzo. Mamy nowy album i jesteśmy w trakcie pisania kolejnego. Jesteśmy dumni z tego, co nagraliśmy w przeszłości, ale to nie określa, kim jesteśmy jako artyści 20 lat później. W ramach In The Woods… nie gracie już black metalu, ale jak sam podkreślałeś na „Pure” można usłyszeć elementy tego gatunku, nawet bardziej niż na „Omnio” i „Strange in Stereo”. Niemniej jednak w obecnej koncertowej liście utworów nadal macie blackmetalowe numery z debiutu. Jak one wypadają w zestawieniu z dzisiejszym brzmieniem In The Woods… ? — Czasami zabawnie jest wstrząsnąć ludźmi. Bardziej skrajne utwory są częścią naszego dźwiękowego arsenału – chcemy wyciągnąć naszych starych faworytów, by przypomnieć ludziom o naszych korzeniach. Nadal lubimy te numery, ale nie potrzebujemy nagrywać ich pochodnych album po albumie – pozostawiamy to blackmetalowym zespołom i posuwamy się naprzód na nowe wybrzeża. Na debiutanckim albumie jest coś takiego, co można przetłumaczyć: „Nie boję się umrzeć, ale boję się nie żyć. Czy jestem żywy?”. Ta sentencja sugeruje ideę wyraźnego rozróżnienia pomiędzy życiem, a po prostu przetrwaniem i egzystowaniem. Jakie są twoje przemyślenia na ten temat, po 21 latach? — To bardzo ciekawe stwierdzenie, ale musiałbyś spytać się Jana o odpowiedź. Może to mówi coś o konieczności życia w nowoczesnym, kapitalistycznym społeczeństwie, bez bogactw i chęci życia, życiem artysty? Co teraz myślisz o „HEart of the Ages”? Czy nadal rozpiera cię duma z tego, co nim osiągnęliście?


— Absolutnie! Patrząc na to, kiedy byliśmy 20-latkami, to nagranie „HEart of the Ages” było czymś wspaniałym. Kiedy słuchamy tego albumu, zawsze jest to podróż po zakamarkach pamięci. Ale… to było 20 lat temu… Niby, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, ale chyba przyznasz, że w porównaniu do dzisiejszego In The Woods… debiut miał niesamowicie potężne zaplecze emocjonalności i atmosfery? — Wszyscy uważamy, że to byliśmy my, grający muzykę, na której tworzeniu spędziliśmy swoje nastoletnie lata. Cieszymy się, że nadal ci się to podoba! Odnośnie procesu nagrywania „HEart of the Ages” Jan powiedział w 1999 roku: — Kiedy nagrywaliśmy wokale na pierwszą płytę, osobiście chciałem zrobić z 80-90% czystych wokali, a następnie nieco skrzekliwych z efektami i innymi tego typu zabiegami, ale pozostali myśleli, że muzyka została napisana aż w 50% dla blackmetalowych wokali, więc powiedzieli mi, żebyśmy zostali przy pierwotnym zamyśle, a zmian dokonamy na następnym albumie. To było po prostu to, co zrobi liśmy na pierwszym albumie. To prawda, czy tylko punkt widzenia Jana? — Prawdopodobnie jest to prawda. To pasowało do muzyki, którą mieliśmy wtedy skomponowaną. Do czasu nagrania „Omnio” dojrzeliśmy i nauczyliśmy się, że już nie chcemy tego robić na następnym albumie. Pomimo pozostawienia w tyle blackmetalowych naleciałości, „Omnio” jest nadal emocjonalnie i n t e n sy w ny m a l b u me m , n ie w sp o m i n a j ą c o godnej uwadze zawartości muzycznej. „Strange in Stereo”, podczas gdy bardziej eksperymen-

talna, również jest bardzo emocjonalną płytą. Czy kiedykolwiek tworzyliście album dla samej muzyki, pozostawiając za sobą uczuciową treść i kontekst? Czy „zachwycająca melancholia”, o której mówicie na samym początku bookletu „HEart of the Ages” zawsze była częścią waszej muzyki, aż do teraz? — Melancholia jest siłą napędową czającą się za naszą muzyką – otrzymujemy z tego coś naprawdę prostego, a zarazem złożoną emocję. Cała nasza ulubiona sztuka skupia się na melancholijnych uczuciach. W swoich treściach muzycznych i lirycznych nie jesteśmy typem zespołu imprezowego, chyba że jest to stypa. Co jest twoim „omnio”, co jest twoim „wszystkim”? — Bycie kreatywnym i bycie wiernym sobie. To doskonale podsumowuje wszystkich nas czterech. Skoro mowa o byciu kreatywnym, to kiedy możemy spodziewać się kolejnego albumu Carpathian Forest? — Carpathian Forest jest wielkim niedźwiedziem, który zapadł w sen zimowy. Co to za zima? Te 10 lat bez jakiejkolwiek muzyki z obozu CF jest kurewsko długie. — Zima była długa i bardzo mroźna, a on zaspał. Czy on nie żyje? Tylko czas to powie… Czas za to działa na korzyść In The Woods… Już kilka razy w czasie naszej rozmowy wspominałeś o kolejnej płycie, ale chciałem zachować to na koniec wywiadu. Czyli to prawda, że Christ i a n m a j u ż s z k ie l e t n a s t ę p ne g o a l b u mu ,

a wy jesteście na krótko przed komponowaniem i nagraniami? Wystarczy go tylko uformować w odpowiedni kształt. Czy mógłbyś zdradzić więcej szczegółów? — Tak to prawda – właśnie rozpoczęliśmy prace nad komponowaniem następcy „Pure”. Mam nadzieję, że nagrania rozpoczniemy wraz z początkiem 2017 roku… Podobno James skontaktował się z Kari Rueslåtten, aby zaśpiewała gościnnie w kilku utworach z nadchodzącego albumu? Dlaczego nie Synne Larsen? I to pytanie powinno paść również w kontekście „Pure”, w końcu powiedziałeś w 2014 roku, że: — Synne zawsze będzie żeńskim głosem w In The Woods… To tyczy się również obecnych czasów. Synne będzie zaangażowana w In The Woods… również na nagraniach, które czekają na nas w przyszłości. — Nie ukrywam, że wolelibyśmy mieć Synne, ale wraz z upływem czasu stało się jasne, że nie jest to wykonalne, a ona po prostu nie ma na to czasu. Zamiast tego zdecydowaliśmy, że James będzie musiał nosić bardzo opięte majtki, aby osiągnąć wyższą skalę głosu (śmiech). A tak na poważnie, James kilka miesięcy temu wysłał Kari wiadomość na Facebooku, ale nie odpowiedziała. I tak oto James jest teraz na zakupach i szuka odpowiednich majtek… (śmiech) (śmiech) I w tak świetnych nastrojach proponuję zakończyć tę rozmowę. — Wielkie dzięki za ten wywiad. Ewidentnie jesteś długoletnim fanem In The Woods… a my jesteśmy bardzo wdzięczni za twoje ciągłe wsparcie. D

33


Arkona… Kto nie zna tego zespołu? Zwłaszcza dzisiaj, po tak udanym albumie, jakim jest „Lunaris”. Chociaż głównodowodzący Khorzon stwierdził, że już wszystko zostało powiedziane wcześniej, znalazło się kilka tematów do omówienia. Zapraszam do czytania, a ścieżką dźwiękową niech będzie chociażby utwór „Ziemia”. ↔

Podobno nie udało się zagrać w Bordeaux z powodów (jak to ktoś określił na stronie organizatora) dość absurdalnych. To znaczy, jakich? — No właśnie to była ta wpadka. Oczywiście, ze strony The Negation i naszej wszystko było ok. Natomiast znalazł się w Bordeaux jakiś lokalny aktywista z Antify, który coś sobie tam ubzdurał i postraszył właściciela klubu, że naziści przyjeżdżają (śmiech). Okazało się, że to już nie pierwsza taka akcja tego człowieka. Zalazł on już za skórę w przeszłości kilku zespołom z Francji, posądzając je o jakieś koneksje z NSBM. Gdyby właściciel klubu nie okazał się taką pizdą, to koncert normalnie by się odbył. Bo komentarze później były takie, że to właśnie wina jest po stronie właściciela klubu, że się w ogóle ugiął. Należało tego pajaca z Antify całkowicie zignorować, a tak wyszło na to, że jego zarzuty były zasadne.

Cześć! Zacznijmy od ostatnich wydarzeń związanych z naszą chlubą narodową (śmiech). Wróciliście właśnie z kilku koncertów, jakie odbyliście w kraju waszego nowego wydawcy. Wiem, że nie pierwszy raz graliście we Francji, ale teraz to były chyba większe koncerty? Jak przyjęła was publika? — Akurat nie były to jakieś wielkie koncerty. Z założenia miała to być taka minitrasa po małych i średnich klubach. Całe przedsięwzięcie to był pomysł ludzi z The Negation (swoją drogą bardzo ciekawy black metal – polecam) i my niejako przyjechaliśmy na gotowe. Oprócz jednej wpadki organizacyjnej, cała reszta przebiegła bez zakłóceń. Przyjęcie było rewelacyjne, akurat zbiegło się to wszystko czasowo z premierą nowej płyty, więc dodatkowo miało to wpływ na ogólny odbiór Arkony we Francji.

A może to grzechy dzieciństwa? Jakieś covery Graveland, związki z Infernal War i tym podobne… — Pewnie to właśnie było powodem. No cóż. Nawet nie widzę sensu, aby to w ogóle komentować.

34

D nr 41 / 01–2017

— Debemur Morti była jednym z kilku labelów, które wziąłem na celownik szukając wydawcy dla „Lunaris”. Odpisali ekspresowo, informując, że są zainteresowani, i tak wszystko ruszyło z kopyta. Rzeczywiście, biorąc pod uwagę doświadczenia (zarówno dobre, jak i złe) z poprzednimi wydawcami, firma z Francji jest najbardziej profesjonalna. Na razie współpraca układa się bardzo dobrze, wszystkie postanowienia kontraktu jak do tej pory są realizowane bez żadnych problemów. Co dalej? Zobaczymy. Kontrakt dotyczy jednego wydawnictwa z opcją przedłużenia na kolejne.

Nie wiem, czy mogę już o to pytać, ale wiem, że na początku kolejnego roku szykuje się duża trasa z pewnym (ostatnio mocno) popularnym zespołem… Zdradzisz jakieś szczegóły? — To będzie trasa z Batushka w styczniu 2017. Kilkanaście koncertów po Europie.

Powiedziałeś kiedyś: — Nie wyobrażam sobie, aby traf ić do dużej stajni, która sugeruje ci, jak m a w yg l ą d a ć n a st ę p ny a l b u m , t o j e st ch o re . Z pewnością DM jest większą wytwórnią niż wasi poprzedni wydawcy, ale po sukcesie (a tak – sukcesie) nowej płyty, kto wie, czy nie złoży wam propozycji „nie do odrzucenia” Season of Mist. Co wtedy? — Cały czas podtrzymuję, że czegoś takiego sobie nie wyobrażam. To akurat nie podlega dyskusji. Ja oczywiście nie wykluczam dalszej współpracy z Debemur Morti, no ale, jak wiadomo, to musi być zainteresowanie obustronne. W razie oferty ze strony Season of Mist na pewno rozważyłbym taką propozycję, o ile warunki byłyby do przyjęcia. No, ale to tylko spekulacje. Poza tym wiadomo, że przejście do większej wytwórni niekoniecznie musi oznaczać, że wszystkie sprawy zespołu zaczną być lepiej prowadzone.

OK., wracając do waszego wydawcy, nie pierwszego spoza Polski, ale za to chyba najbardziej profesjonalnego. Zadowoleni ze współpracy z Debemur Morti?

Pewnie będzie jeszcze za wcześnie oto pytać, ale czy DB podesłało wam już informacje, jakim zainteresowaniem cieszy się nowa płyta? — Wiem, że cieszy się dużym zainteresowaniem.


Czym się kierujesz pisząc muzykę na każdy nowy album? Masz jakieś środki fizyczne, psychiczne, chemiczne, czy muzyczne, które stosujesz przed i w trakcie tworzenia? Środki, które cię nakręcają? — Ja potrzebuję tylko dwóch środków, które koniecznie muszą wystąpić: wolny czas i wena twórcza. Jeżeli ich nie ma, to nie ma szans, abym sklecił cokolwiek nowego. Zostańmy chwilę przy inspiracjach… muzycznych. Wielu wykonawców na pewnym etapie swojej egzystencji twierdzi, że w ogóle nie słucha nowości, a co bardziej „ortodoksyjni” głoszą, że tworząc black metal wcale już nie słuchają black metalu. Jak to jest w Arkonie? — Ja się wychowałem na starym skandynawskim black metalu. Tą muzyką jestem przesiąknięty i chcąc nie chcąc twórczość Arkony mniej lub bardziej zawsze gdzieś tam oscyluje wokół takich klimatów. Ja w przeciwieństwie do tych muzyków, którzy twierdzą, że black metal tworzą, grają, ale go nie słuchają, nie mogę czegoś takiego powiedzieć. Black metal jest jednak tym gatunkiem, który słucham najczęściej. Oczywiście,

preferuję stary black metal, ale jestem też otwarty na nowości. W ostatnich latach pojawiło się masę genialnych płyt, których bardzo lubię słuchać. Muszę jednak zaznaczyć, że spora część wydawnictw „okołoblackmetalowych”, którymi zachwyca się spora liczba słuchaczy, jest dla mnie prawie w ogóle niestrawna. Przyznam się, że wciąż nie mogę uwierzyć w to, że mimo użycia tak wielu klawiszy/sampli wasza muzyka brzmi wciąż brutalnie i surowo. Przecież obecnie wystarczy zagrać kilka akordów i już podejrzewają takiego wykonawcę o symfoniczne zakusy a’la (no, nie wiem) Cradle Of Filth? Jak ty to robisz? — Wydaje mi się, że to kwestia wyczucia, zastosowania bezpiecznych proporcji. Jak ja to robię? Nie wiem, jak to robię. Właściwie to samo przychodzi. Gdzieś tam podświadomie czuję, jak materiał docelowo powinien zabrzmieć i do tego zmierzam. Ale nie zawsze się to udaje, traci się kontrolę, czasami wychodzisz ze studia z zupełnie innym brzmieniem niż zamierzałeś. Jednak w przypadku „Lunaris” efekt końcowy okazał się bardzo zbliżony do mojego wcześniejszego wyobrażenia na temat tej płyty. Zatem mogę powiedzieć, że jestem zadowolony. Weźmy chociażby „Śmierć i odrodzenie” czy „Nie dla mnie litość” i to minutowe zwolnienie budujące narastające napięcie… Takie swoiste misterium, aż się prosi o video w stylu… „Mother North”, czyż nie? — Może w przyszłości pomyślimy o profesjonalnym wideo, do któregoś z tych numerów. Jak na razie powstał półprofesjonalny obraz do numeru „Ziemia” i klip koncertowy do finałowego „Lunaris”. Zawsze uważałem, że nasz rodzimy język jest odpowiednim środkiem przekazu w takiej muzie, ale, niestety, nie wszystkie zespoły potrafią go stosować. W przypadku Arkony chyba nie chciałbym, abyście wrócili (bo przecież w dalekiej

przeszłości tak było) do angielskojęzycznych wokaliz. Nie kusiło cię nagranie, chociażby dwóch wersji językowych wokali na „Lunaris”? — Co do rodzimego języka, podpisuję się pod tym obiema rękami. Oczywiście, w przeszłości miały miejsce skoki w bok, czyli demo z 1994 i album „Nocturnal Arkonian Hordes” z 2002 roku, ale było to dawno i w przyszłości jednak raczej będziemy trzymać się języka polskiego. Nie, nie było takiego pomysłu, aby nagrać ten album w dwóch wersjach językowych. Powiem więcej – byłoby to bardzo głupie rozwiązanie. Natomiast postanowiliśmy w booklecie płyty zamieścić obok polskich tekstów ich tłumaczenia na język angielski. Przy okazji zdradź (nie)tajemnicę, kto nagrał wokale na „Lunaris”. — Na dzień dzisiejszy to już żadna tajemnica (śmiech). Wszyscy zainteresowani wiedzą. Czy w takim przypadku wykonania koncertowe różnią się od studyjnych (nie pytam , cz y są lepsze czy gorsze) – skoro macie obecnie innego wokalistę? — Na pewno różnią się ze względu na barwę, to jest przecież nieuniknione. Tak się składa, że wokal na płytę został położony na zasadzie udziału gościnnego. Z góry było wiadomo, że na nadchodzących koncertach, na których będziemy grać numery z nowej płyty będzie inny wokalista niż na płycie. Oprócz przebojowej (śmiech) „Ziemi”, jakie utwory gracie z nowej płyty na koncertach i, kiedy najbliższe koncerty w Polsce? — Oprócz „Ziemi” z nowej płyty gramy jeszcze trzy numery: „Śmierć i odrodzenie”, „Nie dla mnie litość” i tytułowy „Lunaris”. Akurat, co do koncertów w Polsce nie mamy zaklepanych jeszcze żadnych konkretnych dat. Rok 2017 z pewnością będzie należał do Arkony – czego życzę. Dzięki! D

www.fb.com/arkonahorde B ¶ autor: Zibi

Moim skromnym zdaniem „Lunaris” to obowiązkowo płyta 2016 roku, powinniście być przynajmniej nominowani do Fryderyka 2016 – niestety, nominacje były ogłoszone przed premierą płyty. Niemniej jednak, podobne zdanie, jak ja (dot yczące płyt y roku, a nie Fr yder yka (śmiech)) ma ogromna rzesza fanów w Polsce. Znalazłeś jakąś krytykującą recenzję? W ogóle czytasz recenzje? — Czasami jakieś recenzje czytam, jeżeli przypadkowo wpadną mi w ręce, ale oczywiście te wszystkie napisane w językach innych niż polski i angielski, odpuszczam, ewentualnie wyszukuję tylko noty za album (śmiech). Ja bardzo nie lubię tego całego wyścigu w zawodach z cyklu „płyta roku”, bo tak naprawdę muzyka to nie sport. W sporcie kryteria są proste. W muzyce trudno o coś takiego. Jeden lubi brunetki, inny blondynki.


Hiszpański Altarage wraz ze swoim debiutem „NIHL”, podobnie jak Blood Incantation ze „Starspawn”, wymieniany jest w wielu zestawieniach najlepszych płyt 2016 roku. Gdy na dodatek dowiedziałem się, że anonimowi nihiliści już dłubią coś przy kolejnym albumie, postanowiłem skontaktować się z nimi pod koniec listopada ubiegłego roku. Z kim gadałem, tak do końca nie wiem, bowiem ludzie odpowiedzialni za Altarage skutecznie bronią dostępu do swojej tożsamości, chociaż mój palec grzebalec dokopał się do tego, że nieco gburowatym interlokutorem był niejaki MNTHAUR, prawdopodobnie gitarzysta. Uważajcie, bo koniec jest bliski i pochłonie nas nihilistyczna pustka! ↔ Cześć! Polski „7 Gates” z tej strony. Co słuchać w kraju Basków? — Po prostu brniemy przez to całe życie, każdego dnia walcząc z codziennym brudem. Rzeź na dobre rozpoczęła się pod koniec lutego tego roku za sprawą debiutanckiego „NIHL”, ale wiem, że po przygotowaniach do pierwszych koncertów właśnie komponujecie i szlifujecie na próbach nowy materiał, który wejdzie w poczet drugiego albumu, a jego nagrania zaczną się w 2017 roku. Czego powinniśmy się spodziewać, a może za Monty Pythonem „nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji”? — Nowy materiał zaczął nabierać kształtów tuż po nagraniu „NIHL”. Teraz jesteśmy w odpowiednim miejscu, by zarejestrować ten zbiór hymnów niepowodzenia, które, tak jak mówisz, ujrzą światło dzienne w przyszłym roku. Kiedy nagrywaliście „NIHL” chcieliście uzyskać efekt przypływu i odpływu, wzrostu i upadku. To było jak tworzenie symfonii. Czy i tym razem będzie to symfonia choroby i obrzydliwości? — Pozwalamy, by wszystko miało swój przepływ i niech muzyka sama skieruje to na własny kurs. Ale, tak – zawsze będą szczyty i doliny. Napierdalanie przez 40 minut dla samego napierdalania byłoby bardzo nudne. Czy przy tak przytłaczających brzmieniowo mękach wprost z najczarniejszej otchłani, destrukcyjnych bębnach, gitarach przepełnionych zgubnym klimatem i nieludzkich wokalach trudno jest wam przełożyć studyjne nagranie na rzeczywistość koncertową? — U nas działa to wręcz odwrotnie. Celem jest przeniesienie naszego organicznego otoczenia gry na żywo na proces nagraniowy, ponieważ sala prób jest pierwszym miejscem, w którym utwory tak naprawdę ożywają. Śmiem twierdzić, że niemal fizycznie. Ale nie mamy z tym problemu. To jest po prostu inny rodzaj scenariusza. Czy z punktu widzenia procesu nagrywania preferujecie tylko i wyłącznie czyste, pierwotne i naturalne brzmienie, czy jednak korzystacie nieco z ulepszeń cyfrowych? I nie mówię tu o wysokiej jakości laboratoryjnym podejściu do pracy przy rejestracji materiału. — Dzisiaj cyfrowy świat jest złem koniecznym, dosłownie we wszystkim i wszędzie. Odnośnie procesu nagrywania, zawsze jesteśmy po naturalnej i organicznej stronie, ale również korzystamy z nowych technologii, oczywiście, by zaprowadzić naszą muzykę w miejsce, którego chcemy. Czy jest jakiś album, którego produkcja, sposób nagrania jest dla was realnym wpływem i wyznacznikiem, czymś, co wciąż można studiować, a może po prostu czymś produkcyjnie zdumiewającym, wartym wspomnienia przez odciśnięcie swojego piętna na death/black metalu? — Nie sądzę, aby w ogóle istniały tutaj jakiekolwiek wpływy. Kiedy wchodzisz do studia, masz w głowie

36

D nr 41 / 01–2017

pewien pomysł, ale jednocześnie, kiedy masz coś zaplanowane, nagle wszystko lubi się zmieniać. I to jest też piękno tego wszystkiego, aby nie być pewnym końcowego rezultatu, chociaż trzeba mieć przewodnika. Tak jak powiedziałem wcześniej, organiczne, naturalne i surowe dźwięki są tym, do czego dążymy. Co w takim razie jest na kontrze, coś, co na pewno nie jest dla was produkcyjnie mądre? — Na przeciwległym biegunie leżą ultraczyste, wypolerowane produkcje z fałszywymi urządzeniami, które nie za wiele są w stanie nam powiedzieć. Mimo wszechwiedzącego ojca Internetu, wujka Google i cioci Wikpedii wciąż pozostajecie tajemniczym zespołem, tak jak wasi rodacy z Hic Iacet. Czy mógłbyś nieco uchylić sekretną zasłonę i zdradzić, czy Altarage rzeczywiście skupia w sobie różne siły napędowe hiszpańskiego podziemia, prawdziwych weteranów undergroundu, a może jesteście anonimowymi osobnikami o zrytej psychice? — Każdy z nas żyje w podziemiu od zawsze, więc nie jesteśmy nowicjuszami. Co do tajemniczości… nasze imiona nic nie znaczą, nie ma więc pewnego rodzaju zagadkowości i dziwacznych wywodów. No to wywołaliście efekt zgoła odmienny. Czy odkładając wasze twarze i nazwiska na bok, chcieliście, by słuchacz skupił się tylko na muzyce i traktował wasz zespół jako jedność? Muzyka powinna mówić i bronić się sama? — Tak – chcemy, by odbiorca po prostu skupił się wyłącznie na muzyce, chociaż zawsze znajdą się osoby zainteresowane drugim dnem, tymi pomniejszymi rzeczami. Czy istnieją jakieś szczególne doświadczenia, które zmotywowały cię do tworzenia i grania tak ohydnej muzyki? — Na pewno bycie narażonym na taką muzykę w latach niemowlęcych. Powiedziałeś kiedyś, że badasz nicość, pustkę ż yc i a , si ł y p o z a z d o l no ś c i ą p o j mowa n i a … Dlatego też składasz hołd wszystkim tym przerażającym aspektom bycia żywym, i właśnie w to wpasowuje się nazwa waszego zespołu, będąca propozycją ołtarza nicości. Trawestując nazwę Altarage i tytuł debiutu, czy żyjemy w wieku nicości, czy współczesny świat jest ołtarzem nicości oraz nihilizmu? — Nasz świat nieuchronnie zbliża się ku zagładzie, a my jesteśmy ignorantami w stosunku do tego, co nas otacza. Życie jest pustą otchłanią, a my podążamy na tym ołtarzu każdego dnia, oferując nasze wydrążone istnienie. Uważasz, że ciemniejsze wieki są nieuniknione? Czy przewidujesz radykalną zmianę na horyzoncie społeczeństwa i człowieka, coś w rodzaju przewrotu społecznego, co niektórzy mogliby nazwać nawet dniem sądu ostatecznego? — Myślę, że będziemy utrzymywać tę postawę głupoty

i w nadchodzących latach pozostanie to nienaruszone właśnie w taki sposób, martwiąc się o bzdury i nie dbając o to, co jest tak naprawdę ważne w naszym istnieniu. Taka jest ludzka natura. Sądny dzień będzie miał tutaj miejsce, ale nieco później. I uderzy mocno! Hipotetycznie, jeżeli ten dzień miałby nastąpić jutro… wojny, choroby, głód, zarazy, itp., zaraz za twoimi drzwiami, jakie byłyby twoje pierwsze kroki w kierunku przetrwania? — Zostanie drapieżnikiem. Moim skromnym zdaniem „NIHL” jest bardzo żarliwym albumem, wypełnionym po brzegi gniewem i przemożną nienawiścią. Co motywuje te emocje? — „NIHL” może być postrzegany jako ujście wszystkiego, co płonie w naszym wnętrzu. W ten sposób uwalniamy nasze emocje, oczyszczamy się, rozprzestrzeniamy swoje własne przekonania – to ma wiele znaczeń, chociaż z zewnątrz może nie być tak postrzegane. Czy w takim razie uważasz, że wiele osób kupują-


Czy taka muzyka jest dobrą drogą do lepszej płodności umysłu, ducha i ciała? Czy manipulacja dźwiękiem jest alchemią samą w sobie? — Muzyka jest na pewno jedną z podstaw mojego życia. Ekspresją, która powinna być wyrafinowanym narzędziem do wyeksponowania różnych poziomów ludzkiego umysłu, które wykraczają poza zrozumienie i pozostają niewidzialne? — Dokładnie! My, właśnie to robimy. Tak ją postrzegamy. Czy są jakieś tematy i obszary podlegające waszym zainteresowaniom, które twoim zdaniem są szczególną domeną Altarage – rzeczy, w których wy się zatracacie, a wszyscy inni je pomijają i ich unikają? Co czyni Altarage oryginalnym? — Nasze poglądy są tak bardzo nihilistyczne, że upadek ludzkości przysłuży się nam wszystkim. My nie nienawidzimy – my gardzimy! Jesteśmy potępieni od

momentu narodzin. Nie ma nadziei! Czy jesteś w stanie wskazać jakieś inne zespoły na światowej scenie, które są ściśle sprzymierzone z przekonaniami i brzmieniem Altarage? — Przypuszczamy, że istnieje kilka takich zespołów, ale unikamy powiedzenia jakichkolwiek nazw. Ludzie mają tendencję do tego typu porównań opartych o kompletne bzdury, że wyjaśnianie, dlaczego robisz to, co robisz, staje się już nużące. W takim razie, jakie inne deathmetalowe akty z blackmetalowym bonusem, jak to zwykłeś określać Altarage, czujesz że obecnie przekraczają granice gatunku i najbardziej przykuwają twoje uszy? — Nie czas teraz, aby sprawdzać nowe zespoły, ponieważ zatracamy się w naszych własnych sonicznych mękach. Gdyby każdy miał takie podejście, to nikt by o was nie usłyszał, co nie zmienia faktu, że death metal jest często uważany za jeden z najbardziej stagnacyjnych gatunków, zatłoczonych przez tysiące kapel-naśladowców bez konieczności jakiegokolwiek postępu w swoim brzmieniu. Czy takie opinie są prawdą? Jeff Wallker z Carcass powiedział ostatnio, że „death metal był w stanie upadku już w połowie lat 90-tych”. — Chyba tylko ten mainstreamowy. Jeżeli ktoś sprawdza jedynie deathmetalowe wydawnictwa z głównego,

komercyjnego nurtu, to naturalnym jest, że właśnie taki death metal może stać się dla ciebie nudny i bezpieczny. Są po prostu inne miejsca, gdzie należy szukać. Wiem, że wyrosłeś na klasycznym rocku i starej szkole metalu, słuchając masy różnych zespołów i odmiennych rodzajów muzyki, ale w odniesieniu do death metalu wręcz uwielbiasz Morbid Angel, Immolation, Impetuous Ritual, Bölzer… Czy jakieś inne style i gatunki inspirują cię na równi z metalem? — Słuchanie tylko jednego gatunku muzycznego, byłoby jak jedzenie tej samej potrawy – codziennie. Każdy potrzebuje odmiany, ale zawsze masz przy sobie swój ulubiony talerz. Czy metal jest najlepszym formatem do wyrażania skrajnych emocji w muzyce? — Myślę, że nie. Dobry smak jest kluczem do wszystkiego, bez względu na format. Czy istnieją jacyś muzycy, których idealizujesz i czcisz kultem, nie przez wzgląd na ich umiejętności, a maniactwo i wpadanie w szał ze swoimi instrumentami bądź głosem? — Nikt w tym momencie nie przychodzi mi na myśl. OK. Podobnie jak dobry, stary wąż zatoczyliśmy koło, więc czas kończyć. Czy masz coś do dodania dla naszych Czytelników? — Koniec jest bliski! D

M nie nienawidzim – my gar∂zimy!

37

www.fb.com/altarage B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

cych nagrania Altarage rzeczywiście rozumie przesłanie ukryte w waszych tekstach i postawie? A może metalowa brać jest za bardzo jednowymiarowa i „niewidząca”, by rzeczywiście zrozumieć naturę filozofii Altarage? — To nie jest muzyka i przesłanie dla wszystkich. Niesiemy ze sobą tak wiele negatywności, zarówno w muzyce, jak i w tekstach, że pod wieloma względami jest to obrzydliwe, głośne i odmienne.


Cześć! Jak morale w obozie Ruinous? — Matt: Cześć! Wszystko w jak najlepszym porządku! Cieszę się, ze możemy zagościć na łamach „7 Gates” Magazine! Przed przystąpieniem do wywiadu próbowałem znaleźć jakieś informacje o Ruinous. Zgodnie z rozsądkiem, swoje pierwsze kroki skierowałem na Metal Archives i z zaskoczeniem odkryłem, że nie można tam znaleźć waszego prof ilu! Dlaczego nie zdecydowaliście się zaistnieć na najpopularniejszym metalowym portalu informacyjnym, a zamiast tego wybraliście Facebooka? Czy chodzi o wsparcie płci pięknej, które można zaobserwować na waszym profilu? (śmiech) — M: W sumie to faktycznie trochę ociągamy się z założeniem profilu. Stworzenie konta na Metal Archives nie jest wcale tak proste, jakby się wydawało i wiąże się ze spełnieniem szeregu wymogów formalnych i wypełnieniem wielu formularzy. W związku z tym, że jesteśmy jeszcze przed premierą „Graves of Ceaseless Death” to najprawdopodobniej jakakolwiek próba zalogowania się na tym portalu i tak spełzłaby na niczym. Jednak, kiedy album już się ukaże, nie będzie zmiłuj się – któregoś z nas będzie musiała dosięgnąć słodka karma papierologii. — Alex: Spokojnie, profil pojawi się wraz z 11 listopada i naszym debiutanckim krążkiem, ale mimo to dziewczyny na Facebooku zostaną. (śmiech) Jak doszło do powstania Ruinous? Czy było to spowodowane zastojem w waszych dotychczasowych zespołach – Funebrabrum i Disma ostatnio nie są zbyt aktywne, a wy w pewnym momencie zdaliście sobie sprawę z tego, że tracicie czas i siły? — M: W sumie, to nie ma, o czym mówić – Alex i ja chcieliśmy tworzyć i nagrywać nową muzykę. Nie mogliśmy tego zrobić z Funebrarum, dlatego też odeszliśmy i założyliśmy Ruinous. Patrząc z perspektywy czasu, chyba wszystkim wyszło to na dobre! — A: Wszystko stało się tak, jak opisał to Matt. Gdy opuściliśmy szeregi Funebrarum, rzeczy momentalnie ruszyły do przodu i wszystko zaczęło się dziać o wiele szybciej. Mam wrażenie, że stagnacja w Funebrarum i Disma udzielała się nam wszystkim i odbierała siły do dalszej pracy twórczej. Matt, Shawn oraz ja jesteśmy kreatywnymi kolesiami i, gdy tylko uwolniliśmy się z łańcuchów marazmu, momentalnie powstał nowy materiał. Czy zamiast formować całkiem nowy twór, nie woleliście włożyć swoich wysiłków w pisanie materiału dla wspomnianych już uznanych dużych zespołów? — M: Z naszej trójki jedynie Shawn (perkusista) udzielał się w Disma. Jeżeli spojrzysz na dyskografię Funebrarum, zauważysz, że ich ostatni album „Sleep of Morbid Dreams” został wydany w 2009 roku. Aby ujrzeć światło dzienne, materiał na tę płytę musiał czekać całe dwa lata. Oprócz tego, zespołowi udało się nagrać jeszcze

38

D nr 41 / 01–2017

Panowie z Ruinous wybrali sobie bardzo niedobry moment na zaprezentowanie światu swojego debiutanckiego krążka. W momencie, gdy płyta ujrzy światło dzienne, jedna część cywilizowanego świata będzie rozpaczać na myśl o tym, że siwogrzywy seksista, narcyz i wszystkofob doprowadzi do upadku najwspanialszego kraju na świecie, podczas gdy druga będzie świętować początek krucjaty Trumpa przeciwko dewiantom, imigrantom, czarnym i jaszczurzemu plemieniu Underwoodów. Tfu! Clintonów. Będą też tacy, którzy na wieść o tym, że Alex Bouks, skądinąd filar amerykańskiego death metalu, wraz z innymi załogantami, znanymi z Disma czy Funebrarum, nagrali wespół świetny krążek, pstrykną piwem i wcisną play. Właśnie do tych ostatnich adresowana jest rozmowa, jaką odbyłem z wyżej wspomnianym weteranem, oraz niewiele mniej doświadczonym Mattem Medeirosem. ↔ jeden kawałek, „Dead of Winter”, na siedmiocalowy split z Undergang, który ukazał się w 2011 roku. 7 długich lat i tylko jeden pieprzony utwór?! Oczywistym więc było, że coś nie gra tak, jak powinno. Dla porównania, Ruinous w dużo krótszym czasie zdążył nagrać materiał na pełen album oraz opracować całkiem dużo nowego stuffu. Niezależnie od tego, decyzja o przegrupowaniu była bardzo ciężkim, ale jak pokazał czas obopólnie korzystnym ruchem. — A: Mogę tylko dodać, że część muzyki, jaka znalazła się „Graves of Ceaseless Death” została pierwotnie napisana z myślą o nowym krążku Funebrarum. Niestety, pewien koleś okazał się bardzo roszczeniowy i dążył do tego, by skupić w swoich rękach całość władzy nad zespołem. Zabawnym jest fakt, że człowiek ten chciał rządzić i kontrolować każdym aspektem działalności kapeli, pomimo tego, że sam nigdy nie napisał nawet jednego kawałka. Było to naprawdę niepoważne! Jeżeli chcesz rządzić musisz przecież być przede wszystkim liderem, tytanem pracy, który przynosi najwięcej pomysłów… Jak opisałbyś muzykę Ruinous? „Graves of C e a s e l e s s D e a t h” t o b a r d z o „ p r z e b o j ow y ” materiał, w którym elementy typowe dla starej szkoły death metalu, jej wybitnymi reprezentantami są Disma czy Incantation, łączą się z naleciałościami z innych gatunków. — M: Dokładnie. W moim odczuciu, debiut Ruinous w bardzo świeży sposób łączy w sobie death metal z elementami thrashowej wściekłości i ciężarem doom metalu. Po prostu powybieraliśmy z tych gatunków te elementy, które pasowały do naszej wizji. Stąd też na płycie obok takiego „Ravenous Eternal”, który jest deathmetalowym strzałem, znalazł się mozolnie ciągnący się „Procession of Ceaseless Sorrows”. Słuchamy różnych odmian metalu i oczywistym jest, że obecność ich wpływów w naszej muzyce jest widoczna.

Przykładem inspiracji doom metalem jest utwór-potwór „Through Stygian Catacombs”. Skąd pomysł na stworzenie tak długiego utworu? — M: Lubię, gdy na album, w tworzenie którego jestem zaangażowany, trafia podniosła, ale jednocześnie ciężka kompozycja. „Through Stygian Catacombs” bazuje na gęstych i masywnych riffach, które układają się w następujące po sobie harmonie. Wszystko to pozwala zabrać słuchacza w podróż po krainie śmierci i rozkładu. — A: „Through Stygian Catacombs” to doskonały przykład współpracy między mną i Mattem. Gdy miałem już napisaną pierwszą część tego utworu, nie bardzo wiedziałem, w jaki sposób go zakończyć. Wtedy pojawił się Matt i zapytał, co chciałbym wyrazić tą kompozycją. Gdy mu opowiedziałem o swojej wizji, zadziała się magia i Matt z marszu dopisał resztę muzyki. Jestem bardzo dumny z tego kawałka, ponieważ opowiada historię i ma szczególny klimat. Pomimo swojej długości zachowuje swoją dynamikę i nie nuży słuchacza. Przebojowość kompozycji widać w „Transfixed on the Gate”, w którym ważną rolę grają partie basu. Jako, że w trakcie nagrań nie mieliście w swoim składzie basisty, podejrzewam, że któryś z was zdecydował się chwycić z cztery struny? — M: To ja nagrałem całość basu na albumie. „Transfixed on the Gate” to zabawny kawałek, w którym grindowa motoryka w stylu Regurgitate czy Squash Bowels nagle skręca w stronę death/doomu. To naprawdę świetny kawałek, który aż prosi się o zagranie na żywo. — A: Matt odwalił kawał dobrej roboty z tym basem. Riffy, które napisałem do tego kawałka nie do końca odpowiadają stylowi, w jakim tworzę na co dzień, ale mimo to bardzo mi się podobają. Można w nich wyczuć punkową werwę, znaną z dokonań Deathstrike czy Discharge. Ten numer to potencjalny koncertowy killer. Skoro tak ochoczo wypowiadacie się na temat


Mocnym punktem kompozycji są wokale, które zostały rozgraniczone miedzy głęboki growl i agresywne skrzeki. Czy zgodzisz się ze mną, że dzięki temu muzyka zyskała jeszcze bardziej na dynamiczności? — M: Całkowicie. Kiedy spojrzysz na pierwszą i drugą falę death metalu zauważysz, że muzyka miała wtedy swoją dynamikę i ekspresywność. Dużą zasługę mieli w tym wokaliści, którzy dzięki swojej barwie głosu nadawali starym albumom Dismember, Deicide czy Morbid Angel unikalny charakter. W miarę upływu czasu, coraz więcej zespołów zaczęło zwracać się w stronę bardziej jednostajnych wokali, które pomimo nieznacznie zmieniającej się artykulacji brzmią tak samo. W przypadku niektórych zespołów świetnie się to sprawdza. Taki Devourment tworzy superbrutalną muzykę, a niski, gardłowy wokal tylko podkreśla jej chory charakter. W moim odczuciu wokal powinien być odzwierciedleniem muzyki i podkreślać sens tekstów. Skoro muzyka Ruinous jest dynamiczna, wokale powinny być utrzymane w podobnym tonie. Dlatego też chciałem, by były one naprawdę zróżnicowane i szalone. Sądzę, że to mi się udało! Jak przebiegały prace nad materiałem? Czy Ruinous to demokratyczny twór, czy też któryś z was przejawia zapędy dyktatorskie? — M: Spokojnie, w Ruinous nikt nie jest dyktatorem, a nad wszystkim pracujemy wspólnie. Bardzo wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę i najważniejszym dla nas jest to, by jakość materiału odpowiadała naszym wymaganiom, a nie to, kto wymyślił dany riff czy napisał zwrotkę. Świetnie widać to we wspomnianym przez ciebie „Transfixed on the Gate”. Pomysł na oparciu początku kawałka na rytmie wybijanym na perkusji i basie zrodził się w głowie Shawna. Ta mała zmiana całkowicie wywróciła istniejący już szkielet kompozycji, który stworzył Alex. Ja dodałem swoje trzy grosze, Alex kolejne i tak wyszedł zajebisty kawałek. Każdy z nas ma swoją domenę – Shawn gra na bębnach, Alex komponuje, a ja oprócz muzyki zajmuję się wokalami i tekstami. Powód tego jest prosty – miałem ich własną wizję i bardzo chciałem, by się ona ziściła. Oczywiście, jeżeli Alex i Shawn będą chcieli spróbować swoich sił przy okazji kolejnego albumu, nie mam nic przeciwko. Uwierz mi, że będę bardzo szczęśliwy, jeżeli będę mógł pracować mniej. (śmiech) Nie zmienia to jednak faktu, że wszyscy pracujemy razem i jesteśmy otwarci na wzajemne rady i sugestie. Na przykład, dzięki wskazówkom, jakich Alex udzielił mi odnośnie linii wokalnych na „Dragmarks”, w końcowej wersji utworu brzmią one zupełnie inaczej, niż wcześniej. — A: „Graves of Ceaseless Death” to zbiorowy wysiłek całego zespołu. To naprawdę wspaniałe uczucie móc pracować z ludźmi, z którymi się rozumiem i nie musieć ścierać się przy tym z czyimś rozbuchanym ego. Niewiele zespołów działa w ten sposób. Dlatego też niezmiernie cieszę się z bycia częścią Ruinous. Czy Ruinous to pełnoprawny zespół, czy też projekt? Ty, Matt, dodatkowo grasz jeszcze w Kalopsia, z którym w zasadzie równolegle do „Graves of Ceaseless Death” nagrywałeś nowy album. Alex, ty jesteś bardzo zaangażowany w swój heavymetalowy Eternus. — M: Dla każdego z nas Ruinous to pełnoprawny zespół. Niestety, w związku z naszymi zobowiązaniami wobec pracodawców i rodzin nie jesteśmy w stanie grać pełnych tras koncertowych. Mimo to, chcemy nagrywać kolejne albumy, grać koncerty, a może nawet i małe trasy. Czas pokaże. Jak już zauważyłeś, dodatkowo gram w Kalopsia – nasz nowy album „Angelplague” ukaże się w lutym 2017 roku. Alex cały czas coś dłubie na boku – to nagrywa z Eternus, to wspiera koncertowo Master. Shawn zaś udziela się w Death Fortress i kilku innych

mniejszych zespołach. Jak widzisz, jesteśmy kreatywnymi ludźmi i wiemy, co robić z instrumentami, na których gramy. Dlatego też poboczne projekty w zasadzie rodzą się same. — A: Wszyscy podchodzimy do Ruinous na serio, ale zgodnie z tym, co powiedział Matt, nie widzimy raczej szans na jakieś większe trasy. Dla żadnego z nas Ruinous nie jest żadną jednorazową przygodą i w związku z tym jesteśmy bardzo podekscytowani możliwością sprawdzenia się na żywo. Dlatego też zrobimy ile tylko się da, by móc zagrać na jak największej ilości koncertów i festiwalów. Jeżeli chodzi o poboczne projekty, to mogę pochwalić się, że właśnie dołączyłem do pewnego znanego zespołu i, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, najbliższy czas spędzę z nimi w trasie. Niestety, nie mogę na razie powiedzieć, co to za kapela, ale podejrzewam, że informacja o tym pojawi się w Internecie jeszcze przed ukazaniem się tego wywiadu w formie drukowanej. Miejcie więc oczy i uszy otwarte! Alex, grałeś w wielu znaczących dla gatunku zespołach, by wymienić tylko Goreaphobia, Incantation czy Immolation. Można powiedzieć, że jesteś deathmetalowym najemnikiem – czy nie czujesz żalu, że zespoły, które współtworzyłeś mają określoną pozycję, a ty znowu musisz zaczynać jako debiutant? — A: Nie, absolutnie nie! Jestem naprawdę zadowolony z tego, co osiągnąłem oraz z tego, gdzie w tej chwili się znajduję. W Ruinous chodzi o muzykę i szczerość. Jesteśmy cholernie pewni tego, co chcemy osiągnąć. Dlatego też nie mam czasu na rozmyślanie o przeszłości. Epizod, w którym z zespołów wspominasz najmilej? Który z nich według ciebie osiągnął najwięcej? — A: Jak już powiedziałem, jestem dumny z tego, że mogłem być częścią każdego z tych zespołów. Oczywiście, najważniejszym z nich była Goreaphobia, która od początku była moim najukochańszym dzieckiem, spełnieniem mojej wizji. Z towarzyskiego punktu widzenia, najbliżej mi do okresu, w którym grałem z chłopakami z Incantation, z którymi przyjaźnimy się od dawna. Skoro już rozmawiamy o Incantation, to o Johnie McEntee wypowiadasz się zawsze w ciepłych słowach, wiele razy podkreślając, że to twój przyjaciel. Udało się wam nagrać razem świetne albumy „Vanquish in Vengeance” i „Dirges of Elysium”. Mimo to dwa lata temu odszedłeś, spychając zespół na krawędź zawieszenia. Co takiego się stało? Czy myślisz, że uda wam się jeszcze coś stworzyć razem? — A: John jest jednym z moich najbliższych przyjaciół, zgadza się. Znamy się przez większą część mojego życia, zjedliśmy razem beczkę soli. Mimo to, w pewnym momencie po prostu przestałem odczuwać przyjemność z bycia częścią Incantation. Dlatego też podjąłem decyzję o odejściu. Była ona trudna dla obu stron, ale czas pokazał, że najlepsza, ponieważ dzięki niej staliśmy się sobie jeszcze bliżsi. Jestem naprawdę dumny ze wspomnianych przez ciebie albumów. Bardzo bym chciał, by udało nam się stworzyć coś razem z Johnem. Jeżeli to się uda, na pewno nie stanie się to pod szyldem Incantation. Skoro rozmawiamy o przeszłości, nie mogę odmówić sobie okazji do zapytania cię, o możliwość powrotu Goreaphobii. Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteś pewnie zmęczony odpowiadaniem na to pytanie… — A: Z dzisiejszego punktu widzenia, powiedziałbym, że jest to niemożliwe. W zasadzie nie utrzymujemy z Chrisem żadnych kontaktów. Wiadomo – nigdy nie mów nigdy. Będziemy przecież wpadać na siebie przy okazji koncertów. O ile wciąż siedzimy w death metalu, a jego granie dalej nas cieszy – wszystko jest możliwe. Pomimo bycia muzykami o dużym stażu na scenie, wciąż zdajecie się być przede wszystkim fanami muzyki. Czy wciąż jesteście w stanie zaobserwować zapotrzebowanie na death metal wśród młodszych fanów, czy też uważacie, że jej adresatami są dzisiaj wyłącznie starzy wyjadacze? — M: Szczerze, metal, a w szczególności death metal przeżywają swój renesans. Obecnie istnieją tony świetnych zespołów, które wydają znakomite albumy. Mało tego – legendy wracają do żywych i przyciągają młodych

ludzi. Ostatnio widziałem Demolition Hammer, który był od zawsze jedną z moich ulubionych kapel. Wśród publiczności zaś była cała masa dzieciaków. To wspaniałe, ponieważ potwierdza, że metal żyje i wciąż ma się dobrze. — A: Jestem fanem muzyki w ogóle, nie tylko metalu. Kiedy widzę młodych ludzi, którzy pasjonują się tym, czego my słuchaliśmy będąc w ich wieku albo sięgają po kapele, które grały w czasach, gdy żadnego z nich nie było jeszcze na świecie czuję się przeraźliwie stary (śmiech). A tak naprawdę to cieszę się z tego, i to bardzo, ponieważ, to oni podtrzymują teraz ducha tej muzyki i gdyby ich nie było, to granie death metalu nie miałoby sensu. O waszym stosunku do muzyki świadczy zaniepokojenie, z jakim Matt odniósł się do sytuacji, w jakiej znaleźli się panowie z Malevolent Creation. Miejmy nadzieję, że Philowi uda się podnieść i zebrać skład. Nie tak dawno świat obiegła smutna wieść o rozpadzie Bolt Thrower. Mało tego, mam wrażenie, że niektórzy wciąż nie potrafią do siebie dojść po tym, jak opuścił nas Lemmy. Jak w twoim odczuciu będzie wyglądać death metal po tym, jak ze sceny zejdą zespoły, które dały podwaliny pod powstanie gatunku? — M: Wielu z moich bohaterów odeszło. Chuck, Dime, D. Brokie, J. Hanneman – wszyscy oni inspirowali mnie od najmłodszych lat mojego życia. Jednak to Lemmy był spośród nich największym oryginałem, chodzącą definicją rock’n’rolla. Żadnego z tych muzyków nie da się oczywiście zastąpić. Kiedy muzyka danego zespołu zakorzeni się w tobie, nie można się jej pozbyć. Dzięki temu, potrafi ona pokonać czas i żyć po śmierci swojego twórcy. Dlatego też ludzie tak bardzo kochają „Scream Bloody Gore”, „Reign in Blood” albo „Far Beyond Driven”. Pomimo tego, że ich autorzy już nie żyją, krążki te wciąż przyciągają nowych fanów. Obserwując rozpad klasycznych deathmetalowych załóg, takich jak Dismember, Carcass czy Suffocation nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę mógł zobaczyć je na żywo. Dzisiaj wszystkie te zespoły, na których się wychowałem wracają. Niestety, taka możliwość nie istnieje ani w przypadku Pantery czy Dio. Oni już nie powrócą. Ich pamięć trwać jednak będzie w ich albumach. Z drugiej strony, metal wciąż się rozwija, żyje dzięki nowym zespołom. Niedawno widziałem na żywo świetny Vermin Womb, z niecierpliwością czekam na najnowsze krążki Cognitive, Heisenberg oraz Abnormality. Dlatego też trzeba być głodnym nowych zespołów, szukać ich i w ten sposób wspierać podziemie. — A: Śmierć Lemmy’ergo, P. Ballofa, Piggy’ego, Dio była dla mnie naprawdę ciężkim przeżyciem. Wszyscy oni wywarli na mnie olbrzymi wpływ, a ich odejście oznaczało dla mnie ogromną stratę dla muzyki. W odróżnieniu od Matta, nie wyrażam się z takim entuzjazmem o nowych zespołach. Dzisiaj, wszystko bardziej opiera się na kopiowaniu klasyków niż próbie wypracowania własnego stylu i przesłania. Kocham muzykę z lat 60-, 70- i 80-tych i w dzisiejszych kapelach nie potrafię odnaleźć ani tego ducha, ani też niczego, co mogłoby się z nim równać. Współczesny death metal ma dużo więcej wspólnego z hard corem, niż ze swoimi protoplastami, nie zawiera w sobie zła i nienawiści. Dlatego też, nie potrafię identyfikować się z muzyką, jaka jest tworzona obecnie. Istnieją, oczywiście, nowe kapele, takie jak Necrosic czy Obliteration. To, co robią bardzo mi się podoba, ale nie wiem, czy ich muzyka jest w stanie obronić się i przetrwać próbę czasu, tak jak stało się to z dokonaniami moich kompanów z początków sceny deathmetalowej. Niemniej jednak, mam szczerą nadzieję, że im się to uda. Dzięki za wasz czas! Chcielibyście coś dodać? — M: Dziękuję tobie i wszystkim, którzy będą czytać naszą rozmowę za zainteresowanie i pamięć. Underground nie istniałby bez wsparcia ze strony fanów. „Graves of Ceaseless Death” zostanie wydane 11 listopada 2016 roku przez Dark Descent Records, na CD, winylu oraz w wersji cyfrowej. Więcej informacji możecie znaleźć na naszej stronie www.weareruinous.com — A: Doceniamy wsparcie i zainteresowanie naszym zespołem! Jestem pewien, że wkrótce zawitamy do Polski. Cieszę się z tego, bo granie w waszym kraju zawsze było szalenie przyjemnym doświadczeniem. Polska publiczność jest przecież jedną z najlepszych na świecie. Poza tym mam u was paru dobrych kumpli, by wspomnieć chociaż Christ Agony. Dlatego też mam nadzieję, że kiedyś pojawimy się na polskiej ziemi z Ruinous! Zdrowie! D

39

www.fb.com/weareruinous B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

koncertów, to może udało wam się znaleźć pełnoprawnego basistę i, czy w związku z tym można oczekiwać większej ilości koncertów? — M: Swój pierwszy koncert mieliśmy zagrać 12 października 2016 roku jako support na wspólnej trasie Incantation i Malevolent Creation. Niestety, w związku z problemami w obozie tych ostatnich, trasa została odwołana, a my nie mogliśmy sprawdzić się na żywo jako Ruinous. Mimo to cały czas jesteśmy zwarci i gotowi, a przygotowana przez nas setlista jest mordercza. — A: Niestety, póki co nie mamy żadnego basisty, ale będziemy najprawdopodobniej korzystać z pomocy zaprzyjaźnionych muzyków. Dlatego też pozerzy – strzeżcie się! Idziemy po was! (śmiech)


