7Gates-40 | 2016

Page 1

C Dark Funeral Dead Congregation Grave Miasma Hades Immolation Marduk Protector Rotting Christ Skuggsjรก Stworz C

nr 40

C 01/2016 cena 11,90 zล (w tym 8% vat)

C

issn 16643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




C od redakcji Witajcie! Pal licho, że powtórzę się z poprzedniego wstępniaka, ale po stokroć wolę przeprowadzić w środku nocy telefoniczny wywiad ze znienawidzonym zespołem, którego przedstawiciel duka odpowiedzi do słuchawki, wielce obrażony na cały świat, że w ogóle ma kapelę i ktoś jeszcze ma czelność zadawać mu pytania, niż płodzić wysokoprężny wstęp do numeru, który broni się sam, będąc po brzegi wypełnionym materiałami o klasie zabójczego debiutu Blood Incantation „Starspawn”. Tak na marginesie, tego wtrętu o albumie Amerykańców nikt ni podpłacił i nie jest to wynik backcoveru, drodzy poszukiwacze dziury w całym. Wracając do sedna sprawy, gdy ten numer „7 Gates” trafiał do drukarni, do Krakowa właśnie zjeżdżała hałastra z całego świata pod sztandarem Światowych Dni Młodzieży, dwóch dżihadystów zaatakowało kościół w Normandii na północy Francji, brutalnie zabijając księdza, a w Japonii nożownik zabił co najmniej 19 niepełnosprawnych pacjentów szpitala, w którym jeszcze kilka miesięcy temu był zatrudniony. I niech ten numer, chociaż sam tętniący napastliwą i agresywną muzyką, da Wam odpoczynek i odseparowanie od zgiełku tego coraz bardziej porąbanego świata, bo nie ma nic lepszego niż wyalienowanie się i mentalna ucieczka przy akompaniamencie ulubionych szarpidrutów, zaczytując się we wciągające i arcyciekawe wywiady, bo właśnie o takie się postaraliśmy. A z udanych wakacji i letnich festiwali wróćcie cali, zdrowi oraz bogatsi w muzyczne doświadczenia, bo już przygotowujemy – dla Was – kolejny numer „7 Gates”! Do zobaczenia i poczytania przy okazji #41, który chcemy, by był mocniejszy i ciekawszy niż ten, bo mierzyć trzeba wysoko, chociaż poprzeczkę zawieszamy z numeru na numer coraz wyżej. Tego jesteśmy pewni i żadne stado malkontentów nam to nie odbierze. Zresztą dzięki nim czasami czujemy się jak Bate Borysów czy też CFR Kluż w Lidze Mistrzów. Mało kto na nas stawia, a my niespodziewanie łoimy dupska salonowców. Czy uda nam się przeskoczyć zawieszoną przez nas poprzeczkę? Wierzymy, że tak, ale priorytetem jest również powrót (wreszcie) na cykliczne tory wydawnicze, więc z kolejną odsłoną spodziewajcie się nas późną jesienią.

To by było na tyle ogłoszeń parafialnych. Nie zanudzamy więcej i zapraszamy dalej.

Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu fb www.fb.com/7gates.megasin.

A Mariusz »ManieK« Wójkowski & 7G Crew

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Rafał »Tymothy« Maciorowski Adam »Joseph« Stodolny Piotr »Cycu« Tychoń

stała współpraca

Berith, Doominator, Krzysztof Nowak, Łukasz »Lisu« Lis, Marcin »Mythrone« Setlak, Piotr Machoń, Vulture, W.A.R.

okładka

Kjetil-Vidar „Frost” Haraldstad — Satyricon

wydawca

Management, Tarnów Opolski

Kolejny 41. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

p&j Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (7G) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów. Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin

Numery archiwalne 7gates dostępne są na hellshop.eu 4

C

D nr 40 / 01–2016


C spis treści

06

04 Od redakcji 05 Spis treści 06 Satyricon †

(…) Mam na myśli to, że najważniejsze, by w black metalu wciąż była pierwotna ciemność i coś co zmienia kierunek, zastany porządek. By całkowicie zrozumieć black metal, trzeba pojąć, że jego istotą… (…)

12 Marduk 16 Dead Congregation 18 Deströyer 666 † 20 Ereb Altor 22 Grave 26 Immolation 30 Protector 34 Skuggsjá †

18 (…) Wierzę, że dzięki psychoaktywnym substancjom można odzyskać wiele z pierwotnej natury oraz możliwość krytycznego spojrzenia. (…)

34

38 Urgehal 40 Ragehammer 42 Mephorash 44 Dark Funeral 48 Stillborn †

(…) Starożytna mądrość nie jest tym, co deklaruję jako starożytność jako taką. Pochodzi z tego samego źródła, a jest nim sam człowiek. (…)

48

50 ¶ Recenzje 56 Stworz 60 Hades 64 Kawir 68 Kafirun 70 Miasmal

(…) Nietrudno zauważyć wszechobecną jałowość, poprawność polityczną i ostatecznie czystą kalkulację. Dla nas metal zawsze był muzyką buntu i środkiem… (…)

72

72 Grave Miasma † 74 Darkeater 76 Draugnim 78 Oranssi Pazuzu

(…) umieszczam je w tym szerokim kontekście do tego stopnia, że filar okultyzmu być może jest tylko złudzeniem. (…)

82

80 The 3rd Attempt 82 Rotting Christ † 86 Kalmankantaja

(…) To normalne, ile można śpiewać o szatanie? Te zespoły próbują się rozwijać, próbują czegoś nowego, ale prędzej czy później i tak wrócą do szatana. (…)

5


6

D nr 40 / 01–2016


www.fb.com/SatyriconOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Dokładnie 20 lat temu siedziałem przed telewizorem, oglądając program Metalla w niemieckiej Vivie i nagrywałem teledysk do „Mother North” na pożyczonym od kumpla magnetowidzie marki Funai, przy okazji śliniąc się na widok wijącej się, golusieńkiej Moniki Bråten. Teraz na Vivie leci dyskotekowa papko-kupa, na mtv ludzie z Warsaw Shore „sypią się” w alkoholowym amoku niczym tynk ze ścian przedwojennej kamienicy, a – o, ironio losu! – żeby obejrzeć wszystkie, nieocenzurowane wdzięki blondyneczki z klipu „Mother North” trzeba na YouTube potwierdzić swoją pełnoletniość. Takie czasy nastały, ale dzięki wznowieniu albumu „Nemesis Divina”, z okazji jego 20-lecia, Satyricon zabiera nas z powrotem do lat, gdy pewien zestaw perkusyjny był tak rozchwytywany przez blackmetalowe ikony, że Frost o wiele bardziej pamięta, gdzie te bębny nie były obecne niż tam, gdzie zaznaczyły swoją obecność. A tak w ogóle, o mały włos, a nie doszłoby do tej rozmowy, przekładanej przez Frosta ze względu na wizyty w szpitalu, jednak wreszcie wywiadowczy telefon dorwał go późnym wieczorem, nieco zmęczonego promowaniem wznowienia „Nemesis…” i lekko kaszlącego. Może było mu zimno, bo 20 lat temu nie zachował się adekwatnie do swojej ksywy. ↔ Cześć Frost! Z tej strony polski „7 Gates” Magazine. Wreszcie, bo dodzwonić się do ciebie, to jak do papieża (śmiech)… — (śmiech) Cześć… Już od godziny próbuję, ale linia była cały czas zajęta… — (śmiech) Tak, bardzo cię przepraszam za to, ale ostatnio cały czas udzielam wywiadów i po prostu trudno mnie złapać. Nie tylko przez wywiady trudno cię dorwać, tydzień temu miałeś jakieś wizyty u lekarza i musieliśmy przekładać tę rozmowę. Mam nadzieję, że wszystko w porządku z twoim zdrowiem? — Tak, wszystko w porządku. Nie ma się czym martwić. Wiesz, po ostatnich wynikach badań Satyra lepiej dmuchać na zimne. — Dokładnie. Masz jakieś wątpliwości, sprawdź je. Najważniejsze, że samopoczucie ci dopisuje. W końcu za półtorej miesiąca wychodzi wznowie-

nie „Nemesis Divina” z okazji 20-lecia tego pomnikowego albumu. — Kurczę, człowieku, dlatego wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ostatnio po raz pierwszy odegraliśmy cały album na żywo. Mamy również zabukowane kilka festiwali pod tym kątem, więc to koło fantastycznie zostało wprawione w ruch. Szanujemy to, ale jednocześnie podchodzimy do tego naprawdę zadowoleni, że zrobiło się z tego naprawdę duże wydarzenie. To wznowienie sprawiło, że nastał wspaniały czas na spotkania ze starymi znajomymi oraz na wspominki o starych czasach. Zaraz i o nich będzie, ale czy przeszło wam w ogóle przez myśl, żeby nagrać ponownie „Nemesis…”, tak jak zrobił to na przykład Gorgoroth z „Under the Sign of Hell”? — Nie ukrywam, że był nawet taki pomysł, ale woleliśmy, żeby zremasterowanie tego albumu na nowo było bardzo bliskie jego oryginalnej wersji. Według mnie wznowienie brzmi o wiele lepiej, ale nadal jest bardzo bliskie oryginałowi. Nie chcieliśmy psuć czegoś,

7


jaki w tamtych czasach wzbudzaliśmy szacunek dzięki naszej współpracy. Mając w zespole Nocturno Culto, blackmetalowego mentora, podbudowało to nasze morale oraz wzmocniło naszego ducha. Dla Satyricon okazało się to bardzo naturalnym i witalnym posunięciem. Gdy zbieraliśmy się w sali prób, panowała bardzo przyjemna i wspaniała atmosfera. Z tego, co pamiętam, czuliśmy, że robimy coś właściwego, coś, co pchnie nas gwałtownie do przodu. Była w tym tak silna motywacja oraz potężna młodość, którą nie jesteś w stanie nawet sobie wyobrazić. I właśnie w tak mocnej kondycji pojechaliście na prawdziwy chrzest bojowy Nemesis Divina Tour 1996 w towarzystwie Gorgoroth i Dissection… — Co ciekawe, całkiem dobrze pamiętam tę trasę. Mimo, że nigdy wcześniej nie byliśmy na tego typu trasie, to dokładnie wiedzieliśmy, czego oczekujemy po takim wyjeździe. Wreszcie poczuliśmy tę prawdziwą moc i energię od tłumu. Wiesz, jak na prawdziwej linii frontu. Wreszcie poczuliśmy koncertową energię naszych utworów. Dodatkowo podróżowaliśmy i graliśmy z Dissection, zespołem, który wówczas był na prawdziwym blackmetalowym szczycie i dzielił się z nami doświadczeniem bycia w trasie. Wiesz, wtedy mimo wszystko nadal się uczyliśmy i staraliśmy się przetrwać. To naprawdę było wspaniałe doświadczenie dzielić trasę z takimi zespołami, ponieważ bardzo dużo nauczyliśmy się podczas tej trasy. Również, jak przetrwać na niej, gdy cały czas ścierają się ze sobą pewne charaktery. Ciężkie, ale zarazem świetne doświadczenie. Czyli wraz z powstawaniem i nagrywaniem „ N e me si s …”, a p ó ź n ie j w sp o m n i a n ą t r a s ą byliście świadomi, że dzieje się wokół was coś szczególnego, otwieracie zupełnie nowy okres, wprowadzający was do blackmetalowej elity? — Zdecydowanie czuliśmy, że zwracamy na siebie uwagę tym, co robiliśmy. Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że pewna siła pojawiła się w szeregach Satyricon, której wcześniej nie było. Czuliśmy, że dzieje się coś pozytywnego. Zewsząd wracała do nas energia, że naprawdę szybko idziemy do przodu. To była taka pozytywnie nabuzowana spirala.

co zdobyło uznanie tak wielu ludzi. Szykujecie coś specjalnego podczas odgrywania tego albumu w całości na żywo? — Zawsze jesteśmy w pełni oddani i zaangażowani, gdy gramy koncerty, więc i w tym przypadku damy z siebie wszystko, co najlepsze i zagramy prosto z naszych dusz. Zdecydowanie nie jesteście retrospektywnym zespołem, a tu nagle powrót do przeszłości, wznowienie „Nemesis…” poparte specjalnymi występami… — Dla niektórych będzie to wyglądało, jak zatrzymanie się w przeszłości lub oglądanie się za siebie, zamiast patrzeć przed siebie, ale czasami nachodzi cię uczucie, że warto coś uczcić, zwłaszcza coś, co dało tobie tyle szczęścia i emocji. To był tak naprawdę pierwszy album, który podbił blackmetalową scenę i umocnił pozycję Satyricon, zwłaszcza gdy na podziemie bardzo mocno wpłynęły nasze dwa pierwsze albumy, traktowano je bardzo serio, dlatego też „Nemesis…” wówczas uznano niemal za rewolucję w black metalu. Zresztą do tej pory ten album uznawany jest za jeden z kamieni milowych black metal, jak i również Satyricon. A tak w ogóle, to nie robilibyśmy nic, co nie uważalibyśmy za stosowne. „Nemesis…” jest jednym z tych albumów, które bardzo ładnie (sic!) się zestarzały. Na koncertach nadal gracie numery z tego albumu… Czy uważasz, że „Nemesis…” była dla Satyricon albumem takiego kalibru, jak „Master of Puppets” dla Metalliki lub „Reign in Blood” dla Slayera? — ( westchnięcie) Cóż, trudno jest porównywać te albumy, szczególnie, gdy porównywać nachalne

8

D nr 40 / 01–2016

reklamy związane z premierami „Master…” i „Reign…”, zrozumienie fanów lub wpływ na istnienie samego zespołu. To naturalne, że takim albumom dawano dodatkową uwagę, podsycano ogień… To nie jest tak, że zablokowaliśmy się na etapie „Nemesis…”. Jako koncertowy zespół skupiamy się na całej dyskografii Satyricon, z wcześniejszego okresu grając nie tylko numery z „Nemesis… A teraz po prostu zwracamy więcej dodatkowej uwagi na „Nemesis…” ze względu na jej okrągłą rocznicę, ale to nie jest tak, że kompletnie zapominamy o naszych dwóch pierwszych albumach, grając tylko numery z „Nemesis…”. „Nemesis…” z jeszcze jednego powodu jest bardzo ważna w historii Satyricon. Nie dość, że była dla was kluczowa i przełomowa, to jeszcze w roku jej premiery (1996) wreszcie zaczęliście grać na żywo. To ona wyciągnęła was na koncertowe deski, sprawiła, że 1996 rok był bardzo płodny dla Satyricon, z podziemnych bohaterów wspięliście się na totalnie inny poziom. — To rzeczywiście był bardzo specjalny okres dla nas. Bardzo wiele rzeczy zdarzyło się wówczas w życiu Satyricon. Wszystko stało się tak bardzo szybko. Zaczęliśmy się rozwijać, zwłaszcza pod kątem muzycznych i technicznych umiejętności, tak samo jak kompozycyjnych możliwości. Z końca 1995 roku i początku 1996 jestem sobie w stanie przypomnieć, że do sali prób za każdym razem przynosiliśmy kapitalne pomysły, wewnątrz zespołu czuć było silnego ducha, Nocturno Culto stał się częścią zespołu, był wielkim fanem Satyricon, więc chciał zostać jego częścią. Z drugiej strony Satyr i ja byliśmy opętani przez naprawdę ciemną stronę, więc możesz sobie tylko wyobrazić,

Tak pozytywna, że nagle sprzedaż sięgnęła 80 tysięcy egzemplarzy, by w krótkim czasie wywindować do 100 tysięcy płyt. Takie liczby nie były spotykane w waszym blackmetalowym małym świecie. Może nie każdy chciał mieć ten album, ale na pewno usłyszeć go, by dowiedzieć się, o co, do cholery, chodzi z tą „Nemesis…”?! Jak się czuliście, gdy okazało się, że ten album wspiął się na sam szczyt sprzedaży, stając się wielkim sukcesem? — Tak, to było coś naprawdę irracjonalnego… Dokładnie, takie liczby były czymś nowym dla black metalu… — To było coś, co po prostu do nas przyszło, chociaż nie byliśmy w stanie wyobrazić sobie, że „Nemesis…” doprowadzi nas do tak wysokiego punktu, mimo że wcześniejsze albumy były naprawdę bardzo mocne. Czuć było w nich potencjał, chociaż nie przeczuwaliśmy, że „Nemesis…” będzie miała aż tak ogromny zasięg. Dla nas było to bardzo nierealne, z jak potężnym oddźwiękiem spotkał się ten album oraz jak błyskawicznie stał się bardzo ważnym nagraniem. W najlepszym przypadku liczyliśmy jedynie na połowę tego, co rzeczywiście się stało. Przypuszczam, że powinniśmy być na to gotowi, skoro byliśmy gotowi na nagrywanie jeszcze większej ilości muzyki oraz rozwój naszego brzmienia. Dużo pomogła w tym również atmosfera wewnątrz Satyricon oraz ten rodzaj energii, który cię napędza i motywuje. Byliśmy bardzo ambitni, więc byliśmy przygotowani, że możemy dojść aż tak daleko. „Nemesis…” jest również tym albumem, który jako pierwszy tak naprawdę „sprzedał” ducha Satyricon, ducha zdobywcy. Prawdopodobnie zawsze mieliśmy go wystarczająco, ale dopiero „Nemesis…” tak naprawdę go odpaliła i aktywizowała tę moc podbijania. To była absolutnie fantastyczna sprawa, gdy poczuliśmy rzeczywistą siłę naszej muzyki. W pewnym sensie ten album zrobił różnicę w metalowym świecie. Zrobiliście różnicę, ale również na nowo zdefiniowaliście blackmetalowe standardy. Czy również uważasz, że „Nemesis…” zdefiniowała współczesny black metal oraz miała ogromny i trwały wpływ zarówno na blackmetalową


scenę, jak i generalnie na podziemie muzyki metalowej? — Tak jak wszystkie nasze albumy, ten również był i jest dla nas ważny (bardzo długie westchnienie – dop. M.) Wówczas był niczym jutrzenka oraz ożywienie na blackmetalowej scenie. Podejrzewam również, że z „Nemesis…” trafiliśmy w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu. Podczas gdy inni podupadali, my poszliśmy z tym albumem na pierwszą linię frontu. Ze wspaniałą przeszłością połączyliśmy coś nowego i odmiennego. Sami na siebie bardzo mocno naciskaliśmy, narzuciliśmy katorżniczy system pracy i prób, które zaowocowały. To był nasz sposób działania i postawa wobec tworzenia nowego materiału. Wewnątrz zespołu każdy aktywował każdego, każdy dla każdego był liderem, który ciągnął to wszystko jeszcze dalej, co dodawało nam mądrości jako zespołowi oraz mocno wpływało na nasz proces twórczy. Nie było momentów przestoju. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiliśmy. Razem pchaliśmy to wszystko do przodu. Sami nakręcaliśmy sobie dalsze możliwości rozwoju. Wszystko zgrało się w potężną całość – to, co mieliśmy już z poprzednich albumów, nowy duch, współpraca wewnątrz zespołowa oraz twarde postanowienie, jak powinniśmy działać… jako całość. A propos całości i przedef iniowania black metalu, to dokonaliście tego kompleksowo, bo wraz z muzyką również rewolucyjna, jak na ówczesne blackmetalowe standardy, była w pełni kolorowa oprawa graficzna autorstwa Halvora Bodina i Steina Løkena. Kto jako pierwszy wpadł na pomysł przełamania graficznych schematów? — Satyr zawsze przynosił takie rzeczy do zespołu i był tym głównym elementem, który jako pierwszy ma na to wpływ. Zawsze za tym stał. To on cały czas krążył wokół rozwoju. Przede wszystkim Satyr jest głównym kompozytorem „Nemesis…”, ale przy tym nie traciliśmy nigdy poczucia całości, działaliśmy i działamy jako jeden organizm, więc wszystkie jego pomysły są poddawane dyskusji, następuje wymiana doświadczeń, jak album może brzmieć i wyglądać. I tak też było w przypadku „Nemesis…”. Wspaniały obraz, wspaniała estetyka. To wszystko ze sobą współpracuje, a na „Nemesis…” od razu mieliśmy jasne postanowienie, że okładka i grafiki mają odzwierciedlać ducha muzyki zawartej na tym albumie. Zwłaszcza, że w tamtym czasie królowała pospolita i konwencjonalna czarnobiała kolorystyka. A my nigdy nie robiliśmy czegoś powszechnego, prostego i czegoś, czego należałoby się spodziewać. Nigdy nie nagrywaliśmy czegoś, co powinno brzmieć, jak ktoś tego oczekuje. To samo było z oprawą graficzną „Nemesis…”. Różnorodna kolorystyka i oprawa graficzna, to było coś odpowiedniego dla tego albumu. To miało być coś szczególnego. My tylko w przebiegły sposób nakreśliliśmy kilka opcji, wyznaczników, którymi mieli podążyć Halvor i Stein. „Nemesis…” to nie tylko przełamanie schematów obrazem statycznym, ale również i ruchomym w postaci video do „Mother North”. Już to było dość niecodzienne, jeżeli chodzi o ówczesną blackmetalową scenę, a tu jeszcze wstęp w postaci motywu Montecchi i Capuleti z opery Romeo i Julia plus O Fortuna z Carminy Burana Carla Orffa… no i niezapomniana Monica Bråten. Jak wspominasz pracę przy tym teledysku i leśne spacery przy boku golusieńkiej blondyny? (śmiech) — (śmiech) Oj, bardzo chciałbym wówczas chodzić po lesie przy jej boku, ale przez większość czasu kręcenia tego video ja po prostu w tym lesie stałem (śmiech). Byłem w tym wszystkim trochę z boku. To było właściwe zobrazowanie tego, co chcieliśmy przekazać za pomocą „Mother North”. Chcieliśmy do tego albumu prawdziwego teledysku, chociaż byliśmy w tym prawdziwymi amatorami, nie chcieliśmy czegoś w stylu, żeby produkcją zajęli się nasi przyjaciele, którzy po zdjęciach będą montowali to video w garażu (śmiech). Pragnęliśmy czegoś naprawdę mocnego i elitarnego. Chcieliśmy wprowadzić do tego obrazu również nasze idee z poprzednich materiałów Satyricon. To miało odzwierciedlać tematykę utworu, całego album, ale również być istotą black metalu i nas jako zespołu. To miało być zakorzenione w tym wszystkim. To był prawdziwy sprawdzian naszego ducha. Po raz pierwszy tak dużo czasu spędziłem w lesie przy temperaturze minus dziesięć stopni, to były godziny kręcenia, więc jedynym sposobem na ogrzanie się było plucie ogniem, a benzyny zabraliśmy ze sobą naprawdę sporo (śmiech). Mimo to każdego ranka następnego dnia drżałem

z zimna na samą myśl, że znów kręcimy video. To było jak złożenie siebie w wielkiej ofierze, ale jednocześnie coś, co trzeba było zrobić. Dziś, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że nie wszystkie aspekty tworzenia tego teledysku były pozytywnymi aspektami zwłaszcza dla mojego ciała, które wiecznie szukało ciepła. (śmiech) Oj, burzysz kult swojej ksywy (śmiech), naga Monica dawała radę, a tu Frosta pokonał mróz? (śmiech) Trzeba było przytulić się do blondyny. (śmiech) — (śmiech) Mimo wszystko zapamiętam to jako poświęcenie się sprawie. (śmiech) Chyba warto było się poświęcić, bo wiele osób nadal uważa „Mother North” za blackmetalowy hymn, również dzięki temu video. — Jestem w stanie zrozumieć nośność tego numeru. Tu wszystko chodzi o podłoże, jakie zrobiliśmy pod ten kawałek i czuć to nawet teraz, 20 lat po nagraniu „Mother North”. Ten utwór ma specjalne miejsce nie tylko w naszych sercach, ale również u wielu blackmetalowych fanów. Ten numer zdecydowanie wpłynął na jakość albumu. Jest ponadczasowy, imponujący, wypełnił pewną lukę i dla blackmetalowych maniaków stał się niemal państwowym hymnem (śmiech). Czy właśnie ten numer był skomponowany jako pierwszy na „Nemesis…”? — Uuuu… ciężkie pytanie. O ile dobrze pamiętam prace nad „Nemesis…” rozpoczęliśmy od „The Dawn of a New Age”. Prawdopodobnie to od tego numeru zaczęło się to koło, jednak i tak nie jestem pewien na sto procent. Z tego, co pamiętam, kończyliśmy tworzyć jeden utwór i dopiero po zamknięciu kompozycji zaczynaliśmy z kolejnym. Może powstawanie kilku kawałków nakładało się na siebie, jednak szliśmy właśnie takim torem i będę jednak obstawał przy tym, że prawdopodobnie jako pierwszy pojawił się „The Dawn of a New Age”. Czy na „Nemesis…” jest jakiś utwór, który darzysz największym sentymentem? Może jakieś niecodzienne zdarzenie sprawiło, że zapamiętałeś szczególnie właśnie ten numer, a nie inny? — Nadal czuję się bardzo mocno związany właśnie z „The Dawn…” przez wzgląd na jego olbrzymi potencjał i ogromną moc oraz pewną postawę. To właśnie ten numer przemawia do mnie najbardziej i właśnie z nim najmocniej się utożsamiam. Pamiętasz jeszcze twoje główne perkusyjne inspiracje i wpływy, gdy tworzyliście i nagrywaliście „Nemesis…”? Jak bardzo zmieniły się one przez te 20 lat? — Cholera, podobnie jak wcześniej, tak i teraz główną inspiracją dla mnie byłem ja sam i to, że gram w Satyricon oraz to, czego oczekuję od siebie jako muzyka. Czułem i nadal czuję ogromny przywilej tego, że jestem w Satyricon. Tak naprawdę, to nigdy nie chciałem i nie dążyłem do tego, by kopiować styl gry jakiegokolwiek perkusisty. Zawsze starałem się, by moja gra idealnie pasowała do danego utworu, starałem się uchwycić w mojej grze energię czystej muzyki. Dla mnie to zawsze była intymna i uczuciowa sprawa. Zawsze dążyłem do tego, by moja gra była bardzo intensywna, potężna i gwałtowna tak bardzo jak tylko się da. To jest mój naturalny styl, który myślę, że wprowadziłem do zespołu, a później tylko poszerzałem moje horyzonty. Uważam, że w Satyricon stworzyłem swój własny perkusyjny świat. Taką małą, intymną świątynię. Tak właśnie gram od początku lat 90-tych. I nadal, po ponad 20 latach od wejścia w szeregi Satyricon jesteś w stanie znaleźć inspiracje, energię i świeżość do gry na perkusji? — Nadal podchodzę do black metalu z wielką pasją. To jest dla mnie bardzo ważną siłą napędzającą. To samo tyczy się Satyra. Moją główną inspiracją i motywacją nadal jest Satyricon sam w sobie. Wciąż cały czas się uczę i rozwijam, by sięgać po muzyczne uczucia. Powtórzę to jeszcze raz, że najważniejsze w tym wszystkim są motywacja i pasja. To jest proces przypominający muzyczny portal, więc nadal uważam, że przed nami jeszcze bardzo długa droga. Zawsze uważałem, żeby nie popadać w stagnację, nie powtarzać samego siebie, ani nie utknąć w jednej formie. Tak długo, jak dokonuje się we mnie ewolucja jak dynamicznie wszystko płynie, to inspiracje czerpię zewsząd.

perkusistą? — Wbrew pozorom trudno jest odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ na to wszystko złożyło się wiele odmiennych zdarzeń oraz procesów. Wszystko zaczęło się od zainteresowania i zafascynowania black metalem jako czymś więcej. To było coś więcej, niż muzyka, którą po prostu lubię. Czułem się połączony z tym gatunkiem, jakbym wchodził na wyższy poziom. Jako fan, a później może jako muzyk, chciałem w pewnym sensie poświęcić moje życia dla black metalu. To wtedy zaczęły się te wszystkie wydarzenia w Norwegii z początku lat 90-tych. Chcieliśmy wydać album, który byłby lepszy i bardziej masywny od wszystkiego, co wówczas wyszło. To zdecydowanie była wspaniała rzecz być częścią tego, co do tej pory się wydarzyło. W pewnym sensie czasami jestem wyczerpany, ale i tak często działam w innych projektach, chociaż momentami denerwuję się, gdy ktoś zaprasza mnie do współpracy tylko po to, żeby mieć naklejkę na płycie, że gra na niej ten Frost z tego Satyricon. A przecież ja we wszystko, w co się angażuję, poświęcam się temu na sto procent. To musi być głośne… i mistyczne, chociaż nie trzeba zapominać o technicznych umiejętnościach gry. Czujesz się wtedy częścią czegoś wielkiego. Lubię podglądać grę profesjonalnych muzyków, ale czasami mam wrażenie, że gdzieś w ich grze gubi się droga ducha, a wkraczają jedynie techniczne fajerwerki. Gdzieś od 2000 roku gra na perkusji jest jedynym zajęciem w moim życiu, co doprowadziło do tego, że jest to zarówno moja praca, pasja oraz moje główne zainteresowanie/hobby, co, gdy to wszystko połączyć, to powstaje z tego wiele możliwości. To jest proces, który zabrał mi wiele lat. I nadal utrzymujesz się w bardzo dobrej formie. Gdzie leży sekret utrzymania kreatywności, witalności, świeżości, a także inspiracji, gdy cały czas jesteś w ruchu, jak nie koncertowym, to tworzenia nowego materiału? — Po prostu spędzam mnóstwo czasu w sali prób. Naprawdę, uważam to za konieczne i popieram to, by cały czas pracować w sali prób, ćwiczyć i utrzymywać się w wierze w to, co się robi. Czasami bywało tak, że spałem w sali prób. Nie to, że nie miałem gdzie, tylko po prostu tyle czasu w niej spędzałem. Na to, co robiłem i robię, na grę na perkusji, trzeba mieć w sobie wiele ekstremalnej siły i samozaparcia. W zasadzie to zawsze byłem na to gotowy, zarówno mentalnie, jak i fizycznie, ponieważ cały czas ćwiczę siłowo oraz rozwijam swój umysł. Trzeba być na to wszystko gotowym, ale także i otwartym, dlatego też słucham bardzo dużo muzyki i zwracam uwagę na to, co się dzieje na scenie metalowej. Trzeba umieć samemu z tym wszystkim współpracować. Moje duchowe oddanie się tej sprawie jest dziś prawdopodobnie jeszcze większe niż miało to miejsce ponad 20 lat temu. Nie czuję, aby coś kiedykolwiek ze mnie uleciało. Ten ogień nadal płonie we mnie bardzo, ale to bardzo mocno. Wiesz, pytam się o to, bo pod koniec koncertowego cyklu „The Age of Nero” mieliście ten album w każdej komórce waszych ciał i po prostu nie byliście w stanie komponować nowego albumu w tamtym czasie. Czyżby jednak dopadało was zmęczenie materiału? — Tak, rzeczywiście tak się wtedy czuliśmy. Potrzebowaliśmy małej przerwy, żeby ponownie poczuć motywację i inspirację. Chcieliśmy poczuć świeżość, a nie ciągłą presję. Nic więcej w tamtym czasie nie byliśmy w stanie zrobić, zwłaszcza w kwestii pracy oraz tworzenia nowego materiału. Czasami okoliczności są takie, że zrobienie sobie małej przerwy, złapanie oddechu, jest najlepszą rzeczą, jaką możesz w takim przypadku uczynić. Napięcie jest tak wielkie, że czasami musisz ponownie podłączyć się do systemu, znaleźć się mentalnie poza tym wszystkim, by znów zacząć jasno myśleć. Odświeżenie i uspokojenie umysłu jest bardzo dobrym pomysłem, jeżeli chcesz ponownie być kreatywnym, tworząc odpowiednią muzykę. Czasami trzeba się zdystansować, nawet od samego siebie? Po trasie „The Age of Nero” zrobiliście sobie 1,5-roczną przerwę, bez jakichkolwiek prób, które tak bardzo przed chwilą zachwalałeś oraz wizyt w studiu. Przez te 18 miesięcy zagraliście bodajże 4-5 koncertów. — Tak, to po prostu się zdarza, ale po tak długiej przerwie, odpoczynku od wszystkiego, wracasz tak bardzo naładowany, że możesz góry przenosić, a pomysły na nowy materiał po prostu płyną. Same do

A skąd przyszła inspiracja, by zostać akurat

9


ciebie przychodzą. To jest wręcz konieczne, by sięgnąć po świeże inspiracje i motywacje. Dlatego też teraz jesteśmy w jak najbardziej odpowiednim miejscu, by ponownie komponować i skupić się na pisaniu. Ale czasami inspiracji nie szukacie w świeżości, lecz powracając do chlubnej przeszłości. Tak też było w przypadku albumu „Satyricon”, gdy po totalnym wyeksploatowaniu trasą „The Age of Nero” powróciłeś do starego zestawu perkusyjnego, używanego w Satyricon między 1993, a 2003 rokiem. — Po prostu czułem, że ten stary i zużyty zestaw perkusyjny będzie idealnie pasował do brzmienia, wydźwięku i muzyki tego albumu. Historia zatoczyła koło, zwłaszcza, że nasz ostatni album jest bardzo klasyczny, powiedziałbym nawet, że bardzo… muzyczny, dlatego też tu aż prosiło się użyć retro perkusji. Tutaj chodziło o odpowiednią tonalność, powrót do złotych czasów perkusji. To właśnie ten zestaw idealnie pasuje do aranżacji gitarowych stworzonych przez Satyra na ten album. Przecież podczas

i energiami, siłami oraz melancholią. Na pewno będzie bardzo uduchowiony i uczuciowy. Bez wątpienia będzie to bardzo odmienne nagranie od tego, co do tej pory zrobiliśmy, ale na pewno będzie wiadomo, że jest to Satyricon.