Liber Null to nowy zespół dobrze znanych muzyków, od lat tworzących black metal. Po co kolejny projekt na i tak zapchanej do granic możliwości scenie? Nie wiem, ale faktem jest, że „I – The Serpent” to album wyśmienity. Wbrew pozorom, nie jest to kolejna płyta inspirowana „religijnym” trendem. Ten album czerpie garściami z klasycznego black metalu, ale wizje jego twórców sięgają znacznie dalej poza jego horyzont. Liber Null ciekawie połączył stare i nowe, ale bez brudzenia sobie rąk w nowomodnym gównie. W wywiadzie zostało poruszonych kilka kwestii, kilka zostało przemilczanych, ale taka była moja wizja tej rozmowy, a na pytania odpowiadali Psaalm i Ades. ↔ Gratuluję bardzo udanej płyty. Muzyka na „I – The Serpent” dosłownie opętuje, jej moc sprawia, że nie można się od niej uwolnić. Co więcej, działa jak silny narkotyk, uzależnia błyskawicznie i, kiedy skosztujesz jej po raz pierwszy chcesz jej więcej i więcej za każdym kolejnym razem. Czy właśnie na tym wam zależało? — Psaalm: Dziękuję, za miłe słowa na temat naszej muzyki. Naszym celem od momentu powołania tego kolektywu było stworzenie muzycznej podróży, będącej narzędziem dla słuchacza, który może kopać nim głęboko w żarze swojej jaźni. Jeśli ten instrument połączymy z otwartym umysłem i głęboką wewnętrzną ciemnością, z pewnością może on zadziałać, jak wzmacniacz dla duchowych doświadczeń. Tym właśnie, naszym zdaniem, powinien być black metal. Osobiście brakuje mi takich zespołów, jak Liber Null, które czerpiąc z klasyki black metalu tworzą coś, co nie jest odgrzewanym kotletem. Jednocześnie nie płyną z trendem i modą, jakie obecnie panują na blackmetalowej scenie, tudzież na siłę nie szukają nowych rozwiązań. Jednakże słychać w aranżach, że wasze inspiracje wychodzą poza utartą formułę i sięgają dalej, ale bez zbędnej ekstrawagancji. Jak napisał Fryderyk Nietzsche: „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”? — Ades: Ta myśl dobrze opisuje nasz koncept. Nigdy nie wierzyłem w jakieś „formuły” przy tworzeniu muzyki. Muszę przyznać, że ten gatunek jest, jaki jest, ponieważ przestrzega pewnych parametrów, ale w tym samym czasie jego wzory czerpią z dorobku popu. Dzięki, ale ja z tego nie skorzystam. Kiedy więc zaczynam komponować utwór, jestem w pełni świadomy tego, jak ma brzmieć jego finalna wersja i w razie konieczności będę z premedytacją naciągał zasady, aby otrzymać pożądany, finalny efekt. Szaleństwo, jakie cechuje „I – The Serpent” jest obłędne. Ten obłąkany klimat, który niesie ze sobą wasza muzyka, sprawia że obcując z nią człowiek czuje ciarki na karku. Czy właśnie takie emocje chcieliście wywołać u słuchającego – strachu, lęku, niepewności? — P: Człowiek nie może doznać oświecenia bez zbadania własnych mentalnych ograniczeń i duchowych limitów. Mamy nadzieję, że „I – The Serpent” będzie działać, jak lustro dla sumienia, a każda osoba stopniowo pogrążająca się w sześciu zwojach, którymi są utwory składające się na album, doświadczy uczuć, które będą wynikać wyłącznie z jej duszy. Każda osoba powinna reagować inaczej. Ty czujesz coś na kształt fobii i niebezpieczeństwa, kiedy ktoś inny może kroczyć

40

D nr 41 / 01–2017


Z drugiej strony muzyka jest wręcz duszna, przytłacza swoim ciężarem i ostro miesza w głowie. Musicie być chyba szaleni, bo nikt o zdrowych zmysłach nie potraf iłby skomponować tak bardzo dewastującej psychikę muzyki, innego wytłumaczenia nie widzę. — A: Oczywiście, wszyscy na ziemi do pewnego stopnia są szaleni, ale kiedy jest to prawidłowo ukierunkowane, nie jest uciążliwe dla ciebie, ale destrukcyjne wobec innych, jeśli właśnie w taki sposób chcesz tego użyć. To jest nasza muzyka – akt nieposłuszeństwa i wykalkulowany cios. Wyjawiłem ci, co najbardziej intryguje mnie w muzyce Liber Null. Teraz, ty, zdradź, które elementy uważasz za najmocniejsze strony „I – The Serpent”? — A: Przekaz utworów, wątek, który ciągnie się przez wszystkie utwory. Fakt, że wprawiony słuchacz usłyszy w naszej muzyce znacznie więcej niż tylko black metal oraz intensywność tego materiału. Na tym albumie nie ma kawałków, które w pełni nie byłyby akceptowane przez nas wszystkich. Mieszkamy w różnych krajach, więc niemożliwe jest dla nas, aby w sali prób riffy „traciły na swojej wrażliwości”. Wszystko, co słyszysz na „I – The Serpent” jest świeże, ostre i mocne. Wasza nazwa pochodzi od nazwy dzieła Petera J. Carolla, zgadza się? Dlaczego akurat magia chaosu? Co jest w niej tak bardzo wyjątkowego dla ciebie, co wyróżnia ją na tle pozostałych „systemów magicznych”? — A: Osobiście cieszy mnie nowoczesny koncept, jaki w sobie niesie oraz jej droga obejmująca wszystkie inne systemy, uznając że wszystko, co potrzebne do osiągnięcia celu służy sprawie, nie ma żadnych świętości, wszystko jest dozwolone. Co zgadza się całkowicie z filozofią, która mnie/nas prowadzi. Nie przepadam za ezoterycznymi dysputami poza tym, co już powiedziałem. Ezoteryka ma w istocie na myśli – „wybrana wiedza dla kilku indywidualistów”. Według chaotów, chaos to początek wszystkiego, to siła twórcza i napędowa wszechświata. To właśnie do zjednoczenia z nią dążą chaoci. Czy to nie przypomina ci chrześcijańskiej filozofii, z tym, że bogiem jest tu chaos? — P: Fundamentalną teorię twórczej i napędowej siły świata można odnaleźć niemal w każdej religii, myślę w tym momencie o hinduizmie, większość pogańskich religii Europy i im podobnych. To jednoznacznie zależy wyłącznie od kultury, od której ta wiedza pochodzi. Można skupić się na każdym możliwym kształcie czy definicji, czym ta siła naprawdę jest, ale najważniejsze jest, aby pozwolić temu „ziemskiemu ograniczeniu” być przydatnym dla duszy przy poszukiwaniu ścieżki w głąb siebie i determinacji w tych poszukiwaniach. Chaoci przez całe życie wzbudzają swój wewnętrzny płomień, pobudzają swoją siłę, by zbliżyć się do chaosu, ale ostateczne zjednoczenie z chaosem możliwe jest jedynie po przekroczeniu wrót śmierci, bo fizyczność jest ograniczeniem. Dlaczego więc całe życie poświęcać na doskonalenie siebie skoro można osiągnąć absolut w tak prosty sposób, jak popełnienie samobójstwa? — P: Tak naprawdę, to nie dotyczy życia czy śmierci. Istnieją ludzie, którzy są dla siebie martwi już za życia, a ich rzeczywista śmierć nie przeniesie ich w żadne inne miejsce niż tylko sześć stóp pod ziemię. Nasze samodoskonalenie to właściwie wszystko, co naprawdę posiadamy po tej stronie egzystencji. Poszukiwanie wiedzy, zrozumienie głębszego znaczenia, które nie pochodzi spoza nas, ale jest w nas głęboko zakorzenione musi być celem dla naszej siły fizycznej i psychicznej podczas pobytu na tym świecie. Tytuł naszego debiutanckiego albumu to nic więcej, jak esencja tej myśli. Jestem wężem. Jestem chaosem. Jestem jedyną prawdą i jedyną rzeczywistością. Satanizm, a magia chaosu… jedni i drudzy dążą

do poznania istoty chaosu, do połączenia z nim. Podałem ten przykład, bo różnorodność praktyk magicznych jest ogromna, ale czy różnice pomiędzy nimi nie są jedynie powierzchowne, przecież ich metoda i cel jest taki sam? — A: W rzeczywistości magia chaosu może być podobna do satanizmu w odniesieniu do tego, co mówisz, kiedy chaota używa satanizmu dla określonego rytuału. W magii chaosu „wiara jest narzędziem”, dzisiaj może być to satanizm, a jutro wróżenie z run, cokolwiek, co posłuży magowi do osiągnięcia celu. To całkiem pragmatyczne podejście. Więc wracając do twojego pytania, obawiam się, że są one w rzeczywistości całkiem inne. Black metal od zawsze był silnie powiązany z okultyzmem, ezoteryką, filozofią lewej ręki… dlatego chcę wiedzieć, co sądzisz o zespołach, których filozofia sprowadza się do słuchania black metalu, chlania i taniego jebania katolików? Tak właśnie postępuje większości zespołów na scenie blackmetalowej na świecie. — A: Mogą robić to, co im się podoba, a tłum podąży zgodnie z ich oczekiwaniami. Osądzanie bez wiedzy, kogo ci to przypomina? Czy członkowie Liber Null mają powiązania z Illuminati od Ihanateros? Co myślisz o takich sformalizowanych zakonach, czy nie ogranicza to w pewnym stopniu wolności jednostki? — A: Nie należymy do żadnych zakonów czy sekt. Przynależność do zakonu może mieć dobre i złe strony. Zaleta – tworzysz strefę bratnich dusz, które mogą inspirować się nawzajem. Kontra – niebezpieczeństwo utknięcia w grupowej tradycji lub estetyce, które na dłuższą metę mogą wypaczyć cel grupy. Jak widać, nic nie jest odpowiedzią ostateczną. Czy „I – The Serpent” można rozpatrywać, jako magiczny rytuał? Oprawa graficzna jako sigile, teksty jako inwokacje, muzyka, która wprowadza w trans… wypisz wymaluj magiczny ceremoniał. — P: To jest ceremonia. Chcieliśmy, aby ten album od muzyki po grafikę był głębokim doświadczeniem, które pochłonie słuchaczy, tak jak msza robi to z wiernymi. Skoro brniemy w tematykę magii, to czy według ciebie jest sens oceniania jej etycznych i moralnych kwestii? Magia to tylko narzędzie ani dobre, ani złe, wszystko zależy od człowieka, czyż nie? Magia to odpowiedzialność, której ciężar nie wszyscy są w stanie unieść? — P: Ja mówiłem, magia to nazwa dla pewnego narzędzia, które jest wykorzystywane do obudzenia własnego (i rzeczywistego) demiurga. W rzeczywistości nie ma to ani formy, ani imienia. Jeśli pomaga to poszukiwaczowi prawdy w kroczeniu jego ścieżką, wtedy będzie ona wypełniona wartościami moralnymi i etycznymi. To tylko prerogatyw własnego „ja”. Jedyną rzeczą, której wszyscy powinniśmy unikać to zmuszanie innych, aby porzucili swoje własne poszukiwania na rzecz podążania za nami. Jak słusznie wcześniej cytowałeś – „nic nie jest prawdziwe”. Czy muzyka Liber Null to forma ekspresji, przez którą wyrażacie siebie? Czy jest ona dla was wyzwoleniem prawdziwego „ja”, które, na co dzień musi być ukryte? — A: Absolutnie nie. Jestem zmęczony słuchając ekstremalnych zespołów mówiących: „to nasza gwałtowna i obłąkana twarz, której nie możemy pokazać w prawdziwym życiu, bla bla bla…”. Uważam, że to słabe i tchórzliwe z ich strony. Muzyka, którą słyszysz jest mną, jest nami, na albumie i w realnym życiu. Myślisz, że moc muzyki może mieć wpływ na osobistą metamorfozę człowieka? Dla większości ludzi muzyka to zwykła rozrywka, nic więcej. Zresztą, większość ludzi niczego więcej poza rozrywką nie szuka w muzyce… — A: Jeśli lubią słuchać muzyki dla samej rozrywki, to jest to dla nich w porządku. Osobiście nie widzę w tym nic złego i z miejsca mogę wymienić z 20 zespołów metalowych, których przesłanie nie może być brane na poważnie. To czyni z nich zespół rozrywkowy. W odpo-

wiedzi na twoje pytanie – muzyka może zmienić to, kim jesteś, ale pytasz o to muzyka, który podąża za tym od ponad 15 lat, więc jestem rzekomo szczególnie wrażliwy na jej moc. Ciężko jest mi mówić o tych, którzy są na to głusi. Czy zdarzyło się wam sięgnąć po substancje psychoaktywne jako wspomagacz przy komponowaniu muzyki? Wiesz narkotyki, jako brama do innego postrzegania, jako wzmocnienie doznań, jako pomoc w osiągnięciu efektu, który jest niemożliwy do osiągnięcia przy „czystym” umyśle? — A: Myślę, że to zależy od danej substancji. Ale substancje nie są jedynym sposobem i nie są niezbędnym punktem centralnym tego, czym jest Liber Null i tego, co robimy. Następne pytanie proszę. Martwi mnie fakt, że Liber Null może zostać wrzucone przez fanów do wora z „religijnym black metalem”, co moim zdaniem byłoby dla was krzywdzące. W ogóle, co to za dziwne pojęcie „religijny black metal”, przecież black od samego początku był religijny przez oddanie złu, czczenie Szatan? Szczerze mówiąc, nudzą mnie już te wszystkie zespoły te ich kadzidełka, świece, szaty liturgiczne… to zwykły teatr, który wychodzi mi już bokiem, a tobie? — A: Musisz zauważyć, że nie ujawniamy, kim jesteśmy. Dzieje się tak dlatego, ponieważ ludzki element muzyki jest nieistotny. Jedna fotografia i właściwe muzyczne przywołanie jest tym, czego używamy, aby przenieść słuchacza we właściwy wymiar. Nie mogę jednak odrzucić wizualizacji całkowicie, ponieważ odgrywa ona ważną rolę w percepcji fragmentów jako całości. To dotyczy wszystkiego – przez spożywane pokarmy, po dokumenty samochodu, którym jeździsz. Oczywiście, możesz mieć w środku świetny silnik i mechanikę według papierów, co jest tym, czego potrzebujesz od samochodu, ale jeśli auto wygląda jak szmelc, to tak właśnie będziesz go postrzegał. W odniesieniu do religii i postrzegania przez ludzi, nigdy o to nie dbaliśmy. Istnieje wystarczająco dużo odpowiedzi w nazwie, lirykach i muzyce. Jeżeli ktoś tego nie zauważa, to jestem szczęśliwy, że nie jest po mojej stronie. Jesteście przeciwnikami zniekształconej teistycznej wizji aktu stworzenia, człowieka i duchowej ścieżki. Jaka jest, zatem ta prawdziwa ścieżka, prawdziwa istota człowieka i jego stworzenia? — P: Zniekształcona wizja człowieka i jego istoty jest niczym innym jak menhirem nowoczesnych masowych religii. Nie stygmatyzuje ich, jako wrogów ludzkości, ponieważ, czym są, jeśli nie wytworem samej ludzkości? Kupcy, wyzwoliciele i niewolnicy są częścią tej samej istoty. Nie mam zamiaru wpatrywać się w wykreowaną przez nich pustkę i ruiny, które stworzyli z tej rzeczywistości, ale skieruję mą wolę i ducha ku oświeceniu. Efektem naszych poszukiwań, a może samego początku naszej drogi w rzeczy samej jest „I – The Serpent”. Na koniec powiedz mi jeszcze, czy tytuł waszego albumu można interpretować, jako zrównanie człowieka z szatanem? Zgodnie z Liber Null to ja – człowiek – jestem siłą sprawczą tego, co się wokół mnie dzieje, to ja jestem kusicielem, ja jestem przyczyną grzechu, to ja jestem tym, który kreuje rzeczywistość, ja i nikt inny, bo ja jestem bogiem i diabłem, bo ja tworzę ten świat. — P: Masz absolutną rację i właściwie jesteś pierwszą osobą, której udzielamy wywiadu, która zrozumiała sens „I –The Sperpent”. Kusiciel, demiurg i człowiek to rzeczywiście imiona o jednym znaczeniu: uniwersalna siła stworzenia i zniszczenia. Skupienie się na tym to krok ku wniebowstąpieniu. Pozdrawiam. — P: Dziękuję jeszcze raz za skontaktowanie się z nami. Informacje na temat Liber Null można znaleźć na naszym facebooku www.facebook.com/libernull albo przez Osmose Productions. Wszystko jest chaosem. D

41

www.fb.com/libernull B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

w zupełnie odmiennym kierunku wynikającym z jego osobistych odczuć względem naszej muzyki.


Przerwa między wydaniem „Prime Evil Damnation”, a „Master Satan's Witchery” wyniosła 6 lat. Szmat czasu dla zwykłego człowieka, a z waszej perspektywy jako twórców, to dużo, mało, w sam raz na skomponowanie i nagranie dobrego albumu? — Właściwie to 5 lat z okładem, co nie zmienia faktu, że trochę to trwało. Nie spieszyliśmy się nigdzie. W międzyczasie wypadały koncerty, oraz obowiązki w innych zespołach, w które jesteśmy zaangażowani. Poza tym zrobienie, pozornie prostej muzyki, nie jest wcale takie łatwe. Albumy Bestial Raids charakteryzuje brudne, podziemne, potężne i złe brzmienie. Old school pełną gębą – można powiedzieć. Rozumiem, że jesteście w pełni usatysfakcjonowani z niego i nic nie będziecie przy nim majstrować w przyszłości? — Nie zawracamy sobie dupy, myśleniem, czy brzmi to old school, czy też nie. Dla nas tylko takie brzmienie wchodzi w grę. Poza tym między każdym z naszych albumów słychać różnicę brzmieniową, także nie uważam, żebyśmy stali w miejscu. Z tego, co czytałem jesteście bardzo zadowoleni z efektu końcowego, jaki osiągnęliście na każdym z albumów, ale jednocześnie wspominałeś, że zawsze wychodzi coś, co można byłoby zrobić lepiej. Czy w przypadku „Master…” też coś takiego wyszło? — Racja. Zawsze tak jest. W przypadku „Master Satan’s Witchery” takie ref leksje mnie jeszcze nie naszły. Oprócz tego, że nie jestem w stanie słuchać, żadnych z naszych płyt zaraz po dacie premiery, to zapewne z czasem znajdzie się też coś, co można by było zrobić lepiej.

42

D nr 41 / 01–2017

Po cichutku, bez szumnych zapowiedzi, bez zakrojonej na szeroką skalę bałwochwalczej kampanii reklamowo-marketingowej na popularnych serwisach społecznościowych – Nuclear War Now! Productions wydało nowy album Bestial Raids. Cóż to jest za niszcząca płyta, pisał w am nie będę, bo tę szatańską materię dźwiękową trzeba usłyszeć, by rozsmakować się w jej bluźnierstwie. Nie mogłem przepuścić okazji, aby w imieniu „7 Gates” nie zadać kilku pytań Sadistowi, więc oto macie zapis tej „pogawędki”. ↔ Nie da się zaprzeczyć temu, że wasza muzyka charakteryzuje się wysokim stopniem bestialstwa, jednocześnie nie jest to bezsensowny i ślepy napierdol. Siła uderzenia jest konkretnie ukierunkowana. Ot, taki kontrolowany chaos. Czy charakter waszej muzyki jest odgórnie planowany, czy to, jak „wygląda” jest w pewnym sensie kwestią przypadku, a raczej powinienem chyba napisać spontanicznego działania? — Grając już parę lat w jednym składzie, mamy wypracowane pewne schematy działania. Zawsze stawialiśmy na spontaniczność i improwizacje, ale są też momenty, gdzie trzeba wszystko ograć, żeby zabrzmiało jak trzeba. Po d o b a m i s ię b a r d z o m r o c z ny, g r o b ow y, a momentami wręcz monumentalny klimat waszej muzyki. Razem z agresją tworzy bardzo interesującą całość. Szczerze mówiąc, nie za bardzo mogę sobie skojarzyć jakikolwiek zespół w Polsce, który grałby podobnie do Bestial Raids.

Wychodzi na to, że całkiem oryginalny z was zespół (śmiech). — Też tak uważam. Sporo też w waszej muzyce zwolnień, nie wydaje mi się jednak, aby ich zadaniem było tworzenie „chwili wytchnienia dla słuchacza”, raczej skłaniałbym się do tezy, że to „cisza przed burzą”, która ma przygotować grunt pod dźwiękową anihilację. Ja tak to widzę, a ty? — Nie ma wytchnienia, tylko tortury. Każdy element jest dokładnie przemyślany, zwolnienia również jako część kontrastu. Poza tym lubimy muzykę doomową. W porównaniu do poprzedniczki oprawa graficzna „Master…” jest skromna, żeby nie powiedzieć ascetyczna. Dlaczego? — W naszym mniemaniu, wymagał tego koncept. Poza tym na każdym naszym, kolejnym materiale różni się oprawa graficzna. Jakie to ma w ogóle znaczenie?


Czy w przypadku „Master…”, podobnie jak z „Prime…” za kilka miesięcy pojawi się jej wersja winylowa? Czy między CD, a winylem będą jakieś różnice, czy tylko kwestia nośnika? — Winyl „poszedł to tłoczenia” niemal w tym samym czasie, co CD, ale jak wiadomo, produkcja tegoż wymaga o wiele więcej czasu. W szczególności obecnie, kiedy wróciła moda na posiadanie winyli. Nie będzie żadnych drastycznych różnic pomiędzy wersją CD i winylem. Szczerze mówiąc, trend na płyty winylowe zdaje się wymykać spod kontroli. Jeszcze nie tak dawno wydawało się to być „zboczenie” dla maniaków i prawdziwych zapaleńców, teraz byle chłystek rzuca się na winyle niczym wygłodniały pies na kość. Nagle każdy stał się znawcą tematu, melomanem, wielbicielem „czarnych placków”, ekspertem w dziedzinie sprzętu grającego itd. Robi się kolejna moda dla pierdolonych hipsterów, nowobogackich i innego barachła. — Muszę się z tobą zgodzić. Osobiście udało mi się zetknąć już kilka razy z takim zachowaniem. Każdy trend ma jednak dobre strony, jak dla przykładu większa ilość tłoczni i co za tym idzie konkurencja, czyli wzrost, jakości/spadek ceny. Za kilka lat i to minie, i wtedy można będzie dość tanio kupować na allegro czy innym ebay’u te ich wszystkie rary srary.

go już tyle, kiedy mieliśmy po 20 parę lat. Doszły obowiązki życiowe, inne projekty muzyczne i nie tylko. Poza tym stwierdziliśmy, że lepiej będziemy się realizować tylko na pełnych albumach. Liczba koncertów, jakie zagraliście nie jest jakaś porażająca pod względem ich liczby. Pod koniec kwietnia 2017 roku ruszacie na minitrasę po Polsce z Mgłą i Lvcifyre. Doborowe towarzystwo, piekło na ziemi gwarantowane. To jedyne plany koncertowe na przyszły rok? — Zawsze przykładaliśmy wagę nie do ilości, ale jakości, oraz spełniania naszych warunków. O wiele lepiej to wychodzi, gdy gramy rzadziej. Na pewno czerpiemy z tego większą radość. Trasy koncertowe po prostu nie są dla nas. 6 koncertów z Mgłą i Lvcifyre to ilość w sam raz do przetrawienia. Nie licząc wzorowego towarzystwa, uda się podbić niemal całą Polskę za jednym zamachem, bo następna okazja nie wiadomo, kiedy będzie. Poza tym trwają rozmowy na temat innych koncertów, poza granicami. Jeszcze odnośnie tej trasy… Mgła to ostatnio bardzo popularny zespół i to nie tylko wśród metali. Co by nie mówić, jest jakiś dziwny hype wokół tej załogi ze strony hipsterki. Kurwa, ci ludzie są pojebani, rzucają się na wszystko, co jest „modne i trendy”. Teraz na topie jest chodzić na metalowe koncerty, a później pół sali to jakieś typki o dziwnej aparycji z modną fryzurą (najczęściej koczek na samuraja), z brodą na drwala przystrzyżoną w b a r b e r s hop ie i w ko l o r ow ych c i u ch a ch z markowymi metkami. Nie wkurwia cię takie audytorium, bo mnie tak, ja się im na jakieś ich

shoegaze’owe, indierockowe czy chuj wie jakie imprezy nie wpierdalam? — Szczerze, to ostatnio w ogóle nie chadzam na koncerty metalowe, nie licząc tych, na których gramy, także nie za bardzo zaobserwowałem takie zjawisko. Słyszałem jednak tu i ówdzie, że takie coś ma miejsce. Cóż, to nie wina zespołu, kto ich płyty kupuje i na koncerty przychodzi. Jeśli to natomiast komuś przeszkadza, to zawsze można po staroświecku kogoś skroić albo mu przypierdolić, nie? Z tego, co wiem, nigdy nie mieliście oficjalnej strony www, w sieci funkcjonują wasze profile na Facebooku i na Bandcampie. To są oficjalne profile prowadzone przez was samych? Według ciebie czy to już wymóg dzisiejszych czasów? Ot, takie zło konieczne, że trzeba być w sieci, bo bez tego ani rusz? — Ostatnio sami założyliśmy profil na Bandcampie. Poza tym istnieją jakieś fanpage. Uważam, że wszelakie info na temat zespołu i koncertów można bez problemu znaleźć w sieci. Czasy się zmieniają, i jak sam stwierdziłeś, to raczej zło konieczne, chociaż, nie uważam, że posiadanie profilu fb było koniecznością. Już na zakończenie… w necie wygrzebałem wypowiedź sprzed około 14 lat podobno jakiegoś waszego znajomego, który mówił, że Bestial Raids to pozerka. Niby szatan i destrukcja, ale tylko w wywiadach, a w życiu codziennym, grzecznymi i przykładnymi chłopcami byliście? — Chciałbym spotkać jegomościa, który to stwierdził. Tego naszego znajomego. Ciekawe, kto jest bardziej grzeczny i przykładny po tych 14 latach?! D

W wywiadach nieraz wspominałeś, że zainteresowanie Bestial Raids za granicą jest zdecydowanie większe niż w naszym kraju. Jak jest z tym teraz obecnie? — Zapewne niezmiennie, gdyż zagranica jest większa od Polski. Cały czas zdecydowaną większość koncertów gramy za granicą, gdzie kolesiostwo jest tuż zaraz za muzyką, a nie na odwrót. Zaskakuje mnie świetny efekt, jaki uzyskaliście nagrywając wasze płyty w domowych warunkach. Ten balans pomiędzy bluźnierczym, pierwotnym brudem, a mocą brzmienia robi mi niesamowicie dobrze (śmiech). Wychodzi na to, że nie trzeba nagrywać w studiu za milion dolców, aby album świetnie brzmiał. Wystarczy tylko wiedzieć, co chce się osiągnąć? Zresztą sam kiedyś powiedziałeś, że większość zespołów nagrywających w profesjonalnych studiach bardzo traci na własnym charakterze. Kiedyś Selani wyrzygiwało zespół za zespołem, teraz taką rolę przejął Hertz… — Obecnie wystarczy wydać ze 3 000 złotych, żeby kupić podstawowy sprzęt do nagrywania w piwnicy. Oczywiście, trzeba też trochę zainteresowania tematem oraz wyobraźni, żeby nie wyszedł z tego kabaret. Na pewno taniej i komfortowo niż w studio nagraniowym. Niektóre zespoły wolą jednak pójść na łatwiznę, zabrzmieć, jak to, czy tamto i stracić swój charakter. „ Na j wa ż n i e j s z a j e st a t m o s fe ra m u z yk i , t yl ko „Zło” w muzyce się liczy” – to są twoje słowa. Czy coś się zmieniło w twoim postrzeganiu muzyki? Wydaje mi się, że zespoły często zapominają o tym prostym fakcie i tworzą muzykę bez tego „czegoś”, bez feelingu? Ot, po prostu zlepek dźwięków, raz lepszy raz gorszy. A przecież metal bez diabła nic nie znaczy… — To się nigdy nie zmieni. Zło zawsze będzie zwyciężać grafomaństwo, pseudointelektualność, usilne dążenie do perfekcji, itp. Dlatego Lord of Evil będzie zawsze lepszy od Deathspell Omega. W przeszłości wydaliście pokaźna liczbę splitów, jednak od 2008 roku nie pojawiło się żadne takie wydawnictwo z waszym logo. Dlaczego zrezygnowaliście z takich form wydawniczych? — Z prostej przyczyny, czyli braku czasu. Nie mamy

43

www.bestialraidsofficial.bandcamp.com B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Przy okazji wydania „Prime…” bardzo entuzjastycznie wypowiadałeś się na jej temat i stwierdziłeś, że ciężko ci sobie wyobrazić, abyście mogli zrobić coś lepszego niż ta płyta, bo poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Nagraliście „Master…”, dalej podtrzymujesz wyżej wspomnianą tezę, czy może jednak coś się zmieniło? — W sensie, czy udało nam się nagrać lepszą płytę niż „PED”? Uważam, że tak. Choć pewnie nie każdy w ten sposób do tego podejdzie. W tej chwili z kolei nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy nagrać mocniejszy materiał niż „Master Satan’s Witchery”. Jak będzie, to czas pokaże.


www.fb.com/Kryptsdeath B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

Terve, Antti! Co słychać? Czy czujecie się całkowicie zadowoleni z materiału, jaki znalazł się na „Remnants of Expansion” i przygotowani na to, co on wam przyniesie? Wielu moich znajomych, już przebiera nogami, oczekując daty wydania albumu! — Cześć! Wszystko w porządku, spokojnie. Przygotowujemy się do koncertu, na którym materiał z „Remnants of Expansion” zostanie oficjalnie zaprezentowany. Będzie to miało miejsce na Kuolema Festival II, na którym będziemy występować u boku Angelcorpse i Wombbath. Poza tym, powoli dłubiemy przy nowym materiale. Jak widzisz, twardo stąpamy po ziemi i nie oczekujemy niczego nadzwyczajnego. Oczekiwanie wkrótce się zakończy. Pierwsze, co zwraca uwagę w przypadku waszej nowej płyty, to wielka dłoń, która zdobi okładkę. Obraz ten po raz kolejny stworzył Timo Ketola. Skąd pomysł na taką grafikę? Czy i tym razem braliście udział w powstawaniu obrazu jako współtwórcy? — Spotkaliśmy się z Timo w czasie ubiegłej zimy i podzieliliśmy się swoimi wizjami, dotyczącymi okładki „Remnants of Expansion”. Pierwotnie, miała ona przedstawiać świecę, zawieszoną pośród kosmicznej mgławicy, ale nie mogliśmy się pozbyć uczucia, jakby czegoś w tym obrazie brakowało. Wtedy też Timo zaproponował umieszczenie na okładce Ręki Chwały, a my prawie natychmiastowo i jednogłośnie temu przyklasnęliśmy. Tak w skrócie, Ręka Chwały to fetysz, magiczna broń lub też narzędzie, wykonane z lewej ręki wisielca. Dzięki swojej mocy jest w stanie unieruchomić każdego, komu jest ona pokazana. Prawdziwy sens i interpretacja obrazu, zależy natomiast od osoby, której zostanie on zaprezentowany. Jak ważne jest dla ciebie, by obraz korespondował z pozostałymi elementami płyty – muzyką i tekstami? — Wydaje mi się, że wszystko zależy od muzyki i wizji samego zespołu. W przypadku „Remnants of Expansion” taka zgodność jest niezmiernie ważna, ponieważ zawartość tego albumu stanowi tematyczną całość. Wszystkie jej elementy są ze sobą wzajemnie powiązane, a znajduje to swój wyraz w tytule oraz metaforycznym ujęciu konceptu. Dzięki niemu, treść płyty można odczytywać na wielu różnych płaszczyznach. Dlatego też, tak ważnym jest, by „Remnants of Expansion” była traktowana jako jedność. Poza tym, większość wspaniałych albumów cechuje się tego typu zgodnością muzyki, słowa i obrazu. Z drugiej strony, zawsze można wskazać wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę. Muzyka zawarta na „Remnants of Expansion” jest bardzo mroczna, lepka, ale jednocześnie urzeka posępną melodyjnością. Wspaniale wyeksponowane zostały linie basu. Nie wiem, czy się zgodzisz ze mną, ale na tle tej organiczności jedynym, ale niewielkim, mankamentem wydają się być wokale, które w moim odczuciu są za bardzo schowane. — Dziękuję, bardzo miło jest usłyszeć taką opinię. Cieszę się, że tylko tyle udało nam się zepsuć. Jako relatywnie młode osoby tworzycie muzykę, która brzmi niewspółmiernie wiekowo do waszej metryki. Jednocześnie bronicie się przed określeniem „old school death metal”, mówiąc, że gracie szczery, pochodzący z serca death metal. — Całkowicie się z tobą zgadzam – gramy death/doom metal i nie potrzebuje on żadnej dodatkowej łatki w postaci przymiotnika „old school”. To zbyteczne, nawet jeżeli nasze muzyczne inspiracje sięgają muzyki, która była tworzona ponad dwie dekady temu. Oczywistym jest, że najlepsze i zarazem najbardziej wpływowe albumy metalowe powstały na przełomie lat 80- i 90-tych ubiegłego wieku. Dlatego też my, podobnie jak i inne zespoły, tak chętnie spoglądamy w przeszłość. Nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego muzyka straciła swój unikalny charakter w miarę zbliżania się końca millenium, ale dzięki temu, że coraz więcej młodych muzyków czerpie wzorce z tamtych lat i na ich podstawie tworzy coś zupełnie nowego, duch tamtego okresu zaczyna znowu być obecny we współczesnej muzyce. Z tego, co wiem, tworzenie materiału zarówno na EP, jak i wasz pełnometrażowy debiut zajęło trochę czasu i przebiegało raczej w sposób natu-

44

D nr 41 / 01–2017

Kiedyś usłyszałem od znajomego obieżyświata, że podróżując fińskimi środkami komunikacji publicznej należy pamiętać o tym, iż w dobrym tonie jest, by nie zajmować wolnych miejsc obok potencjalnych towarzyszy podróży, lecz wyczekiwać zwolnienia się miejsca, w którym nasza obecność nie będzie naruszać niczyjej prywatności, lub też podróżować na stojąco, podziwiając krajobrazy za oknem. Oczywiście, złamanie zasady autobusowego savoir-vivre’u nie spowodowałoby żadnej poważniejszej reprymendy – Finowie to przecież bardzo kulturalny naród. Właśnie tego typu ugrzecznioną nieprzysiadalnością wykazał się Antti Kotiranta (wokal, bas), który uprzejmie, acz skwapliwie, odpowiadał na moje pytania. Być może faktycznie wolał jednak, bym sobie postał i popatrzył przez okno. A nuż, zobaczyłbym przez nie gorejącą Rękę Chwały, która zahipnotyzowałaby mnie równie mocno, co najnowszy krążek Krypts „Remnants of Expansion”? ↔ ralny, wolny od nacisku. Między „Unending Degradation” i „Remnants of Expansion” również upłynęło sporo czasu. Czy prace nad ostatnim albumem przebiegały podobny sposób? — Dokładnie! Lubimy pracować zgodnie z nadanym przez samych siebie rytmem – powoli i bez ciśnienia. Pierwotnie, nasz zamysł zakładał nagranie dwóch EP-ek, które byłyby ze sobą tematycznie powiązane. Pierwsze dwa kawałki zostały skomponowane w okresie między jesienią 2012 i jesienią 2013 roku. Patrząc jednak na tempo prac, zweryfikowaliśmy nasze plany i podjęliśmy decyzję, że lepiej będzie nagrać pełen album. Wtedy też, na naszej drodze pojawiły się inne przeszkody – nie byliśmy bowiem zbytnio zadowoleni z tego, co udało nam się do tej pory stworzyć. Taki stan trwał dopóki nie dołączył do nas Jukka (gitarzysta – dop. P.). Dzięki niemu, nabraliśmy nowych sił, by ruszyć do przodu, a problemy w zasadzie rozwiązały się same. Podobnie jak w przypadku „Unending Degradation”, nad całością nagrań czuwał nasz perkusista, Otso. Wydaje mi się, że był to dobry wybór i w przyszłości również będziemy pracować w ten sposób. Po wyrzuceniu Topiego pracowaliście nad „Unending Degradation” we trzech. Od roku gra z wami Jukka z Gorephilia, o którym przed chwilą wspomniałeś. Jak wielki był jego wkład w komponowanie nowego materiału? — W zasadzie wszystko w naszej dyskografii, poza „Remnants of Expansion”, zostało zarejestrowane jako trio. O ile dobrze pamiętam, Topi był odpowiedzialny jedynie za nagranie partii solowych na EP „Krypts”. Pojawienie się Jukki wniosło bardzo dużo do zespołu – po raz pierwszy w historii mamy pełnoetatowego drugiego gitarzystę, któremu możemy zaufać. Jak dotąd, jego największą zasługą jest „Entrailed to the Breaking Wheel”. Czy myślisz, że jego obecność wpłynie pozytywnie na zwiększenie ilości granych przez was koncertów? Obserwując waszą aktywność koncertową da się zauważyć niewielki, wzrost ich liczby. Swojego czasu wspomagał was Rami ze Stench of Decay, ale niestety mieszkał zbyt daleko by systematycznie grać koncerty. — W sumie Rami również mieszka w Helsinkach, ale faktycznie, za jego czasów nie można było mówić o jakiejkolwiek trasie. Graliśmy zatem pojedyncze sztuki. Niemniej jednak, jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc, jaką otrzymaliśmy. Mając w składzie Jukkę, być może uda nam się być bardziej aktywnymi koncertowo, ale o żadnej trasie nie może raczej być mowy. Podejrzewam, że nie tylko moją uwagę zwróciła długość utworów – „Remnants of Expansion” t r w a p o n a d 3 3 m i n u t y, a z aw i e r a t y l k o 5 numerów. Dlaczego zamiast 3-4 minutowych strzałów wolicie komponować długie i rozbudowane hymny, jak choćby „Arrow of Enthropy”? — Odpowiedź jest prosta – pisanie krótkich kawałków nas nie satysfakcjonuje. Poza tym, głosy w naszych głowach nie pozwalają nam się ograniczać. Słuchając „Remnants of Expansion” odniosłem wrażenie, że pomiędzy kolejnymi utworami mogłoby nie być przerw – płyty doskonale słucha

się jako jednego kompleksowego, monstrualnego utworu. Jak tego typu kompozycje sprawdzają się na koncertach? — „Remnants of Expansion” było tworzone przede wszystkim z myślą o płycie winylowej – głównym założeniem, jakie przyświecało nam w trakcie pisania muzyki było to, by obie strony krążka zlewały się w jeden, „monolityczny” utwór. Na płycie CD nie jest to specjalnie widoczne, ponieważ kolejne utwory następują po sobie jeden po drugim i nie musisz zmieniać stron krążka. Dlatego też cieszę się, że pomimo tego udało ci się wychwycić nasz zamiar. Za wyjątkiem intra, wszystkie piosenki są niezależnymi kompozycjami, dzięki czemu sprawdzają się na żywo bez żadnych zastrzeżeń. Podobną tendencję zauważyłem w przypadku innych zespołów takich jak Malthusian czy Phobocosm. Grany przez nich death/doom brzmi zupełnie inaczej niż ten, który jest prezentowany chociażby przez klasyków z Asphyx. — Pytanie to musiałbyś skierować do głosów w naszych głowach. Tylko one są w stanie udzielić ci odpowiedzi. Dzisiaj scena deathmetalowa w Finlandii przeżywa swój powtórny rozkwit. Z tego, co wiem, wzajemnie wspieracie się ze Swallowed i Stench of Decay. Z tymi ostatnimi zagraliście wspólnie koncert na Finnish Death Metal Fest, dając jeden z występów na całym festiwalu. Czy mógłbyś opowiedzieć coś o festiwalu, na którym zebrała się śmietanka fińskiego death metalu, dzięki czemu młode zespoły, jak wasz, wystąpiły razem z tymi, które mają status kultowych, jak choćby Demilich. — Festiwal Finnish Death Metal Maniacs był naprawdę szczególnym wydarzeniem, a udział w nim był dla nas świetnym doświadczeniem. Uwierz mi, że wszystko zadziałało zdumiewająco dobrze, zważając na to, że na parę dni przed rozpoczęciem imprezy, jej organizacja stanęła na krawędzi chaosu. Line-up składał się z filarów fińskiej sceny deathmetalowej. Jeżeli powiedziałbyś mi w momencie zakładania zespołu, że kiedyś będziemy mieli szansę zagrać na jednych deskach z Demilich, to oszalałbym ze szczęścia. Następna edycja tego festiwalu planowana jest na czerwiec 2017 roku i tym razem będzie można na niej zobaczyć zespoły spoza Finlandii, takie jak Funebrarum, czy Deathstrike. Co jest takiego specjalnego w Skandynawii, że według stylu, w jakim została zagrana muzyka można poznać, z jakiego kraju się on wywodzi? Co według ciebie wpływa na unikalność death metalu granego przez Finów? — W sumie można i nie można poznać – są dwa sposoby spojrzenia na ten temat. Szwedzi mają swoje Sunlight Studio, które odpowiedzialne jest za charakterystyczne brzmienie zespołów. Z drugiej strony zespoły takie jak Eternal Darkness, grają muzykę, która zupełnie odbiega stylistycznie od tego nurtu. Hm… akurat w przypadku Eternal Darkness nie jest to niczym dziwnym, ponieważ członkowie zespołu to Szwedzi fińskiego pochodzenia. Ciężko jest natomiast wskazać, co dokładnie sprawiło, że death metal w wykonaniu Finów brzmi odmiennie, ponieważ najbardziej wpływowe zespoły, pomimo


różnego podejścia do tematu, wciąż brzmią „po fińsku”. Na siłę można podzielić je na dwie grupy – te, które inspirowały się Carcass i te, którym bliżej było do Bolt Thrower. Na szczęście, żaden z fińskich zespołów nie potrafił dokładnie odtworzyć stylu swojego wzorca. Dzięki temu, ich styl mógł skierować się w kierunku bardziej mrocznej i dziwacznej muzyki. Matt Calvert określił was mianem „złotego strzału”, jednego z najlepszych reprezentantów gatunku i zarazem jednego z najmocniejszych punktów w swoim katalogu. Czy myślisz, że za 20 lat ludzie będą otaczać wasze albumy równie wielkim szacunkiem co „Nesphite”? — Nie, no tego nie wiedziałem (śmiech)! Obiektywnie rzecz biorąc – jednego można być pewnym, zarówno „Nesphite”, jak i „Slumber of Sullen Eyes” są wspaniałymi albumami i wyznaczają szczyty fińskiej sceny. Natomiast w moim, subiektywnym, odczuciu stanowią one również czołówkę światowego death metalu. Dlatego też byłbym naprawdę zdziwiony, gdyby nasze albumy spotkały się za kilkadziesiąt lat z takim uznaniem. C z y my ś l i s z , ż e w n at ł ok u św ie t nych deathmetalo-wych wydawnictw, gdyby Demigod czy Amorphis wydali dzisiaj swoje debiuty, osiągnęłyby one równie wysoki status co w latach 90-tych? — Gdyby te albumy nie istniały, cała scena wyglądałaby zupełnie inaczej. Niemożliwym zatem jest powiedzieć, jakie zrobiłyby one dzisiaj wrażenie. Poza tym, w historii się „nie gdyba”. Dzięki za twój czas! Co chciałbyś przekazać czytelnikom „7 Gates”? — To ja dziękuję za dobre słowa i wsparcie. Entropia króluje. D

45


Stare polskie porzekadło mówi: „Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje”. Kingdom jest zgoła inną, tradycyjną polską Krasulą, która czając się w mroku tradycyjnej obory nawet jednego „Muu” z siebie nie wyda, nawet nie jęknie. Leży sobie tylko spokojnie, macha chwostem, miele pyskiem i na pewno nie przyciąga tyle uwagi i zachwytu, co jałówki, które to paradują w reklamie czekolady milki. Jednak w chwili dojenia, okazuje się, że ten nasz niepozorny przeżuwacz trawy posiada niezwykłą moc, a jego mleko wymyka się wszelkim unijnym normom i ograniczeniom. Bo jest go tak dużo, że po wypiciu starczy jeszcze na kąpiel, jest ono tak tłuste, że z wymion w zasadzie leci nie 3,2% tłuszczu lecz śmietana, i na dodatek złego jest czarne jak smoła i pachnie siarką. Chwalmy więc i brońmy wszelakimi patentami tego, co polskie, bo takiego grania, jak na „Sepulchral Psalms from the Abyss of Torment” naprawdę nie ma co się wstydzić. Przed wami rozmowa z głową wspomnianej krowy, czyli Lewanem. ↔

46

D nr 41 / 01–2017

Cześć! Zacznijmy od końca tego roku! Czy słyszałeś już „Hardwired…” Metalliki? Czy należysz do tych, którzy dali szansę temu albumowi, czy też udajesz, że nigdy nie słuchałeś tego zespołu, a jedyne, co warte to „Kill ’Em All”? — Czołem! Nigdy nie słuchałem Mety, także lata mi to, co nagrali. Z tego, co wyczytałem, to opinie są różne. W radio leciał jeden numer, taki w miarę, można było posłuchać. A teraz do meritum. Od wydania „Sepulchral Psalms…” minęło już trochę czasu, w trakcie którego albumowi udało się zebrać sporo dobrych opinii zarówno w kraju, jak i za granicą. O dziwo, udało się wam to zrobić pomimo braku internetowych teaserów i raportów ze studia, które wydają się dzisiaj być obowiązkowym elementem promocji metalowych albumów. Co myślisz o tego typu promocji? Czy w związku z tym, że album odnosi sukces na przekór trendom napawa cię szczególną radością? — Chujnia z grzybnią, tak mogę określić tego typu zabiegi. Ogólnie, jak widzę to, co się dzieje z większością tzw. „sceny” ogarnia mnie pusty śmiech. Ludzie potracili zmysły przez te internety, srejsbuki, lansiki.


Bijąc się ze wstydem w piersi, przyznaję, że chociaż nazwa Kingdom migała mi przed oczyma od jakiegoś czasu, to pierwszy raz kontakt z waszą muzyką miałem dopiero otrzymawszy promówkę najnowszego albumu. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że oprócz „Sepulchral Psalms…” udało się wam nagrać również świetny „Morbid Priest of Supreme Blasphemy”, który również przyswoiłem w tempie ekspresowym oraz całkiem fajny debiut. Czy często zdarza się, że w związku z tłokiem na scenie i ilością wydawanych na niej albumów, ludzie wpadają na was w podobny sposób, co ja i dziwią się, jak to jest możliwe, „że taka fajna muzyka, a ja nie wiedziałem o jej istnieniu”? — No i jak ja mam odpowiadać na twoje pytania, jak ty nawet nie wiesz, z kim gadasz?! (śmiech) Masz rację, szeroko pojęta promocja zawsze u nas leżała. Ja osobiście jestem od tego, żeby wyrzucić z siebie te wszystkie dźwięki i je nagrać, a całą resztę pozostawiam profesjonalistom vide wytwórnia. Akurat w tym wypadku Greg jest dla mnie mistrzem, więc ja mogę się zająć swoim, a on swoim. Co do ludzi, którzy w jakiś sposób dostali nasz album, to jest tak, jak w twoim przypadku, czyli w większości przez przypadek. Wydaje mi się, że duża w tym zasługa sposobu, w jaki pracujecie. Zauważyłem, że po wydaniu każdego albumu udzielaliście kilku wywiadów, pojawiało się kilka recenzji, po czym zespół zapadał w letarg. Budził się z niego tylko po to, by zaatakować kolejnym wydawnictwem i znowu rozpłynąć się w eterze. Skąd taki rwanie-ospały rytm pracy? — No, tak już mamy i wielokrotnie powtarzałem, że pewnie tak będzie nadal. Nie mam napięcia, co do nagrywania nowych numerów, nie robię nic na czas. Jak jesteśmy usatysfakcjonowani, to nagrywamy materiał i działamy dalej. Zdradzić mogę, że teraz mamy chyba atak weny, bo album ma kilkanaście tygodni, a my mamy praktycznie gotowy materiał na demo albo split. Darować sobie będziemy kopanie w waszej biografii, omawianie kolejnych roszad personalnych i roztrząsanie, kto, z kim i dlaczego. Zdziwiło mnie natomiast, że przez bardzo długi czas wzbranialiście się przed graniem koncertów. Przejść na właściwą ścieżkę pomogło wam dołączenie do składu Sebesthora. Jednak, gdy mogliście już spróbować swoich sił na deskach w trakcie True Blasphemy Night, nie udało się! Dlaczego tak długo trzeba było wyczekiwać waszego debiutu scenicznego? Czy, pomimo n ie p owo d z e n i a , z d e c yd u j e c ie się w y r z u c ić pierwsze koty za płoty i raz jeszcze wziąć się za bary z graniem na żywo? Dostajecie już jakieś propozycje? — Sprawa koncertów była przeze mnie skutecznie wstrzymywana. Nie lubię ich grać i już. Natomiast zostałem stłamszony ostatnimi czasy i mimo mojego wkurwienia mieliśmy zagrać koncert. Niestety, czysto życiowe problemy uniemożliwiły nam zagranie. Kolejna okazja będzie 28 stycznia 2017 roku w Gdańsku. Problemem zawsze był skład, ale teraz powinniśmy już sobie z tym poradzić. Jak wyobrażasz sobie idealny koncert Kingdom? Jakie supporty, miejscówka, publika, by cię zadowoliły? A może marzyłbyś o jakiś ekstraatrakcjach – diablicach na rurach, rozlewie krwi i płonących pentagramach? — Sceneria jest oczywiście ważna, ale myślę, że kilka podgrzewaczy, krucyfiks z komunii i stuła wystarczą.

Wolę bardziej ascetyczne widoki. Czy liczysz, że pomóc w tym może osoba Grega z Godz ov War? Każdy z wydawanych przez Kingdom albumów był sygnowany logiem innej wytwórni. Powody, dla których nie współpracujecie z TBT są oczywiste. Niemniej jednak ciekawym jest, czego nie ma w sobie pan Hellthrasher, a co takiego ma w sobie pan Rosenthal, że zdecydowaliście się przejść pod jego skrzydła? Czy, póki co, spełnia on wasze oczekiwania? — Chyba czysty przypadek o tym zadecydował. W trakcie nagrywania materiału Sebesthor prowadził luźne rozmowy o życiu, filozofii i muzyce z Gregiem. Od słowa do słowa zgadało się, że nagrywamy, a Greg był zainteresowany materiałem. Reszta potoczyła się szybko i szczęśliwie niczym w dobrym bombajskim musicalu. „Sepulchral Psalms…” to kawał świetnego deathmetalowego mięsa, podanego w bardzo zgrabny i niegłupi sposób. Pomimo tego, że jest grobowo i zatęchle to jednak kompozycje zdradzają świeże i pomysłowe podejście do tematu. Czy uważasz, że prosta chwytliwość jest kluczem do sukcesu i to ona definiuje klimatyczny styl Kingdom? — Po tych kilku latach grania faktycznie doszliśmy do wniosku, że nie ma co się wysilać i eksperymentować z death metalem. Pierwsze demko, a potem płyta były takim młodzieńczym poszukiwaniem ścieżki, chłopcy chcieli się wyróżnić na tle innych kapel. Wraz z każdym kolejnym wydawnictwem graliśmy coraz „prościej”, ale przystępniej, wszystko lepiej się ze sobą zazębiało. I tak właśnie to teraz wygląda, gramy to, co nam leży na wątrobie bez żadnej chęci przypodobania się komukolwiek, czysty death metal prosto z naszych trzewi. Bardzo ucieszył mnie fakt, że muzyka jest prosta, ale nie prostacka, nie jest zrobiona na jedno kopyto. Z każdym kolejnym odsłuchem pozwalacie odkryć słuchaczowi coraz to nowe smaczki. Czy to wynik skalkulowanego na chłodno planu, czy raczej wynik improwizacji i spontaniczności oraz atmosfery w Garaż Studio? — Zdecydowanie tego drugiego. Nie kalkulujemy, po prostu gramy próby, a po wejściu do studia zaczynamy pracę nad brzmieniem. Fakt jest taki, że przez to, że jestem jedynym gitarzystą to ciężko mi na próbach sprawdzić, jak brzmią moje pomysły na dwie gitary. Przez to często w trakcie nagrywania robię jakieś kosmetyczne zmiany, ale ogólny zarys jest mi znany. Być może właśnie też wtedy pojawiają się te smaczki, które później skutkują tym, że płyta jest ciekawsza. Dobrym, lub też – jak kto woli – złym duchem „Sepulchral Psalms…” okazał się Sobiech, który użyczył swoich wokali. Skąd pomysł, by skorzystać z jego pomocy? Czy grając ewentualne koncerty również bralibyście pod uwagę jego obecność na scenie? — Sobiech zakładał ze mną Kingdom, więc można powiedzieć, że kręcił się nieopodal przez cały czas. Później wycofał się z Kingdom, aby aktywnie powrócić na gościnne wokale w kilku numerach na „Morbid Priest…”. Natomiast teraz zdecydowaliśmy, że można jeszcze trochę urozmaicić wokale i nagrać kilka partii. Jeśli chodzi o koncerty, to nie mówimy nie, ale tak jak mówiłem wcześniej, życiowe plany potrafią wszystko zmienić. W muzyce, zawartej na „Sepulchral Psalms…” czuć inspiracje Incantation czy Morbid Angel. Stety-niestety, coraz więcej młodych zespołów również spogląda przychylnym okiem w stronę pionierów gatunku, co spowodowało wysyp nurtu określanego mianem „oldschool”. Co sądzicie o tym zjawisku mody na granie retro? Czy nie boicie się bycia zaszuf ladkowanymi w ten sposób? — Nie boimy się tego, ponieważ my tak gramy od kilu dobrych lat. Mody są, później się zmieniają, co widać w black metalu, a jak to mówił nasz znajomy: „Czas pokaże, kto jest prawdziwy”. Później został alkoholikiem.