nagrywania „Satyricon” sprawdzaliśmy kilka rozwiązań technicznych, jak na przykład dwa różne zestawy perkusyjne, więc po sprawdzeniu pewnych możliwości okazało się, że nie ma wątpliwości, by użyć akurat tego starego zestawu perkusyjnego. On najlepiej współgrał z gitarami Satyra, po prostu „siadł” w tym albumie. Nowy zestaw brzmiał… dziwnie. I tak oto zdecydowaliśmy, by wrócić do starej perkusji z początku lat 90-tych, która nadal brzmi fantastycznie. Tu naprawdę zagrały powody czysto muzyczne, a nie jakieś kalkulacje związane z nostalgią. A tak naprawdę jest jej niesamowicie dużo, ponieważ jest to zestaw perkusyjny z przebogatą blackmetalową historią. Pamiętasz wszystkie arcyważne albumy i nagrania, na których został użyty? — (śmiech) Nie, ta perkusja brała udział w tak wielu nagraniach, że po prostu nie jestem w stanie ich nawet zliczyć, a co dopiero zapamiętać. Ja za to pamiętam, że można ją usłyszeć na „In the Nightside Eclipse” Emperor… — I na kilku albumach Darkthrone oraz na jednym bądź dwóch nagraniach Enslaved… No i oczywiście „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem… — O tak (śmiech)! Na tym albumie zdecydowanie. A także nawet na jednym z materiałów Burzum… — Rzeczywiście, ale już nie pamiętam dokładnie, na którym. Ja również, niestety, nie zdołałem się dokopać do tak szczegółowych źródeł. — Tak jak mówiłem przed chwilą, lista występowania tego zestawu perkusyjnego jest naprawdę długa, dlatego też pozostaje pytanie, który zespół z tamtego okresu nie używał tych bębnów podczas nagrywania swoich materiałów (śmiech). Ta perkusja rzeczywiście była testowana na wielu legendarnych, blackmetalowych albumach. Nie ma co do tego wątpliwości. I również właśnie dlatego w tym zestawie drzemie wiele starego ducha, co doskonale odpowiada na pytanie, dlaczego użyliśmy go na „Satyricon”. Był to jeden z powodów. Nadal brzmi bardzo dobrze, a jego brzmienie doskonale ujmuje istotę black metalu. To naprawdę wysokiej

10

D nr 40 / 01–2016

jakości perkusja, która dostarcza najwyższych odczuć. Na początku lat 90-tych w Norwegii rzadko kto miał takie cacko na swoje prywatne użycie. Jako biedny muzyk z małego kraju nie miałeś możliwości ot tak po prostu iść i kupić tak wielki zestaw perkusyjny, o tak wysokiej jakości, mało kto z nas miał wtedy pracę. Taki instrument był mokrym snem wielu muzyków, był marzeniem wielu. I to jest wspaniała część opowieści o tych bębnach. (śmiech) Na początku lat 90-tych w Polsce rzadko kto miał perkusję (śmiech). A jeżeli jesteśmy wciąż przy starych czasach i starym sprzęcie, to w przeszłości korzystałeś z dużej ilości analogowego sprzętu, ponieważ płynęły z tego odpowiednie „korzyści” brzmieniowo-muzyczne. Jak to obecnie wygląda w Satyricon? — Używamy naszego sprzętu w taki sam sposób, jak to miało miejsce wiele lat temu. Odnoszę wrażenie, że teraz jesteśmy nawet jeszcze bardziej dynamiczni i organiczni niż to miało miejsce na początku. W naszej muzyce jest obecnie więcej przestrzeni i o wiele więcej miejsca na oddychanie tą muzyką. Zagadnąłem o to, ponieważ właśnie teraz pracujecie nad 9. albumem, nadal zachowujecie swoją wysoką markę, wciąż rozwijacie koncepcję zespołu oraz ulepszacie swoje umiejętności. Czy czujecie, że jest to dla was wyzwanie – tworzenie nowego materiału, nadal rozpoznawalnego dla Satyricon, ale z jeszcze nowszą i bardziej świeżą treścią? Czy po tylu latach komponowanie jest dla ciebie wyzwaniem? W końcu kopia nigdy nie przebije oryginału, a w Satyricon zawsze rozchodziło się o oryginalność. — Tak, dokładnie. A nowy materiał doskonale odpowiada na właśnie tak zadane pytanie. Na tym albumie będzie zamknięte bardzo dużo naszej zróżnicowanej charakterystyki, mimo że odnoszę wrażenie, iż właśnie teraz odnaleźliśmy właściwy kierunek. Nawet, jeśli kosztowało nas do dużo czasu i pracy. Zrobiliśmy to, co chcieliśmy osiągnąć. Z pewnością mogę powiedzieć, że teraz Satyricon brzmi jak zespół, który nigdy nie był aż tak inspirujący i kreatywny. Rozmawiamy o bardzo, ale to bardzo zróżnicowanym albumie, w którym drzemie wiele ponurej energii i który jest pełen wyrazu. Jest tutaj dużo głębokiej ponurości i stonowanych brzmień. Ten materiał jest przepełniony różnej maści atmosferą

Z tego, co obiło mi się o uszy, dodałbym jeszcze do tego ciężkie, mroczne i brutalne dźwięki w połączeniu z bardzo porywającą, wręcz hardrockową muzyką, wzbogaconą o ambientowe momenty, a nawet atmosferyczne brzmienia. — Tak, to jest mniej więcej to, co chciałem przed chwilą wyrazić. Wszystko to znajdzie się na tym albumie, a może i nawet więcej. To będzie tak naprawdę to, o czym w rzeczywistości jest Satyricon. A przede wszystkim i na pewno jest o muzyce. Satyricon jest w pełni blackmetalowym zespołem, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Tak samo jak to skąd pochodzi, to ewidentnie będzie słychać. Już poprzedni album nadal ugruntował pozycję, że nie jesteśmy zespołem, który stoi w miejscu, który trzyma się jednej konwencji, lecz jest nastawiony na to, by cały czas iść do przodu. Wybraliśmy sobie szczególną formę ekspresji i chcemy być w niej liderami, nawet gdy ocieramy się o majestatyczność. Na pewno nigdy nie będziemy zaspokojeni, bo pierwszą naturalną reakcją dla nas jest ewolucja. I to nie ma nic wspólnego z tym, że musimy komuś coś udowadniać. Tu bardziej chodzi o to, że Satyricon jest jak żywy organizm, który cały czas rośnie i się rozwija. Ciągłe obserwowanie, uczenie się i poprawianie zawsze było, jest i będzie częścią naszej egzystencji. To zawsze było połączeniem tego, jak patrzyliśmy na to, co już dokonaliśmy w połączeniu ze spoglądaniem na nowe terytoria. Chcemy podbijać i odkrywać – właśnie tego zawsze dotyczył Satyricon. Czyli nadal uważasz, że termin black metal wciąż dokładnie opisuje muzykę Satyricon, biorąc pod uwagę wiele różnych znaczeń i zmian, które dokonały się na przestrzeni tak wielu lat? — Dla mnie szufladkowanie muzyki jest mało istotne. Muzyka jest muzyką, tym, czym jest i tym, gdzie krzyżują się różne, często odmienne poglądy wielu osób. Jeżeli ludzie mają z tym problem, że zaczynamy im nie pasować do ich prywatnych wyobrażeń o black metalu, to niech zrozumieją wreszcie, że każdy z nas w pewien sposób się zmienia. Jeżeli ludzie mają z tym problem, to jest ich problem. Muzyka nadal pozostaje muzyką i przemawia za siebie. A jest to nasza muzyka, więc przemawia za nas. Myślę, że społeczność metalowa, a zwłaszcza blackmetalowa ciężko przechodzi wszelkie zmiany i nowinki, bojąc się ich na początku, jak to bywa w przypadku zmian. Bazą nadal jest tutaj metal, więc na najnowszym wydawnictwie jest ciemność. Jest głębiej i mocniej. Tak, że nigdy wcześniej tak nie było. Odbieram blackmetalowe hymny jako coś


studia z gotowym tworem, a może całość nabiera kształtu dopiero teraz, podczas nagrywania? — Raczej ta druga opcja. To jest wciąż trwający proces. Zostawiliśmy temu materiałowi wiele opcji. Jesteśmy pewni tylko tego, co zostało szlifowane podczas wielu prób i jammowania – to fundamentalna część pracy nad tym albumem. Tu, przed wejściem do studia, zrodziła się główna decyzja. Ale na to, jak ostatecznie będzie brzmiał ten materiał, cały czas jesteśmy całkiem otwarci. Po prostu jesteśmy spokojni, że pracujemy ze wspaniałą muzyką. Co do tego jesteśmy zdecydowani. Jest w tym wszystkim trochę amatorskiego oddania się sprawie i skupienia uwagi. Jesteśmy zespołem, który patrzy też na to z perspektywy czasu. Ewentualnie pod koniec procesu nagrywania jesteśmy pewni, jaki będzie kolejny naturalny krok w ewolucji Satyricon. Bez wątpienia będzie zbudowanej bardzo dużo dynamiczności, pomagającej zgłębić ten materiał, który na pewno poprowadzi nas jeszcze dalej. Ta dynamika w muzyce przełożyła się również na dynamikę wewnątrz zespołu, co widać chociażby na próbach lub słuchać w moim sposobie gry na perkusji. To wspaniale słyszeć coś takiego. — To wspaniałe, że jest to efekt naturalnego procesu.

otwartego z mnóstwem miejsca na eksperymentowanie oraz żywe spektrum muzycznej ekspresji i mieszaniny. Wystarczy spojrzeć na pierwsze dni istnienia black metalu, by zobaczyć jak krystalizowało się brzmienie, w jak eksperymentalny sposób tworzono nawet w początkowym stadium black metalu. Teraz, tak wiele lat po tym, wręcz wymagane jest i spodziewane, by black metal niósł ze sobą różne i odmienne formy wyrażania. To wszystko ma posiadać dzisiaj zróżnicowanie. Mam na myśli to, że najważniejsze, by w black metalu wciąż była pierwotna ciemność i coś co zmienia kierunek, zastany porządek. By całkowicie zrozumieć black metal, trzeba pojąć, że jego istotą jest bycie stałym, ale jednocześnie zmiennym. Nawet, jeżeli posiada w sobie wiele niekonwencjonalnych elementów, tak jak to będzie na naszym najnowszym albumie, gdzie powściągliwe części mieszają się z hardrockowymi inspiracjami. Tu chodzi generalnie o odpowiednie uczucie i wibracje, które nadal powinny być głębokie i ciemne, żeby można było w tym czuć prawdziwą ponurość i intensywność. To są główne atrybuty black metalu, które są mocno zakorzenione w tym gatunku. Nie ma szans, by blackmetalowa muzyka istniała bez nich. To jest również nasz własny dobytek, co do tego nie ma wątpliwości. Jedyne, czego oczekuję od odbiorców, to obiektywnego poziomu zrozumienia skąd tak naprawdę się wywodzimy, w jakich czasach wzięliśmy początek. Wibracje i atmosfera są naszą duszą. Jeżeli rozmawiamy o ewolucji, to Satyricon cały czas rozwijał się przez te wszystkie lata, zmieniał skórę niczym wąż, a jednak wciąż pozostawał tym samym wężem. Jak opisałbyś postęp zespołu w ciągu ostatnich dwóch dekad? — Uważam, że mógłbym zamknąć te dwie dekady w jednym słowie, które cały czas przewija się w kontekście tej rozmowy, a jest nim ewolucja. Nie ma co się silić na jakieś spektakularne przemyślenia. Najważniejsze to trzeba zrozumieć istotę pasji, zaangażowania, aktywności i pewności siebie. U niektórych zespołów pewne albumy po prostu się wydarzyły, a reszta była logiczną historią i kontynuacją świadomych wyborów. U nas każda płyta jest logiczną kontynuacją tego, co stworzyliśmy i chcieliśmy stworzyć. Tak ja to czuję. Nigdy się nie poddaliśmy, nigdy nie poddaliśmy się zewnętrznym siłom, a przy tym zawsze byliśmy naturalni w rozwijaniu się Satyricon. Zawsze eksperymentowaliśmy, ale to nie było eksperymentowanie tylko dla samego eksperymentowania. Robiliśmy to, kiedy rzeczywiście czuliśmy taką potrzebę, kiedy muzyczne rozwiązanie wręcz tego żądało. To zawsze przychodziło naturalnie, jak powiększanie horyzontów. Zawsze chodziło o muzyczne podłoże, które dostarczy Satyricon tego, co potrzebuje. Wracając do nowego albumu, czy wejdziecie do

A kiedy ten proces sfinalizuje się? Kiedy powinniśmy spodziewać się nowego albumu? Pamiętam, że w połowie 2015 roku planowaliście wejście do studia pod koniec ubiegłego roku, by album mógł się ukazać w 2016 roku. Czy jest już znana jakaś konkretna data? — Jak zapewne dobrze wiesz, pewne sprawy opóźniły to wydawnictwo, ale nie jest to dla nas nic dramatycznego. Nagrania zaczniemy prawdopodobnie pod koniec tego lata, a może i nawet jesieni, by kończyć wszystko zimą tego roku. Wobec tego nowy album ukaże się na początku 2017 roku. Jestem tego całkiem pewien. Słyszałem również, że w tym roku będziecie pracować także nad materiałem z samymi coverami. To prawda, czy po prostu pieprzona plotka? (śmiech) — (śmiech) Nie, to nie jest pieprzona plotka. Ostatnio działo się zbyt dużo rzeczy, żebyśmy mieli czas na właściwy album. To będzie całkiem odmienna i interesująca płyta. To będzie również bardzo pouczające doświadczenie dla nas jako muzyków. Mieliśmy to w planach, nie zapomnieliśmy o nich i teraz je realizujemy. Dla niektórych dobór kapel będzie zapewne zaskoczeniem, bo na liście nie znalazł się ani Venom, ani Bathory. Za to jest Dead Kennedy’s „Holiday in Cambodia”, który graliście na ostatniej europejskiej trasie koncertowej. — Po co robić coś, co już przerobiło mnóstwo metalowych kapel? Wybraliśmy utwory, które mają dla nas szczególne znaczenie zarówno jako ludzi oraz muzyków. Wiadomo, „Nemesis…” jest teraz na wokandzie, ale czy często wracasz do pozostałych, starszych albumów Satyricon? Jak je obecnie odbierasz? — Nadal jestem dumny ze wszystkich naszych albumów, ale kiedy wracam do nich, mam wrażenie, że za bardzo skupiam się na ich ocenianiu i „czyszczeniu” przez wgląd na technikę gry. Muszę zdradzić, że czasami to nawet obawiam się je włączać, bo boję się swojej reakcji (śmiech). Oczywiście wpierw oceniam swoją grę, a później całego zespołu. Trzeba mieć przy tym szacunek dla swoich ówczesnych możliwości technicznych. Czasami czuć, że w ich niektórych momentach najważniejsza była pasja, bardzo oddany i szczery duch oraz nastrój. Nadal uważam, że nasze stare albumy miały ogromny wkład w to, jak obecnie brzmimy. Czytam je jak bardzo dobrą książkę, a w każdej z nich czuć, jak na nowo definiowaliśmy ducha zespołu. Wszystkie albumy trzymają w sobie nastrój minionych czasów. I to określa ich wartość. Nawet „Live at the Opera”, który nie uważasz za koncertowy album, lecz pełnowymiarowe, właściwe wydawnictwo, całkiem szczególne dla ciebie jako muzyka? — Dla mnie ten materiał jest czymś więcej poza byciem tylko albumem na żywo. Z tej przyczyny, że muzyka została napisana ponownie, tylko na to wydawnictwo. Tyko na ten jeden występ. Nie tylko my byliśmy tego częścią. Utwory przeszły drastyczną zmianę, by współgrały z chórem, który musiał z nami

współpracować na naszych warunkach, a my na jego warunkach. To było jak spotkanie muzyków ponad podziałami, którzy czują różnicę swoich światów, a jednak się szanują. Mieliśmy na to tylko jedno podejście, do tego na żywo, dlatego też tak bardzo traktuję ten album jako coś odmiennego, nawet od naszych wszystkich innych koncertowych występów. Utwory na „Live at the Opera” są inne od tego, co jest na albumach studyjnych i od tego, co gramy na gigach. Słyszałem, że granie w operze zapamiętasz do końca życia, że to był właśnie ten moment, dla którego chciałeś zostać muzykiem. — Absolutnie! To było jedno z moich większych życiowych i muzycznych doświadczeń. Do tej pory w operze byłem tylko gościem. To będzie szczególna część moich życiowych wspomnień, będę ją trzymał głęboko w pamięci. To było jak strzał życia, jak coś, co się zdarza raz na kilkadziesiąt lat. Czy właśnie wtedy poczułeś się jak muzyk pełną gębą? Nie tylko jak blackmetalowy Frost? — Przynajmniej staram się nie ograniczać w mojej grze oraz inspiracjach. To ważne, również w konwencji Satyricon, by nie narzucać sobie granic, zostawiając sobie artystyczną przestrzeń i otwartość. I to jest właśnie twoja rada dla młodych osób, które podobnie jak ty, niemal trzy dekady wstecz, zaczynają swoją przygodę z perkusją? — Trzeba zrozumieć swoją siłę, trzeba mieć wiarę we własne możliwości. To jest to, w co ja musiałem sam uwierzyć (śmiech). A ciężka praca, o której chociażby wspominałeś w kontekście katorżniczych prób w Satyricon? Trzeba być jak bohater filmu Whiplash? — Mnóstwo ciężkiej pracy to podstawa. To jest nierozerwalne. Przypuszczam, że gdy całkowicie poświęcasz się sprawie, dodajesz do tego ciężką pracę, to dopniesz swego i zagrasz na perkusji nawet w operze (śmiech). Musisz z tego zrobić swoją pasję, a ona doprowadzi cię wszędzie. A propos młodych muzyków, to nadal starasz się monitorować, co w młodej trawie piszczy, a może przestrzeń wypełniona przez stare zespoły jest dla ciebie wystarczająca? — Nie będę ukrywał, że większość muzyki, której słucham to stare zespoły. Przede wszystkim muzyki hardrockowej z końca lat 60-tych i początku lat 70tych, ponieważ ma ona w sobie tę szczególną energię i dzikiego, płonącego ducha, co uwielbiam. Wtedy powstało bardzo wiele wspaniałej muzyki, za co jestem wdzięczny, bo doskonale sprawdza się na naszych próbach. Ogólnie słucham różnego rodzaju muzyki, wszystko zależy od nastroju. Czasami jest to ambient, który jest dla mnie niczym ucieczka, wyhamowanie, zostawienie za sobą tego całego nagromadzonego napięcia, dzięki temu wracam do formy. Jednak czasami są to klasyczne, blackmetalowe albumy… …na których rozbrzmiewa legendarny zestaw perkusyjny? — (śmiech) Niekoniecznie, ale musisz mieć w życiu pomost łączący twój spokojny świat z twoją agresywną stroną. Nie dałbym rady cały czas słuchać tego samego. Dobra, Frost. Kończąc ten wyczerpujący wywiad, musi pojawić się Satyr i jego paranie się winiarstwem. Czy ty również, jeżeli chodzi o alkohole, gustujesz w winach, a może jesteś zwolennikiem mocniejszych trunków? — Na pierwszym miejscu stawiam wina i, podobnie jak Satyr całkiem dobrze idzie mi ich ocenianie po zapachu, smaku, bukiecie, itp. Jak widać, również w tej materii jestem połączony z Satyrem. Ostatnio wnikliwość mojego smaku skupiła się również na piwach, których świat jest niesamowicie różnorodny. Proces ich warzenia również jest całkiem ciekawy, chociaż nadal jestem w pełni oddany winom. Ale zimne piwko po koncercie lubię sobie walnąć dla rozluźnienia i odświeżenia (śmiech). Popieram (śmiech). To by było wszystko, więcej czasu nie zabieram, bo jest już naprawdę późno. — Dzięki za ten obszerny i fantastyczny wywiad. Do zobaczenia na koncertach upamiętniających „Nemesis Divina”. — Do zobaczenia i szczęśliwej nocy. D

11


To był szybki strzał. Przed katowickim koncertem, zaraz po rozmowie z Immolation poszliśmy pogadać z Morganem Håkanssonem z Marduk. I chyba nie mieliśmy w sobie jeszcze wystarczającej ilości piwa do bycia chamami, bo niczym dżentelmeni i filantropi, w kolejce wywiadowczej przepuściliśmy blondynę z rockmetal.pl, która zastrzegała, że jej rozmowa będzie bardzo długa. Nie była, a jej autorka chyba miała inne wyobrażenie odnośnie długości. Z tego względu musieliśmy ograniczyć się do 28 minut pogawędki, a pytań mieliśmy przygotowanych gdzieś na godzinę rozmowy, więc Morgan został ostrzelany niczym z MG-42, a w rewanżu wypluwał naboje-odpowiedzi z prędkością SchMG Maxim M-32/33, by, gdy Immolation wchodził już na scenę, w ostatnim pytaniu pojawił się na wokandzie ryzykowny Morgan Freeman. Były jeszcze pod sceną Stielhandgranate, chyba M-24 lub M-43, ale to już podczas koncertu Marduk. A, że nie było konfitury w Mega Clubie, to nikt typa wywijającego granatami trzonkowymi nie zakapował, więc ten nie podzielił losu basisty Warfist. ↔

12

D nr 40 / 01–2016


Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z trasy oraz z tego, że gracie na niej razem z Immolation, którzy byli jedną z twoich inspiracji do złapania za gitarę. — Zgadza się! Immolation to świetny zespół, który wypracował sobie własny, oryginalny styl death metalu, który od lat bardzo mi podchodzi. Nikt nie gra muzyki tak, jak robią to oni! Pierwszy raz graliśmy ze sobą w 1996 roku i od tego czasu jesteśmy przyjaciółmi. A czy pamiętasz koncert, który zrobił na tobie największe wrażenie, gdy byłeś jeszcze nastoletnim adeptem metalu? — Pierwszym większym koncertem, na którym się znalazłem był gig starego kanadyjskiego zespołu Helix. Później bywałem na wielu sztukach, które były grane w okolicy mojego miejsca zamieszkania. Jeżeli chodzi o bardziej ekstremalne rzeczy, to zdecydowanie najmilej wspominam występ Kinga Diamonda na trasie promującej „Abigail” w 1987 roku oraz Slayer, gdy promowali „South of Heaven” w 1988. Na ten ostatni pojechałem z przyszłym basistą Marduk. Z koncertami wiąże się masa świetnych wspomnień. Przemierzaliśmy Szwecję pociągiem wszerz i wzdłuż po to, by zobaczyć ulubiony zespół. Pamiętam, jak jechaliśmy pociągiem przez pół kraju na pierwszy koncert Dismember, który zagrali po rocznej przerwie w 1990 roku. Poza tym, przez nasze miasto przewijała się cała masa świetnych undergroundowych kapel – Grave, stare Entombed, Merciless. Cały czas coś się działo. Wiąże się z tym oczywiście masa świetnych wspomnień. Dzisiaj chodzenie na koncerty opiera się głównie na staniu i filmowaniu zespołu swoją komórką. Uważasz to za problem, że wszyscy, wszystko filmują i od razu wrzucają do Internetu? — To zjawisko rozwija się już od 20 lat. Nie wierzę, w siłę tego, by mówić ludziom, co mają robić, ale wkurwia mnie, gdy publika stoi, jak słupy i cały koncert gapi się w ekran telefonu. Rozumiem – pójść na koncert, strzelić sobie fotkę albo kilka fotek, ale stracenie całego występu tylko po to, by go nagrać, a później wrzucić do sieci nagranie, które i tak będzie brzmiało jak gówno, jest dla mnie czymś niezrozumiałym. Pewnie czujesz się wtedy, jak małpa w zoo, albo obiekt zainteresowania japońskich turystów? — Dobrze powiedziane, bo tak właśnie się czuję! Najsmutniejsze jest to, że takich ludzi, tracących możliwość przeżycia muzyki na żywo na rzecz filmowania jej jest coraz więcej! Kilka lat temu pojechaliście w dwie minitrasy, na których graliście wyłącznie stary materiał z płyt „Panzer Division Marduk” i „Those of the Unlight”. Czy możemy oczekiwać więcej tras granych w hołdzie starym albumom Marduk? — Wiesz, bardzo miło jest zagrać stary materiał, ale nie jesteśmy nostalgicznymi ludźmi. Dlatego też chcemy iść do przodu, prezentować ludziom materiał z nowszych płyt. Nie można wykluczyć tego, że w przyszłości zagramy coś takiego, ale na chwilę obecną niczego takiego nie planujemy. Czy kiedykolwiek myślałeś o trasie koncertowej tropem najważniejszych bitew i wydarzeń II wojny światowej, jak Kreta, Tobruk, Monte Cassino, Kursk? — Pewnie, że myślałem, ale okazało się to za bardzo kosztowne i trudne do wykonania. Marduk to bardzo aktywny zespół – można was spotkać albo na scenie, albo w studiu nagraniowym. Skąd bierzecie tyle energii? — Przede wszystkim wierzymy w to, co robimy. Cokolwiek robisz, musisz zawsze czuć ducha tego, nad czym pracujesz. Nie umiem siedzieć na dupie i dłubać w nosie. Przez moją głowę przewija się masa pomysłów, czerpię inspirację z wielu elementów otaczającej nas rzeczywistości oraz z historii. Wszystko to zmusza mnie do aktywności, daje mi siły, by przeć do przodu. Jak zatem odnajdujesz równowagę między usatysfakcjonowaniem swoją twórczością siebie jako muzyka, a zadowoleniem maniaków Marduk?

— Jestem przekonany, że jeżeli jestem w stanie sprostać własnym oczekiwaniom wobec samego siebie, wówczas fani Marduk będą na pewno zadowoleni. W ten sposób udaje mi się również zachować szczerość muzyki i jej przesłania. Jest to zatem sytuacja, w której obie strony wygrywają. Po r o z m aw i a j my z a t e m o a l b u m ie „ Fr o n tschwein”. Która z kompozycji, zawartych na tym albumie jest w twoim odczuciu najlepsza? — Ciężko jest jednoznacznie to stwierdzić, nie można przesłuchać albumu i wybrać tylko tej jednej „naj-”. Każdy utwór ma w sobie inną symbolikę, inny ładunek emocjonalny. W związku z tym, że różnią się między sobą, nie sposób ich oceniać jedną miarą. Czy tworzenie materiału na „Frontschwein” było w jakimkolwiek stopniu cięższe od pisania muzyki na poprzednie albumy Marduk? — Czasami faktycznie trudno mi było właściwie zaaranżować dany pomysł, ale przelanie moich pomysłów na papier czy nuty raczej nie przysparzało mi problemów. A która część pracy nad „Frontschwein” była dla ciebie największym wyzwaniem? — Nie było tutaj niczego takiego, jak wyzwanie. Robimy to, co robimy i na tym się koncentrujemy! Staramy się oczywiście być lepszymi z każdym albumem. To najbardziej naturalny proces na świecie. W tworzeniu chodzi tak naprawdę o to, by dać upust drzemiącej w nas energii. Nie bez powodu zadałem to pytanie. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że w danym momencie, na osi czasu, nigdy nie będziecie silniejsi, niż na ostatnim albumie i to pcha was do przodu. — I tego w żadnym wypadku nie cofam! Zawsze staramy się poszerzać nasze umiejętności, stawać się lepszymi, rozwijać się ponad poziom ostatniego albumu. Zwróć uwagę, że opinie fanów dotyczące naszego najlepszego albumu są podzielone. To świetna sprawa, ponieważ potwierdza to, że nasza muzyka ewoluuje, rozwija się i trafia w różne gusta. Wydaje mi się, że „Serpent Sermon” to prawdop o d o b n i e n a j b a r d z i e j d i a b o l i c z ny a l b u m Marduk. Jaki pierwiastek waszego stylu jest najlepiej słyszalny na „Frontschwein”? — Nie wiem, czy jest najbardziej diaboliczny, ale na pewno jest w nim dużo diabła! (śmiech) Wydaje mi się, że „Frontschwein” poza byciem bardzo zróżnicowanym, jest najbardziej intensywnym i agresywnym z albumów, sygnowanych naszym logiem. Czy granie w Death Wolf w jakimkolwiek stopniu stymuluje cię do zwielokrotnienia wysiłków wkładanych w Marduk? — Jeżeli robisz coś innego niż zwykle, pracujesz z innymi muzykami, grasz inną muzykę, obsługujesz inny instrument, pozwala ci to odpocząć od głównego zajęcia, naładować akumulatory. Dzięki Death Wolf wracam do Marduk jeszcze bardziej zmotywowany i głodny. Działa to oczywiście w obie strony – Marduk napędza mnie do gry w Death Wolf! Mamy tutaj do czynienia z kolejną sytuacją typu win-win (śmiech). Wraz z wydaniem „Frontschwein” powróciliście do tematu II wojny światowej. Jednakże jej tytuł, oznaczający „mięso armatnie” wywodzi się z czasów jej poprzedniczki. Dlaczego zatem ten album nie opowiada o dziejach I wojny światowej? — Byłoby bardzo interesującym, napisać materiał o I wojnie światowej. Zwróć uwagę jednak, że żołnierzy, których można określić mianem „frontowych świń” można było spotkać w każdej armii i na każdej z toczonych wojen. Co więcej, każdy język ma swój odpowiednik tego terminu. W języku szwedzkim, termin ten można przetłumaczyć jako „pokarm dla dział”. Nam zwyczajnie spodobało się to określenie, ponieważ sami czujemy się takim mięsem armatnim muzyki ekstremalnej. Zawsze jesteśmy na pierwszej linii, zawsze gotowi do walki, zawsze zajmujemy się najcięższą robotą. Chłopaki z Immolation powiedzieli nam, że są pełni podziwu dla Marduk, że przez całą trasę wychodzicie na scenę i niszczycie bez chwili wytchnienia. — Miło to słyszeć. I to właśnie są prawdziwi przyjaciele!

(śmiech) Powszechnie wiadomo, że jesteś pasjonatem historii. Czy sądzisz, że twórczość Marduk byłaby dobrą ścieżką dźwiękową dla najmroczniejszych etapów II wojny światowej? — W pewnym sensie tak. Dla mnie II wojna światowa to źródło inspiracji. Nigdy nie szukam pomysłów na siłę, nie zastanawiam się nad tematam. Zawsze staram się pisać o rzeczach, które najsilniej, ale samorzutnie pobudzają moją wyobraźnię. Wiesz, mógłbym usiąść teraz i napisać 10-12 tekstów dotyczących ciekawych tematów, związanych z wojną, ale tego nie zrobię, bo po prostu nie wyzwalają one wystarczającej ilości energii. Masz jakiś ulubiony okres II wojny światowej? — Ciężko jest mówić o szczególnie ulubionym etapie tego konf liktu, ale jeżeli miałbym już wybrać, to wskazałbym samą jego końcówkę. Kocham historię, a jej każdy element przemawia do mnie w inny sposób. Cieszę się na równi mocno, gdy mogę zobaczyć Koloseum w Rzymie, Wilczy Szaniec w Kętrzynie albo szwedzkie groby z epoki brązu, które wyglądają jak kupka kamieni. Dla mnie liczy się bycie w miejscu, w którym w przeszłości coś ważnego się wydarzyło. Gdy jesteśmy w trasie, staram się odwiedzać tego typu miejsca. Pamiętam, gdy udało nam się odwiedzić Lützen, gdzie zginął szwedzki król Gustaw II Adolf. Chłonęliśmy atmosferę tego miejsca, rozmyślaliśmy nad tym, jak to wszystko mogło wyglądać. A czy dalej odwiedzasz Polskę, aby uprawiać turystykę historyczną? — Tak, ale tak naprawdę największą okazję ku temu miałem w 2009 roku, kiedy spędziłem u was w kraju 15 dni. Razem z Peterem z Vader w czasie wakacji zwiedziłem kwatery Hitlera na Mazurach, Toruń, który został zajęty przez Szwedów oraz miejsca, w których szwedzka armia przebywała w połowie XVII wieku. Dla mnie była to pasjonująca i bardzo edukująca wycieczka. Czy w trakcie z którejkolwiek z podróży udało ci się odwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego? — Tak, miałem okazję je zwiedzić przed koncertem w Warszawie. Wspaniałe miejsce. Wiem, że udało ci się zobaczyć również muzeum w Auschwitz… — Tak zgadza się, ale to był raczej zbieg okoliczności, ponieważ kierowca naszego busa zaproponował nam zwiedzanie obozu w Oświęcimiu, gdy przejeżdżaliśmy niedaleko niego. Niemniej jednak, jeżeli chodzi o okolice Krakowa, to wydaje mi się, że dużo ciekawszy jest Wawel, na którym zostało pochowanych kilku królów ze szwedzkiej dynastii Wazów. A co z innymi słynnymi muzeami w Europie? Czy byłeś w muzeum czołgów na Kubince w Moskwie? — Nigdy tam nie byłem, niestety. Miałem kilka podejść, ale jest niesamowicie ciężko zdobyć wejściówkę. Byłem za to w niemieckim muzeum broni pancernej w Munster oraz w Saumur na północnym zachodzie Francji. Aby tam się udać, wzięliśmy dzień wolny z trasy. A co z brytyjskim muzeum czołgów w Bovington lub izraelskim Yad la-Shiryon? — Nie byłem tam, niestety. Wielu z moich przyjaciół odwiedziło miejsca, o których mówisz. Ja musiałem robić wtedy coś innego. Może kiedyś… Nie wiem, czy słyszałeś o Osówce i kompleksie bunkrów projektu Riese w południowo-zachodniej Polsce. Naprawdę bardzo ciekawe miejsce. — Oczywiście, że słyszałem o tym miejscu! Mam kilka książek na temat Riese. Czy to nie jest to miejsce, w którym szukali złotego pociągu? Dokładnie. To była jedna z ważniejszych informacji w polskich mediach w tamtym roku. — To samo było w Szwecji – cały czas trąbili, że w Polsce znaleźli złoto Hitlera. A ja sobie myślałem: „Taaaaak?! Akurat!”. Niestety, nie byłem tam, ale muszę dopisać to miejsce do swojej listy. Wydaje się ono bardzo ciekawe. Wspomniałeś o Peterze z Vader. Jest on członkiem Grupy Inscenizacji Historycznych Pomerania 1945. Czy również parasz się czymś takim? — Nie jestem członkiem takiej grupy, ponieważ

13

www.fb.com/mardukofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Morgan! Jesteśmy z polskiego magazynu „7 Gates”. Mamy dla ciebie jeden z numerów, z tobą na okładce. — Jasne, znam wasz magazyn! Mam również ten numer. Dzięki!


zwyczajnie nie pozwala mi na to brak wolnego czasu. Widziałem parę razy Pomerania 1945 w trakcie rekonstrukcji wydarzeń historycznych i robili to naprawdę profesjonalnie. Jak dla mnie, są oni jedną z lepszych tego typu organizacji w Europie. Gdy graliśmy z Vader, Peter przynosił fotografie tego, co udało im się odtworzyć, dużo dyskutowaliśmy na temat tej grupy. Niestety, wydaje mi się, że Pomerania 1945 się już rozpadła.

Jeżeli jest coś, co chciałbym zrobić, to po prostu do tego dążę. Tak właśnie postępuję z zespołem. Wiadomo, że wyobraźnia jest ważna, ale równie istotna jest determinacja i wiara w to, że się to uda. Wizja pozwala ci zebrać energię niezbędną do osiągnięcia celu. A czy z perspektywy dnia dzisiejszego zmieniłbyś coś w przeszłości? — Nie zmieniłbym absolutnie niczego nawet, jeżeli teraz wiem, że wtedy powinienem był zrobić daną rzecz inaczej! Dla mnie to, co robiłem w 1991 roku, gdy miałem 17 lat, to powód do dumy, symbol tego, na co wtedy było nas stać, kim byliśmy. Dzisiaj możemy widzieć pewne rzeczy z przeszłości inaczej, ale na dany moment były szczytowym osiągnięciem.

Do nas takie słuchy nie doszły, zwłaszcza, że na dzisiejszy koncert przyjechałem z kumplem, który był członkiem grupy rekonstrukcyjnej Festung Breslau. Drugą częścią jego hobby jest spacerowanie po lesie z wykrywaczem metali. — Wiem, o co chodzi. W polskiej ziemi znajduje się dużo rzeczy, które, niestety, później pojawiają się na aukcjach i giełdach. Jest to szczególnie nagminne w Rosji, gdzie wydobywaniu „skarbów” z ziemi towarzyszy rozkopywanie grobów żołnierzy. W tamtym roku, w okolicach miejscowości Narok pod Opolem, przypadkiem, zdarzyło mu się znaleźć zwłoki trzech niemieckich żołnierzy. Zebrał ich szczątki w jedno miejsce i pochował na nowo. — Chwała mu za to! A takie podejście, które często ma miejsce w Rosji jest haniebne i całkowicie nieakceptowane. Wiem, że jako maniak historii posiadasz całkiem sporą biblioteczkę, w której znajduje się około 550 książek poświęconych II wojnie światowej. — Tak zgadza się, ale gdy wrócę z tej trasy, tych książek będzie już około 600 (śmiech). To całkiem spory księgozbiór. Aby to wszystko pomieścić, musiałem wygospodarować odrębny pokój. A czy którąś z tych książek cenisz sobie w sposób szczególny? — Prawdę mówiąc, nie ma takiej jednej, jedynej. W każdej można znaleźć coś ciekawego. Poza tym jest ich po prostu za dużo. A co z innymi okresami historii? Czy o nich również tak dużo czytasz? — Zgadza się! Czytam o wszystkim od starożytnego Rzymu, przez średniowiecze, do II wojny światowej. W trasę wziąłem ze sobą „SS Kampfgruppe Peiper” oraz książkę, poświęconą bitwie pod Hastings. Niestety, w trasie nie ma zbyt wiele czasu na lekturę. Wśród muzyków jest wielu pasjonatów historii, czy udało ci się wymienić opinie na tematy historyczne? — Tak, rozmawiałem z Martinem van Drunenem, oraz jego byłymi kolegami z Asphyx, którzy – wydaje mi się – dysponowali dużo większą od niego wiedzą w tym temacie. Dwa razy udało mi się powymieniać spostrzeżeniami z Lemmym z Motörhead i miał on olbrzymie rozeznanie na temat II wojny światowej oraz całkiem sporą kolekcję pamiątek z tego czasu. Niemniej jednak, na scenie metalowej nie ma zbyt wielu prawdziwych pasjonatów. Mój ojciec jest właśnie takim zapaleńcem, a dodatkowo zajmuje się handlem antykami. Swoją pasję do historii rozwijałeś już od najmłodszych lat, składając modele i oglądając filmy wojenne… — Zgadza się! Pamiętam jak składałem modele firmy Revell w skali 1:72 a później 1:45. Później przyczyniło się to do tego, że zacząłem czytać i oglądać filmy, z których czerpałem informacje. Jako fan modeli masz może jakiś ulubiony czołg? — Tutaj znowu ciężko mi wskazać jednoznaczną odpowiedź. Nie ma bowiem ulubionego czołgu, tak samo, jak nie ma najsilniejszego. Ich parametry były różne i każdy był dobry w danej kategorii. Oczywiście, jeżeli mówimy o 72-tonowym Tygrysie, nie można mieć wątpliwości, że to królewska maszyna (śmiech). Był również rosyjski T-34 – prosty, solidny i wydajny czołg. Każdy z nich był świetny na swój sposób! A czy byłbyś gotowy walczyć za swoją ojczyznę, jeżeli zaszłaby taka potrzeba? — Oczywiście. Mimo to, w dzisiejszej rzeczywistości nie ma realnego zagrożenia dla Szwecji. Ewentualna wojna nie wyglądałaby, jak te, które znamy z historii Europy – polegałaby raczej na zastraszeniu kraju lub też, ostatecznie, odcięciu go od zapasów.

14

D nr 40 / 01–2016

Pytam się o to, ponieważ obecnie w debacie publicznej w naszym kraju pojawia się dużo głosów, które odrzucały potrzebę walki o Polskę, w obliczu ewentualnego konfliktu. — Dziwni ludzie naprawdę… Mamy w końcu zjednoczoną Europę! — I nie jest to chyba najlepszy pomysł. (śmiech) Marduk nigdy nie bał się kontrowersji i prowokowania, czego przykładem była chociażby szata graficzna waszych albumów lub tytuł i oprawa ostatniej płyty, które korespondują ze stylistyką III Rzeszy. — Nie nazwałbym tego kontrowersyjnością. Wszystko zależy od punktu widzenia. Równie dobrze, dla nas kontrowersyjnym mógłby być zespół z Niemiec śpiewający po angielsku, a nie po niemiecku. W dupie mam to, co myślą ludzie, dla nas najważniejsze jest to, że to, co robimy idzie prosto z serca. Zawsze można się do czegoś przyczepić. Wiesz, dla mojego dziadka możesz być kontrowersyjny. Czy z powodu tytułu nowego albumu spotkały was jakieś problemy, oskarżenia o bycie nazistowskim zespołem? — Problemy są od tego, by sobie z nimi radzić. Jeżeli komuś nie podoba się nasz tytuł – niech spierdala, a my będziemy robić swoje! Pytam się nie bez kozery, ponieważ wiem, że wasze występy zostały mocno oprotestowane na Białorusi, a koncert w Singapurze odbył się przy rządowej asyście, która wybierała wam utwory, które możecie zagrać. — Dokładnie! Białoruś to bardzo przerażający kraj, w którym próbowano nas bojkotować. Z jednej strony było to żenujące i zawstydzające, ale z drugiej strony widok ministra kultury gromiącego w telewizji o tym, że jesteśmy niebezpieczni bardzo nam schlebiał. Poczułem się, jak za starych, dobrych czasów (śmiech). Dla mnie było to bardzo inspirujące. Niestety, nie udało nam się zagrać koncertu. A propos starych, dobrych czasów, jak wspominasz szwedzką scenę z wczesnych lat 90-tych? — Była ona bardzo silna i zwarta! Miała swój styl i swoje brzmienie! Wciąż słucham Merciless, wczesnego Dismember, demówek Unleashed. Świetne rzeczy, znakomite zespoły, które z biegiem czasu, niestety, pogubiły się albo zniknęły z powierzchni ziemi. Teraz może troszkę z innej beczki. Co w Marduk, z perspektywy prawie 30 lat na scenie, było sukcesem, a co porażką? — Wiesz, przez te 26 lat chyba największym sukcesem jest to, że dalej jesteśmy zmotywowani, ciągniemy to wszystko przez ten cały czas i robimy to na wysokim poziomie. Marduk jest misją mojego życia i będę ją kontynuował tak długo, jak się da! Porażka to porażka – trzeba wyciągać z niej wnioski i działać dalej, nie zniechęcać się, jak niektórzy, po dwóch latach. Do końca życia będę „frontową świnią”! (śmiech) Należy wyciągać wnioski z porażek oraz zwycięstw i maszerować dalej! Czy uważasz się za spełnionego człowieka, który osiągnął wszystko, co chciał? — Wiesz, są oczywiście rzeczy, które chciałbym jeszcze osiągnąć w swoim życiu, ale nie wierzę w moc marzeń.

Czy jest zatem moment, który wskazałbyś jako przełomowy dla kariery Marduk? — Nie ma jednego szczególnego momentu, było za to wiele etapów podróży do miejsca, w którym jesteśmy dzisiaj. Z dnia na dzień nie staliśmy się wielkim zespołem. Nie dbam szczególnie o popularność czy prestiż bycia na okładce. Dla mnie najważniejsze jest robić to, co robimy i trafiać tym w gusta fanów. Jaki album zmienił twój muzyczny światopogląd? Wstrząsnął tobą, gdy byłeś nastolatkiem? — Było ich kilka, ale jeżeli miałbym wskazać jeden, byłby to Slayer „Reign in Blood”. To jedna z najbardziej ekstremalnych rzeczy w historii! To naprawdę znakomity kawał muzyki, który, mimo że ma już swoje lata, jest szybki, agresywny i posiada unikalną atmosferę. Jeżeli mógłbym coś dodać, to od najmłodszych lat znajdowałem się pod ogromnym wrażeniem Kiss. A jakie zespoły zwracają twoją uwagę dzisiaj? Czego dzisiaj słuchasz? — W ogóle słucham dużo muzyki – heavy metalu, hard rocka, muzyki klasycznej. Zawsze staram się być na bieżąco, sprawdzać nowe zespoły, ale z reguły słucham death i blackmetalowych staroci, które cenię najbardziej. Słyszałem, że nie lubisz za bardzo zespołów ze stajni Relapse, które uważają się za blackmetalowe. — Nawet nie wiem, jak nazywają się te kapele! Zgadza się, nie lubię tych wszystkich post-blackmetalowych zespołów, to nie mój cyrk, nie mój sens black metalu. Z drugiej strony wydaje mi się, że Relapse nie ma ich szczególnie dużo. Czy myślałeś, co będziesz robić, gdy Marduk zakończy swoją egzystencję? — Wiesz, zdaję sobie sprawę z tego, że moje życie drastycznie się zmieni, ale chciałbym dalej zajmować się tym, co robię, gdy nie gram muzyki – polowaniem, łowieniem ryb. Może, tak jak Nocturno Culto i Fenriz będziesz jeździł na nartach? — Nie jestem fanem nart, dużo bardziej wolę hokej! C z e g o mo ż e my o c z e k i w a ć p o d z i s i e j s z y m występie Marduk? — Możecie oczekiwać dobrego wyboru utworów, również z tych starszych. Wiadomo, że będziemy koncentrować się na tych, które pochodzą z najnowszego albumu. Dobry dobór materiału to duży problem. Kiedy jestem na koncercie jakiegoś zespołu, z jednej strony chcę sprawdzić, jak wypada najnowszy materiał, a z drugiej chcę usłyszeć klasyki. Wierzę, że to recepta na udany koncert. Niestety, bardzo trudno upchnąć to wszystko w 70 minutach. A teraz na koniec głupie pytanie, które wymyśliliśmy z kolegą Piotrkiem, pijąc piwo, i obiecaliśmy sobie, że je zadamy, nawet jeśli będziemy musieli uciekać z backstage’u ze śliwą pod okiem, więc… (głęboki oddech) Are you Freeman, Morgan? — Co masz na myśli, pytając, czy jestem wolnym człowiekiem? Aaaa… rozumiem (śmiech) – jestem wolnym człowiekiem, ale nie jestem Morganem Freemanem. Dobre, bardzo dobre! (śmiech) Chyba, że jestem dobrym aktorem i zaraz dostaniecie w mordę! (śmiech) No to, salwujemy się ucieczką! (śmiech) Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za pomoc przy wywiadzie. D



Dead Congregation przedstawiać nikomu nie trzeba. To, co zaprezentowali w zeszłym roku we Wrocławiu rozbiło mnie w drobny mak. Ostatnia płyta Greków „Promulgation of the Fall” nie bierze jeńców i, tak jak poprzedniczka, jest istnym majstersztykiem. A. V., który odpowiedzialny jest za wokale i gitary, jak zawsze przyłożył się do tego, co robi. A mówi mocno oraz z sensem. I niejednego ortodoksa może zaskoczyć. ↔

Cześć! Bardzo się cieszę, że możemy przeprowadzić ten wywiad. Co się dzieje w obozie Dead Congregation? — W tej chwili jesteśmy w samolocie, zmierzając do Australii na kilka koncertów i ogólnie mamy bardzo napięty harmonogram na najbliższe miesiące. Wizyta w Ameryce Łacińskiej jest również w fazie negocjacji, jesteśmy naprawdę podekscytowani, aby dotrzeć do nowych terytoriów i przełamać granice Europy Środkowej. W ubiegłym roku miałem okazję zobaczyć was dwa razy. Na Brutal Assault i we Wrocławiu. Oba

16

D nr 40 / 01–2016

wspaniałe koncerty. Jak podobał ci się gig we Wrocławiu? — Szczerze mówiąc, to było wspaniałe. Wszystko zorganizowane perfekcyjnie, bardzo dobre miejsce ze świetną publiką i niesamowicie gościnnym promotorem oraz jego przyjaciółmi. Pytam, bo wasza muzyka jest mocno oparta na klimacie, a to jest chyba trudne do osiągnięcia na takich wielkich festiwalach, jak Brutal Assault? — Cóż, energię koncertu zazwyczaj lepiej się czuje w klubach, bo jest tam bliższy związek z publicznością.

Ale kiedy masz tysiące ludzi wiwatujących do ciebie z pasją, jak na Brutal Assault, w połączeniu z tak masywnym dźwiękiem na scenie, to nie ma niczego lepszego od tego. Byłeś tam, wiesz, jak to było! Skoro jesteśmy już przy klimacie, „Promulgation…” to chyba wasz najbardziej duszny album. Można praktycznie czuć opary siarki… — Zawsze chcemy, aby nasza muzyka była złowieszcza i przytłaczająca. Death metal musi sprawiać, że czujesz się nieswojo, jakbyś był w pokoju z niewystarczającą ilością powietrza, aby móc oddychać. Na szczęście


choćby przez chwilę. W najbliższym czasie przyjdzie nowy trend i mroczny death metal będzie ponownie w odwrocie.

Ostatni album zaczęliście bez zbędnych wstępów, zaskoczył mnie ten początek. Zgodnie z pierwszą zasadą wojny – zniszczyć wszystko i dobić jeńców? — Pierwszy album rozpoczął się instrumentalnym utworem, który służył jako wprowadzenie nie tylko płyty, ale do muzycznej tożsamości zespołu. Mroczny utwór rozwijający się powoli aż do punktu kulminacyjnego, aby połączyć się z następnym utworem, przygotowując cię na rzeź, która ma niebawem nadejść. Na tej płycie to było jak: „wiesz, że zostaniesz zaszlachtowany, więc weźmy się za to!”.

Dead Congregation od samego początku ma swój własny styl. Efekt lat pracy, czy wcześniej obrany zamiar grania tego rodzaju death metalu? — Tak, jak ja to widzę, wszyscy artyści powinni tworzyć napędzani pasją. Jesteśmy bardzo przesiąknięci muzyką, którą piszemy, więc utwór zostanie uznany za kompletny tylko wtedy, gdy daje takie wyjątkowe poczucie doskonałości. Jeśli nie jesteśmy w 100% usatysfakcjonowani tym, jak numer (lub jego części) brzmi, to go zmieniamy, dopóki nie pasuje idealnie do nas. Oczywiście, nasz sposób komponowania utworów jest podświadomie pod wpływem muzyki, której słuchamy regularnie, ale nie staramy się naśladować zespołów, które szanujemy.

Starałem się zagłębić w teksty na „Promulgation…” i zdecydowanie muszę przyznać, że od zwykłego obrażania chrześcijaństwa, przeszliście w zdecydowanie dużo głębsze, bardziej ezoteryczne obszary. — Widzimy teksty jako coś, co całkowicie uzupełnia muzykę, więc chcemy, by nasze słowa pomogły słuchaczowi wejść w stan transu, gdzie wszystko jest ciemne, martwe, brudne i dekadenckie. Zamiast dawać bezpośrednie wiadomości, malujemy obraz tekstem, tworząc wspomnianą złowieszczą atmosferę, na której nam zależy. Właściwie, to nawet nie dla słuchacza, to dla nas samych. Chcę, aby teksty wywoływały negatywne odczucia i dlatego pomagają mi wykonywać każdy utwór z pasją, dzięki której mogę tę złą energię przekazywać dalej. Mówiąc o tekstach waszych utworów, to z płyty na płytę, są to coraz ciemniejsze i bardziej zagadkowe obrazy. Muszę przyznać, że niektóre z nich są dla mnie tajemnicą do teraz. — Nie interesuje nas udzielanie bezpośredniej wykładni w tekście. Nie chcemy, abyście myśleli o Bogu i Diable, chcemy abyście poczuli się, jak opętani przez diabła, gdy obcujecie z naszymi utworami. Z okazji Wielkanocy, zacząłem myśleć o ogólnej kondycji chrześcijaństwa. W Polsce 95% ludzi uważa się za katolików, ale powiedziałbym, że mniej niż 5% z nich naprawdę rozumie dogmaty wiary… — Zdecydowana większość ludzi ma skłonność wierzyć w cokolwiek im się mówi, albo w cokolwiek mają uwierzyć, bo tak mówią normy społeczne zbytnio nie myśląc o tym. Biorą rzeczy lekko bez zagłębiania się w poważne sprawy, takie jak religia i polityka nie ograniczając się do „nieszkodliwych” komentarzy na Twitterze lub artykułów w Internecie. A jak to wygląda w Grecji? Miałem okazję być w Salonikach w ubiegłym roku, i ktoś oskarżył mnie o zbezczeszczenie w miejscowym kościele, bo chciałem zrobić zdjęcia w jakiejś kaplicy… — Niektórzy ludzie nadal są uprzedzeni, jeśli chodzi o religię w Grecji i mogą być wrażliwi na ten temat, ale wydaje mi się nieprawdopodobne, że można zostać oskarżonym o profanację tylko z powodu robienia zdjęć, jeśli nie miałeś na sobie ogromnego odwróconego krzyża lub ludzkich kości jako rekwizytów do sesji fotograficznej. Najmłodsze pokolenie, zwłaszcza to mieszkające w dużych miastach, nie zaprząta sobie głowy religią. Jesteście świadomi tego, że daliście początek nowej fali „mrocznego” death metalu. Gdy zaczynaliście tak grające kapele można było policzyć na palcach jednej ręki, a tu nagle… — To prawda, w latach 2005-2006 większość fanów death metalu miała gdzieś zasłużone zespoły, jak Incantation czy Angelcorpse. Jest to dość pochlebne i uczące pokory, kiedy wiesz, że namieszaliśmy trochę naszymi nagraniami i otworzyliśmy wielu słuchaczom oczy w kierunku bardziej mrocznych form death metalu. Czy uważasz, że death metal obecnie przeżywa renesans? — Nie bardzo. To wszystko przechodzi w fazę, gdzie tylko kolejne zespoły skupiają się na atmosferze (w większości przypadków zbyt mocno). Przed tym skupiano się na technice i brutalności, wcześniej melodii, na gore, itd. , itd. , itd. To wszystko trendy, które przychodzą i odchodzą w przypadku większości zespołów, oni starają się być aktualni, z nadzieją, że będą w centrum uwagi,

Jesteście zespołem, który zupełnie nie pasuje do greckiej sceny, a przynajmniej, ja tak to sobie wyobrażałem. Muzycznie stylistycznie, praktycznie wszystkim odbiegacie od tego, co prezentuje grecka scena metalowa. Jak jesteście postrzegani w domu? — Na pewno jesteśmy bardzo szanowanym zespołem. Może są jeszcze ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy o tym, jak jesteśmy „popularni” (nienawidzę tego słowa) i o jak mocno ustalonej pozycji na światowej deathmetalowej scenie, więc kiedy zrobiliśmy nasz pierwszy koncert w Atenach w ubiegłym roku, na którym byliśmy headlinerem, wielu było zaskoczonych, że wyprzedaliśmy klub o pojemności 700 osób. My wciąż zyskujemy uznanie i szacunek. A jak wy to widzicie? — Nie mamy „greckiego” brzmienia, ale znowu, nigdy nie było brzmienia nazywanego „Greek Death Metal”, jak to się stało w black metalu. To znaczy, kiedy myślisz o szwedzkim death metalu, fińskim death metalu, florydzkim death metalu, można uzyskać ogólne pojęcie o tym, jak brzmi. Ale grecki death metal? Jest zbyt wiele różnic, by móc go tak nazwać. „I pray for total death”, co to znaczy? — To zdanie z deathmetalowego utworu. „Graves of the Archangels” i „Promulgation…” dzieli 6 lat. Co sprawiło, że tyle czasu trzeba było czekać na drugi album? — Byliśmy zbyt zajęci koncertami i naszym codziennym życiem. Tak naprawdę nie czuliśmy potrzeby, by wydać album wcześniej. Materiał został już skomponowany lata temu. Po prostu nie poszliśmy do studia, aby go nagrać. Wydaje mi się, że Dead Congregation to zespół bardzo uduchowiony. Jak ważna dla was jest mistyczna strona waszego życia? — Chemia między członkami zespołu jest wielka, najpierw na poziomie osobistym, a następnie na poziomie muzycznym. Wiemy, czego się spodziewać po sobie i nauczyliśmy się obracać nasze słabości w siłę. Nie ma „uduchowienia” jako grupa, w tym sensie, że nie wykonujemy rytuałów i nie medytujemy razem. Co to za słowa wypowiadane w „Martyrdoom”, rozpoczynającym „Graves…”? — To bardzo popularne słowa wypowiadane w kościele prawosławnym, a ich tłumaczenie to: „Święty Boże – Święty Mocny – Święty a Nieśmiertelny – zlituj się nad nami”. A co oznaczają hebrajskie symbole na grobach z okładki „Graves…”? — To imiona archaniołów, wspomnianych w utworze tytułowym. Michał, Sandalfon, Uriel, Gabriel. Dlatego tytuł debiutu brzmi „Graves of the Archangels”? — Teksty (i tytuł) są autorstwem naszego przyjaciela T. Ketola. Tytułowy utwór to surrealistyczny numer, i jest mniej więcej o tym, jak wspomnianych wcześniej czterech archaniołów powstaje z grobów, już jako jeden abstrakcyjny potwór. „Graves…” stał się częścią kanonu death metalu i stawiany jest obok takich płyt, jak „Blessed Are The Sick”. Czy uważasz, że jest to ponadczasowy album? — Czuję się dziwnie, kiedy nasz debiut z wielu stron

wspominany jest z tak niesamowitymi albumami, ale minęło prawie 10 lat od jego wydania i jest nadal uważany za kamień milowy w gatunku, więc myślę, że jest to ponadczasowy album. Jak wygląda proces twórczy w Dead Congregation? — My zawsze piszemy muzykę w domu, a następnie ćwiczymy razem w studiu. Jeśli niektóre części nie działają dobrze, wtedy możemy je zmienić, dopóki nie czujemy, że muzyka jest pełna. Później dodajemy solówki i teksty. Dość staromodny sposób, nie nagrywamy dema w domu z elektronicznymi bębnami. Itp. , bo tylko wtedy możesz powiedzieć, że riffy i ogólna kompozycja jest dobra, gdy grasz jako cały zespół. Być może masz ulubione albumy, które mają szczególne znaczenie dla ciebie? Ulubiona piątka? — Trudno wybrać tylko pięć albumów, więc powiedzmy, pięć zespołów z ulubionymi płytami: Iron Maiden – wszystko do „Seventh Son of a Seventh Son”, Slayer – wszystko do „South of Heaven”, Metallica – wszystko do „…and Justice for All”, Morbid Angel – wszystko do „Gateways of Annihilation”, Immolation – wszystko do „Unholy Cult”. Czy istnieje jakiś album, czy zespół, który zmienił twoje postrzeganie muzyki? — Iron Maiden „Powerslave” był pierwszym metalowym albumem, który w życiu usłyszałem, a Death „Leprosy” to pierwszy deathmetalowy album w moim życiu, więc wyszczególniłbym te dwa. W Polsce Kościół ingeruje w każdy aspekt życia, w tym w muzykę. Blokowanie koncertów, pozwy do sądów itp. Jak to wygląda w Grecji? — Czasami (rzadko) robi to samo. Na przykład, zablokował koncert Necros Christos w Salonikach, bo Necros Christos w języku greckim „oznacza” martwego Chrystusa. Śmieszne, biorąc pod uwagę, że najbardziej znany zespół w Grecji to Rotting Christ, ale Kościół nie przeszkadza im grać. Czy jest coś na dzisiejszej scenie metalowej, co wkurza cię najbardziej? — Internet, bez wątpienia. Karmienie hipsterów muzyką, która ma być ekstremalna, agresywna i brutalna oraz oddawanie głosu każdemu sukinsynowi bez talentu, mającemu głupią opinię o wszystkim. Wiele obiecujących zespołów sprzedało się po podpisaniu kontraktu z dużą wytwórnią. Z tego, co widzę, to omijacie je szerokim łukiem. Moim zdaniem jest to najlepszy sposób. — Mieliśmy oferty ze wszystkich głównych labeli i wierz mi, żaden z nich nie zażądał, by coś zmienić w tym, co robimy. „Sprzedanie się” nie jest więc produktem podpisania papierów z jakąkolwiek wytwórnią. Być może te zespoły chciał zmienić swoje brzmienie i myślały, że ich nowe brzmienie dostanie większe uznanie, dzięki pomocy i promocji większej wytwórni. Nic w tym złego. Powodem nie podpisania kontraktu z dużą wytwórnią jest to, że nie czujemy, by nasze dźwięki miałyby być docenione przez statystycznego odbiorcę Century Media/Season of Mist/Metal Blade, który najprawdopodobniej myśli ‘metal’ to Nightwish i Trivium oraz Ghost… Zauważyłem, że jesteś fanem gitar BC Rich. Powiedz mi, jak wiele z nich już miałeś/masz, który jest twoim ulubionym modelem? — Miałem prawie wszystkie stare modele – Mockingbird, Warlock, JrV, Bich, Ironbird. Zostawiłem sobie tylko USA Mockingbirda i mój japoński Bich model 1983, oba bardzo dobre instrumenty. Muszę jednak powiedzieć, że moja gitara do nagrywania to 1989 Ibanez, który brzmi lepiej niż cokolwiek, a ja też mam customowy model gitary, który jest wykonany przez meksykańskiego lutnika, który pracował w BC Rich Custom Shop, który jest także lepszy niż jakikolwiek BC Rich w sklepach na świecie. K i e d y m o ż e my s i ę w a s z n ó w s p o d z i e w a ć w Polsce? — Zawsze, kiedy dostaniemy dobrą ofertę! Dzięki za wywiad, coś na koniec? — Też dziękuję! Hail Satan. D

17

www.fb.com/deadcongregation B ¶ autor: Adam „Joseph” Stodolny

osiągnęliśmy to do pewnego stopnia na każdym albumie, ale – tak, jesteśmy szczególnie dumni z tego, co stworzyliśmy na „Promulgation…”.


O Deströyer 666 nie ma co pisać wstępniaków, bo każdy bez wątpienia zna ich dokonania. Podejrzewam, że, podobnie jak ja, większość z Was w pierwszej chwili była mocno zaskoczona zawartością „Wildfire”. Ta, jakby nie było, dosyć drastyczna zmiana kierunku ich muzyki stała się pretekstem, aby zapytać K.K. Warsluta o kilka spraw. Po części kilka kwestii zostało wyjaśnionych, po części mój rozmówca rozminął się z tym, o co go pytałem, snując przy okazji własne wywody. ↔ Wasz nowy album zaskoczył chyba wszystkich. Wielu czekało na tę płytę, ale chyba mało kto spodziewał się, że to będzie takie brzmienie, taka muzyka. Dzięki „Wildfire” zyskacie na pewno nowych fanów, ale jednocześnie możecie stracić tych, którzy cenią was za starsze dokonania. Interesuje cię to w ogóle, czy nie za bardzo? — Nic na to nie poradzę. Przede wszystkim ten album napisałem z myślą o sobie samym. Pojawiło się sporo opinii, że „Wildf ire” to hołd dla Running Wild. Z jednej strony ma to wydźwięk pozytywny, z drugiej negatywny. Zawiedzeni są zwłaszcza ci, którzy liczyli na to, że Deströyer 666 powróci do grania muzyki z okresu „Phoenix Rising”. Jak ty odbierasz „Wildfire”, czym jest dla ciebie ten album, jakie masz o nim zdanie, kiedy emocje już nieco opadły? — Ten album to trybut wyłącznie dla Shrapnela (były gitarzysta i wokalista D666 – dop. T.). Zadedykowałem go dla niego. Jestem z tego albumu całkiem zadowolony, co dla mnie jest nie lada osiągnięciem. „Wildfire” to bardzo duże stężenie heavy i speed metalu, black metal nie gra tu już pierwszych skrzypiec. Na nowej płycie mieszasz wiele elementów, przez co muzyka nabrała nowego wymiaru, zyskała nowego image’u, odświeżyłeś ją. Czy te zmiany wynikają z tego, że przez tyle lat już znudziło cię granie black/death metalu? Teraz szukasz nowych środków wyrazu dla swojej muzyki? — Nic mi się nie znudziło. Chodzi o coś więcej niż to, co i tak robi wystarczająco dużo moich rówieśników. Nie lubię stagnacji i unikam miejsc „przeludnionych”. Świadomie zmieniłem brzmienie oraz styl między „Unchain the Wolves”, a „Phoenix Rising”, ponieważ nie chciałem być wrzucany do jednego wora z tymi wszystkimi retro thrashowymi zespołami. Niektórzy wtedy też narzekali. Teraz narzekają inni na tę nieznaczną zmianę kierunku. To naprawdę nie mój problem. Mogą sobie posłuchać innych albumów. Może nie lubię każdego albumu Judas Priest, ale wciąż lubię ten zespół. Czy naprawdę mam się spodziewać po ulubionej kapeli, że za każdym razem będą nagrywać taki sam album? Zmieniły się też twoje gusta muzyczne. Czy słuchasz teraz innego stuffu niż powiedzmy 15 lat temu, pojawiły się nowe inspiracje i stąd „Wildfire” brzmi tak, a nie inaczej? — Tak. Większość to obskurny heavy metal z lat 80tych. Ale nie inspirują mnie one w takim stopniu, jakby się mogło wielu osobom wydawać. Deströyer 666 ma te wszystkie wpływy od samego początku. Na niektórych albumach te inspiracje są bardziej widoczne niż na innych, to są różne albumy nagrane w różnych okresach. Życie to jest to, co dostarcza najwięcej inspiracji. Czy „Wildfire” należy traktować jako rozpoczęcie nowego etapu w Deströyer 666? Czy teraz D666 to inny skład, inne charaktery, inne emocje, stary rozdział został zamknięty i rozpoczyna się nowy? Nie będzie powrotu do przeszłości? — Nie mam zamiaru wracać do przeszłości. Jest to niemożliwe pod każdym możliwym względem. Jak bardzo istotne są dla ciebie liryki? Na nowej płycie znalazł się jeden utwór instrumentalny, czyli mam rozumieć, że w zasadzie same dźwięki mogą wystarczyć, muzyki nie musi obrazować tekst, bo sama w sobie wystarczająco pobudza wyobraźnię? — Zawsze są bardzo ważne. Najważniejsza jest główna tematyka i przesłanie. Te aspekty to jedyna rzecz, na którą mogę spojrzeć bez chęci poprawiania, jeśli chodzi o przeszłość, bo z tego jestem najbardziej usatysfakcjonowany.