Powiedziałeś kiedyś, że nie jesteś maszyną do pisania milionów riffów, ale czy koniecznym było, by ten materiał powstawał tak długo? Czy koledzy z zespołu byli naprawdę tak niechętni, by ci pomóc, czy też im zwyczajnie na to nie pozwalałeś? Czy możemy liczyć, że zasilony nową krwią Kingdom, wyda nowe dziecko szybciej niż po kolejnych 3 latach? — Co do kolejnych wydawnictw, mówiłem już wcześniej. Tak naprawdę to próby – materiał był robiony zawsze w dwuosobowym składzie – ja i Śliwa. I nie poganialiśmy się nawzajem. Po dołączeniu Sebesthora, ze względu na dużą odległość między Płockiem a Gdańskiem, wygląda to podobnie. Różnica jest taka, że Sebesthor zna się na rzeczy, więc przyjeżdża raz na jakiś czas i mamy materiał ogarnięty. Tł u m a c z ą c t e k s t y r ó ż nyc h k a p e l z j ę z y k a angielskiego na polski, łapię się na tym, że w przypadku większości z nich, przekład brzmi, kulturalnie mówiąc, „mało poważnie”. Z kolei polskie kapele śpiewające w ojczystym języku dzielą się po równo – ich teksty albo brzmią grafomańsko, albo też tworzą całkiem ciekawe figury. Wy zaś, pomimo drzemiącego potencjału, który udowadniacie chociażby w takiej „Kaplicy Ducha Zgniłego” bardzo oszczędnie traktujecie ojczysty język. Dlaczego nie więcej? Czy nie korciło cię, by stworzyć album w całości po polsku? Wyobrażasz sobie, ile radochy dałby ludziom album wypełniony po brzegi death metalem z dobrymi polskimi tekstami? — Dzięki za takie słowa, bo akurat, jeśli chodzi o teksty, to staram się bardzo, aby nie były chujowe. Mam względem siebie duże wymagania, co do warstwy lirycznej, zarówno tej po angielsku, jak i po polsku. Nie wiem, czy akurat cała płyta będzie w języku naszych ojców, ale myślę nad tym, aby proporcje trochę zmieniać. Pełni kształtu „Sepulchral Psalms…” dopełnia znakomita okładka autorstwa Macieja Kamudy. Jak trafiliście na tego grafika i w jakim stopniu udało wam się odcisnąć swoje piętno na szacie graficznej albumu? — Oczywiście, winien temu jest Greg. Natomiast z naszej strony nie staramy się wpłynąć na to, jak ma wyglądać grafika. Wysyłamy teksty, aby wczuć się w klimat i czekamy. Jakby nam nie pasowało, to byśmy pomysł odrzucili, ale w tym wypadku nie było o tym mowy. Tak jak na poprzednim wydawnictwie, oprawa graficzna jest idealna do muzyki. Zwieńczeniem każdego albumu Kingdom jest cover zespołu, który stanowił dla was inspirację. W przypadku ostatniej płyty to „Cromlech”. Czy byli jacyś inni kandydaci do uhonorowania w ten sposób? Czy uważasz, że nagrywając przeróbki, zespół coverujący powinien dodawać „coś” od siebie, przearanżować kawałek mistrza zgodnie ze swoim stylem, czy też kopia powinna być jak najwierniejszym odzwierciedleniem oryginału? — Zamysł jest zawsze taki, żeby scoverować jakiś utwór/kapelę, która wywarła na nas swoje piętno. Padło na Darkthrone, ekspertem doradczym był Sobiech i jakoś to poszło. Zawsze staraliśmy się i staramy, aby cover był zrobiony po naszemu, tak jakbyśmy to my wymyślili te riffy i aranżowali je na modłę Kingdom i myślę, że w coverach o to właśnie chodzi. W związku z tym, że nasza rozmowa ukaże się z dużym prawdopodobieństwem w styczniu 2017 roku chciałbym cię zapytać o to, które albumy pomimo twojej ewidentnej miłości do starych czasów zrobiły na tobie największe wrażenie w ubiegłym roku. — Na pewno Dead Congregation, jak zawsze Stillborn, nie słuchałem jeszcze nowego Cultes des Ghoules, ale na pewno to zrobię, a jeśli chodzi o resztę to stare sprawdzone formy katowania bębenków. Dzięki za rozmowę! Tradycyjnie, ostatnie słowa oddaję tobie! — Dzięki za wywiad i słyszymy się w waszych radiotelefonomp3 odbiornikach. D

47

www.fb.com/kingdomtempleofdeath B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

Ostatnio przeglądałem info o tym, co dzieje się w świecie metalowym, gdyż słucham mało nowej muzyki i nie orientuję się, co i jak. No i, jak kliknąłem w jakieś tam linki i widziałem, jak „członki” jakichś tam kapel napierdalają tymi zdjęciami na prawo i lewo i nie to, że akurat zagrali koncert i zasrali swój profil fotami z gigu, tylko właśnie piją whisky – trzeba wrzucić, niech zazdroszczą. Potem jedzą kiełbasę, bo kultywują tradycję, a potem leżą zarzygani – zło. I tak w kółko. Także, wracając do meritum, tak, cieszę się, że bez tego całego gówna można zaistnieć i wybronić się muzyką.


Witaj! Macie na koncie trzy małe wydawnictwa i wciąż żadnego dużego albumu. Zmienicie w końcu tę sytuację? — Tak, oczywiście. Już w kwietniu (2016 – dop. M.) zaczniemy nagrywać pełną płytę, którą mamy zamiar wypuścić w październiku, płyta będzie nosiła nazwę „Hero”. Będzie składała się z trzech części, w skład których wejdzie 6 utworów wszystko powinno trwać pomiędzy 45, a 50 minut (ostatecznie album opiewa na 9 numerów – dop. M.)

kompozycje będą bardziej rozbudowane, szybsze i bardziej zróżnicowane.

Czy album będzie podobny do tego, co już nagraliście, czy mamy oczekiwać zwrotu? — Na pewno można powiedzieć, że będzie brzmieć jak my.

Powiedz mi, w jaki sposób tworzysz? — To jest coś, co siedzi w tobie cały czas. Nieważne, czy jesteś w pracy czy siedzisz w samochodzie. Jest to z tobą zawsze. Przynajmniej dla mnie tak to wygląda. To nie jest tak, że muzyka Bölzer przychodzi mi do głowy i po prostu się staje. To ciągły proces tworzenia, który w moim wypadku trwa dosyć długo. Dla mnie bardzo ważnym jest to, by proces tworzenia trwał długo, ponieważ pozwala to muzyce dojrzeć i wyrazić przez to nas samych. Ważne jest też to, by znaleźć swoją drogę w tym wszystkim i odnaleźć siebie. Mógłbym powiedzieć, że w muzyce Bölzer widzę samego siebie.

No właśnie, bo dla mnie ważnym jest to, że od samego początku macie swój własny rozpoznawalny styl. — To jest oczywiste. On się nie zmieni, nie odejdziemy od stylu Bölzer. W przeciwnym wypadku nie widziałbym sensu w dalszym funkcjonowaniu tego zespołu. To, co nadejdzie będzie tylko poprawą tego, co jest teraz. Płyta będzie większa, będzie zawierać więcej. Same

Dlaczego „Hero”? — Chodzi o topos bohatera. Chodzi też o jego upadek. To, z czego się składa, jak głęboko został zakorzeniony w naszej kulturze mit bohatera. To jest punkt wyjścia, jednak to nie będzie do końca koncept i płyta nie powinna być odbierana w ten sposób. Tytułowym bohaterem jest natomiast bezimienna osoba, chodzi tu o to, jak wykreowana jest postawa bohatera, a jakie są

wewnętrzne pragnienia. Kolejną rzeczą jest to, że ludzie w dzisiejszych czasach cierpią na poważny kryzys wartości. Ludzie nie mają swoich wartości, brakuje im tej wewnętrznej siły. Bez względu na wyznawaną religię czy poglądy polityczne ludzie duszą się w swojej bezsilności. Uznałem, że będzie to doskonały temat do poruszenia. By wydobyć go z antycznej mitologii i starożytnych kultur. Widzę, że sama mitologia i pojęcie mitu jest bardzo ważnym elementem twórczości Bölzer i chętnie z niego czerpiecie. Ale chodzi mi raczej o to drugie dno mitu. Nie o kolesia biegającego z dzidą i fujarą na wierzchu, ale o ludzkie uczucia i rządze. — I tak i nie, ponieważ wiadomo, że nie będziemy tego wszystkiego brali dosłownie, ale jak powiedziałeś jest dużo prawdy znajdującej się w mitach i opowieściach. Chodzi o te drugorzędne czynniki, a nie o to, co właściwie się tam dzieje. Nie powiedziałbym, że to bezpośrednio wpływa na moje liryki, ale że miało ten nienamacalny wpływ na proces tworzenia tekstów.

Ten wywiad powinien ukazać się już w poprzednim numerze, ale przyznam się, że ociągałem się z tłumaczeniem. Kiedy przy okazji wrocławskiego koncertu (11.04.2016) Bölzer rozmawiałem z KzR, kapela dopiero co szykowała się do nagrywania pełnego albumu. Kiedy Wy czytacie te słowa, najnowsza płyta Szwajcarów już na dobre kręci się w Waszych odtwarzaczach i znacie ją na pamięć. Jako, że nie było zbyt wiele czasu, a sam KzR nie był zbyt wylewny, to udało nam się zarejestrować tylko tyle, a może i aż tyle. ↔

48

D nr 41 / 01–2017


żeby z tego materiału przemawiały przeciwieństwa.

„Enchanced by the Wolfshook” ma w sobie chyba najlepszy riff, jaki pojawił się w 2013 roku. Będzie tego więcej? — Myślę, że na nowej płycie będzie więcej takich momentów, tak skonstruowanej muzyki. Popraw mnie, jeśli się mylę – „Roman Acupuncture”.

Czy chodzi tu o bytność Celtów w Helvetii? — Dzisiejsza Szwajcaria była centrum celtyckiego świata. Dla mnie osobiście celtycka mitologia jest niezwykle ważna, ale też inne starożytne mitologie. Choć nie chcę, aby Bölzer był kojarzony ze sceną pagan black metalu. To by było zupełne nieporozumienie. To by totalnie ograniczyło naszą możliwość twórczą, jak i spłyciłoby naszą filozofię jako Bölzer.

Chodzi o ukrzyżowanie? — To swego rodzaju gra słowna związana z ukrzyżowaniem. Chodzi o to, by zbagatelizować postać Chrystusa w jakiś sposób. By pokazać miałkość jego kultu. Jest tu dużo czarnego humoru, a ja lubię wyrażać treści w taki sposób w tekstach. Myślę, że „Soma” jest o wiele mroczniejszym materiałem niż „Aura”. — Miał to być swego rodzaju eksperyment z dźwiękiem. Chcieliśmy skupić się na mroczniejszych rzeczach. Teksty są mroczniejsze same utwory też są ciemniejsze niż inne. Chcieliśmy się skupić na tym, co najgorsze. O ile „Aura” jest bardziej podróżą przez nasze osobiste zwycięstwa, tak „Soma” skupiona jest raczej na naszych porażkach. Chcieliśmy zrobić taki surowy miks, by ludzie musieli się do niego przyzwyczajać. Chciałem,

Pomówmy o waszych okładkach. Na ostatnich dwóch pojawia się postać. To wojownik, bóg? — To półbóg. Ta okładka oparta jest na celtyckich malowidłach z przełomu drugiego i trzeciego wieku, które reprezentowały ducha tamtych czasów, a w zasadzie były zapisem tamtejszych dziejów. Te malowidła mają wiele znaczeń. Wtedy nie było w wielu miejscach słowa pisanego. Komunikacja odbywała się dzięki rysunkom. Okładka ma dodać całemu konceptowi pewien celtycki aspekt.

Jest was tylko dwóch. Myśleliście o poszerzeniu składu? — Nie. Tak było od początku i nie chcemy tego zmieniać. To wyzwanie grać tylko we dwójkę. Będziemy to kontynuować do końca tej kapeli. To jest też bardzo znaczącym elementem tego zespołu, tak jak nasze brzmienie. Wiem, że liczba 3 jest bardzo ważna w numerologii i wiele kultur tak uważa, ale dla mnie to jest najważniejsze, że jesteśmy duetem. Pozwól, że zadam ci pytanie niezwiązane z muzyką. Widzę, że masz dużo tatuaży i są to głównie pogańskie symbole. Jakie to ma dla ciebie znaczenie? — Moje tatuaże to pogańskie symbole słońca, księ-

życa… pochodzące z różnych kultur. W mitologii celtyckiej ważne były obie strony, ta jasna, jak i ta mroczna. Te tatuaże mają odzwierciedlać moją naturę i obie jej strony. Swastyka jest symbolem słońca, ale i ruchu, w końcu jest na planie koła, a koło symbolizuje ruch. Wiadomo, że można by temu przypisać różne znaczenia, niekoniecznie takie, jakie ono być powinno. Czy możemy określić Szwajcarię jako dobry kraj do grania metalu? — Nie jest tak, że scena jest u nas jakoś mocno skonsolidowana. Metal też nie jest niczym w rodzaju ruchu społecznego. W zasadzie to nie ma żadnego uznania dla kapel metalowych. Wsparcie dają sobie kapele nawzajem i fani. Chociaż obecnie wiele kapel ogranicza się do własnej okolicy. Nie jest już tak, jak w latach 90-tych, że wszyscy inspirowali się nawzajem. Nikt nie wyznacza już nowych standardów. Wiele zespołów to jest po prostu hobby i wykorzystują stare pomysły. Jaka kapela była dla ciebie największą inspiracją? Nie chodzi mi tu o szwajcarskie zespoły. — Jest tego za dużo. Inspirowało mnie zawsze wielu muzyków. Często nawet spoza metalowej sceny. Nie powiedziałbym, że była tylko jedna taka kapela. Czy jest możliwe, abyś któregoś dnia opuścił Bölzer i przestał robić muzykę? — Na pewno bym nie przestał. Na pewno jednak chciałbym zrobić coś niemetalowego. Marzy mi się jakiś projekt poboczny. Mam już nawet kilka pomysłów… Zresztą, większość muzyki, której obecnie słucham nie jest metalem. Widzę, że czas cię nagli, zatem dziękuję za wywiad i, czy chciałbyś coś dodać? — Nic więcej dodać nie trzeba. Dzięki za wywiad. D

www.fb.com/erosatarms B ¶ autor: Adam „Joseph” Stodolny

Co zatem z tekstem, o którym mówi się najwięcej, czyli tym z „Enchanced by the Wolfshook”. Chodzi mi o ten konkretny, kontrowersyjny symbol. Dlaczego ten? — Wiem, że wielu ludzi chce rozmawiać o tym, dlaczego użyłem tego, a nie innego symbolu. Dla mnie tekst do tego utworu jest jednym z najprostszych tekstów, opartym na bezmyślnym użyciu przez faszystowski czy jakikolwiek inny system polityczny tego symbolu. To pierwsze dno tego utworu. Drugie, to wezwanie do wojny. Co może oczywiście kojarzyć się z II wojną światową.


ACRIMONIOUS „Eleven Dragons” CD ‘17 [W.T.C.] W sypialnianej szafie wnękowej wala się u mnie gdzieś w entym kartonie pierwsze demo Acrimonious „Unholy Cult Demonic” (2003), i by już nie leżeć pod kieckami mojej żony, by bałwochwalczo wyjąć ten materiał na półkę nie zdopingował mnie do tego ani debiut „Purulence”, ani drugi album „Sunyata”. Do trzech razy sztuka, więc trójka Greków po kilku latach zatracania się w innych kabalistycznych zespołach i ezoterycznych projektach przypomina o Acrimonious 3. pełnowymiarowym materiałem, wydanym nie w The Ajna Offensive, nie w Agonii, lecz w World Terror Committee Productions. No bo, gdzież mogli wylądować z tak okultystycznie zaangażowanym black metalem, z tym całym magicznym anturażem, jak nie u Svena? Wracają we trzech, ze swoim trzecim smokiem, przy wokalnym akompaniamencie trzech osjanistycznych gości (J.S. i CTN 358 – wokale w „Stirring the Ancient Waters” oraz Dymadiel – szepty w „Elder of the Nashiym”), którzy to, jak mniemam są zaangażowani w Temple of the Black Light i Templum Falcis Cruentis – to właśnie tym organizacjom dedykowany jest „Eleven Dragons”. Daenerys Targaryen w serialu Gra o Tron z powodzeniem (do czasu) rządziła trzema smokami, C. Docre, Cain Letifer i Semjaza 218, chcąc okiełznać aż 11 skrzydlatych jaszczurów, spróbowali zamknąć furiacki i destrukcyjny ogień w niespełna 70 minutach. I mam wrażenie, że zgubą tego albumu jest właśnie jego długość, przez co nie pali on napotkanych obiektów do gołej ziemi. Tak jakby przez wydłużenie materiału na siłę, smoki nie słuchały się swoich panów, traciły koncentrację i miejscami robiły co chciały, latając bez celu to tu, to tam, ziejąc ognistą siarką gdzie popadnie dla samego postrachu diabolicznymi płomieniami. Przez większość „Eleven Dragons” Acrimonious miesza w tyglu okultystycznego black metalu, że klękajcie narody, jednak zbyt często pojawiają się twórcze przestoje (szczególnie w tkliwie melodyjnych partiach vide „Kaivalya”), mieszanie dla samego mieszania i ogólnie „pleć, pleciugo, byle długo”. Zbyt często te smoki są bezzębne i z przypiłowanymi pazurami. Miał być szczyt chwały, ogłuszająca moc i ukoronowanie zjadliwą furią otaczające czcią 11 płomieni tego Jedynego, pozbawionego imion. A na razie, smoki krążą wokół Góry Przeznaczenia, jednak przez zbyt częstą bezcelowość lotu do zdobycia blackmetalowego szczytu jeszcze trochę brakuje. (444/555 – ManieK)

ANTHEM „Praeposterum” CD ‘16 [Mad Lion] Przyznam się bez bicia, że lubię ten zespół, zarówno z płyt, jak i (a może zwłaszcza) koncertów. Anthem już na debiucie pokazał ewidentnie, co sobą reprezentuje i z czym się mierzy. Każdy maniak konkretnej rzeźni, który sięgnął po „Phosphorus” przyzna mi rację, że Anthem jeńców nie bierze. Podobnie jest na „dwójce”. Właściwie…, zaryzykuję nawet twierdzenie, że jest lepiej, ciężej i ostrzej! Wystarczy posłuchać pierwszych taktów, by łbem machać bez opamiętania aż do ponownie nagranego „Liber al vel Legis”. Przy okazji – sprytne posunięcie z „666”. Rozpędzona brutalna machina mocą 666 ton (właśnie) miażdży wszystko, co jej stanie na drodze. Bez zbędnych pierdów, postmetalowych czy nowomodnych klimatów – oto rzeź. Oto Death Metal! (666 – WAR) BANISHER „Oniric Delusions” CD ‘16 [Deformeathing] Gdzieś w zakamarkach mojego mrocznego (sic!) umysłu nazwa ta zagnieździła się już kiedyś dość skutecznie. Nazwa! Ale, czy muzyka? Skoro „Scarcity” nie zrobiła na mnie ogromnego

50

D nr 41 / 01–2017

wrażenia, dlaczego sięgnąłem po „Oniric…”, jak po znany mi dobrze zespół? Urojenia? Zdecydowanie… i to senne (śmiech). Podane na bardzo wysokim poziomie. To wręcz niemożliwe, że w niespełna 32 minuty Banisher potrafi złapać za gardło, pozbawić tchu i rozszarpać na kawałki potencjalnego słuchacza. A przecież nie użyto tu żadnych specjalnych środków masowego rażenia. Nie każdy potrafi tak skutecznie połączyć megabrutalność z melodyjnymi (nie przesadzam?) elementami. Techniczny, czy jak kto woli nowoczesny death metal w wykonaniu tego kwartetu stawia Banisher na równi z mocno (czasami za mocno) promowanymi tuzami. Być może zamiłowani w staroszkolnym death metalu będą krytykować. Kto by się tym jednak przejmował. Z pełną premedytacją wrzucam ponownie ‘play’ i po raz kolejny zaczynam od „Axes to Fall”. Istnieje jednak obawa, że inne zespoły, w jakich udzielają się muzycy Banisher, spowolnią aktywność zespołu. Oby… tak się jednak nie stało. (666 – WAR) CRAVEN IDOL „The Schackles of Mammon” CD ‘17 [Dark Descent] Jebut! Czekałem na ten album, jak pryszczaty młodzieniec na dziewicze złapanie za gołego cycka najbardziej biuściatej koleżanki z klasy. I nie chodzi o to, że debiutancki „Towards Eschaton” poruszał niebo i ziemię, kładł na kolana i powodował, że ludzie nie spali po nocach, a włosy same rosły, ale dawał porządny asumpt na lepszą przyszłość. Brakowało tylko większego pazura, zadziorności i podwyższonej masywności perkusji. Na „dwójce” już tego nie brakuje. Londyńczycy z Finem na „wokalnej” gitarze, ale już bez Polaka na bębnach, ponownie wracają z arcymistrzowską, bizantyjską i przebogatą w szczegóły okładką ( już nie autorstwa Paolo Girardiego, lecz Daniela Corcuery, zainspirowanego drzeworytem Mammon und sein Sklave Saschy Schneidera z 1896 roku), rozpoczynając strzelisty festiwal ekstatycznych strzałów od pioruńsko ognistego „Pyromancer” z jawnymi reminiscencjami starego Destruction. Po nim następuje, chóralnie podniosły „A Ripping Strike” z wiecznie żywym Bathory, który powraca w pomnikowym „The Trudge”. I antycznych bogów metalu można by wymieniać tu w nieskończoność, jednak najważniejsze jest to, w jaki sposób zostali oni wskrzeszeni. Głównym pryncypium jest tutaj blackmetalowy thrash ostro inkorporujący potężne elementy death metalu, wprowadzającego dużo melodyki, a czasami nawet pokłosie tradycyjnego heavy metalu (solówki). Craven Idol jedzie równo z tą eksplozyjną mieszanką, głównie pozostając w szybkich rejestrach, ale z dosyć częstym natężeniem wpuszcza wolniejsze przewietrzenie konstrukcji. Równie cyklicznie pojawiają się majestatyczne podkłady i sample, zazwyczaj stanowiące rolę uroczystego i dorodnego rozpoczęcia utworu. Ale i również, te podgitarowe podbudówki pełnią rolę akompaniamentu do bardziej melodyjnych gitarowych fraz. Maniacy szwedzkiego, deathującego black metalu z połowy lat 90-tych z jego charakterystyczną melodyką i umiejętnością pisania utworów, ale i hołdownicy black/thrash metalu wyhodowanego na najlepszym starym nawozie powinni być radośni jak szczypiorek na wiosnę, bowiem na „The Schackles of Mammon” wokalno-instrumentalna wścieklizna tryska z każdej strony, nie zapominając o solidnym, melodyjnym gitarowym budulcu. (666 – ManieK) DÉLÉTÈRE „Per Aspera Ad Pestilentiam” EP ‘17 [Sepulchral] Kanadyjczycy po bardzo dobrze przyjętym debiucie „Les heures de la peste”, zadowolili zgłodniałych maniaków rzuceniem z pańskiego stołu kompilacyjnego ochłapu wznowionych materiałów demo i na kolejny kąsek kazali czekać dwa lata. Jeżeli ktoś z Was miał ślinotok na drugie główne danie, to musi obejść się smakiem, bo „Per Aspera Ad Pestilentiam” jest zaledwie 26-minutową przystawką, która w karcie blackmetalowych dań… niczym szczególnym się nie wyróżnia. Wydawca anonsuje Délétère, że dzięki temu materiałowi impulsywny duet umocni swoją pozycję na tronie najlepszego blackmetalowego zespół z Québec. Wiadomo, papier przyjmie wszystko, jednak „smród” idzie w świat, a człowiek gdzieś tam podskórnie oczekuje, że jednak tuba propagandowa z Sepulchral Productions nie rzucała plwocinami na wiatr. Problem w tym, że nie wystarczy zacytować w otwierającym „I – Incipit : Noster Fructus Irae” łacińską pieśń (już nie pamiętam, z którego filmu wydobytą, ale tak znaną wśród blackmetalowców, jak „Kolorowe kredki” wśród przedszkolaków), walić bez opamiętania dysharmonijnymi i zawiłymi riffami w towarzystwie zimnej oraz upiornej atmosfery, w „III – Horae Leprae : Cantus IV : I.N.O.P.I.A E.T. M.O.R.B.O.” doprawić imitacją klasztornych chorałów, a wszystko utopić w posoce szwedzkiej, zajadliwie melodyjnej modły, by mienić się okultystycznym black metalem najwyższej próby. Trzeba mieć jeszcze to „coś”, ten intuicyjny dryg, iskrę bożą – i właśnie tego tutaj najbardziej

brakuje. (444 – ManieK) DET GAMLE BESATT „Inter Mundos” CD ‘17 [Seven Gates of Hell] Gdy Roman Kostrzewski w wywiadzie-rzece Głos z ciemności wspomina przede wszystkim stare dzieje, prawdziwym głosem z ciemności Kata, pachnącym naftaliną, niezgodnym z duchem blackmetalowej epoki jest obecnie epigoniczny wokal Weronisa, jakby zaginionego brata bliźniaka. We wspólnocie duchowej z hymnicznym („A Gdyby Tak…”), nieco kaznodziejskim („Czarci Zmierzch”) thrashującym black metalem w średnich i ceremonialnych tempach z periodyczną rytmiką Det Gamle Besatt jawi się niczym zmumifikowany relikt przeszłości. Blackmetalowy skansen, który zwiedzam już enty raz z kolei i nie mam zamiaru tak szybko wychodzić, a gdy już to zrobię na pewno do niego wrócę. I aż dziw bierze, że taki cenny eksponat anachronizmu stworzył skład Besatt z 1991 roku, gdy ten właściwy zespół coś ostatnio zalicza gorsze materiały. Siedzę w fotelu, jest grubo po północy, „Inter Mundos” po raz kolejny krąży nade mną niczym czarny, wyliniały kruk, czytam wątpliwej jakości Krew, Ogień i Śmierć – Historia szwedzkiego metalu (chociaż według pewnego „Samozwańczego Boga” i znawcy wszystkiego, podobnież jest tutaj mniej błędów niż w „7 Gates” – ech, te frazesy klepane dogmatycznie niczym stara przekupa na targu w Piasecznie), a tu nagle, jak nie poczuję swądu spalenizny. Cholera, Det Gamle Besatt ma takie wartości naddane, że aż materializuje siarkę. Nie… To moja żona zostawiła na gazie zupę warzywną i poszła spać. Brukselka zamieniła się w kozie bobki, i gdybym nie był zaabsorbowany „Inter Mundos”, to by się jutro obudziła „Zrozpaczona Wdowa”. „A Gdyby Tak…”. Kolejny po Silva Nigra celny strzał SGoH. (555 – ManieK) DIABOLICON „Infernal Prophecy” CD ‘16 [Smouldering Earth] Po 3 latach od pełnowymiarowego debiutu, Diabolicon pod wodzą Fulmineusa wypluł kolejny album. Nie bez przyczyny wspominam o liderze tego zespołu – nagrał on prawie całość instrumentów na tę płytę, zostawiając jedynie partie bębnów Kamilowi (ex-Embrional). Co ciekawe, pewnie wielu kojarzy Fulmineusa z gry na perkusji. Ale to chyba dobrze czasami dać sobie odetchnąć i skupić się na innych elementach gry i tworzeniu. Fulmineus jeszcze przed premierą zapowiadał zmiany i rzeczywiście nowy album trochę odbiega od tego, do czego przyzwyczailiśmy się na „The Source of the Black Light”. O ile jednak sama muzyka jest konkretna w odbiorze, to wokale (chyba – nie jestem w tej materii ekspertem – puszczone przez jakiś efekt) kompletnie mi nie podchodzą. Nie wiem, co chciał osiągnąć twórca, ale wg mnie powinien wrócić do korzeni. Diabolicon wciąż szuka swojego oblicza, być może kolejny album pokaże wreszcie, że w twórcach drzemie spory potencjał, bo na razie jest tylko dobrze. (444 – WAR) DREAD SOVEREIGN „For Doom The Bell Tolls” CD ‘17 [Ván] Czy będąc facetem można kochać innego mężczyznę bezgraniczną miłością, a przy tym nie być panem ciepłym, co to ubiera się według wskazówek (pa)Jacykowa i wiesza na ścianie portret Biedronia. Jak najbardziej można, zwłaszcza w momencie, gdy miłością absolutną darzy się kunszt wokalny A.A. Nemtheangi, który czego się tknie, a szczególnie w Primordial, to niczym blackmetalowy Midas zamienia to w śpiewacze złoto. I tak też się rzecz ma z Dread Sovereign, który mam wrażenie, że bez lidera Primordial byłby suwerenem nie Dread, a Hollow. I nie mam zamiaru w tym miejscu odbierać pozostałym dwóm cesarzom, co cesarskie, jednak odnoszę wrażenie, że to Alan ciągnie oralnie (tylko bez głupich skojarzeń) ten album. Wracając do meritum sprawy, 3 lata po debiutanckim „All Hell’s Martyr” dublińskie trio po przetasowaniach w składzie na pozycji perkusisty (Dubh Sol, kumpel z Primordial, zastąpiony Johnnym Kingiem z Malthusian – kiedy, do cholery, długograj?!) wraca z prawie o połowę krótszym materiałem, z jakże trafną adaptacją klasyka z „Ride the Lightning” w tytule i graficznym rozwinięciem męczeńskiej śmierci z „jedynki”. I choć tytułowy otwieracz wciąga jak bagno swoją rozwlekłością narracyjnej dramaturgii psychodelicznego doom/heavy metalu, to drugi na liście „Twelve Bells Toll in Salem” uzależnia przebojowym, halucynogennym rockiem. Czasu mało, a dzieje się naprawdę sporo, począwszy od starodawnego doom & heavy, przez chropowatość prehistorycznego rocka po black/ speedowe pierdolnięcie (nie bez parady na zakończenie pojawił się cover Venom „Live Like an Angel, Die Like a Devil”), a wszystko w oparach uduchowionych wokaliz Nemtheangi. Dla zagłady dzwon Dread Sovereign bije wielorako, ale wciąż dominantą jest ikoniczny doom/heavy metal. (555 – ManieK)


FAM „Human Cargo” CD ‘16 [Deformeathing] Parę ładnych nocy temu przebywałem w najlepszym z wrocławskich klubów (Ciemna Strona Miasta – jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości) i byłem świadkiem świetnego występu bohaterów tej recenzji. Zabawa była przednia, a przyjęcie fanów jeszcze większe i chociaż FAM był „rozgrzewaczem”, na koncercie „gwiazdy” zostały… 4 osoby. Tak to już jest, że solidny grind wypada zawsze koncertowo. Inna sprawa, że FAM z materiału na materiał rośnie w siłę. Konkretna sekcja, niebanalne gitary plus brutalny wokal. Wprawdzie do tego ostatniego mam ostatnio pewne zastrzeżenia, bo o ile koncertowo Zajcew podchodzi luźno, na płycie wydaje się jakiś spięty. Przez co wokale wyszły trochę monotonnie. Ale i tak daje diabelską notę! (666 – WAR) GOREPHILIA „Severed Monolith” CD ‘17 [Dark Descent] Jeden z dyrektorów, analizując przyczyny ogólnej obstrukcji, tumiwisizmu i spychologii, jakie trawią przedsiębiorstwo, w którym obecnie jestem zatrudniony uznał, że w tej wiosce jest za dużo wodzów, którzy chcą brylować, a za mało Indian, którzy muszą zajmować się wszystkim innym. Oczywiście te słowa były bardzo nie w smak rozpychającym się łokciami japiszonom, co spowodowało, że ów dyrektor nie tylko wkrótce przestał być dyrektorem, ale też na stałe zniknął z korporacyjnego horyzontu. W moim odczuciu, stwierdzenie to świetnie nadaje się też do opisania tego, co w tej chwili dzieje się na szeroko rozumianej scenie. Zespoły chcą być podziwianymi i nagrywać tylko i wyłącznie epokowe albumy, a fani chcą podziwiać i słuchać tylko i wyłącznie wybitnych kapel. Szeroko rozumiana średniość, natomiast, jest mylona z miernością i spychana na boczny tor. A szkoda, bo właśnie taka Gorephilia to bardzo dobry reprezentant klasy średniej, który wraz z sobie podobnymi kapelami, za których przedstawiciela można uznać chociażby taką rodzimą Dirę Mortis, stanowi nie tyle tło dla tych wielkich nazw, co wypełnienie trzewi piwnic i małych klubów, w których death metal się narodził. „Severed Monolith” to naprawdę kawał sumiennie zagranego mięsa „z momentami”, którego naprawdę dobrze się słucha i który z dalszej perspektywy na pewno zyskuje. Niestety, mam nieodparte wrażenie, że dla większości słuchaczy, która jest przyzwyczajona do tego, że po epokowe albumy wychodzą codziennie razem z bułkami, bycie dobrym już dzisiaj nie wystarczy. Ja do nich na szczęście nie należę. (555 – Cycu) GUNTER SCHLIENZ „Autumn” CD ‘16 [Zoharum] Nie wiem, jak Wam, ale mnie nazwisko twórcy kompletnie nic nie mówi. Ale to oczywiste, kiedy na co dzień raczej nie poruszam się w tematyce ambientu. Na co dzień nie, ale od czasu do czasu warto jest „uspokoić” odtwarzacz właśnie takimi dźwiękami. Już sam tytuł wskazuje na czysto melancholijne podejście autora. 3 długie kompozycje poświęcone kolejnym miesiącom jesieni to czysty spokój zmierzchu roku. Wprawdzie płyta dotarła do mnie pod koniec jesieni, ale zima w naszym kraju obecnie to takie swoiste przedłużenie tej smutnej pory roku. Polecam wszystkim lubiącym syntezatorowe, spokojne pełne zadumy dźwięki. (555 – WAR) HAVOK „Conformicide” CD ‘17 [Century Media] Uwielbiam takie sytuacje, gdy jadę na koncert i zespół, w którego najbardziej wbijałem, totalnie zlewałem, wychodzi na scenę i dokłada do pieca thrash metalem tak dziarskim, dynamicznym, ekspansywnym, pełnym namiętności, wkurwienia i z ognistymi riffami furiacko wystrzelanymi aż do nieprzytomności, że dosłownie nie ma już co zbierać pod sceną. I nie ma już po co komu wchodzić na nią. Rzecz działa się 31 maja 2013 roku, gdy Havok przyjechał do Wrocławia w towarzystwie ziomków z Fallujah (wbijałem w nich jeszcze bardziej niż w ekipę Davida Sancheza), Cephalic Carnage (z ich ostatnimi płytami jakoś nie było mi po drodze) i Suffocation (już wtedy powoli zaczynali przeistaczać się w cover-band) i dosłownie pozamiatał. To oni wtedy powinni zgasić światło w klubie, a ja od razu przeprosiłem się ze wszystkimi bogami thrash metalu, bo niczym niewierny Tomasz dotknąłem ran Havok, który był wówczas tuż przed premierą „Unnatural Selection”. 4 lata minęły jak z bicza strzelił, zwłaszcza dla samego zespołu, który rok rocznie w trasie przebywa 8-9 miesięcy, dlatego też Sanchez nie wstydzi się przyznać w wywiadach, że wciąż mieszka z rodzicami, bo wynajmowanie własnej nory mu się nie opłaca. Za to jak najbardziej opłaca się sięgnąć po „Conformicide” – 4. album krewkich Amerykanów otwiera strzał „F.P.C.” ze wściekłymi wokalami wiosłowego lidera, stylizowanymi na połączenie Chucka Schuldinera ze Schmierem z dotknięciem dobrego, starego Atheist w gitarowej architekturze, a zaraz po nim klasyczny thrashmetalowy ciosprzebój „Hang ‘Em High” z wwiercającym się w czaszkę refrenem „ …the United Snakes of America…” (cóż za cudowny retusz), a dalej jest jeszcze lepiej. Szybciej, z większym rozjuszeniem, bezbłędnie, co czyni „Conformicide” albumem wypełnionym po brzegi płomienną porywczością, wkurwieniem, gniewem i frustracją na ogłupione społeczeństwo, dwulicowość religii („Masterplan”), a przede wszystkich zakłamanych politykówbiznesmenów, z chwytliwymi zaangażowanymi refrenami, niczym żywcem wyjętymi z thrash metalu lat 80-tych. Mam nadzieję, że eksplozywny „Hang ‘Em High” ma kunsztowne połączenie z westernem Powiesić go wysoko z Clintem Eastwoodem w roli głównej. Byłaby to piękna piłeczka rzucona w stronę Metalliki, która na dobre wprowadziła do swojego koncertowego świata motywy z Dobry, zły i brzydki. W końcu to Metallica sprawiła, że Sanchez założył Havok, a teraz ten wciąga nosem autorów „Hardwired…”, który przy „Conformicide” brzmi jak terapeutyczne zajęcia na świetlicy w domu spokojnej starości. Jak na ironię, by koło się domknęło, król riffów i focha Dave Mustaine wyjebał Havok z sierpniowej trasy ub.r., tak bez ostrzeżenia. – Dla mnie thrash jest najczystszą formą metalu. Ten zespół powstał w zasadzie jako ukłon w stronę mistrzów starej

MENTOR „Guts, Graves and Blasphemy” CD ‘16 Podobnież jestem mistrzem puszczania brzydkich bąków na imprezie, przodownikiem faux pas w towarzystwie pławiącym się w szampańskiej zabawie i chamskim propagandystą wyjścia na środek sceny w białym garniturze oraz wylaniem hektolitrów gówna przy akompaniamencie wesołego „tadam!”. Nie wiem, może jestem jakiś inny, może ktoś mnie skrzywdził w dzieciństwie, może się nie znam, może w lecie jakiś komar adidasa sprzedał mi, może uważam, że od klepania po plecach niektórzy mają obrzękłe prawice, a może po prostu nie mam kolegów w branży, a tym samym pewnych zależności, i gdy cała „dziennikarska” Polska bije konia przy „Guts, Graves and Blasphemy”, to niczym złośliwy troll z opolskiej wylęgarni smoków zastanawiam się – dlaczego? Tak jak do tej pory nie rozumiem fenomenu In Twilight’s Embrace, tak i tym razem nie jestem w stanie dać się porwać Mentorowi, i mimo cudownie pełnego brzmienia i naspeedowania tą sprężystą syntezą nie tylko black i thrash metalu, ale i zadziorności punka oraz werwy hardcore’a nie będzie on moim wzorem i doradcą. Miałem kumpla na studiach, który chlał wszystko od jaboli po spirytus z Ukrainy, ale gdy przyszło mu wypić wódkę Bols dostawał wysypki. Tak samo mam z Mentorem, niby lepsza półka, ale jakoś nie wchodzi i jeszcze człowiek się dziwi, co w tym ludzie widzą/ słyszą. No po prostu z autorami „Guts…” mam jak Donald Trump z Meryl Streep, którą uznaje za jedną z najbardziej przereklamowanych aktorek w Hollywood. (444 – ManieK)

MOANAA „Passage” CD ‘16 Zapewne spotkaliście w swoim życiu kogoś, kto w tak bajeczny sposób opowiadał historię, że swoim ciepłym brzmieniem głosu, klarowaniem słów, stopniowym budowaniem napięcia, powolnym, acz skrupulatnym snuciem niczym pająk lepką pajęczynę coraz dalej i głębiej wciągał was w swój świat, a wy wchodziliście w to wszystko w błogim letargu, zapominając o rzeczywistości. I byłoby tak nawet, gdyby czytał Wam książkę telefoniczną lub ogłoszenia wynajmu mieszkań. Niektórzy po prostu mają ten dar… transu opowiadacza. Sumarycznym tego przykładem jest utwór „Crystal”, który nie tylko przez pryzmat osadzenia go w samym środku listy numerów wydaje się być centralnym punktem drugiego album bielszczan, swoistym punktem zbornym. I gdyby tak cały „Passage” miał taką hipnotyczną malignę niczym wąż Kaa z Księgi Dżungli, a zarazem przebojową, to ta płyta byłaby po prostu bajką. No może, jeszcze spełnia te warunki zamykający kolos „Grim Encounter”, ale nie ma już tej nośności. A propos bajki, to 25 listopada ub.r. na ekrany polskich kin weszła animacja Vaiana: Skarb Oceanu, która w Europie ze względu na zarejestrowany, w niektórych krajach Starego Kontynentu znak handlowy nie mogła „pójść” z oryginalnym tytułem Moana, więc imię głównej bohaterki, jak i sam tytuł filmu zmieniono na Vaiana, a we Włoszech na Oceania – kojarzyło się z aktorką porno Moaną Pozzi. Wiadomo, Franek Dolas miał rację – tam zawsze bordello bum, bum! Wracając do Polski, to ciesząc ucho „Passage”, jego termicznym, pełnym brzmieniem, zajmującymi wokalami K-vassa, które spełniają rolę osobnego instrumentu, o ile nie najważniejszego, gitarami wciągającymi niczym parujące bagno i transową sekcją rytmiczną – Moanna już teraz powinna zastrzec swoją nazwę, bo rośnie nam prawdziwym skarb post (?) metalu. (555/666 – ManieK)

QIP „On Ephemeral Substrates” CD ‘16 Nowe dziecko Macieja Pasińskiego (eks-Sirrah, eksTheMANcalledTEA) najłatwiej byłoby zamknąć w pękatym i elastycznym kształcie industrialnego death metalu, krągłego od wszelkiej maści elektroniki, często nadającej rytm, jak i z prawdziwym namaszczeniem sycącego się samplami wygrzebanymi z dokumentalno-propagandowych demonów przeszłości oraz zgrzytów i chrobotów zakładów przemysłowych. Problem w tym, że takie uogólnienie jest tylko czubkiem góry lodowej, a w kontekście katorżniczej pracy, jaką włożył w to spiritus movens qip oraz prawdziwej antologii problematyki przyobleczonej w ten modernistyczno-fabryczny amalgamat jest najzwyczajniej w świecie niesprawiedliwe w stosunku do Maćka. W kontekście zróżnicowanego bogactwa „On Ephemeral Substrates” oraz jego dogłębnej drobiazgowości, napisać coś takiego, to jak nic nie napisać. Sam twórca przyznaje, że 3-letni proces twórczy przypominał budowanie miasta we własnej głowie, a nawet świata od podstaw. Dla mnie zaś największym magnesem tego albumu jest to, że mimo gruntownego zdywersyfikowania, poruszania odmiennych tematyk (często trudnych) w każdym utworze, tych wszystkich meandrów oraz rozgałęzień i tak całość przemawia tym samym tonem, spotyka się w tym samym korycie i jakby na przekór ciężkości środków wyrazu (deathmetalowe wokalizy, industrialne zimno), a także zaangażowanej treści ciężkiego kalibru wszystko jako całość cechuje niesamowita… lekkość bytu. Ta muzyka po prostu płynie niczym swobodny strumień świadomości, a słuchanie jej jest jak oglądanie bardzo dobrego wielogatunkowego filmu, w którym jest wszystko na takim poziomie, by jego reżyser przeszedł się w blasku fleszy po czerwonym dywanie: montaż, produkcja, gra aktorska, dialogi, scenariusz, akcja, prowadzenie kamery, operowanie światłem i, co najważniejsze, harmonizujący wszystko soundtrack. Czy momenty były? Panie i Panowie, „On Ephemeral Substrates” to jeden wielki moment, prawdopodobnie najważniejszy w muzycznym życiu twórcy qip, przynajmniej do tej pory. Maciek na razie bierze sobie 2 lata wolnego od qip, ale patrząc na to, jak obsesyjnie podszedł do tego projektu, to jakoś mu nie wierzę, że tak długo spokojnie usiedzi na dupie. (666 – ManieK)

UR „Hail Death” EP ‘16 „W 19 minut można skosić trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. 19 minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. W 19 minut Tytani z Tennessee wyprzedali bilety na swoje fazy play-off. 19 minut trwa odcinek przeciętnego przejazdu sitcomu – minus reklamy – i tylko tyle zajmuje przejazd od granicy stanu Vremont do miasteczka Sterling w stanie New Hampshire W ciągu 19 minut można wstrzymać świat lub ewakuować się z niego na zawsze. 19 minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty.” – tak anonsowano powieść Dziewiętnaście minut autorstwa Jodi Picoult o 17-letnim Peterze Houghtonie, który od lat poniżany psychicznie i fizycznie przez szkolnych kolegów, zostaje doprowadzony do ostateczności i feralnego ranka wyrusza do szkoły z plecakiem wypchanym bronią, by w 19 minut wziąć odwet i na zawsze zmienić życie mieszkańców Sterling. Zrobił im takie błyskawiczne Hail Death. A polski Ur wyruszył na podbój metalowych rubieży w 19-minutową podróż z plecakiem wypchanym po brzegi blackmetalową hardością, doommetalowymi chwilami zastanowienia, thrashmetalową zawadiackością, a przede wszystkim niesamowitym drygiem do lawirowania melodyką w ramach tych wszystkich gatunków, utrzymując przy tym cały czas tę atmosferę tryumfalnej dystynkcji śmierci. Jak to w plecaku, dużo tu bocznych kieszeni, ukrytych przegródek, niby wszystko się zmieści, a jednak ta sonorystyka śmierci podana w różny sposób w ogóle nie ciąży, a wręcz płynie się nią, majestatycznie niczym po zimnych wodach Styksu, zwłaszcza, gdy do głosu dochodzą echa Alana Nemtheangi w „Primordial Total Inertia” oraz „Infinity”. Czy Ur na zawsze zmienił moje życie? Pewnie, że nie, ale sprawił, że będę czekał w blokach startowych na „pełniaka”, chociaż Gregor (kierownik wycieczki) zapowiedział, że wpierw w planach nagranie albumów wraz z Bloodthirst i Bloodstained, później Ur i jeszcze dwa inne projekty. W 19 minut Ur udowodnił, że można przyjebać, zasępić się i pójść w śmiercionośne tany, przy okazji zawstydzając niejednego polskiego wygę. (555 – ManieK)

51


szkoły. Kiedy oni wszyscy pójdą na emeryturę, Havok wypełni pustkę w thrash metalu. Właśnie dlatego ten zespół istnieje – może to jest właśnie ta zapowiadana dobra zmiana, wydaje się mówić rozjuszony kapitan Havok? Rewizjonizm thrash metalu, który sięgnął szczytu. (666/777 – ManieK) IMMOLATION „Atonement” CD ‘17 [Nuclear Blast] Wbrew pozorom, próba obiektywnego zrecenzowania którejkolwiek z płyt w dyskografii Immolation jest zadaniem bardzo ciężkim. Niespecjalnie, bowiem, stosownym wydaje się wykorzystywanie do tego celu przymiotników innych niż świetny i znakomity, a doszukiwanie się na siłę w kolejnych albumach nowojorczyków wad jest oznaką upierdliwości i zawiści wyższego sortu. To trochę tak, jakby próbować doszukać się skazy na Monice Bellucci. Milf idealny pozostaje milfem idealnym i nic tego nie zmieni – być może, gdy ponętna Włoszka była kilkanaście lat młodsza, tego rodzaju zabiegi miałyby jeszcze pewną, lecz znikomą celowość (wiadomo – człowiek był młody, to i głupi), ale dzisiaj są one całkowicie bezsensowne i mogą jedynie spowodować wykluczenie poza grupę koleżeńską z powodu niezdrowych preferencji seksualnych. Nie inaczej rzecz się ma z twórczością nowojorskich weteranów, którzy wydając swój 10. album po raz kolejny udowodnili, że są klasą sami dla siebie i wraz z biegiem czasu stają się tylko lepsi. „Atonement” niesie ze sobą potężną dawkę smolistego i mrocznego death metalu, któremu – dzięki dużej zawartości ponurej podniosłości i melodyki – chyba najbliżej do „Harnessing Ruin” czy też „Unholy Cult”. Jednak, ze względu na natężenie tych elementów w kawałkach, takich jak choćby „When the Jackals Come” lub „Rise the Heretics” album ten można uważać za esencję tego, czym Immolation raczyło nas w trakcie swojej 30-letniej kariery. Wisienką na torcie okrągłego, „lubilejuszowego” albumu ekipy dowodzonej przez tandem Dolan/Vigna jest oczywiście powtórnie nagrany „Immolation”, który w swojej nowej, odświeżonej formie brzmi jeszcze lepiej i doskonale wkomponowuje się w zawartość „Atonement”, skutecznie zamykając w ten sposób usta malkontentom, twierdzącym, że po „Dawn of Possession” to nic ciekawego już nie nagrali. (777 – Cycu)

INFERNO „Gnosis Kardias (Of Transcension and Involution)” CD ‘17 [W.T.C.] A to przechrzty jedne! Nie wierzyłem Czechom, gdy 8 lat temu na „Black Devotion” poczuli okultystyczno-religijną krew, na rzecz gnozy, chaosu i kabały, zapominając o duchu słowiańskiej siły. W powątpiewania brałem „Omniabsence Filled by His Greatness”, gdy z jeszcze większym natężeniem przebranżowili się na blackmetalowych zakonników, wydłużając i deformując rytmicznie swoje utwory, przy graficznej kompozycji smoków, lewej ręki, oka, piramidy i Drzewa Życia. Tylko, co tu zrobić skoro oni tak pięknie „kłamią” na swoim trzecim albumie w odnowie w duchu (nie)świętym, a wokalnie pomaga im w tej mistyfikacji krętej drogi sam Acherontas V. Priest. W końcu, jak mawiał Joseph Goebbels, niemiecki minister propagandy i oświecenia publicznego w rządzie Adolfa Hitlera: „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”. I tak, naprawdę szczerze, jak na spowiedzi 7. album Inferno rozpoczyna „The Innermost Disillusion” z egzotycznie strojonymi gitarami, somnambulicznym letargiem zwolnień i melodyjnymi, wręcz „szepczącymi” postrockowymi akordami gdzieś w stanie niebytu. Następujący po nim „Abysmal Cacophony” pogłębia malignę miauczących gitar, często gnieżdżących się w zawikłanych tłach. To tutaj odzywa się na dobre gęstwina perkusji, nadająca ton tego, co w kolejnym „Upheaval of Silence” przeradza się w zawiesistość sekcji rytmicznej. „Ω > 1 (Oscillation in Timelessness)” to już klasa sama w sobie i dowód na to, że na „Gnosis Kardas…” każdy utwór żyje swoim dziwacznym życiem, natężonym pokręconą rytmiką i „kocimi” gitarami o orientalnym brzmieniu, co jest jedynie przedsionkiem do transowego salonu „Gate-eye of