18

D nr 40 / 01–2016

„Defiance” to album majestatyczny i podniosły, natomiast „Wildfire” jest bardzo energetyczny i melodyjny. Nie sądzisz, że muzycznie „Wildfire” jest najbardziej optymistycznym albumem, jaki kiedykolwiek nagrał Deströyer 666, chodzi mi o to, że w tych dźwiękach aż kipi od żywiołowości, energii. Słuchając „Wildfire”, człowiek dostaje wiatru w żagle, czuje w sobie siłę i po prostu czuje, że może coś zrobić… W skrócie – można powiedzieć, że najnowsza płyta uskrzydla. — Dziękuję ci za te słowa, szczególnie podoba mi się wydźwięk słowa „uskrzydlać”. Tak i taki był zamiar, teksty z „Defiance” wręcz graniczyły z nihilizmem, w dosłownym znaczeniu tego słowa, a więc nic zdrowego. Wtedy musiałem szukać głęboko w sobie czegoś, o czym mógłbym napisać, że warto o to walczyć, a w zasadzie uświadomiłem sobie, że świat, na którym żyjemy, to strasznie nieszczęsne i naprawdę odrażające miejsce. Na „Wildfire” miałem więc jedynie dwie intencje… uhonorowanie nowym wydawnictwem Shrapnela i 18 lat naszego braterstwa oraz napisać o tym, co mnie cieszy. Czasami wydaje mi się, że wszyscy piszą pieprzone pieśni pogrzebowe. Nie ma kawałków o walce, zwycięstwie, chwale nawet o rządzy władzy, krwi i wewnętrznych doświadczeniach. To wszystko to smutne, introwertyczne i mongoidalne piosenki, które brzmią jak klęska i kapitulacja. Na „Wildf ire” znalazły się również motywy skomponowane z myślą o „Defiance”, jak dużo starego materiału trafiło na nowy album? Mocno musiałeś go pozmieniać, aby pasował do nowego oblicza Deströyer 666? — Nie, ja po prostu piszę. Nie mam na tyle umiejętności ani cierpliwości, aby układać jakiś wielki plan nagrań. Najzwyczajniej w świecie siadam i zaczynam grać. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że gdy komponujesz muzykę to f inalne wersje utworów różnią się zawsze od ich początkowych wersji. Czy ciągłe zmiany, dopracowywanie szczegółów w pewnym sensie nie zabija ich pierwotnej spontaniczności? Z tego, co powiedziałeś można wywnioskować, że „Wildfire” byłby zupełnie innym albumem, gdyby pozostał w swojej oryginalnej, pierwszej wersji? — Nie, zasadniczo taki sam, po prostu na początku był mniej uproszczony i niewątpliwie zawierał więcej riffów. Jest taki, jaki jest. Zgadzasz się ze mną, że motyw z okładki z najnowszego albumu to świetny wzór na tatuaż dla jakiegoś maniaka metalu. Często spotykacie się z tym, że ludzie ozdabiają swoje ciało motywami bezpośrednio powiązanymi z Deströyer 666? — To się zdarza. Mam jedynie nadzieję, że ten, kto chce tatuaż z „Wildfire” zaakceptuje to, czym zespół stał się obecnie zanim zrobi sobie tatuaż z tym motywem. Poświęciłeś się w pełni dla zespołu m.in. dlatego przeprowadziłeś się do Europy. Czy z perspektywy czasu uważasz tę przeprowadzkę za błogosławieństwo, czy przekleństwo, bo niezbyt pozytywnie wyrażasz się o tym, co dzieje się w Europie. Czy te zmiany miejsca zamieszkania w jakiś sposób kształtowały ciebie jako człowieka, a przez to pośrednio miały wpływ na to, jaką muzykę komponujesz? — Cały zachodni świat napędzany jest przez te same mechanizmy. Kolesie z kasą tu są tacy sami, jak kolesie z kasą w Australii. Ta sama kasa, ta sama polityka, różniące się jedynie w zastosowaniu. W którym kraju mieszkało ci się najlepiej, a o którym chciałbyś zapomnieć jak najszybciej? Sam mówiłeś, że pobyt w Holandii cię wypalił że musiałeś po prostu stamtąd uciec, bo nie

pasowała ci zupełnie mentalność Holendrów. To dziwne, bo wszyscy chwalą ten naród za otwartość, za podejście do wszystkiego na luzie, no i przecież marihuana jest tam legalna. To chyba ta jasna strona medalu, a jaka jest ta ciemna? — Holendrzy byli pierwszymi, przez jakiś czas, jeśli się nie mylę we Francji było referendum w sprawie posiadania miękkich narkotyków, ale głos społeczeństwa został całkowicie zignorowany. To był bardzo dobry przykład, jak wygląda demokracja według Unii Europejskiej i nic dziwnego, że wielu Europejczyków czuje się wyobcowanych przez polityków i ich politykę. To kolejny krok na ścieżce do tyranii. Ludzie są coraz bardziej zmęczeni i cyniczni wobec polityki, bo odmawia się im publicznego głosowania, gdy w tym samym czasie stara się im na siłę wpoić polityczną poprawność i to nieraz wykorzystując do tego policję. Unia Europejska to narzędzie globalizacyjne, zwolennicy tego celu forsują swoje opinie jako jedynie słuszne, mówią nam, że najlepszym sposobem na to, aby kroczyć naprzód jest niszczenie narodowej suwerenności, zniesienie granic kraju oraz całkowite zniszczenie wszelkich rodzimych cech kulturowych. Nie zgadzam się z tymi wszystkimi „nakazami”. W pewnym momencie Deströyer 666 stracił większość swojego składu. Jak sam mówisz, po tym wydarzeniu przez jakiś czas lizałeś rany? Powiedz mi, co wtedy czułeś, zastanawiałeś się nad przyszłością Deströyer 666, może pojawiły się myśli o zakończeniu działalności? — Oczywiście, przez chwilę miałem takie myśli. W czasie rozbratu z muzyką poświęciłeś się swemu hobby… — Moje życie w tamtym okresie, niektórzy mogliby określić jako nudne i monotonne. Grałem na gitarze, podnosiłem ciężary, grałem na gitarze, podnosiłem


Obecnie Deströyer 666 to międzynarodowy skład. Jak radzicie sobie z tak trywialną sprawą, jak chociażby próby? Jak ogrywacie materiał, jak komponujecie nowy? — Ja skomponowałem większość materiału, inni dodali od siebie kilka smaczków. Należy stwierdzić, że płyta bez ich wkładu nie byłaby dokładnie taka, jaką jest. Zespół czuje się i brzmi ponownie jak V8. Nieraz mówiłeś, że lubisz grać koncerty w Polsce, bo nasza publika to stado dzikich maniaków. Powiedz mi, czym są dla ciebie koncerty… traktujesz je jako zabawę, czy bardziej jako ceremonię/ rytuał? Co czujesz, gdy stoisz na scenie naprzeciwko tych wszystkich ludzi? — Wewnętrzną krwistoczerwoną samczą wilkołacką energię. Odszedłeś z Bestial Warlust m.in. dlatego, że reszta członków zaczęła staczać się w alkoholowym amoku. Chociaż sam przyznajesz, że nie stronisz od używek (alkohol, dragi), czyli, co – wszystko dla ludzi tylko, że dla tych z głową, którzy potrafią to kontrolować?

— Nie, było kilka powodów tego, że odszedłem z zespołu, wspomniałem akurat o tym jednym, bo to był zaledwie początek całej historii. Opowiedziałem o tym w mediach, ponieważ chciałem rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie się w nich w związku z tym ukazały. Jestem muzykiem. Powinienem być w stanie powiedzieć wszystko to, co potrzebuję w ciągu 70 minut, które daje mi CD. Artyści prawdopodobnie są podziwiani za to, że wyrażają rzeczy, które sami chcielibyśmy wyrazić. Robią to zwięźle i poetycko, i mamy nadzieję z większymi umiejętnościami niż my sami. A jednak kilka miesięcy później, ciągle gaworzą w magazynach o tym i o tamtym. Oczywiście, mówię pół żartem, pół serio, ale to ważna sprawa i jedyna, którą opisałem. Róbcie muzykę i spierdalajcie, mówię. W młodości fascynowałeś się Charlesem Mansonem i jego popapraną Rodziną, czy to właśnie pod jego wpływem zacząłeś wtedy eksperymentować z samym sobą, brać substancje psychoaktywne, wprowadzać się w stan, który sam określiłeś jako wilkołactwo? — Odnalazłem go (wilka – dop. T.) w sobie jako część swojego charakteru i ciągle to robię. Opowiadam o tym, aby zachęcić ludzi aby wzięli się za siebie, za swoje umysły i ciała, przekonania i aby przetestowali samych siebie. Obudź w sobie wilka. Zaryzykuj, nie bądź przesadnie zadowolony z siebie oraz tego, w jaki sposób postrzegasz świat i o nim myślisz w tym momencie. Miasto często jest dla nas więzieniem i hamuje naszą drugą naturę. Może podczas seksu udaje się ją prawe uwolnić, ale i tak świat jest niczym więcej niż stadem poświęcających się świętych krów. Dlatego opowiadam te historie, właśnie po to, aby pokazać, że jest droga ucieczki stąd. Ulice, parki i alejki w nocy często są opuszczone. Światła miasta ukradły nam gwiazdy, polityczna aktywność w kwestii socjalnej sprawiedliwości zniewoliła nasze umysły. Wierzę, że dzięki

psychoaktywnym substancjom można odzyskać wiele z pierwotnej natury oraz możliwość krytycznego spojrzenia. Skoro o wilkołactwie mowa, to by wyjaśniało skąd się wziął w Deströyer 666 motyw wilka, który towarzyszył wam przez wiele lat. Czy zaprzestałeś wykorzystywać ten symbol na dobre? — To było coś, co mi pomogło i wierzę w to, że może też pomóc innym. Wiem, że fascynujesz się też kulturą motocyklistów, klubami ich stylem i filozofią życia. Czego uosobieniem są dla ciebie ci ludzie – wolności, rock’n’rolla? Gdyby nie było Deströyer 666, zostałbyś jednym z nich? — Oni są „produktem” przeszłości, ery wojen, a większość swobód, których poszukiwano i za które walczono są teraz przez nich upowszechniane i mam nadzieję będą przez wiele lat. Mają też wiele innych zalet podziwianych przez ludzi na całym świecie. Bardzo interesowało mnie, co się stało z tymi wszystkimi wojskowymi po zakończeniu wojen. Poczynając od krucjat, przez rycerstwo pozostawione przez Brytyjczyków we Francji w 1400 roku, przez IRA, po weteranów wojen współczesnych. Motocyklowe kluby poza prawem to jedynie część tej złożonej całości, która mnie interesuje. Na koniec powiedz mi, czy po tylu latach bycia muzykiem wyobrażasz sobie normalne życie? Wiesz – rodzina, normalna praca, piwko przy grillu od czasu do czasu z przyjaciółmi? — Normalność prowadzi do końca. Na twoim miejscu nie stawiałbym na nią. Pieprzyć świat! D

19

www.fb.com/destroyer666page B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

ciężary, upijałem się, ruchałem, po czym odpoczywałem, by podnosić ciężary, grać na gitarze… no i masz zarys sytuacji. Oczywiście czytałem trochę, pogłębiałem swoją wiedzę na tematy, które mnie interesują. Także oglądałem niezdrowe ilości filmów dokumentalnych. Niemal nieustannie na nowo przewartościowuję ocenę świata i swoje miejsce w nim. Nasze poczucie buntu jest często wypaczone przez nie rozumienie dokładnie, przeciwko czemu jesteśmy zbuntowani i, jaka siła działa przeciwko nam. To, co jest często postrzegane jako buntu metalowców jest w rzeczywistości pełnym podporządkowaniem się normom. Głównie za sprawą ignorancji i/albo lenistwa.


Z Ereb Altor chciałem skontaktować się już rok wcześniej przy okazji wydania albumu „Nattramn”, jednak albo nie było na to czasu albo miejsca na łamach „7 Gates”. Tym razem musowo trzeba było to zrobić, bowiem Szwedzi doskonale złożyli hołd dla twórczości Quorthona w postaci coverów Bathory pod jakże wymownym tytułem „Blot – Ilt – Taut”, chociaż Mats (wokal, gitara) cały czas bronił się rękami i nogami przed tym, by nie traktować Ereb Altor jako spadkobierców Bathory. No, ale jeżeli nie ich, to kogo? Ogólnie, wypierała się żaba błota. ↔

20

D nr 40 / 01–2016

Cześć Mats! Za trzy tygodnie premiera waszego najnowszego albumu „Blot – Ilt – Taut”. Humory dopisują? — Cześć! Na początku byłem trochę zdenerwowany odnośnie tego wydawnictwa, ponieważ wiele osób uważa Bathory za świętą ziemię. Chociaż jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego tego albumu nagranego w hołdzie, a najważniejsze w tym wszystkim jest to, że wypłynęło to prosto z naszych serc. Tak czy inaczej obecnie pracujemy nad kolejnym pełnowymiarowym materiałem Ereb Altor, czekając na trasę oraz letnie festiwale. W takim razie, jak tam wasze przygotowania przed trasą North Winds Over Europe? — Tak naprawdę pierwsze przygotowania będzie można zobaczyć na niemieckim festiwalu Dark Easter Metal Meeting pod koniec marca. Oczywiście, przed pojechaniem w trasę poćwiczymy trochę na sali prób. Czy w ramach zbliżającej się trasy planujecie coś wyjątkowego? Pytam się, bo sami w wywiadach doprowadziliście do dezinformacji. Raz twierdziliście, że będziecie grali tylko i wyłącznie swoje numery, by za chwilę poinformować o zagraniu kilku utworów Bathory. Jaka jest więc prawda? — Tak jak zawsze, skupimy się na własnych utworach, ale skoro niedługo pojawi się nasz tribute album, to oczywiście zagramy coś z „Blot – Ilt – Taut”. Pamiętam, jak podczas waszej ostatniej wizyty w Polsce wraz z Borknagar i Månegarm, podczas waszego występu we Wrocławiu, ktoś w tłumie krzyczał: „Kurwa! To pierdolony Bathory!” (śmiech). Jak się czujesz, gdy podczas koncertu Ereb Altor dochodzą do ciebie komentarze tego typu? — Zawszy byłem dumny, gdy porównywano Ereb Altor z Bathory, więc dla mnie jest to pozytywnie przytłaczające słyszeć coś takiego. Nigdy nie obnosili-

śmy się z tym, że jesteśmy spadkobiercami Bathory, nie mamy do tego prawa. Ale jednak są i tacy, którzy narzekają pod nosem, że staracie się odtworzyć to, co zostało już zrobione przez Bathory. — Nie mam takim ludziom nic do powiedzenia, każdy ma prawo mieć własne zdanie. Jeśli nie podoba im się Ereb Altor i muzyka, którą tworzymy, to nie muszę jej słuchać. Proste. Proste, ale malkontentom nigdy nie dogodzisz. Jest prawie rok od wydania waszego 5. albumu „Nattramn”, którym udowodniliście, że w ciągu tych wszystkich lat wypracowaliście swoje własne, rozpoznawalne brzmienie w kanwie viking metalu wraz z hymnami Bathory w formie waszego duchowego fundamentu. — Jak już przed chwilą powiedziałem, nigdy nie głosiliśmy, że jesteśmy spadkobiercami Bathory, ale jeżeli ty oraz inni ludzie tak to czują i myślą, to jestem mile połechtany i zaszczycony, czując jak duma napływa do mojego serca. Myślę, że zawsze posiadaliśmy własne brzmienie, zwłaszcza, że moim zdaniem nie ma zespołu na świecie, który brzmiałby jak Bathory. Oczywiście jest kilka zespołów, a nawet całych gatunków, które pozostają pod silnym wpływem Bathory, wszakże Quorthon był pionierem zarówno w black metalu, jak i viking metalu. Quorthon i Bathory są jednymi z głównych wpływów Ereb Altor, a wy z ogromnym tonażem serca i duszy transportujecie to dziedzictwo do obecnych lat. To jest bezsporne, nawet jak jeszcze raz powiesz mi, że nie jesteście spadkobiercami tej spuścizny (śmiech). Dlatego też przez te wszystkie lata musieliście konfrontować się ze słowami: „ K ie d y, d o chol e r y, n a g r a c ie j a k ie ś pie śn i Bathory?!”. Jak długo dojrzewałeś do tej decyzji? — To było w mojej głowie już od kilku lat, ale myślę, że zanim zabierzesz się za tribute album ważnym jest, by wpierw mieć własną tożsamość i mocne fundamenty ku temu. Czułem, że właśnie teraz nadszedł ten czas, ponieważ wydaliśmy już 5 albumów i możemy śmiało powiedzieć, że nie jesteśmy tribute bandem lub co gorsza cover bandem.


„Blot – Ilt – Taut” to naprawdę doskonały album w hołdzie Bathory i wspaniałe uhonorowanie Q uort hon a c a ł ym wa s z ym ser cem i dusz ą, ale dlaczego tylko w formie utworów z pięciu klasycznych płyt? — Decyzja była na tyle prosta, ponieważ klasyczne albumy są bliższe mojemu sercu i w mojej opinii to właśnie te albumy mają w sobie najwięcej serca i duszy. Po „Twilight of the Gods” coś zostało utracone, ale jakoś nie potrafię tego zlokalizować. Nie zrozum mnie źle, „Blood On Ice” i „Nordland I & II” to naprawdę świetne płyty, jednak to już nie to, co kiedyś. Ale, o ile dobrze pamiętam to ty wraz z Ragnarem na ostatnim albumie Månegarm zaśpiewaliście w refrenach do coveru „Mother Earth Father Thunder” z „Nordland I”. — Tak, to prawda. Zapytali się nas, czy chcielibyśmy wziąć udział w nagraniu coveru Bathory, ponieważ wiedzą, że jesteśmy temu zespołowi oddani bez reszty. Nie wahaliśmy się tego zrobić, a przy okazji była to świetna zabawa na tym gościnnym występie. Wykonaliśmy ją również na żywo podczas występu Månegarm na festiwalu w Sztokholmie, promującym ich nowy album. A dlaczego na potrzeby „Blot – Ilt – Taut” nie wybraliście żadnego utworu z legendarnego debiutu? — Czas nagrania na winylu jest ograniczony. Zresztą chcieliśmy położyć większy nacisk na bardziej epickie albumy, ponieważ te utwory o wiele bardziej pasują do naszego brzmienia. A co z waszą wersją „Shores in Flames”? Jeżeli się nie mylę, to nigdy nie zapomnisz pierwszego spotkania z „Hammerheart”. Szczególnie przez pierwszy utwór, podczas którego słuchania czu-

łeś kołysanie łodzi na wielkich falach… i wtedy zostałeś „kupiony” (śmiech). — (śmiech) „Shores in Flames” to nadal mój ulubiony utwór Bathory. Dla mnie jest on uosobieniem epickości. Bardzo chciałbym zrobić wersję Ereb Altor dla „Shores in Flames”, ale czas nagrania na winylu jest bardzo ograniczony, więc musiałem pozostawić to marzenie niespełnionym. Sam dobrze wiesz, że ten utwór jest jednym z tych najdłuższych w historii Bathory. Wiem, ale jednak szkoda. „Blot – Ilt – Taut” w języku staroszwedzkim oznacza „Blood – Fire – Death”. Czyżby to był twój ulubiony album Bathory? — Nie, to nie jest mój ulubiony album Bathory. O wiele bardziej uwielbiam „Hammerheart” i „Twilight of the Gods”. Jednocześnie uważam, że „Blood Fire Death” jest fantastycznym i pionierskim hymnem. No i ten tytuł – potężny i mocny. Klasyczne albumy oraz również klasyczne utwory od razu przywodzą na myśl analogowe czasy. Czy właśnie dlatego „Blot – Ilt – Taut” został wydany tylko w formie specjalnego winylu, jeżeli chodzi o fizyczny nośnik? — Nie, to nie miało nic wspólnego z chęcią bycia oldschoolowym i analogowym. W takim razie nie udostępnilibyśmy tego w formie cyfrowej. Zrobiliśmy to głównie dlatego, ponieważ chcieliśmy, by było to bardziej limitowane wydanie. W końcu nie jest to regularny album Ereb Altor. Jeżeli chodzi o Bathory, to mam w swojej kolekcji kilka tribute albumów, w tym taki, który mo ż n a p o l e c ić k a ż d e mu m a n i a kow i b l a ck i viking metalu, czyli „In Conspiracy With Satan” z takimi tuzami, jak Nifelheim, Dark Funeral, Satyricon czy też Emperor. Co myślisz o wersjach Bathory zawartych na tym trybucie, jacyś faworyci w tym zestawieniu? — Obawiam się, że nie słyszałem tej kompilacji, ale jak będę miał chwilę wolnego czasu, to będę musiał ją sprawdzić. Mocno mnie zdziwiłeś, że jeszcze nie słyszałeś „In Conspiracy…”, więc koniecznie musisz nadrobić zaległości. No to, co w takim razie moglibyśmy znaleźć ciekawego w twojej domowej kolekcji Bathory? Wiem jedynie o pomarańczowym winylu „Hammerheart” podpisanym przez ojca Quorthona. — Mam kamizelkę z 14 różnymi naszywkami Bathory i niezliczoną ilość plakietek oraz całe mnóstwo koszulek, bluz, winylów i CD. Szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś na równi tego pomarańczowego placka. Trudno, zajmijmy się wreszcie Ereb Altor w oderwaniu od Bathory. Każdy wasz album dzierży dziedzictwo czystego skandynawskiego epick ieg o vik ing black metalu p omp owanego prosto z serducha. Na „Nattramn”, ostatnim „właściwym” studyjnym albumie, opowiadaliście historie i legendy z nordyckiej mitologii oraz mroczne legendy Szwecji. Na całego weszliście w dziedzictwo Skandynawii. Czy to wszystko jest dla ciebie rodzajem metafory, a może czymś bardziej osobistym? — Myślę, że w pewnym sensie jest to osobiste przeżycie, ponieważ na co dzień interesuję się historią, religią, jak również legendami, mitologią oraz opowieściami o duchach. Dlatego też czytam bardzo dużo książek i źródeł, co pozwala mi na wykrzesanie inspiracji, by pisać o rzeczach i wydarzeniach związanych z tą tematyką. Teksty są również odzwierciedleniem naszej muzyki, która niesie ze sobą klimat klasycznej skandynawskiej melodii oraz atmosfery. Skoro dużo czytasz w tym temacie, to czy według ciebie nordycka kultura i dziedzictwo są porównywalne z jakąś inną kulturą? — Wszystkie religie i kultury mają wiele cech wspólnych. Niektórzy zarzucają zespołom metalowym, że poprzez szacunek w swoich tekstach nordyckiego dziedzictwa oraz popularyzacji tych idei przyciągają do siebie różnej maści ekstremistów, zainspirowanych spuścizną przodków, co często doprowadza do incydentów. — Cóż, nie uważam siebie za kompetentną osobę,

która miałaby się wypowiedzieć w tej sprawie. Nie słucham zespołów z gatunku NSBM, bo nie zgadzam się z politycznymi, prawicowymi ekstremistami. Zresztą nie mam zamiaru tracić czasu na zagłębianie się w ich teksty. To dlatego nie słuchasz zbyt wielu zespołów z nurtu viking i pagan metalu? — Cóż, słucham jakichś tam zespołów z gatunku viking i pagan metalu, ale moim zdaniem wszystko rozbija się o jakość. W przestrzeni jest całe mnóstwo muzyki, więc siłą rzeczy nie ograniczam się do konkretnego gatunku czy czegoś w ten deseń. Słucham wszystkich rodzajów muzyki, które według mnie trzymają wysoki poziom i są jakościowe bardzo dobre. Mówiłeś, że dużo czytasz, ale czy jest coś jeszcze, co uwielbiasz robić po całym dniu pracy lub gdy wracasz do domu po trasie koncertowej? — Uwielbiam grać w gry planszowe, takiej jak Carcassonne, Ticket to Ride czy też Arkham Horrors, ale przede wszystkim wolny czas spędzam z rodziną. A masz z kim, bo jesteś ojcem dwójki dzieci. Jak w takich brzdącach wyrobić dobry gust muzyczny? (śmiech) — (śmiech) Cóż, moje dzieci nie za bardzo garną się do metalu, jeżeli to miałeś na myśli. Nadal interesują się muzyką, ale zupełnie innymi rodzajami muzyki. Moje młodsze dziecko jest bardzo dobrym wokalistą, a starszej latorośli dobrze idzie gra na skrzypcach. Uważam, że najważniejszą rzeczą z naszej strony jako ojców i rodziców jest to, by być zawsze tam, gdzie twoje dzieci ciebie potrzebują, i niech wiedzą, że je kochasz oraz zawsze wspierasz we wszystkim, co robią. Wiadomo. Ty jednak byłeś tym dzieciakiem, które przeszło metalową drogą. Pamiętasz jeszcze, jakiego zespołu koszulkę kupiłeś jako pierwszą? Z mojej strony mogę powiedzieć, ż e by ł y t o Me t a l l ic a „ M a s t e r o f P u p p e t s” i Guns‘n’Roses „Appetite for Destruction”. — Nie jestem na 100% pewien, ale podejrzewam, że był to t-shirt Iron Maiden. Ten zespół był moją pierwszą miłością w metalu, więc Iron Maiden nadal pozostaje w moim sercu na specjalnym miejscu. To wszystko z mojej strony. Dzięki za poświęcony czas i do zobaczenia 1 kwietnia w Krakowie. — Do zobaczenie na miejscu! Nie mogę się doczekać, by ponownie ruszyć w trasę. Ty l ko ż e by ś n ie sp a d ł z e s c e ny j a k k ie d y ś w Holandii. — (śmiech) To było moje najgorsze doświadczenie koncertowe. Żeby nie było niedomówień nie miało to nic wspólnego z alkoholem, po prostu scena się załamała, no i – trach! Zanim się obejrzałem byłem już na dole. A najlepsze wspomnienie z koncertów? — Kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo Gåte. Dobra, to już naprawdę na sam koniec. Cieszysz się, że ponownie ruszasz w trasę, w której dwoma najczęstszymi negatywnymi aspektami są zmęczenie kumplami z zespołu oraz ciężki czas na kontrolowanie alkoholu i różnej maści używek. Ogólnie rzecz biorąc, w obu przypadkach mówimy o zmęczeniu materiału. Czy podczas trasy zauważasz, że zachowania twoich kolegów z zespołu, których wcześniej byłeś ledwie świadomy, teraz zaczynają działać ci na nerwy? No i, czy picie na umór jest nieodłączną częścią waszego koncertowego podróżowania? — Akurat my w długich trasach znosimy nasze towarzystwo bardzo dobrze. Pomagamy sobie nawzajem i każdy z nas jest świadomy wszystkich wad każdego z osobna, ponieważ znamy się szmat czasu. Muszę przyznać, że ilość spożywanego alkoholu nie należy do optymalnych, gdy jesteśmy w trasie. Zawsze staram się ograniczać w tej materii, ale koniec końców zawsze ląduję w tym miejscu, o którym możesz powiedzieć, że jest to niezdrowa relacja z alkoholem (śmiech). Prawie nigdy nie piję alkoholu, gdy jestem w domu, więc gdy jadę w trasę, to równoważę ten stan, przynajmniej mam taką nadzieję (śmiech). No to w trasę i na zdrowie! (śmiech) — (śmiech) Na zdrowie! D

21

www.fb.com/ErebAltorOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

„Blot – Ilt – Taut” ma premierę 9 dni po 50. rocznicy urodzin Quorthona. Nie sądzę, by był to przypadek? — Masz rację, to nie jest przypadek. Bardzo chciałbym, żeby ten album wyszedł dokładnie w rocznicę jego urodzin, ale niektóre rzeczy nie zależą ode mnie i nie są pod moją kontrolą.


Jeżeli w poprzednim numerze czytaliście wywiad z Malevolent Creation, to wiecie, że ze względu na wrocławskie korki mocno spóźniliśmy się na umówione rozmowy z Olą Lindgrenem i Philem Fascianą. Z tego względu menedżer trasy z ramienia Century Media był mocno poirytowany, ale już na miejscu okazało się, że tajemniczy Tomasz po drugiej stronie komórki to nie kto inny, jak Reyash z Witchmaster, więc rozeszło się po kościach, a po wejściu na backstage już totalnie zapanował wyluzowany klimat, bo głównodowodzący Grave był już po szwedzkim stole, sącząc piwo Zamkowe. Z nieco zmęczonym i lekko zmanierowanym Olą przemieszczaliśmy się płynnie od teraźniejszości aż do głębokiej przeszłości, która na koncercie objawiła się już w pierwszym ciosie „You’ll Never See…”. A później było dużo piwa popijanego wódką (lub odwrotnie) w towarzystwie Pana Całki z nieodżałowanego „Turbosperminator” zine, co spowodowało mój powrót do Opola, śpiewając „Kombinat” Republiki i „Celinę” Kultu (kierowca twierdzi, że to były chórki, pogłosy i ryczenie końcówek wyrazów). Zapewne w takich nastrojach 25 lat temu Ola z Philem pokonywali pierwszą trasę Grave poza Szwecją." ↔

22

D nr 40 / 01–2016


Były jakieś słabe punkty na koncertowej mapie? — Póki co nie było żadnego słabego show, większość koncertów była nabita – w tym wczorajszy w Ostrawie również. Trasę można zatem uważać za sukces. W Bukareszcie mieliśmy problemy z powodu pożaru, jaki miał miejsce w trakcie koncertu… Mówisz o tej imprezie z okazji Halloween? — Dokładnie. Wszystkie miejsca, gdzie można grać koncerty zostały pozamykane do momentu przeprowadzenia kontroli. Wśród nich, niestety, znalazł się też klub, w którym my mieliśmy grać. I tak oto jesteście na półmetku „The Death Raid over Europe”, więc gdzie jak dotąd grało się wam najlepiej? — Tak jak powiedziałem, nie było słabych koncertów. Wydaje mi się, że najlepszy koncert był w Stambule. Graliśmy w Turcji pierwszy raz, a przyjęcie było znakomite. To chyba nie było pierwsze egzotyczne miejsce, w którym graliście? — Tak – graliśmy już w Dubaju, a na następny rok mamy zaplanowany koncert w rpa. A czy w trakcie tej trasy spotkały was jakieś nieprzyjemności z powodu ostatnich zamachów terrorystycznych w Paryżu? — Nie, prawdę mówiąc niczego takiego nie doświadczyliśmy, ale to bardzo dziwne uczucie być w trasie, gdy wkoło są ogłaszane alarmy. Nikt nie wie, co może się zdarzyć, a to jest naprawdę niepokojące. Czyli zgodzisz się, że rosnący wpływ ekstremizmu muzułmańskiego to poważny problem dla dzisiejszej Europy, w tym i Szwecji? — Jasne. To bardzo poważny problem dla wszystkich państw. Oni są jak jebane szkodniki. Szwecja jest jednym z najbardziej otwartych państw na Starym Kontynencie i jednocześnie najbardziej odległym od konfliktu, więc nie rozumiem, jak do cholery trafiają do nas. Muzułmanie są akceptowani jedynie przez rząd, ale Szwedzi naprawdę nie są szczęśliwi z powodu przyjęcia uchodźców. To samo ma miejsce w przypadku Norwegii czy Danii. A gdzie wolicie grać, na festiwalach, na wysokim podeście pod chmurką, czy w dusznym klubie, ale blisko publiki? — To dwie totalnie różne sprawy. Zawsze jest fajnie zagrać na letnim festiwalu, przed masą ludzi. Z drugiej strony granie w klubie, gdzie można mieć dużo większą interakcję z publicznością to również wspaniałe uczucie. Każdy rodzaj występów ma swoje plusy i ciężko podjąć decyzję. A co z szerokością geograficzną? Czy jest określone państwo lub publiczność, przed którą gra się wam szczególnie dobrze? Pytam się, ponieważ fani z zachodniej Europy i Skandynawii słyną ze swojej statyczności pod sceną. — Generalnie lepiej się gra w miejscach, w których jesteś po raz pierwszy, lub nie dajesz koncertów zbyt często. Rok temu graliśmy po raz pierwszy w Japonii i było to wspaniałe uczucie. To samo miało miejsce w południowej Ameryce, gdzie ludzie byli szaleni i zaskoczyli nas bardzo pozytywnie. Lubimy grać w Europie Wschodniej, ponieważ nie gramy tam tak regularnie, jak w Niemczech czy Holandii. Co do znudzenia Skandynawów – większość z nich to muzycy, więc w trakcie koncertu są bardziej zajęci ocenianiem rzemiosła i tego, czy są w stanie coś zagrać, niż zabawą pod sceną. Na szczęście, pojawia się nowa generacja fanów, młodych fanów, którzy szaleją pod sceną, a starym pozwalają stać z tyłu i oceniać. Wizyta, w którym państwie oznaczała dla was największą przepaść kulturową? — Wydaje mi się, że czegoś takiego doświadczyliśmy w Japonii. Kultura tam jest całkowicie odmienna od naszej. Ludzie są bardzo przyjaźni, pomocni, przepraszają za wszystko i nie chcą ci się narzucać w żadnym wypadku. Jest to bardzo dziwne doświadczenie, jednakże warto było jego doznać. Daliśmy tam kilka świetnych

koncertów dla świetnej publiczności Czy, będąc w trasie, znajdujecie czas, żeby zwiedzić kraje, które odwiedzacie, spróbować lokalnego jedzenia i napojów? — Dwóch kolegów z zespołu – Mika i Tobias starają się wychodzić w każdym nowym mieście i je zwiedzać. Poznawanie lokalnego jedzenia i piwa jest zawsze interesujące. Ja nie jestem typem człowieka, który wstaje pierwszy z rana i idzie w miasto. Wolę pospać i zregenerować siły. Niestety, widać, że nie zasięgnąłeś języka, bo żłopiesz Zamkowe, typowe lagerowe siki. (śmiech) — (śmiech) Cóż, na trasie nie jestem wybredny, zwłaszcza jeśli chodzi o piwo. A Zamkowe? Piwo, jak piwo. Jeżeli już tak sączysz to piwo, a Brett Hoffmann siedzi tuż za tobą, to mogę się mylić, ale prawie 25 lat temu również graliście trasę z Malevolent Creation. Wy byliście po wydaniu „Into the Grave”, a oni – „The Ten Commandments”. Czy pamiętasz jakieś pikantne szczegóły z tamtego okresu? — Zgadza się, we wrześniu 1991 roku mieliśmy razem trasę po wydaniu debiutanckiego albumu. Trasa była szalona – mieliśmy po 20 lat, to była nasza pierwsza trasa poza Szwecją, dużo imprez, alkoholu, a resztę sam możesz sobie dopowiedzieć. Zresztą masz tu Bretta, sam się możesz go zapytać… (śmiech)

przerodził się w celowe działanie. Wydaje mi się, że fajnie jest zamykać album utworem, który wyraźnie odznacza się od reszty albumu. Wiesz, muzyka na naszych albumach jest prosta, ma trafiać do ludzi, a zwieńczenie jej epickim, patetycznym elementem pomaga w tym. Kilka zespołów zrobiło to przed nami m. in. Slayer na „Season in the Abyss”. Być może stąd się wzięła inspiracja. Znany polski polityk zwykł mawiać, że prawdziwego mężczyznę można poznać po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna (śmiech). W takim razie, którą piosenkę wybrałbyś, żeby została zagrana na twoim pogrzebie? — (śmiech) Na „Soulless” pojawił się nasz jedyny instrumentalny kawałek – „Judas”, i wydaje mi się, że ten kawałek doskonale pasowałby do tych okoliczności. Odnośnie tytułu waszego nowego wydawnictwa – „Out of Respect for the Dead”, czy Szwedzi traktują zmarłych z należytym szacunkiem? — Tak mi się wydaje. W Szwecji nie notuje się chyba zbyt wielu przypadków dewastowania grobów. Każdy też stara się wypełnić wolę ludzi, którzy odeszli.

Zaraz po Grave mamy wywiad z Malevolentami, ale z Philem, więc pewnie on też pamięta jakieś smaczki. — Oby (śmiech). W końcu Phil uwielbia smaczki, po których krucho z pamięcią.

Tytuł nowego albumu został zaczerpnięty z napisów końcowych filmu, możesz coś więcej o tym powiedzieć? — Zgadza się – tytuł wzięliśmy z Fargo, filmu kryminalnego, którego akcja rozgrywa się w Minnesocie, gdzie żyje dość duża populacja Szwedów. Po obejrzeniu napisów końcowych, pomyślałem, że „Out of Respect for the Dead” znakomicie nadaje się na tytuł płyty. Gdy wpisałem tę frazę w wyszukiwarkę, myślałem, że znajdzie się 10 pozycji o tym tytule, ale okazało się, że żaden z zespołów nie wpadł na to, żeby go użyć.

(śmiech) Mija miesiąc od wydania „Out of Respect for the Dead”, więc jak dotychczasowe wrażenia? — Wydaje się, że wszystko idzie bardzo dobrze! O ile wiem, album dobrze się sprzedaje i dostaje bardzo dobre noty. Wszystko wskazuje na to, że fanom się podoba. Każdego wieczora gramy 3-4 nowe kawałki i spotykają się one ze świetnym przyjęciem. Po każdym koncercie sprzedajemy też dużo merchu.

A jakie filmy lubisz? Czy masz jakiś szczególnie upatrzony rodzaj, czy lubisz po prostu dobre kino? — Lubię dobre filmy. Nie mam sprecyzowanego gatunku filmowego. Oglądam dużo horrorów i filmów Sci-Fi. Lubię też dobre kryminały. Nawet komedie, jeżeli nie są głupkowate. Bardzo lubię angielski humor – Monty Pythona, Bad News.

A co sprawia wam większą radość – gdy ludzie szaleją przy nowych utworach, czy też domagają się starych hitów? — Sądzę, ze bardziej cieszy to pierwsze. Gdy nowe kawałki spotykają się z ciepłym przyjęciem, dla zespołu oznacza to, iż podąża właściwą ścieżką i robi coś dobrego. Zawsze staraliśmy się działać zgodnie z duchem Grave – nigdy nie eksperymentowaliśmy specjalnie ani nie graliśmy bardzo technicznie. To prosta muzyka i tego się trzymamy.

Ha! Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji! — (śmiech) Dokładnie!

Czy reagujesz emocjonalnie na recenzje dotyczące twojej twórczości – zarówno te dobre, jak i te gorsze? — Nie, raczej nie. Oczywiście, zawsze przyjemnie jest przeczytać, że to, co napisałeś podoba się ludziom i dostaje wysokie oceny. To znaczy, że dobrze postępujesz. Century Media przysyła mi recenzje, ale zawsze staram się je odbierać na chłodno.

Mötley Crüe? — Dokładnie. Później ukazał się „Ride the Lightening” i to zmieniło wszystko. Zaczęliśmy szukać zespołów, które grały w podobny sposób – odkryliśmy Testament, Exodus, no i oczywiście Slayer. Duży wpływ na nas miał Celtic Frost, który nadał kształt naszemu stylowi.

A jak utrzymujesz siebie w równowadze między dawaniem satysfakcji sobie samemu jako muzykowi, a zadowalaniem fanów? — W tym zawiera się cały sens tego, co robimy. Dzisiaj mam w zespole trzech wspaniałych chłopaków, którzy mają duży wkład w komponowanie. Tworzenie jako zespół jest dużo bardziej interesujące niż tworzenie muzyki samemu, jak to miało miejsce 10 lat temu. Który utwór z nowego albumu pojawił się jako pierwszy? Czy któryś z nich przemawia do ciebie w szczególny sposób? — Bardzo lubię ostatni kawałek – „Grotesque Glory”. Jest on bardzo długi, ciężki i mroczny. Inny, taki szczególny. Jestem z niego bardzo dumny. Skoro mówimy o tym numerze – kolejny raz ostatni kawałek na albumie jest wolny i ciężki, przypominający swoim charakterem deathmetalowy hymn. Podobny zabieg został przez was użyty na poprzednich trzech albumach. Czy to zbieg okoliczności, czy zamierzony skutek? Czy myśleliście o wydaniu całego albumu utrzymanego w klimacie zbliżonym do tego kawałka? — Może na początku tak, był to przypadek, ale z czasem

Grave zainspirował wiele dzisiejszych zespołów. A jakie zespoły sprawiły, że to ty chwyciłeś za gitarę i zacząłeś grać death metal? — Było tego wiele. Trzeba by było zacząć od rockowych i metalowych klasyków lat 80-tych – Black Sabbath, Kiss, Judas Priest.

A czy był jakiś szczególny album, który sprawił, że pomyślałeś – to jest to, co chcę robić w życiu? — Wydaje mi się, że za taki album można uważać „Ride the Lightening” i „Morbid Tales”. Bez wątpienia „Hell Awaits” i „Show no Mercy” miały również wpływ na to, kim jestem. A co myślisz o nowych zespołach, które grają retro death metal. Każdy band z fali oldschoolowego death metalu może być zdefiniowany przez pryzmat wpływu Grave. — Wiesz, sądzę, że to świetna sprawa i bardzo zachęcające, że jest dużo młodych zespołów, które grają dobrą muzykę i angażują się w scenę oraz organizowanie koncertów. Widzisz tych 20-paroletnich dzieciaków, cieszysz się z ich umiejętności i muzyki, jaką tworzą. Oczywiście, są takie, które się powielają albo kopiują dokonania klasyków. Wiesz, my również na początku wzorowaliśmy się na dużych zespołach, ale udało nam się wypracować własny styl. Musisz to zrobić, musisz rozwinąć własne charakterystyczne brzmienie, inaczej znikniesz w tłumie. Mam nadzieję, że zarówno oni, jak i fani to zrozumieją. Jeżeli miałbym kupić płyty dwóch zespołów brzmiących jak podróbka Entombed, to wolę kupić album oryginalnego Entombed.

23

www.fb.com/GraveOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Ola! Jak samopoczucie? — Jest ok. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale mam nadzieję, że każdego następnego dnia będzie coraz lepiej. Od 4-5 dni jeździmy w autokarze, więc ciężko o dobry wypoczynek.


A dlaczego według ciebie młodzi ludzie tak bardzo zwrócili się do bardziej staroświeckiego grania? — Wydaje mi się, że robią to z tego samego powodu, dla którego my zaczęliśmy grać – wzorują się na zespołach, które lubią, a może death metal jest jak wino – im starszy tym lepszy? (śmiech) (śmiech) Zdecydowanie! Uważasz, że istnieje jeszcze możliwość stworzenia czegoś nowego, unikatowego? Czy możliwym jest wynalezienie jeszcze czegoś świeżego w tym gatunku? Zdumiewające jest ilość dzisiejszych zespołów – dostaję ogromne ilości promówek, setki zespołów! Niemożliwym jest wyrobić sobie opinii o każdym, ponieważ tego jest zwyczajnie za dużo! — I może z każdej setki są 3-4 warte uwagi. Dla przetrwania muszą wyrobić swój własny charakter. Widzę, że dobrze się orientujesz, o co chodzi. Nie sądzę natomiast, żeby można wynaleźć coś nowego w death metalu. Ale współpraca z ludźmi, którzy są inteligentni i otwarci na pomysły może nadać tej muzyce nowy wymiar. Dzisiaj istnieje masa podgatunków – death metal dzieli się na szkołę amerykańską i europejską. Ta z kolei na szwedzką i resztę. Jest masa grindujących zespołów. A jak oceniasz kondycję dzisiejszej sceny w porównaniu z tym, co mogliście zaobserwować 27 lat temu? — Z jednej strony kiedyś było lepiej – nie było tyle zespołów, a wszystko, co usłyszałeś było nowe i unikatowe. Z drugiej strony dzisiaj mamy dobrodziejstwo Internetu, który pomaga w promocji i dystrybuowaniu muzyki. Kiedyś nie było to możliwe. Uważam, że dzisiaj death metal jest silny. Jeżeli po wydaniu tylu albumów,

No właśnie! Gdy Entombed jedzie w trasę jest to szeroko nagłośnione. Natomiast, gdy w trasę udaje się Grave, to spotyka się to z medialną ciszą. — Zgadza się. Tak to się już ciągnie ćwierć wieku. Jest to dziwne, a bycie niedocenionym jest po prostu przykre. Ale my robimy swoje. Nie wiem, czy jesteśmy lepsi od Entombed, czy raczej oni. Wiesz, u nich ostatnio nie za dobrze ze zgodnością charakterów. — Fakt! (śmiech) A jakich albumów słuchałeś ostatnio? — Prawdę mówiąc nie słucham za dużo muzyki. Ona mi cały czas towarzyszy – jeżeli jej nie gram, to zajmuję się nią w swoim przydomowym studio. Kiedy wracam, chcę po prostu, żeby było cicho. Jeżeli już czegoś słucham, to jakichś starych rzeczy, które stanowiły dla mnie inspirację. Skoro z rozbuchanymi trasami u Grave zawsze było cienko, to czy studio, o którym wspomniałeś jest twoim źródłem utrzymania? — W studiu pracuję w przerwach między trasami z Grave. Nagrywam tam zespoły metalowe i rockowe. Bardzo fajnie zajmować się różnymi rodzajami muzyki. Z tego, co wiem, nawet popowe (śmiech). — Nie mam nic przeciwko nagrywaniu popu. A czy śledzisz dokonania nowych, metalowych zespołów? — Podobnie jak ty, dostaję masę promówek. Jeżeli po przesłuchaniu kilku pierwszych kawałków muzyka

„Soulless” jest opus magnum Grave. — Dla mnie najlepszą pozycją w naszej dyskografii jest debiut. „Soulless” jest oczywiście świetnie skomponowany i słucha się go zupełnie inaczej. No to mnie zdziwiłeś. Każdy po nagraniu nowej płyty, gada, że to jego najlepsze dokonanie, zwłaszcza, gdy jest się w takiej machinie, jak Century Media. — A co ja zrobię, skoro pierwsze płyty najlepiej kopią dupsko. I to prawie przez 30 lat, bo tyle jesteście już na scenie. Myślałeś, co będziesz robić na emeryturze? — Jak już ci powiedziałem – prowadzę studio nagraniowe. Bardzo mnie to interesuje, sprawia mi to przyjemność i chciałbym się tym zajmować, gdy Grave będzie w grobie. A propos składania do grobu, to jest piękna korelacja z okładką waszego najnowszego albumu, a tytułem debiutu oraz okładką „You’ll Never See…”. Czy to zamierzony efekt, czy stało się to przypadkowo? — Wiem, o co ci chodzi. Naprawdę nie mieliśmy żadnego pojęcia o tym, ani nie było to nic zamierzonego z naszej strony! Podesłaliśmy Costinowi, autorowi obrazu, kilka naszych pomysłów oraz tytuł albumu, a on wykonał znakomitą robotę. Współpracowaliśmy z nim już w przypadku poprzednich pięciu okładek i zawsze byliśmy z niego zadowoleni. Cokolwiek nam przedstawił nie wymagało żadnych poprawek i było od razu akceptowane. Dbałość o tę stronę albumu jest ważna szczególnie dzisiaj, gdy scenę zalewają tandetne okładki zrobione w photoshopie. — Zgadza się. Jego prace są bardzo praco- i czasochłonne. Efekt jest zawsze wspaniały. Wydaje mi się, że dobrze nam się ze sobą współpracuje. Dzięki temu również na nim skupiło się wiele uwagi, więc był to w pewien sposób handel wymienny z obopólnymi korzyściami i wymianą doświadczeń. Cyfrowe czasy wymogły cyfrowe okładki? — Pewnie tak. Czy w takim razie analogowe okładki Grave wpłyną na analogowe wnętrze muzyczne? — Może. A co z twoim projektem solowym – Grey Heaven. Czy jest on dalej aktywny? — Ten projekt jest wciąż aktywny, chociaż naprawdę niewiele się w tej materii dzieje. Po demo, jakie wydaliśmy chyba w 2009 roku wciąż nie mogę się zebrać do napisania numerów na pełen album. Gra ze mną Norman Lonhard z Tryptikon na perkusji. Jest to muzyka inna od tej, którą robię z Grave. Mieszanina black, thrash i death. Może kiedyś uda się doprowadzić do nagrania albumu.

możemy sobie pozwolić na zorganizowanie takiej trasy i przyciąga ona dużo ludzi, znaczy to, że wszystko jest w porządku. 27 lat temu Szwecja mogła pochwalić się wielką czwórką death metalu – Grave, Entombed, Unleashed i Dismember. Jeżeli się nie mylę, to Entombed dzierżyli koronę. Czy wówczas ta niesprawiedliwość bardzo was raziła? — Ich debiut pojawił się rok przed naszym i zebrali wszystkie laury. Cieszyli się z tego powodu największą uwagą mediów, ich zdjęcia pojawiały się w szwedzkich dziennikach. Traktowano ich jako fenomen. Nie zmienia to faktu, że oprócz nich istniało jeszcze co najmniej 5-6 innych zespołów, zasługujących na uznanie, a które zostały zapomniane. Nie mam nic złego do zarzucenia Entombed, ale nawet dzisiaj ciągnie się to za nami, ponieważ w naszej ojczyźnie nie cieszymy się specjalną popularnością. W Szwecji są 3-4 główne czasopisma, w których każdego tygodnia dokonuje się przeglądów i recenzji albumów z wszystkich gatunków metalu. Dziwne jest to, że zaledwie jeden z naszych ostatnich 5 albumów został w nich przedstawiony.

24

D nr 40 / 01–2016

mnie nie porywa – wyrzucam. Jaki jest sens słuchania czegoś, co nic nie wnosi? No tak, w końcu Grave wniósł coś do brzmienia szwedzkiego death metalu. A jak w porównaniu z latami 90-tymi porównałbyś brzmienie Grave? — Staramy się, by wszystko brzmiało możliwie jak najbardziej prawdziwie i żywo. Nigdy nie używamy komputerów, nie ulepszamy sztucznie dźwięku w studiu. Nasza perkusja jest nagrywana zawsze bez triggerów. Jaki był według ciebie kluczowy, przełomowy moment dla Grave? — Wydaje mi się, że za taki moment nie można uważać rozpadu. Wydanie debiutu było sporym osiągnięciem, ale to ostatni album, który zrobiliśmy z Jörgenem (Sandström, wokalista – dop. M.) był największym sukcesem, jaki osiągnęliśmy. Dostaliśmy świetne recenzje, było o nas głośno. Wydaje mi się, że momentem szczytowym było właśnie wydanie „Soulless”, ale, czy przełomowym? Większość fanów, jak i ja, uważa, że to właśnie

Wielu muzyków może pochwalić się pobocznymi projektami, lub też występami gościnnymi. Ty raczej stronisz od tego typu aktywności – dlaczego? — Wiesz, po prostu specjalnie mnie to nie interesuje. Dostaję dużo próśb od zespołów, których nawet nie znam, żeby gościnnie zaśpiewać albo zagrać solówkę. Jest to dużo bardziej potrzebne im, niż mnie, więc raczej nie ma to większego sensu. W takim razie Grave jest twoim jedynym ukochanym dzieckiem? — Tak, i to bardzo! Oby żyło jak najdłużej. — Dzięki. Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za odciążenie przy tłumaczeniu. D



Ross Dolan i Robert Vigna to chyba najmilszy deathmetalowy tandem świata. Wiele słyszałem o ich luzie i, graniczącej z gadatliwością, rozmowności. Gdy spotkaliśmy się z nimi tuż przed katowicką edycją trasy Frontschwein 2016, na scenę dopiero wchodził Bio-Cancer, a gdy życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego, szalał już na niej Origin. Zamiast na parkingu z tyłu Mega Clubu, ta rozmowa mogłaby się równie dobrze odbyć w knajpie – na to, żeby wychylić kilka piwek z kumplami, nie trzeba przecież ani szukać specjalnych powodów, ani też nikogo specjalnie namawiać. Pomimo braku wyraźnych powodów rozmawiało się wybornie, a tematy same się pojawiały. Nie przeszkadzał czujnie śledzący nasze poczynania ochroniarz-emeryt, ani wokale wspomnianych Greków, które po przejściu przez ścianę, brzmiały jak chórki trzech świnek z legendarnego numeru Green Jelly. ↔ Zbliżacie się do końca trasy Frontschwein 2016. Możecie pozwolić sobie na podsumowanie? Czy jest coś, czym ta trasa różniła się od poprzednich? — Ross Dolan: Ta trasa jest niewątpliwie krótsza od tej z 2012 roku. Wtedy spędziliśmy w busie razem z Marduk 5 czy 6 tygodni. Pomimo tego, że tym razem trasa trwa tylko około 3 tygodni, jest doskonale! Z Marduk graliśmy już 4 trasy. Bardzo się lubimy – inaczej po prostu nie bylibyśmy w stanie spędzić ze sobą tyle czasu. Pomimo tego, że reprezentujemy odmienne style muzyczne, mamy wspólny sposób postrzegania świata.

26

D nr 40 / 01–2016

Wydaje mi się, że nasi fani to doceniają. Dodatkowo, na Frontschwein 2016 jest z nami Origin – kurewsko ciężki i techniczny zespół, który rozpierdala na żywo. Mamy też młodych thrasherów z Grecji, którzy dbają, żeby to wszystko było bardziej oldschoolowe. Są więc wszystkie odcienie metalu, co w praktyce sprawdza się doskonale. Jeżeli już mówimy o zespołach, które są dzisiaj z wami w Katowicach, to wiecie, że w którymś z wywiadów Morgan przyznał się do tego, że to Immolation obok Possessed i Morbid Angel zainspirowało go do grania muzyki?

— RD: Serio?! Zajebiście słyszeć coś takiego! Mamy dużo szacunku do Morgana, który jest niesamowicie mądrym kolesiem i solidnym facetem. On dosłownie zna całą historię. (śmiech) — Robert Vigna: Czasami, kiedy mamy szczęście, Morgan oprowadza nas po miastach, w których gramy, dzięki czemu mamy darmowe korepetycje z historii. (śmiech) Właśnie dlatego dziś przygotowaliśmy dla niego również kilka pytań o tej tematyce! — RD: On może o tym gadać i gadać całymi godzinami! Żyje historią tak mocno, jak muzyką. Morgan to naprawdę świetny facet i mój przyjaciel! Musi tak być, skoro graliśmy z nim już tyle razy. Oczywiście, jestem fanem Marduk – to jeden z tych blackmetalowych zespołów, z którymi mogę dzielić scenę bez obaw, że się zawiodę. Wyobraź sobie, że oni codziennie grają koncerty po 75 minut i nie odpuszczają! Czyli nie jesteście ani trochę zmęczeni? — RV: Nie, no co ty!? Wszystko było jak należy – reakcje ludzi, ilość sprzedanych biletów. Nawet w Anglii, gdzie z reguły jest różnie, daliśmy świetne sztuki, przy całkiem dużej publiczności. Ale, co tu ukrywać – najjaśniejsze momenty czekają na nas dzisiaj w Katowicach i jutro w Warszawie. (śmiech) — RD: Ani trochę! Origin i chłopaki z Grecji trochę pękali, ale uspokajaliśmy ich – zobaczycie, w Polsce będzie świetnie, a klub będzie nabity. Kiedy usłyszeli o tym, że bilety są dostępne w przedsprzedaży, byli wniebowzięci! (śmiech) Fajnie słyszeć, że mając za sobą dorobek 30 lat i pozycję dużego zespołu wciąż jesteście fanami muzyki i macie raczej undergroundowe podej-


W Po l s c e , c ię ż ko j e st w z i ą ć d z ie ń u r l op u , a notoryczne branie wolnych dni raczej jest równoznaczne z byciem zwolnionym. Na przykład, gdybyście pracowali w jednej firmie, jak my z Mariuszem, moglibyście mieć problemy z wzięciem wolnego w tym samym czasie, dlatego jesteśmy tu dopiero po pracy. — RV: Kurde, to byłoby przesrane – nie dość, że pracujemy razem pół roku, to jeszcze później pół roku tłuczemy się w jednym busie! (śmiech) — RD: Szczerze, jesteśmy szczęśliwcami! Mam zajebistego szefa, nigdy nie miał problemu, gdy prosiłem go o miesiąc wolnego. Dla niego musiało być to koszmarem, ale mimo to zawsze był bardzo wyrozumiały! Ross, o ile pamiętam, jesteś kierowcą ciężarówki? Jaki jest największy dystans, który pokonałeś? Ja pracuję w logistyce i kiedyś przyjechał do mnie facet z Kazachstanu. Podróż zajęła mu 9 dni w jedną stronę! — RD: (W podziwie dla pana Saszy, Ross wydał z siebie długi gwizd – dop. red.) O kurde – nie jestem takim rzeźnikiem! To szalone! Jeżdżę tylko po Manhattanie, więc po raz kolejny jestem szczęściarzem (śmiech)

ście. — RD: Bo my jesteśmy undergroundowym zespołem, podobnie jak cała ta muzyka. Wiadomo, są zespoły, które się przebiły i na których promotorzy mogą zarobić, ale generalnie dalej to wszystko opiera się na fanach, fanzine’ach i ich wsparciu, więc nie ma raczej szans na to, by metal stał się mainstreamowy! Od wydania „Kingdom of Conspiracy” można was było zobaczyć zarówno na festiwalach, jak i trasach, takich jak ta, w ramach której gracie dzisiaj. Widziałem was już kilka razy i za każdym razem zostawały za wami tylko zgliszcza. Jak po tylu latach, chce się wam jeszcze dawać tak żywiołowe koncerty? — RV: O kurde, przepraszamy! (śmiech) — RD: Po prostu to lubimy! Szczególnie w klubach, gdzie możesz sobie wypracować kontakt z publiką. Wszystko to opiera się właśnie na interakcji z ludźmi! Pierwszy raz dzieje się to w momencie, gdy człowiek słyszy muzykę z CD. Później, gdy przesłuchasz album kilka razy, przeczytasz teksty, oglądniesz okładkę, kontakt się umacnia. Szczytem tego jest kontakt z muzyką na żywo, doświadczenie całej jej potęgi. Co zatem myślicie o zespołach, które odpuszczają granie koncertów i funkcjonują na zasadzie projektów studyjnych? — RV: Wiesz, możemy mówić tylko za siebie – dla nas granie na scenie to najlepsza część tego wszystkiego. Nie ma w tym niczego złego, jeżeli ktoś chce sobie poeksperymentować w studiu i nie ma zamiaru pocić się na żywo – spoko, nie wiedzą, co tracą! (śmiech) Łatwo policzyć, że w trasie spędzacie większość roku. Jak reagują na waszą absencję wasze rodziny, dziewczyny? — RV: Nasze rodziny przez te wszystkie lata zawsze okazywały nam wiele wsparcia. Może nie do końca rozumiały to, co robimy, ale zawsze mogliśmy na nich liczyć. Wiesz, moja mama ma 70 lat, Rossa 85, czasami

Który zatem moment w trasie wolicie – gdy podekscytowani wsiadacie do autobusu, żeby rozpocząć trasę, czy też czekacie, jak chociażby dzisiaj, żeby zagrać już przedostatni koncert, później ostatni i po prostu pojechać do domu? Oczywiście, nie przypuszczam, żebyście jakoś szczególnie odliczali minuty do końca koncertów. — RV: Wiesz, oba te momenty mają swój urok. Wiadomo, że gdy trasa się kończy cieszymy się, jeżeli wszystko wyszło OK i możemy wrócić spokojnie do domu! Najgorsze są trasy, które kończą się, tak jak ostatnia z Broken Hope, kiedy po koncercie w Warszawie musieliśmy z językiem na butach pakować się do busa na lotnisko. To jest chujowe! Wiesz, jutro, kiedy będziemy grać ostatni koncert, ma być luźniej, bo wszystko zostało dużo lepiej logistycznie zaplanowane i kosztować nas będzie mniej nerwów. — RD: Wierzcie lub nie, ale tak naprawdę trasa mija bardzo szybko. Na początku planujesz wszystko, robisz próby, jesteś podniecony perspektywą zagrania koncertów, a później – pstryk, i wszystko mija! Nawet jak masz dużo wolnego czasu, mija on błyskawicznie! Szczególnie ta trasa – zaczęliśmy 3 tygodnie temu, a dzisiaj już praktycznie jest po wszystkim! Jakie zatem macie sposoby na radzenie sobie z wolnym czasem między koncertami? Gracie w kości, czytacie książki, pijecie piwo? — RV: Wiesz, dzisiaj przyjechaliśmy z rana, ale życie w trasie ma zazwyczaj wymiar nocny. Budzisz się o 2-ej po południu, robisz rozeznanie w klubie, jesz śniadanie, czasami, jak się poszczęści, idziesz zobaczyć okolicę. — RD: No, oczywiście musisz jeszcze umyć zęby i się odlać! (śmiech) — RV: No tak. Później jeszcze obiad, próba, jakiś wywiad i już za pięć minut grasz koncert! Typowo leniwa niedziela. — RD: Zgadza się. A dbacie jakoś o kondycję fizyczną? Darek (Massive Management, tour manager) chwalił się, że biega, a w Rotterdamie był nawet na maratonie, ale jako widz (śmiech), chłopaki z Rebaelliun wożą ze sobą siłownię, ćwiczą na mieście. — RD: My wozimy ze sobą komorę cardio! (śmiech) Tak na serio, każdy radzi sobie po swojemu – czytam dużo książek, odpowiadam na maile. — RV: Ja pracuję nad nowym materiałem. — RD: (Widząc mnie, spoglądającego ukradkiem na ściągę z pytaniami – dop. red.) Nie, nie stój! Chyba zabraliśmy mu kolejne pytanie! (śmiech) Nie, po prostu zapomniałem okularów, a ciężko mi idzie ściągawka bez nich i po kilku piwach. — RD: Przeczytam je za ciebie, ale najpierw musisz stanąć z kartką 20 stóp ode mnie. (śmiech) Jak to jest, że w przeciwieństwie do większości muzyków jesteście bardzo wdzięcznymi rozmówcami? Lubicie udzielać wywiadów? Skąd u was taka gadatliwość, na którą oczywiście – z naszej

strony – nie można narzekać? — RV: Szczerze, jeżeli wywiad jest przemyślany, ciekawy niekonwencjonalny odpowiada się dużo łatwiej i przyjemniej. — RD: Najgorsze są pytania od ludzi, którzy w ogóle nas nie kojarzą, więc pytają się: „Jaki rodzaj muzyki gracie?” czy „Kiedy zaczęliście grać muzykę?”. Ross nie rozpędzaj się – moje następne pytanie to „Jak nazywa się wasz zespół?” — RV: Właśnie! (śmiech) Jest to szczególnie męczące, gdy wywiad jest mailowy. Aż chce się zrobić Copy+Paste z poprzednich rozmów. Takie wywiady, jak ten teraz są fajne, bo można sobie spokojnie pogadać. Jedyny problem ze spisaniem tego macie później wy! (śmiech). Nie zrozumcie nas źle, nie podchodzimy do koncertów, wywiadów i tras rutynowo. Pomimo tego, że niektóre z rozmów są zwyczajnie nudne, naprawdę doceniamy to, że ktoś chce z nami gadać. — RD: Dokładnie. Wiesz, świetnie jest rozmawiać z ludźmi przed i po koncertach. Każdy ma swoją historię, którą chce się z nami podzielić, to wszystko jest bardzo fajne. My jesteśmy dla nich, a oni dla nas! Problemem jest to, że każdy przed koncertem chciałby ci postawić przy tym piwko. Byłem tego świadkiem na koncercie Asphyx, kiedy Martin van Drunen nie był w stanie uciec od fanów, chcących wypić z nim piwo, dlatego też bisy trwały dwie godziny (śmiech). Jak sobie radzicie z takimi sytuacjami? — RV: Oczywiście mówimy stanowcze nie! (śmiech) Mamy polską ekipę techniczną, a oni co noc nakłaniają – „może wódeczki, może bimberku?”. — RD: Tak naprawdę nigdy nie byliśmy jakimiś szczególnymi smakoszami trunków. W zasadzie nigdy nie byłem w stanie wypić większej ilości alkoholu. — RV: Kluczem w tym wszystkim jest to, by wiedzieć, kiedy powiedzieć stop. Można wypić parę drinków czy piwek, przed czy po, ale na pewno nie ma sensu przesadzać. Nie każdy ma organizm zawodników z Malevolent Creation! — RD: Ta, znamy ich od dłuższego czasu. (śmiech) Cześć Phil! (śmiech) Kolejne pytanie – jak się nazywacie? — RD: Phillippon Terrant. — RV: A jesteśmy z Kanady. (śmiech) Jesteście miłymi kolesiami. Jak, to, jakimi jesteście osobami, koresponduje z negatywnym przesłaniem waszej twórczości? — RD: To, jakimi jesteśmy ludźmi to jedno, a to, jaki mamy sposób postrzegania świata, to drugie. W naszym odczuciu, świat, religia to bardzo mroczne rzeczy. To, co widzisz, gdy włączysz telewizor czy radio nie przekreśla tego, że jesteśmy optymistycznymi facetami. Czasami musisz dostrzec i zrozumieć negatywną aurę świata, by móc ją przezwyciężyć. — RV: Muzyka to artystyczna forma wyrażenia naszego stosunku do świata. To taki wentyl, którym dajemy upust złej energii. Ani my, ani wy nie jesteśmy jakimiś blackmetalowymi mizantropami, myślącymi o samobójstwie. (śmiech) — RD: Wydaje mi się, że podobnie jest z naszymi fanami. Traktują naszą muzykę jako sposób na odreagowanie codzienności. Przyjdą na koncert, na którym gramy, pomachają głowami, wyszaleją się w młynie, a później znowu wszyscy jesteśmy szczęśliwymi ludźmi (śmiech). A jaką rolę w Immolation odgrywa przyjaźń? Wasz skład pozostaje stabilny, co w świecie death metalu jest rzadkością. Czy uważasz, że dzięki długotrwałym przyjaznym relacjom w zespole udało się wam odnieść sukces? — RD: Definitywnie tak! Jako grupa jesteśmy tak silni, jak silni jesteśmy jako indywidualności. Kiedy Tom i Alex odeszli, było ciężko, ale okazało się, że Steve i Bill byli dla nich idealnym zastępstwem. Bez tych kolesi nie doszlibyśmy do miejsca, w którym jesteśmy teraz. Stabilny line-up to bardzo ważna część naszego sukcesu. — RV: Mimo, że jesteśmy przyjaciółmi, tak naprawdę najwięcej czasu spędzamy ze sobą w busie, ponieważ tylko ja i Ross mieszkamy w Nowym Yorku. Steve żyje w Ohio, a Bill na Florydzie. To daje nam możliwość

27

www.fb.com/immolation B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

przychodzą na nasze koncerty, a później chwalą się, jakich miłych ludzi spotkały! (śmiech)


zatęsknienia za sobą. Nie możesz przecież podróżować w ciasnym busie z ludźmi, których nie możesz znieść czy nie szanujesz. — RD: Poza tym, każdy z nas jest inny, wszyscy kochamy metal, bierzemy Immolation na poważnie i robimy to, co umiemy tak dobrze, jak tylko umiemy! Czyli nie możecie sobie wyobrazić sytuacji, w której któryś z was zostaje zastąpiony przypadkowymi czy etatowymi muzykami? — RD: Nie, no co ty?! Nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić, ani też nie chcemy! — RV: Jak byliśmy młodzi i dopiero zaczynaliśmy przygodę z zespołem, mieliśmy dokładnie takie odczucia względem zespołu, o których teraz rozmawiamy: że powinien on być przede wszystkim grupą przyjaciół. Niestety, czas pokazał, kto tak naprawdę odnosił się na serio do tego, co robimy. Musieliśmy się zatem rozstać. Billa znaliśmy już wcześniej z Angelcorpse, a Steve’a poznaliśmy przez wspólnych znajomych. Wydaje mi się, że o przywiązaniu Billa do Immolation świadczy to, że pozostał z wami po reaktywacji swojej macierzystej kapeli. — RD: To nie jest do końca tak. Kiedy pojawiła się informacja o powrocie Angelcorpse, Bill myślał o dołączeniu do nich, ale nie potrafili się dogadać między sobą. — RV: Zgadza się – zachęcaliśmy go, żeby spróbował pograć z nimi. Tak samo cieszymy się, że gra w Perdition Temple, a nie ma to przecież większego wpływu na pracę Immolation. Nie mamy nic przeciwko grze w pobocznych projektach, sami przecież udzielamy się w zespole Karyn Crisis. Skoro już wspomnieliście imię Karyn. Nie będę pytał, jak doszło do tego, że dołączyliście do jej zespołu, bo ten temat był już poruszany w wielu wywiadach i pewnie macie już dość odpowiadania na te same pytania. Chciałbym natomiast dowiedzieć się, czy doświadczyliście jakichkolwiek nadnaturalnych zjawisk w trakcie nagrywanie „Salem’s Wounds”? Karyn to medium, które nieustannie obcuje z duchami. — RD: Nie, na szczęście nie. Wiem, że Karyn traktuje swoje wierzenia śmiertelnie poważnie i często opowiadała nam o zjawiskach, z jakimi miała do czynienia. Ja zawsze wierzyłem w prawdziwość takich rzeczy, jak w przepływ energii – musi przecież być coś poza tym światem. Tak na marginesie, Karyn to bardzo delikatna i mądra dziewczyna! C z y m o ż n a o c z e k i w a ć n a s t ę p c y „ S a l e m’s Wounds”? — RD: Cóż, płyta jest już przygotowana – szukamy jedynie wydawcy. Kiedy go znajdziemy, od razu możemy nagrywać. A jak wyglądała trasa, jaką zagraliście z Gospel of the Witches? — RV: Nie zagraliśmy trasy, daliśmy jedynie 4 pojedyncze koncerty. Wiesz, kiedy tylko zakończymy pracę nad nową płytą Immolation, odezwiemy się do Karyn. Chcielibyśmy z nimi pograć, bo to zupełnie inne uczucie, gdy stoisz z boku, a cała uwaga koncentruje się na kimś innym. No i nie musicie odpowiadać na nudne pytania! — RV: No właśnie! (śmiech) Co w takim razie możecie powiedzieć o nowym albumie. Na razie wiadomo, że do studia wchodzicie w czerwcu, macie przygotowanych już 11 kawałków… — RD: Czekaj, daj mi swój dyktafon, wiesz więcej ode mnie! (śmiech) Ross, to może powiesz nam coś, czego jeszcze nie wiadomo? — RD: Nie, nic nie powiem (śmiech). Poza tym, nie ma w zasadzie, o czym mówić. Płyta ma się ukazać w listopadzie, producentem będzie jak zwykle Paul Orof ino. Album będzie zawierał wszystko to, co charakteryzuje styl Immolation – będzie intensywnie, mrocznie, gęsto. Na ten moment jestem bardzo zadowolony z naszej pracy. Póki co nie mamy tytułu, ale tematyka tekstów będzie raczej zbliżona do tej, którą poruszyliśmy na „Kingom of Conspiracy”. — RV: W przypadku naszego ostatniego albumu, większość tekstów powstała w studiu, a na tytuł wpadliśmy 5 miesięcy po zakończeniu nagrań. Tak jak powiedział Ross, mamy dopiero ogólny zarys konceptu