52

D nr 41 / 01–2017

Fractal Spiral”, w którym zaczyna się jazda z postrockowymi kompozycjami z nieco sennym i miarowym klimatem. I na koniec wytchnienie w postaci krótkiego „Orison for the Baneful Serpent”. Wierzę im! (555/666 – ManieK) INEXORABLE „Sea of Dead Consciousness” CD ‘17 [Godz ov War] Ilekroć do moich rąk trafia materiał pokroju Niemców z Inexorable, tyle razy zastanawiam się, jakim cudem potencjalni wydawcy dokonują tego typu odkryć. Czy, aby niczym bohaterowie lovecraftowskiej grozy, w poszukiwaniu kryjących się z dala od światła dziennego i uszu motłochu prymitywnych i obskurnych dźwięków, kierują się oni w stronę mroku przedwiecznych grot i zapomnianych tuneli? Czy nie zdają sobie oni sprawy z tego, jak wiele ryzykują chcąc dotrzeć do najgłębszych pokładów metalowej plugawości tylko po to, by móc przekazać nowinę o ich istnieniu niewielkiej grupce sobie pokrewnym zapaleńcom? Czy zapomnieli, że gdy zgaśnie ostatnia zapałka i zapadnie zmrok będzie już za późno?! Dobra, a teraz na poważnie – materiał Inexorable to znakomity kawał struchlałego death metalu, który mógłby śmiało zostać wykorzystany za ścieżkę dźwiękową dla prozy samotnika z Providence. Wszystko jest tu mroczne i złowieszcze, a lepkie i smoliste dźwięki ciągną się z głośnika niczym mityczne glutopodobne shoggothy po korytarzach przedwiecznego miasta, zapomnianego pośród szczytów Antarktydy. Pomimo wyraźnie zatęchłego klimatu i ewidentnie wyczuwalnych ukłonów w stronę sławniejszych rodaków z Necros Christos, w przypadku Inexorable nie można mówić o jakiekolwiek wtórności czy nudzie. Przyczyną tego stanu rzeczy mogą być chociażby proste triki, takie jak chociażby sample z melorecytacjami w szwargoczącym języku czy „czyste” zaśpiewy. Szkoda tylko, że niemiecki duet był tak bardzo pochłonięty swoimi piwnicznymi odkryciami, że zapomniał wpuścić trochę świeżego powietrza do studia nagraniowego. Niestety, rozmiar komórki piwnicznej, w jakim się ono mieściło przyczynił się do spłaszczenia brzmienia EP-ki i tym samym odebrało dźwiękom właściwą moc. Pomimo tego niewielkiego mankamentu, świetny materiał, który dowodzi tego, że jak się tylko chce, to można wydać coś wartościowego. (666 – Cycu) LANTERN „II: Morphosis” CD ‘17 [Dark Descent Records] Gdy niecałe 3 lata temu rozmawiałem z Cruciatusem, motorem napędowym Lantern, zapewniał że utwór przeznaczony na split z Anhedonist jest mocnym ogniwem między debiutanckim „Below”, a przyszłym albumem. Amerykańscy death/ doommetalowcy ostatecznie poszli do piachu, a „Invocation of the Fathomless”, bo tak zwał się numer, wylądował na demo 2016 „Rehearsal ‘14” i miał być w pewnym stopniu poniesieniem dalej motywów, które pozostawił po sobie debiut, a zwłaszcza zamykający „From the Ruins”; podobnie jak „Below” był kontynuacją i rozszerzeniem utworów z EP „Subterranean Effulgence”. Cruciatus zapowiadał również, że jak nietrudno zauważyć, prawie wszystkie utwory Lantern różnią się od siebie i tak też miało być w przypadku „Invocation…”, co dwójka Finów planowała przenieść na drugi album, a ten ponownie miał być odmienny do tego, co zrobili do tej pory. To miała być inna, ale wciąż dziwnie rozpoznawalna… droga Lantern. I oto jest – „II: Morphosis”, który powstał z równym pietyzmem, co, jak już przystało na Zbigniewa Bielaka, benedyktyńsko drobiazgowa okładka z misternie wkomponowanym logo. Front kunsztownie przebogaty, jednak mam wrażenie, że w porównaniu do oldschoolowego death metalu z rockową progresją i bluesowo brzmiącymi, melodyjnymi gitarami ogarniętymi starożytnym, zatęchłym brzmieniem z „jedynki”, tutaj tego wszystkiego jest jakby mniej. Nie ma już aż tak dużego zagęszczania ciemności, zniknęły też dziwnie chaotyczne konstrukcje, gięte w emocjonalnych melodyjnych i solowych dłużyznach, jak w „przebojowym” „Revenant” czy „śpiewnym” „Manifesting Shambolic Aura” z „Below”. Jest inaczej, ale czy znaczy gorzej? Nie ukrywam, że czego innego się spodziewałem – stawiałem na większe odjechanie w rejony psychodelicznego death metalu, czegoś na miarę „Sweven” Morbus Chron, czegoś bardziej powikłanego, zabagnionego i „kwasowego”. A tu panowie Finowie odwrócili się na pięcie i otworzyli wrota z pierwotną werwą i szarpnięciem starego Morbid Angel. Chociaż w trzech ostatnich utworach („Transmigration”, „Virgin Damnation”, „Lucid Endlessness”), nie licząc instrumentalnej przerywajki „Morphosis” znów stłamsili karty i rzucili na stół zwichrowane atu, dając do zrozumienia, że jeszcze nie wszystko powiedziane w kwestii dalszego rozwinięciu „Below”, zwłaszcza dzięki instrumentalnym wokalom Necrophilosa i ostatniemu utworowi, którego scenografią nie powstydziłby się prog/psychorockowy zespół z lat 70-tych. (555/666 – ManieK) MALLEPHYR „Assailing the Holy” CD ‘16 [Mad Lion] Na zeszłorocznym, katowickim koncercie Immolation i Marduk dostałem od Darka z Massive Management debiut Insidius „Shadows of Humanity” z ustną adnotacją, że: „wiesz, to są ziomki z Olsztyna, więc przydałaby się dobra recenzja”. Po wrześniowym Summer Dying Loud Zibi przywiózł dziewiczy album Triagonal „Dichotomy of Mind” z ustną adnotacją, że: „wiesz, to jest zespół Rema Mielczarka, przyjaciela, funfla, w dodatku jajcarza, bo konferansjerkę na SDL miał przednią, więc wiadomo, że recenzja ma być dobra”. Rzecz jasna – każda matka swoje dzieci chwali, jak widać również klakierzy-naganiacze, ale ja jestem tym złym wujkiem, niepoprawnym idealistą, mistrzem puszczania brzydkich bąków na zjazdach rodzinnych, który w dupie ma towarzyskie konwenanse i poklepywanie się po plecach, a zwłaszcza trzymanie się tego, co wypada, a co nie. Panowie, razem wzięci – czy jako twórcy i odbiorcy, którzy sami wymagacie rzetelnej informacji, gdy musicie wydać prywatne pieniądze na zakup płyt, rzeczywiście chcecie żyć w muzycznym świecie zaginanej rzeczywistości i ciągłego

kładzenia makaronu na uszy? Kreujecie cienie metalowego człowieczeństwa, kisząc się w dychotomii umysłu. Oczywista – de gustibus non est disputandum – ale ja nie mam zamiaru robić komuś koleżeńskiego loda, gdy Insidius to dla mnie średniawka średniawek, a Triagonal mógłby się nazywać Agonal, taka to nuda, jak z kuriera wycięta (chociaż Maciek z qip uważa ją za jedną z najlepszych w 2016 roku) i ubogi oraz koślawy krewny Asphyx. W tym całym kiszeniu się w smrodliwie kumplowskim sosie, jedyny Przemek z Mad Lion Records zachował się jak człowiek i dając mi album Mallephyr na gigu Angelcorpse, powiedział: - Maniek, na pewno ci się spodoba! A później zadzwonił kilka tygodni później, pytając się, „czy recenzja się ukaże?”. Tylko tyle i aż tyle. Przemku, nie podoba mi się, chociaż niczym Pan „profesor” z Poszukiwany, Poszukiwana próbowałem zbadać zawartość cukru w cukrze. I nie chodzi o to, że ten blackujący death jest cukierkowaty, ale w wielu miejscach po prostu bez historii i przyszłości, chociaż ta pojawia się w 2. części albumu, gdy Mallephyr zaczyna… poszukiwać, zwalniać i umelodyjniać gitary. Czasami mam wrażenie, że ta miłość Zibiego i Przemka do Czechów czasami gubi ich wydawniczy nos. (333 – ManieK) MARTWA AURA „Tenebrae Divine” EP ‘16 [Under the Sign of Garazel] No to poznaniacy zabili mi ćwieka. O ile o 19-minutowej EP-ce Ur mógłbym gadać bez końca, tak odnośnie 18-tu minut „Tenebrae Divine” sam nie wiem, czym mądrym się z Wami podzielić. Naprawdę, dawno już nie miałem tak twórczej martwicy mózgu i kompletnego zastoju umysłowego. Słucham tego materiału na wszelkie możliwe sposoby – wzdłuż, wszerz, w poprzek, po przekątnej, dogłębnie analizując każdy akord z najdrobniejszą frazą Sadogoata, wyłuskuję każdą zdechłą wesz z najmniejszego obumarłego włosa, w samochodzie, ale i zasadniczo pobieżnie przy smażeniu przysłowiowego kotleta, rano, w samo południe i o północy, a nawet wtedy, gdy rozum śpi, bo wtedy budzą się demony. Jestem po kilkudziesięciu przesłuchaniach, znam już „Tenebrae…” na pamięć, zbudzony w nocy z twardych objęć Morfeusza mogę recytować tę EP-kę na wyrywki, a mimo to wciąż stoję w zdezorientowanym rozkroku, drapię się po jajach, czochram po czaszce i zachodzę w głowę, co tu jest nie tak, skoro wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Kurwa, przecież ja, cytując Grzegorza Ciechowskiego, „na wszystko mam odpowiedź ostrą”, a tu nic szczególnego nie jestem w stanie z siebie wydusić. A może dlatego, że po albumie „Contra Mundi Contra Vitae” miałem za duże oczekiwania odnośnie „Tenebrae…”, może jego bebechy rzeczywiście są niczym szczególnym? Rozpoczyna się obiecująco, powolną, zimną melodyką świdrującego black metalu z antypatycznym wokalem i niehumanitarnie wychłodzoną atmosferą, jednak im dalej w ten spalony do szczętu czerni las, tym więcej „cytatów z cytatów” i wszechobecnej inspiracji „DMDS”. I nie mówię, że ta treść jest trefna, tylko jej forma jakoś mi po prostu nie leży. No, dosłownie martwą aurę mam z tą Martwą Aurą. (444 – ManieK) MEDICO PESTE „Herzogian Darkness” EP ‘17 [W.T.C.] Demo „Graviora Manent” 6 lat temu rozpaliło do czerwoności skrajne emocje – od uwielbienia na zdartych kolanach, po oskarżenia o skalkulowany koniunkturalizm i propozycję zmiany nazwy na Trendico Peste. Debiut „‫א‬: Tremendum et Fascinatio”, moim skromnym zdaniem, nie spełnił pokładanych w Medico Peste wysokich oczekiwań, rozczarował, będąc nijakim i zupełnie bez pomysłu na własne ‘ja’, średniej klasy zlepkiem powtarzalnych riffów, czym przysłużył się oponentom. Tymek z Ragehammer, zapowiadając siarczyste perpetuum mobile „First Wave Black Metal” podczas katowickiego koncertu w ramach Legacy Tour II, niczym starożytny orator i ks. Piotr Skarga w jednym żarliwie perorował, że: „teraz to wszyscy przywdziali kaptury, założyli na ryje rajtuzy, zapominając, że prawdziwy black metal to dwie pierwsze płyty Running Wild”. Było jeszcze coś tam o grubej babie i jej smutnym partnerze, stojących pod sceną. Jak na zawołanie odgryzają się mu koledzy z krakowskiego podwórka, wracają z tarczą z dalekiej podróży – 27-minutowym, obłąkańczym, majaczącym, półświadomym black metalem, bez pamięci zatopionym w onirycznym świecie odrealnionych wizji Werner Herzoga, ale i francuskiego neurologa Julesa Cotarda („Le Delire de Negation” – syndrom żywego trupa). Ten niemiecki reżyser i scenarzysta swoją bardzo emocjonalną, wizyjną i trudną w odbiorze twórczością, kipiącą od egzystencjonalizmu, tematu szaleństwa (szczególnie w ekstremalnych sytuacjach), mistycyzmu oraz delirycznymi, odrealnionymi kreacjami świata i bohaterów, zainspirował takich artystów, jak David Lynch, Francis Ford Coppola, Filip Bajon, Kate Bush czy też Ian Curtis (podobnież lider grupy Joy Division w dniu, w którym zobaczył w telewizji film Stroszek, popełnił samobójstwo). Teraz przyszedł czas na Medico Peste, który ciemność Herzoga penetruje antynomicznymi riffami, metaliczno-lodowatymi, wręcz „industrialnymi” gitarami, paranoicznymi wokalami i zahipnotyzowaną, półobłąkaną sekcją rytmiczną. Najważniejsze, że ta blackmetalowa aberracja psychiczna nie jest bełtaniem jałowego idée fixe, lecz przemyślanym konceptem począwszy od zgrzytliwych strzępków (pozytywka?), finalizujących tytułowy utwór, przez „Le Delire de Negation” o „rewolucyjnym” klimacie aż po wyciszający cover Bauhaus „Stigmata Martyr”. Herzog wielokrotnie pokazywał na ekranie wizualizację wizji i snów, jakie mieli jego bohaterowie. Strach pomyśleć, co się śniło autorom „Herzogian Darkness”, ale skoro w 1971 roku powstał dokument Kraina ciszy i ciemności to tą EP-ką Medico Peste powinno wprowadzić adwersarzy w krainę ciszy, a popleczników w krainę ciemności, w której zatracą się bez reszty. (666 – ManieK) NECROBLOOD „Collapse of the Human Race” LP/CD ‘17 [Iron Bonehead / Amor Fati] Pod koniec ubiegłego roku Michał Banaś, pracownik Instytutu Nauk Geologicznych Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, w korytarzu prowadzącym do podziemi wałbrzyskiego Zamku Książ dokonał odkrycia cennych pereł jaskiniowych.


Patrick z niezawodnej Iron Bonehead Productions niczym fanatyczny metalowy grotołaz schodzi jeszcze głębiej i tropem zaślepionego w swej bezkompromisowości speleologa oraz z jubilerską cierpliwością i precyzją wyławia z piekielnych czeluści, do których od dziesiątek lat nikt nie zagląda, właśnie takie black/deathmetalowe perły. Kolejną w jego cmentarnym naszyjniku jest francuski Necroblood, na którego debiut wielu undergroundowych poławiaczy czekało niczym templariusze na objawienie Bafometa. Dziwnym nie jest, skoro paryżanie już samym „inkantacyjnym” intrem zmaterializowali synkretycznego diabła, którego później aż do opuchnięcia karmią plugawym, nikczemnym i szaleńczo nieokiełznanym black/ death metalem. Toż to czare jądro zła, co się zowie. Dotychczas jedynym skojarzeniem związanym z perłami i zamkiem Książ, był legendarny, 7-metrowy sznur pereł księżnej Daisy. Wciąż nie brakuje poszukiwaczy skarbów, którzy marzą o jego odnalezieniu. Niebawem to skojarzenie może ulec zmianie właśnie dzięki odkryciu Michała Banasia. Polski geolog nie omieszkał przy tym wspomnieć, że w jednej z jaskiń nad Loarą we Francji celowo ustawia się formy w miejscach tworzenia nacieków wapiennych. Patrick zaś z łatwością godną Usaina Bolta deklasującego rywali systematycznie nawleka na sparciały sznur cuchnące i czarne niczym odbyt kozła klejnoty, których w tym roku skompletował już pokaźną trzódkę (Pyriphlegethon, Naudiz – ach, ten niepoprawny pogański black metal, Blood Moon, Black Cilice – wzbudzający skrajne emocje, Front Beast, Light of the Morning Star, Disharmony – Greków chyba ktoś przetrzymywał 25 lat w piwnicy bez dostępu do nowinek, Praecognitvm, Ritualization), że o końcówce poprzedniego roku nie wspomnę. I co najważniejsze, nie musi ich sztucznie produkować, jak to robią geologowie-pobratymcy Necroblood znad Loary, bo ma to we krwi – nekro krwi. A jeżeli w waszych żyłach również płynie krew skażona trupim jadem, to najwyższy czas wywołać kolejną infekcję i przetoczyć przez przegniłe żyły „Collapse of the Human Race”. „Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie pereł swoich przed wieprze, by ich snadź nie podeptały nogami swymi i obróciwszy się, nie rozszarpały was” – głosi Ew. Mateusza 7:6 (Biblia Warszawska). Kłamstwo! Takie perły aż trzeba rzucać prosto w ryj, przed takie nienażarte świnie jak my. (666 – ManieK) OFFENCE „Adoration of Black Kingdom” CD ‘16 [Mad Lion] Cymbalistów sparciałego, staromodnego death metalu z kraju Trzech Koron było, jest i będzie wielu. I tu kłania się szkoła – stara, dobra szkoła. Można być kujonem, picusiem-glancusiem, który wszystkie arkana wiedzy wykuje na blachę, ale gdy dzieli się swoją erudycją, wchodzi bezrefleksyjna rutyna, beznamiętne recytowanie i klepanie bez zastanowienia. A już, gdy ktoś zada takiemu omnibusowi niewygodne pytanie, na które nie ma gotowej odpowiedzi, gdy wybije z rytmu czymś, co nie było w planie, gdy już trzeba samemu coś pokombinować, połączyć fakty i wyciągnąć wnioski, to jego geniusz sypie się, jak tynk z przedwojennej kamienicy. Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy. Można też być klasowym zawadiaką, wagarowiczemimprezowiczem, którego wiedza jest mniejsza, ale za to umie tak zachachmęcić, tak przybajerzyć, dodać coś od siebie, że czasami wielką improwizacją wypełni niedostatki z wiedzy, i jeszcze lepiej na tym w życiu wyjdzie, co dosadnie pokazało życie kujonów i odpierdalaczy z mojej podstawówki i liceum. Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną / Na klombach mych myśli sadzone za młodu. I tym drugim jest Offence. Nie da się ukryć, że dożyliśmy prawdziwego potopu szwedzkiego oldschoolowego death metalu, jak na ironię granego głównie przez najemników. Offence wraz z „Adoration of Black Kingdom” będzie się długo bronił i nie padnie przy pierwszej bitwie. Jednak dla lepszej mocy uderzeniowej przydałoby się pełniejsze i masywniejsze brzmienie. (555 – ManieK) SINISTER „Syncretism” CD ‘17 [Massacre]

13. album Sinister, ponad 30 lat działalności, ponownie kolejna płyta po przerwie oscylującej wokół dwóch lat, wreszcie ( już drugi raz) bez cyfrowo-gówniano-plastikowej okładki Mike’a Hrubovcaka, a z kurewsko potężnym obrazem Aleksandra Tartsusa, i nieodłączny leitmotiv w egzystencji Holendrów z nieporuszonym niczym deathmetalowy Giewont Aadem Kloosterwaardem, nestorem rodu rezydującym u boku małżonki w Słowenii, czyli kolejne zmiany w składzie. Już nie chcę zanudzać, kto z kim i dlaczego, bo wszystko macie w wywiadzie – zresztą i tak przy okazji następnego materiału zapewne znów zmieni się garnitur zespołu, ale krawat trzymający wszystko pozostanie na posterunku. Mimo tych ciągłych roszad personalnych, Sinister wciąż pozostaje Sinisterem, utrzymując starego ducha kapeli i tę specyficzną atmosferę satanicznego death metalu. „Syncretism” aż kipi od aury okultyzmu –

wystarczy wspomnieć chociażby rytualny klimat „Blood Soaked Domain” czy mroczne orkiestralne motywy w „Dominance by Acquisition” i „Rite of the Blood Eagle”. Panowie wrócili do okultystycznych i mistycznych korzeni. Zgodnie z tytułem, lirycznie nowy materiał jest jedną, wielką fuzją mrocznych religii i rytuałów, wszystkiego tego, co opowiada się za złem i mrokiem. Jednak „trzynastka” Sinister to nie tylko synkretyzm liryczny, lecz również muzyczny, bowiem dużo tutaj reminiscencji starego Sinister, zwłaszcza dzięki mrocznym, złowieszczym i okultystycznym samplom, które przywołują na myśl nikczemną atmosferę „Cross the Styx” i „Diabolical Summoning”. Z kolei tytułowy numer przypomina motorykę „Hate”, a nawet… Deicide z czasów „Once Upon the Cross”. – Nadal jest brutalnie, szybko jak cholera, z przenikliwą chwytliwością – zapewnia Aad, dodając – I jeszcze jedno… to utwór „Convulsion of Christ” cały czas nazywamy numerem Deicide. Synkretycznych elementów jest o wiele więcej, bo można tu usłyszeć sporo heavymetalowych odniesień, jak na przykład we wspomnianym przez Aada „Convulsion…”, „Blood Soaked Domain” czy „Rite of the Blood Eagle”, głównie dzięki heavymetalowo nasączony solówkom czy też wspaniałej otwierającej jeździe i heavy/rockowej lekkości w gitarowych przejściach w samym środku „Confession Before Slaughter”. Chociaż… psu na budę to moje dzielenie włosa na czworo, skoro Aad chce po prostu grać death metal i dawać koncerty na 100% możliwości. W końcu z niego gospodarz domu pełną gębą, zarówno dla holenderskich kamratów, jak i słoweńskiej rodziny. Skąd to wiem? Niestety, w tym numerze „7G” nie przeczytacie świeżego i aktualnego wywiadu z Aadem, gdyż mistrz o tytule 8. albumu Kultu wolał dać coś „świeżego”, na co czekali chyba tylko muzycy przepytanych kapel. Róbmy tak dalej! (555 – ManieK) SVART CROWN „Abreaction” CD ‘17 [Century Media] Taka sytuacja – stoimy na zeszłorocznym, warszawskim koncercie Abbatha przy stoisku z merchem, sprzedajemy świeżo wydrukowany #40 „7 Gates”, podchodzi typ, przegląda magazyn, maca, cmoka pod nosem, po czym mówi z aprobatą, że same ekstremalne zespoły mamy w środku. Wyjmuje polską wiśniówkę i pije, drobnymi łyczkami, delikatnie, upajając się jej smakiem, ale nie upijając się. Nie chleje jak Polak, nie częstuje, sączy jak Francuz. Jest technicznym na tej trasie. Kolejny raz przegląda „7G”, chwilę się zastanawia i mówi, że też gra w zespole… Svart Crown (założyciel, wokalista i gitarzysta JB Le Bail, jak się później okazało). Pyta się, czy słyszałem? Pewnie, że słyszałem, wszystkie płyty, tylko że dla potwierdzenia moich słów jakoś żadnej nie mogłem sobie przypomnieć, ani jednego tytułu, choćby jednego utworu. Zero, Null! Amba absolutna! Pamiętałem jedynie, że grają jakiś tam black/death metal. No właśnie, jakiś tam, a skoro totalnie nic nie pamiętam, to znaczy, że nijaki. Minął rok, jestem już po kilkunastu przesłuchaniach „Abreaction” tego niemal godzinnego kloca, i gdy właśnie teraz wchodzę w drugą część płyty za chuja wafla nie jestem w stanie przypomnieć sobie, o czym było pierwsze 30 minut. Po odmłodzeniu składu (perkusista i giatrzysta) Svart Crown powraca z napompowanym, napuszonym i bombastycznym black/ deathmetalem, idealnym, żeby grube, brzydkie Niemki sikały po majtkach na Wacken, bo Francuziki tak pięknie grają. Pewnie, że cała ta instrumentalno-wokalna inkrustacja „Abreaction” jest przebogata i tryska feerią kolorów – w końcu tematyka albumu i jego atmosfera odnosi się do plemiennych motywów voodoo i afrykańskich rytuałów, co słychać w najlepszych na płycie, „etnicznie” podkolorowanych „Carcosa”, „Tentacion”, „Orgasmic Spiritual Ecstasy” i wyciągnięty prosto z najgłębszej rytmicznej gardzieli Czarnego Lądu „Transsubstantiation”. JB Le Bail zachwala swoje nowo narodzone dziecko, że jest celebracją wewnętrznych demonów i oczyszczeniem, uzewnętrznieniem się po zamachach we Francji. Szkoda tylko, że takie bogactwo historii w tle zostało podane zupełnie bez historii, bo większość materiału to takie granie dla grania, mieszanie dla samego mieszania w black/deathmetalowym kotle, przez co Svart Crown jawi się niczym papuga tryskająca kolorami, kłapiąca dziobem i ostrząca pazury, ale ani to porządnie nie podziobie, ani też skutecznie nie podrapie. Zupełnie jak postawa Francuzów wobec islamskich terrorystów. Je suis Svart Crown. (333/444 – ManieK) VENENUM „Trance of Death” CD ‘17 [Sepulchral Voice] 6 lat po EP-ce, która srogo namieszała w zapleśniałych gardzielach podziemia niemiecki Vanemum powraca z upragnionym długograjem i z początku nieco uśpiony, nie pokazujący wszystkich swoich atutów porywa w objęcia transu śmierci. Po elegijnym wstępie w postaci instrumentalnego, smętnego „Entrance” kwartet ze Szwabii Bawarskiej znieczula czujność, że niby zaraz zacznie się konduktowy danse macabre, jednak już kolejny, rytmicznie progrockowo przenicowany „Merging Nebular Drapes” otwiera na oścież zmurszałe wierzeje do świata z wręcz galaretowatą ciemnością i przeżartą przez rdzę oraz zzieleniałą od nadbutwiałych pajęczyn tabliczkę z napisem: „Kręgi VII-IX piekła, gdzie Deep Purple, Led Zepellin i Pink Floyd grają oldschoolowy death metal!”. Następna otchłań deathmetalowego chaosu i paraliżująco ponurackiego rocka to „The Nature of the Ground”, który „kosmicznym” bawieniem się rytmem i konwencją gangrenowatego death metalu poraża dystynkcją ponurych krajobrazów śmierci. A zaraz po nim totalnie odjechany „Cold Threat” – Kurwa, mać! – przecież właśnie tak miała brzmieć „dwójka” fińskiego Lantern. Prawdziwym ukoronowaniem tej szalonej i szalbierczej wędrówki ze śmiercią pod rękę jest wieńczący wszystko tryptyk „Trance of Death Part: I – Reflections / II – Metanola Journey / III – There Are Other Worlds…”. W tych trzech utworach już na amen progrockowe odjazdy biorą się za bary ze zwichrowanym, antycznym death metalem, z diabelsko kluczącym gdzieś w tej całej burzy pełnej neurotycznych wyładowań Hammondem. Prawdziwy transowy taniec śmierci, szał i wyciszenie! (666/777 – ManieK)

HEREZA „I Become Death” CD ‘17 Debiut Herezy w barwach Godz ov War zrewidował mój punkt widzenia na kilka rzeczy. Po pierwsze, udowodnił mi, że mały kraj z 1185 wyspami, który do tej pory bardziej niż z ciężkim graniem, kojarzył mi się – podejrzewam, że tak jak większości z czytających – z ulubionym miejscem letniego wypoczynku Polaków czy drużyną piłkarską, która pod wodzą Davora Šukera okazała się czarnym koniem Mundialu ‘98, jest w stanie wydać na świat interesującą kapelę metalową. Ku dalszemu zdziwieniu z mojej strony okazało się, że zarówno jakość, jak i wizerunek tego tworu okazały się dalekie od pszennoburaczaności i lukrowatości, których obecność mogłaby podpowiadać zasada głosząca, że na metalowym bezrybiu i rak ryba. Po drugie, dzięki temu albumowi zdałem sobie sprawę z tego, że wbrew temu, czego do tej pory uczono nas na lekcjach geografii, Chorwacja leży w bezpośrednim sąsiedztwie Szwecji. Zawartość „I Become Death” jest bowiem pełnokrwistym death metalem, zagranym na wskroś po szwedzku. Stąd też, oprócz rasowo rzężących gitar i produkowanych przez nie mięsistych riffów, plującego gruzem basu, który został opuszczony na wysokość kostek, można też usłyszeć masę d-beatowych i crustowych patentów, oraz kilka przyjemnych, ale na szczęście dalekich od inflamesowego cukiernictwa, melodii. Wszystko to zostało zgrabnie upakowane w 10 energetycznych piguł, przy których ciężko zachować wstrzemięźliwość ruchową. Dla mnie bomba! (555/666 – Cycu) MORBID MESSIAH „In the Name of True Death Metal” MC ‘17 Niejedna mądra metalowa głowa rwała włosy z zatwardziałego czerepu, próbując znaleźć kamień filozoficzny i dosięgnąć aksjomatu, co jest prawdziwym death metalem, a co nie. Meksykańskim młokosom z Morbid Messiah jaja jeszcze na dobre nie obrosły szczeciną, a już mają czelność ogłaszać światu, że oto dogmatycznie niosą dobrą nowinę w imię prawdziwego death metalu, szczególnie, gdy na perkusji sieje zagładę Anubis Sandoval. I jak na ironię to właśnie jego instrument grzebie dosyć poważnie siłę rażenia tego zapotniałego rękopisu znalezionego w Johnstown w stanie Pensylwania lub Clifton w stanie New Jersey (kto stamtąd pochodzi, sami sobie znajdźcie. W końcu, skoro ma być radykalnie oldschoolowo i do głębi prawdziwie, to kiedyś lektura wzmagała dalsze poszukiwania i grzebanie na własną rękę). I nie tyczy się to zaściełania chaosem kolegialnie z gitarami każdego zapyziałego zakamarka tej EP-ki, lecz „wiadrowatego” brzmienia bębnów. Rozumiem, że deathmetalowa „piwnica” rządzi się swoimi, odwiecznymi prawami, ale przydałoby się, żeby całkiem dobre pomysły i masochistyczny wokal nie robiły się karykaturalne przy pustym tłuczeniu perkusji. Mimo wszystko, idąc za głosem ostatniego numeru „Legion sof Death” – THIS IS FUCKING DEATH METAL!!! Czekam tylko, żeby to fucking było wytłuszczone lepszym, pełniejszym brzmieniem, a wtedy naprawdę dostąpimy ze strony Meksykańców „Rotten souls possessed by the death metal gods!”. Po bardzo dobrych jesiennych premierach Kingdom, Misanthropic Rage i Warfist, Greg musiał się wreszcie lekko potknąć. (444 – ManieK) RITUAL LAIR „Mother of Misery and All Repugnance (Diabolo Intervale)” MC ‘17 Lewan z obsesjonalnym Sobiechem muzycznie spotkali się już w okolicznościach deathmetalowej przyrody przy okazji Kingdom, zaś w plugawym mateczniku Ritual Lair bluźnią sparszywiałymi plwocinami na blackmetalowej, szujowatej kanwie już od ładnych paru lat. I słusznie powiecie – ot, kolejny zaskorupiony, motörheadowy blackmetalowy miazmat o sobie samym i nagrany dla siebie samego, tudzież od przekwitłych kolegów dla równie przebrzmiałych kolegów. I aż wypadałoby zaintonować za Januszem Panasewiczem: „Po co dalej pić to samo piwo, Kiedy czujesz, że uleciał gaz”. Problem jednak w tym, że „starsi” panowie dwaj są jak najbardziej w siermiężnym gazie. Płocki duet nagrał tę EP-kę w studiu „Garaż” i w kontekście ordynarnej zawartości muzycznej od razu przypomina mi się knajpa o takiej samej nazwie blisko działek na opolskim Zaodrzu – umiejscowiona w kilku połączonych garażach, tam gdzie psy dupami szczekają i wróble biorą zakręt; można było w niej zdrowo się najebać po taniości, ale i równie porządnie dostać po zapijaczonej mordzie od jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, a i obudzić się w niej z dłonią poprzebijaną zardzewiałymi agrafkami, czego sam doświadczyłem. Takie tam mało wyszukane, swojskie klimaty, ale za to jaka zabawa najwyższej próby – i taki właśnie jest najnowszy kolczasty rzyg Ritual Lair. (444/555 – ManieK)

53


AZEL’S MOUNTAIN „Góra Przeznaczenia” CD ‘16 Azel’s Mountain cały czas egzystował gdzieś w mojej świadomości (nieco z tyłu szeregu), a to za sprawą lokalnych, podziemnych koncertów, a to dzięki eponimicznej EPce, którą de facto otrzymałem od zespołu bodajże na Czarnej Jesieni w Opolu. I właśnie już ten materiał (jeszcze w składzie z tragicznie zmarłym Herr Heretikiem) mógł być lekcją poglądową, z czym będzie się jadło debiutancki album, bowiem prócz coveru „Transylvanian Hunger” cała 3-utworowa reszta „Azel’s Mountain” znalazła się na „Górze milczenia”. Nie wiem, czy zespół w ramach pagan black metalu chciał świadomie ująć ten magiczny, a zarazem surowy klimat znany z cudownie starzejącej się płyty Thy Worshiper „Popiół (Introibo ad Altare Dei)”, ale całkiem sprawnie udało im się chwycić byka za rogi. I to nie tylko przez fakt, że czasami dla podbudowania nastroju pojawią się kobiece wokalizy („Obcy Pasterz”, „Ostatnia podróż”), gitary akustyczne wejdą w dialog z elektrycznymi pobratymcami („Ostatnia podróż”) czy też teksty wykrzyczane po polsku powieją lekko nieporadnym rymem częstochowskim. Chłopaki po prostu uchwycili TĘ atmosferę sprzed 20 lat, okrywając nią dosyć częste uciekanie w melodykę gitar, ale także w nieco skandynawskie „przytupańce” („Mroźne otępienie”) Samo podejście pod „Górę Milczenia” nie należy do syzyfowych prac i było całkiem przyjemne (sic!), lecz jak na kilkunastokrotne odwiedziny przydałoby się więcej ciekawszych szlaków z lepszymi miejscami widokowymi. Ale jest ku temu mocny przyczynek. (444 – ManieK) ENDLESS BATTLE „Roots of All Evil” CD ‘16 Niejaki Severoth, niestrudzony i pracowity jak wół skutecznie walczy na bitewnym polu black metalu zarówno w pojedynkę (Mopok, Severoth), jak i z ojczyźnianymi pobratymcami. W #39 „7 Gates” z podwójnym Abbathem na okładce, wieszczyłem Ukraińcom, że rockowo rozbudowany i pomieszany „Де сходять з гір стрімкі потоки” jest obiecującym punktem wyjściowym, by dojść tam, gdzie znalazł się Nokturnal Mortum na progresywnym „The Voice of Steel”. „Roots of All Evil” jednak pokazuje dosadnie, że drugim Wernyhorą to ja nie będę, bowiem Endless Battle zamiast prowadzić wyrafinowaną akcję zbrojną, to w szaleńczym amoku przy akompaniamencie klawiszowego zabezpieczenia tyłów poszedł w bój na bagnety, saperki i gołe ręce w swoim zaciekle wojującym black metalu. I choć nad przebiegiem ofensywy górują szybkie szarże i antypatyczne melodie, to dosyć często dochodzą do głosu momenty wytchnienia, by po średnioszybkich partiach, nieraz akustycznych, zaanektować teren drugim, nieobłaskawionym uderzeniem („Night of Stars” vs. tytułowy, „wojenny” numer). O ile ponad rok temu stawiałem Mopok nad Endless Battle, tak teraz można je zrównać. I chociaż wiąże je osoba tego samego człowieka, chociaż zapamiętale tkwią po uszy w „symfonicznym” (sic!) black metalu, to jednak robią to inaczej i na równi dobrze. (555 – ManieK) HATEFUL „Descendants of the Earth” CD ‘16 Gdy rozmawiałem z Alanem Averillem w ramach 2. albumu Dread Sovereign (wywiad w kolejnym, czerwcowym numerze), to mówił, że nawet z doświadczenia gry w Primordial wie, iż nie da się w jeden rok skomponować i nagrać albumu, który miałby cokolwiek znaczyć. Z kolei Paul Riedl, z objawionego niczym Maryja dziewica Blood Incantation, mówił mi, że nie rozumie zespołów, które istnieją po to, by być przeciętnymi przedstawicielami swojego gatunku. Gdy w kontekście tych słów i tego, co w 2016 roku napłodził Morhaxk zarówno pod egidą eponimicznego, osobistego projektu, jak i Hateful, słucham „Descendants of the Earth” to obaj panowie mieli jak najbardziej rację. Gdyby Hateful wyłuskał najlepsze motywy z ubiegłorocznych albumów (bardziej tradycyjnego „Hatred Heritage” i magmowatego, nieco industrialnego „Descendants…”, którego niebotyczna długość doprowadza do black metalu naprawdę ciężkiego kalibru, przede wszystkim w odbiorze), to wyszedłby z tego całkiem mocny album. A tak, Morhaxka dopadł syndrom Vinterriket i Titan Mountain, czyli nasranie materiałem ile wlezie, niezależnie od tego, jaką to ma wartość. Nie umniejszam „Descendants…” blackmetalowej mazistości i burzumowskich odprysków na wokalach, ale jednak im dalej w las, to staje się on bardziej monotonny i coraz mniej w nim wybornych grzybów. Mimo wszystko Hateful najbardziej zapamiętam z okresy splitu ze Szronem. (333 – ManieK) KRES „40 nocy grudnia” CD ‘16 Za oknem trzaskający mróz, Polska skuta lodem, akumulatory padają, rosół zamarza ludziom na balkonach, straż miejska roznosi ciepłe napoje po kryjówkach

54

D nr 41 / 01–2017

bezdomnych, którzy cenią sobie wolność (głównie alkoholową) i nie chcą do noclegowni – jednym słowem – zima jak się patrzy! A Kres wraca z drugim albumem i jeszcze straszy ludzi, że grudzień to ma 40 nocy. Z „jesiennych” klimatów debiutanckiego „Na krawędziach nocy” tym razem przeszedł w rejony przenikające chłodem i do cna zatopił się w „zimowych” krajobrazach. I chociaż sroga zima kojarzy się z siarczystym black metalem, to Warmiacy z podhalańskim klawiszowcem w składzie z uporem godnym lepszej sprawy odeszli od czysto blackmetalowych rozwiązań znanych z początkowych taktów „Przedświtu” i bardziej atmosferycznie nadbudowali się nad tym, co zaprezentowali w tytułowym utworze z debiutu czy też drugim numerze z „Na krawędziach…”, dlatego też do większego głosu doszły rozwiązanie rodem z depresyjnego rocka głównie na gitarowej bazie, a i Wojsław nieco „stonował” i przyozdobił swój temperamentny wokal w bardziej refleksyjno niepokojącą projekcję. Miał rację W., mówiąc, że kompozycje będą bardziej rozbudowane i „atmosferyczne”. Wiem, że wielu z Was może skręcać na samą myśl o klimatycznym black metalu, jednak całość podana jest w takiej formie, że aż nie chce się, by ta zima miała kres. Tutaj nie ma burz śniegowych i lodowatych wichrów czerwieniejących mordy, lecz zaduma nad przemijaniem, narodzinami i śmiercią w towarzystwie pustki, mrozu i przenikającej bieli. (555/666 – ManieK) MOPOK „In the Dungeons of Mind” CD ‘16 W blackmetalowym świecie opanowanym przez natchnionych, wielowątkowych okultystów, którzy wędrują duchowo po Dalekim i Bliskim Wchodzie w poszukiwaniu kolejnej transcendentalnej zapadki, ukraiński Mopok jawi się jak 20-letnie auto, motoryzacyjny relikt przeszłości przy salonowych świecidełkach rocznik 2017. Jest przebrzmiały, rdza go bierze, plastiki trzeszczą, śrubki się odkręcają, coś tam stuka, puka i chrobocze, smrodzi to niczym cała armia poganiaczy bydła po preriowej grochówce dokładając się do psychozy smogu, szyby parują, termostat siada – ale, kurwa, najważniejsze, że jeździ i ma się dobrze. I na najtwardszym mrozie odpala, gdy najnowsze diesele naszpikowane najnowszymi zdobyczami elektronicznej techniki samochodowej odmawiają posługi. Niemodne to jak cholera, ale nie do zarżnięcia. Jeżeli więc tęsknicie za black metalem II połowy lat 90-tych z umiejętnym wykorzystaniem klawiszy, które podkreślają atmosferę, ale jej nie miękczą, za wokalami przesyconymi żałością i adoracją ciemności, za gitarami odartymi z wielowarstwowości, tymi „leśnymi” akustycznymi wstawkami, to Mopok przypomni Wam, jak to było, gdy po kabałę jechało się do wróżki, a po Wisznu do Indii. Wyobraźcie sobie Nokturnal Mortum z czasów „Nechrist”, wypatroszonym z folkowych sampli, w połączeniu z weltszmercem Burzum (ostatni na płycie „Cред вогких гілок„) i będziecie mieli „In the Dungeons of Mind”. Chociaż najlepsze, czego dokonał w ubiegłym roku Severoth w ramach swoich jednoosobowych projektów to drugi album… Severoth „Самітність” z klimatem pierwszych płyt Limbonic Art. (555 – ManieK) PRAV „Om Kalkine Namah” CD ‘16 A jednak! W lutym ub.r. Wojsław zdradzał mi, że w kontekście Prav: „miał być album i inne fajerwerki, ale osoba za ten projekt odpowiedzialna raczej już nie wróci do grania takiej muzyki (ja robiłem tylko wokale). Szkoda, bo miałem przygotowany koncept tekstowy, nagrane zalążki utworów też były bardzo obiecujące. Mam za to przygotowaną, można powiedzieć, duchową kontynuację zaczętej przez Prav ścieżki. Na chwilę obecną zostały mi tylko wokale. Ale raczej pójdzie to pod innym szyldem”. Widocznie chłopaki dogadali się, bo nie dość, że Prav pozostał wśród żywych, to jeszcze za wszystko odpowiada już tylko W., a nie przede wszystkim M., jak to miało miejsca na demo „Beholding the Eternity of the Wheel”. Gdy tylko dotarł do mnie „Om Kalkine Namah” w formie fizycznej, od razu napisałem W., że chociażby przez wzgląd na grafikę i czcionkę wieczni malkontenci oraz znawcy wszystkich prawideł metalu będą posądzać go o rżnięcie z czeskiego Cult of Fire. Problem w tym, że koncept na ten album Prav miał już w 2009 roku, i gdyby wszystko poszło dobrze to debiut byłyby zaraz po demie – W. skrzętnie i szybko odbił piłeczkę. Pomijając już wszelkie wątpliwości rodem z Korowodu Marka Grechuty i zespołu Anawa, to patrząc na dokonania W. ze Stworzem, Wędrującym Wiarem czy Kresem, mamy do czynienia z jego najbardziej brutalną i rozpędzoną inkarnacją. W końcu tytułowy Kalkin jako przyszłe, dziesiąte i ostatnie wcielenie Wisznu pod postacią mesjanistycznego wojownika z mieczem na białym koniu ma zwiastować koniec obecnej kosmicznej ery zła, zniszczyć jego brud i obrzydliwość, by oddać ziemię „dwakroć urodzonym”. I nie tylko w oprawie graficznej, jak i koncepcie znalazło się miejsce na hinduskie odniesienia, bowiem już instrumentalna „Maha Awatara” pulsuje klimatem Dalekiego Wschodu, który powraca na dobre w „Sankirtana”, mimo blackmetalowej kawalkady instrumentarium aż przesyconej wydźwiękiem mantry i rytualnym śpiewaniem imion Wisznu. Prav nie zwalnia również w utworach, w których mniej aż tak jawnie brzmieniowych wycieczek w stronę hinduistycznej sonorystyki, co doskonale zastępuje specyficzna melodyka gitar i „kosmicznie” rozchodzące się sample vide tytułowy numer. Pamiętajcie jednak, że Prav to naprawdę gwałtowana podróż po wszelkich formach wisznuizmu. (555 – ManieK)

STANDVAST „Af komst” CD ‘16 Wprowadzający, instrumentalny „Onzichtbare dracen” mamił, że trzeba się szykować na połączenie starego Summoning z Forefather. Jednak już kolejny „Hoogmoed komt voor de val” wyprowadził z błędu – holenderski duet Nortfalke (Kjeld, Lugubre, Salacious Gods, Tarnkappe) i Rödulv (Tarnkappe) wali prosto na przestrzał niczym nieskażonym blackmetalem, z punkową impertynencją, rock’n’rollowym rozzuchwaleniem i nordycką motoryką. Standvast jest właśnie TYM szlachetnym destylatem z bezpretensjonalnego i ekstrawersyjnego black metalu wzmocnionego punkrockową dynamiką, że pije się go jednym duszkiem, a później wytrzeszcza przekrwione gały w towarzystwie gorejącego chuchnięcia. Na „Afkomst” jest jak ze śliwowicą – niby wiadomo, że będzie moc i będzie waliło w czambuł, a jednak zdziwko jest i micha się cieszy. Dwa kruki zdobiące okładkę debiutu Holendrów to zapewne atrybuty Odyna, Hugin (Myśl) i Munin (Pamięć). Myślę, że dzięki właśnie takim płytom jak „Afkomst” pamięć o prostolinijnym, rytmicznie nieskomplikowanym blackmetalu o… skandynawskiej konwencji nigdy nie umrze. W końcu „Afkomst” to w języku niderlandzkim „pochodzenie”. (555 – ManieK) SYTRIS „Pod sztandarami otchłani” EP ‘16 Zawsze, gdy przy okazji jakiegoś piwka w plenerze lub w drodze na koncert zgadało się o płodnej działalności Xaosa Obliviona, mój kumpel, co to na co dzień je blackmetalowe szyszki, zagryza mchem, popija rosą z księżyca i kąpie się w płynie leśnym (a jakże!) cały czas truł mi z uporem żula proszącego o „piątaka”, żebym wreszcie pochylił się nad Sytris, bo Sytris to, Sytris tamto, Sytris sramto. I gdy już przyszło mi zweryfikować naganiany marketing szeptany mojego kumpla, Sytris spod sztandarów otchłani sam wpadł w jej czeluść, mówiąc parszywemu światu „do widzenia”. Czy należy z tego powodu rwać szaty i przestać chodzić do pracy, pogrążając się w malignie? Z tym pytaniem będzie musiał się zapewne zmierzyć mój prostolinijny kolega, bo zamiast tak powtarzalnego i przewidywalnego black metalu wolę wynaturzenia XO w Demonic Slaughter, a już najbardziej współtowarzyszącego mu H., który wraz z bliżej nieznanym M. pod Pręgierzem wychłostali podziemnym maniactwem na demie „Blood Sanctions”. I to właśnie w tej materii wyczekują czegoś więcej. A Sytris, niech spoczywa w otchłani. (333/444 – ManieK) WĘDRUJACY WIATR „O turniach, jeziorach i nocnych szlakach” CD ‘16 Zenon Martyniuk, dla którego chwile są ulotne jak motyle, w sylwestrową noc przyciągnął przed telewizory 5 milionów widzów TVP2, i tym samym Dwójka w batalii o imprezowego odbiorcę pokonała Polsat (3,2 mln), deklasując TVN (1,2 mln). Dodajmy do tego jeszcze tych, co i tak mieli zjechać do stolicy Tatr, więc w czasie powrotów 2 stycznia br. na zakopiance tworzyły się tak ogromne korki, że droga do Krakowa zajmowała nawet 5 godzin. W sam raz, by w tym czasie 5-krotnie przesłuchać drugi album Wędrującego Wiatru i sto razy pierdolnąć się w sagan rezonujący bezkresną pustką, by zrozumieć, żeby następnym razem wybrać się w góry w bardziej zaciszne i ustronne miejsca, powędrować kontemplacyjnie po nocnych szlakach, sięgnąć turni swojego umysłu i dostąpić czarnej głębi jezior swoich myśli. A, co najważniejsze – być z dala od tych wszystkich idiotów, szturmujących góry w japonkach i wchodzących z 5-latkami na Orlą Perć. Wędrujący Wiatr wraz z albumem „O turniach, jeziorach i nocnych szlakach” jest jak niebywale skuteczna odtrutka na to całe robactwo toczące polskie Tatry. Wojsław w wywiadzie ze Stworzem w „7G” zapowiadał, że będzie dynamiczniej z większą ilością akustycznych wtrętów, czego reprezentatywnym przykładem jest „Ja, Wiatr” z dialogiem gitar i klawiszowych „uderzeń” przywodzących na myśl… Summoning z okresu „Dol Guldur/Nightisde Forest”, chociaż podhalańsko-warmiński duet z powodzeniem porwał się w ramach kompilacji „In Mordor Where The Shadows Are – Homage to Summoning” (Wolfspell Records) z lirycznie polską trawestacją utworu „Like Some Snow-White Marble Eyes” (Niczym Białe Oczy Bogów) ze „Stronghold”. W porównaniu do debiutu jest też w dużej mierze brzmieniowo czytelniej, czuć w tym większą moc i nie ma też już tego rozmycia oraz mętnawego nałożenia instrumentarium, mimo jego szerszego/monumentalnego wykorzystania na „O turniach…”. Dodajmy do tego pochłonięte emocjami wokale W., kreację kapitalnej baśniowo-tajemniczej atmosfery oraz licującą z tym wszystkim oprawę graficzną – i można iść w góry, Warmię i Mazury po nocnych szlakach, hej! (555/666 – ManieK)



11 lat minęło (jeśli się nie mylę), a dopiero teraz „kariera” Banisher nabiera tempa, zgadza się? — Moim zdaniem zaskoczyło po wydaniu „Scarcity”, czyli w końcówce 2013 roku. Zagraliśmy wtedy dużą trasę po Polsce wraz z Hate, Vedonist, Pyorrhoea i Gnidą, a w 2014 roku zaliczyliśmy 2 tygodnie po Europie, minitrasę po Polsce, festiwale w Niemczech, Norwegii, Egipcie, Słowacji, Czechach. Można powiedzieć, że od tamtego momentu ten zespół wskoczył na wyższe obroty. Może wcześniej brakowało wydawcy, który by konkretnie podszedł do sprawy? — Być może, za to na pewno zawsze brakowało wiedzy na temat prowadzenia zespołu, pieniędzy (w końcu ciężko, żeby grupa 17-, 18-latków się na tym znała i sypała hajsem z rękawa), a w późniejszym okresie brakowało nam przez kilka lat stałego, stabilnego składu, co często blokowało nas w graniu. Problemów zawsze było i będzie mnóstwo, ale teraz jesteśmy dużo mądrzejsi, lepsi, dojrzalsi, więc Banisher radzi sobie zdecydowanie lepiej, zarówno logistycznie, jak i merytorycznie. Nowy album nagraliście w kompletnie nowym składzie. Co się stało? Dlaczego taka „czystka” w Banisher? — To już chyba taka tradycja. Long story short – po nagraniu „Scarcity” Lucass, który był u nas sesyjnym perkusistą zdecydował się opuścić band, znaleźliśmy Jacka, a przed nagraniami „Oniric Delusions” zespół opuścili Daniel i Tytus. Z Jackiem nagraliśmy wszystkie instrumenty na nową płytę, a po niecałym roku znaleźliśmy Szczepana, który nagrał wokale. Ludzie w zespole przychodzą i odchodzą, w Banisher przewinęło się już ponad 20 osób, z różnych powodów, natomiast zmiany personalne nigdy nie były dla mnie powodem do zawieszenia działalności tego zespołu. Nienawidzę roszad personalnych, ale tornado cały czas musi zapierdalać, raz kogoś wypluje, a raz wciągnie. Każdy z was gra również w kilku innych zespołach. Czy nie stawia to „interesów” Banisher w gorszym świetle? — Zdania uczonych są podzielone. Rzeczywiście, przez to, że każdy z nas ma inne projekty, jesteśmy mocno ograniczeni czasowo i nie możemy sobie pozwolić

przykładowo na zagranie 100 czy 50 koncertów rocznie. Ja jestem mocno zajęty z Decapitated, ale granie w Decap pozwala mi się nauczyć multum nowych rzeczy, których nigdy bym nie poznał grając tylko w Banisher. Podobnie sprawa ma się z poznawaniem różnych osób podczas gigów – promotorów, właścicieli klubów, muzyków innych zespołów, wydawców, producentów sprzętu muzycznego. To wszystko kiedyś mi bardzo pomoże w kontekście Banisher. Gdzieś, w jakimś wywiadzie (przed premierą płyty) powiedziałeś o „Oniric…”: „Jest to pierwsza płyta , którą nagrałem , na której nic mnie nie denerwuje.”. Czy coś w tym temacie się zmieniło? — Kompletnie nic. Nadal uważam, że jest to najlepsza rzecz, jaką w życiu nagrałem i nic bym w niej nie zmienił. Przeczytałem sporo recenzji waszej płyty i nie znalazłem żadnej z niską oceną. Jak przyjmują was ludzie na żywo? I jakie macie koncertowe plany na 2017 rok? — Ja znalazłem jedną w jakimś czeskim webzinie, gdzie autor strzelał z wąsa, że jest na niej za mało fajerwerków, popisów i wyścigów i że ogólnie nie zrobiła na nim wrażenia. Póki co zagraliśmy jedną minitrasę po Polsce i jeden festiwal na Ukrainie, więc ciężko jest stwierdzić, ale z tego, co mi się obija o uszy, ludzie są bardzo zadowoleni z naszych występów na żywo. Plany koncertowe na 2017 rok jeszcze się krystalizują.

Podtrzymując styl „szybkiej piłki”, przed Wami kolejna porcja krótkich rozmów, jakie przeprowadziłem w ostatnim czasie. Tradycyjnie nie mają one na celu wydobycie najbardziej skrywanych sekretów, a jedynie przedstawienie szerszej publiczności wartościowych nowych (chociaż nie tylko) zespołów. Dzisiaj brutaliści z Banisher, FAM i Straight Hate, sami oceńcie, czy warto poznać ich twórczość. Zakładając oczywiście, że jeszcze ich nie znacie… ↔

Wytłumacz mi na koniec, o jakie właściwie „Urojone marzenia senne” wam chodzi? — Teksty na „Oniric…” dotyczą tematów nocnych mar i wpływu podświadomości na ludzkie życia. To ona sprawia, że odczuwamy niepokój, strach, skłania nas do czynienia zła lub dobra i kształtuje naszą osobowość. Na okładce „Oniric…” można dostrzec otoczoną białą aurą postać, która symbolizuje nowo narodzoną, nieskażoną świadomość człowieka. Natomiast z drugiej strony pokazany jest twór, który oznacza wszystkie nasze lęki, nienawiść… każdy negatywny aspekt, który czyni nas tym, czym jesteśmy. Konfrontacja tych dwóch metaforycznych postaci jest tym, co kształtuje nas jako istoty ludzkie. D

Co druga recenzja zaczyna się od twierdzenia, że FAM to zespół z Wrocławia – mógłbyś zdementować tę plotkę? (śmiech) — Wszyscy kojarzą FAM z Wrocławiem, ponieważ zespół powstał we Wrocławiu, jak jeszcze tam mieszkałem i tam właśnie działaliśmy. Nie przypadkowo też powstał utwór „71”. W chwili obecnej FAM jest rozbity na 3 miasta, czyli Myszków, Kraków i Warszawę. 9 lat, 9 długich lat kazaliście czekać na drugi album. Czyżby dopadła was niemoc twórcza? — Na tak długą przerwę złożyło się kilka czynników. Zmiany personalne, jak i również zaangażowanie w inne projekty. Trochę to trwało i nie miało nic wspólnego z niemocą. W tej chwili sytuacja sie ustabilizowała i zamierzamy działać pełną parą.

56

D nr 41 / 01–2017


Urozmaiciliście „Human Cargo” sporą ilością filmowych „wtrąceń”… Myślisz, że wasi słuchacze znają Symetrię, czy chociażby Alternatywy 4? — Mam taką nadzieję. A jeśli nie, i przy okazji ktoś sięgnie po te tytuły – to super, bo uważam, że są niepowtarzalne… Sądząc po tytułach, wasze teksty traktują głównie o… życiu. Dlaczego nie zamieściliście tekstów, chociażby do… „PKP Hangover”? — Sam sobie zadaję to pytanie, dlaczego nie ma tekstów. (śmiech) Przyzwyczaiłem się już do waszej interpretacji „Raz-dwa, raz-dwa” (chociaż nigdy nie pytałem, co na to Kora (śmiech)), ale chwilę potrwa zanim przetrawię „All Swept Away”. Pytanie pewnie ostatnio popularne – dlaczego My Dying Bride? — Założenie było takie, żeby nie nagrywać klasycznego coveru, jak większość innych zespołów, a tym bardziej z tej samej stylistyki, w której się poruszamy. Pewnego dnia, słuchając tego utworu wpadł mi pomysł, żeby go

zagrać w trochę innym tempie i moim zdaniem nabrał całkiem innego wymiaru. Po w y d a n i u „ H u m a n C a r g o” u d z i e l i l i ś c i e z milion odpowiedzi na przynajmniej taką samą ilość pytań. Jakie pytanie nigdy nie padło, a chcielibyście na nie koniecznie odpowiedzieć? — Nic mi teraz nie przychodzi do głowy… Dzięki za wywiad i do zobaczenia na koncertach. D

Wygląda na to, że Wojtek (Deformeathing) „ma nosa” do nienawistnych dźwięków – jak on was znalazł? — Można powiedzieć, że odnaleźliśmy się nawzajem w Irlandii 4 lata temu. Zagraliśmy z Parricide kilka koncertów, na których poznałem Wojtka, pracującego wówczas na Wyspach. Los sprawił, że 2 lata później zawitał do Chełma ze swoim distro na 25-lecie Parri. W tamtym momencie mieliśmy ze Straight Hate materiał praktycznie gotowy do nagrania i powoli myśleliśmy o poszukiwaniach wytwórni. W luźnej rozmowie padła propozycja wydania debiutu pod szyldem Deformeathing i tak już zostało.

wydany na kasecie przez tamtejszy undergroundowy label. Faktycznie rozmawialiśmy o zagraniu paru koncertów w Indonezji, ale nikt z nas w zespole nie traktował poważnie propozycji wylotu do tak dalekiego kraju z oczywistych powodów.

Zgodnie z Metal Archives na świecie pojawiliście się aż 8 lat temu. Przyznasz, że 8 lat treningu przed debiutem, to sporo. Co wpłynęło na taką obsuwę? — Obsuwa wynikała z wielu względów. Przyczynił się do tego między innymi deficyt muzyków w naszej okolicy chętnych podążać w stronę grindu. Kolejnymi powodami takiej sytuacji były nasze rozjazdy, a także brak ciśnienia związanego z wydaniem materiału i systematycznym koncertowaniem. Traktowaliśmy muzykę czysto rozrywkowo, grając raz na jakiś czas próby oraz gigi. Wszystko zmieniło się w na przełomie 2013/2014 roku. Mieliśmy wtedy w miarę ustabilizowany skład, regularnie powstawał nowy materiał, kombinowaliśmy z brzmieniem i tym sposobem w krótkim okresie czasu powstała EP-ka „Mental Disorder”, następnie split, kończąc na chwilę obecną debiutem „Every Scum Is a Straight Arrow” i kolejnym splitem na winylu.