28

D nr 40 / 01–2016

albumu, a nad szczegółami przysiądziemy, jak tylko wrócimy do domu. A czy czujecie się jak kolesie, którzy za chwilę będą mieli na koncie 10 płyt? — RD: Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale wydanie tej płyty oznacza, że w naszym dorobku znajdzie się 100 utworów. — RV: Chyba ze szczęścia pojedziemy to uczcić do Disneylandu! (śmiech) Ta jesień będzie należeć do deathmetalowych zespołów z Nowego Yorku z sufiksem „-tion”. Nad nowym albumem w pocie czoła pracują panowie z Incantation, Suffocation, o ile mi wiadomo – podobnie. Czy śledzicie ich poczynania? — RD: W sumie to Suffocation już chyba nagrali swój album, a jego premiera będzie miała miejsce tuż przed naszym, więc konkurencja będzie duża! (śmiech) Oczywiście, że śledzimy ich poczynania, to nasi kumple! A czy czujecie się częścią nowojorskiej sceny? Co specjalnego jest w tym mieście, że zarówno hardcore’owe zespoły, jak Agnostic Front, Skarhead lub deathmetalowe, jak Wasteform czy Pyrexia tak silnie się z nim identyfikują? — RD: Wiesz, mieszkamy tam, dlatego uważamy, że Nowy York to świetne miejsce. To wszystko. Zespoły kumplują się ze sobą, chodzimy razem na koncerty i znamy prawie wszystkich. Skoro tak, może powiesz, co słychać u jednego z filarów tamtejszej muzyki, Willa Rahmera? — RD: Stary, ja dorastałem z Willem! Znamy się od kiedy mieliśmy po 12-13 lat! Dzięki niemu poznałem muzykę Hellhammer i masę ciężkiego stuffu! Zawsze wspieraliśmy się wzajemnie! Kiedy graliśmy naszą pierwszą europejską trasę w 1989 roku, Will pojechał na nią razem z nami! Niestety, ostatnie kilkanaście lat my byliśmy zajęci Immolation, a Will skupił się na swojej wytwórni i ożenił się. Byłem nawet na jego weselu. Wiem, że miał swoją przygodę w Polsce. Na pewno było to dla niego tragiczne przeżycie i całkowicie przeczy temu, jaką jest osobą. Czy wiesz zatem coś o nowej płycie Mortician? — RD: Z tego, co wiem, niewiele się u nich dzieje – czasami zagrają jakiś koncert w Nowym Yorku, ale nowej płyty raczej nie można oczekiwać w najbliższym czasie. Kontynuując temat starych czasów, w tym roku „Here in After” stuknęło 20 lat. Jak, z perspek t y w y d wó ch d e k a d o c e n i a c ie t e n a l b u m ? Pomimo tego, że Immolation pierwszy raz usłyszałem wraz z „Close to a World Below”, właśnie „Here in After” uważam za album, na którym wasz zespół w pełni ukształtował swój styl. — RD: A gdzie Happy Birthday? (śmiech) Kiedy nagrywaliśmy nasz pierwszy album, nie mieliśmy żadnego doświadczenia z pracą w studiu, byliśmy pod silnym wpływem innych zespołów. Jest to oczywiście na tym materiale wyraźnie wyczuwalne. Między „Dawn of Possession”, a „Here in After” minęło 5 lat. W tym czasie my dojrzeliśmy jako muzycy i ludzie, a Immolation jako zespół. Zgadzam się więc z tobą w stu procentach. Wiem, że „Here in After” można wiele zarzucić – że jej dźwięk jest nieczytelny, że ma dziwne brzmienie, ale to zdecydowanie pierwszy album, na którym słychać, że to Immolation. Zgodzisz się Bobby? — RV: To nasze pierwsze nagranie, na którym miałem do czynienia z automatem perkusyjnym – stąd jest taki dziwny! (śmiech) Tak naprawdę to jest moment, od którego nasz styl i ścieżka, którą podążamy jako zespół pozostaje niezmieniona. Komponując materiał na „Here in After”, byliśmy na pewno dokładniejsi i bardziej skupieni niż na sesji, poprzedzającej debiut. Mieliśmy o wiele lepiej opanowane rzemiosło. Później tylko rozwijaliśmy naszą muzykę, w konsekwencji czego stawała się ona mocniejsza i ostrzejsza. — RD: Oczywiście, z albumu na album stajesz się

lepszym kompozytorem, zaczynasz zdawać sobie sprawę z tego, co jest dobre, a co nie. Najważniejsze jest to, by uczyć się na swoich błędach, a my przez te 28 lat popełniliśmy ich całą masę (śmiech). A czy z dzisiejszego punktu widzenia jest coś, co byście zmienili w tym albumie? — RD: Nie sądzę, byśmy cokolwiek chcieli zmieniać z naszej przeszłości. „Here in After”, podobnie jak nasze inne albumy, pokazuje, kim byliśmy jako ludzie i muzycy w danym momencie. Myśleliśmy nad zremasterowaniem naszych starych nagrań, odświeżeniem ich brzmienia, ale nasi fani są przywiązani do każdego ich elementu. Zmieniając jeden szczegół, zaburzylibyśmy dynamikę i charakter tych albumów. Oprócz muzyki, w ciągu całej waszej kariery zmieniły się również teksty. Pomimo tego, że zawsze opisywały one złą stronę ludzkiej natury, ich wydźwięk ewoluował od antyreligijnego do bardziej społecznego. — RD: Zawsze pisaliśmy o rodzaju ludzkim i jego mrocznym obliczu. Wszystkie tematy, które poruszamy w naszych tekstach, niezależnie od tego czy to jest religia, polityka lub kwestie społeczne, są tak naprawdę narzędziami przymusu, których celem jest podzielenie i zniewolenie rodzaju ludzkiego. — RV: Wcześniej nasze teksty dotyczyły religii, ale jednocześnie miały charakter metaforyczny, który pozwalał odnosić je do innych zjawisk, odczytywać je na kilka sposobów. Obecnie, nasze liryki są dużo bardziej bezpośrednie, traktują rzeczy w sposób dosłowny, co jest szczególnie widoczne na „Kingdom of Conspiracy”. Wydaje mi się, że właśnie w tym kierunku będziemy podążać na kolejnych albumach. Czy nie myślicie, patrząc na obecną sytuację na świecie, że wszystko, o czym śpiewaliście staje się prawdą? — RD: Zgadza się! Religia od wieków była narzędziem, które służyło kontrolowaniu umysłów ludzi, czego najlepszym objawem jest fanatyzm religijny. Nie chcę tutaj nawet wspominać o polityce, wnikającej w nasze życie od zawsze. Namacalność tych dwóch czynników została podkreślona przez zamachy z 11 września, którymi przecież wszyscy byliśmy świadkami. To było unikalne i zarazem tragiczne wydarzenie, które zostawiło piętno na naszym życiu i twórczości. Zniszczenie WTC było katalizatorem zmiany charakteru tego, co robimy – jeśli przypatrzysz się tekstom na „Unholy Cult”, stwierdzisz, że większość z nich była inspirowana właśnie przez to wrześniowe wydarzenie. Pamiętam, że gdy w tamtym czasie otwierało się waszą stronę www, najpierw ukazywało się zdjęcie ruin z napisem „The Victory Crown will be Ours”. — RV: Kurde faktycznie! Mój brat zajmował się wtedy naszą stroną i umieścił ten napis. W sumie odzwierciedlał on nastroje, jakie wówczas panowały w amerykańskim społeczeństwie. — RD: Naprawdę, Amerykanie czuli się wtedy jednością. Niestety, to wszystko minęło i zmieniło się tylko na gorsze. Właśnie taki obraz rzeczywistości przedstawiamy na naszym ostatnim albumie. Zawsze podkreślamy, że nie jesteśmy zespołem politycznym, nie prawimy morałów – prezentujemy jedynie nasz punkt widzenia. Dlatego też, sens naszych tekstów należy odczytywać między ich wersami. Pamięć ludzka nigdy nie wymazuje tego, co robiło się w momencie, gdy się dzieją takie wydarzenia jak WTC. Co wtedy robiliście? — RD: Pamiętam, że pracowałem wtedy jako monter kablówki i akurat jechałem ciężarówką, gdy usłyszałem w radiu, co się wydarzyło. Yonkers to pagórkowaty teren, więc zjeżdżając z jednej z tych górek zobaczyłem wieże i dym unoszący się z nich na południe, w stronę Jersey. Pomyślałem wtedy, kurwa to dzieje się naprawdę! Nie mogłem uwierzyć, że budynek został uderzony przez odrzutowiec! Do momentu, gdy


pojawiła się informacja o drugim samolocie byłem przekonany, że to był mały samolot osobowy! Taka sytuacja zdarzyła się już w latach 30- czy 40-tych ubiegłego wieku, kiedy awionetka uderzyła w Emprie State Building. — RV: Rozumieliśmy, że doszło do zamachu terrorystycznego, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z rozmiaru tragedii. Dopiero, gdy runęła pierwsza wieża, doszło do nas, co tak naprawdę się stało.

To iluzja, w której kandydat jest już tak naprawdę wybrany, a jedyne, co tobie pozostaje to oddać na niego głos. Amerykanie w końcu zauważają, że głosując na kogoś spoza establishmentu mówią „Nie” jego rządom. Podobne dążenie do globalizacji, kosztem nas wszystkich ma miejsce również tutaj, w Europie. To nie my jesteśmy przedmiotem troski polityków, ale pieniądz. W ten sposób właśnie widzę ten sposób ja i podejrzewam, że tak samo widzicie go wy.

Kiedy zobaczyłem pierwsze informacje w telewizji, byłem przekonany, że to jakiś film katastroficzny. — RD: Moja reakcja była identyczna. Przerwałem pracę, pojechałem do domu, włączyłem telewizor, oglądałem wiadomości i zastanawiałem się, jak to się wszystko, kurwa, zdarzyło. Do zamachu doszło we wtorek, a w czwartek pojechaliśmy tam z darami, sprzętem medycznym i zaopatrzeniem dla ekip ratowniczych i ich psów. Samochód zaparkowaliśmy w miejscu, z którego od rumowiska dzieliło nas może tyle, co do tego czerwonego budynku (Ross wskazał na budynek z czerwonej cegły oddalony o ok. 200 metrów od nas – dop. red.). Stary, ono było ogromne. Wielka góra kamieni. Tyle zostało. — RV: Gruzu było tyle, że to wyglądało, jak sceneria z jakiegoś filmu. Sterta się tliła i dymiła, a wszystko było pokryte kurzem, Na dodatek – nikogo tam nie było, panowała przeraźliwa cisza, której na co dzień nie uświadczysz na Manhattanie. To było straszne doświadczenie.

Nie można się z tym nie zgodzić. Dodatkowo, władzy sprzyjają media, w których z niezależnych kandydatów robi się wariatów. Ma to miejsce w Polsce, w innych państwach Europy, ma to miejsce również u was. — RD: Jasne! W mediach ukazuje się ich jako oszołomów, papierowych polityków, przypisuje się im złe rzeczy, otwarcie mówi się o tym, że mają zerowe szanse na wygraną. Taktyka zwodzenia, zasłon dymnych jest jednak skuteczna i zniechęca wyborców. Nie możemy jednak zapominać, że w tym wszystkim najbardziej liczymy się my – ludzie, którzy muszą zarobić na obiad dla swoich rodzin! To nam ma się żyć dobrze, a nie tym kurewskim politykom, lobbystom i partiom! Dlatego też potrzebujemy, by reprezentowali nas ludzie, którzy też to rozumieją, a nie chciwe chujki, które dążą do wydrenowania naszych kieszeni, ograniczenia naszych praw, zniszczenia naszej prywatności i zwiększenia uprawnień korporacji. Ludzie chcą bezpieczeństwa, spokoju i normalnego życia. A o tym najzwyczajniej się zapomina.

Podobne odczucia do waszych pojawiają się w filmie Spike’a Lee „25. godzina”, w scenie, gdy bohater patrzy z okien pokoju hotelowego na ruiny WTC. Rozmawiając z wami dzisiaj, nie sposób nie odnieść się do kwestii zbliżających się wyborów. Czy myślicie, że kandydatom spoza dwubiegunowego układu parlamentarnego uda się zdobyć władzę? — RD: Kampania, która w tej chwili trwa jest czystym szaleństwem. Wydaje mi się, że Trumpowi oraz Sandersowi udało się zyskać tak duże poparcie właśnie dlatego, że ludzie zdali sobie sprawę, że demokracja, w której do tej pory żyli tak naprawdę nie była demokracją.

A czy wy, jako Amerykanie, nie boicie się rządów Trumpa? Czytając wypowiedzi na portalu Blabbermoutha można odczuwać, że muzycy widzą w nim potwora! — RV: Rozumiemy to, ale mamy nadzieję, że jeżeli uda mu się zasiąść w Białym Domu zachowa się jak mądry człowiek, dotrzyma swoich obietnic i nie da się zwieść lobbystom, tylko zatroszczy się o ludzi. Trump to bardzo barwna postać i świetny retoryk, który wie, jak zwrócić na siebie uwagę i w który dzwon uderzyć. Niemniej jednak możemy mieć tylko nadzieję, bo sytuacja nie wygląda dobrze. Te wybory to naprawdę wstyd

dla naszego kraju. Phil Fasciania, opisując sytuację w waszej ojczyźnie, porównał ją do bałaganu, zoo. Zgodzisz się z tym? — RD: Całkowicie. Nowy York to unikalne miejsce, odizolowane od reszty. Natomiast, gdy udasz się do innych miast dostrzeżesz skutki kryzysu bankowego, który dosięgnął Stany w 2008 roku. Ludzie nie mają pieniędzy, domów, bezrobocie jest ogromne, a Amerykanie zmienili się w naród konsumentów. W USA już się niczego nie produkuje, a wszystkie fabryki przenoszone są do Indii. Są to skutki polityki, która była powoli, acz skutecznie wprowadzana już od lat 70-tych. Gadać można o tym bez końca. (śmiech) Dlatego, panowie, ostatnie dwa pytania i jesteście wolni. Ross jesteś posiadaczem włosów imponującej długości. Kiedy ostatni raz je obcinałeś? — RD: Tuż przed trasą moja dziewczyna obcięła mi 20 centymetrów włosów. (śmiech) — RV: Ja swoje obcinałem jakieś 3 godziny temu, jakby was to interesowało! (śmiech) Teraz ty, Robert. W jaki sposób doszło do tego, że grasz na gitarze trzymając ją dosłownie w powietrzu, lub prostopadle do ciała? — RV: To coś, co rozwinęło się jako konsekwencja braku włosów. Nie mam ich, nie mogę nimi machać, muszę zatem robić coś innego na scenie (śmiech). A tak na poważniej, to taki sposób gry na gitarze rozwinął się naturalnie. Często, ruch gitarą jest przedłużeniem dźwięku, który jest w danym momencie grany. Wiem, że to dziwne, ale ta forma ekspresji na scenie nie zależy ode mnie! (śmiech) To już koniec. Mam nadzieję, że nie wymęczyliśmy was zbytnio przed koncertem! — RD: Nie, no co ty! Świetny wywiad! Dzięki za pytania i wsparcie! Podziękowania dla Mariusza „Mańka” Wójkowskiego za pomoc przy wywiadzie. D


Protector poszedł za ciosem i trzy lata po reaktywacyjnym „Reanimated Homunculus” dosłownie przypierdzielił rasowym thrashmetalowym uderzeniem w postaci „Cursed and Coronated”. Niech będą przeklęci, którzy wieszali psy na legendzie niemieckiego thrash metalu, bo najnowszy album jest prawdziwym ukoronowaniem 30 lat w służbie piwa, ćwieków, i jeansowo-skórzanej katany. Na spytki, w większości o starych czasach, mógł być wzięty tylko jeden człowiek – Martin Missy, ostatni ocalały ze składu, który nagrywał EP „Misanthropy” czy „Golem”. Przed Wami wiecznie niewyspany ojciec bliźniaków, który kiedyś był Myszką Mickey, a teraz bezrobotnym wciąż panicznie bojącym się latać i żałującym, że nie pojawił się na katowickiej Metal Manii. ↔

30

D nr 40 / 01–2016

Cześć Martin! Co tam słychać, gotowy na wyspowiadanie się z tajemnic Protector? — Tak, jestem! Zaszalejmy! Powiedziałeś niedawno, że fani, którzy polubili „Reanimated Homunculus” na pewno pokochają „Cursed and Coronated”. Ponadto chciałbym dodać, że „Cursed and Coronated” jest, kurwa, niesamowitym zaskoczeniem, a nawet powrotem do „Urm the Mad”, twojego ostatniego nagrania przed odejściem z Protector, do czasów zła, prędkości oraz perfekcyjnego cięcia i krojenia oldschoolowym thrash metalem! — Dzięki! Jestem naprawdę szczęśliwy, że podoba ci się nasz nowy album. Staraliśmy się komponować nasze wszystkie nowe utwory w stylu thrash metalu starej szkoły. I zgodnie z wieloma pozytywnymi recenzjami, jakie otrzymaliśmy do tej pory odnośnie „Cursed…”, wydaje się, że zrobiliśmy to całkiem dobrze.


Nie bez kozery wywołałem do tablicy „Urm the Mad”, ponieważ, jeżeli się nie mylę, to tytułowy numer z najnowszego albumu odnosi się właśnie do waszego drugiego albumu. Podobny zabieg zrobiliście w przypadku „Golem”, który ponownie ożył na „Reanimated…” za sprawą połączenia „Space Cake” z „Golem” i „Molotow Coctail” z „Urm…” w cały utwór „Calle Brutal”. Czy jest to z waszej strony pewien rodzaj hołdu i pokłonu starym czasom w załodze Protector? — Tak. Zarówno reanimacja „Golem” na naszym albumie powrotnym i nawrót do „Urm…” na najnowszej płycie są naszym pokłonem w stronę starych, dobrych czasów. To samo tyczy się utworów „Calle Brutal” / „The Old Boil” i „Space Cake” / „Molotow Coctail”. Chcemy w ten sposób stworzyć połączenie między starym, a nowym Protector. Ale to nie jedyna linia łącząca wasz najnowszy album ze starymi czasami, ponieważ numer „Cursed and Coronated” jest jednym z waszych najwolniejszych utworów, jak chociażby tytułowy kawałek z „Golem”. — Tak, to prawda. Zawsze staramy się, by na naszych albumach były utwory o różnego rodzaju prędkości, dokładnie tak, jak to robiliśmy w Protector w latach 80-tych i 90-tych. „Cursed and Coronated” jest, tak jak to ująłeś „wolną piosenką”, podobnie jak numery „Golem”, „Nothing Has Changed” i „Reanimated Homunculus” z naszych wcześniejszych płyt. Podejrzewam, że z rozrzewnieniem i uśmiechem na twarzy wspominasz sesje nagraniowe „Golem” oraz „Urm the Mad”, a może nawet bardziej prehistoryczne czasy? — Pamiętam nawet dwa zabawne zdarzenia z sesji nagraniowej EP „Misanthropy” w 1987 roku. W sali prób zawsze śpiewałem nad wielkim, starym pudłem od gitary basowej. To, ale i również fakt, że reszta instrumentów była ustawiona bardzo głośno, powodował że mój głos w sali prób brzmiał wspaniale. Po prostu czyste zło, które słychać było na naszych nagraniach podczas prób. Ale kiedy próbowałem śpiewać w „czystym”, studyjnym otoczeniu, to nie było w ogóle agresywne ani przepełnione złem. Mój głos brzmiał dość słabo. Moi kumple z zespołu, a zwłaszcza ja byliśmy w szoku. Wypluwałem swoje wnętrzności przez około pół godziny i dopiero wtedy mój wokal był gotowy do nagrywania. Na szczęście rezultat był tak agresywny, jak chcieliśmy, żeby był. Przy innej okazji widziałem przez okno od pokoju nagrań, że moi koledzy z zespołu pękają ze śmiechu. Kiedy zapytałem się ich, co się dzieje, to śmiali się jeszcze bardziej. Za każdym razem, gdy coś powiedziałem oni turlali się ze śmiechu. W końcu zdałem sobie sprawę, że inżynier dźwięku tak poustawiał wszystko, że mój wokal brzmiał jak głos Myszki Mickey, i to był powód, dlaczego wszyscy zrywali boki ze śmiechu. Widać, ze od samego początku towarzyszyły wam kreskówkowo-komiksowe klimaty. Jeżeli się nie mylę, to podczas sesji nagraniowej „Golem” w 1988 roku w stercie heavymetalowych komiksów walających się po całym studiu znalazłeś komiks z 1980 roku autorstwa Philippa Druilleta, a nosił tytuł… „Urm le fou”, czyli „Urm the Mad”. Czy nadal masz go w swej kolekcji? — Tak, nadal posiadam cztery numery komisu z serii „Heavy Metal” z 1978 roku, w których została wydana historia „Urm the Mad”. Ale to nie jest ten egzemplarz, który znalazłem w studiu. Nie były moje, więc nie zabrałem ich ze sobą do domu. Znalazłem i kupiłem te cztery komiksy później na pchlim targu w moim rodzinnym mieście, Wolfsburgu. Jak widać „Cursed…” przywołuje wspomnienia o „Urm…”, jednak w najnowszych utworach można odnaleźć sporo deathmetalowych wibracji, a takie kompozycje są bardzo bliskie deathmetalowym terytoriom z „A Shedding of Skin”. Dobrze węszę, czy przedobrzyłem z tropieniem przeszłości na „Cursed…”? — Nie, ponownie nie mijasz się z prawdą. Kiedy w Protector komponujemy utwory, to skupiamy się przede wszystkim na thrash metalu, ale także wpuszczamy w te konstrukcje trochę death metalu, doprowadzając do tego, że nowe kawałki są jeszcze bardziej agresywne.

Pamiętaliście, że zwycięskiego składu się nie zmienia, dlatego też producentem jest Tomas Skogsberg, masteringiem zajął się Patrick W. Engel, a za oprawę graf iczną ponownie odpowiada Kristian Wåhlin. No i „Cursed…” nagraliście w tym samym studiu, co „Reanimated…”. Jednak moim zdaniem są zauważalne różnice muzyczne – „Cursed…” w porównaniu z „Reanimated…” jest bardziej agresywna, aż kipiąca młodzieńczą werwą, szybsza i pełna ostrych jak brzytwa riffów. — Pewnie masz rację. Utwory zawarte na „Reanimated…” były naszą pierwszą próbą komponowania w stylu Protector. Teraz mieliśmy 2-3 lata więcej do poprawy „sztuki pisania” oldschoolowego thrash metalu. Może dlatego „Cursed…” brzmi dojrzalej i agresywniej niż poprzednik. Siedem utworów jest całkiem nowych, ale trzy pozostałe pojawiły się już na materiałach demo i splitach w latach 2011-2013. Dlaczego zdecydowaliście się ponownie nagrać „Xenophobia”, „The Dimholt” – twój ulubiony, jeżeli się nie mylę, i „Terra Mater”? — Tylko maniakalni, winylowi kolekcjonerzy wiedzą zwykle o splitach singli lub materiałach demo Protector. Większość metalowców, lubiących naszą muzykę, prawdopodobnie nigdy wcześniej nie słyszało tych utworów. Chcieliśmy zebrać wszystkie te numery, które napisaliśmy od czasu reanimacji Protector w 2011 roku, na oficjalnych wydawnictwach High Roller Records, więc każdy, kto lubi nasz zespół będzie miał szansę usłyszeć te kawałki zarówno na CD, jak i na winylu. Niektóre z utworów bazują na lub są inspirowane twoim życiem osobistym i prywatnymi doświadczeniami, jak chociażby „Selfdesdrugtion” z „Cursed…” czy „The Most Repugnant Antagonist of Life” z „Urm”. Czy istnieje jakiś związek m i ę d z y g e n e z ą t y c h u t w o r ó w, a ś m i e r c i ą Michaela Hasse z powodu prawdopodobnego przedawkowania narkotyków? — Zarówno „Selfdesdrugtion” oraz „The Most Repugnant Antagonist of Life” zostały napisane pod wpływem moich paskudnych doświadczeń związanych z narkotykami w mojej głowie. Przyznam jednak, że kiedy pisałem „Selfdesdrugtion” myślałem również o tragicznym losie Michaela. Często sięgaliście po używki, komponując utwory Protector? Pytam się, bo gdy na kilka miesięcy przed nagraniem albumu „Golem” graliście w Amsterdamie po raz pierwszy usłyszeliście o „kosmicznych ciasteczkach”… i tak o oto powstał numer „Space Cakes” (śmiech). — Cóż, tak naprawdę to nie wiem. Wiesz, „kosmiczne ciasteczka” były tylko przyczynkiem do powstania numeru o tym samym tytule, ale nie przypominam sobie, żebyśmy pisali go pod wpływem ich samych lub jakichś innych wspomagaczy. O ile dobrze pamiętam, nigdy nie używaliśmy narkotyków podczas komponowania utworów, zarówno w latach 80-tych, jak i teraz. Teraz, gdy tworzymy muzykę, może wypijemy jedno lub dwa piwa w sali prób, i to by było na tyle. W sumie, nie dziwota, toż to już 30 lat na scenie. „C u r s e d …” t o n ie s a mow i t e u ko r o now a n ie i zwieńczenie 30-lecia Protector. To właśnie w tym roku mija 30 lat od momentu, gdy w Wolfsburgu postanowiliście założyć thrashmetalową kapelę. Byłbyś w stanie podsumować te 30 lat egzystencji Protector? Oczywiście, pamiętając o przerwie w latach 2003-2011. — W sumie, kto inny powinien zacząć tę opowieść, ponieważ to Michael Hasse (perkusja/wokale) i Hansi Müller (gitara) w 1986 roku założyli Protector. Rok później wraz z Michaelem Schnabelem (bas) nagrali dwuutworowe demo. Michael Schnabel nie na długo zagrzał miejsce w składzie, bo już w 1987 roku zastąpił go Ede Belichmeier, a na początku marca ja przyszedłem do zespołu i przejąłem wokale po Michaelu Hasse. I tu pojawia się lekka ironia losu, bo nie dość, że ze względu na obecną lokalizację i członków zespołu Protector jest bardziej szwedzki niż niemiecki, to dziś jesteś ostatnim, który dołączył do kapeli w 1987 roku, a jednocześnie jedynym ze starego składu. Trochę to wszystko dziwne (śmiech), nie sądzisz? — Tak, może to tak wyglądać. Jednak między utworzeniem się zespołu latem 1986 roku, a moim przyjściem

do niego minęło zaledwie 7-8 miesięcy, więc nie czułem się, że jestem „tym nowym kolesiem”, przynajmniej nie dano mi tego odczuć. Dość szybko zintegrowałem się z resztą kapeli. I oto wszystko potoczyło się tak, że jestem ostatnim członkiem ze starych dobrych czasów, który dziś pozostał w zespole. Nie wiem, czy nazwałbym to czymś dziwnym? O wiele bardziej skłaniałbym się do stwierdzenia, że jest to „interesujące”. Jedynym dziwnym jest to, że nikt inny prócz mnie tak naprawdę nie chciał utrzymać dziedzictwa Protector przy życiu. I dzięki temu możecie świętować 30 -lecie, ale wróćmy do początków twej podróży wraz z Protector. Był rok 1987 i…? — …i jakiś czas później byliśmy w kontakcie z nową wytwórnią płytową Atom H., więc już tego samego roku nagraliśmy EP „Misanthropy”, a rok później zarejestrowaliśmy i wydaliśmy nasz debiutancki album „Golem”. Niestety, na początku 1989 roku miałem problemy z paniką i stanami lękowymi po paleniu haszyszu. Opuściłem zespół, i mogłem skupić się tylko na sobie. Dlatego też na trasę z Wehrmacht chłopaki pojechali z Ollym Wiebelem za mikrofonem. Również w tym okresie zagrali wspaniały koncert przed tysiącami fanów zebranymi w katowickim Spodku. Podobnież byłeś mocno zirytowany, kiedy usłyszałeś, co się wówczas działo w Polsce na Metal Manii? — Tak, to prawda. Byłem bardzo zazdrosny, kiedy chłopaki opowiadali mi historie, co się wyrabiało podczas tego niesamowitego występu na festiwalu Metal Mania w Katowicach. To brzmiało tak surrealistycznie. Nawet Hansi, Michael, Olly i Ede nie mogli w to uwierzyć, mimo że przecież to oni byli tamtego wieczoru na deskach. Nie sądzę, by Protector kiedykolwiek grał przed takim tłumem zarówno wtedy, jak i później. Nie wiem, ile tam było ludzi – 8-9 tysięcy metalowców? Prawdopodobnie już nigdy czegoś takiego nie doświadczymy. Na dodatek zagrali wtedy jeszcze dwa bisy! Ede mówił, że był tak bardzo poruszony entuzjastycznym przyjęciem fanów, że o mało co, a z podniecenia nie oddałby swojego basu komuś z tłumu. Tak, naprawdę… naprawdę chciałbym być częścią tego fantastycznego doświadczenia. Szkoda, że odbyło się beze mnie, bo już latem 1989 roku ponownie poczułem się lepiej, powróciłem do zespołu, napisałem teksty na „Urm…” i nagrałem z resztą zespołu cały ten album. Jednak moja energia i motywacja jakoś uleciały. Pozostali członkowie prawdopodobnie również zdali sobie z tego sprawę, więc pod koniec 1989 roku Olly ponownie zastąpił mnie w roli wokalisty, ale jak się miało okazać już na dobre na długie lata. W następnych latach Protector przeszedł kilka zmian składu, ale mimo to zdołał nagrać EP „Leviathans Desire” oraz dwa pełnowymiarowe albumy „A Shedding of Skin” i „The Heritage”. Co sądzisz o tych trzech materiałach nagranych bez twojego udziału? — Mimo że na nich nie śpiewam, to lubię wszystkie te trzy nagrania. Moim ulubionym jest jednak „A Shedding of Skin”. Tam wszystko cyka, jak należy – utwory, produkcja… To naprawdę świetny album. No dobra, w twojej subiektywnej podróży po historii Protector jesteśmy na roku 1994, i co dalej? — Wspomniałeś o przerwie w latach 2003-2011, ale mało kto wie, że wcześniej była już jedna, wszakże mała, bowiem w 1994 roku chłopaki podjęli decyzję, że zrobią sobie wolne od wszystkiego na jeden rok, aby potem ponownie kontynuować. Dwa lata później już tylko perkusista Marco Pape był wystarczająco zmotywowany, by dalej to ciągnąć i tak też zrobił z trzema nowymi członkami zespołu. W takim składzie nagrali demo „Resurrected” wydane w 2000 roku oraz zagrali kilka koncertów, w tym ich ostatni na festiwalu Hell on Earth w Austrii w 2001 roku. Po tym rozpadła się również i ta reinkarnacja Protector. Do 2003 roku w zespole pozostał tylko Marco, bo wokalista Jacek Zander opuścił załogę. Brak rekrutacji nowych członków zespołu, brak jakiegokolwiek materiału demo, brak koncertów. I tak oto zamilknął cały Protector. W 2006 roku urochomiłem Protector-coverband Martin Missy and the Protectors. Na kilku koncertach zagraliśmy stare numery Protector, więc ostatecznie w 2011 roku zdecydowaliśmy się skomponować nowe kawałki i opublikować je pod nazwą Protector.

31

www.fb.com/Protector.666not777 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Jak całkiem dobrze? Świetnie! — W takim razie jeszcze większe dzięki.