Czy to prawda, że każdy kawałek piszecie ze stoperem w ręku? Rozumiem, że na „Fuck It This Is Grindcore” i „Tear the Flesh” ktoś przysnął? — Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, ile mają trwać poszczególne kawałki. Dostaliśmy tylko jedną wytyczną od Wojtka: „Nagrajcie przynajmniej 25 minut materiału, please”. I udało się nam sprostować temu zadaniu. Dwa utwory, które wymieniłeś, wyróżniają się spośród reszty na płycie. Pierwszy został przeciągnięty z uwagi na imprezowy klimat i zabawę, które towarzyszą nam przy „Fuck It…” na koncertach. „Tear the Flesh” jest deathmetalowy, więc siłą rzeczy powinien być nieco dłuższy niż jedna minuta. Celowo umieściliśmy go na końcu albumu.

Słyszałem, że w międzyczasie bardzo popularni byliście w Republice Indonezji… Podobno do trasy nie doszło z waszej winy, ale stadiony były wyprzedane. Pokusisz się o komentarz? — Zostawiliśmy po sobie pewien ślad w postaci splitu z indonezyjską kapelą Speedy Gonzalez. Materiał został

Dość o przeszłości! Nowa płyta kosi same wysokie noty. Skąd znacie receptę na sukces? — Myślę, że jedyną receptą jest konsekwentne dążenie do celu, nie kierując się utartymi schematami, bycie naturalnym i szczerym w tym, co się robi, ciężka praca, zaangażowanie, a wspomniany sukces być może przyjdzie z czasem.

„Ludzki Szlam” to wypadek przy pracy, czy plany na przyszłość? Żeby nie było wątpliwości – o język pytam. (śmiech) — Kawałek powstał spontanicznie, pod wpływem wydarzeń w naszym kraju. Aby odzwierciedlić je jak najdobitniej, musiały zostać opisane po polsku. Zazwyczaj nie poruszam spraw politycznych w muzyce, dlatego „Ludzki Szlam” stał się wyjątkiem. Nie da się ukryć, że dla większości odbiorców to jeden z najbardziej rozpoznawalnych numerów na płycie. „Punkowość” tego utworu sprawia, że jest chwytliwy i charakterystyczny. Słyszałem też o planach na split z „pewnymi Holendrami”, a tu, masz – S.H. vs. Neuropathia? Zmiana planów, czy ten drugi split też się niedługo pojawi? — Wszystko idzie zgodnie z planem. Split na winylu z Neuropathią był celem zamierzonym, który ujrzał światło dzienne w lipcu 2016 roku. Teraz czas wziąć się do roboty, pograć trochę koncertów w najbliższym czasie, na które serdecznie wszystkich zapraszamy i tworzyć nowy materiał, ponieważ, tak jak wspomniałeś – „pewni Holendrzy” czekają… D

57

www.fb.com/banisherofficial, www.fb.com/FAMdeathgrind, www.fb.com/sthtpl B ¶ autor: 7ibi

Wasze nowe utwory lepiej sprawdzają się na koncertach, czy z płyty? — Koncerty zawsze pokazują prawdziwą moc i możliwości zespołu. Bardzo lubimy grać koncerty i nowy materiał doskonale sprawdza sie na żywca. Zapraszamy, sami sprawdźcie.


Ten wywiad miał odbyć się tuż przed wyjazdem Ulcerate na listopadową trasę po Ameryce Północnej, ale sprawę zawalił Frank van Liempd odpowiadający za promocję w Relapse Records, który tak wszystko dogrywał, że ostatecznie wraz z perkusistą Jamiem Saint Meratem spotkaliśmy się na łączach tydzień po powrocie Nowozelandczyków ze Stanów Zjednoczonych. W sumie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, „co się odwlecze, to nie uciecze” i „lepiej późno niż wcale”, bo dzięki obsuwie mogliśmy pogadać o kilku sprawach więcej, a to w przypadku autorów jednej z najlepszych płyt minionego 2016 roku zawsze procentuje, a i Wy dowiecie się czegoś, czego nie znajdziecie nigdzie indziej. ↔

58

D nr 41 / 01–2017


Cześć, Jamie! Pozdrowienia z deszczowej i pochmurnej Polski, choć już nieco mroźnej, jak na grudzień przystało. Co tam słychać w Auckland zaraz po powrocie z trasy? — Trasa zakończyła się sukcesem. Zaledwie tydzień temu wróciliśmy z naszej trasy po Ameryce Północnej, która objęła cały listopad, więc powoli wracamy do przyziemnej rzeczywistości prawdziwego życia. Czy z okazji tej trasy przygotowaliście coś specjalnego, a może skupiliście się przede wszystkim na promocji „Shrines of Paralysis”? — Setlista była nawet mieszanką 4 ostatnich albumów, a przynajmniej tylu utworów, ile mogliśmy na niej zagospodarować. 3 utwory ze „Shrines…”, po 1 lub 2 każdy z „Everything is Fire” aż do „Vermis”. W trakcie waszej poprzedniej trasy po Ameryce Północnej niespodziewanie zmarł twój dziadek, o czym dowiedziałeś się tkwiąc w korku na przedmieściach Chicago, więc było ci bardzo ciężko, próbując zdecydować, czy kontynuować trasę. Był również niemiły incydent ze stróżami prawa w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że tym razem wizyta w USA obyła się bez przykrych niespodzianek? — Tym razem trasa przeszła bez ani jednego problemu, więc jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak to wszystko przebiegło. Niedawną wizytę w Ameryce Północnej poprzedziliście dwoma ekskluzywnymi koncertami przy wsparciu australijskiego Départe i nowozelandzkich Trepanation oraz Ritual Abuse. Czy te dwa gigi były pewnego rodzaju lekcją poglądową tego, co miało dziać się na trasie? — Tak, dla pewności testowaliśmy zestaw koncertowy, z którym jechaliśmy w trasę. A tak przy okazji, to muszę cię wreszcie przeprosić za moją kompletną niedyspozycję podczas waszego koncertu we Wrocławiu, w 2009 roku. Nie pamiętam waszego występu, bo schlałem się jak świnia, a podczas gigu Nile byłem zalany w trupa i zasnąłem zaraz przy scenie (śmiech). — Za nic nie musisz przepraszać. Wygląda na to, że miałeś wspaniałą noc (śmiech). Noc tak, ale poranek był tragiczny (śmiech). Wracając do muzycznej strony koncertów, kilka lat temu podjęliście decyzję, by w przyszłości stworzyć wyłącznie „3-częściowy” zespół bez drugiego gitarzysty, który odciążyłby was na żywo. Tym samym dokręciliście sobie śrubę, ponieważ Paulowi musi być ciężko skupić się jednocześnie na grze na basie i śpiewaniu, chociaż słyszałem opinie, że muzyk, który w tym samym czasie radzi sobie z instrumentem i operowaniem głosem ma znacznie lepsze frazowanie i poczucie rytmu. Czy przy tak niezwykle skomplikowanej i dysonansowej muzyce, granie na żywo wciąż jest dla was wyzwaniem? — Granie naszego materiału na żywo zawsze było wyzwaniem, ale na tyle wystarczająco ćwiczymy na próbach, że jesteśmy w stanie dobrze utrzymać go w naszej „pamięci mięśniowej”. Wszystkie linie basu i linie wokalne skomponowane są z każdą z innych części kryjących się w głowie, i nawet nie posiadają wewnętrznej złożoności gitar, dlatego wszystko jest możliwe do opanowania. Ponownie – to wszystko jest tylko kwestią tego, że praktyka czyni mistrza. Skoro praktyka czyni mistrza, to czy nadal ćwiczycie 4 razy w tygodniu, każda próba po 3 godziny? Czy wciąż poza tymi próbami ty ćwiczysz codziennie, co najmniej godzinę, zawsze doskonaląc swoje podejście do techniki i płynności gry? Pamiętam, gdy powiedziałeś w jednym z wywiadów, że, by ciągle utrzymać coś na szczycie, w czym jesteś mistrzem, musisz to robić cały czas. — W ciągu ostatniego roku jako zespół mieliśmy 3 próby tygodniowo, a ja zawsze staram się wygospodarować 5-6 godzin w tygodniu na osobistą praktykę (nie musi to być codziennie, ale mogę to uzupełnić, nadganiając na przykład 3 godziny w sobotę). To konserwuje zespół, dlatego z materiałem na żywo czujemy się komfortowo w stu procentach i spokojnie podchodzimy do nagrań. Dla mnie, osobiście, jest to praca nad rzeczami, których nie mogę grać poza metalowym kontekstem – to niekończąca się podróż. Nawet takie małe i przyziemne rzeczy,

jak sposób trzymania pałeczek jest wciąż zmieniającą się materią, gdy odnajduję w tym nową wydajność w mocy i odprężeniu. Ale, tak – wraz z każdą sesją ćwiczeń staram się znaleźć kilka rzeczy, z którymi się zmagam i po prostu pcham przez nie moją drogę wyboru. I nieuchronnie po tygodniu lub coś koło tego dochodzę do przełomu, porządkuję wszystko i przechodzę do innych wyzwań. Właśnie przebywam w ciągłym stanie uczucia, jakbym miał obecnie dość tego okropnego instrumentu (śmiech). Zapewne niejeden młody adept gry na perkusji, gdy czyta te słowa, powie: — chcę być taki, jak on! Masz jakieś dobre rady dla młodych, początkujących perkusistów? — Zainwestuj w metronom lub chociaż ściągnij aplikację i ustaw sobie co najmniej pół godziny dziennie, by pracować nad fundamentalnymi podstawami, chociażby z takiej książki jak „Stick Control”. Kup wcześnie DVD takich kolesiów jak Benny Greb oraz Jojo Mayer i wryj się w to, co mówią. Znajdź innych ludzi do gry tak wcześnie, jak to tylko możliwe – to, po pierwsze, ukształtuje cię jako muzyka, później jako „perkusistę”. Dlaczego tylko jeden rok ćwiczyłeś pod okiem nauczyciela, by później radzić sobie samemu, studiując zeszyty z nutami i podręczniki? — Po prostu poszerzyłem swoją wiedzę poza to, co mógł mi zaoferować. Zresztą to była jego propozycja, abym sam poszedł dalej i odkrywał rzeczy na głębszym poziomie. Kiedy miałeś 11-12 lat zacząłeś kupować kasety, rok później zabrałeś się za grę na perkusji, pomijając fakt, że przez kilka lat wcześniej naparzałeś na „powietrznych” bębnach (śmiech), i w ciągu kilku lat stwierdziłeś, że chcesz się uczyć oraz grać w stylu deathmetalowych zespołów, których wtedy słuchałeś. Które kapele były w takim razie dla ciebie katalizatorem perkusyjnej mądrości? — Na samym początku były to Bolt Thrower i Obituary, a następnie Suffocation, Cryptopsy, Nile i Deeds of Flesh. Przez całe liceum jammowałeś z Michaelem Hoggartem (były gitarzysta Ulcerate – dop. M.) i nawet nagraliście to na kilka taśm, ale jest to tak straszne, że aż trudno uwierzyć. W takim razie, kiedy możemy spodziewać się wydania tego nastoletniego gówna? (śmiech) — Kurwa, nigdy! Czy pamiętasz pierwszy koncert, na który poszedłeś, a może jakiś ulubiony, taki, który najbardziej zapadł ci w pamięć, gdy byłeś nastolatkiem? — Wiek dojrzewania spędziłem w mieście mniejszym niż Auckland z prawie nieistniejącą sceną metalową, więc pierwsze koncerty, których doświadczyłem na żywo były hardcore’owymi gigami. I, aby być uczciwym, nie mam najpiękniejszych wspomnień z tego okresu. Siedząc w tamtym czasie prawie wyłącznie w ekstremalnym metalu, nigdy tak na dobre nie odnalazłem się w hardcorze i metalcorze, że mógłbym odnieść się do nich dźwiękowo. Jeśli chodzi o zespół i dynamikę tłumu, jest to bardzo odmienna równowaga. Jest tutaj o wiele większy nacisk na to, kto w samym środku młyna najlepiej udaje ruchy prosto ze sztuk walki, zamiast jakiejkolwiek namacalnej atmosfery wykreowanej przez muzyków. W większości jest to muzyka dla nastolatków. Dla mnie najlepsze koncerty zaczęły się, gdy zacząłem podróżować na północ Nowej Zelandii, na death- i blackmetalowe gigi. Kto według ciebie dał najlepszy popis perkusyjny na koncercie, który kiedykolwiek widziałeś i gdy byłeś już świadomym perkusistą i muzykiem? — Widziałem wiele koncertów i to z wielu różnych powodów. Te „kliniczne” występy dali na żywo: Chris Coleman, Dave Weckl, Benny Greb, Jojo Mayer, Thomas Lang. Jeżeli metal na żywo, to Derek Roddy, zaś z zestawu rockowego JP Gaster z Clutch. A czy koncerty Ulcerate również są dla ciebie inspirujące i kształcące? Kilka minut temu wspomniałeś, że cały czas ćwiczysz na próbach, żeby się doskonalić. Czy po koncertach i trasach również wychodzisz bogatszy o pewne doświadczenia, po prostu lepszy? — Czuję, że granie długich tras, rozciągniętych na

jeden długi miesiąc, na pewno pomaga w lepszych osiągach, lepszym występie niż cokolwiek innego. Możesz ćwiczyć na próbach, aż będziesz siny na twarzy, jednak mając do czynienia z innymi scenami, odmiennymi etapami, różnym tłumem, skrajnym zmęczeniem, oświetleniem scenicznym, problemami z kontrolowaniem tego wszystkiego – wszystkie te rzeczy hartują cię jako wykonawcę i pozwalają tobie radzić sobie w każdej sytuacji z ekstremalną pewnością siebie. Kiedy oglądasz zespoły, które bardzo dużo koncertują i konfrontujesz je z tymi, które tego nie robią – jest zauważalna różnica. Dobra! Odbiegliśmy trochę od głównego tematu, więc wróćmy wreszcie do powodu naszej rozmowy, czyli „Shrines…”. Wspaniale, że wasz najnowszy album jest doskonałą kontynuacją soniczej filozofii sygnowanej znakiem Ulcerate i powiedzenie, że „nigdy nie zmienia się zwycięskiej drużyny” oraz myśl Heraklita z Efezu, jak to „jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana” są dziś bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek wcześniej. — My, oczywiście, chcemy być wierni naszemu brzmieniu, ale tym razem na naszym materiale jest o wiele więcej konwencjonalnych melodii z mniejszą zależnością od dysonansów. Mimo, że na nowym albumie jest mniej dysonansów, to jednak dysonans wciąż jest tutaj tak oczywisty jak twój niewytrawny styl gry. Po raz kolejny twoja gra na perkusji jest imponująca i ponownie doskonale odnajdujesz się w tej obszernej pajęczynie poszatkowanych gitar oraz dysharmonii. Czy to wszystko pochodzi z prób zespołu, a może wracasz do domu i tam zastanawiasz się, jaki rytm i gdzie będzie pasował najlepiej? Czy jesteś w stanie nakreślić jakiś specjalny wpływ na twoją grę na „Shrines…”? — Wszystkie pomysły pochodzą z improwizacji. Najważniejszą rzeczą jest, by znać melodyczną treść każdej z części naszej muzyki, zarówno tej wewnątrz, jak i na zewnątrz, wówczas przełożenie jej na nuty staje się łatwe. Uczę się tych części w elementarnych frazach, czyli licząc od wewnątrz, aby poczuć, jak to wszystko podzielić, ale kiedy jestem biegły w danej partii, to chodzi o znalezienie nowych sposobów akcentowania oraz ogrywanie tego wszystkiego. I poza wydaniem albumu, by zachować spontaniczność, będę tak robić podczas występów na żywo. Tak jak przed chwilą powiedziałem, obecnie moje wpływy są po prostu oparte wyłącznie na moim rozwoju i rozbudowie mojego zestawu, bez określonych czynników zewnętrznych. Czy uważasz siebie samego za perkusistę o bardzo głębokim zrozumieniu muzyki, co pozwala na swobodne granie, bawienie się dźwiękiem, tworzenie własnych partii, które brzmią, jakby były żywe i wiecznie improwizowane? — Myślę, że moje zrozumienie jest wystarczająco głębokie i korzystam z improwizacji we wszystkim, co robię. Powiem jednak, że przez brak doświadczenia nie zobaczysz mnie improwizującego, na przykład w łacińskim kontekście tego słowa (z łac. improvisus – „nieprzewidywalny” – dop. M.), bo ja po prostu nie mam niezbędnego zaplecza lub wiedzy z zakresu historii muzyki. Wiem, że lubisz wiele rodzajów muzyki, których i tak nie możesz znieść pod melodycznym kątem, ponieważ perkusiści są najzwyczajniej w świecie… absurdalni i niedorzeczni w pozytywnym znaczeniu tych słów, i to według ciebie tyczy się głównie muzyki funk i jazzu. Podobnie rzecz się ma z wieloma naprawdę dobrze wyprod u kow a ny m i p o p ow y m i p ł y t a m i , k t ó r yc h s łu chas z tylko d la p erku syjnych brzm ie ń . W takim razie, jakie są twoje ulubione niemetalowe albumy, które uwielbiasz szczególnie ze względu na dźwięk bębnów? — Wszystko stworzone przez już wspomnianych przeze mnie Dave’a Wecka i Benny’ego Greba. The Weeknd ma fenomenalne brzmienie bębnów i programowania, Phil Collins w ogóle, Deftones „Around the Fur” ma nadzwyczajnie zadowalające tony perkusji, i prawie wszystko z udziałem Jeffa Porcaro (Toto, Don Henley), Foreigner „4”, Clutch „Blast Tyrant” i „Earth Rocker”. A to tylko niektóre z wierzchołka tego, co mam w głowie. Czy istnieje jakiś znany muzyk, którego obecność na przyszłych materiałach Ulcerate, byłaby dla ciebie czymś szczególnym?

59


— Nie w Ulcerate, nie. Mimo, że cenisz sobie jazz (w poczuciu kompozycyjności i aranżacji) w teorii i muzycznej perspektywie, to melodycznie i rytmicznie nie ma w nim według ciebie miejsca na mrok i agresję. Co w takim razie z wieloma zespołami, które z powodzeniem łączą elementy jazzu z death metalem? — Naprawdę? Jeszcze nie słyszałem autentycznego swingu w jakimkolwiek death metalu. Wszystko zależy od tego, co uważasz za „pierwiastek jazzowy”, ale chciałbym przekonać cię, że kluczowe składniki, które definiują ten styl absolutnie nie sprawdzają się w kontekście muzyki metalowej, i odwrotnie. Dlaczego wśród twoich perkusyjnych inspiracji nie można znaleźć zbyt wielu metalowych bębniarzy? — Ponieważ przechodzą obok tego, co ważne, skupiając się na fizyczności i śmiertelnych prędkościach. Nie mają zbyt dużo pomysłów do eksponowania. Zazwyczaj są dwa formaty blastów – szybka podwójna stopa, kilka wariacji backbeatów, budzące postrach poczwórne „Portnoy’e” i „siedmioraczkowe” wypełnienia. Myślę, że obecnie wielu metalowych perkusistów jest za bardzo zainteresowanych takimi rzeczami, jak technika gry stopami, by grać długie ciągi 16-tek na wysokich tempach – dla mnie to jest właśnie metalowe bębnienie na 101, bezwzględna linia końcowa. Daj każdemu metronom, z rok lub dwa lata ćwiczeń i każdy, jeżeli będzie zdolny do poświęceń przez 1-2 godziny dziennie, będzie zapieprzał na wysokich obrotach. Jednak, by być zgodnym z tym, co tak naprawdę dzieje się za zestawem perkusyjnym, to jest to dążenie przez całe życie. Dokładnie! Mam wrażenie, że metalowa scena, a zwłaszcza deathmetalowa jest wypełniona po brzegi perkusistami, którzy mają techniczne możliwości, ale nie wiedzą, kiedy się powstrzymać, dać pewnym rzeczom odetchnąć. Jakby czuli, że przez cały czas muszą z siebie wyrzucić wszystko, co mają do zaoferowania, więc jednocześnie sami rozkładają siebie na łopatki. — Zdecydowanie! W przeszłości sam byłem więcej niż winny w tej materii. Czy praktyczną zasadą jest równowaga i konieczność znalezienia mementu na oddech? — Absolutnie, dynamika jest wszystkim. Wróćmy do „Shrines…”. Album był oficjalnie zapowiadany na 27 czerwca 2016 roku, ale później 23 sierpnia jego premiera została przełożona na 28 października. Czy były jakieś szczególne powody tych zmian? — Nie jestem pewien… o ile mi wiadomo data wydania zawsze była zaplanowana na 28 października. I nie wierzę, żeby kiedykolwiek to się zmieniało… Info z waszej strony, ale nieważne. Po raz kolejny jesteś odpowiedzialny za całą tę niesamowitą, wizualną stronę zespołu. I sposób, w jaki prezentujesz tę estetykę jest doskonałym uzupełnieniem dźwiękowych komponentów zespołu, co jest pokłosiem zarówno kontekstu liryków Paula, jak również twoich ogólnych tematów obejmujących album. To pasuje tonalnie poczuć muzykę, mniej lub bardziej maluje wizualną stronę tego, co próbujecie zrobić z muzyką. W kontekście tego, chciałbym poznać twoją opinię, kto na scenie metalowej jest według ciebie najlepszym projektantem i autorem okładek? — Dziękuję – doceniam twoje słowa. Moje intencje zawsze były bliskie temu, co mówisz. Denis Forkin, Alexander Brown, Sect Metastazis, Artem Grigoryev, Manuel Tinnemans, Timo Ketola… to są artyści, którzy fenomenalnie wykonują swoją robotę. Masz jakieś top 10 najlepszych opraw graf icznych? — W pierwszej ,10’, bez wpływu na kolejność, tak tylko podług mojego gustu wymieniłbym: Antaeus „Blood Libels”, Mortuus „Grape of the Vine”, Kriegsmaschine „Enemy of Man”, Deathspell Omega „Kenose”, Ascension „Consolomentum”, Wrathprayer „The Sun of Moloch”, Katharsis „Fourth Reich”, Emptiness „Nothing but the Whole”, Today is the Day „Temple of the Morning Star” i Deathspell Omega „Fas – Ite, Maledicti, in Ignem Aeternum”.

60

D nr 41 / 01–2017

Czy wśród nich jest płyta, którą ostatnio katujesz non stop? — Nie. Takim albumem jest Mgła „Exercises in Futility”. Wiem, że twoimi ulubionymi albumami są te, których naprawdę trzeba słuchać od początku do końca, gdzie jest mocno sprecyzowana narracja, zamiast wybierania najlepszych kąsków. Które z albumów tworzą właśnie taką integralność? — Immolation „Close to a World Below”, Bohren und der Club of Gore „Black Earth”, Mortuus „Grape of the Vine”, Ascension „Consolomentum”, Today is the Day „In the Eyes of God”, Aosoth „IV: Arrow in Heart”, Drastus „Serpent’s Chalice – Materia Prima” i Hangman’s Chair „Hope /// Dope /// Rope”. I znowu odbiegłem od głównego wątku, czyli „Shrines…”. Czy podczas powstawania nowego albumu czuliście na plecach oddech „Vermis”? Czy przy tak wysoce uznanym albumie, martwiliście się kiedykolwiek nad pojawieniem się jego następcy? — Nigdy nie myśleliśmy nad tym, by wraz z kolejnym albumem „poprawiać” ten poprzedni, rozprawiać się z nim. Pisanie nowego materiału po prostu przychodzi nam naturalnie, by później stać się ujarzmionym procesem. Rezultat końcowy w przeważającej części jest w naszych rękach i tak naprawdę nie w pełni uświadamiasz sobie, co stworzyłeś dopóki nie popatrzysz na to z perspektywy czasu – żyjemy i oddychamy tym albumem codziennie przez 18 miesięcy, więc nasz obiektywizm jest nieco obniżony. Ponadto, bierz pod uwagę, że to, czy „Vermis” cieszyła się uznaniem czy też nie, nie miało wpływu na to, jak ją odbieramy. P r z e d n a g r a n ie m „The D e st r oye r s o f A l l” zarejestrowaliście dużo materiałów przedprodukcyjnych, demówek i wielokrotnie je przeglądaliście, by wyrzucić to, co bezwartościowe. Z kolei brzmienie na „Vermis” wydobyliście z dość typowej konf iguracji Marshall/ Sunn, chociaż wcale nie tak powszechnej, jak na deathmetalowe kombinacje. Co w takim razie możesz mi powiedzieć o procesie powstawania i nagrywania „Shrines…”, zwłaszcza w kontekście muzycznych smaczków i kolorytów każdego z 8 utworów? Jestem ciekaw, bo na przykład każdy z utworów na „Vermis” ma własną historię: „Odium” – perkusja nagrana w pomieszczeniu na jeden mikrofon, „Clutching Revulsion” – specyficzne brzęczenie w finałowym riffie, którego brzmienie po raz pierwszy pojawiło się podczas jammowania i właśnie w takiej formie postanowiliście je pozostawić, bez czyszczenia czy też „The Imperious Week” – pierwszy utwór w historii Ulcerate, w którym użyliście tego samego riffu w dwóch odmiennych tempach. — Tak naprawdę proces był taki sam – kompleksowa organizacja i przedprodukcja. Tym razem dla wzmacniaczy gitarowych użyliśmy Peavey i Orange Combo, szukaliśmy ostrzejszych, wyższych i bardziej wyeksponowanych tonów. Co się tyczy interesujących anegdot, dla nas tym razem najważniejszą sprawą było ciągłe poszukiwanie jądra naszego brzmienia i tego, co czyni, że to wszystko cyka jak należy. Odpowiadaliśmy sobie na pytanie – czy możemy zedrzeć z siebie ten cały „riffowo sałatkowy” charakter naszych poprzednich utworów i nadal brzmieć tak, by być rozpoznawalnym? I myślę, że właśnie z tym albumem znaleźliśmy odpowiedź – dla mnie, niektóre z prostszych sekcji są niby łatwe, ale jednocześnie najbardziej mordercze oraz ikoniczne. Sekcje zamykające „Yield to Naught”, cały tytułowy numer czy „Bow to Spite” są przykładami tego zjawiska. Czuliśmy, że końcowy riff w „End the Hope” był doskonałym riffem, odrobinę zagranym bez upiększeń, co dało nam stuprocentowe przekonanie, że przetrwa on na własnych warunkach. W tej części dużo eksperymentowaliśmy z kontrapunktem, ale w końcu dwie gitary grające dokładnie te same partie były najmocniejsze i najbardziej odpowiednie. I właśnie wraz z tym materiałem odnaleźliśmy wiele takich rozwiązań i mam nadzieję, że będziemy to kontynuowali na następnym albumie, bo tym samym odnaleźliśmy o wiele więcej satysfakcji w mocy, która powstała w opozycji do chaosu. Oczywiście, zrazi to wielu fanów, którzy upatrują w naszej muzyce technicznych ćwiczeń, ale dla nas obecnie jest to bez większego znaczenia. To dlatego, że niektóre elementy sesji „Vermis” były dla was bardzo trudne? Bas, perkusja,

wokale poszły bezproblemowo, ale kłopoty zaczęły się, kiedy zabraliście się za nagrywania gitar. I nie chodziło tutaj o problemy techniczne, a raczej próbę znalezienia równowagi między muzyczną precyzją i stworzeniem ponurej oraz mrocznej atmosfery tylko poprzez czyste dźwięki. Tym razem chyba nie zmagaliście się z takimi problemami? — Właściwie to wszystko obyło się bez takich problemów. Faktycznie, położenie ścieżek gitar poszło dość gładko, chociaż rozwlekło się w czasie ze względu na charakter konieczności rejestracji wszystkiego dwutorowo. Ale poza tym wszystko odbyło się płynnie. Powiedziałeś kiedyś, że komponowanie muzyki jest jak sztuka tatuażu. Ale z tego, co teraz mówisz chyba nie chodziło o to, że muzyka Ulcerate powstaje w prawdziwych bólach, chociaż mam wrażenie, że działacie w myśl łacińskiego przysłowia – przez trudy/ciernie do gwiazd (Per aspera ad astra – dop. M.)? — Nie wiem, czy ból jest w tym miejscu właściwym słowem, ale na pewno ma to wiele wspólnego z własnym zwątpieniem i byciem zepchniętym do swoich twórczych granic. Zmęczenie odgrywa wielką rolę w tworzeniu takiego albumu, jak „Shrines…” tylko z punktu widzenia upewniania się, czy wszystko zazębia się dokładnie tak, jak sobie to zakładałeś lub czy jest tak blisko tego jak to jest tylko możliwe. Na pewno mogę powiedzieć, że wszyscy czuliśmy się bardzo wypaleni, gdy wszystko zostało zrealizowane z powodzeniem. Gdy tworzycie, co przychodzi pierwsze, muzyka, czy słowa, i jak to wszystko wiążecie razem? Co bardziej „leży” Ulcerate – burza mózgów w pojedynkę, czy wspólna praca od podstaw? — Na pierwszym miejscu zawsze jest muzyka. Tak naprawdę, zanim mieliśmy jakiekolwiek konkretne teksty, większość albumu była już napisana. Myślę, że zanim Paul znajdzie inspirację i przeleje wszystko na papier, pomaga mu usłyszenie i poczucie, jak materiał prezentuje się jako całość i jak te wszystkie części składają się wzajemnie. Ale kiedy już zacznie, to jest to dla niego bardzo naturalne. Mógł przyjść z lirycznymi i ukształtowanymi pomysłami, a my mogliśmy wdrożyć się w jego początkowe szkice. Z tego poziomu jesteśmy w stanie wszystko przejrzeć i zmodyfikować. Jednak w większości partii celowość umieszczenia jego głosu oraz intonacji pasuje do tego, jak zobrazowaliśmy to podczas komponowania, więc nigdy nie dochodzi między nami do starcia ego. Każdy z nas trzech jest niewiarygodnie otwarty na bycie zawetowanym – jeżeli jakiś pomysł nie pasuje któremuś z nas, to zazwyczaj go przerabiamy lub całkowicie go eliminujemy. Do tej pory wszystkie nasze albumy były efektem pracy naszej trójki w studiu. Jeżeli „Everything is Fire” jest cytatem z greckiego filozofa, Heraklita, odnoszącym się do wszystkich rzeczy będących w stanie ciągłej zmiany, ewoluujących w każdym momencie, zamiast jakiegokolwiek pojęcia chaosu, a ideą „Vermis” jest tyrania i ucisk we wszystkich ich formach – dogmatu, władzy i manipulacji, to, co kryje się za tytułowymi sanktuariami paraliżu? — Tytuł „Shrines of Paralysis” reprezentuje apatię gatunku oraz niezdolności związane z narzuconą sobie katastrofą dopóki jest ona poza punktem pojednania. Generalnie teksty mówią o ludzkiej arogancji i narcyzmie oraz klęski naszego szacunku do nieistotnych rzeczy w najszerszym możliwym sensie. Czy jest coś, co sprawia, że czujesz się sparaliżowany zarówno psychicznie jak i fizycznie? — Wyjątkowa muzyka, występy na żywo, sztuka i filmy. Dla niektórych będą to właśnie te mało istotne rzeczy, zwłaszcza w kontekście tego, gdy wydaje się, że ludzkość niszczy samą siebie na wiele sposobów. — Na pewno może się tak wydawać, ale jako ludzkość doszliśmy do punktu, w którym trudno jest zapobiec nieuchronnej zagładzie. Podobnież pieniądze szczęścia nie dają, ale żyć pomagają i mogą kupić szczęście oraz jednocześnie służyć do manipulacji i doprowadzać do bardzo brzydkich kompromisów. Jaki jest twój punkt widzenia w odniesieniu do pieniędzy i kompromisów w muzyce? — A myślałem, że mówi się wręcz odwrotnie – pienię-


Jak w takim razie widzisz całą misję „Shrines…”, skoro muzyka metalowa często stanowi formę eskapizmu? — Myślę, że przypisywanie temu albumowi jakiegoś oświadczenia misji byłoby zbyt pretensjonalne. Dla nas czystym jest bycie zainspirowanym tworzeniem nowej muzyki pod tym szyldem, szanowanie tradycji zespołu, ale pchanie tych wszystkich rzeczy do przodu w jednej linii wraz z naszymi aktualnymi gustami w danym momencie. Wiem, że interesujesz się muzyką samą w sobie, jej istotą jako brzmieniem, dlatego też czujesz się komfortowo w formule konglomeratu techniki i szaleństwa po raz kolejny kreując wszechpotężną ścianę dźwięku, w której trzeba starannie wyodrębniać poszczególne instrumenty. Czy nie sądzisz, że w tak obrzydliwych, dezorientujących i radośnie dysharmonicznych strukturach, w tak skrajnie technicznym death metalu z rozległym wykorzystaniem dysonansu, zmianach metrum i z ł o ż o ny c h k o m p o z y c j a c h c z a i s i ę w i e l e pułapek? Nie obawiasz się, że wpadniecie w formę sztuki dla sztuki, czegoś w rodzaju elitarnej muzyki wykonanej tylko dla wykwalifikowanych muzyków, która jest dla was największym wyzwaniem (również do słuchania), jakiemu możecie sprostać? — Możliwe. Ale czuję, szczególnie w dzisiejszych czasach, że my wszyscy w ogóle nie piszemy muzyki ze względu na to, by była skomplikowana lub trudna w odbiorze z punktu widzenia teorii. W rzeczywistości, powiedziałbym, że najbardziej kompetentni muzycy nie myślą zbyt wiele o naszej muzyce, kiedy mają ją rozpatrywać w takich kategoriach, szczególnie w kwestiach perkusyjnych. Nie wyobrażam sobie kogoś takiego jak Dave Weckl, mającego wiele do powiedzenia na temat mojej wydajności scenicznej. Wszystko jest względne, a ja nie wiem, czy zgadzam się, by zespoły miały obowiązek komponowania w celu zaspokojenia choćby najmniejszego wspólnego mianownika muzycznego fana. Ostatecznie, po prostu tworzymy muzykę, która brzmi jak my i którą czujemy, że jest nami. Jeśli

jest to fascynujące, to będziemy z tego korzystać – bez względu na złożoność czy postrzeganie wykonania materiału w formie wyzwania. I tak, jak już mówiłem wcześniej – czuję, że najmocniejszym elementem tego albumu jest również to, iż jest technicznie możliwy do przełknięcia. Czy ten minimalizm jest dla ciebie cholernie trudny? — Oczywiście! Minimalizm jest najtrudniejszą rzeczą na świecie, aby to wszystko miało rację bytu. Zwłaszcza dla takiego zespołu, jak nasz, który w przeważającej części żyje na drugim końcu skali. Cały czas staracie się być jak najdalej od starej szkoły death metalu, ale jednocześnie chcecie zdecydowanie spróbować uchwycić trochę tego żwiru i atmosfery produkcji z początku lat 90-tych, które były tworzone w całkiem inny sposób. Wiem, że wszystkie wczesne produkcje z Morrisound Studio są dla ciebie cholernie niesamowite. Co sprawia, że te albumy sprzed 2025 lat są płytami wszech czasów, wciąż są świeższe i pełne natchnienia, posiadając znacznie większą wrażliwość oraz brzmienie pełne mroku i ucisku? — Wczesne produkcje, owszem, ale dla mnie moimi ulubionymi produkcjami rodem z Morrisound, takimi, z których można czerpać wszelką mądrość są te z końca lat 90-tych, a przede wszystkim Angelcorpse „The Inexorable” i Suffocation „Despise the Sun”. Morbid Angel „Domination” i „Formulas Fatal to the Flesh” również są niesamowite. Myślę, że szczytowe osiągnięcia, które w tamtym czasie wyszły z tego studia to te z produkcyjnymi możliwościami dla koneserów, ale mimo wszystko ze stosunkowo i odpowiednio niższą klasą produkcji. Prawie tak, jakby były materiałami demo (przynajmniej w porównaniu do czasu spędzonego na mainstreamowych wydaniach). O ile mi wiadomo, ścieżki na „The Inexorable” zostały położone w tydzień, a miks trwał 2 dni… ale dzięki takim facetom, jak Scott Burns i Jim Morris masz wrodzone zrozumienie, jak powinien być przekazany dany styl muzyczny. Czuję, że obecnie wielu inżynierów dźwięku produkujących te „większe” płyty, odpowiednią postawę i przekonanie zastępuje bezpłodnością i „perfekcją” poprzez uboczne edytowanie i kontrolowanie sieci. Gdzieś pomiędzy późnymi latami 90-tymi i tym, gdzie obecnie jesteśmy została ustawiona dziwna blokada, w której uznano, że ultraczysta i plastikowo brzmiąca produkcja jest w porządku i w dodatku pasuje do metalu. A tak nie jest. Odnośnie produkcji, to Alan Douches z West West Side w Nowym Jorku zrobił mastering „Vermis”, zarówno dla wersji CD, jak i winylowej, zapewniając wam odrębne wersje brzmieniowe dla każdego z formatów. Miks jest ten sam, ale mastering na pewno musi być dostosowany do nośnika. Czy w takim razie „Shrines…” na LP również jest opatrzone innym masteringiem? — Tak, wersja winylowa ma inny mastering – ma nieco mniej jasny master bus EQ i niższy poziom kompresji.

Na zakończenie chciałbym z tobą pobyć w nieco nowozelandzkich klimatach. Istnieje stereotyp, że warunki pogodowe, specyfika geograficzna regionu wpływają na niektórych ludzi, a nawet na całe narody, jeśli chodzi o determinowanie ich temperamentu lub ogólnie postawy życiowej. Na ile ojczysta mentalność Nowozelandczyków, geograficzna alienacja i syndrom wyobcowanej wyspy ukształtowały charakter waszej muzyki, jeśli w ogóle to zrobiły? — Zdecydowanie bardziej, kiedy zaczynaliśmy w 2000 roku, a Internet nie był aż tak opanowany w morderczym uścisku takich formatów muzycznych, jak YouTube, Bandcamp, Facebook, które wtedy nie istniały. Nie było nawet Myspace’a – pojawił się gdzieś około 2003 roku. Ale dziś każdy jest tak hiperpołączony ze wszystkim, że nasze pochodzenie nie ma tu w ogóle jakiegokolwiek znaczenia. Co jest jednocześnie dobre i złe, to, że czuję, jak muzyka staje się jednorodna i coraz trudniej jest przebrnąć przez nadmiar przekombinowanych wydań. Czuję, że regionalna specyfika powoli zanika. Przypuszczam, że to jest właśnie to, co dzieje się z kulturą jako całością, globalnie. Ludzkość staje się coraz bardziej połączona i nasze postrzeganie różnic wciąż się zaciera, ale to oznacza także, że nasza sztuka jest prawdopodobnie coraz mniej intrygująca. Powstanie albumów nagranych w sypialni stało się bardziej przystępne i opłacalne, a tym samym prawdopodobnie nie pomogło scenie muzycznej – ludzie wydają się całkowicie szczęśliwi z wydania płyty z zaprogramowaną perkusją, mimo że wszyscy korzystają z tych sampli Pandprzeciętnego Perkusisty, a do gitar używają tych samych pieprzonych symulatorów wzmacniaczy. Okropne! Czyli wyspiarska izolacja rodzi kreatywność? — Absolutnie! Co warto zwiedzić w Nowej Zelandii, by doświadczyć jej prawdziwej atmosfery, specyficznej charakterystyki i piękna? Czy lodowiec Fox Glacier, zatoka Cathedral Cove i półwysep Coromandel, miasto Queenstown i Kaiawa to zapewnią? — Wszystkie wymienione przez ciebie miejsca są w istocie bardzo piękne. Samo wnętrze Queenstown jest turystycznym piekłem, ale kiedy znajdziesz się poza granicami miasta, to dotrzesz do naprawdę odizolowanych i niewiarygodnych miejsc. Wystarczy szybkie wyszukiwanie obrazów w Google, by znaleźć takie miejsca, jak Milford Sound, Piha, Akaroa, które doskonale pokazują zdolność Nowe Zelandii do płynnego przejścia z ziemi uprawnej, przez las aż po samo morze w ciągu 20 minut jazdy samochodem, co jest wspaniałą cechą naszych wybrzeży. Dobra, Jamie. Będziemy kończyć. Dzięki za twój czas i cierpliwość do mnie. Chcesz jeszcze coś dodać od siebie? — Zdrówko i dzięki za wsparcie. Naszym celem jest powrót do Polski w 2017 roku. Naprawdę, nie mogę się doczekać, aby tam ponownie zawitać! D

61

www.fb.com/Ulcerate B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

dzmi nie można kupić szczęścia? Kompromisy zdarzają się w muzyce, gdy artyści tracą kontrolę nad ich sztuką. Oni podpisali coś, co pozwala osobom trzecim grzebać w ich sprawach lub po prostu zdecydowali, że podoba im się pomysł robienia zespołu jako źródła dochodu. W momencie stałego dopływu forsy staje się on czynnikiem regulującym zespół, powodując, że jest on spierdolony. Wszyscy musimy jeść, a jeśli zespół jest twoim stałym źródłem dochodu, to oczywiście skorzystasz z możliwości, które będą dla ciebie bardziej opłacalne i nieuchronnie będzie to robak toczący sposób, w jaki będziesz tworzył kolejne albumy. Tak więc, nasze podejście jest proste – mamy kariery zawodowe, które finansują nasz styl życia, a zespół jest utrzymywany na jego własnych warunkach. Tworzymy muzykę, która zaspokaja nas samych i tylko, by grać koncerty oraz jeździć w trasy, czy i kiedy tylko chcemy, w przeciwieństwie do robienia tego z konieczności.


Cześć, Jontho! Pozdrowienia z Polski! — W końcu! Fajnie, że nareszcie udało nam się zdzwonić! Mam nadzieję, że mimo tej obsuwy wszystko u ciebie w porządku i czujesz się już dobrze? — Zgadza się wszystko w porządku. Możemy zaczynać! Czyli nieco ponad dwa tygodnie po wydaniu „Psychopatology” nastroje dopisują? — Jak już powiedziałem, wszystko w porządku! Sprawę polepsza fakt, że „Psychopatology” zbiera same dobre recenzje i odezwa, jaką otrzymujemy od ogółu jest naprawdę świetna.

Na ten wywiad umawiałem się z Jontho dwa tygodnie. Wszystko przez silne bóle migrenowe, które skutecznie kładły do łóżka obecnego wokalistę, a przez 20 lat perkusistę Ragnarok. A może po prostu walczył z kacem gigantem, bowiem nie od dziś wiadomo, że Jontho jest jednym z największych ochlapusów na blackmetalowej scenie, o czym przekonał się jeden z naszych kolegów z ekipy „7 Gates”, będąc na koncercie Norwegów we Francji. Ja z kolei miałem okazję porozmawiać z Johnem Thomasem Bratlandem 10 kwietnia 2016 roku, gdy o godzinie 22:00 zadzwoniłem do Sarpsborga, miasta legendarnego Metaliona. ↔

62

D nr 41 / 01–2017

Pewnie dlatego, że „Psychopatology” wydaje się być najbrutalniejszym albumem w dyskografii Ragnarok. — Tak, to z pewnością najbardziej brutalny i najbardziej dziki album, jaki udało nam się nagrać. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że istnieją zespoły, które grają o wiele brutalniej niż my… Niemniej jednak, przesunięcie granic brutalności i agresywności było naszym celem od początku tworzenia muzyki, która ukazała się na naszym najnowszym krążku. „Psychopatology” został wydany 25 marca, dokładnie w Wielki Piątek, chrześcijańskie święto religijne upamiętniające ukrzyżowanie Jezusa i jego śmierć na górze Kalwaria. To tylko przypadek, czy wasze celowe działanie? — Tak szczerze, to nawet sobie nie zdawałem z tego sprawy, można zatem mówić o zbiegu okoliczności. Dopiero później złapałem się, jak doskonale udało nam się trafić z datą.


Przecież jako założyciel Ragnarok, zawsze byłeś frontmanem, nawet jeśli tkwiłeś za zestawem perkusyjnym. Czy „przebranżowienie się” na wokalistę było twoją wieczną ambicją, żeby lepiej poczuć, jak to jest być liderem? — Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będę zmuszony chwycić za mikrofon. Tak jak już ci powiedziałem, kocham grać na perkusji, zawsze potrafiłem oddać się temu zajęciu. Z drugiej strony, zawsze podobała mi się możliwość kontaktu z publicznością, jaką mieli wokaliści. Naprawdę lubię mieć kontakt z ludźmi, stać na pierwszej linii. Ciekawe, może to faktycznie zawsze moja ambicja, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy?! Czyli uważasz się za urodzonego frontmana? — Tak! Zarówno w zespole, grach zespołowych, jak i życiu prywatnym zawsze staram się być liderem, nadawać tempo. Brałeś pod uwagę kogoś innego na wokale? — Nie, nikogo nie chcieliśmy. HansFyrste, nasz poprzedni wokalista, odszedł zaraz po obchodach 20-lecia założenia Ragnarok. Później podjąłem decyzję o tym, że to ja zajmę jego pozycję. Nie chcieliśmy kolejnego kolesia, który pograłby z nami chwilę, a później znowu odszedł. Przez jakieś 2 lata utrzymywaliśmy ten stan rzeczy w tajemnicy, graliśmy próby ze mną na wokalach w sekrecie. Dlaczego HansFyrste odszedł z zespołu? Nie byłeś zadowolony z jego roboty na „Collectors of the King” i „Malediction”? — Hans uważał, że dziecko, którego w tym czasie oczekiwał skutecznie uniemożliwi mu poświęcenie się zespołowi. Chciał zatem skoncentrować się na rodzinie. Gdy nam to powiedział, zrozumieliśmy to. Zabawne, że nie przeszkodziło mu to działać w jego starym zespole, Svarttjern, z którym udało nam się nawet zagrać ostatnio kilka koncertów. Być może dziecko było tylko wymówką dla nas. Niemniej jednak, to jego sprawa, każdy robi przecież to, co uważa za słuszne.

Był to więc doskonały zbieg okoliczności. A jak przetrwałeś ten pieprzony wielkanocny czas? — Na luzie. Naprawdę bardzo przyjemnie. Pojechaliśmy na Inferno Festival. To właśnie jest fajne, jeżeli chodzi o Wielkanoc w Norwegii – mamy Inferno Festival, gdzie możemy słuchać black metalu i chlać z kumplami. W sumie, to bardzo lubię Wielkanoc. (śmiech) „ P sychop at o l o g y ” j e st wa s z y m p ie r w s z y m albumem w ponad 20-letniej historii zespołu, na którym nie występujesz w roli perkusisty. Dlaczego przejąłeś obowiązki wokalisty? — Przede wszystkim byłem chyba zmęczony szukaniem nowych wokalistów. Poza tym, pomimo tych wszystkich lat spędzonych za perkusją, zawsze byłem jedynym stałym członkiem w zespole, a przez to i jego liderem. Jeżeli ktoś mówił Ragnarok, myślał o Jontho, a jeżeli mówił o Jontho, myślał o Ragnarok. Pomimo bycia perkusistą, zawsze miałem znaczący wkład w teksty, a przez to i na wokale. Pierwszy raz pomyślałem o chwyceniu za mikrofon w momencie, gdy odszedł od nas Hoest. Wstrzymałem się jednak, ze względu na przyjemność, jaką czerpię z gry na perkusji. To jest mój główny instrument i naprawdę kocham bębnić. Później, gdy HansFyrste zdecydował się odpuścić granie w Ragnarok zastanowiłem się i powiedziałem chłopakom, że to ja będę nowym wokalistą. Może to ma związek z tym, że uważam, iż jak coś ma być zrobione dobrze, musisz to zrobić samemu. Dodatkowo, bycie wokalistą odpowiada też oczekiwaniom fanów, którzy liczą, że frontman będzie stał najbliżej nich w czasie koncertu. Dzięki temu, mogą utożsamiać się z zespołem. Nie sądzę, by ta sytuacja się kiedyś jeszcze odwróciła i bym znowu zaczął bębnić. Póki co fani są zadowoleni ze mnie jako wokalisty. Oczywiście, zmiana ta nie przyszła bez obaw. Ciężko było mi się rozstać

O w ł a śn ie , c o s ą d z i s z o j e g o d o ko n a n i a ch w Svarttjern, i ich bardzo dobrym ostatnim albumie „Dødsskrik”. Słyszałeś tę płytę? — Prawdę mówiąc, nie jestem ich szczególnym fanem. Słyszałem jakieś dwa czy trzy kawałki z ich starszych nagrań – to wszystko. Nie mogę się za bardzo wypowiedzieć na ten temat. Dlaczego przez te wszystkie lata aż tak trudno było utrzymać w Ragnarok jednego wokalistę? — Nie wiem, czy jest tak ciężko utrzymać taki stan rzeczy. Być może chodzi tutaj o ego i ambicje wokalistów? Być może mają o sobie i możliwościach w zespole większe wyobrażenie, niż ma to miejsce w rzeczywistości? Zabawnym jest, że wraz z upływem czasu wokaliści okazują dużo mniej zapału niż na początku współpracy. Wyjątkiem jest tu wspomniany wcześniej Hoest. To mój brat. Odwalił dla nas kawał świetnej roboty. W momencie, gdy kończył z nami współpracę był na zakręcie życiowym. Na szczęście, teraz jest już lepiej. Dlatego też raz jeszcze podkreślę, że wzięcie do moich rąk mikrofonu było najlepszym rozwiązaniem. Moja stabilność w połączeniu z posadą frontmana da nowe życie zespołowi. S ł y s z a ł e m c o ś b a r d z o d z i w ne g o o L or d z ie Arcamousie, który nagrał wokale i gitary na „In Nomine Sathanas”, po czym opuścił Ragnarok. Czy to prawda, że zrobił to dlatego, bo nie potrafił poradzić sobie z presją bycia frontmanem? Podobno musiał wybierać między zespołem, a pojebanie zazdrosną dziewczyną, i teraz nie jest już zaangażowany w scenę, tak jak kiedyś? — Tak, to prawda. Pamiętam, że gdy graliśmy razem koncerty, ta laska cały czas szalała z zazdrości i wydzwaniała, żeby tylko go sprawdzić. To był dla niego naprawdę ciężki czas. Presja bycia frontmanem w dużym zespole okazała się dla niego zbyt duża. Co ciekawe, po odejściu z Ragnarok i zaprzestaniu grania,

zerwał z tamtą panną. Teraz ma inną dziewczynę, dwójkę dzieci i pracuje w firmie rafineryjnej. Może to właśnie tamta toksyczna baba stała się dla was inspiracją dla tytułu najnowszej płyty? (śmiech) — Dobre! Dokładnie, powinniśmy napisać jeszcze o niej jakiś kawałek. Twoje miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Malignant, bębniarz Dauden, o którym już wcześniej wspomniałeś. Jak zapatrujesz się na jego grę na „Psychopatology” jako wieloletni perkusista? — Sądzę, że odwalił kawał dobrej roboty, ale, by być szczerym, nagrałem partie perkusji w kilku kawałkach. Niestety, nie mogłem zagrać na całości albumu, tak jak to było zaplanowane, ale gdy zacząłem pracę nad wokalami, okazało się, że nie dam rady pociągnąć tych dwóch etatów. Oczywiście, byłem obecny w czasie całego procesu nagrań, udzielałem mu wskazówek i rad. Jeżeli chodzi o rzemiosło – Malignant to bardzo dobry bębniarz, nasze style gry są do siebie bardzo podobne. Bolverk (gitarzysta – dop. M.) powiedział w jednym z wywiadów, że styl gry Malignanta jest tak podobny do twojej maniery, że nawet gdy się myli, to brzmi jak ty. (śmiech) — Tak, zgadza się. Jestem bardzo zadowolony z tego, jak spisał się Malignant. W jaki sposób zmiany w składzie wpłynęły na efektywność zespołu? — W tej chwili Ragnarok to ja, Malignant i Bolverk. My tworzymy ten zespół. Mamy sesyjnego basistę, który wspomaga nas na koncertach. Zobaczymy, jak będzie się spisywał na rocznym okresie próbnym i wtedy zadecydujemy, czy stanie się on pełnoprawnym członkiem. Ragnarok przeszedł przez wiele zmian personalnych, ale obecny skład wydaje się najsilniejszy w historii. Czy uważasz, że teraz jesteście mocniejsi i lepsi niż kiedykolwiek, jednocześnie zatrzymując w swojej muzyce prawdziwego ducha i atmosferę Ragnarok? — Tak. Atmosfera w zespole jest wspaniała i ma to swoje odzwierciedlenie w muzyce. Każdy nowy członek musi pasować do tego, czym jest Ragnarok. Czy traktujesz „Psychopatology” jako kolejny etap w rozwoju zespołu, zarówno pod kątem muzycznym, jak i lirycznym? — Nie inaczej. Teraz, dzięki temu, że zostałem wokalistą, Ragnarok zyskał nowy, bardziej osobisty charakter. Nie inaczej jest z „Psychopatology” – to bardzo osobista płyta, w której prezentuję swoje podejście do życia, sposób myślenia i mój gniew. Chyba dorośliśmy zarówno jako muzycy i jako ludzie, ponieważ teksty i muzyka są dużo dojrzalsze. Oczywiście, nie znaczy to, że muzyka będzie łagodniejsza – przeciwnie, zamierzamy, by z czasem zawierała w sobie coraz więcej nienawiści i agresji. (śmiech) Niektóre z tekstów na „Malediction” są głębokie i osobiste, a wszystkie liryki wyrażają negatywne siły nienawiści i zła. Jak to wygląda tym razem, co jest głównym tematem „Psychopatology”? — „Psychopatology”, z jednej strony, pozostaje satanistycznym manifestem wolności i buntu przeciwko dogmatom i religii. Z drugiej strony, teksty na tej płycie są odzwierciedleniem ciemnej strony ludzkiej duszy, jej lęków i niepokojów. Skoro wasza muzyka niesie jasne antychrześcijańskie przesłanie to, co chcecie tym osiągnąć? Chcecie po prostu „odpowietrzyć” się z frustracji na chrześcijaństwo, a może chcecie dobrnąć do czegoś bardziej konkretnego, namacalnego, poprzez konkretne reakcje ludzi? — Przede wszystkim Ragnarok to zespół antyreligijny. Nie tylko antychrześcijański. Występujemy przeciwko jakiejkolwiek formie religijnego zniewolenia. Nie chcemy zmuszać ludzi do jakichkolwiek akcji. Jak widzisz, w dzisiejszym świecie się to nie sprawdza. Gdy wyrwiesz jednego chwasta, w jego miejsce zaraz pojawia się kolejny. Wcześniej było to chrześcijaństwo, dzisiaj mamy islam, jutro może to być jakaś nowa religia. Sam jestem osobą zdecydowanie gardzącą religią. Nie zrozum mnie źle, nie mam nic do ludzi wierzących – swój gniew kieruję w stronę tak zwanego

63

www.fb.com/ragnarokofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

z instrumentem. Byłem pełen obaw, czy Malignant, który przejął po mnie posadę perkusisty, da radę. To bardzo młody koleś, który przez wiele lat był naszym fanem. Dopiero, gdy udowodnił, jak dobrze potrafi grać, odetchnąłem z ulgą i mogłem skoncentrować się na walce z mikrofonem. Po pierwszych koncertach, które zagraliśmy w tym składzie, chyba we Francji nabrałem pewności siebie i nowej energii. Teraz będzie już chyba tylko lepiej. (śmiech)


dobrego boga, ojca, który mami ludzi i nimi manipuluje. Zbyt wielu ludzi przechodzi pranie mózgu, przestaje myśleć samodzielnie. To mnie wkurwia. Dlatego też religia została nazwana przez Karla Marksa opium ludu. To była już wasza trzecia sesja nagraniowa w Endarker Studio. Co jest tak szczególnego w Magnusie „Devo” Anderssonie, że ponownie skorzystaliście z niego jako producenta? — Przede wszystkim świetnie się z nim współpracuje. To świetny koleś, który rozumie, o co chodzi w black metalu i potrafi nadać mu odpowiednie brzmienie. Magnus zawsze bardzo angażuje się w proces produkcyjny, nie boi się wychodzić z inicjatywą, dawać wskazówek. Poza tym to przyjaciel zespołu, znamy się bardzo dobrze i potrafimy właściwie odczytać swoje zamiary. Jest to o tyle ważne, że Ragnarok jest jedną z tych kapel, które wchodzą do studia i chcą nagrać płytę w ciągu miesiąca. Jak porównałbyś pracę z Magnusem i Tommym Tägtgrenem? — Tommy również był fajnym kolesiem i dobrym producentem. Kulał on, jeżeli chodzi o kwestie cyfrowego zapisu dźwięku, a sesja nagraniowa bardziej przypominała sesje rockowych zespołów. Mimo to, świetnie wspominam współpracę z nim. „Devo” jest dużo większym profesjonalistą, jeżeli chodzi o inżynierię dźwięku. Tommy jest dobrym producentem, natomiast „Devo” dużo lepszym inżynierem dźwięku… Kurde! Nie, na odwrót! Tommy to dobry inżynier, a „Devo” to lepszy producent, jeżeli chodzi

o brzmienie gitary i perkusji. (śmiech) 25 marca wydaliście również specjalną kompilację „Chaos and Insanity between 1994-2004”, zawierającą rzadką kolekcję wczesnych demówek i EP. Jak wspominasz te szalone, stare czasy? — Bardzo dobrze pamiętam, gdy nagrywaliśmy demo „Pagan Land”. To było nasze drugie demo, ale pierwsze, które nagraliśmy we w miarę profesjonalnych warunkach. Gdy weszliśmy do starego studia w Sarpsborgu, okazało się, że koleś, który ma nas nagrywać jest wierzącym chrześcijaninem. Gdy zaczęliśmy grać i śpiewać o szatanie, był nieźle przerażony. Zaowocowało to tak gównianym dźwiękiem, że naprawdę niewiele było można usłyszeć. Dlatego też zdecydowaliśmy się na wydanie jej w nakładzie chyba 20 sztuk. Później zdecydowaliśmy się nagrać ten materiał raz jeszcze przy okazji naszego debiutu. Powstaniu „Pagan Land” towarzyszyła naprawdę unikalna atmosfera. Pamiętam, że napisaliśmy 5 kawałków w ciągu 5 dni, a dźwięki wiatru w intro uzyskaliśmy poprzez gwizdanie do mikrofonu. Naprawdę wspaniały czas i świetne wspomnienia. Ostatnie dwa koncertowe utwory wzięliście na tę kompilację z europejskiej trasy Blackdoor Miracle Tour, którą zagraliście w 2004 roku wraz z Behemoth, Krisiun oraz Incantation. Czy pamiętasz jakieś pikantne szczegóły i niegrzeczne sprawki z tej trasy? Pytam się, bo chłopaki z Behemoth byli znani z ostrego imprezowania. — Tak, zgadza się. Zagraliśmy wtedy jakieś 29 koncertów, podróżowaliśmy chyba przez okrągły miesiąc,

z czego chyba 30 dni byłem nawalony jak stodoła. To naprawdę była jedna wielka impreza. Pamiętam, jak nasz bus zepsuł się na szczycie jakiejś góry wśród norweskiej głuszy, a my byliśmy bliscy posrania się ze strachu. Ta trasa, po pierwsze była świetnym doświadczeniem, a po drugie naprawdę znakomitą okazją do szaleństwa w towarzystwie wspomnianych przez ciebie ekip. Wiem, że przed czasami Ragnarok był taki zespół, jak Thoth. Czy udało się wam cokolwiek nagrać? Jeżeli się nie mylę, to w latach ‘91-’93 grałeś w nim razem z Jervem? (były basista Ragnarok – dop. M.) — Dokładnie! Zagraliśmy tylko jakieś próby. Wiem, że nasz perkusista gdzieś miał ten materiał, więc może udałoby się to kiedyś wydać. Grałem tam na gitarze, a dzisiaj pamiętam z trzech naszych kawałków może jeden riff. Mimo to, wiem, że Thoth był naprawdę oldschoolową kapelą. Wszystkie pierwsze 3 albumy Ragnarok zostały wydane przez Metaliona i jego kultową wytwórnię Head not Found. Słyszałem, że świetnie się bawiliście pracując razem, ale odnośnie promocji i dystrybucji był on zbyt leniwy? — Nie do końca. Metalion wszedł we współpracę z wytwórnią Voices of Wonder, która pomimo tego, że była dużą marką, to w ogóle się niczym nie interesowała. Dystrybucja leżała, a jedyne, czym się martwili była kasa. Zadaniem Metaliona było wydawanie i promocja w „Slayer” Magazine. To jedyne, co był w stanie zrobić w latach 90-tych. To naprawdę świetny i oddany koleś, który rzeczywiście całkowicie bezinteresownie działa dla muzyki i idei. Czy nadal jesteście w wielkiej przyjaźni z Metalionem? O ile się nie mylę wciąż żyjecie w tym samym mieście, Sarpsborgu. — Tak, dalej się ze sobą przyjaźnimy. Nawet kilka dni temu z nim gadałem. Niestety, nie widujemy się już tak często, jak kiedyś. Po prostu nie ma na to czasu. Dlatego też nasze rozmowy, niestety, najczęściej odbywają się przy pomocy komunikatorów. Ragnarok pozostaje wierny tradycjom black metalu. Jednak wiele norweskich blackmetalowych zespołów z początku lat 90-tych, przez te wszystkie lata znacząco zmieniło swój styl. Enslaved, Dimmu Borgir, Satyricon, Mayhem, nawet Darkthrone – wszyscy porzucili swoje korzenie i poszli z tym gatunkiem w kilku różnych kierunkach. W konsekwencji, tak wiele rzeczy uważa się obecnie za black metal. Widzisz to za pozytywny obrót sprawy? — Nie do końca chciałbym, żeby również mój zespół podążył wspomnianą przez ciebie ścieżką. W moim odczuciu pojęcie black metalu zawsze wiązało się z agresją, brutalnością i określonymi poglądami. Zależy mi na tym, by Ragnarok pozostawał wierny black metalowi w jego pierwotnej formie. Nie oznacza to, że odcinaliśmy się od ewolucji – wręcz przeciwnie. Nasz styl ewoluował, udoskonalał się. W moim odczuciu te zespoły odeszły zbyt daleko od istoty gatunku, od tego, co ja rozumiem pod pojęciem black metalu. Z drugiej strony, jeżeli im to pasuje – nie ma o co się czepiać. My wolimy robić swoje. Bolverk powiedział w jednym z wywiadów, że black metal to bardziej stan umysłu, a nie gatunek muzyczny. — Zdecydowanie! Uważam, że black metal to styl życia, to stan umysłu, sposób czucia, którym kieruję się na co dzień. To nie jest tylko muzyka czy sposób ubierania się. Black metal mam głęboko zakorzeniony w sercu. I tym mocnym oświadczeniem zakończmy naszą rozmowę, chyba, że masz coś do dodania? — Dzięki za wsparcie! Mam nadzieję, że uda nam się spotkać na trasie już w październiku. O! To ci nowina! Macie już zabukowaną tę trasę? — Jeszcze nie do końca. Mamy zarezerwowane koncerty na Łotwie i w Niemczech, więc Polska zdaje się być w naszym zasięgu. Mamy nadzieję, że uda się to dopiąć! Dbajcie więc o siebie i trzymajcie ciepło! (ostatecznie nie zawitali do Polski – dop. M.) Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za odciążenie przy tłumaczeniu. D

64

D nr 41 / 01–2017



Dziwi mnie fakt, że rok temu w polskiej prasie i sieci „Jumalten Aika” – 7. album Moonsorrow przeszedł totalnie bez echa, tym samym nie pociągając za sobą wywiadów. Przecież ten zespół i ta płyta jest prawdziwym clou pagan black metalu z elementami folkowymi, ale nie tymi imprezowo wesołymi. Dlatego też, gdy pojawiła się możliwość przepytania jednego z założycieli Moonsorrow od razu na to przystałem, więc 12 lutego 2016 roku, na ponad 1,5 miesiąca przed premierą „Jumalten…” zadzwonił do mnie Ville Sorvali, zmęczony i bardzo mrukliwy. Jednak chyba bardziej zmęczony był 14 lat temu, gdy pewien głaz rozwalił taczkę matki jego kuzyna. ↔ Cześć Ville! Tu Mariusz z „7 Gates” Magazine! Miło mi cię słyszeć! Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zmęczony po tych dwóch dniach pełnych wywiadów. — Właściwie, to te dwa dni dały mi trochę w kość. No, ale ktoś przecież musi to robić.

Muszę przyznać rację Henriemu, że na „Jumalten…” jest więcej wpływów muzyki folkowej niż na poprzednich albumach. — Zgadzam się z tobą w zupełności. Takie było nasze zamierzenie od samego początku prac nad tym albumem.

Niestety, ale i tak powinieneś być w dobrym humorze, bo „Jumalten Aika” zbiera same pozytywne opinie. — Dziękują bardzo za słowa uznania. Jak pewnie się domyślasz, tego rodzaju opinie sprawiają, że jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co udało nam się nagrać.

Skoro „Jumalten…” jest albumem bardziej nastawionym na folkowe wpływy, to czy kiedykolwiek myśleliście nad w pełni folkowym, akustycznym i eksperymentalnym EP, może i albumie, jak to kilka lat temu zrobił Finntroll? — Pewnie byłoby to możliwe, ale na pewno nie pod szyldem Moonsorrow. Tak jak już wspomniałem, Moonsorrow to zespół metalowy i chcemy, by tak pozostało.

Wydanie nowego albumu zostało zaplanowane na 1 kwietnia, Prima Aprilis. Jest w tym coś zamierzonego, czy tylko przypadek? — To czysty zbieg okoliczności. Gdy wybieraliśmy datę premiery, naprawdę nie zastanawialiśmy się, co kryje się za tą datą. Po prostu nie mieliśmy na to czasu. Pisanie muzyki i nagrywanie jej zajęło tak dużo czasu, że bardziej martwiło nas, czy album w ogóle się ukaże. Wiesz, tak się spytałem, utrzymując opary absurdu tego dnia, zwłaszcza, że przed wydaniem albumu „Verisäkeet” puściliście w eter informację, iż wasz kolejny materiał będzie zatytułowany „Raah Raah Blääh” i będzie utrzymany w kompletnie innym stylu. Takie portale, jak Blabbermouth od razu uwierzyły w ten żart… — Nie wiem, co osoby stojące za tymi portalami sobie myślały czy też, co chciały osiągnąć. Nasza wiadomość okazała się całkiem dobrym testem, dzięki któremu została sprawdzona wiarygodność dzisiejszych mediów. Ludzie zaczęli bowiem bezmyślnie udostępniać tę informację, nie martwiąc się o to, czy jest ona prawdziwa czy też nie. A co z projektem łączącym w sobie Kalevalę z rapem? To prawda, czy kolejny plotkarski żart z waszej strony? — Skąd to wiesz? (śmiech) Przeczytałem to w którymś z wywiadów z wami. — Widzisz, to był również żart. Na pomysł czegoś takiego wpadliśmy po jednym z naszych koncertów. Zastanawialiśmy się, czego i jakiego rodzaju muzyki nie chcielibyśmy grać i wybór padł na mieszankę Kalevali z rapem. Ale taki twór jak Itäväylä to już był na poważnie? — Tak, to bardzo eksperymentalny zespół, grający miksturę western rocka, electro, boogie i noise’owego doom metalu. Wracając do „Jumalten Aika”, to tytuł można przetłumaczyć jako „Wiek Bogów”. Podobno ma to wam przypominać coś, co nigdy nie opuściło waszej krwi i ziemi. Czy ten album jest poświęcony w całości dziedzictwu Północy? — Tak. Nasz najnowszy album jest poświęcony pogaństwu. Stanowi kolaż różnych elementów wywodzących się z tej tematyki. Chcieliśmy, aby „Jumalten Aika” był hołdem dla mądrości ludów i kultur, które istniały na tych ziemiach jeszcze przed chrześcijaństwem, a które – wydaje się – zostały dzisiaj zapomniane. P o p r z e d n i a l b u m „Va r j o i n a K u l j e m m e Kuolleiden Maassa” był koncepcyjną płytą o życiu na Ziemi po nuklearnej wojnie. Czy wraz z „Jumalten…” również mamy do czynienia z konceptem zakrojonym na szeroką skalę? — Na pewno nie można traktować„Jumalten…” jako klasycznego koncept-albumu. Zamiast jednej długiej, przedstawia on pięć różnych historii, z których każda bazuje na mitologii lub czasach starożytnych.

66

D nr 41 / 01–2017

A więc może jako Ahti, który jest jednym z twoich projektów właśnie w takim stylu?

— Póki co, udało nam się zarejestrować tylko demo, więc kto wie? Tym razem jesteście bardziej zintegrowani, że tak to ujmę, ogólnym brzmieniem, ale nadal czuć mocno sztandarowe elementy muzycznej treści Moonsorrow, w której epickie melodie spotykają agresywność. — W naszej muzyce istnieją pewne elementy, które należy uważać za stałe. Jednym z nich są właśnie elementy folku. Na „Jumalten…” chcieliśmy po prostu, by folkowe wpływy były bardziej wyraźne, niż na naszych poprzednich płytach. Czy nie sądzisz, że wasz trzeci album „Kivenkantaja” prawdopodobnie podchodzi najbliżej do nowej płyty pod względem folkowo ukierunkowanych elementów?


A tak przy okazji, czy nadal pamiętasz pewien śmieszny epizod związany z albumem „Kivenkantaja”, a zwłaszcza jego okładką – ciężki jak diabli kamień runiczny i sześciu cherlawych muzyków, mówi ci to coś? (śmiech) — Tak. Pamiętam, co się wtedy stało. Nie jest łatwo spotkać zbyt wielu napakowanych muzyków w samym środku lasu. Wielu osobom wydaje się, że ten runiczny kamień z okładki rzeczywiście stoi w takiej formie, gdzieś w lesie, ale tak naprawdę zrobiliśmy go na zamówienie u pewnego ludowego rzeźbiarza, ledwo zapakowaliśmy go do furgonetki i z równie wielkimi problemami dojechaliśmy do lasu, o mało nie urywając zawieszenia. Kurwa, a ile my się namęczyliśmy, żeby go dotaszczyć w głąb lasu. Dobrze, że Henri pożyczył od swojej matki taczkę. Zrzuciliśmy z auta kamień na taczkę i dawaj go do lasu, tylko że tuż przed miejscem docelowym złamała się ośka w taczce (śmiech) Słyszałem, że nie mieliście wystarczająco dużo odwagi i jaj, by wrócić z rozjebaną taczką do

mamy Henriego, więc po drodze wyrzuciliście ją na wysypisku. (śmiech) — Gdybyśmy wrócili do niej z taczką w takim stanie, to sami byśmy wyglądali jak ta taczka. (śmiech) Dobra, wróćmy do „Jumalten…”, która jest niesamowitą jednością między ekstremalnym metalem i nordyckim folklorem, pełna mistycznej ciemności, pogańskiej wściekłości i potęgi z silną fascynacją starożytnymi czasami. Dobrze słyszeć, że nie jest to żaden imprezowy folk metal, ale prawdziwy pagan metal z mrocznymi mitami i ponurą atmosferą. — O to właśnie nam chodziło. By odciąć się od tego, co teraz rozumie się pod pojęciem radosnego folk metalu. Nie chcemy, by nasza muzyka była określana w ten sposób – jest ona całkowitym przeciwieństwem tego terminu, stanowi jego mroczny odpowiednik. Pomimo tego, że ma w sobie elementy ludyczne, tkwi głęboko w tradycji metalu. Taki jest nasz cel. O, właśnie! A propos tradycji, to odnoszę wrażenie, że w pewnym sensie wróciliście do korzeni. Coś na wzór złowrogiej podróży powrotnej w głąb mrocznej przeszłości. Wystarczy wspomnieć o czarno-białej oprawie graficznej, ponurych zdjęciach zespołu wewnątrz książeczki aż po trzeszczące gitary otwierające najkrótszą na płycie „Suden Tunti” – czuć w tym nieuniknione poczucie klasycznego black metalu. — Nie sposób się z tym nie zgodzić. Black metal był dla nas zawsze wielkim źródłem inspiracji, którego

nie możemy się wyprzeć. Nie zrozum mnie źle, nie mieliśmy też najmniejszego zamiaru tego robić. Wręcz przeciwnie – tworząc materiał chcieliśmy, by wzorce, na których się opieraliśmy były wyraźnie widoczne. Dlatego też album brzmi i ma w sobie masę blackmetalowej energii. Słyszałem, że tworzenie i nagrywanie waszego nowego albumu nie należało do łatwych przedsięwzięć, będąc naprawdę bolesnym procesem. Podobnież znalezienie właściwej równowagi muzycznej na tym materiale było rzeczywiście trudne, ponieważ niektórzy z was chcieli włączyć do utworów więcej elementów ekstremalnego black metalu, a wasze nowe numery nie niosą ze sobą ekstremalnego black metalu w prawdziwym tego słowa znaczeniu? — Oczywiście! Nigdy nie zmierzaliśmy do tego, by być ekstremalnym zespołem blackmetalowym czy też grać ten rodzaj muzyki w jego najczystszej postaci. To przeczyłoby założeniom Moonsorrow. Pomimo tego, że każdy z nas słucha dużo black metalu, naszym celem było przeniesienie jedynie najlepszych, naszym zdaniem, elementów tego gatunku do stylu naszego zespołu. Czy to prawda, że gdy zamierzaliście wejść do studia, by rozpocząć nagrywanie, Henri, twój kuzyn, chciał kompletnie wywrócić do góry nogami wcześniej skończony już utwór, odzierając go ze wszystkich folkowych wpływów, a cała wasza reszta była przeciwna jakimkolwiek modyfikacjom tego kawałka? — Tak, to prawda. Nie bardzo wiem, jak wpadło mu to do głowy, ale na dzień przed wejściem do studia powiedział, że zamierza całkowicie przearanżować już gotowy materiał. Oczywiście, sprzeciwiliśmy się temu z dwóch powodów. Po pierwsze, byliśmy całkowicie zadowoleni z dotychczasowego kształtu piosenek, a po drugie, następnego dnia mieliśmy wejść do studia i w związku z tym, nie było już szans na to, by móc w dostatecznym stopniu opanować nowy materiał. Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony z tego, jak wyszedł ten album i na pewno niczego bym w nim nie zmienił. Może dlatego, że Henri wciąż pozostaje głównym motorem napędowym, w kwestii komponowania utworów? Nadal pozostaje głównym filtrem, który ponadto zatwierdza lub odrzuca materiał. Od zawsze miał ostateczne słowo odnośnie wszystkiego, co miało związek z utworami Moonsorrow. Czy jesteście w stanie dyskutować o swoich pomysłach na konstruktywnym poziomie, nawet jeżeli czasami nie możecie całkowicie uniknąć wywierania nacisku? A może Henri jest prawdziwym dyktatorem i jedynym królem na tym wzgórzu? — Henri jest motorem naszej muzyki, to bardzo utalentowany gość, który pisze większość muzyki dla Moonsorrow. Z reguły akceptujemy materiał, który nam proponuje, ponieważ jego jakość jest po prostu bardzo dobra. Naszym zadaniem jest zadbanie o to, by brzmiało to, jak Moonsorrow. Dlatego też czasami proponujemy wprowadzenie zmian, które byłyby bardziej odpowiednie dla naszego brzmienia. Henri ma wprawdzie decydujący głos, ale jeżeli pozostali członkowie mają inne zdanie, jest on w stanie poddać się mu i pójść na ustępstwo. Zależy mu na tym, by Moonsorrow było zespołem i pracowało jako zespół. Mimo wszystko ten album odczuwacie o wiele bardziej jako pracę zbiorową, niż jak to miało m i e j s c e w p r z y p a d k u p o p r z e d n i e j p ł y t y, „Varjoina…”? — Dokładnie. Każdy z nas uczestniczył w pracy nad albumem w domowym studiu Henriego. Wspieraliśmy go, przekazywaliśmy swoje uwagi, pomysły. Słyszałem, że nie pracowaliście w ten sposób w ciągu ostatnich 10 lat, o ile nie więcej? — Tak, w przypadku poprzednich albumów, muzyka powstawała tylko dzięki Henriemu, bez udziału innych członków zespołu. Mam tutaj przede wszystkim na myśli nasz piąty album „V: Hävitetty”. Pisząc materiał na ten album, Henri naprawdę nie był tak chętny do dopuszczania nas do współtworzenia, jak to ma miejsce obecnie. Czy twoje teksty wciąż powstają po gotowej muzyce?

67

www.fb.com/moonsorrowofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

— W sumie tak. Na „Kivenkantaja” wpływy folku są szczególnie widoczne, zgodzę się z tobą. Do tej listy dodałbym jeszcze „Verisäkeet”. Dzięki temu, że w naszej muzyce tradycyjne melodie mieszają się z black metalem, wpływ któregokolwiek z gatunków muzycznych nie jest oczywisty. Dla nas ważnym jest, by wciąż się rozwijać i odnajdywać nowe sposoby muzycznego wyrażania się. Pewnie, że zrobienie bliskiej kopii naszych najlepszych albumów, jak na przykład „Kivenkantaja 2”, byłoby bardzo łatwe.


— Niektóre z tekstów powstawały równolegle z muzyką. Niemniej jednak, swoim tekstom nadaję ostateczny kształt w momencie, gdy cały utwór jest gotowy. Chodzi o to, by naturalnie współgrały one z muzyką. To bardzo trudna sztuka. Słowa muszą pasować do dźwięków. Pisząc liryki, zastanawiam się nie tylko nad ich sensem, ale również nad tym, w którym momencie będą one pasowały do muzyki najbardziej. Kiedy mieliście już gotowy pomysł na „Varjoi n a …”, w ie d z ie l i ś c ie d ok ł a d n ie o d s a me g o początku, jak chcecie na nim zabrzmieć. To pomogło wam ułożyć koncept w waszych myślach i wokół nich zbudować utwory. Wszyscy mieliście coś na wzór wstępnego scenariusza „Varjoina…”. Jak to było w przypadku „Jumalten…”, czy mieliście wszystko przygotowane w waszych głowach? — Mieliśmy ogólne wyobrażenie, obraliśmy kierunek, w którym chcieliśmy podążać przed tym, gdy zaczęliśmy pisać materiał. Tak jak już powiedziałem, chcieliśmy stworzyć surowy i mroczny album, który bazowałby na mitologii. To była główna idea. Gdy zaczęliśmy pisać piosenki, zaczęły one żyć własnym życiem, straciliśmy kontrolę nad procesem ich tworzenia. Można zatem powiedzieć, że napisały się one same. Na „Varjoina…” twoim zdecydowanym faworytem, ze względu na bardzo osobiste powody, j e st o st at n i n a p ł yc ie „ K u u o l l e id e n M a a”. Czy na „Jumalten…” również masz jakichś „ulubieńców”? — Muszę powiedzieć, że wszystkie z utworów na „Jumalten…” traktuję w sposób jednakowy. Nie ma tej jednej, ulubionej. Przynajmniej w tym momencie. Okładka „Jumalten…” została stworzona przez Tuomasa Tahvanainena z Nucleart Design. Słyszałem, że zna was obu, kuzynów Sorvali, od kiedy byliście nastolatkami, zwłaszcza ciebie, Ville? — Tak, zgadza się, razem chodziliśmy do szkoły. Nie pamiętam, czy do samej szkoły czy też klasy. Limitowana edycja zawiera ekskluzywną drugą płytę z coverami „Soulless” Grave i „Non Serviam” Rotting Christ. Dlaczego nie – wreszcie – utwór „Sorrows of the Moon”? Jeżeli się nie mylę, to właśnie utwór Celtic Frost zainspirował was do nazwy Moonsorrow. — Tak masz rację. (śmiech) Rozważaliśmy nagranie tego kawałka, ale póki co nie udało się tego zrobić. Być może kiedyś nastąpi taki dzień.

68

D nr 41 / 01–2017

Zbliża się wasza trasa po Chinach, na którą pojedziecie przed premierą „Jumalten…”. Zdradzisz trochę szczegółów odnośnie tej egzotycznej podróży? — Już raz udało nam się odwiedzić Chiny, teraz będzie to nasz drugi raz. Sprawa wyglądała bardzo prosto – dostaliśmy dobrą ofertę i zdecydowaliśmy wspólnie, że pojedziemy tam zagrać parę koncertów, nawet jeżeli płyta nie będzie jeszcze wydana. Czy macie w swoim repertuarze jakieś utwory, które musicie dodatkowo ćwiczyć, by spamiętać całą ich ornamentykę podczas koncertu? Wiesz, wasze numery są tak długie, że zapamiętanie tego wszystkiego wydaje się nie lada wyzwaniem. — Tak, zagrać niektóre z naszych kompozycji na żywo – to jest wyzwanie. I nie chodzi o to, że są one skomplikowane czy też zaawansowane technicznie. Po prostu ich długość sprawia, że jest co pamiętać i co ćwiczyć! Czy nie sądzisz, że długość i złożoność piosenek oznacza dla was komercyjne samobójstwo lub też skutecznie utrudnia dotarcie do szerszej publiczności? — Wiesz, muzyką zajmujemy się już od jakiegoś czasu, nasze płyty wciąż dobrze się sprzedają, więc nie dostrzegam tu żadnego komercyjnego samobójstwa. Nie sądzę, zatem, by umieszczenie na albumie jedenastu piosenek zapewniło nam nadzwyczajną sprzedaż albumu. Robicie, co wam się podoba. — Dokładnie – robimy, co nam się podoba i co nas kręci. Cieszymy się z każdej kolejnej sprzedanej kopii naszego albumu. To, że ktoś chce nas słuchać to ogromny powód do satysfakcji, ale pomimo tego nie zamierzamy rezygnować z możliwości robienia tego, co chcemy. Czy macie jakieś utwory, których ze względu na tak dużą ilość różnych instrumentów, dodajmy do tego jeszcze chóry, nie jesteście w stanie odtworzyć na żywo? — Wydaje mi się, że nie ma takiego utworu. Wszystkie nasze kompozycje jesteśmy w stanie odtworzyć na koncertach – niektóre z nich musimy po prostu lekko przearanżować, aby było to możliwe. Wracasz wykończony po trasie, masz dość muzyki, koncertów, życia w drodze i kumpli z zespołu. Co robisz w wolnej chwili, by od tego wszystkiego odetchnąć? — Prawdę mówiąc, po trasie, kiedy wracam do domu najchętniej śpię.

Czy nadal raz w tygodniu starasz się grać w piłkę nożną? — Szczerze, nie mam ostatnio zbyt wiele czasu. Muszę zadowolić się oglądaniem piłki, co robię w każdej wolnej chwili. Byłbym więc bardzo szczęśliwy, gdybym mógł znowu pograć w piłkę. Może kiedyś się to stanie. To naprawdę świetna zabawa. (śmiech) W latach 2001-2005 byłeś redaktorem naczelnym m a g a z y nu „ I n f e r no”, a l e n a d a l pi s z e s z d o „Sound”. Pamiętasz najlepszy i najgorszy wywiad, jaki przyszło ci przeprowadzać? — Sporadycznie zdarza mi się jeszcze tam pisać. (śmiech) Nie, nie pamiętam takiego konkretnego wywiadu. Było ich tak dużo, że ciężko odnaleźć taki, który z jakiegoś względu zapadłby mi w pamięci. Co w takim razie z robotą w Metalheim Agency, przy pośrednictwie i organizacji koncertów? — Tak szczerze, to z tą robotą również nie mam już nic wspólnego. Kurde, czyli jesteś wolnym strzelcem? — Nie do końca. W tej chwili prowadzę firmę, która zajmuje się dostarczaniem wielkich namiotów na koncerty i imprezy plenerowe. Aktualnie, jest to moje główne źródło zarobku. Studiowałeś matematykę na Uniwersytecie w Helsinkach, z zamiarem pójścia w ślady twojego ojca i dziadka, którzy są nauczycielami. Dlaczego nigdy nie ukończyłeś tej szkoły? — Chyba w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że matematyka nie jest tym, co chciałbym robić do końca życia. Przez pewien czas nauczałem jej jako przedmiotu w szkole, ale nie było to rzeczą, która dawała mi szczególną przyjemność. Na zakończenie chciałbym się ciebie zapytać o twój chory projekt Woods of Belial. Czy planujecie nagranie nowego albumu czy też zespół wciąż znajduje się w zawieszeniu? — Planowaliśmy album już 5 lat temu, ale jeden z członków wyprowadził się z Finlandii i to skutecznie pokrzyżowało nasze plany. Być może za 20 lat uda nam się ponownie zejść i wtedy usłyszysz coś nowego od Woods of Belial. Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za odciążenie przy tłumaczeniu. D



Lord K. to weteran naszej sceny, udzielał się w kilku załogach do momentu, gdy postanowił kroczyć własną drogą. Dzięki temu od kilku lat deprawuje nas pod szyldem Nekkrofukk. Co to za bezeceństwo, świętokradztwo i bluźnierstwo pisać chyba nie muszę. Do tej pory na temat swojej muzyki Lord K. raczej się nie wypowiadał, na nasze szczęście zmieniło się to z wydaniem „Ejakkulation Evil Storm of Perverse Goatsodomy”. To nie tylko zdolny muzyk, ale też człowiek, który twardo stąpa po ziemi i wie, czego chce. ↔ Zaczynałeś w Hate, później było Revelation of Doom, teraz jest Nekkrofukk – czy ta muzyczna droga, jaką przebyłeś do dniadzisiejszego pokrywa się z tym, jak w ciągu lat zmieniały się twoje gusta muzyczne? Czy one nadal ewoluują i za jakiś czas można spodziewać się nowego tworu, za którym będzie stał Lord K.? — Ave! Zawsze byłem i jestem wielkim fanem brudu, syfu, smrodu, braku kompromisu i zgnilizny w muzyce. Moje gusta muzyczne raczej nie zmieniały się jakoś drastycznie. Zawsze byłem i jestem oddany starej niewygłaskanej szkole metalu… Wiesz – skóry, ćwieki, łańcuchy, maski gazowe, kozie łby… zespoły jak Hellhammer, Venom, Blasphemy, Immortal, Dismember, Mayhem, Judas Priest i wiele, wiele innych trochę oczywiście nowszych, jednak chyba szkoda naszego czasu, by je wszystkie wymieniać, ale na pewno wiesz, o co mi chodzi, chociaż nie ograniczam się tylko i wyłącznie do tzw. ekstremy. Jednak na przeważającej szali spoczywa właśnie ten obślizgły metal. To jest to, czym oddycham i żyję. Jeśli chodzi o jakieś moje nowe twory, to nie mam pojęcia, co będzie w przyszłości, ale na dzień dzisiejszy nic takiego się na pewno nie szykuje. Nekkrofukk jest w 100% tym, co mnie zadowala i razem z nim dumie kroczę pod sztandarem czarnego śmierć metalu. Ten zespół jest brudną, zbezczeszczoną szmatą niemającą żadnych świętości. Pamiętam moment, kiedy Analny zapowiedział pierwsze demo Nekkrofukk. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Czy spodziewałeś się takiego odzewu ze strony maniaków dźwiękowej dewiacji? Zresztą każdy kolejny materiał twojego autorstwa nie obszedł się bez pewnego rozgłosu w podziemiu… — Wiesz, ja nie śledzę swoich „karierowych” (śmiech) poczynań. Szczerze, mam to w dupie. Nie śledzę od dawna sceny itp. Oczywiście, wyłapuję od czasu do czasu polecone przez świrów znakomite kąski, jednak

70

D nr 41 / 01–2017

nie ślęczę godzinami w magazynach, zine’ach, Internecie i nie przeszukuję forów i innych gruzów, by szukać nowości itp. Nekkrofukk powstał w 2012 roku, jak to zwykle w moim przypadku bywa, do tzw. szuflady. Coś mnie żarło od środka i przyszedł taki czas, by wyjebać z siebie tą żółć…, a że miałem trochę pomysłów na EP, kumpla, który ma małe studio nagrań i jest obrotny w tych sprawach… to mówię…, kurwa, czemu by nie, i tak powstał nagrany zupełnie z partyzanta na totalnie wariackich papierach – „Nukklear Goat Vomit”. Po przypalaniu rozgrzanym metalem i namowach Analnego zrobiłem 100 sztuk CD-R z okładkami i Pieżu rozpiździł to w świat na tyle, ile mógł. Jaki jest odzew na moje wypociny? W sumie tak do końca, to nie wiem… Jakoś laski w lateksach i skórach nie walą drzwiami i oknami (śmiech). Jeśli jest zainteresowanie i kult kozła, to zajebiście, jeśli nie ma zainteresowania i kultu kozła, to też zajebiście. Nieraz ludzie mieszali z błotem zespoły, które swoje materiały wypuszczały na CD-R’ach. Jakoś nie słyszałem dezaprobaty,jeśli chodzi

o Nekkrofukk, czyli jak to rozumieć, ludzie są debilami i jednych gnoją za coś, co u innych ich nie wzrusza? Może chodzi o coś innego, czyli polskie dupolizustwo. Wiesz, dojebać komuś nowemu, to żaden wyczyn, ale komuś takiemu jak LordK., no to jest pewien problem. Trzeba mieć jaja, wszak można dostać po ryju. To tylko taki przykład jeden z wielu patologii w polskim undergroundzie, gdzie kadzenie i wchodzenie w dupę jest na porządku dziennym. Powiedz mi, jak ty zapatrujesz się na ten nasz cały underground? — Po pierwsze… chuj mnie to obchodzi, czy ktoś jest obrażony CD-R’em czy nie… Mam to w dupie. Jak mu się nie podoba taka idea, to po prostu niech nie kupuje. Niech kradnie, podpierdala, nie wiem, co tam jeszcze… Pierdolą o CD-R’ach, a sami kompletują mp3…walone z neta… no i po co to tyle pierdolić… Ja nie mam nic przeciwko ściąganiu muzyki z Internetu, bo sam czasa-mi ściągam i patrzę. Jak jest dobry zespół, to kupuję CD, jak jest do dupy, to wywalam i zapominam. Po drugie… sam zapłaciłem z własnej kieszeni za druk na CD-R, za okładki itp. Przy tak małej produkcji w ilości 100 sztuk, komu by się chciało płacić od chuja kasy zazrobienie tylko tylu krążków. Mnie nie, wolę to np. przepić. Sprzedawaliśmy płytki za jakieś grosze, by się wszystko po prostu zwróciło, bądź wymienialiśmy się. Tyle. Po trzecie… dochodziło do mych uszu kręcenie noskiem gimbusów, że CD-R’y nie są true i są błeeee… A teraz patrz to, kurwa… Ja mam dwa pierwsze wydawnictwa Bestial Raids „Necrowar Holocaust” i „Order of Doom”na zasranych pomarszczonych CD-R’ach w jakichś kserowanych kopertach, wyjętych psu z gardła… Jeszcze z listami od chłopaków z Bestial Raids… i, kurwa, modlę się do tych płyt… Mam w dupie jakieś reedycje czy coś tam… To jest właśnie to… dla mnie kult! To są rzeczy robione dla idei! Aaa… teraz drugie – patrz to… widziałeś, za ile te CHUJOWE CD-R’y „Nukklear Goat Vomit” lub „Satan,Urine, Blood, Sperm” chodzą na allegro? (śmiech) Kurwa! I ciekawe teraz, kto sobie sam bat na dupę ukręcił… No, niestety, jak to się mówi, co chatka, to zagadka. Wszystkim się nie dogodzi. Wiesz, co… ja trzymam sztamę i to naprawdę ostrą z tym prawdziwym undergroundem. Kim są Oni… wiedzą…, a kadzenie, oczernianie, lizanie się po jajkach zostawiam innym, co są bardziej prawdziwi niż najprawdziwszy z prawdziwych (śmiech). Wiesz, trzeba mieć dystans do wszystkiego, inaczej by człowiek zwariował. Niby Nekkrofukk stoi w cieniu, nie rzuca się zbyt ostro w oczy, jeśli chodzi o scenkowe poczynania, a jednak ta nazwa elektryzuje masy spragnione


Traktujesz muzykę jako swego rodzaju katharsis, te plugawe dźwięki zawierają cały syf, jaki się w tobie zbiera, to taki detoks dla duszy, zgadza się? Powiedz mi, jak się czujesz po takim oczyszczeniu, nie czujesz się zbyt „czysty”, wyzuty z tego całego szaleństwa, które go kreuje? — Fakt… to jest taka trochę terapia, jakoś to tak samo działa. U mnie nie ma takich historii, że mówię sobie: — dobra, ok… siadamy bierzemy gitarkę i robimy nowy materiał. Nie, to tak nie działa. Przychodzi taki okres, że z tygodnia na tydzień zaczyna mi się kłębić we łbie cały ten syf i spirala się sama nakręca. Po prostu pozwalam „temu czemuś” wyjebać się na dźwięki, teksty itp. Takiego „czystego” okresu nigdy nie ma (śmiech). Jest, no może, chwilowa ulga. Za dużo metalu mam we krwi, w każdym oddechu, w każdej myśli, żeby się wyczyścić z tego, a co najlepsze – zajebiście się z tym czuję. Jest jeszcze jedna taka piękna myśl, którą czasami słyszę od znajomych, którzy spotykają mnie po dłuższym czasie: — Oooooo cały czas masz długie włosy i słuchasz metalu? Noooo, jak ja byłem młody, to też metalu słuchałem. Wiesz, Iron Maiden, Accept, Slayer, ale później, wiesz… praca, żona, rodzina, dzieci… (śmiech) Uwielbiam to. Metal ma się we krwi albo nie! I chuj. Można śmiało powiedzieć, że w twoim życiu muzyka jest obecna cały czas, zastanawiałeś się kiedykolwiek, czy dałbyś radę nie tworzyć muzyki? Żyć jako zwykły słuchacz, nie twórca? Skoro stanowi ona dla ciebie zawór bezpieczeństwa, to czy bez niego cały ten syf, który w tobie zbiera nie zmieniłby cię wtedy w kogoś innego, a może szukałbyś innych możliwości „oczyszczenia”? — Na pewno nie dałbym rady żyć bez muzyki. Tak jak mówiłem, za dużo metalu mam we krwi. Pierwszy raz zetknąłem się z tą formą sztuki w wieku 8 lat, w chacie u kolegi z podstawówki. Jego starszy o 7 lat brat był thrasherem i wziął nas pod swoje skrzydła, jak widać dobrze nas urobił, bo ja mam takie skrzywienie do dzisiaj (śmiech), a parę wiosen już minęło. Był taki okres, chyba z 4 lata nic nie robiłem z muzyką… różnie było. Zawsze coś mnie ciągnie do tego zgniłego lasu, próbowałem w tamtym okresie reanimować Revelation of Doom, ale nie udało się. Nie miało to sensu na odległość, to był taki żywy organizm czterech kumpli, a nie muzyków. Spotykaliśmy się na próbach, gadaliśmy, piliśmy piwo, graliśmy, a jak się za bardzo nawaliliśmy, to i tak próba była uznawana za udaną, chociaż nic nie zagraliśmy, więc lepiej, by ROD gniło pod ziemią z dorobkiem, który ma. Później napierdalałem z Baalem z Hell-Born taki jeden projekcik, który pewnego dnia może powróci. Kiedy? Nie wiem, ale pewnie kiedyś to się wydarzy. Myślę, że to będzie spore zaskoczenie, ale to kiedyś. Następnie to trochę przygasło, no i w 2012 roku przyszedł czarny kozioł i powiedział: – już możesz (śmiech). Wziąłem wszystko na swoje barki i jadę tak do dzisiaj. Nie zastanawiam się, co by było gdyby. Jest jak jest… Jest Nekkrofukk… według mnie zdecydowanie najlepsza forma i w 100% najbliższa memu zgniłemu sercu. Pomysły nagrywasz od razu na dyktafon lub twardy dysk, czy magazynujesz je w głowie po to, aby jeszcze bardziej dojrzały zanim staną się rzeczywistością? Nie boisz się, że część pomysłów, które nie zostaną zapisane mogą z biegiem czasu ulec zapomnieniu, wszak głowa nie śmietniczka,

nie zapamiętuje wszystkiego? — Zdecydowanie dyktafon. Wiesz, oldskull (śmiech). Czasami nawet, jak idę ulicą i wpadnie mi do łba nie wiadomo skąd jakiś riff, to go nagrywam na dyktafon bądź telefon otworem gębowym (śmiech)… takie dżyndżyndżyn, ale najważniejsze, że to działa. Część siedzi w głowie, część na dyktafonie, a jakoś potem to samo płynie i się łączy. Trochę mnie zaskoczyłeś nazywając Nekkrofukk „dziwnym tworem”, po części rozumiem, że może być „dziwny” dla innych osób np. dla mnie, bo ta muzyka to ty i wcale do końca nie muszę jej rozumieć. Jednak Nekkrofukk jako część ciebie, jak może być „dziwny” dla ciebie, przecież Nekkrofukk to ty? — Właśnie, podstawowa dla mnie sprawa – nie musimy rozumieć twórców. Po jaki chuj to wszystko analizować, jeśli można się cieszyć degustowaniem przeklętych materiałów. Racja jest twoja, ale ja jestem trochę inny. Myślę, że spokojnie mogę się nazwać tzw. jednostką aspołeczną. Nie pałam jakąś wielką sympatią do ludzi. Unikam ich. Nie mam presji, by być znanym

i lubianym. Mam to w dupie. Dbam tylko o siebie i swoje wilcze stado. Nie jestem chłonny jak gąbka, nie słucham innych. Nawet, kiedy się sparzę. Nie zwracam uwagi na owce. Zdecydowanie bardziej obcuję i otaczam się naturą, zwierzętami niż bywam na lokalnych salonach obsianych skurwiałym szlamem w postaci bezmózgiej szarej masy, pragnącej tylko i wyłącznie materialnych zysków i pożywienia. Wkurwiają mnie te wszystkie popierdolone złote myśli dzisiejszych czasów. Wiesz, co najbardziej lubię? Iść ze swoimi psami do lasu. Nałazić się, wypić sobie po drodze piwko, posiedzieć na takiej górze w lesie niedaleko mojego domu, jak jest sezon to iść na grzyby, iść na ryby. To jest to. Pewnie jestem wieśniakiem, ale dobrze mi z tym. Nie muszę nic nikomu udowadniać i udawać kogoś innego. Nie wiem, może Lord K. się nie zmienia, a świat się zmienia? Chyba jestem zbyt skostniały i arogancki, by naginać się do dzisiejszych realiów gimbusowego świata. Myślę, że Nekkrofukk to gdzieś takie moje to ciemniejsze JA, które czasami gdzieś wychodzi. Każdy ma swojego demona w sobie… I ja, i ty, i moja i twoja matka… żona, pies i szczur.

Wiem, że masz wyjebane na opinie innych na temat swojej muzyki, ale czy mógłbyś w kilku słowach odnieść się do pewnego „zarzutu” odnośnie „Ejakkulation…”? Niektórzy dopatrzyli się w nim większej melodyjności, zmniejszenia poziomu brudu wporównaniu do wcześniejszych wydawnictw. Z drugiej strony, inni narzekają, że usadowiłeś się w pewnej niszy i za cholerę nie chcesz z niej wypełznąć. Powiedz, jak to jest – muzyka Nekkrofukk ewoluuje, czy nie, staje się bardziej przestrzenna, sięgając po nowe elementy np. melodie, czy nie? — Bądźmy dżentelmenami (śmiech). Nie mam wyjebane, tylko powinieneś napisać: „wydaje mi się, że nie interesuje ciebie opinia na temat swoich wydawnictw”. (śmiech) Dobre, kurwa, dobre… mało syfu, mało brudu, wszystko sterylne, cykające i kliniczne. No tak, racja, czysta szczera racja (śmiech). Zapewne internetowi inżynierowie z petrobudowy tak stwierdzili. Oczywiście, mają do tego prawo, przecież to Oni są Inżynierami z NASA od Metalu. No dobrze, to się przyznaję… sprzedałem swoją dupę producentowi zespołu Budka Suflera i na następnej płycie zespołu Nekkrofukk będziecie już mieli tylko same hity w stylu „It’s my Life” zespołu Bon Jovi. Dostanę za tę transakcję zapewne pizzę i oranżadę. A tak serio, muzyki bez melodii i emocji sobie nie wyobrażam. Melodia to podstawa, porównajmy np. kurwa, co… no właśnie… Oooo mam… Venom i utwór np. „Black Metal”… i np.… dowolny utwór zespołu Origin… i co? No i co? tiru riru tiru riru… sto tysięcy pięćset osiemset riffów na sekundę… pytam, po co?! Zobacz np. Vader… mistrzostwo świata… niby megaskomplikowane, a jedzie jak AC/DC… Peter! I Salute You! Wracając do Nekkrofukk, chuj mnie obchodzi, co inni sądzą o tych szmatławych wydawnictwach. Nagrywam jak leci, w jak najkrótszym czasie, absolutnie nie analizując, jak to wszystko wyjdzie po złożeniu do kupy, a tylko po to, by osiągnąć jak najbardziej nieokiełznany materiał a’la nagrywanie na tzw. setkę. Jednak, kurwa, w pojedynkę zrobić tego się nie da (śmiech). Putrid Cult bardzo mocno angażuje się w promocję Nekkrofukk, co chwila wychodzi jakiś now y me r c h . Wie m , ż e Mo r g u l l u b u j e s ię w tekstyliach (śmiech). Chyba taki obrót sprawy ci nie przeszkadza, wszak koszulki Nekkrofukk wyglądają obłędnie. Aha, powiedz mi, czyj to był pomysł z tą koszulką dla die hard fanów ze srebrnym odwróconym krzyżem w zestawie? — OOOOOO Putrid Cult! To qvlt i cześć… Morgul? Mistrz, maniak, zwyrodnialec, patolog, pijak, ale nie złodziej (śmiech). Świr, na końcu pewnie… bankrut… w jednych jeansach z 1995 roku. Ale co, jak by nie było takich wariatów, to byłoby smutno i trzeba by chodzić do wróżki, by dowiedzieć się, co nam przyniesie przyszłość. A jak mam Morgula, to wiem, co będzie później. Nowe świetne sosy, do słuchania i do ubrania. Morgul to jeden z największych maniaków ekstremalnego metalu, jakich znam. Chyba wariat, chory na metal. Kumasz, że chłop wpada na pomysł zrobienia 15 sztuk koszulek. Taki wiesz Die Hard Stuff, produkuje je np. za 45 zł za sztukę i opierdala je za tę samą cenę dla innych pozytywnych metalowych popierdoleńców tylko po to, żeby ich ryje były ucieszone? By mogli chodzić w koszulkach swoich ulubionych zespołów do piwnicy po ziemniaki? Miałem kilka nazwijmy to… hm… jak to ująć… powa-

71

B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

dźwiękowej zarazy. Z jednej strony totalny underground, z drugiej zespół wręcz popularny. Jak ty to widzisz? — Nie oceniam… Kim ja jestem – marny puch, by to robić… (śmiech) Przecież jest cała masa skomputeryzowanych inżynierów, którzy lepiej wiedzą, czy Nekkrofukk to underground czy może już sprzedajna dziwka. Ja robię swoje, zresztą, jak zawsze, stoję z boku w cieniu, nie narzucam się, nie oceniam, nie wpycham w mordę swojej życiowej ścieżki, jednak szczerze mogę się podpisać pod tym dwoma łapami. Tutaj nie ma żadnej ściemy. Robię materiał tylko dla siebie i zaspokojenia swoich odczuć. Jak to będzie dalej po wydaniu krążka, to tylko można obserwować, jeśli komuś na tym zależy. Mnie to nie bardzo interesuje. Mam już pierwsze zarysy pomysłów na „piątkę” Nekkrofukk, ale powoli… czekam na żółć, jak jej się nazbiera, to pewnie ją wyrzygam i coś nagram, ale wszystko ma swój czas (EP „Blood Vomit Tribute to the Infernal” wyszła 4 lipca 2016 – dop. M.). Ja nie robię niczego na siłę, bo tak trzeba. Pierdolę to! Przyjdzie czas, to coś zajebiemy jakiś materiał z Morgulem i jego Putrid Cult.