No właśnie, 8 października 2011 roku wydaliście 4 nowe utwory, zarejestrowane w sierpniu 2011, wreszcie pod nazwą Protector. Dlaczego byłeś zmuszony do założenia cover-bandu (sic!) Martin Missy and the Protectors, a nie od razu wystartować pod tym jedynym, właściwym szyldem? — Na początku czułem, że nie w porządku byłoby rozpocząć wszystko ponownie jako Protector, z zaledwie jednym oryginalnym członkiem w zespole, ale po tym, jak w tym samym składzie graliśmy i przetrwaliśmy razem przez 5 lat, pomyślałem, że nadszedł właściwy czas, by ponownie oficjalnie uruchomić Protector z tymi trzema niesamowitymi facetami. I na szczęście Hansi nie miał żadnych zastrzeżeń, co do całej idei, inaczej bym tego nie zrobił. To, że Hansi Müller do razu przyklasnął pomysłowi zmartwychwstania Protector, wiedziałem. Ale dlaczego Hansi sam nie podjął rękawicy i nie przyłączył się do szeregów nowego Protector? — Oczywiście, rozmawiałem na ten temat z Hansim, jak dobrze wiesz Michael Hasse zmarł w 1994 roku, i Hansi stwierdził, że reaktywacja to wspaniały pomysł. No i, o dziwo, wszystko poszło jak z górki, wydaliśmy demo „The Return of Thrash and Madness” w 2011 roku, a później sam już dobrze wiesz – poszliśmy za ciosem wraz „Reanimated Homunculus” (2013), no i teraz od lutego możecie cieszyć ucho „Cursed and Coronated”. W 2011 roku Hansi nadal słuchał metalu i zapewniam cię, że nadal jest metalowcem, jednak odkąd opuścił zespół od przeszło 20 lat nie grał na gitarze. W tym czasie miał inne sprawy na głowie – żonę, dwójkę dzieci, dom, pracę. Na początku lat 90-tych zmagał się również z rakiem. Powiedział mi, że już nie jest zainteresowany tworzeniem muzyki i nigdy więcej nie będzie, ale jeżeli chciałbym kontynuować Protector z innymi ludźmi, powiedział, że to by było w porządku. W kontekście reaktywacji Protector pojawia się jeszcze jedna persona – zwykły, zatwardziały maniak ze Szwecji, niejaki Jonas Svensson, który tak naprawdę okazał się iskrą zapalną, katalizatorem do tego, czym możemy obecnie cieszyć uszy. — O tak, jestem bardzo wdzięczny Jonasowi za jego upór i pozytywne maniactwo. Jest ultrametalowcem, dzięki któremu napotkałem na swojej drodze trzech nowych kumpli z kapeli i właśnie z nimi gram do tej pory. Właściwy koleś na właściwym miejscu, ponieważ wówczas chłopaki mieszkali w jego rodzinnym mieście Uddevalla jakieś 500 kilometrów od Sztokholmu, gdzie wciąż mieszkam. Wszystko miało miejsce na afterparty po koncercie Nifelheim w Sztokholmie w 2005 roku. Bez Jonasa Martin Missy and the Protectors prawdopodobnie nigdy by się nie zdarzył. Słyszałem, że nawet pokusiłeś się kiedyś o stwierdzenie, jakoby Protecor nie istniałby dalej, gdybyś nadal mieszkał w Niemczech. Trochę to smutne. — W ciągu pierwszych dziesięciu lat, po tym jak opuściłem Protector nigdy nie miałem ochoty oraz zamiaru, by ponownie dołączyć do zespołu. To nie miałoby znaczenia, czy akurat mieszkałbym w Niemczech, zamiast przeprowadzki do Szwecji. Protector był zamkniętym rozdziałem. Około 2001 roku zrobiłem stronę internetową w hołdzie Protector. Potrzebowałem informacji o tym, co dokładnie działo się w zespole, gdy mnie w nim akurat nie było, więc ponownie skontaktowałem się ze wszystkimi byłymi członkami Protector. Kilka lat później podziemna szwedzka wytwórnia I Hate Records wydała dwie kompilacyjne płyty z naszymi pierwszymi nagraniami. Wszystkie te zdarzenia skumulowały się w jedną całość, gdy spotkałem Jonasa Svenssona w 2005 roku. Patrząc na to z tej strony, to – tak, gdybym nie przeniósł się do Szwecji, to zmartwychwstanie Protector nigdy nie miałoby miejsca. Nie uważam tego jednak za coś smutnego. Wręcz przeciwnie, uważam to za coś wspaniałego i jestem bardzo szczęśliwy, że tutaj w Szwecji znalazłem trzech oldschoolowych metalowców, którzy chcą grać ze mną w Protector. W 1995 roku przeniosłeś się do Szwecji, ponie-waż twoja mama pochodzi z tego kraju, a u was w domu zawsze mówiło się po szwedzku. Ale czy mimo to nie tęsknisz za Niemcami i Wolfsburgiem, twoim rodzinnym miastem? W końcu utwór „Lycopolis” z „Reanimated…” jest o Wolfsburgu. — Oczywiście, że czasami tęsknię za Niemcami i Wolfsburgiem, ale odwiedzam mój kraj urodzenia co

32

D nr 40 / 01–2016

najmniej 3-4 razy w roku, więc mam swój udział w byciu „Deutschland” (śmiech). I kto wie, może pewnego dnia wrócę na dobre do Niemiec? Jeżeli dobrze pamiętam, to przed wyjazdem do Szwecji pracowałeś w Wolfsburgu w banku. Czym w takim razie zajmujesz się w twojej drugiej ojczyźnie, żeby przeżyć, opłacić rachunki, utrzymać rodzinę, etc.? Nadal pracujesz w firmie turystycznej German National Tourism Organization? — Przez 13 lat (1997-2000) pracowałem w Niemieckim Państwowym Biurze Turystycznym. Potem mnie zwolnili, szukając oszczędności. To była najlepsza praca, jaką kiedykolwiek miałem. Teraz od sześciu lat jestem bezrobotny. Jedyną robotą, jaką ostatnio podejmowałem były okazjonalne prace dorywcze i tymczasowe na kilka miesięcy. A tak przy okazji, to prawda, że gdy nagrywaliście „Golem” Hansi i Michael pracowali w fabryce Volkswagena? — O ile dobrze pamiętam, to Michael rzucił tę pracę właśnie w tamtym okresie, ale myślę, że tak, zarówno on jak i Hansi nadal pracowali w fabryce VW w okresie nagrywania „Golem”. Zresztą, Hansi pracuje tam do tej pory. Jesteś permanentnie bezrobotny do tego z bliźniakami na głowie, które wymagają ciągłej opieki. Musi być ciężko. — Pewnie, że jest ciężko, ale jakoś trzeba dawać sobie radę. Wraz z żoną jesteśmy w dość „szczególnej sytuacji”. Przede wszystkim nasi synowie urodzili się o 2,5 miesiąca za wcześnie. Od grudnia 2011 do lutego 2013 mieszkaliśmy razem z nimi w szpitalu, a ponieważ byli wcześniakami, musieliśmy odwiedzać wielu lekarzy w ramach regularnych badań. U jednego z naszych synów zdiagnozowano autyzm, więc wychowujemy go i rozwijamy według „specjalnego programu”, również w przedszkolu, do którego chodzi. Prócz tego przedszkola nie mamy nikogo, kto mógłby nam pomóc lub odciążyć w obowiązkach związanych z dzieciakami. Moja mama i siostra mieszkają w Niemczech, zaś teściowa i szwagierka żyją tu w Szwecji, ale w mieście oddalonym od nas o 250 kilometrów. Od narodzin moich chłopców śpię w nocy średnio po 4-5 godzin, często przerywanych, gdy jeden z nich budzi się w międzyczasie. Mówiłeś przed rozmową, że sam masz dwójkę dzieciaków, więc sam wiesz, że i tak najważniejszym jest robić wszystko dla swoich dzieci, co tylko potrafisz, mając nadzieję na najlepsze. O czasu do czasu zagram jakiś metal dla moich chłopaków. Jeden z nich jest całkiem zainteresowany, ale drugi chce tylko bawić się samochodzikami (śmiech). Mała rzecz, a cieszy (śmiech). Kiedy tak patrzysz wstecz, to zapewne nie brakowało wzlotów i upadków oraz plusów i minusów bycia w Protector? — Pozytywna strona Protector to na pewno kumple z zespołu, którzy zawsze byli miłymi i fajnymi kolesiami. Z każdym członkiem Protector z osobna pracowało się bardzo łatwo. Mówię oczywiście o okresie, kiedy byłem ciałem i duchem w zespole, ale jestem pewien, że ten poziom współpracy dotyczył również pozostałych ludzi, którzy przewinęli się przez Protector, gdy mnie w nim nie było. Początek lat 90-tych był prawdopodobnie tym etapem w historii Protector, kiedy zespół był na samym szczycie, zwłaszcza po wydaniu wspaniałego albumu „A Shedding of Skin”. Po tym, szczególnie po 1994 roku, zespół popadł w zapomnienie. Uważam, że wraz z reaktywacją kapeli udało nam się wyciągnąć Protector z otchłani zapomnienia, ale nie oszukujmy się, jesteśmy daleko od sukcesu z początku lat 90tych. Jedyną negatywną rzeczą były według mnie ciągłe zmiany składu. Między 1987, a 1989 rokiem mieliśmy stabilny skład, ale wtedy ja odszedłem, a w 1991 roku zrobił to również Hansi. Wkrótce potem z zespołu odszedł Ede, zastąpiony przez Matze Grüna, a rok później Marco Pepe wszedł do kapeli jako nowy perkusista. Najsmutniejszym punktem w karierze Protector była śmierć Michaela Hasse w 1994 roku. Mimo że wszyscy w zespole wiedzieliśmy, że ma problemy z twardymi narkotykami, to jednak dla nas wszystkich był to wielki szok. Teraz udaje się wam pozostać przy jednym składzie już przez 10 lat – 5 lat jako Martin Missy and the Protectors i 5 jako właściwy Protector. W porównaniu do personalnych perturbacji wiele lat temu, czy można mówić o pewnym

sukcesie i stabilności? — Carl-Gustav, Mathias i Micke sa naprawdę fajnymi, twardo stąpającymi po ziemi, a zarazem bardzo sympatycznymi kolesiami. Niezwykle łatwo się z nimi współpracuje. Zawsze mamy wielką radochę, kiedy ruszamy razem w koncertową drogę. To dlatego przez te wszystkie lata wciąż gramy razem. Problem w tym, że nie ruszacie w trasy, a tylko na pojedyncze koncerty… — Mam rodzinę, pozostali trzej kumple z zespołu mają regularną pracę, a gitarzysta i basista dodatkowo udzielają się w innych zespołach. To są główne powody, dlaczego rocznie gramy mniej więcej 5-7 koncertów. Ale chyba jest jeszcze jeden, dosyć bardzo poważny problem – nie gracie tras ze względu na twoją klaustrofobię, co powoduje lęk przed lataniem. Dlatego promując „Cursed…” skupicie się jedynie na północo-środkowej Europie. Kurwa, stary, przejebane. Może powinieneś latać paralotnią lub balonem (śmiech), miałbyś wtedy więcej przestrzeni (śmiech)? — Wiem, że żartujesz, ale jednocześnie wiem, że ludzie, którzy nigdy nie doświadczyli ataku paniki lub jakiejkolwiek fobii nigdy nie będą w stanie zrozumieć, co dzieje się wewnątrz człowieka cierpiącego z tego powodu. To wygląda tak, jakbyś miał świadomość, że stajesz się szalony, a to może zajść nawet tak daleko, że nie widzisz innej opcji, jak tylko zabicie samego siebie zanim twój mózg się wyłączy. Mimo że tak się ostatecznie nie dzieje, to po prostu utrzymuje cię w dręczeniu się niewypowiedzianym strachem. To jest naprawdę przejebane i smutne, że nigdy nie będziemy w stanie zagrać gdzieś tam, daleko, gdzie trzeba lecieć samolotem. Czy ten paniczny strach przed lataniem i klaustrofobia mają cokolwiek wspólnego ze stanami lękowymi i atakami paniki, które doprowadziły


cię do odejścia z Protector na początku 1989 roku? — Tak, myślę, że tak, bo nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego przed tym, jak zacząłem palić haszysz i miewać problemy natury psychologicznej. Wróćmy lepiej do przyjemniejszych wspomnień. Pierwszy koncert Protector w belgijskim Eupen wraz z Assassin… — Było wspaniale! Dokładnie, graliśmy wówczas z Assassin i zostaliśmy zaproszeni do tego małego miasteczka w Belgii, w którym wszyscy mówią po niemiecku… Było naprawdę fajnie! Udzieliliśmy również wywiadu w lokalnej stacji radiowej. Jeżeli dobrze pamiętam, to ten koncert był również nagrywany kamerą video i dzień po koncercie oglądaliśmy zapis tego gigu na taśmie video. Jakoś nigdy nie dostaliśmy kopii tego koncertu, przynajmniej tak myślę. Tylko jedna negatywna rzecz wydarzyła się podczas naszego pobytu w Eupen – to właśnie wtedy usłyszeliśmy, że Possessed się rozpadli. Wtedy Possessed był wielką inspiracją dla Protector, więc było to dość smutne. A my ś l a ł e m , ż e wa s z ych i n spi r a c j i t r z e b a szukać w wielkiej czwórce niemieckiego thrash metalu. Czy według ciebie mieliście jakikolwiek wpływ i wkład na ekstremalną scenę metalową pod koniec lat 80-tych? Kiedy Kreator, Sodom, Destruction i Tankard byli pierwszą falą niemieckiego thrash metalu, jego pionierami, wy popłynęliście wraz z drugą falą. — Myślę, że wtedy przynajmniej mieliśmy jakiś wpływ na scenę. Przynajmniej sugeruję się tym, co od czasu do czasu mówili nam nasi starzy fani, którzy nieco później sami wystartowali z własnymi zespołami. Ale oczy-

wiście nasz wpływ był niczym w porównaniu z wielką czwórką niemieckiego thrash metalu. Sam nie lubię gdybać, ale, czy według ciebie bylibyście tak znani lub przynajmniej prawie tak wielcy jak Kreator, Sodom czy Destruction, gdybyście wydali pierwszą płytę w 1984 lub 1985 roku? — Wbrew pozorom bardzo często o tym myślałem, mimo że oczywiście bardzo trudno jest odpowiedzieć na tak hipotetyczne pytanie, ale tak, myślę że mogliśmy być o wiele więksi niż byliśmy lub obecnie jesteśmy. Trzeba by było dokonać tylko jednego – wydać naszą pierwszą płytę przed lub co najmniej w tym samym czasie, co debiuty Kreator, Destruction, Sodom i Tankard. Jednak gdybać, to sobie można. Takim spóźnialskim na statek niesiony pierwszą falą niemieckiego thrash metalu był również Minotaur. Co ciekawe, nie jesteście jedynymi przedstawicielami drugiej fali niemieckiego thrashu w katalogu High Roller Records, gdyż razem z waszym albumem wyszedł w ich barwach właśnie Minotaur z EP „Beast of Nations”? Słyszałeś już, dali radę? — Nie będę ściemniał, i będąc uczciwym muszę przyznać się, że jeszcze nie słyszałem, co wysmażyli. Nie mogę więc powiedzieć zbyt wiele w tym temacie. Nie tylko starzy wyjadacze stoją na straży świętości oldschoolowego thrash/death metalu, bo w podziemnych odmętach czai się cała rzesza młodych adeptów tej przedpotopowej sztuki. Zapewne serce ci rośnie, gdy widzisz, jak młodzież wspiera takich wiarusów, jak ty?

— Myślę, że są to ci wszyscy młodzi metalowcy, którzy mieli już dosyć tych wszystkich nowomodnych kapel i stylów, metalcore’a i tego typu gatunków. Skierowali więc swoje zainteresowania w przeszłość, w lata 80te. Jestem starym, konserwatywnym metalowcem, dlatego też widzę to jako pozytywny ruch na scenie. Kiedy chodzę na podziemne koncerty i widzę tych wszystkich metalowych młodzików w katanach, pasach z nabojami i oldschoolowych koszulkach, to naprawdę jestem szczęśliwy. To jest jak podróż w przeszłość, jak teleportacja do moich ulubionych czasów w historii metalu, czyli w lata 80-te. A propos starych czasów i byciem undergroundowym, to słyszałem, że mimo rangi legendy thrashmetalowej sceny nadal traktujesz Protector jako podziemny zespół. — Możesz być małym zespołem, w małej wytwórni i będziesz undergroundowy, ale możesz być również w wielkiej wytwórni płytowej, sprzedając sporo płyt i nadal będziesz podziemną kapelą. Wystarczy, że twoja postawa wciąż będzie undergroundowa. Jednak, jeżeli będziesz w bardzo wielkiej wytwórni płytowej, sprzedając setki tysięcy płyt, wtedy nie ma znaczenia, jaką postawą się kierujesz, bo już dłużej nie możesz upierać się, że jesteś podziemnym zespołem. Dobra, to by było na tyle z mojej strony. Dzięki Martin za twój czas, wiedzę i cierpliwość. Mam nadzieję, że przyjdzie nam kiedyś wypić morze Bitburgera, Veltinsa i Warsteinera, twoich ulubionych piw, po wspaniałym koncercie Protector. — To ja dziękuję, że zdecydowałeś się zrobić ze mną wywiad. Pozostańcie metalami! D

33


Skuggsjá wraz ze swoim debiutanckim albumem „Skuggsjá: A Piece for Mind & Mirror”, który pierwotnie miał być tylko formą muzyczną napisaną na zamówienie w ramach jubileuszu 200-lecia Konstytucji Norwegii, słusznie zbiera w recenzjach najwyższe noty. Muzyka zdecydowanie broni się sama, chociaż powiązania Einara Selvika (niegdyś znanego w Gorgoroth jako Kvitrafn) z serialem Wikingowie również przysłużyły się tak szerokiemu oddźwiękowi. A skoro Einara przemaglowano już wzdłuż i wszerz, to postanowiłem skontaktować się z Ivarem Bjørnsonem (Enslaved), który na początku mnie rozmiękczył, by później mówić o ruszaniu bioderek i robieniu dzióbków w black metalu. ↔

34

D nr 40 / 01–2016


Drep de Kristne! (śmiech) Widzę, że humor dopisuje na ponad miesiąc po ukazaniu się „Skuggsjá: A Piece for Mind & Mirror”? — Dokładnie! Wszystko idzie wspaniale, album rozprzestrzenia się po całym świecie, ludzie go lubią, a my nadal jesteśmy z niego zadowoleni. Wczoraj wraz z Einarem i naszym menedżerem Simonem Füllemannem wystartowaliśmy ze swoją wytwórnią – By Norse Music, więc jesteśmy zajęci, ale wszystko jest na jak najlepszej drodze. Mój nastrój jest bardzo podniosły. I, żeby go wysublimować to przede wszystkim muszę pogratulować ci wejścia kilka tygodni temu wraz ze „Skuggsjá…” do pierwszej dziesiątki US Billboard World Music Chart. Czujesz, że marzenia się spełniają, kiedy taki sukces staje się faktem? — Dziękuję bardzo! Tak, to wszystko wygląda, jakby sny się spełniały, i dotyczy to całego otoczenia tego albumu, zarówno współpracy, jak i rezultatów. Im jestem starszy, tym bardziej myślę, że nieco zmieniłem perspektywę na to, iż tu nie do końca chodzi o spełnienie marzeń, a raczej osiągnięcie celów i wizji, które zostały wyselekcjonowane i na nie poszło całe skupienie. Moim zamiarem i wolą było skoncentrowanie się na zrealizowaniu zawężonych celów, a następnie praca nad materializacją tych celów. Może doszedłem do wniosku, że życie jest zbyt krótkie, by marzyć – trzeba działać! Założenia lubią się jednak zmieniać. Jak wszyscy dobrze wiemy, Skuggsjá pierwotnie była tylko muzyką napisaną przez ciebie i Einara na zamówienie, zaaranżowana i wykonana przez członków Enslaved i Wardruna jako element koncertowego uczczenia obchodów 200. rocznicy powstania Konstytucji Norwegii, 13 września 2014 roku. Co skłoniło was do nagrania tego materiału jako całości w formie debiutanckiego albumu? — Kiedy składaliśmy ten koncert w jedną całość, pomysł na zarejestrowanie tego jako pełnowymiarowy album tlił się gdzieś z tyłu naszych głów, ale wtedy byliśmy skupieni wyłącznie na pisaniu i aranżowaniu materiału pod ten specjalny występ. To właśnie pod ten rocznicowy koncert przygotowywaliśmy wszystko i ćwiczyliśmy. Gdy występ dobiegł końca, wreszcie pojawiła się przestrzeń na myślenie o przyszłości i przerodzeniu się w zespół. Dobrym motywatorem była również pozytywna presja ze strony fanów oraz przyjaciół. A dlaczego wasz debiutancki występ w ramach celebracji 200-lecia Konstytucji pamiętasz jak przez mgłę, jest dla ciebie w pewien sposób rozmyty?

— To był tak intensywny okres prowadzący do tego przedstawienia. Pracowałem 24 godziny na dobę z kilkoma dużymi projektami, z których każdy z nich był priorytetem. Skuggsjá, nowy album Enslaved, który sfinalizował się w „In Times” i, dla pewności, pisanie kolejnego materiału na zamówienie na inny festiwal. Dla Skuggsjá byłem współliderem, współproducentem i nagle doszły mi jeszcze pewne prowadzące partie wokalne, niektóre nawet w języku staronordyckim, w którym, w przeciwieństwie do Einara, tak naprawdę nie mówię. Dlatego też przygotowywałem się i studiowałem bardzo intensywnie aż do momentu wejścia na scenę wraz z Enslaved, który był dla Skuggsjá przysłowiowym supportem. Zatem rzeczywista premiera koncertowa wypadła wspaniale, ale mój umysł był w czystym trybie drapieżnika, więc nie miałem dostępnych żadnych zasobów do zastanawiania się i zapamiętywania. Po prostu to zrobiłem. Żeby dźwignąć taką odpowiedzialność, trzeba mieć przy swoim boku ludzi, na których możesz liczyć i z którymi zjadłeś beczkę soli. Chłopaki z Enslaved, wiadomo, ale jak długo znasz się z Einarem i kiedy zdecydowaliście się, że razem coś stworzycie? — Znamy się od drugiej połowy lat 90-tych, kiedy Enslaved przeniósł się do Bergen, gdzie obaj byliśmy częścią tej samej sceny. W rzeczywistości to trochę jammowaliśmy razem w jakimś dziwnym eksperymentalnym projekcie, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak to brzmiało. Wtedy Einar po raz pierwszy opuścił metalową scenę, również wcześniej ode mnie założył rodzinę – jego wartości są prawdziwe i żywe, nie mam co do tego żadnych wątpliwości – i ostatecznie przeniósł się do wschodniej części Norwegii. Dlatego też w większym bądź mniejszym stopniu, straciliśmy kontakt od 2000 roku, ale pod koniec tamtej dekady zacząłem dostrzegać jego nowy projekt Wardruna, który pojawił się dość nagle – chyba nie muszę mówić, że symbolizm i język tego projektu przemówiły do mnie. Za naszym wspólnym występem na 200. rocznicy Konstytucji stoją również inni koordynatorzy, a wśród nich Erlend Gjerde z Indie Recordings oraz Runa z Midgardsblot Festival, którzy ponownie nas zbliżyli poprzez zaproszenie nas do wstępnych rozmów na temat rocznicowego koncertu. Wartości Einara są tak żywe, że na albumie znalazło się wiele tradycyjnych, ludowych instrumentów, wykonanych własnoręcznie przez niego. Między innymi sam oprawiał skórę zwierząt, by zrobić bębny… — Tak, prawdą jest, że człowiek natury sam zdobędzie instrumenty z samego źródła. Dla poszczególnych bębnów, wykonanych ze skóry zwierząt, Einar brał udział w jej oprawianiu, garbowaniu i procesie przeistoczenia się jej w gotowy instrument. On ma mnóstwo drewnianych instrumentów i wszelkiego rodzaju rzeczy tego typu. Tak jak już mówiłem, on żyje swoimi wartościami. Czy pisanie i komponowanie materiału dla Skuggsjá było dla ciebie trudniejsze niż dla Enslaved, a może działo się to równie łatwo? — Powiedziałbym, że moje doświadczenie podczas

komponowania jest takie samo, gdy tworzę do któregokolwiek z moich projektów: Enslaved, Skuggsjá, BardSpec, Trinacria czy też specjalnych muzycznych przedsięwzięć pisanych na zamówienie. Jest to mieszanka czegoś metafizycznego i czegoś bardzo podobnego do ręcznego rzemiosła, jak budowanie czegoś. Z jednej strony, staram się nie zakłócać procesu tworzenia, rozmyślając o nim. Z drugiej strony muszę się skupić i odpowiednio wykorzystać źródła. Muszę przekuć abstrakcyjne pomysły oraz impulsy w najlepszą „fizyczną” formę, jaką mogą ode mnie otrzymać. Podejrzewam, że jedyna różnica odnośnie Skuggsjá jest taka, że z kimś innym pracuję w procesie twórczym, a jest nim Einar. Normalnie, wierzę, że komponowanie i tworzenie tak blisko byłoby problemem, ale z Einarem jest to zaletą. Ja to mam szczęście! W takim razie, czy wielkim wyzwaniem było połączyć muzykę Enslaved i Wardruna na rzecz specjalnego występu Skuggsjá? — Uspokajająco „łatwo”. Miałem ten uparty pomysł, że ta kooperacja wypracuje się sama, niezależnie od tego, co by się działo, że ta fuzja wzajemnej ekspresji będzie gładkim działaniem. Jedyny dowód dla tej teorii miałem w tym, że myślałem, iż rozpoznałem wyciąg wzorów w naszych brzmieniach – chociaż Wardruna jest bardziej warstwowa w swoich kompozycjach, podczas gdy Enslaved ma bardziej modułowe podejście. W Wardruna Einar, jakby miał wielkie płótna, wypełniane warstwami. Natomiast w Enslaved wydaje się, że przechodzimy z płótna na płótno o różnych fakturach. Ale kiedy zaczęliśmy wreszcie wspólnie pracować, to zadziałało jak cholera! Teoria zadziałała, uf! I właśnie to było dla ciebie największym wyzwaniem podczas powstawania „Skuggsjá…”? — Tak naprawdę wcześniej nie pracowałem nad aranżacjami wokalnymi w taki zaawansowanym stopniu, więc to było dla mnie sporym wyzwaniem, ale znalazłem dobry sposób, żeby to zrobić. Dla mnie wielką korzyścią była możliwość wglądu w sposób pracy Einara z wokalami. On jest mistrzem chóralnych aranżacji wokalnych! Myślę, że finalnie moje partie również wypadły bardzo dobrze. Prawie tak dobrze, jak Einara (śmiech). A jak opisałbyś różnicę w energii i ogólnym spektaklu między koncertową wersją Skuggsjá, a Enslaved na żywo? — Skuggsjá jest o wiele bardziej stoicka. Buduje pewną epicką i statyczną energię, niczym masywna fala, której rozmach wzrasta w tym samym czasie, jak w przypadku wciąż poruszającego się do przodu lodowca. Enslaved jest bardziej dynamiczny, poruszający się niczym żywioł ognia, drgający, by następnie buchnąć, wycofać się, zaiskrzyć i ponownie eksplodować, ale cały czas z leżącą u podstaw epicką i wspaniałą aurą. Czy podczas nagrywania „Skuggsjá…” było miejsce na improwizację? — Właściwie, o formie komponowania tego materiału zdecydowaliśmy przed tym zanim stał się albumem. Brzmienie rozbudowywało się poprzez pisanie utworów

35

www.fb.com/skuggsjano B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Ivar! Trochę to trwało, ale wreszcie możemy spokojnie pogadać. — Pozdrowienia z deszczowego miasta Bergen w Norwegii. Przepraszam cię za te wszystkie opóźnienia. Nie interpretuj mojej opieszałości jako braku zainteresowania, zwłaszcza że „7 Gates” jest ważnym i wysoce jakościowym magazynem. Nie będę tracił twojego czasu, dlaczego i jak to się stało, że dopiero teraz możemy pogadać, ale odrobinę winy ponosi za to chrześcijaństwo. (śmiech)


ich aranżowanie oraz próby zwłaszcza w formie występów na żywo. Kiedy po raz pierwszy zagraliśmy ten materiał na żywo w Eidsvoll, wiedzieliśmy, że właśnie tak będzie to brzmiało również na płycie. Jest to metoda starej szkoły tworzenia albumu, dokładnie tak, jak robiono to w latach 60-tych i 70-tych – próby i błędy dzieją się na scenie, wtedy bierzesz gotowy materiał do studia. Uwielbiam tak pracować i chciałbym nagrywać w taki sposób więcej muzyki! Czy w tym kontekście traktujesz siebie jako tylko metalowego muzyka, a może patrzysz na siebie jako muzyka, twórcę, artystę w szerszym znaczeniu? — Zdecydowanie jestem muzykiem w najszerszym znaczeniu tego słowa. Widzę siebie jako jednostkę, która całkiem dobrze uprawia muzyczne rękodzielnictwo. Moim zadaniem jest stać się najlepszym, jak to tylko możliwe, muzykiem i kompozytorem. Tu nie rozchodzi się o boski dar czy inne bzdury tego typu, jak coraz bardziej i coraz więcej ludziom się wydaje nawet w gatunku metalowym (śmiech). To jest rzemiosło, podobnie jak budownictwo czy też pielęgniarstwo – niektórzy są dobrzy w tym, co robią, a ja myślę, że mógłbym być wśród nich. Muzyka już „tam” jest. Mój kunszt i rzemiosło tylko ją „przechwytuje” i „wykuwa” w odpowiednią formę. Dopiero potem jestem „metalowym człowiekiem”. Muzyk, który jest tylko i wyłącznie metalowcem skończy na graniu metalu nie częściej niż na jego nie graniu (śmiech). Ja, również uwielbiam tworzyć muzykę elektroniczną, muzykę filmową, ale także i muzykę dla dzieci… Muzyka jest dla mnie stworzona, a ja dla niej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Czy będąc muzykiem, który zaczął tworzyć i komponować pod koniec lat 80-tych i na początku 90-tych i robi to do tej pory, zauważyłeś jakieś różnice, plusy i minusy w posiadaniu zespołu metalowego i graniu w nim? Porównując z XXI wiekiem, jak to było tworzyć i grać wtedy? — Dla mnie nie jest aż tak inaczej, to wszystko i tak polega na pisaniu własnej, ulubionej muzyki. Dobra, teraz muzyka jest moim pełnowymiarowym zajęciem i pracuję na okrągło dla niemal takiego samego dochodu, jak na samym początku, ze względu na zmniejszenie wartości sprzedanych produktów muzycznych, streaming, itp. Ale to oznacza dla mnie większe skupienie się na pracy, pracowanie ciężej i bycie sprytniejszym. Przypuszczam również, że nasz rodzaj muzyki jest teraz bardziej showbiznesowy, z celebrytami, seksownymi satanistami w każdym miejscu. To wszystko zaczęło się jako ruch umysłu, a teraz wygląda to niczym ruch bioderek (śmiech), ale aż tak bardzo się tym nie przejmuję. Robię swoje w moim zakątku muzycznego świata. I cieszę się, jakie piekło rodzi się z niego. Wracając bezpośrednio do Skuggsjá i trawestując tytuł „…A Piece for Mind & Mirror” oraz fakt, że słowo ‘Skuggsjá’ oznacza w języku nordyckim ‘zwierciadło/odbicie’, to Stendhal w kontekście powieści „Czerwone i Czarne” powiedział, że: „Powieść jest jak zwierciadło przechadzające się po gościńcu”. Czy należy traktować „Skuggsjá…” jako zwierciadło przechadzające się dziś wraz z nordycką przeszłością i mitologią? — Hej, niemal odpowiedziałeś za mnie! (śmiech). Tak, taka była intencja tej metafory. Lustro jako zarówno towarzysz podróży, ale również jako łącznik między czasami. To jest pozwolenie zwierciadłu przeszłości na wtopienie się w lustro teraźniejszości, i na odwrót. To jest pozwolenie dla nas samych na bycie lustrzanym odbiciem idei, które nas tutaj doprowadziły. I właśnie poprzez takie podkreślenie idei, tradycji, a także adekwatnych instrumentów nordyckiej przeszłości Skuggsjá mówi o historii Norwegii, odzwierciedlając we współczesności istotne zamierzchłe aspekty, stanowiąc liryczno-muzyczną fuzję tego, co stare z tym, co nowe. Czy w związku z tym ta dwutwarzowa g ł ow a n a o k ł a d c e , z e w s p ó l ny m mó z g ie m również jest ikoną stałej interakcji przeszłości z teraźniejszością? — Dokładnie taka jest i moja osobista interpretacja tego obrazu, ale żeby być w porządku, nigdy bezpośrednio nie spytałem Costina, co on miał przez to na myśli. Dla mnie interpretacja sztuki, a zwłaszcza artystyczna reinterpretacja takiej sztuki, jaką on tworzy z jego wizualnymi odpowiednikami naszej muzyki i tekstów jest niemal święta. Nie chcę w tym zbytnio grzebać, więc