żnych propozycji wydania płyty. Wiesz, kontrakty, papierki… bla bla bla… albo olałem albo nie odpisałem. Z Morgulem mamy tę samą fazę rozumowania, więc tutaj mój apel do innych zespołów: chcesz dukaty i dziwki za swoją muzykę – spierdalaj od Putrid Cult. Chcesz mieć promocję full wypas i zaangażowanie wydawcy 666% – napierdalaj do Morgula. Jeśli chodzi o nasz ostatni stuff, tzw. Nekkro Ritual set to był nasz wspólny pomysł. Zajebisty sos, nie? Koszulka, srebrny, powtarzam srebrny krzyż za 66.60,chyba nie za drogo, nie? Aaaaaa (śmiech) ostatnio dowiedziałem się, że są mistrzowie, którzy pytają Morgula: „przepraszam, czymożna by to kupić oddzielnie?”. (śmiech) Kurwa, chyba jakiś żart… goście nie rozumieją w ogóle idei takich rzutów. Czytając twoje wypowiedzi na temat koncertów, widzę zbieżność między tobą i mną, ale są ludzie, którzy uważają, że granie live to w zasadzie kwintesencja grania metalu, że nic tak nie jara, jak granie koncertów, że wtedy dopiero czuć całą energię muzyki. No i pytanie, czy koncert to jedynie zabawa, czy może powinien być traktowany jako swoisty rytuał, jakoś nie widzę tej pierwszej opcji w powiązaniu z Nekkrofukk. — Koncert to jest rytuał! To jest nieopisana magia oddawania energii maniakom i vice versa. To jest qult czczenia metalu! Czasami zabieram swoją dupę w różne miejsca, jednak tylko czasami… na naprawdę ważne dla mnie zespoły. Jakieś zasrane gimbusowe koncerty olewam. Koncert to jest krew pot i łzy. Nagrałem się ich sporo, ale po pewnym czasie zobaczyłem, że to dla mnie osobiście nie ma sensu. Mówisz, kurwa, jest git, będzie rzeź, wchodzisz na scenę, ludzi w chuj, jeden numer, drugi, i co? Nie ma tej celebracji, nie ma moshu tylko, co? Aparaty na statywach, telefony, zdjęcia, filmiki… Kuuuuuuuuurwa, co to jest? Rewia mody? Później wracają do domu… kabelek… Internet… YouTube i buforujemy się razem z megabajtami i trzepiemy kapucyna pod wyświetlone wyniki oglądania swoich filmików na portalu. Chuj z tym… Mielisz, kruszysz kości, ale, niestety, ta energia powraca tylko w 3%. Każdy patrzy, analizuje, zamiast poddać się chwili. Mam to w dupie, w tej chwili dla mnie mają klimat koncerty undergroundowe. W tamtym roku byłem na festiwalu Dramma w Gdańsku! Zaaaaajebiście było! Nekkrofukk live? Chyba nie… Chociaż może warto by kiedyś w przyszłości coś zapierdolić, ale trzeba by znaleźć skład świrów. Mam kilku na oku, trzeba by odpierdolić coś ekstra, jeśli miałbym supportować jakiś większy band, to pewnie brzydziłby się wejść po nas na scenę, to by było to. Bez tego nie ma to najmniejszego sensu. (1 kwietnia Nekkrofukk zagra na Black Silesia Festival II przed Desaster i Gehennah – dop. M.) Słuchając Nekkrofukk, zdałem sobie sprawę, że twoja muzyka wręcz prosi się o dodanie do niej obrazu, ale nie chodzi mi o jakiś tandetny metalowy klip, jakich wiele, tylko o konkretny obraz z fabułą, przepełnioną mrokiem, dewiacją, złem, seksem i bluźnierstwem. Zastanawiałeś się kiedyś nad taką formą ekspresji? — Plany są. Pomoc w realizacji też, jednak to musiałby być taki krótki strzał, połączony z paniami zwanymi z angielska Nun (śmiech). Plany są, tak jak mówię i nakłady na to finansowe w sumie są żadne. Potrzeba tylko mobilizacji, mini scenariusz już jest, ale to musi dojrzeć. Na pewno nie chcę wypuszczać gówien z błota, o ludzikach wychodzących z ziemi, itp… Powiedz mi, gdzie znajdujesz modelki do sesji na potrzeby Nekkrofukk, chyba mi nie powiesz, że podpierdalasz fotki z neta? (śmiech) Widzę p ew n ą a n a l o g ię d o t e g o, c o r o b i Mo l e sto r z Anal Blasphemy, on też korzysta z seksapilu nagich kobiecych ciał jako pewnego symbolu. Z drugiej strony, wiadomo, że nic nie rusza tak metalowców, jak gołe laski. No chyba, że jest się Gaahlem (ex-Gorgoroth) (śmiech). — Gołe baby to podstawa. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie! Te koleżanki to wiejskie lokalne gwiazdy (śmiech). Tajemnica jest tajemnicą i nic nikomu do tego. Taaakkk… Anal Blasphemy jedzie ostro i chwała mu za to! Popatrz na okładkę kolegów po fachu Raped Christ. Czyż nie jest piękna? Sam miód! Prawda? Nie zjadł-byś tego kraszonego pieroga? Na pewno byś jadł… i to ze smakiem. A Gaahl? No i co, że jest pedałem. Odpierdolił dobry stuff na płytach? Na koncertach… i jakoś nikt się nie czepiał tylko uginał kolana, a Halford też jest pedałem i, co? Kochają go i piszczą na jego widok? Piszczą! Ja też, kurwa, byłem w grudniu na koncercie to

72

D nr 41 / 01–2017

wiem, co mówię. Bóg Metalu! Koniec! Oprawa graficzna jest przepełniona antychrześcijańską symboliką. Wiem, że kładziesz lachę na każdą religię, jednak w swoich pracach odwołujesz się do tej satanistycznej „ornamentyki”, dlaczego? — Dla mnie to moja wolność, moja ścieżka, moja filozofia życia, a wolność to mój „dom”. Dla mnie każda religia, sekta itp. to totalny syf i zniewolenie. Ja nie jestem owieczką, chodzącą w tłumie, chociaż pewnie tak byłoby łatwej i pewniej, jednak wilki same decydują o swoim losie i trzymają go w garści. Symbolika jest taka, jaka jest, nie mnie chyba tłumaczyć, co i jak. Zainteresowani wiedzą, o co chodzi. Reszta… no niech sobie czyta… i kmini… Symbolizm to nierozerwalna część metalu, jedni traktują ją bardziej poważnie inni mniej. Nie ma, co ukrywać, że dla sporej grupy zespołów te wszystkie sigile, ryciny, pieczęcie, heksagramy itd. to po prostu fajne znaczki, które doskonale pasują do tej muzycznej stylistyki, ale za tym nie

W wywiadzie dla pewnego zine’a powiedziałeś, że nie ma tekstów w booklecie, ponieważ nie czujesz potrzeby dzielenia się swoimi „wypocinami” z innymi. To ja cię w tym momencie zapytam, po co upubliczniać swoją muzykę? — I tu Masz Mnie Wampirze, jak darł się Roman Kostrzewski. Ja nie mam obsesji, żeby się dzielić wszystkimi swoimi wnętrznościami na około. Sram na to, ale może tak, może nie jestem na tyle otwarty, by wszystko podawać na tacy. Chcesz słuchać trupiego jadu? Słuchaj i machaj banią. Chcesz analizować tekstowe wypociny Lorda K. , analizuj, spisuj na prześcieradle aż w końcu zamkną cię do wariatkowa. Jesteś bardzo kreatywnym człowiekiem: komponujesz, tworzysz graf iki, tatuujesz i sam diabeł wie jeszcze, co tam w zaciszu domowym knujesz. Musisz mieć bardzo bogatą wyobraźnię aż strach pytać, co się dzieje w tym twoim zdegenerowanym umyśle (śmiech). Jesteś w stanie zrealizować każdy swój pomysł, czy może pewnych granic nie dasz rady przekroczyć? — W domu? Jak to się mówi, ogarniam swoją trzodę, by im nic nie brakowało. W wolnych chwilach piję piwo, spędzam mnóstwo czasu z naturą, nie czytam poezji, sram na filharmonię i teatr. Nie jestem natchnionym artystą, piszącym tomiki poezji, raczej jestem orkiem o wurdulakowych zębach, który po prostu wie, czego chce. Nie zawsze mi się udaje sprostać wszystkim swoim wyzwaniom, ale jak padnę siedem razy to wstaję po raz ósmy. Nie poddaję się, cały czas walczę w różnych kierunkach, by spełniać się i nie mieć poczucia pustki, a tak naprawdę ja nic nie robię, by się wywyższać i być zauważanym, wręcz przeciwnie i jestem wg mnie tzw. misiem. Nic od nikogo nie chcę, nie udzielam się, po prostu mnie nie ma, a jednak jestem. Taki los, co robić… Zajmujesz się zawodowo tatuowaniem. Tatuaże dzisiaj stały się bardzo rozpowszechnione, a przez to straciły na swojej „mocy”. Teraz byle chłystek czy dziunia napierdala sobie tatuaż bez głębszego zastanowienia, bo to fajne i modne, a to przecież powinna być bardzo intymna sprawa, tatuować się nie dla podbudowania sobie ego czy dla poklasku wśród znajomych, tylko dla siebie z jakiegoś ważnego powodu. Nie masz już dość tatuowania chińskich literek, motylków, serduszek czy jaki tam badziew jest teraz modny wśród podwórkowego towarzystwa? — Czasami mam dość, ale czasami… rzadko tak bywa. W zasadzie jest tak, że chociaż te 60% ludzi przychodzi do mojej piekielnej nory zwanej studiem tatuażu, by ozdobić swoją skórę, bo tak chcą, mają w tym jakiś przekaz. Nawet motylek… dla kogoś może symbolizować np. zmarłą osobę, więc dla mnie nie ma problemu. Nie mi oceniać, ale oczywiście mega debile się zdążają. Takie życie. Twój salon tatuażu niejedno już pewno widział i niejedno mógłby opowiedzieć. Miałeś ostatnio jakieś ciekawe historie związane z tatuowaniem, może coś rozbawiło cię do łez, no podziel się jakąś anegdotą (śmiech). — To, co dla innych jest chore, dla innych może być normalne. Ostatnio tatuowałem na dupie takiej lasce mały nic nieznaczący napis – „Tylko twoja na wyłączność”. Kurwa, trochę mnie to jebło po łbie.

stoi nic głębszego. — Tak jak mówiłem, to wszystko zależy od jednostki, która tworzy czarną sztukę. Inni utożsamiają się z nią w 100%, inni w 10, bo tak wypada. Ja mam swoje zdanie, i chyba tyle na ten temat. Dopiero od niedawna zacząłeś udzielać wywiadów. Powiedz mi, co się stało, że jednak postanowiłeś prezentować Nekkrofukk w takiej formie? — To nie tak. Po prostu wcześniej nie miałem tak dużej propozycji wywiadów, jak teraz. Nekkrofukk musiał swoje odpierdzieć przez te lata, by ktoś się temu przyjrzał. No i, co? Putrid Cult zadziałał swoje. Co tu gadać, Morgul pcha swe wstrętne łapy aż do odległych czeluści piekieł. W tej chwili odpisałem na wywiady do sporej ilości zine’ów, również do Brazylii, innych egzotycznych krajów oraz innych większych magazynów w Polsce. Aha, znasz polski zine „Piwniczne Widziadła”? Pierwszy numer z tego roku (2016 – dop.M.)? Kurwa, chłopie… czapa! Cały zine ręcznie robiony, pisany ręcznie, odręczne okładki, masakra i qvlt. Polecam!

Na koniec powiedz mi, jak często ludzie przychodzą do twojego studia i chcą sobie wytatuować miejsca intymne? Miałeś jakiegoś kolesia, który upierał się, aby wydziarać mu jego „węża”? Paniom chyba nie odmawiasz, co? (śmiech) Dzięki za„rozmowę”. — Tajemnica zawodowa, ale paniom nie odmawiam. Czasami możemy mieć trochę przyjemności? D



Może i Wędrujący Wiatr, przez wzgląd na swoją nazwę, może budzić u wielu z Was szydercze uśmieszki, gdy kręcicie anglosaskiego wąsa nad swoimi modnym szpadlobrodami, ale prawda jest taka, że ten warmińsko-podhalański duet zaczyna nie mieć sobie równych w kanwie szeroko pojętego atmosferycznego black metalu (sic!) z polskimi tekstami. A co najważniejsze, zaczyna kształtować swoje własne ‘ja’ i mieć pomysł na siebie, czego ewidentnym dowodem drugi album „O turniach, jeziorach i nocnych szlakach”, który, jak się okazuje, nie jest przesiąknięty jedynie górskim klimatem. Przed Wami dwóch ojców Wędrującego Wiatru – Razor i Wojsław. ↔ Cześć, panowie? Jak tam samopoczucie w Nowym Roku, głowa nie boli? Chociaż, Razor, podobnież w górach nie miewa się kaca, o czym kilkakrotnie miałem okazję się przekonać. (śmiech) — Wojsław: Na Warmii też nie miewa się kaca, bo tu się umie pić. Zresztą, akurat w sylwestra to ja wypiłem ze 3 piwa (śmiech). — Razor: U nas chyba też umie się pić. W sylwestra niemal utonąłem w browarze i wódzie, a po dwóch godzinach snu i pobudce o 8 rano czułem się zupełnie normalnie. Jak to się w ogóle stało, że wiatr duł prosto z Warmii na Podhale i odwrotnie? Jak to było, że masy artystycznego powietrza z dwóch odrębnych rejonów Polski spotkały się ze sobą w jednym muzycznym bycie? — W: Tak naprawdę to wyszło z zupełnie luźnej rozmowy o brzmieniu jakiegoś albumu, Woods of Desolation, czy coś takiego, nie pamiętam. Od słowa do słowa padł pomysł na spróbowanie zrobienie czegoś razem – wówczas jedynym założeniem było mgliste, brudne brzmienie. Chcieliśmy zobaczyć, co nam wyjdzie i czy w ogóle, a w toku tych poszukiwań wyklarowała się stopniowo koncepcja. — R: Generalnie wszystko zaczęło się od mojej wycieczki na Babią Górę w wakacje 2011 roku. Urywający głowę wiatr, wysokość, ściany drzew, zachodzące słońce – stwierdziłem, że fajnie byłoby oddać towarzyszące tej scenerii wrażenia w postaci muzyki. Jako, że moje umiejętności gry na gitarze są zerowe, rozpocząłem poszukiwanie odpowiedniej osoby do współpracy. „Sprawdziłem” kilka osób, lecz dopiero Wojsław od strzała zrozumiał i podzielił mój zamysł – pod każdym względem. I tak się zaczęło, a wędrówka trwa nadal. W sumie można powiedzieć, że Wędrujący Wiatr to taki Kaszub, czyli góral, który nie zdążył na prom do Szwecji. (śmiech) — R: By dokonać głębszej analizy tejże teorii zapraszam na herbatę po rabczańsku. Pewnie nic z tego nie zapamiętamy, ale dobra. (śmiech) Zresztą, zapewne przez wzgląd na wędrowanie wiatru między Warmią i Podhalem tak to wygląda, że wiele spraw musi u was mieć czas, by nabrać mocy. „Tam, gdzie miesiąc opłakuje świt” powstawał dobre 2 lata i kilka razy, Wojsław, byłeś już pewien, że go nie skończycie. Inna sprawa, że zsumowany czas faktycznej pracy nad nim wyniósłby może kilka dni, jak sam wspomniałeś mi w wywiadzie w ramach Stworza. Po prostu wam się nie spieszyło. Czy tym razem również tak było, w końcu już 24 czerwca 2015 roku anonsowaliście, że trwają prace nad drugim albumem? — W: Główna różnica między debiutem, a nowym albumem jest taka, że w przypadku tego drugiego dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy uzyskać i, w jakim kierunku iść. Jasne, część detali klarowała się wraz z postępem prac, ale generalnie szlak był już przetarty. Szybciej poszło także dlatego, że chcieliśmy ten album skończyć, mieliśmy jego wizję i spieszno było nam usłyszeć efekt końcowy. Przy debiucie nie było wiadomo, co z tego wyjdzie i czy w ogóle, pierwszy raz pracowaliśmy też wtedy razem na taką skalę, w związku z czym docieraliśmy sposób pracy. Podsumowując więc, wtedy była to wycieczka w nieznane, jednakże na krótkie dystanse z szybkimi i częstymi powrotami do chałupy na wieczerzę. Tym razem była to zaplanowana podróż z noclegiem w bacówkach i postanowieniem powrotu dopiero, gdy uznamy, że jej cel został osiągnięty.

74

D nr 41 / 01–2017

Mimo napiętego graf iku, przede wszystkim Wojsława (Stworz, Kres, Prav – brawo za dopięcie swego i jednak nie wydanie „Om Kalkine Namah” p o d i n ny m s z yl d e m ) , u d a ł o s i ę w a m w z i ą ć udział w kompilacji Wolfspell Records „In Mordor Where The Shadows Are – Homage to Summoning” z polską trawestacją utworu „Like Some Snow-White Marble Eyes” (Niczym Białe Oczy Bogów). Kto wpadł na „polskie” potraktowanie Summoning, czy jest to wasza rzeczywista fascynacja austriackim duetem, a może utwór zrobiony jedynie na zamówienie, i dlaczego akurat numer ze „Stronghold”? — W: Summoning to kapela, o której „zapomniałem” na kilka lat, a którą w 2015 roku przypomnieli mi przyjaciele. Ich muzyka zawsze robiła na mnie wrażenie. Czemu numer ze „Stronghold”? Bo to bardzo dobry numer, bardzo dobry album, do tego mieliśmy pomysł na ten kower (na początku rozważaliśmy raczej utwory z „Minas Morgul”, ale wszystkie nas interesujące były zajęte). Czemu po polsku? A po jakiemu? Dla mnie kower to interpretacja czyjegoś utworu. Myślę po polsku, piszę po polsku, nie widzę powodu, aby pisać ani śpiewać po angielsku. A przede wszystkim miałem wizję, jak ten tekst wkomponować w klimat naszej muzyki i myślę, że się udało. Niestety, zbyt wiele zespołów w przypadku kowerów ogranicza się do odegrania zwykłej kopii, ewentualnie z innym brzmieniem. Takie podejście to jak dla mnie strata czasu, tak twórcy, jak i słuchacza. Na marginesie dodam, że żaden ze mnie fan Tolkiena, ale przemawia do mnie klimat jego dzieł. — R: Summoning to taki zespół, o którym niby „się zapomina”, ale tak naprawdę on jest przez cały czas w sercu i nie da się o nim zapomnieć. Nie zliczę ile czasu spędziłem przy muzyce Austriaków, głównie czytając po raz trylionowy trylogię Władcy Pierścieni. To są kwestie, których nie da się po prostu opisać. To jakaś część życia (śmiech). A numer ze „Stronghold” dlatego, że to dla nas płyta wybitna, a ten utwór dla nas obu jest jednakowo ważny. W ogóle, szczerze mówiąc to na początku lekko się obawiałem o ten kower, głównie dlatego, że goniła mnie kwestia wokali na album – mam ciężkie warunki do nagrywania, gość ze studio wyłożył na mnie lagę, sprzęt poszedł w cholerę, przez pracę w drukarni i wdychanie tego syfu czułem się po prostu gównianie i w pewnym momencie odczułem sporą presję i przestrach, że zwyczajnie się nie wyrobię i wszystko szlag jasny trafi. Na szczęście pewnego dnia udało mi się za jednym razem dopiąć kilka kawałków naraz (w tym kower) i cała sytuacja okazała się strzałem w dziesiątkę. Razor, w ramach Wędrującego Wiatru w lutym 2016 roku dla Wojsława to, co wtedy do tamtej pory zrobiliście podobało mu się o wiele bardziej niż debiut. Wydawało mu się, że jest też dynamiczniej z większą ilością akustycznych wtrętów. Czy obecnie również jesteś takiego zdania, a może inaczej widzisz efekt końcowy „O turniach, jeziorach i nocnych szlakach”? — R: Wiesz, w tym wypadku nie mogę powiedzieć, że „nowe wolę bardziej od starego”. Dla mnie oba wydawnictwa WW to moje dzieciaki, które kocham jednakowo. Niemniej jednak, prawda – nowy album jest zdecydowanie bardziej dynamiczny, krótkimi momentami może i wręcz nieprzyjazny (albo ja tylko odnoszę takie wrażenie). Tak czy siak, to delikatnie bardziej rozbudowana kontynuacja debiutu z bardziej świadomym podejściem, kilkoma nowymi elementami i (jak dla mnie) jeszcze dojrzalszą tematyką. Wojsław, większość tekstów jest twojego autorstwa. Czy skoro na co dzień otacza cię przyroda

Warmii, trudno ci było lirycznie wgryźć się w górski klimat „O turniach…”? — W: Przede wszystkim mam wrażenie, że zostaliśmy kompletnie niezrozumiani przy okazji tego albumu. Co rusz widzę określenia „góralski black metal” czy coś w tym stylu, podczas gdy sam tytuł albumu sugeruje, że nie jest on tylko o górach i jego koncepcja była dokładnie taka – regionalny podział. Stąd odwołania do gór w np. „U stóp śniącego króla Tatr”, ale i do Warmii w „Na Łańskam jyziorze”. Podział jest mniej więcej 2:2. A nie było mi się trudno wgryźć w klimat, bo jest to koncepcja głębsza, aniżeli tylko sprowadzająca się do okoliczności przyrody. Poza tym bardzo lubię dzieła Orkana, które (m.in.) były jakąś tam inspiracją. Słowa do utworu „Na Łańskam jyziorze” jako jedyne napisane są w lokalnym (?) dialekcie. Dlaczego nie całość albumu, tak dla podbicia i wyrazistości górskiego klimatu? — W: Bo tekst tego utworu jest stylizowany na gwarę warmińską, nie góralską (stylizowany, bo forma jest celowo przesadzona, ale tak generalnie ta gwara wygląda). W drugim i ostatnim utworze pojawiają się za to określenia rzeczywiście zaczerpnięte z gwar góralskich. Wiesz, można się pokusić o taki zabieg, jak mówisz – zobaczymy. Niemniej, nie ma co udawać, że jest to jakoś szczególnie naturalne – w moich stronach po warmińsku do dziś mówi może kilka, kilkadziesiąt osób. Ja z domu wyniosłem „ustandaryzowaną” polszczyznę. Mam pewne parcie, żeby elementy tej gwary upowszechniać i pewnie będę to gdzieś implementował, ale zobaczymy, na jaką skalę. Okładkę debiutu zdobiło zdjęcie, które wykonałeś, Razor, pewnej nocy na zalesionej górze, i poprzez specyficzną obróbkę uzyskałeś zamierzony efekt malarskości. Czy z okładką „O turniach…” było podobnie i czy biegnący jegomość to wędrowiec (ponownie motyw przewodni płyty?), którego personifikacją jest wiatr? — W: Ilustracja na okładce pochodzi ze starego wydania „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza. Książkę znalazłem… na śmietniku, w dobrym stanie. Ktoś wyrzucił dosłownie małą biblioteczkę. Gdy pokazałem ilustrację Razorowi, od razu stwierdził, że idealnie ilustruje nasz koncept. Zresztą, obaj mamy słabość do drzeworytów itd. — R: Dokładnie tak. Postać na okładce można interpretować jako sylwetkę wędrowca (czyli wiatru) przemierzającego knieje, pola itd. Z początku miałem inny pomysł na okładkę, ale na szczęście Wojsław przesłał mi skan tego drzeworytu i w ciągu sekundy zadecydowałem, że to jest właśnie TO. Generalnie, to idąc za słowami Wojsława mogę przyznać – też lubię drzeworyty. W ogóle, ja lubię wszystko, co surowe, brudne, stare i niewyglancowane. Stąd też takie, a nie inne brzmienie WW (śmiech), innego (czystego) nie zrobię. A propos wędrowców. Jakie miejsca i szlaki polecasz na Podhalu, by nie nadziać się na tłum japiszonów w klapkach, blachar w szpilkach i rodzin przysłowiowych Januszów, taszczących w wysokie góry dzieci w wózkach, który ostatnio hurtowo zalewa Tatry? A może, by doświadczyć kwintesencji gór, należy udać się na nocne szlaki? — R: Wiesz, na tałatajstwo możesz natknąć się wszędzie. Są jednak miejsca, gdzie szanse spotkania go maleją do minimum. Gdzieś na YouTube jest filmik z kolejki na Giewont w lipcu ubiegłego roku. Zobacz sobie. Szkoda, że z tak pięknego, obrośniętego niesamowitymi legendami, wspomnieniami i historią szczytu zrobiono po prostu śmietnik. Wbrew pozorom, od gór wysokich preferuję spokojne, „moje” gorczańskie szlaki – Maciejowa, Stare Wierchy, Turbacz, wspomniana wcześniej Babia Góra (chociaż to już nie Gorce) etc. Jeśli się czuje to „coś”, to nawet na takim szlaku można poczuć „zew”, a w nocy jest tu szczególnie ciekawie, zwłaszcza jak zapali się całonocny ogień. Niemniej jednak do gór wysokich mam ogromny sentyment i przede wszystkim szacunek, trzeba do tego po prostu podejść z głową i wyczuciem. Czy za głupotę w górach powinniśmy płacić? Pamiętam jak w 2014 roku nieodpowiedzialny tatuś zabrał 5-latka na Orlą Perć. Kolesia o umyśle dziecka, które w tym przypadku ma chyba większą wyobraźnie, i kompletnie wystraszonego chłopca musiała śmigłowcem ewakuować ekipa TOPR. Ta akcja mogła kosztować nawet 100 tysięcy złotych, ale rąbnięty ojciec za nią nie


Czy chodząc po górach często spotykacie się z t a k s k r a j n ie d e b i l ny m i z a c ho w a n i a m i ? Czy widzieliście coś, co przebiło ojca-idiotę z 5-latkiem na Orlej Perci? — R: Byłem świadkiem, jak właśnie podczas wycieczki na Babią Górę (najtrudniejszym szlakiem – po skałach i wbitych w nie metalowych „podpórkach”) nowoczesna, wesołkowata rodzinka chciała zejść tymże szlakiem z dwoma na oko 4-tnimi dzieciakami. Na widok podpórek ich usta stworzyły wielkie zera i nie musiałem długo tłumaczyć, że jak nie chcą zamienić dzieciaków (lub siebie) w tatar, to lepiej niech zejdą „normalnym” szlakiem.

także z bliskiej rodziny. Później sam widywałem rzeczy, których do dziś nie potrafię wytłumaczyć i nie próbuję (śmiech). Oczywiście, większość z nich można byłoby pewnie racjonalnie wytłumaczyć, ale po co? Daleko mi do takiej postawy. Mnie osobiście wkurwia mentorski ton wszelkich oświeconych, napuszonych gburów, którzy starają się naukowo/zbiegowo-okolicznościowo wytłumaczyć każdą rzecz/sytuację, dlatego tak bardzo lubię i dążę do towarzystwa ludzi starych i bardzo prostych, dla których pewne zjawiska przyrody i przeżycia to coś więcej. Odzieranie kogoś z wiary w coś to dla mnie pokaz błazenady. Idąc dalej, to wszystko skłoniło mnie do poznawania różnego rodzaju podań, legend, baśni. Te ostatnie nawet obecnie bardzo lubię czytać, także te dla młodszych. Żaden wstyd, bo niby w czym? Pewnie śledzenie nowych trendów mody jest super, nie?

Wojsław jest mocno zaangażowany w kultywowanie i krzewienie rodzimowierstwa, należąc m.in. do Stowarzyszenia Kołomir. Razor, czy ty również starasz się praktykować stare wierzenia rodem z Podhala? — R: Powiedziałbym, że bardziej wolę mieć ich świadomość i je zgłębiać oraz szerzyć, ale tylko wtedy, gdy ktoś chce o tym posłuchać.

Wojsław, jeżeli w wierzeniach, mitologii Słowian można odnaleźć elementy innych religii/kultur i odwrotnie, jeżeli niektóre prozaiczne elementy znane z polskiej wsi odnajdujemy w Indiach czy Iranie, gdzie sięgają one tysiące lat wstecz, jak wspominałeś w wywiadzie ze Stworzem w „7 Gates”, to jak duże są wspólne elementy folkloru, podań, legend Warmii i Podhala? — W: Są wspólne na tyle, na ile są wspólne elementy folkloru różnych regionów Polski i tej części Europy. Część ma zasięg ogólnokrajowy (np. pisanki), część ściśle lokalny, przy czym kultura ludowa Warmii jest (była?) o tyle specyficzna, że stanowiła mieszankę kultury kolonistów Polskich (w dużej mierze Kurpii) z domieszką elementów niemieckich i bałto-pruskich. Np. zamiast znanego z reszty Polski turonia na Warmii mieliśmy tzw. szemla (postać na białym koniu), a sam turoń pojawiał się raczej na nowy rok. Sens jednak pozostaje w dużej mierze ten sam. Dziś jednak, wraz ze zniszczeniem kultury Warmiaków po 1945 roku, zdecydowanie przeważają jednak elementy „ogólnopolskie”.

Gdy Zagreus z zespołu Jarun był niegrzeczny, babcia straszyła go mamunami i boginkami, a gdy zamieniał się we włóczykija, dziadek wołał na niego płanetnik. Razor, czy twoi przodkowie również starali się krzewić w tobie lokalny folklor, regionalne wierzenia, podania, legendy, baśnie? — R: Tak. Mogę powiedzieć, że moje dzieciństwo spędziłem w dużej mierze na wsi i nasłuchałem się ogromnej ilości opowieści o różnego rodzaju dziwnych widziadłach, „strachach” i ciekawych wydarzeniach,

Wojsław, jak informowałeś na profilu Stworza, Fu n d a c j a Wa t r a j e s t n a d o b r e j d r o d z e d o u st a now ie n i a w Pol s c e pie r w s z e j św i ąt y n i rodzimowierczej – Centrum Kultury Słowiańskiej we Wrocławiu. Teren już jest, ale potrzeba jeszcze około 70 tysięcy złotych. Z tego, co wiem stan zebranych pieniędzy na 2 stycznia 2017 roku opiewał na ponad 17 tys. zł. Myślisz, że się uda i czy ta świątynia scali pluralizm wierzeniowy rodzimowierców? — W: Czy się uda – nie wiem, ale kibicuję i wspieram.

Wrodzony sceptycyzm każe mi sądzić, że to trochę duże przedsięwzięcie, jak na początek, ale z drugiej strony może to właśnie słuszne posunięcie. Natomiast, że pluralizmu wierzeniowego nie scali to ja jestem pewien; co więcej podejrzewam, że jeśli już, to raczej go wzmocni. Z tą tylko różnicą, że polaryzacja będzie wyraźniejsza. Inna sprawa, że świątynia ma służyć też w celach kulturalnych. No i stanowić będzie czytelny przekaz dla reszty społeczeństwa, że taka grupa wyznaniowa istnieje i działa. W marcu ubiegłego roku, informowaliście o przygotowaniach winylowej wersji „Tam, gdzie miesiąc opłakuje świt”. Na jakim etapie są obecnie te przygotowania? — R: Generalnie wszystko jest gotowe – poza wydaniem (śmiech). To nie wina samego wydawcy, raczej firmy, która zajmuje się tłoczeniem etc. W sumie, to aż spytam na dniach i dowiem się więcej. Czy na zakończenie jesteście w stanie podsumować muzycznie i w ramach waszych zespołów/ projektów 2016 rok? Jaki on był dla was i, czy macie jakieś postanowienia noworoczne, które rzeczywiście chcecie, by ich słowo ciałem się stało w 2017 roku, i nie mam tu na myśli „już nie piję, schudnę 15 kg czy też zapuszczę włosy”? (śmiech) — W: To był rok intensywny i twórczy – to drugie nawet aż za bardzo (śmiech). WW, Prav, Kres, Stworz, do tego jeszcze pewne inne przedsięwzięcia (np. zabawy w dungeon synth) i sporo działalności pozamuzycznej. Z drugiej strony wyjątkowo dużo się przez ten czas nawkurwiałem, nawet jak na mnie. Postanowienia na nowy rok są trochę mniej wygórowane – przede wszystkim chciałbym wydać coś na 10-lecie Stworza, które mija we wrześniu, no i mamy realny zamiar wydać coś WW – raczej jakiś krótszy materiał. Mam też nadzieję, że ruszę pewien zupełnie poboczny projekt, który przywędrował ze mną po mojej pierwszej wizycie na Ślęży w sierpniu. Jestem na dobrej drodze. Pić natomiast zamierzam jeszcze więcej niż dotychczas. (śmiech) — R: Mnie w sumie tylko „ciążył” WW, przy którym miałem tyle pracy, że nie zamierzam odpalać oprogramowania jeszcze przez kilka miesięcy (śmiech). Chociaż, jak wspomniał Wojsław, mamy już w planach coś nowego odnośnie WW i jeszcze na boku coś innego, ale to inna para kaloszy. Na spokojnie. Co do picia, to ja właśnie muszę przystopować, bo po moje butelki w szafie to trzeba byłoby przyjechać chyba wozem Drzymały, by je wszystkie upchnąć (śmiech). D

75

www.fb.com/wedrujacywiatr B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

zapłacił, tylko zapłaciliśmy my – podatnicy. Jednocześnie na Słowacji, we Włoszech, Austrii, Fr a n c j i , C z e c h a c h i N i e m c z e c h z a p o m o c udzielaną w górach niefrasobliwi turyści muszą płacić z własnej kieszeni. A koszty mogą sięgać nawet kilkudziesięciu tysięcy euro, o czym 3 lata temu przekonał się 19-letni Polak, który nie miał polisy turystycznej i zapłacił 5 tys. euro za akcję ratunkową na Rysach po słowackiej stronie. — R: Tak, powinniśmy płacić, bo góry to coś, do czego należy mieć szacunek. Tylko, że zrobiono z nich superfajną atrakcję dla każdego – bezmózgów, kalek, ślepych (z całym szacunkiem dla dwóch ostatnich, naprawdę). Po prostu one wymagają przygotowania i spokojnego podejścia. Wiesz, jak jest się debilem to nawet święty Roch nie pomoże.


Przed Wami qip, czyli Maciej Pasiński, którego powinniście kojarzyć z Sirrah oraz solowego projektu TheMANcalledTEA. Po kilkunastoletnim niebycie, niczym uśpiony wulkan powraca muzycznie z obczyzny w kolejnym autorskim przedsięwzięciu, budowanym całkowicie od podstaw i dopieszczanym po nocach (również w papuciach i piżamce) dosłownie pod kątem najdrobniejszego szczegółu. Opłacało się nam czekać, zupełnie niespodziewanie, i opłacało się Maćkowi dłubać tak wiele lat, bowiem „On Ephemeral Substrates”… a zresztą – zajrzyjcie do recenzji, a później wróćcie do tego wywiadu. ↔ Cześć, Maćku! Zacznijmy od pytania, którego chyba się nie spodziewałeś. Nazwa qip sama w sobie nie ma znaczenia, będąc znakiem graficznym przedstawiającym głowę muchy, więc, czy ta mucha to ty? Pytanie niby z dupy wzięte, ale kilkanaście lat temu w pewnej kamienicy na ulicy Kośnego w Opolu byłem i piłem u kogoś z Sirrah i mówiono na niego Mucha, w dodatku częstował dopiero co stworzonym Człowiekiem Zw a ny m H e r b at ą . C hy b a , ż e t e he k t o l i t r y studenckich tanich i gorszych trunków skutecznie zjadły moje szare komórki, a stan tej demencji pogłębiły obecnie „mądrzejsze lektury” alkoholowe, przez co mogło mi się odrobinę pokiełbasić? — Hej, Maniek. Rzeczywiście mnie zaskoczyłeś, bo nie miałem pojęcia, że mieliśmy kiedyś okazję się spotkać. Wszystko się zgadza. Wszyscy starzy przyjaciele i znajomi sprzed lat wciąż nazywają mnie Muchą, a „nazwa” projektu do tej ksywy nawiązuje. W mojej muzyce też jest sporo odniesień do tamtych czasów. Na Kośnego spędziłem większość dzieciństwa i sporą część młodości. Przez moją chatę przez tamtą dekadę przewinęło się sporo ciekawych ludzi. Znajomi przyprowadzali swoich znajomych. Paliliśmy zioło, słuchaliśmy muzy i rozmawialiśmy. Muzyka i koncepcje utworów Sirrah i TMCTEA czasami powstawały w następstwie tych rozmów. Muszę przyznać, że brakuje mi tych interakcji, ale jestem już na innym etapie życia i ilość wolnego czasu drastycznie się zmniejszyła. Od 12 lat mieszkasz w Belfaście, co daje niemal ¼ twojego życia. Czy często odwiedzasz stare śmieci, bo muzycznie widać, że nie zerwałeś z lokalną przeszłością, korzystając z gościnnych wokali Tomasza Żyżyka (Sirrah) w kapitalnie sącząco-płynącym „Discarded Specimens” oraz posiłkując się przemysłowymi samplami Dawida

76

D nr 41 / 01–2017

Chrapli, z którym nomen omen pracuję w tej samej fabryce chemii gospodarczej? — Obaj są moimi przyjaciółmi od wielu lat, choć Dawida nie widziałem na żywo odkąd wyprowadziłem się z Opola w 2003 roku. Tomek odwiedził mnie w 2014 i pyknął te wokale w 5 minut. Ma też wpaść w ten weekend (14-15. stycznia – dop. M.) na kilka dni. Wybieramy się razem na koncert Meshuggah w Belfaście. Do Opola staram się przyjeżdżać jak najczęściej, ale moje możliwości w tym zakresie są ograniczone, więc udaje się raz na 2 lata. Moja najbliższa rodzina opuściła miasto, więc wpadam odwiedzić przyjaciół. Zawsze jest impreza. Oczywiście nie zerwałem z lokalną przeszłością. Muzycznie w całości ukształtował mnie schron pod akademikiem „Mrowisko”, w którym mieliśmy próby. Do Belfastu trafiłem w wieku 30 lat, i jak dotąd nie znalazłem jakiegoś interesującego punktu zaczepienia w miejscowej scenie muzycznej. Muszę przyznać, że jest ona dość miałka i nieciekawa. Nie wytrzymuje porównań z Polską. A p r o p o s s a m p l i w y k o r z y s t a ny c h n a „O n Ephemeral Substrates”, to wiele z nich jest fragmentami ze starych f ilmów dokumentalnych, szpiegowskich materiałów instruktażowych, zimnowojennej propagandy, przemówień, itd. Czy w kontekście tego, co obecnie wyrabia się na świecie plus Donald Trump prezydentem USA vs Władimir Putin rozgry-

wający Zachód z zimną kalkulacją, jak stary, d o b r y f u n kc j o n a r i u s z KG B ( c ó ż , z a p i ęk ny oksymoron) zrówna się to do zimnej wojny XXI wieku? — Czas pokaże, jak się sytuacja rozwinie. Oczywiście, można znaleźć różnego rodzaju analogie pomiędzy zimną wojną, a współczesnością, ale myślę, że obecnie powiązania gospodarcze są na tyle silne, że trudno będzie stworzyć równie mocne bariery i w takim stopniu odizolować mocarstwa. Pracuję w amerykańskiej firmie, która wciąż sporo sprzedaje w Rosji. Mamy biuro w Moskwie i sieć dilerów rozsianą po całym terytorium. Pomimo sankcji gospodarczych i obustronnego embarga na niektóre modele naszych maszyn, wciąż udaje się tam robić biznes. Ten kraj poza surowcami niewiele wytwarza. Potrzebuje towarów i żywności z zagranicy. Dużo będzie zależało od tego, jak będą zachowywać się Chiny. Stara zimna wojna to duchy przeszłości, zaś melodią przeszłości wydaje się być tematyka poruszona w „Humanity+”. Czy transhumanizm jest realnym zagrożeniem dla człowieka, a może szansą na lepszego człowieka, którego intelektualne, psychiczne i fizyczne możliwości przekroczą wszelkie granice? Pytanie tylko, czy to będzie jeszcze człowiek? — Czekam na obiecywany przełom w technologiach, które zdołają nas uwolnić od ograniczeń natury


Nie było cię na „scenie” kilkanaście lat, Irlandia Północna to twój drugi dom, a teraz, po wydaniu „On Ephemeral Substrates” zamierzasz zrobić dwuletnią przerwę od muzyki i poświęcić czas rodzinie. Czy w takim razie ten ustęp z „Ergoregion”, wewnątrz digipacka, o długim okresie bycia gdzieś poza, punkcie zwrotnym, przerwie i domu to właśnie Maciej Pasiński roku 2017? — Widzę, że łatwo przychodzi ci odczytywanie moich tekstów. Zdecydowałem, że tylko jeden będzie metaforyczny, stąd trochę astronomiczny język. Piosenka opowiada o okolicznościach powrotu do tworzenia muzyki. W pośredni sposób wywołało go bardzo smutne wydarzenie. Stąd odniesienie do czarnej dziury w tekście. Tytuł też w przenośni dotyczy czerpania energii z negatywnych zdarzeń i miejsc. Reszta liryków jest bardzo konkretna i czytelna, oparta na wyraźnych i przemyślanych konceptach. Według ostatnich badań (Satoshia Kanazawa i Norma Li, psycholożki ewolucyjne z Singapore Management University i London School of Economics and Political Science, przebadały grupę ponad 15 tys. osób) osoby o wysokim IQ cenią sobie samotność. Czy ma to jakiekolwiek przełożenie na artystyczno-muzyczną samotność qip, czy po prostu tropem Adama Słodowego – Zrób To Sam? — Czytałem o tym. Kilka mądrych głów zdążyło już się nie zgodzić z tą teorią. W moim przypadku samo-

tna praca wynikała nie tyle z ilorazu, co z realiów rodzinnych. Nie miałem czasu na zespół i granie prób. Dłubałem nocami na słuchawkach i dość szybko spodobał mi się taki styl pracy. Sporo się nauczyłem o rolach poszczególnych instrumentów, aranżacji, częstotliwościach, dynamice, miksowaniu i o własnej determinacji. Przyjemnie było nagrywać growle w piżamce i ciepłych kapciach. Dlaczego qip pochłonął prawie trzy lata twojego życia, a ty poświęciłem temu materiałowi więcej energii niż jakiejkolwiek z płyt wydanych przez zespoły, w których grałeś? Wiem, że samo pisanie materiału zajęło ci około 4 miesiące, reszta czasu to dążenie do perfekcji? — Te 4 miesiące zajęło mi napisanie muzyki w formie demo. Resztę czasu wypełniła nauka miksowania. Siedziałem nad tym aż uznałem, że już lepiej nie zdołam tego zrobić, a jeśli dalej będę napierał, to oszaleję. Przez ten długi okres starałem się nadać muzyce odpowiednie brzmienie. Zaczynałem od zera, bo przecież niewiele wiedziałem o realizacji dźwięku. Musiałem się tego nauczyć metodą prób i błędów. Czytałem różne poradniki, fora internetowe dla studyjnych zboków itd. Stopniowo robiłem postępy, choć dochodziło i do regresów, przemęczenia słuchu. Czasami mózg pozbawiony snu płatał figle. Gdy już było wiadomo, że „On Ephemeral Substrates” wyda Arachnophobia Records odkryłeś karty, że to twój pierwszy album w pełnym znaczeniu tego pojęcia. „Acme” i „Did Tomorrow Come…” takowymi nie były? — Tak, ale powiedziałem, że chodzi o pierwszy solowy album. Na „Acme” i „Did Tomorrow Come…” oraz „Sketchpad” jest sporo moich nut i słów, ale była to praca zespołowa. Siłą rzeczy nie wymagała ode mnie aż takiego wysiłku, chociaż przy produkcji „Did Tomorrow Come…” schudłem 10 kg. Mimo bardzo bogatego wnętrza, przy oficjalnym wydaniu „On Ephemeral Substratem” zdecydowałeś się na minimalistyczną, wręcz ascetyczną okładkę. Wiem, że nie trzymałeś się jednego

frontu albumu, cały czas go zmieniając, ale ta z martwą kobietą i „garniturowcem” przeglądającym winyle na jej ciele była naprawdę przednia. — Większość metalowych płyt ma przeładowaną szatę graficzną. Chciałem tego uniknąć i zaprojektowałem ten matowy smolisty booklet stylistycznie oddający solowy charakter albumu. Uważam, że bardzo pasuje do muzyki i tekstów. Okładka do wcześniejszego, bandcampowego wydania, o której wspomniałeś miała jeden mankament – nie miałem do niej praw, więc zdecydowałem się na zupełnie inny projekt. To mój solowy album i być może jedyna okazja, żeby wylądować na okładce płyty. W recenzenckim kontekście szyldowi qip towarzyszy wiele uznanych nazw, ale, o dziwo, nigdzie nie pojawił się szwedzki konglomerat w postaci The Project Hate MCMXCIX, a już najbardziej albumu „Armageddon March Eternal (Symphonies of Slit Wrists)”, zwłaszcza pod kątem wokali Jörgena Sandströma? Słyszałeś, czy u mnie po prostu dzwoni nie w tym kościele? — Muszę się przyznać, że nie znam tego zespołu i nie mieli na mnie żadnego wpływu. Dotychczasowe recenzje porównywały mój album do przeróżnych hord i wielu z nich nie miałem okazji nigdy usłyszeć. Już na zakończenie – qip spotkał się w Polsce z szerokim i pozytywnym przyjęciem, zapewne również przez twoją przeszłość w Sirrah i TMcT, wydawcę czy też lokalny patriotyzm. Czy „On Ephemeral Substrates” spotkał się z podobnym odbiorem w reszcie świata, pozbawionej tych wartości naddanych? — Jak dotąd przeważają pozytywne opinie. Nie jestem pewien, jak duża grupa zapoznała się z płytą, ale mam nadzieję, że materiał pozostanie w świadomości ludzi, którzy się z nią zetknęli. Spoza kraju miałem trochę ściągnięć i odtworzeń z UK, USA, Francji, Niemiec i Holandii. Nie prowadziliśmy szerzej zakrojonych akcji promocyjnych na tych terenach, więc, jak mniemam, ludzie trafili na mój album przypadkiem albo przeczytali gdzieś recenzję. D

www.fb.com/qipmusic B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

biologicznej. Mam nadzieję, że dojdzie do tego w ciągu mojego życia. Żeby przeżyć jako rasa, musimy znaleźć bardziej efektywny nośnik istnienia, który pozwoli efektywniej wykorzystywać zasoby. W przeciwnym razie wykończymy się wzajemnie i zniszczymy planetę. Uważam, że jako gatunek nie powinniśmy kurczowo trzymać się człowieczeństwa. Ma ono zbyt wiele ciemnych stron, które powinniśmy wyeliminować. Ważniejsza jest ciągłość egzystencji, a ta zawsze w jakimś stopniu będzie zagrożona dopóki nie rozpierzchniemy się po galaktyce. Nasze ciała nie są przystosowane do dalekich podróży kosmicznych, więc będzie lepiej, jeśli zbudujemy sobie nowe.


Scorpios Androctonus z niejednego pieca jadł blackmetalowy chleb. Najbardziej znany powinien Wam być z okultystycznej piekarni Acherontas, ale trafiały się też wieloletni staże w Melechesh czy też Zemial, jednak tym pierwszym, najważniejszym zawsze był Crimson Moon. I właśnie z tym zespołem, po perturbacjach rodem z Mody na Sukces i 11 latach ciszy wrócił w grudniu ub.r. z nowym albumem „Oneironaut”. I chociaż tematyka tego albumu ma wiele wspólnego ze świadomym snem, dążąc do wywołania z otchłani węża/smoka, to Scorpios Androctonus twardo stąpa po ziemi i równie mocno trzyma się swoich poglądów, zwłaszcza na pohybel ANTIFIE. ↔ C ze ść , Sc or pio s Andr oc tonus! Z tej str ony Mariusz z polskiego „7 Gates” Magazine. Jak leci w Kusel? Jeszcze 2 tygodnie i już będzie na świecie „Oneironaut”… — Sprawy mają się dość dobrze, ponieważ datę premiery przewidujemy na 6 grudnia 2016 roku i pozostajemy bardzo zajęci oraz skoncentrowani na wielu sprawach, które pojawią się w najbliższej przyszłości. Wreszcie zostawiłeś za sobą dramat i operę mydlaną związaną z Nocturnal Overlordem, co zaczęło przeradzać się w cyrk rodem z Gorgoroth, więc po ogromnej przerwie między pełnowymiarowymi albumami możemy porozmawiać o tym najnowszym… — Nawet nie porównywałbym tego do męki Gorgoroth,

78

D nr 41 / 01–2017

ponieważ w przypadku Norwegów istniały dwa rzeczywiste zespoły, które, jeśli się nie mylę, zrobiły coś muzycznie. Mogę się mylić, bo nie bardzo śledzę, co tam słychać w obozie Gorgoroth. W przypadku Crimson Moon były gitarzysta nie zrobił absolutnie nic odkąd został wykopany z zespołu, ponad dekadę temu. Tak, w ciągu tych ponad 10 lat nie wydał ani jednego materiału, zarówno dla jednego z jego projektów pobocznych lub czegokolwiek dla Crimson Moon, do którego cały czas rościł sobie prawo. Przez 10 lat powtarzał do znudzenia jedynie: „wkrótce”. Jego ostatnim wyczynem było dużo facebookowej paplaniny o 20. rocznicy i wznowieniu „To Embrace the Vampyric Blood”, którego ponownym masteringiem i miksem jest tak zajęty, że doprowadza je do perfekcji. To samo twierdził, że zrobi to „wkrótce” w 2006 roku, kiedy my

wydawaliśmy „Xepera Xeper Xeperu”. Ostatnio widziałem, że znów opóźnił to do 2017 roku, ze względu na to, że w ponowne miksy wkłada taaak dużo pracy, co jest w pewnym stopniu porażką w kontekście celowości ponownego wydania „The Embrace…” na jego 20-lecie. Kilka miesięcy temu udało nam się wydać ten materiał na winylu, ale został on tylko zremasterowany. Ponowny miks starego albumu, który został zarejestrowany na czterech śladach to strata czasu i po prostu niszczenie aury oryginalnego wydania. Wszystko to sprawia, że w niedalekiej przyszłości możesz spodziewać się ponownie nagranej pierwszej płyty. W dalszym ciągu twierdzę, że jego gadanie o tym wszystkim jest żałosne i tanie, przez swoje 10 nędznych lat nie potrafi wydać nawet bootlegu naszego debiutu, nie mówiąc już o wyprodukowaniu jakiejkolwiek muzyki pod własnym szyldem. Ale tak długo, jak chce kontynuować swoje oszczercze pogróżki, wchodzę w to i dążę do wzięcia odwetu, żeby tylko nie zniżyć się do jego poziomu. Czy to prawda, że „To Embrace…” pierwotnie miał być waszym 3. materiałem demo, a 2. album „Under the Serpentine Spell” to podobnież zaledwie utwory nagrane na taśmie podczas próby, które planowaliście zarejestrować w studiu, ale się nie udało, jak to kiedyś „chwalił się” Nocturnal Overlord, mówiąc na dokładkę: — moim zdaniem, wszystkie poprzednie wydania Crimson Moon nie były nawet prawdziwymi albumami… — To stek bzdur. „Under The Serpentine Spell” był nagrany już w 1997 roku i wtedy powinien zostać wydany, ale odnośnie życzenia naszego byłego gitarzysty,


nie przystąpiłem do tego, ponieważ on wiecznie miał wysokie ambicje ponownego nagrywania wszystkiego ze wspaniałym perkusistą, i kiedy dogadał się z Total Holocaust Records, że wszystko będzie gotowe na 2007 rok, nagle zmienił zdanie i chciał, żeby to wyszło w 2005 jako pełny album. Z tego względu, że chciałem to wydać wszystko razem – zgodziłem się, ale gdy było już ku końcowi, on postanowił znów ulepszać ten materiał i w tym samym czasie próbował wystartować z wytwórnią Kthulu Productions, która szybko zmieniła nazwę na Mythos Occultos, co, jak zakładam, ma wiele wspólnego z mnóstwem skarg. Słyszałem, że wychujał ludzi na zamówieniach. Jego motywy, stojące za tym, były czysto finansowe, w nadziei, że pobudzi to jego tzw. wytwórnię. Twierdził, że coś tam będzie współwydawać, ale skończyło się na podejrzanych interesach z płatnościami i kopiami licencyjnymi. Każdy może spytać Hakana z THR, jak to było robić interesy z tym urojeniowym głupcem. Gdyby to nie było przekazane do kontroli uszkodzeń, którą przez tego mongoidalnego zjeba musiałem zrobić wraz z THR, to wszystkie kopie UTSS były bardzo bliskie zniszczenia przez THR. Każdy, kto w tamtym czasie często przebywał na forum FMP, zapewne pamięta post THR, że z powodu mniej niż honorowego podejścia byłego gitarzysty do biznesowych spraw, jakiekolwiek wydanie zostaje odwołane, a wszystkie kopie zostaną zniszczone. Mam jeszcze nawet stare maile z tej całej męki i pamiętam, że w jednym z nich jest wspomniane, jak to Overlord nie był w stanie zapłacić THR za 100 CD, które otrzymał za swoją „wytwórnię”. Wątpię, bym nawet był w stanie zrobić tego rodzaju gówno. To naprawdę niedorzeczne. Ale według Nocturnal Overlorda, w jego facebookowym gardłowaniu, UTSS nawet nie jest prawdziwym albu-

mem, użyliśmy gitarowych symulatorów i nagraliśmy w piwnicy moich rodziców, w której podobno mieszkam itd… bla, bla, bla… Niektórzy ludzie po prostu nie wiedzą, jak się wyłączyć, gdy są już pokonani i działają w zupełniej desperacji. Pod koniec 2006 roku mówiłeś, że: — nowy materiał jest w toku, a jego proces nagrywania rozpocznie się w lutym 2007 roku. Po raz pierwszym w historii Crimson Moon jest w pełnym składzie, więc teraz planowanie koncertów jest bardziej odpowiednie i jest obecnie w toku. Wiadomo, że wszystko potoczyło się inaczej, ale czy nie żałujesz tej straty czasu między „Under the Serpentine Spell” i „Oneironaut”? Chyba, że należy patrzeć na tę sytuację z postawy Nietzschego – co cię nie zabije, to cię wzmocni? — Ten czas nie został całkowicie zmarnowany, przecież był split z Acherontas, Akrabu i Shibalba. Sporo materiału zostało również napisane i nagrane w całym tym okresie, ale także pojawiło się wiele trudności w ustaleniu składu, z którego jestem zadowolony. Kiedy więc nie mogłem sobie poradzić na tym polu, kontynuowałem prace z innymi projektami muzycznymi. Jestem gorącym zwolennikiem jakości nad ilością. W tamtym czasie skomponowałem i nagrałem całkiem dużo materiału, którego część wciąż pozostaje do wykorzystania. Czy obecnie, z wreszcie wykrystalizowanym składem, Crimson Moon znaczy dla ciebie coś innego, niż to miało miejsce wcześniej? — Sedno Crimson Moon zawsze pozostanie takie samo. Przyjęło się mówić, że 3. album jest dla każdego zespołu swoistym „być albo nie być”, konkretnym wyznacznikiem ogólnej kondycji zespołu. C z y uw a ż a s z „O ne i r o n a u t ” z a , w p e w ny m stopniu, przełomowe osiągnięcie dla Crimson Moon, punkt zwrotny? — Nigdy nad tym zbytnio nie myślałem. W przeszłości Crimson Moon nigdy tak naprawdę nie funkcjonował, jak zwykło to robić większość zespołów. Tak czy inaczej „Oneironaut” jest osobiście moim najbardziej korzystnym materiałem ze wszystkiego, co do tej pory zostało wydane pod nazwą Crimson Moon i mam w stosunku do niego wielkie oczekiwania. W końcu jednak, niezależnie od wyników, które być może nie zmienią mojej opinii lub nie zniechęcą mnie do ciągnięcia tego dalej. Odzew i recenzje były do tej pory wyjątkowo dobre. Widziałem tylko jedną opinię, która nie była tak dobra, ale tam recenzent poszedł w porównania z riffami Dissection i Watain. Myślę więc, że sprawiedliwym jest założyć, że osoba to pisząca ma bardzo małą wiedzę o tym, co pisze i w ogóle o tego typu muzyce. Tak naprawdę, to „Oneironaut” zrobiłeś w pojedynkę z gościnnym udziałem kilku dobrze znanych muzyków: Ixithra z Demoncy nagrał wokale na „Urilian Worm”, Acherontas V.Priest użyczył głosu na „Gossamer of Arachne”, a Hierophant z Acherontas zagrał w tytułowym utworze na lirze kreteńskiej, w którym gitarowe sola zagrał Ralph Santolla… I tu cię mam, wampirze (śmiech). Santolla jest praktykującym katolikiem, co wywołało kilka lat temu kontrowersje wśród fanów Deicide. Jak w takim razie obecność Ralpha przekłada się na postawę, wartości i przekonania Crimson Moon? — Ralph i ja kilka lat temu jeździliśmy w trasie koncertowej w ramach tego samego zespołu, więc w zasadzie żyliśmy razem przez miesiąc, w autobusie. Nie mam zamiaru mówić za niego, ale określenie go praktykującym katolikiem wydaje się nieco ekstremalne. Przede wszystkim, konieczność obecności Ralpha na tym albumie była muzycznie napędzanym wyborem, ponieważ jest on bardzo utalentowanym muzykiem, który jest w stanie dodać utworowi nowego wymiaru. Z czysto osobistej uwagi – jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, a on ma bardzo dobre, przyjacielskie cechy, jeśli chodzi o jego postawę i wartości. Zapewne, tak jak ja mało dbam o jego religijne przekonania, tak samo dba on o moje wartości. To jest istota tej znajomości – naprawdę, sram na to, czy wkurza to jakichś niedojrzałych umysłowo ludzi i czy sprawia to, że nie jestem w ich oczach „trve kvlt blackmetalowcem”. „Oneironaut” z definicji oznacza osobę, która zgłębia świat snu, co zwykle wiąże się ze świa-

domym snem. Jest to również odniesienie do umysłu widzącego we śnie węża/smoka za zasłoną otchłani… — Lirycznie, tematyka tego albumu waha się między tradycyjnymi legendami inspirowanym Necronomiconem, a hołdem złożonym Hekate w jej trzykrotnej postaci księżyca, symbolice rozdroży, sumeryjskiej wiedzy tajemnej, astralnym projekcjom i świadomemu śnieniu, co w ogólnym kontekście pokrywa się z hołdem dla dawnych bogiń kultu i przetrwania najsilniejszych, przełamujących wszystko mitów o równości i duchowej transcendencji. Są to wszystkie tematy, które są obecne w tekstach, ale nie widzę sensu, abym dla innych ludzi rozszyfrowywał moje własne liryki. Na „Oneironaut” jest zarówno wiele symboliki, jak i mnóstwo metafor oraz ukrytych znaczeń. Ten album to symbol – może być interpretowany na wiele sposobów przez wiele różnych umysłów. Smok z okładki ma 7 głów, co odnosi się do liczby przeważającej w symbolice „Oneironaut”. Na albumie znajduje się również utwór „Seeker of the 7th Gate”. I tu nasuwa się pytanie, dlaczego ten album nie jest spięty 7-utworową klamrą? — Byłem całkowicie zadowolony z albumu, zamkniętego w sześciu utworach, więc nie było potrzeby, żeby rzucać się na 7. numer, tylko dla zaspokojenia numerologicznego fetyszu. Obraz smoka ujętego na okładce, który jest częściowo zanurzony to symbol świadomości i podświadomości przejścia przez zasłonę otchłani. Czy skomponowane przez ciebie tak długie kompozycje mają podkreślać rytualny, medytacyjny charakter albumu, zwłaszcza w jego niemal liturgicznych partiach? — Zazwyczaj skłaniam się ku dłuższym utworom, bo wierzę, że to pomaga w wykreowaniu odpowiedniej aury i atmosfery, a część z tego wszystkiego przejawia się w źródłach, o których wspominałem przed chwilą. Dla mnie, osobiście staram się stworzyć klimat, który jest w stanie oddać i uchwycić różne koloryty rytuału, medytacji i duchowych podróży. W tych rytualnie długich kompozycjach słychać postęp w muzyce Crimson Moon dzięki wprowadzeniu do struktur utworów dodatkowych instrumentów, w tym tak egzotycznych jak esraj, bęben ramowy, tambura, wspomniana już lira kreteńska, akustyczny bas bezprogowy, a także innowacyjne użycie akustycznych gitar w towarzystwie innych instrumentów strunow ych i p e r k u sy j nych . A l e t y t u ł ow y nu me r nabrał zupełnie nowego wymiaru nie tylko dzięki kreteńskiej lirze Hierophanta i gitary prowadzącej Ralpha, ale również przez wzgląd na przeogromną architekturę. Wiem, że numer „Oneironaut” został nagrany na ten album jako ostatni. Czy ten utwór ma być zarazem centralnym punktem tej płyty, a jednocześnie jej podsumowaniem i ekstraktem? — Tak, myślę że te utwór, mimo że jako ostatni na albumie, działa niczym jego epicentrum. Ten numer obejmuje rzeczy poruszone w pozostałych utworach, ale również ze względu na swoją długość i nowe elementy daje szersze spektrum na to, co będzie możliwe na przyszłym materiale. Skoro mój zbiór egzotycznych instrumentów wciąż rośnie, to na kolejnym materiale będę one obecne w postaci pewnego rodzaju dodatków i „przypraw”, gdzie uznam to za stosowne. Jeżeli mówimy o kolekcji, egzotycznych i okultystycznych instrumentach, to czy nadal jesteś mocno zaangażowany w Postmortem Creations? — Nie do końca. Nadal kolekcjonuję kości i spreparowane rzeczy, wypchane zwierzęta i okazjonalnie, w wolnym czasie param się sztuką oraz rzeźbieniem, ale wszystko to robię w ramach prywatnej kolekcji. Wiele wykonanych przeze mnie rzeczy jest zazwyczaj bardzo kruche, więc szybko zorientowałem się, że oddanie ich w ręce systemu pocztowego nie jest mądrym posunięciem. Moim najnowszym dziełem był lis, którego znalazłem na poboczu drogi zaraz po uderzeniu przez samochód, więc nadal kończę proces garbowania skóry i oczyszczania kości. Dagon z Inquisition powiedział kiedyś, że: „Dla mnie największym rytuałem jest komponowanie muzyki. Drugim największym rytuałem jest sesja nagraniowa . Trzecim jest koncert – rytuał na żywo. Te 3 fazy wymagają wysokiego stopnia kon-

79


centracji, kontroli, techni ki, a ponad wszystko – inspiracji”. Jakie jest twoje podejście do tych 3 etapów egzystencji Crimson Moon? Czy, kiedy tworzysz, nagrywasz i występujesz na żywo istnieje element duchowości? — Tak, pisanie i komponowanie materiału rzeczywiście są rytuałami, same w sobie. Odnośnie występów na żywo mam nieco mieszane uczucia. Zgodziłbym się na poziomie osobistym, ponieważ jest w tym trochę skażonej atmosfery, która w wielu przypadkach zależy od publiczności. Niedawno, ponownie spotkałem się z Dagonem, około tydzień temu, kiedy byli w Niemczech. Wróciliśmy myślami do 2012 roku, kiedy to byliśmy razem w trasie i podzielaliśmy wiele poglądów, zwłaszcza kiedy przychodzi, co do czego. Jest parę możliwych planów, by współpracować ze sobą w przyszłości, omówiliśmy je i mam nadzieję, że wszystko ułoży się w logiczną całość później, w 2017 roku. Muzyka jest ekspresją i powinna być zaawansowanym narzędziem do eksponowania różnych poziomów ludzkiego umysłu, które pozostają niewidoczne. Czy muzyka stymuluje płodność umysłu, ducha i ciała? Manipulacja dźwiękiem to alchemia sama w sobie? — Pewnie, że tak. Oczywiście, w zależności od muzyki. Dla mnie, muzyka, kiedy jest zrobiona i wykorzystywana prawidłowo jest czymś naprawdę potężnym. Przekraczanie granic wiąże się z ustawieniem wszystkiego na maksimum, ale czasami jako muzyk trzeba popatrzeć wstecz, by mieć tą zdolność do manipulowania dynamiką, brzmieniem i emocjami. Innymi słowy, trzeba wiedzieć, kiedy przejść przez całą tę drogę, a kiedy po prostu odpuścić niektóre jej etapy, niczym magik, który rozumie umysły innych. Jakie inne blackmetalowe zespoły, obecnie przesuwają granice tego gatunku i najbardziej przykuły twoje ucho? — Istnieją różne poziomy tego wszystkiego, ponieważ taką muzykę, jak ta, czasami nazywam „muzyką muzyków”, i z punktu widzenia muzyka można ją docenić na zupełnie innej płaszczyźnie muzycznej niż odbierają ją i wartościują odbiorcy, którzy w rzeczywistości nie tworzą muzyki. Tworzenie muzyki przy próbie zrównania dobrze zbalansowanych rezultatów jest pewnego rodzaju kamieniem filozoficznym. Zawsze łączyłeś Crimson Moon z okultystycznym black metalem, gdzie muzycznie jest to black metal, zaś teksty traktują o okultyzmie, który już od wieków wpływa na muzyków, a swoją kolejną młodość w muzyce przeżywa od ładnych paru lat. Głównie przez retro zespoły ożywiające psychodelicznego rocka lat 70-tych, który w ten czy inny sposób inkorporował okultystyczną tematykę. To wspaniale, że wiele zespołów stara się być i brzmieć tak bardzo autentycznie, jak tylko się da, ale z drugiej strony ten cały szum doprowadził do ogromnego braku szczerości i szacunku dla okultystycznej wyjątkowości… — Tak, oczywiście, że coś takiego ma miejsce, ale jest to nieuniknione ze względu na ludzką naturę i brak kreatywności. W tym gatunku jest wiele nieszczerej muzyki, gdzie, myślę że zespoły po prostu nie mają na siebie pomysłu, brak im pojęcia czy kreatywności, o czym tak w ogóle mają pisać, więc zwyczajnie sięgają po typową tematykę i próbują klonować to, co inni już stworzyli. D l a c z e g o t a k w ie l e z e sp o ł ów me t a l ow ych , zwłaszcza w ekstremalnej odmianie, ale i ogólnie heavymetalowych kapel, zazwyczaj pozostaje bardzo blisko przy mistycznej i okultystycznej tematyce? Czy to taka tradycja – przejścia przez całą drogę z powrotem do Black Sabbath; część stylu, a może jest w tym jakiś głębszy powód? Czy okultystyczna ścieżka jest nieodzowna dla metalowych muzyków, będąc prawdziwą drogą do oświecenia? — Pewna muzyka, nie tylko metalowa niesie ze sobą atmosferę i koncepcję, które idą ramię w ramię z okultyzmem. Jeżeli ktoś musi prosić kogoś innego o wskazanie okultystycznej ścieżki i udzielenia lekcji, by podążyć tą drogą, w ten sposób nie znajdzie żadnych istotnych odpowiedzi. Wielu zwolenników black metalu twierdzi, że powinien on dążyć do zniszczenia zorganizowanej religii, jednak, gdy jakiś zespół staje się tylko nieco bardziej znany ci sami ludzie

80

D nr 41 / 01–2017


Czy właśnie dlatego nie udało się wam zagrać w październiku 2016 roku, co miało być pierwszym występem nowo ustanowionego, mocnego składu? Mieliście powrócić wraz z Crimson Moon po niemal dekadzie na deski koncertowe i po raz pierwszy wystąpić na żywo na europejskiej ziemi… — To miał być bardzo mały pokaz, pewnego rodzaju test w przedbiegu nowego składu, ale po drodze pojawiło się wiele okoliczności związanych z miejscem i organizatorem, więc zdecydowaliśmy się to przełożyć na późniejszy termin, który nadal jest do ustalenia. Pozostajemy zdecydowani, więc może się to skończyć pewnego rodzaju prywatnym pokazem, gdzieś w naszej okolicy. Czekamy na wydanie naszego albumu, by rzeczywiście być aktywnym w rezerwacji większej ilości koncertów, i chociaż każdy z nas jest gotowy i zainteresowany grą na żywo, to wolimy być wybiórczy, jaki koncert zagramy. Jesteśmy dostępni, ale nie dla wszystkich. W związku z zagraniem koncertu mamy swoje warunki i nie interesują nas kompromisy. Wiemy, że taka postawa nie przyniesie nam korzyści w uzyskaniu obfitej ilości koncertów, ale jest nam z tym dobrze. Po raz ostatni Crimson Moon grał na żywo w 1997 roku, na małej trasie po USA i z bodajże jednym

koncertem w Meksyku. Wiem, że mimo wielu przypadków prawa Murphy’ego zostały ci po tej koncertowej, szorstkiej podróży również i dobre wspomnienia, tak jak z The Gathering of Shadows na szczycie Gór Skalistych w Kolorado. — The Gathering of Shadows było z poprzedniej trasy w 1996 roku, i było prawdziwą atrakcją, ale mimo wszystko trasa z 1997 roku była lepsza od poprzedniej. Ze wszystkimi typowymi koncertowymi zwrotami akcji, jak przystało na Stany Zjednoczone w tamtym czasie, tak myślę. Podejrzewam, że niektóre rzeczy mogły potoczyć się lepiej, ale ostatecznie trasa po USA jest cholernie trudna. Jest kilka miejsc, w których można uzyskać przyzwoitą frekwencję, na wschodnim i zachodnim wybrzeżu oraz w Teksasie. Wszystko inne, pomiędzy, jest tylko koncertowymi wypełniaczami i próbą złagodzenia ogromnych ciosów w budżet na paliwo i zakwaterowania w drodze. Teraz, gdy reszta członków jest Niemcami, wymagałoby to również pracy przy uzyskaniu odpowiedniej wizy, więc trudno nawet próbować zawalczyć o próg rentowności. Wydaje się, że zarabianie pieniędzy na trasach, takich jak kiedyś, jest już przeszłością. Obecnie, pojechać w trasę i nie stracić kasy jest prawdziwym wyzwaniem. Wspominałeś przed chwilą, że odpowiednio selekcjonujecie koncerty, na których gracie, ale czy na taki stan rzeczy ma także wpływ rentowność tego wszystkiego? To dlatego, jedyne co macie do tej pory oficjalnie zabu-kowane, to niemiecki Speyer War Mass w marcu 2017? — W przypadku, gdy chcesz sprawiedliwie traktować zespół, ma to z tym wiele wspólnego. Nie rozumiem tej samej przyjemności, gdy widzę niektóre osoby będące „liderami zespołu”. Nie mam żadnego interesu w tym, by płacić za grę i nie pytać się o zdanie moich kolegów z zespołu. To również zależy od tego, w jaki sposób odbywa się trasa, jakie są twoje koszty i jak całość jest ostatecznie zorganizowana. Moim celem w życiu zawsze było wyżyć z muzyki i nigdy nie spodziewałem się, że uda mi się to osiągnąć w ramach black metalu, dlatego od 10 lat jestem nauczycielem muzyki, na pełny etat. Kiedyś miałem swój udział w byciu w trasie i płaca zawsze była mniejsza od tego, co zarobiłbym pozostając w domu i codziennie chodząc do pracy. Ma to również związek z innymi okolicznościami, które są nieodłączne i pojawiają się dopiero po kilku latach, by cokolwiek z tego „wyjąć”. Obecnie, największą szansą dla zespołów, które jeżdżą w trasy i nie chcą stracić dużo pieniędzy jest sprzedaż merchu. Znasz to wszystko od podszewki, bo od 2012 do początku 2016 roku, spędziłeś wiele czasu w trasie z Melechesh, w którym nomen omen jeździłeś właśnie z Santollą? Czy to prawda, że jednym z powodów twojego odejścia z Melechesh, było to, że wtedy, na szerszą skalę, zobaczyłeś jak działa przemysł muzyczny i w ogóle jak to wszystko prosperuje, tak od kuchni? Dlatego wiesz teraz, czego unikać i w co po prostu się nie angażować? — Tak dokładnie akurat nie to było powodem mojego odejścia, ale zobaczenie od środka tej strony przemysłu muzycznego było na wiele sposobów zniechęcające. Faktycznie, stawałem się wypalony grą w Melechesh, co zajęło dużo czasu i mojego wysiłku, a to, co dostałem w zamian nie było po prostu tego warte. Odkąd dołączyłem do zespołu w 2012 roku, Melechesh dość często grał na żywo te same utwory

później włączając trochę nowych z „Enki”, co było bezpieczne, i podejrzewam, że robili tak przez wiele lat przed moim przyjściem. Tak więc, zamiast pisania i ogrywania nowego materiału, była trasa, granie tych samych utworów aż robiło ci się niedobrze, to samo między trasami. Zdawało mi się, jakbyśmy marnowali bardzo dużo czasu tym ciągłym nic nie robieniem lub borykaniem się z niezliczonymi zmianami składu, co doprowadzało do ponownych prób grania tych samych numerów, na okrągło, by nauczyć nowego członka, który w najlepszym wypadku wytrwa prawdopodobnie zaledwie kilka miesięcy. To był powtarzalny cykl i po wielokrotnym obejrzeniu tego wzorca doszedłem do punktu, w którym poczułem, że będę o wiele bardziej zadowolony, gdy wprowadzę tę energię do własnej twórczości. Pod kątem gry na bardzo dużych festiwalach, granie w Melechesh było satysfakcjonujące, jednak po tak wielu występach tego typu straciło to swój urok i naprawdę zaczęło działać niczym solowy projekt z sesyjnymi muzykami niż zespół. Ashmedi jest znakomitym kompozytorem, ale ma bardzo trudną osobowość i ego, by z nim pracować. Jego ideą sukcesu jest to, jak wiele albumów uda się sprzedać i jak często zostanie poproszony o złożenie autografu. Im więcej tego widziałem, tym po prostu bardziej z tego wyrastałem zdając sobie sprawę, że to w zasadzie było przeciwieństwem tego, czego chciałem w muzyce. Zostawmy Melechesh i wróćmy do Crimson Moon, którego to nazwa zrodziła się w twojej głowie pod wpływem Księgi Objawienia 6:12-14: „I ujrzałem, gdy otworzył szóstą pieczęć, i nastąpi ło wielkie trzęsienie ziemi; i słońce stało się czarne jak włosiany wór, a cały Księżyc stał się jak krew”. Mówi się, że gdy księżyc barwi się karmazynowo, jego szkarłat doprowadzi do przelania krwi na Ziemi… — Pamiętaj, że fazy księżyca, jego przybywanie i ubywanie, przypływy i odpływy wpływają na ludzkie zachowanie. W końcu podczas pełni Księżyca ludzie nie tylko mają problemy ze snem, ale również popełniają więcej morderstw. Jednak bardziej interesującym od wpływu Księżyca, jest to, co kryje się za tym wszystkim. 17 października i 14 listopada, dzięki najkrótszej odległości geocentrycznej od Ziemi do środka Księżyca mieliśmy okazję oglądać superksiężyc, wilczy księżyc lub, jak kto woli, superpełnię. Kolejna w grudniu. Udało ci się obejrzeć to przepiękne zjawisko? Może na szczycie ruin jednego z zamków w twojej okolicy, Hunsrück? — Tamtego, listopadowego wieczora byłem na koncercie Inquisition, więc w drodze do miejsca występu miałem kilka dobrych widoków na superksiężyc. Koncert był nabity, przyszło bardzo dużo ludzi, więc dla lepszego odbioru występu Inquisition, spędziłem znaczną ilość czasu na zewnątrz, podziwiając zarówno Inquisition, jak i Księżyc największy w tym roku. Noc poprzedzającą spędziłem na tworzeniu nowej muzyki. Czyżby szykował się split z Inquisition, zwłaszcza w kontekście tego, że wspominałeś o pewnych rozmowach z Dagonem? — Skupmy się na razie na tym, że za kilka tygodni wychodzi nowy album. Rozpoczęliśmy prace nad pisaniem nowego materiału, wzmacniamy nasz set koncertowy, a wszystkie aktualizacje i postępy zostaną udostępnione na naszym profilu FB. D

www.fb.com/Crimsonmoonxeper B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

wylewają łzy, jak to kapela się sprzedała, bo black metal należy do podziemia. I tu pojawia się ironia całej sytuacji, ponieważ, jak black metal ma zniszczyć konwencjonalny sposób myślenia skoro jest znany tylko przez ludzi, którzy już są przeciwko religii i nowoczesnym wartościom? Czy black metal nadal należy tylko do undergroundu? Jak black metal ma pracować na wojnę ze zorganizowaną religią, skoro nigdy nie przeniknie do mainstreamu? — Myślę, że ludzie na scenie metalowej powinni skupić się na poważniejszych problemach niż religia, takich jak ANTIFA. Zupełnie absurdalnym jest, patrząc na dużą ilość koncertów odwołanych ze względu na działalność rzekomo antyfaszystowskiej grupy, która w dzisiejszych czasach używa terrorystycznej taktyki, by tylko unieważnić dowolny rodzaj wydarzenia, w które może być zaangażowany ktoś, kto według nich może mieć udział w czymś, z czym oni się nie zgadzają. Palenie kościołów i biblii nie daje absolutnie nic, i myślę że w ostatniej dekadzie takie grupy, jak ANTIFA powodują scenie więcej szkody niż jakakolwiek zorganizowana religia. I, szczerze, w dupie mam, czym obecnie jest podziemie lub czym powinno być. Pomiędzy osiągnięciem sukcesu w tej muzyce w opozycji do sprzedania się istnieje cienka granica, więc naturalnie ludzie dosyć łatwo będą to pierdolić. Te gówna chcą, by ludzie tworzyli politycznie poprawny metal, na ich własnych warunkach i oni nigdy się nie zatrzymają, nie zastopują ich nawet najbardziej ekstremalne zespoły, które robią to, czego te gnidy nie lubią. Wszystko rozgrywa się między tym, kto chce zostać na scenie. To jest jak zaraza, gdy zaczyna się to sprowadzać do coraz większej ilości osób zaangażowanych w „scenę” (zespołów, promotorów, magazynów, klubów itd.), przestraszonych lub zmuszonych do nie zgadzania się na współpracę z kimkolwiek z tych tchórzów z ANTIFY, wciąż chcących zastraszać. Dlatego też, obecnie wiele osób woli nagiąć karku i wziąć dupę w troki, jak najdalej od tej cienkiej granicy związanej z ANTIFĄ, zamiast stać w obawie przed nazwaniem rasistą bądź nazistą.


Ponoć urodzić dziecko, to jak przecisnąć arbuza przez otwór wielkości cytryny. Podobnym porównaniem można posłużyć się dla odzwierciedlenia próby zamknięcia rozmowy z Rossem Dolanem w marnych 30 minutach. Wiedziałem, że trzeba będzie gnać z tematami ile fabryka da oraz, że pewnie niejeden raz trzeba będzie hamować amerykańskiego interlokutora. Wszak jego gadatliwość jest w stanie rozgrzać do czerwoności światłowód podczas rozmowy, wyznaczonej na jeden z tych styczniowych wieczorów, w trakcie których cała Polska kryła się w swoich domach od smogu i mrozu. I gdy już nadeszła umówiona godzina, a ja zasiadłem przed komputerem i włączyłem Skype’a, oblałem się zimnym potem – Ross okazał się bowiem „siakiś niewyraźny”… ↔ Cześć Ross! Jesteś bardzo punktualny, ale coś chyba kamerka ci szwankuje! — Hej! Nie, spokojnie wszystko z nią w porządku – po prostu jest zaklejona. Wiesz, jak jest! (śmiech) Jak zatem radzicie sobie z zimą w Nowym Jorku? — W ostatnim tygodniu było naprawdę zimno, temperatury wahały się w granicach 0ºC, było dużo śniegu, ale mimo to było bardzo przyjemnie, prawie jak w filmie z lat 50-tych. U nas z kolei temperatury dochodziły do 20ºC poniżej zera i było naprawdę ciężko. — O kurde! Człowieku, to naprawdę do dupy! Współczuję wam, w Polsce. (śmiech) To może przejdźmy do właściwej części rozmowy, bo czas goni. Nie wiem, czy pamiętasz, ale już raz rozmawialiśmy ze sobą –tuż przed waszym

82

D nr 41 / 01–2017

koncertem w Katowicach, w maju ubiegłego roku, razem z Bobbym zapewnialiście, że nowy materiał jest już w zasadzie gotowy, a premiera była planowana na listopad. Tymczasem nastąpiło opóźnienie, skutkiem czego album zostanie wydany dopiero w lutym. — O kurde, to ty?! Doskonale pamiętam tę rozmowę na zapleczu Mega Clubu i to, że wtedy bacznie przyglądał się nam ochroniarz. No i, że dostaliśmy wtedy od was (ode mnie i Mańka – dop. P.) po egzemplarzu waszej gazety, w której był wywiad z Karyn Crisis. Co do albumu – wszystko przebiegło zgodnie z tym, co zostało wtedy powiedziane. Nagrania były zaplanowane na czerwiec, sesja przebiegła bez żadnych problemów, ale gdy już mieliśmy wszystko gotowe i czekaliśmy na całą oprawę graficzną, wytwórnia zdecydowała się, by przesunąć datę wydania. Podejrzewam, że nie chcieli wydawać płyty tuż przed świętami, ponieważ wiązałoby się to z utrudnieniami w jej promowaniu. Dzięki temu

zyskali więcej czasu na to, by odpowiednio przygotować i przeprowadzić kampanię reklamową. Pomimo tego, że byliśmy już w zasadzie gotowi, nie robiło nam to żadnej różnicy. Przecież to tylko kilka miesięcy – czekaliśmy przecież na tę płytę całe trzy lata, więc chwila dłużej nie będzie oznaczać chyba końca świata, zgadza się?! (śmiech) Pewnie! Tytuł waszego najnowszego krążka to „Atonement”, co w po polsku oznacza „pokutę”. Jaka historia kryje się za tą nazwą? — Pomysł na nazwę albumu zaczerpnęliśmy od utworu o takim samym tytule. Poruszony został w nim temat ekstremizmu religijnego, który jest czymś strasznym niezależnie od tego, na gruncie jakiej religii powstał. Wprawdzie na naszej nowej płycie nie ma zbyt wielu numerów, których przedmiotem jest wiara – zostały jej poświęcone jedna, może dwie piosenki – ale, gdy zastanawialiśmy się nad tytułem dla płyty, słowo „Atonement” po prostu idealnie dopasowało się do ogólnego przesłania albumu. Jego celem jest ukazanie w 11 kompozycjach różnych oblicz natury ludzkiej. Słowo to okazało się więc swojego rodzaju klamrą, która pozwoliła nam na spięcie wszystkich mrocznych oblicz człowieczeństwa. W przypadku części z nich, odpowiednie przedstawienie ich w formie lirycznej było niezmiernie trudne i wymagało od nas nie lada wysiłku. Z drugiej strony, słowo „pokuta” doskonale opisuje stan, do jakiego w naszym odczuciu, powinna dążyć ludzkość. Patrząc na to, co w tej chwili dzieje się na świecie, na zło, które trawi go każdego dnia, uważamy, że ludzie powinni posypać głowę popiołem, żałować za swoje grzechy i prosić o przebaczenie. Wiemy jednak, że to się nigdy nie stanie, więc tytuł ma również wydźwięk ironiczny. (śmiech) Pojęcie „pokuty” pasowało mi bardziej do kary, jaka kiedyś spadnie na gatunek ludzki za jego winy.


Jak już wspomniałeś, teksty Immolation zawsze w mniej lub bardziej metaforycznym stopniu koncentrowały się na mrocznych aspektach ludzkiej natury. Czy oznacza to, że obecna sytuacja geopolityczna jest dla was wyjątkowo frustrująca? Czy któreś z wydarzeń, jakie miały miejsce w 2016 roku wywarły na was szczególnie negatywny wpływ? — Nie sądzę, by można było wskazać jedno konkretne wydarzenie. Dużo większym źródłem inspiracji dla nas jest zwykłe życie. Codziennie jesteśmy atakowani przez zło, które przybiera rozmaite twarze – od chciwości, przez autorytarność władzy, przemoc fizyczną, do fanatyzmu religijnego. Wiadomo, że ten rok obfitował w tragiczne wydarzenia, ale nie wiem, czy tak bardzo odróżniał się od poprzednich. Media co chwilę donoszą o kolejnych konfliktach, zabójstwach i aktach terroru. Zwróć jednak uwagę, że taki stan rzeczy nie trwa jednak od wczoraj, a jego wpływ na nas był zauważalny już w przypadku kilku ostatnich albumów. Właśnie to nas napędza i inspiruje. Jeżeli jednak musiałbym wyznaczyć jedno konkretne wydarzenie, które zaważyło na naszym sposobie postrzegania świata, to wybrałbym zamach na WTC, o czym już rozmawialiśmy. Dla mnie, jako nowojorczyka, było ono po prostu nam najbliższym zarówno pod względem geograficznym, jak i emocjonalnym. Utwór „Destructive Currents”, który jako pierw-

szy został udostępniony w sieci opowiada o fanatyzmie religijnym. Czy w związku z nieustannym zagrożeniem islamskim terroryzmem, jakie jest odczuwane w Stanach i Europie jesteś w jakimś stopniu gotów docenić chrześcijaństwo, jako tę spokojniejszą religię? — Nie, nie jestem w stanie tego zrobić w żadnym wypadku. Chrześcijaństwo było kiedyś równie agresywne i brutalne, co islam teraz. Po prostu każda religia ma okres ekspansji, w którym swoim imieniem usprawiedliwia popełnianie straszliwych zbrodni. Kiedy rozmawiamy o religii, nie możemy myśleć o danym wyznaniu, ale traktować wiarę jako zjawisko. Jest to szczególnie ważne w kontekście ekstremizmu religijnego, który jest w stanie wypaczyć każdy dogmat, każdy nawet najwspanialszy postulat. Fanatyzm jest skutkiem ułomności natury ludzkiej, upartego dążenia człowieka do przekonania bliźnich do własnej wyższości. Za całe zło, którego teraz doświadczamy nie jest odpowiedzialna religia, ale człowiek ze swoją pychą i arogancją. Niestety, zawsze żyliśmy w przekonaniu, że cały świat kręci się wokół nas. Nie muszę dodawać, że było to, oczywiście, całkowitym błędem. (śmiech) W moim odczuciu, wizja odkupienia, czy też końca świata, jaką stworzył Pär Olofsson ma bardzo biblijny charakter. Czy ten obraz odpowiada twojemu wyobrażeniu tego, co czeka gatunek ludzki? — W pewnym sensie – tak. To, co stworzył Pär zostało przede wszystkim zainspirowane czterema wersami mojego tekstu do piosenki „Atonement”. Przekazaliśmy mu swoje pomysły, a on je tylko rozwinął. Obraz, jaki powstał przedstawia pokłosie, które zostawia po sobie każda religia, niezależnie od tego, pod jaką nazwą się ukryje. Jego centralnym elementem jest postać anioła, który krocząc nad rzeką krwi i ziemią pokrytą ciałami, dzieli krajobraz. Podobnie jest z religią, która jest siłą, skutecznie wprowadzającą podziały między ludźmi.

O tym z kolei opowiada trzeci kawałek „Fostering the Divide”. Koncept okładki jest w zasadzie kolażem tematów, poruszonych przez nas w piosenkach, które znalazły się na krążku. Wiem, że nie miałeś jeszcze okazji zobaczenia całości okładki, ale zdradzę ci, że jest ona świetna. Dopełnieniem do głównej grafiki, o której właśnie rozmawiamy, są jeszcze cztery inne wspaniałe grafiki, stworzone przez twojego rodaka, Zbigniewa Bielaka. Efekt jest dosłownie zajebisty, stary! Cztery bardzo mroczne rysunki w czerni i bieli, które tematycznie są powiązane z czterema kawałkami: „The Distorting Light”, „Rise the Heretics”, „Above All” i… czekaj, czekaj… A! „When the Jackals Come”. Poważnie, musisz to zobaczyć! Wrażenie jest piorunujące! Nie mogę się zatem doczekać. Dlaczego zdecydowaliście się powierzyć oprawę graficzną dwóm artystom, których style w znaczącym stopniu się od siebie różnią? — Chcieliśmy po prostu zrobić coś nowego i nieoczekiwanego. Z drugiej strony, byliśmy już od dawna dogadani z Pärem, lubimy jego kreskę i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co zrobił dla nas przy okazji poprzednich albumów. Mając dodatkowy budżet, wpadliśmy na pomysł urozmaicenia w jakiś sposób wnętrza okładki i tu pojawił się Zbigniew. Niestety, kasy wystarczyło na sfinansowanie tylko czterech jego prac, ale gdybyśmy tylko mogli, to zlecilibyśmy mu wykonanie grafik dla wszystkich 11 piosenek. Tak jak zauważyłeś, style Zbigniewa i Pära są różne i mieć je w jednym miejscu, to było coś! Wraz z waszym najnowszym albumem nastąpiło kilka mniej lub bardziej znaczących zmian. Pierwsza dotyczy logo zespołu –co sprawiło, że po 18 latach zdecydowaliście się powrócić do jego starej wersji? — Chyba nic takiego szczególnego. Po prostu,

83

www.fb.com/immolation B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

— Jak najbardziej. Tytuł można rozumieć na wiele sposobów, nie ma tylko jednego właściwego sposobu interpretacji. Takie też było nasze założenie w momencie, gdy go wybieraliśmy. Ty, ze swoim rozumieniem trafiłeś w dziesiątkę, ponieważ ostatni wers tekstu tytułowego kawałka, mówi o tym, że nie ma przebaczenia za czyny, których dopuszczają się ludzie. Tak więc, twój punkt widzenia jest jak najbardziej prawidłowy.


się ona zawsze i każdemu. W przyszłości zamierzamy podążać drogą wyznaczoną na dwóch ostatnich albumach. Nie chcemy zaskakiwać fanów jakimiś drastycznymi zmianami. Wolimy miarowo się rozwijać w stronę klimatów, które określiłbym złowieszczymi. Tego chcę ja, tego chce Bobby, Steve, Alex oraz nasi fani.

gdy robiliśmy skład, najlepiej wypadła okładka ze starym logo. Nowe najzwyczajniej nie pasowało do całości. Z kolei w przypadku naszych poprzednich albumów było na odwrót. Stąd zostało na nich wykorzystane nowe logo. Zawsze, gdy pracujemy nad okładką, sprawdzamy, która wersja nazwy naszej kapeli wpasowuje się w zawartość grafiki. Czasami zdarza się, że dany logotyp po prostu nam nie „leży”. W ramach ciekawostki powiem ci, że nowe logo zostało umieszczone w środku okładki. Poza tym, wiedzieliśmy, że umieszczenie na okładce starego logo ucieszy starych fanów. (śmiech) O tym jestem przekonany również i ja! Kolejna zmiana miała charakter kadrowy. Po 15 latach z zespołu odszedł Bill. Domyślam się, że po tak długim okresie spędzonym razem, rozstanie było na pewno trudne dla obu stron. Jeżeli nie jest to tajemnicą, czy mógłbyś powiedzieć, co było przyczyną odejścia Billa? — Jasne! Decyzja ta leżała w całości po stronie Billa. To był bardzo ciężki rok zarówno dla niego, jak i dla jego dziewczyny. Oliwy do ognia dodały problemy natury zdrowotnej – Bill od pewnego czasu zmagał się z bólami w plecach i w szyi, co skutecznie uprzykrzało mu granie koncertów i dawanie z siebie na żywo tego, co by chciał. Wszystko to się nawarstwiało, aż pękło. Wydaje mi się, że Bill dojrzewał do tego ruchu od dłuższego czasu i musiał po prostu odpocząć od muzyki, tras, koncertów i wyciszyć się, skoncentrować się na rodzinie. Ja, Bobby i Steve, oczywiście, rozumiemy i szanujemy jego decyzję. Nie powiem, byśmy byli szczęśliwi z tego, że z nami nie gra, ale wspieramy go jak tylko możemy. Na miejscu Billa pojawił się Alex Bouks, którego możesz znać z Goreaphobii, Incantation czy Master. Ma też swój nowy projekt – Ruinous, którego debiut po prostu niszczy. Alex jest bliskim przyjacielem zespołu od 28 czy 29 lat, w 1992 roku pojechaliśmy razem na trasę z Goreaphobią, którą po prostu uwielbiamy. To bardzo fajny i pokorny koleś, który na dodatek jest świetnym gitarzystą. Prawdę mówiąc, był pierwszą i ostatnią osobą, o której pomyśleliśmy, po tym jak Bill oznajmił nam, że odchodzi z zespołu. Dodatkowo, nasz wybór został w pełni zaakceptowany przez Billa, który również świetnie zna Aleksa i bardzo go szanuje. Można powiedzieć, że lepszego zastępstwa znaleźć nie mogliśmy. Nie zdajesz sobie pewnie z tego sprawy, ale w numerze „7 Gates”, w którym pojawi się nasza dzisiejsza rozmowa, ukaże się również wywiad, jaki przeprowadziłem z Aleksem i Mattem właśnie przy okazji wydania debiutanckiego krążka Ruinous. W trakcie rozmowy Alex mówił, że wkrótce zamierza dołączyć do jakiegoś dużego zespołu, ale nie chciał powiedzieć, co to za zespół. — No, co ty!? Zajebiście, człowieku! (głośny śmiech) Taki tajemniczy z niego gość!? Świetnie – ludzie na jednej stronie przeczytają o tym, że Alex dołączy do zespołu, a na następnej dowiedzą się, co to za tajemniczy zespół! (śmiech) Chciałbym to zobaczyć! Kiedy rozmawialiśmy w maju, razem z Bobbym mówiliście, że w zasadzie cały materiał na nowy album został już napisany. Czy mimo to Aleksowi udało się coś skomponować? — Nie. Alex dołączył do zespołu dopiero na przełomie września i października. Nie mógł więc uczestniczyć w pracach nad albumem. Pomimo tego, za wyraźną aprobatą Billa, uwzględniliśmy go we wkładce i wszelkich materiałach promocyjnych. W moim odczuciu, kawałki takie, jak „When the Jackals Come” czy „Lower”, ze swoimi złożonymi, ale bardzo dusznymi i ponurymi kompozycjami

84

D nr 41 / 01–2017

sprawiają, że wasz najnowszy album przypomina klimatem „Unholy Cult” oraz „Harnessing Ruin”. Zgodzisz się ze mną? — Tak zgodzę się, aczkolwiek na „Atonement” pojawiają się również elementy znane z naszych starszych nagrań. Generalnie wydaje mi się, że każda z kompozycji, jakie znalazły się na nowym krążku jest wypadkową naszych poprzednich albumów. Są tutaj hipnotyzujące solówki i zakręcone riffy Boba, piekielnie ciężkie zwolnienia, mocarne bębny i smutne, ale podniosłe melodie. W skrócie – wszystko to, czego oczekują od nas fani. W żadnym wypadku nie można tego jednak uważać za zabieg celowy – po prostu, tak zwyczajnie wyszło. Skoro mówimy o muzyce – chciałbym pochwalić Steve’a, który odwalił kawał naprawdę dobrej roboty. Pomimo tego, że w Immolation funkcja perkusji nigdy nie ograniczała się do bycia metronomem, na „Atonement” jej gra została wyeksponowana i pełni szczególną rolę w kreowaniu atmosfery, podkreślając duszną atmosferę mroku i niepokoju. — Świetna uwaga! Perkusja nigdy nie była dla nas tylko instrumentem, źródłem rytmu. Dzięki niej byliśmy w stanie zaakcentować fragment tekstu czy melodii, wzmocnić riff, przełamać kompozycję. Sądzę, że Steve nagrał chyba jedne z najlepszych partii w swoim życiu. W ich pełnym odbiorze na pewno pomaga jakość dźwięku – dzięki niej gra bębnów została efektownie wyeksponowana, nie jest schowana za innymi instrumentami. Steve to fantastyczny perkusista, a odpowiednia produkcja albumu sprawiła, że można usłyszeć pełnię jego talentu wraz ze wszystkimi jego smaczkami. Bardzo się cieszę, że jego praca została zauważona i doceniona. Co ciekawe, we wrześniu 2015 roku Steve poważnie złamał nogę w kostce. Kontuzja okazała się tak poważna, że przed kolejnymi trasami oraz sesją nagraniową musiał w zasadzie nauczyć się grać na bębnach od nowa. Wymagało to od niego oczywiście nadludzkiego wysiłku, ale końcowy efekt jeszcze bardziej potęguje wrażenie. „Atonement” to bez wątpienia jeden z waszych najmroczniejszych albumów. Jego posępny i niepokojący klimat miesza się z podniosłymi melodiami. Zgodnie z tym, co powiedziałeś, muzyka zawarta na nim jest wypadkową wszystkiego, co do tej pory udało się wam nagrać. Czy w związku z tym, można uważać, że najnowszy krążek Immolation stanowi def inicję stylu zespołu? — Tak. Sądzę, że w ciągu całej naszej kariery staraliśmy się tworzyć muzykę, która byłaby z jednej strony patetyczna, melancholijna, ale z drugiej wywoływałaby u odbiorcy uczucie dyskomfortu, od którego nie mógłby się uwolnić. Nasze utwory są ponure i brutalne, ponieważ stanowią odzwierciedlenie tematów, których w nich dotykamy. Zgodzę się więc z tobą zarówno w kwestii dwoistości naszego stylu, jak i tego, że „Atonement” jest chyba najcięższym, najmroczniejszym i j ednocze ś n ie n ajbard zie j pod n ios ły m i majestatycznym albumem w naszej karierze. Czy uważasz, że wraz z nowym krążkiem osiągnęliście szczyt swoich muzycznych możliwości? Czy z tego miejsca jesteś w stanie przewidzieć kierunek, w którym będziecie się rozwijać zarówno jako muzycy, jak i zespół? — Nie sądzę, by kiedykolwiek udało nam się osiągnąć szczyt naszych możliwości. Wydaje mi się, że jak każdy muzyk, z albumu na album próbujemy wspiąć się na kolejny poziom, udoskonalić swoje rzemiosło, Na „Atonement” szczęśliwie udało nam się osiągnąć tę sztukę, stać się lepszymi, co nie oznacza, że udaje

W trakcie naszej ostatniej rozmowy podkreślaliście, że jesteście zadowoleni z tego, co do tej pory udało wam się nagrać i nie zmienilibyście w tym niczego. Wygląda jednak na to, że zmieniliście zdanie, ponieważ najpierw nagraliście 7-calowy singiel z pochodzącym z waszego d e bi u t u u t wor e m „ I m mol at ion”, a p ó ź n ie j umieściliście go jako dodatkową, 12. piosenkę na „Atonement”. Jak się z tego wytłumaczysz? — Z powtórnym nagraniem kawałka „Immolation” wiąże się zabawna historia. Zostaliśmy zagadnięci przez „Decibel Magazine”, który tutaj w Stanach jest naprawdę poważnym czasopismem, czy nie chcielibyśmy czegoś nagrać na 7-calowy singiel, który jest dodawany do każdego nowego numeru. Myśleliśmy o tym, by nagrać całkowicie nowy kawałek i w ten sposób przyczynić się do promocji nowego albumu, ale zwyczajnie nie mogliśmy się wyrobić. Wtedy też Albert, czyli koleś, który prowadzi tę gazetę, a prywatnie nasz stary kumpel powiedział: „Chłopaki, nagrajcie cokolwiek chcecie. Nie musi to być całkowicie nowe piosenka!”. W związku z tym, że zbliżało się 25-lecie „Dawn of Possession”, uznaliśmy, że fajnie będzie uczcić ten fakt nagraniem kawałka, który jako pierwszy napisaliśmy jako zespół, czyli „Immolation”. Pierwotnie miał się on pojawić tylko na 7-calówce dodawanej do „Decibel Magazine”, jednak, gdy Nuclear Blast zapytał się, czy nie mielibyśmy nic przeciwko temu, by umieścić ten utwór na naszym najnowszym albumie, uznaliśmy to za bardzo dobry pomysł. Dzięki temu kawałek ten w nowej, odświeżonej wersji może dotrzeć do znacznie większej ilości fanów. Dodatkowo, jak już powiedziałem, zbiegło się to z rocznicą wydania naszego debiutu. Zabawnym jest, że w trakcie sesji nagraniowej, zaraz po zarejestrowaniu „Immolation”, który jest naszym pierwszym kawałkiem nagraliśmy „Epiphany”, który jest 100. kompozycją w naszym dorobku. Zbliżamy się do końca naszego czasu. Jakie są wasze plany na przyszłość? — W lutym gramy z braćmi Cavalera na koncertach, upamiętniających wydanie „Roots”, a w kwietniu nawiedzimy Europę w ramach trasy z Vader. Później mam nadzieję, że zagramy na jakichś letnich festiwalach, a w końcu roku planujemy kolejne trasy po Stanach i Europie. Ostatnie pytanie, obiecuję! W Katowicach wypowiadałeś się z wielką troską na temat przyszłości swojego kraju w obliczu toczącej się kampanii wyborczej. Dzisiaj Barack Obama wygłosił swoją mowę pożegnalną, co oznacza, że wkrótce w Białym Domu zasiądzie Donald Trump. Jak ci się żyje w nowej rzeczywistości, z nowym prezydentem? — Wiesz stary, naprawdę nie cierpię polityki. (śmiech) Osobiście, uważam, że niezależnie od tego, który z kandydatów objąłby fotel prezydencki, tak naprawdę nie zmieniłoby to niczego dla mnie i innych obywateli. Po prostu cieszę się, że ta chora kampania wyborcza jest za nami. To było najgorsze doświadczenie w ostatnich kilku latach. Na domiar złego, skutecznie dowiodła, że ordynacja wyborcza Stanów Zjednoczonych jest bez sensu i w zasadzie nie działa, a Amerykanie nigdy tak naprawdę nie mieli realnego wpływu na politykę. Fakt, że możemy głosować tylko na jedną z dwóch partii i nie ma możliwości, by ich monopol na władzę został przerwany przez jakiegoś niezależnego kandydata musi ulec zmianie. Teraz, niestety, mleko się już rozlało – musimy czekać i patrzeć, co przyniesie czas. Zresztą – mój głos przecież się nie liczył. (śmiech) Ja, osobiście, nie spoglądam z nadzieją w przyszłość. Cieszę się natomiast, że wyborczy koszmar już się skończył. Na pocieszenie – w Polsce mamy więcej partii, a im więcej partii, tym większy cyrk i ból głowy. — Ma to sens. (śmiech) Polityka to naprawdę nie moja bajka. Gardzę nią i wszystkim, co z nią związane. Dobra, dziękuję za twój czas, Ross. To wszystko! — To ja dziękuję tobie, Piotrek. Trzymaj się ciepło w Polsce. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać na koncertach. D



www.fb.com/kresolsztyn B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Według polskiego przysłowia, grudzień – łudzień; pogoda w tym miesiącu jest zwodnicza, lecz gdy skontaktowałem się z Uniewitem w celu bliższego przybliżenia „40 nocy grudnia”, był tak trzaskający mróz, że mimo majtek z golfem robiły się sople na jajach. Mroźny i biały majestat zimy opanował całą Polskę, co idealnie współgrało z nowym albumem olsztyńskiego Kresu. Dwa lata temu Warmiacy egzystowali na krawędziach nocy, a teraz zapraszają w grudniową, 40-nocną wędrówkę duszy, by poczuć lodowaty oddech śmierci, a zarazem ciepłe tchnienie odrodzenia. ↔ Cześć, Uniewicie! Polska skuta lodem, mróz trzeszczy pod butami, piździ aż miło, rządzi Marzanna wespół z Welesem, więc dogodny termin, by przepytać cię nieco z okazji wydania nowego albumu Kresu. Słowem: „(…) Zwiewne sieci nitek mrozu / Niczym kruche ścieżki losów / Lśnią śród śniegów w blasku zimy / Zatrzymane w chwili wdechu (…)”. — Cześć! Od dawna nie mieliśmy już w Polsce porządnej zimy. Mam nadzieję, że ta obecna potrwa nieco dłużej niż parę nędznych dni. Gdyby jednak okazało się, że wiosna nadejdzie szybciej, to świetnie się składa, bo 21 grudnia 2016 roku Werewolf Promotion wydał nasz drugi album „40 nocy grudnia” i obcowanie z nim powinno zapewnić trochę mroźnych chwil. Dlaczego grudzień ma u was aż 40 nocy? — Tytuł odnosi się do ludowej symboliki śmierci, ale i odrodzenia. Wedle wierzeń ludowych, 40 nocy trwa wędrówka duszy w zaświaty. Grudzień zaś to miesiąc, który nie tylko kończy rok kalendarzowy, ale w tradycyjnym pojmowaniu czasu rozpoczyna go – rok kończy się i zaczyna w przesilenie zimowe, symbolizujące śmierć, ale i zarazem odrodzenie Słońca (najkrótsza noc w roku, ale jednocześnie zapowiedź, że teraz każda kolejna będzie coraz dłuższa). W warstwie lirycznej jest to przełożone na ludzki stan ducha. Zresztą, koncepcja albumu jest niejako kontynuacją poprzedniej, jej rozwinięciem, można powiedzieć dokończeniem historii duchowych zmagań protagonisty. Dokończeniem, ale nie dopowiedzeniem, bo f inał nie jest jednoznaczny. Czy na te mrozy najlepsza jest Żubrówka Złota? Czy jedynie ten trunek towarzyszył powstawaniu i nagraniom „40 nocy…”? Po alkoholu czujesz się bardziej twórczy? — Zdecydowanie nie był to jedyny trunek, który towarzyszył nam przy nagraniach, lecz na pewno bardzo umilił sesje wokali. Gdyby nie ten zacny napitek, wrzaski W. nie zabrzmiałyby tak oryginalnie. Poza Żubrówką przy wokalach, podczas miksów wlaliśmy w siebie hektolitry piwska. To nasz sekret na dobry sound… Jeśli chodzi o twórczość po alkoholu, to jak na razie tradycją jest jedynie nagrywanie wokali w stanie upojenia, ale rozszerzenie tego na inne etapy jest kuszące, lecz obawiam się, jakie miałoby to skutki dla muzyki. W sumie mógłbym spytać się o to Wojsława, ale skoro ty w głównej mierze odpowiadasz za Kres, to czy miałeś jakikolwiek wpływ na koncept liryczny „40 nocy…”, czy może W. dostał wolną r ę kę w z a d u m ie n a d pr z e m ij a n ie m , n a r o dzinami i śmiercią w towarzystwie pustki, mrozu i przenikającej bieli? Koniec jest początkiem, a zima śmiercią i odrodzeniem? — W przypadku tego albumu W. dostał totalnie wolną rękę, jeśli chodzi o koncept liryczny. Wyszło mu to wręcz perfekcyjnie. Teksty mają charakter o wiele bardziej symboliczny niż było to w przypadku „Na krawędziach nocy” i skłaniają do głębszej refleksji. Liryki, podobnie jak i oprawa wizualna, są bardzo ważną częścią całego projektu. Muszą doskonale uzupełniać się z muzyką – jak dobrze naoliwione zębate koła, po to żeby cały mechanizm mógł działać. O szczegóły dotyczące liryków musiałbyś jednak zapytać W. Wygląda na to, że zaraz po wydaniu „Na krawęd z i a ch no c y ” chc ie l i ś c ie p ó j ś ć z a c io s e m , bowiem już w lipcu 2015 roku informowaliście, ż e : „Tr wa j ą z a a wa n so wa n e p ra c e n a d o k o ł o 30-minutowym wydawnictwem zawierającym 5 utworów”, a 7 listopada 2015, że: „Trwają intensywne prace nad kolejnym albumem. Materiał jest niemal gotowy. Od przyszłego roku zabieramy się za nagrywanie”. Czy to, że nowy album miał premierę 21 grudnia (przesilenie zimowe, Święto Godowe) było zamierzonym zabiegiem idealnie ko m p o nu j ą c y m s ię z o g ó l ny m ko nc e p t e m

86

D nr 41 / 01–2017

„40 nocy grudnia”? W sumie debiut wyszedł w Święto Jare… — Po wydaniu i raczej dobrym przyjęciu „Na krawędziach nocy” chcieliśmy, żeby projekt możliwie szybko zrobił kolejny krok. Przez jakiś czas graliśmy nawet próby. Jednak pewne problemy i zwyczajny brak czasu skutecznie pokrzyżowały nam plany grania koncertów. Poza tym, część utworów, w tym tytułowy – „40 nocy grudnia”, była już w zaawansowanej fazie w chwili premiery pierwszego albumu. Gdyby nie późniejsze dziesiątki godzin miksów i ciągłe zmiany w perkusji, album pewnie byłby gotowy wcześniej. A co do daty wydania, to nie mieliśmy zbytnio na nią wpływu, gdyż nasz wydawca – Werewolf Promotion, zwykle wypuszcza płyty właśnie w przesilenia lub równonoce. Niemniej jednak data wydania poniekąd wpisuje się w koncept liryczny albumu. Liryki i tematyka „Na krawędziach nocy” była bardziej „jesienna”, wraz z drugim albumem przeszliście w klimaty na wskroś „zimowe”. Czy w takim razie, należy się spodziewać, że trzeci album będzie tym „wiosennym” i pojawi się 21 czerwca? — Absolutnie nie. Kres nie jest oparty na koncepcie czterech pór roku. W moim odczuciu „Na krawędziach nocy” w ogóle nie jest jesienną płytą (co innego przekazał W. w wywiadzie dla „7G” – dop. M.), ani też nie powstawała z takim zamiarem. „(…) Ostatnia gwiazda świtu / Ostatnie ptaki marzeń / Ginące przestworze życia / Jak ostatni śnieg / Bez wiosny (…)” Przy okazji wywiadu ze Stworzem Wojsław zdradził mi w lutym 2016, że album jest praktycznie skończony, a on aktualnie skończył pisanie tekstów, ale „znając życie chłopaki mogą coś w muzyce jeszcze pozmieniać”. W takim razie, jak bardzo efekt finalny odbiega od tego początkowego, bo na pewno do większego głosu doszły rozwiązania rodem z depresyjnego rocka? — W lutym 2016 roku album muzycznie był skończony. Proces tworzenia, kiedy nie gra się materiału na próbach, przebiega w bardzo chaotyczny sposób. Najpierw tworzę szkice utworów, które są w kolejnych etapach rozbudowywane o kolejne elementy. Niektóre pierwotne elementy ulegają zaś transformacjom, jak na przykład perkusja, która na początku była zupełnie inna; dużo bardziej skomplikowana niż w wersji f inalnej. Dopiero wkład każdego z członków projektu nadał ostateczny kształt utworom. Na pewno nie trzymamy się sztywno jakiegoś szablonu, typu: najpierw perkusja, potem gitara, bas itp. Po prostu poddajemy utwory pewnemu procesowi, który kończy się na różnych etapach, w zależności od tego czy uznamy dany utwór za gotowy, czy też nie. A co do depresyjnego rocka, to do głowy przychodzi

mi jedynie Katatonia, a jej echo można usłyszeć na „Na krawędziach nocy”. Na nowym albumie starałem się nie inspirować jednoznacznie jakąkolwiek kapelą. Staram się tworzyć muzykę, która wypływa ze mnie, nie kopiując innych. „ ( … ) W m ę t ny c h w o d a ch r z e k i w s p o m n i e ń / opadłych w toń bezczasu, bije tętno dawnej chwili (…)”, dlatego też chciałbym się ciebie spytać, co było powodem upadku Fall i, czy Kres należy traktować jako jego kontynuację, skoro ludzie są praktycznie ci sami? Wojsław mówił dwa lata temu, że w przypadku Fall rzeka zmieniła koryto, a tworzona przez ciebie muzyka stała się inna od tego, co prezentował Fall, że wyszło to naturalnie… — W pierwszej kolejności, muzyka stała się odmienna od tego, co prezentował na ostatnim materiale Fall. Po drugie, skład zespołu trochę się rozrósł i kontynuowanie projektu pod jego pierwotną nazwą nie miało raczej sensu, ze względu na fakt, że Fall to był mój osobisty projekt. Nowy materiał absolutnie nie przypominał poprzednich płyt. Był bardziej agresywny, mniej toporny i bardziej spontaniczny, może przez to, że po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na nagranie żywych bębnów i zrezygnowaliśmy z automatu. Tak więc, rzeka zmieniła koryto na bardziej rwące. Werewolf Promotion wydał materiały zarówno Kresu, ale i też Stworza, Wędrującego Wiatru czy też Prav. Wszystkie zespoły/projekty są w pewien sposób ze sobą personalnie powiązane. Przeszło wam kiedykolwiek przez myśl, by w ramach tej, że tak to ujmę, „rodziny” pokusić się o jakiś specjalny split? — Już kiedyś zrobiliśmy coś podobnego na mniejszą skalę w postaci splitu Stworza i Fall pod tytułem „Śnij ziemio moja…” wydanego przez portugalską Fronteuropa Records. Szczerze mówiąc, to podoba mi się taki pomysł, jednak czas pokaże, co z tego wyjdzie. Na pewno zbliżająca się 10. rocznica istnienia Stworza przyniesie coś ciekawego, jednak o to musiałbyś spytać się W. Mam nadzieję, że „40 nocy…” to nie kres waszych możliwości, w takim razie, co dalej? Planujecie jakieś koncerty i czy w ogóle takowe gracie? — Niestety, nie gramy koncertów. Przez pewien czas graliśmy nawet próby, ale wszystko się trochę posypało i już nie gramy. Możliwe, że w przyszłości się to zmieni, lecz znalezienie odpowiednich osób i miejsca do grania w Olsztynie graniczy z cudem. W przyszłości planujemy nagrać krótszy, liczący 2-3 utwory, materiał Kresu i jeśli wszystko pójdzie sprawnie, to wydać go jeszcze w 2017 roku. Na trzeci pełnowymiarowy album trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. D




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.