36

D nr 40 / 01–2016

każda interpretacja jest tak dobra, jak następna. Czy trudno było podsumować tak długi okres czasu, historii Norwegii w taki krótkim kawałku muzyki? — Nie bardzo, ponieważ nie czuliśmy obowiązku wyznaczania sobie linii wyznaczającej początek i koniec historii – skakaliśmy w czasie i poza nim, to jest jak streszczenie, złożone również z mitologicznych części. Czuliśmy więc wolność skakania po historii, tak jak widzieliśmy, że będzie to pasowało do całości. Kiedy tak patrzysz wstecz, na historię Norwegii, to jakie były główne wzloty i upadki, cienie i blaski istnienia Norwegii? Czego my, cudzoziemcy, moglibyśmy się nauczyć z historii twojego kraju i z norweskiego ducha? — Myślę, że nordycka kultura Norwegii została zdecentralizowana i zniszczona przez okropnych polityków i straszliwych dyktatorów w rozumieniu św. Olafa. Ta trauma powinna być przypisana właśnie im. To dziwne, że każdy jest tego świadom, ale mimo to jego imię używane jest jako symbol czegoś wielkiego. Myślę, że jego wrogowie, armia chłopów pod wodzą Tore Psa, reprezentowali zdecentralizowaną i funkcjonującą kulturę regionalnej różnorodności. Tak jak w większości świata, monoteizm zniszczył wiele cennych myśli i wiedzy, ale świat i Norwegia zaczynają budzić się z faktem, że tylko dlatego, iż te żądne władzy struktury religii pisały historię, niekoniecznie musi być to prawdą. Uważam, że każda forma dyskusji na ten temat jest dozwolona, a wręcz zalecana, tak jak zlecono nam, Skuggsjá, do przygotowania jubileuszowego występu. To jest dobre zjawisko i oznaka zdrowego, pewnego siebie ducha w naszym rządzie. W takiej krytyce i opozycji nie ma żadnego uszczerbku. To zdrowe podejście, czego wam, Polakom, również życzę. U nas będzie o to trudno. Czy uważasz, że chrześcijaństwo wprowadziło was, Norwegów, w ciemność? — Myślę, że próbowało i na długi okres czasu mu się to udało, ale na szczęście światło nigdy nie zeszło z odpowiedniej drogi. Nordyckie dziedzictwo odgrywa bardzo ważną rolę zarówno w muzyce, jak i lirykach Skuggsjá. Czy możesz powiedzieć coś więcej na temat ogromnego znaczenia nie zapominania o historii i przodkach oraz przekazywania tej dumy i oddania poprzez muzykę? — To jest sposób wyrażania nas samych, co wydaje się być centrum, rdzeniem tego, co my ludzie nazywamy „sensem”. To jest tak proste, jak wyrażenie tego, kim jesteśmy i dlaczego w naszym otoczeniu są ci wszyscy ludzie. Tu nie chodzi o bycie lepszym, lub o jakieś konkurowanie, to po prostu tyczy się bycia sobą, uczenia i poznawania samego siebie. Tak długo jak koncentrujesz się nad swoim rozwojem, duma i poświęcenie się sprawie, dla własnych korzeni są inspiracją i źródłem siły. Jeżeli używasz swojej dumy jako źródła wrogości i agresji będziesz bardzo blisko przegapienia jakiejkolwiek formy pozytywnego rozwoju. Czy to prawda, że sposób nauczania w norweskich szkołach o nordyckim dziedzictwie i mitologii jest naprawdę zły i ubogi? Dlatego jest to niemożliwe, by norweskie dzieciaki brały historię na poważnie. — Niestety, to prawda. W norweskich szkołach mitologia została wciśnięta w tę cholerną komiksową wersję, a ponieważ źródła są tak rozproszone i rozdrobnione, to naprawdę trudno jest to uchwycić oraz zrozumieć, i dlatego niemożliwym jest branie tego na serio. Najgorsze jest to, że nie dość, iż w naszym szkolnictwie te czasy są przedstawiane jako okres podróżowania jakichś ludzi z szalonymi, kreskówkowymi bogami w tle, to tamte czasy nieraz są niemal całkowicie pomijane. To jest naturalne dla naszego lokalnego monoteizmu. Czy w takim razie traktujesz Skuggsjá jako część swojej motywacji, by przyczynić się, żeby ludzie mieli bardziej pozytywne, a co najważniejsze bardziej prawidłowe i zgodne z prawdą spojrzenie na ich historię i korzenie? — Chrześcijaństwo traktuje priorytetowo swoich „kolegów” z islamu i judaizmu, kiedy rozmawiają o innych systemach wierzeń, więc – tak – Skuggsjá wykonuje ważną robotę! Czy w Norwegii bycie dumnym z ojczyzny jest

wielkim problemem? Wiesz, ludzie mają problem z jawnym przyznawaniem się do nacjonalistycznych i narodowościowych sympatii, żeby od razu nie być zaszuf ladkowanym jako skrajni prawicowcy. W Stanach Zjednoczonych z takiej postawy są wręcz dumni i jawnie się z nią obnoszą, zaś w Europie wiele zespołów, z którymi rozmawiałem, jakby unika tematu, sprawiając wrażenie jakby zbyt duża duma z własnego kraju nie była zalecana… — Nie, nigdy nie doświadczyłem żadnych problemów w tej kwestii. Znowu podkreślę, że nigdy nie wiązałem swoich uczuć z poczuciem narodowości lub przynależności w kontraście do innej narodowości – to wydaje się bardzo trudne dla wielu zespołów. Bardzo trudnym wydaje się również powiedzieć coś pozytywnego o naszym dziedzictwie bez mieszania w to pewnego wrogiego nastawienia wobec innych narodowości i kultur. Mam swoje poglądy na niektóre kultury, niektóre uważam za niebezpieczne i dość przerażające, ale to schodzi na tory całkiem innej dyskusji. To nie odnosi się do moich uczuć wobec Norwegii i nordyckiej kultury. To nie jest tak, że kocham Bathory, ponieważ nie lubię na przykład Justina Biebera czy kogokolwiek innego. Lubię Bathory, bo lubię Bathory. Czy nam się to podoba, czy nie sztuka jest kulturową wypowiedzią zarówno dziedzictwa, jak i wierzeń. Czy uważasz, że kultury świata mogą zostać utracone im bardziej wszystko łączy się w jedną masę w nowoczesnym świecie? Nowoczesność gna z prędkością Gwiezdnych Wojen. Teraz wszystko, co chcesz wiedzieć znajdziesz na telefonie lub w Google. To może być dobre lub złe. Homogeniczność zżera pierwotną czystość. — Myślę, że twoja analiza jest bardzo dobra, a gadanie, że „Internet jest zbawieniem” bądź „Internet to samo zło” jest równie bezużyteczne. Jak ze wszystkim innym, są tego dobre i złe strony. Jak wtedy, gdy Wardruna grała w Moskwie miesiąc temu przed liczbą 1800 osób, niektórzy z nich przyjechali aż z Syberii. Jak to byłoby możliwe bez Internetu? Wraz z Einarem pracujemy razem w Skuggsjá pomiędzy wszystkimi innymi rzeczami i wciąż jesteśmy w stanie położyć nasze dzieci do łóżek z przeczytaniem jakiejś b ajki na dobranoc. I jest to możliwe tylko ze względu na prędkość komunikacji przez Internet. Do tego wszędobylskie i wszechwiedzące media dają ludziom możliwość dotarcia do naprawdę ciekawych rzeczy, mogą być tą iskrą zapalną do chłonięcia szerszej wiedzy, ale i totalnego zidiocenia. Czy coś po drodze nie zostało zgubione? Wy macie wiele wspólnego z zamierzchłą tematyką. Czy uważasz, że starożytna mądrość została utracona w deficycie uwagi przy szybkim tempie dzisiejszego świata? — Wręcz przeciwnie. Myślę, że teraz widać duże zainteresowanie dziedzictwem, przedmonoteistyczną kulturą oraz mistycyzmem. Odbieramy to jako reakcję na globalną kulturę Facebook-Coca-Cola-Kardashian, która dusi innowacyjną, społeczną i filozoficzną część naszej wspólnej podświadomości. Uważam, że zarówno młodzi, jak i starzy myślą jednakowo – żeby było coraz więcej selfie, lajków i seksownych tyłeczków. Ekstremalny metal wcale nie jest lepszy. Corpsepainty i kacze dzióbki właśnie się dzieją (śmiech). Mimo tego, starożytna mądrość nie została zagubiona, jest tylko zapomniana i gdzieś się zawieruszyła, więc może być przypomniana i odnaleziona. Starożytna mądrość nie jest tym, co deklaruję jako starożytność jako taką. Pochodzi z tego samego źródła, a jest nim sam człowiek. To zajmie jeszcze chwilę zanim zapewni jej się tyle uwagi, na ile zasługuje. Czy obecnie w Norwegii można zauważyć ożywienie odnośnie powrotu do pogańskiej drogi życia? Ludzie odkrywają swoje korzenie, bo mają dość powierzchowności życia. Czy jesteś zaangażowany w ten rodzaj ruchu i, czy pogaństwo ma sens w dobie galopującej cywilizacji, czy może zaoferować coś wartościowego człowiekowi XXI wieku? — Pewnie, że tak – podobnie jak na całym świecie, wzrasta zainteresowanie atrakcyjnością pogańskiego ruchu. Jestem samotnym niedźwiedziem, nie wilkiem, bo jak dla mnie łączą się one w zbyt duże watahy, które właściwie są niebezpieczne dla owiec (śmiech), więc kroczę bardzo indywidualną ścieżką rozwoju osobistego. Muszę jednak zaznaczyć, że nie mam zamiaru deprecjonować ludzi, którzy są częścią bardziej


zorganizowanych ruchów społecznych. Nie mówię, że robią oni coś złego. Mam przywilej realizowania własnych przemyśleń i zamiarów poprzez ogromne naczynie, jakim jest muzyka i sztuka. Dano mi pomost poprzez moje zespoły i moją rolę na scenie, jak zdecydowano się na mój głos tutaj, w twoim magazynie, za co dziękuję, itd. Gdybym tego nie miał, pewnie spełniałbym się w odgrywaniu swojej roli w RPG lub bardziej ezoterycznie ukierunkowanej grupie. Pogaństwo i ezoteryczne wierzenia mają do zaoferowania każdemu człowiekowi dosłownie wszystko. Biorąc pod uwagę, że on lub ona chce skorzystać z tego dobrodziejstwa. Pogaństwo jest dla wszystkich i dla nikogo. Dlaczego ludzie mają dążyć do bardziej pogańskiego sposobu życia i ideałów, powracając do starych wierzeń i odchodząc od religii głównego nurtu? — Myślę, że po części dotknęliśmy już tego problemu we wcześniejszej rozmowie. Jest to reakcja na szarą, błotną breję umysłowego niedożywienia, silnie karmionego przez globalną rzeczywistość, która jest nam wpychana na każdym kroku i która niszczy wszystko wokół nas. To jest jak ze zdrowym posiłkiem, istnieją lokalne specjały i tajne receptury, które są używane w obu miejscach – zarówno w ukrytych lokalnych kuchniach i w wielkich, znanych restauracjach w dużych miastach. Myślę, że ludzie odczuwają pustkę i wykorzenienie z kulturowej rzeczywistości, która jest skonstruowana z monoteistycznych, komercyjnych i politycznych programów. W pogaństwie jest natura, są psychologiczne tajemnice, metafizyczne dziwy i indywidualność, a także wielowiekowe doświadczenie. Osoba, która obudzi się z tego globalnego letargu, bardzo szybko sobie to uświadomi. Musisz znaleźć się poza ścieżką, na którą oni próbują cię zapędzić ze sobą.

HBO Wikingowie… — Ach, muszę zdementować pewne informacje (śmiech). To Einar i jego muzyka do ścieżki dźwiękowej są całkowicie odpowiedzialni za rozgłos Skuggsjá dzięki serii Wikingowie. To on miał w tym wielki sukces! Jesteś fanem jakiegoś konkretnego serialu telewizyjnego lub gatunku filmowego? A może skupiasz się na każdym rodzaju i gatunku kinematografii, byleby był najwyższej jakości? — Osobiście, jestem fanem epickich filmów, jak Władca Pierścieni i sci-fi typu Star Trek. Jeżeli jest to w formie dwa w jednym, jak w przypadku Gwiezdnych Wojen, to jestem naprawdę szczęśliwy. Ale ostatecznym faworytem jest dla mnie David Lynch. Jego filmowy język jest dla mnie niczym najlepsza muzyka, prawdziwie abstrakcyjna i intuicyjna, atmosferyczna i sensowna bez jakichkolwiek ograniczeń. Czy według ciebie serial Wikingowie pomógł Wardruna i Enslaved na jeszcze większe zaistnienie i wzrost? — Dla Einara i Wardruny jestem pewien, że tak. Zresztą w tym serialu Einar jest sobą (śmiech). Co do Enslaved, to raczej pośrednio. Może się zdarzyć tak, że ludzie, którzy przez Skuggsjá wchodzą do naszego wspólnego świata

będą kontynuować poszukiwania w stronę Enslaved, itd. W takim razie, tak! Kiedy w marcu na festiwalu London By Norse, graliśmy ze Skuggsjá dla kilku tysięcy osób, jestem pewien, że były tam osoby, które wcześniej uczestniczyły w występie Enslaved, a były tam również przez wzgląd na serial Wikingowie. W pewien sposób rzeka dotarła do oceanu. Czy w takim razie powinniśmy spodziewać się szerszego rozlania Skuggsjá w postaci większej ilości koncertów i albumów? — Co do koncertów, to w sierpniu będziemy grali na Midgardsblot. Odnośnie kolejnych albumów, to kto wie? Wszystko wydaje się możliwe! To wszystko z mojej strony. Dzięki, Ivar za twój czas i mam nadzieję do zobaczenia 17 października we Wrocławiu w ramach trasy Spinning Wheel Ritual z okazji 25. rocznicy Enslaved. — Wielkie dzięki. Do zobaczenia w Polsce! Szacunek za ten wywiad, chociaż muszę przyznać, że w jego trakcie czasami żałowałem, iż odnośnie odpowiedzi nie jestem człowiekiem „tak/nie”. (śmiech) I chwała ci za to! (śmiech) D

Czy inkorporowanie do Skuggsjá pogańskich wierzeń oraz nordyckich mitów jest dla ciebie pewnym rodzajem metafory, a może czymś bardziej osobistym? — Oba przypadki są mi bliskie – zarówno dosłownie, jak i bardziej personalnie. Jednocześnie jest to metafora i język do wyrażania rzeczy, których nie można opisać słowami. Jest to najbliżej uzyskania odpowiedzi, która ma sens. Gdybyś miał wskazać jeden konkretny mit w skandynawskiej mitologii, który z nich byś wybrał? — Dla mnie centralnym mitem jest złożenie się w ofierze przez Odyna w celu poznania run. Nie tylko pod względem znaczenia tej postawy, ale to jest również bardzo piękna historia i wspaniały kawałek poezji. I to piękno można zapewne poczuć w wielu miejscach Norwegii, będących kwintesencją surowości północnego klimatu. Które z tych miejsc poleciłbyś turystom, by wyrazić piękno twojej ziemi? — Jestem zakochany w naszych fiordach na zachodnim wybrzeżu Norwegii, więc polecam każdemu, by wybrał się na wycieczkę po naszym południowo-zachodnim wybrzeżu w okolicach Bergen. Oczywiście, jestem zwolennikiem zamykania zagrożonych obszarów i parków przyrody, ale jednocześnie, uważam nas, ludzi, za część natury, dlatego powinniśmy jej doświadczać, a nie eksploatować. Równie fantastyczną częścią naszego kraju jest ta wysunięta najbardziej na północ. Jeżeli kiedykolwiek będziesz miał szansę przyjechać do Tromsø i jego okolic, to zrób to bez zastanowienia! Z pewnością skorzystam, zwłaszcza, że Norwegia, to i wikingowie. No właśnie, wraz z Einarem zwróciliście uwagę świata na muzykę Skuggsjá przez udział i wkład w głośny serial telewizji

37


www.urgehal.bandcamp.com B ¶ autor: Piotr Machoń

Ugh! This is satanic black metal! This is yours last night, tonight we will kill you! (wykrzyczane) Albo wolisz, cześć! — (śmiech) Jak się czujesz po wznowieniu Urgehal? — Nie nazwałbym tego wznowieniem, a raczej upamiętnieniem Nefasa. Ten zespół jest dla mnie jak uzależnienie, zresztą podobnie jak black metal. Po tym, co się stało mieliśmy długą przerwę, wiele spraw trzeba było przemyśleć. Bardzo dobrze czuję się z ostatnim albumem i myślę, że to był świetny wybór. Uwierz mi, ostatnie lata to był koszmar. Straciłem najlepszego przyjaciela, połowę zespołu, który przestał istnieć. Dużo mnie to kosztowało, dużo myśli, negatywnych doznań. Po decyzji, że nagrywamy – masa czekania. Ale skończyło się sukcesem, jestem zadowolony. Od 2012 roku upłynęło trochę czasu, co porabiałeś w tym okresie? — Na początku szukałem spokoju i relaksu. Zbyt wiele zdarzyło się w krótkim czasie. Spędziłem wiele chwil na rozmyślaniach, co dalej. Nie wiem, co się stało, ale teraz wiem, że jestem w innym miejscu, w innym czasie. Mam wokół wielu przyjaciół. Wiele osób pyta mnie o śmierć Nefasa, nie za bardzo mi to pomagało na początku. Teraz już się na to uodporniłem. Super jest mieć przyjaciół wokół, którzy cię wspomagają. Mieliśmy wspólnych znajomych, wspólne pasję. Czasem udzielałem się muzycznie, niektórzy pytali mnie o muzykę, a później o to gówno, co się stało.

To był wywiad ze sklerozą w roli głównej. Umówiłem się z Enziferem na środę wieczorem. O godzinie 23:00 – sms: „Dzwonisz, czy nie?”. Ja już błogo rozwalony na sofie przed telewizorem, z piwkiem… Podniosłem dupsko, zszedłem do piwnicy (tam mam biuro), odpalam kompa i dzwonię. „Sie ma, jak tam?” trelelele – gadka, wspominki wspólnych koncertów, festiwali, opowiadanie, co u wspólnych znajomych, oskarżanie się nawzajem za brak reakcji na zaproszenia do naszych domów i kto kogo powinien odwiedzić pierwszy. I tak ponad godzina na telefonie. „No to na razie, trzymaj się!”. Ucho już mnie bolało od słuchawki. Włączyłem YouTube, i tak po dwóch minutach nadeszła myśl – „A wywiad!?”. Dzwonię jeszcze raz… ↔

„Aeons in Sodom” to był twój pomysł, czy może norweskie, blackmetalowe środowisko wywierało na tobie jakąś presję? Jakie były opinie po wydaniu albumu? — Ten materiał napisaliśmy z Nefasem. Włożyliśmy w te kompozycje mnóstwo pracy i czasu. Czasem myślę, że powinien być bardziej mocny, drastyczny, ale zrobiliśmy to razem. Sam nie chciałem niczego zmieniać. Nie obawiam się opinii ludzi, to nasz materiał i niech się pierdolą. Raduta Calin, który robił nam tatuaże był odpowiedzialny za skład graficzny, więc wszystko było gotowe zanim Nefas odszedł. Uważam ten album jako pełnowartościowy materiał Urgehal. Stwierdziłem, że jednak coś z tym trzeba zrobić. Zresztą napisaliśmy dużo więcej materiału. Zamierzasz to jeszcze wydać? — Raczej nie, ten album raczej był pożegnalnym ukłonem dla naszych fanów i upamiętniającym Trondra. Z tego, co mówisz to już koniec Urgehal? — Tak naprawdę, to nie wiem, co jutro przyniesie. Ale nie, nie, nie… chcemy zagrać jeszcze kilka koncertów. Nie sądzę, żeby Urgehal mógł dalej egzystować w jakimś nowym składzie. Wiele zespołów dzieli się, robi to często przez konf likty, ten lub tamten utrzymuje nazwę, a w Urgehal to by się nie sprawdziło. Razem to zaczynaliśmy i nie wyobrażam sobie, żeby tylko jeden z nas to dalej kontynuował. Jak mówiłem, Urgehal ma jeszcze trochę muzyki. Naszej wspólnej muzyki, ale nic nowego nie powstanie pod tą nazwą. Jak najbardziej chcę napieprzać Satanic Black Metalm, ale pod innym szyldem, może z innymi ludźmi. Ten rozdział się skończył Tak jak mówisz, to jest pożegnalny album. Znalazło się na nim masę gości. Jak to się stało? — Chłopaki po prostu chcieli to zrobić. Mieliśmy wiele rozmów. To był naprawdę niełatwy czas. Jeszcze dziewczyna Nefasa, wszyscy jej pomagaliśmy, ona też chciała, by ten materiał się ukazał. Wpadła również na pomysł, by zrobić dokument. Tak jak ci mówiłem, było dużo wątpliwości. Z jednej strony Urgehal już nie istnieje, a z drugiej chciałem upamiętnić śmierć Trondra Gdy pierwszy raz przesłuchałem ten album, pomyślałem, że goście mieli jakiś wpływ na utwory. „The Iron Children” z Nocturno Oculto brzmi, jak Darkthrone, „The Sulphur Black Haze”, jak Taake, itd. — Podszedłem do tego w ten sposób, że każdy wybrał sobie utwór, w którym by się najlepiej odnalazł, być może stąd twoje odczucie. Oczywiście, każdy robił swoje na swój sposób. Każdy z naszych gości ma inny styl, ale staraliśmy trzymać się jak najbliżej oryginału. Znaleźliśmy wspaniałych ludzi, świetnych muzyków. Wszyscy to nasi przyjaciele, więc nie było kłótni (śmiech) i jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. Nigdy wcześniej nie nagrywałem niczego w tak dużym skła-

38

D nr 40 / 01–2016

dzie, a udało się nam stworzyć zespół, drużynę i wszystko poszło we właściwym kierunku. Jak ludzie zareagowali na reaktywację i koncerty? — Bardzo pozytywnie, ale to nie oznacza, że chcę to kontynuować. Dużo ludzi przyjeżdża do Norwegii z innych krajów na nasze koncerty. Mamy świetny odzew na album, jak i na koncertach. Dostaliśmy masę ofert, nie mogę ci powiedzieć, co będzie dalej, bo sam nie wiem. Nic na siłę. Planujesz jakieś koncerty poza Norwegią? — Myślałem o tym, wiem że dla wielu naszych fanów przyjazd do Norwegii i pobyt tu, to naprawdę olbrzymi wydatek. Mamy wiele ofert, ale tak naprawdę na miejscu jest co robić. Nie chciałbym robić z tego komercji, my dalej jesteśmy w podziemiu, nie interesuje mnie granie jakichś tras. My nie mamy żadnej agencji koncertowej i nie chcemy mieć. Tak jak mówiłem, to co się teraz dzieje, to ostateczne pożegnanie Nafasa. Choć myślę, by zagrać gdzieś poza Norwegią. Powiesz mi coś o waszych początkach, jak zaczynaliście, jak to się stało? — Z Trondrem mieszkaliśmy blisko i chodziliśmy razem do szkoły. I tak to się zaczęło. Po szkole rzucaliśmy plecaki i próbowaliśmy coś grać. Dziś chciałbym tego posłuchać (śmiech). Najpierw mieliśmy zespół Demonical, nagraliśmy demo z trzema kawałkami, później zmieniliśmy nazwę na Urgehal. Brzmiało bardziej twardo i nam się to spodobało. Nagraliśmy dwa dema, po czym wpadł nam pierwszy kontrakt. Od samego początku wszystko staraliśmy się robić sami i do końca tak pozostało. Właściwie na początku on uczył mnie grania, później uczyliśmy się wzajemnie. Łatwo się z nim pracowało? Byliście przyjaciółmi. — Czy łatwo? Jak znasz kogoś od 12. roku życia, to powiesz, że tak. Był samotnikiem. Często zaszywał się

w swoim domku w lesie, na kilka dni lub tygodni i nie było z nim żadnego kontaktu. Czasem był problem, bo trzeba było coś szybko załatwić, podpisać, a Nefas był dla nas nieosiągalny. Oczywiście, wiedzieliśmy, gdzie jest, ale był wyłączony. Zawsze stronił od ludzi. Co myślisz o norweskiej scenie? Wiele zespołów nie istnieje przez konflikty, mnóstwo myśli tylko o biznesie. — Wiesz, szkoda mi na to czasu, by się tym zajmować. Wiele zespołów zmieniło styl i podejście. Weź tę masę norweskich kapel, jak myślisz, ile z nich zagrałoby teraz na podziemnym festiwalu? Powodzenia! Wszystko i wszyscy się zmieniają, to nie jest już ta muzyka sprzed lat. Ja też nie o taki black metal walczyłem. Szanuję bardzo Hoesta z Taake, wie, co robi. Taake to nadal esencja black metalu, bez zbędnego gwiazdorstwa. Spójrz na Dimmu Borgir, czy to dalej jest metal? Myślę, że warto również zauważyć młode lub mało znane zespoły. To jest chyba największy nośnik BM te zespoły są bardzo ważne, a często pomijane. Często jest zbyt wiele biznesu, ludzie powoli zapominają, czym jest BM i, jakie jest jego znaczenie. Ja zawsze staram się robić to, co robię z pasją, nie oglądając się na innych. Dlatego powtarzam, patrzcie na nowe zespoły, większość to robi. Znasz jakieś kapele z naszego polskiego podwórka? — Dużo. Macie bardzo mocną scenę, często niedocenianą. Uwielbiam Thunderbolt, Anima Damnata, Deus Mortem, Azarath, Kriegsmaschine, i mógłbym wymieniać. Uwielbiam słuchać to, co robi Necrosodom, naprawdę jest profesjonalistą. Znam go i bardzo szanuję. Oczywiście każdy zna Behemoth. Polska scena jest niesłychanie mocna, zróżnicowana i interesująca. Dzięki za wywiad. Dodasz coś od siebie? — To ja dziękuję. Mam nadzieję, że spotkamy się w Polsce! Dzięki naszym fanom za wsparcie Urgehal! Hail Satan! Kurwa! D



Ragehammer swoim debiutanckim albumem wywarzył kopem drzwi i szturmem wdarł się na metalowe salony iii, a może i wkrótce iv rp. Mimo deklarowanej wrogości do wszystkiego i wszystkich, główny ideolog doktryny młotka, Heretik Hellstörm, młotkiem i chamem się jednak nie okazał. Zamiast tego udzielił obszernych odpowiedzi, w których dał się poznać nie tylko jako gorący entuzjasta muzyki metalowej, ale również jako uczciwy i twardo stąpający po ziemi muzyk. ↔ Cześć! Zgodnie z nazwą ansamblu Alehammer, winno się go słuchać w towarzystwie browarka. W takim razie, jaki alkohol, bądź też inna używka pasuje do kontemplacji Ragehammer? Po „finezji” zawartej na „The Hammer Doctrine” podejrzewałbym was raczej o przedkładanie ilości i mocy nad wyszukanie i rozbudowany bukiet smakowy. Oczywiście mogę się mylić i możecie się okazać abstynentami, upajającymi się medytacją i rozmyślaniem nad prawidłami kosmosu. — Witaj. Strasznie chujowe pytanie na początek. Nie mam pojęcia, jaka używka pasuje do Ragehammer, sam wychodzę z założenia, że muzyka to najlepsza ze wszystkich używek. Zresztą jedyna, której używam. Skoro już padła nazwa gwoździa programu, to muszę wam pogratulować spłodzenia albumu, który będąc waszym debiutem od razu pozwoli wam wyprzedzić peleton i dostać się do czołówki pretendentów do miana albumu 2016 roku. Kogo z krajowego podwórka widziałbyś jako waszych potencjalnych konkurentów-kamratów? — Dziękuję za dobre słowo! Nie wiem, jak z tym peletonem, bo rok dopiero się zaczął, a jeszcze kilka sztosów najwyraźniej przed nami, ale jeżeli „The

40

D nr 40 / 01–2016

Hammer Doctrine” komuś robi dobrze, to wypada mi się jedynie cieszyć. Nie oszukuję się, że nagraliśmy przełomową dla sceny Płytę Roku, jednak uważam, że mimo wszystko w czasach kaptura, kielicha i „dysonansu” nagraliśmy uczciwą, wkurwioną i metalową płytę, co ostatnio w metalu bywa coraz większą rzadkością. Co do „konkurencji”, w moim osobistym odczuciu stawkę w tym momencie zgarnia Stillborn i wspaniałe „Testimonio de Bautismo”, płyta dzika, brudna, barbarzyńska, ale i chwytliwa, surowa i na swój sposób po Stillbornowemu wyrafinowana, bo kto w tym kraju ma jaja robić deathmetalową oprawę do wierszy Baudelaire’a? No, ale mamy raptem kwiecień. Jeszcze wszystko przed nami. Z pobożnych życzeń fajnie by było usłyszeć coś nowego od Medico Peste, Bestial Raids, Cultes des Ghoules, Offence od „Antichristus Ex Utero” Witchmaster też już trochę minęło… Jak dla mnie album jest przesączony riffami i atmosferą klasyków smolistego thrash metalu ubiegłego stulecia z dodatkiem skocznej nutki punka. Kompozycje są agresywne, szybkie i cholernie nośne. Niejednokrotnie łapałem się na tym, że nuciłem je sobie na przykład podczas golenia się. Czy ta pozorna antymelodyjność to celowy zabieg? — Wiesz, staramy się nie unikać melodii i nadal naiwnie wierzymy w potęgę dobrego riffu. Uważamy jednak, że wyraźny riff wcale nie musi kłócić się z brutalnością samej muzyki, dlatego pakujemy i jednego i drugiego ile wlazło. Wiesz, poza klasykami wpierdolu słuchamy bardzo dużo różnej muzyki, Bestial Avenger na przykład jest chuliganem wczesnego Helloween, ja mam granicznego pierdolca na punkcie Guns n’ Roses, Mortar odjeżdża przy retropsychodelii w typie Kylesa, a Człowiek Tysiąca Riffów Corpsebutcher ma w palcu zdaje się całą klasykę polskiego rocka, no i to pozostaje nie bez wpływu na rzeczy, które razem tworzymy na próbach. Także, jeśli pytasz o celowość, to, raczej tak. Po raz kolejny zdecydowaliście się powierzyć p r o d u kc j ę swo j e j mu z y k i M i ko ł a j ow i . B e z jakichkolwiek wątpliwości odwalił on kawał świetnej roboty. Nadał on brzmieniu surowego i autentycznego soundu, nie zapominając jednocześnie o zachowaniu selektywności i mięsistości. Czy nie rozważaliście jakiegoś innego studia? Popraw mnie, ale odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy zawiązały się swoiste komitety wsparcia i wszyscy nagrywają albo w No Solace albo w Czyśćcu. — Ja wiem, czy to kwestia jakiegoś specjalnego kolesio-

stwa? Raczej rzecz faktu, że w obu przypadkach stosunek jakości do ceny jest nieporównywalny z innymi tzw. dużymi studiami (chyba że chcesz brzmieć jak Sceptic, brzmiący jak Vader, który chce brzmieć jak Devilyn, no to ok) oraz to, że M. i Nihil faktycznie słuchają, co zespół ma do powiedzenia w kwestii tego, jak ma brzmieć płyta. Pracowałem w życiu z kilkoma producentami i w kilku studiach, ale z M. po prostu najlepiej się dogadujemy, tak personalnie, jak i realizacyjnie, poza tym mamy blisko, bo No Solace mieści się w salce obok naszej próbowni. Mając takie warunki i takiego człowieka za konsoletą nie było sensu nawet próbować rozważać innej opcji. Produkcja „The Hammer Doctrine” nie tylko podkreśliła rzemiosło instrumentu, ale również dała dowód świetnego wyczucia muzyki. Brawa należą się także tobie za wokale – okazałeś się nie tylko dobrym krzykaczem, ale również dobrym śpiewakiem. Czy traktujesz swój głos jako instrument, czy też bardziej jako środek przekazu idei śmierci, nienawiści do ludzi, a miłości do Rogatego? — Po raz kolejny dziękuję za dobre słowo. Osobiście swój głos traktuję jako coś pomiędzy. Zależy mi na przekazaniu odpowiednich emocji, powiązanych z ogólną wymową tekstu i tym, co miałem w środku, kiedy go pisałem. Jednak z drugiej strony staram się dbać o aspekt techniczny, dbam o głos, robię rozgrzewki, ćwiczę nie tylko na próbach i staram się dobierać barwy tak, żeby pasowały do warstwy muzycznej. Oczywiście jestem świadomy swoich ograniczeń, jednak staram się mimo wszystko gdzieś tam to rozwijać w różnych kierunkach. Miło mi, że zwróciłeś uwagę również na zaśpiewy, bo starałem się, żeby wokale na „The Hammer Doctrine” nie były jednowymiarowe. Okazałeś się również dobrym tekściarzem, czego dowodem są liryki zarówno w języku ojczystym, jak i angielskim. Jest tekst, jest rym, jest refren – aż prosi się, by pośpiewać. Czy zdarzało się, że na koncertach publiczność darła ryja razem z tobą? Wolisz to robić po polsku, czy po angielsku? (śmiech) — (śmiech) Tutaj również dzięki. Cóż, co do darcia ryja z publiką pod tym względem przoduje chyba refren „Hate Command” z naszego demo, bo jest dość niewymagający (śmiech). A tak serio, nie, nie zdarzało się za często, żeby publiczność znała teksty i wrzeszczała razem z nami. To jest chyba raczej spowodowane tym, że jesteśmy dość młodym i stosunkowo jeszcze nieznanym zespołem, a i też nie mamy specjalnego


Nie może zabraknąć pytania o najbardziej intrygujący kawałek, czyli cover Krzysztofa Klenczona i Trzech Koron. Jak wpadliście na to, by przerobić „Spotkanie z Diabłem” na motörheadową sznytę? Czy nie lepiej było przerobić po raz setny Venoma, Slayera albo innego Manowara? Muzyka – muzyką, ale czy można liczyć na równie ekspresyjne wykonanie tego kawałka na żywo, jak Lady Pank na festiwalu w Opolu ’96? — Pomysł na cover narodził się dość spontanicznie, zresztą od zawsze nie stroniliśmy od coverów, tłukąc kawałki Razor, Korrozia Metalla, Von, Sodom, czy Root. Na płytę musiało jednak trafić coś wyjątkowego i pewnego dnia słuchając właśnie „Spotkania z Diabłem” i podśmiewając się, że to początki okultystycznego rocka w Polsce, nagle nas olśniło. Przecież riff Klenczona jest jak na swoje czasy mocny, niemal hardrockowy, od której to stylistyki przecież Trzy Korony się nie odżegnywały (pierwszy przykład z brzegu, potężne hendrixowskie partie w „Nie Przejdziemy do Historii”) i odpowiednio przearanżowany w wersji ekstremalnej mógłby kosić jak kostucha. Sporo kombinowaliśmy nad tym, w którą stronę to zaaranżować, rozważając nawet jakąś obłąkaną doom/blackową psychodelę, ale coś się nie zgadzało w tych ćmojach bojach. Wtedy nagle padło hasło „panowie, a jakby to zagrał Motörhead?”, no i wtedy wskoczyło nam to tak naturalnie, że już innej możliwości nie było. Osobiście jestem bardzo z tego coveru dumny. Co do wersji Lady Pank, to owszem, Borysewicz i reszta instrumentalistów dała radę, ale Panas był ewidentnie nieprzygotowany i to się fatalnie na kawałku odbiło. Postaramy się uniknąć tego błędu grając „Spotkanie z Diabłem” na żywo (śmiech). Cofnijmy się jeszcze trochę wstecz – jak doszło do splitu z Turbocharged? Czym kierowaliście się wybierając kompanów i dlaczego wydawnictwo ukazało się na tydzień przed premierą pełnej płyty? Czy nie lepiej było najpierw zanęcić, a później przegłodzić fanów, zwiększając odległość między wydawnictwami? Czy macie w planach podobne materiały? — Cofnijmy się więc wstecz, żeby się więcej nie cofać w przód (śmiech). Cała idea splitu narodziła się dzięki Marcinowi z Mythrone Promotion, naszemu menago i kingpinowi podziemia. On to, gdy dobrowolnie wydał się na mękę, wziął chleb… A nie, to nie to. On to właśnie zaproponował nam wydanie siedmiocalówki, która miała być wstępnie dzielona z włoskim Necromessiah. Bardzo przypaliliśmy się na ten pomysł, bo Necromessiah zajebisty band, a poza tym uwielbiamy winylowe EP-ki i tego typu smaczki w dyskografii innych kapel. Z tą też właśnie myślą podczas sesji nagraniowej do „The Hammer Doctrine” nagraliśmy o jeden numer więcej. Niestety, wtedy też z niewyjaśnionych do teraz przyczyn Włosi przestali się odzywać, a szkoda byłoby, gdyby numer się zmarnował, toteż zaczęliśmy myśleć, co z nim zrobić i wtedy mnie olśniło, że przecież od lat kumpluję się z tą szwedzką kanalią, Ronniem Ripperem, w dodatku Turbocharged prezentuje podobne wartości i podejście do pewnych spraw, co i my, więc temat leżałby jak ulał. Napisałem do typa, a ten tak się przypalił do pomysłu, że specjalnie z myślą o splicie zrobił z kolegami kompletnie nowy, zajebisty numer, „Bloodletting”. Sprawami organizacyjnymi zajęli się rzeczony Marcin i Greg z Godz ov War Productions, zaś totalnie zajebiste grafiki porobili Robert von Ritter (okładka) i Qras z Mentalporn (layout). Całość moim skromnym zdaniem wyszła nadzwyczaj elegancko, w totalnie podziemnym duchu i zarówno my, jak i Turbocharged jesteśmy tym wydawnictwem strasznie zajarani. Termin wydania trochę faktycznie niefortunny, ale to akurat spowodowane jest ostatnimi czasy kilometrowymi kolejkami

w tłoczniach płyt winylowych, odkąd duże labele zorientowały się, że „wax not dead” i można z tego pieniądz wyciskać. Co do podobnych wydawnictw w przyszłości, na pewno nie wykluczamy, jednak na tę chwilę nie ma żadnych konkretnych planów. Powiedz proszę, jakie natchnione medium kryje się za waszymi okładkami? W związku z ich niepowtarzalnym charakterem muszę cię zapytać, czy aby będąc oszczędnymi Krakusami nie zdecydowaliście się przypadkiem powierzyć wykonania obrazów dużo młodszemu rodzeństwu bądź nawet potomstwu? — (śmiech) No nie wiem, czy Klaudiusz Witczak albo Robert von Ritter będą wpiekłowzięci, jak będą czytać ten wywiad (śmiech). A tak serio, specyficzna „antyestetyka” okładek Ragehammer jest w sumie zamierzona. Kiedy rozmawiałem z Klaudiuszem („War Hawks”) i Robertem („The Hammer Doctrine”) na temat tego, jak mają wyglądać okładki poszczególnych wydawnictw, miałem w głowie bardzo konkretny koncept, łączący estetyki średniowiecznej ryciny i wojennych koszmarów Otto Dixa. Obydwaj panowie przemyśleli to po swojemu, przefiltrowali przez własny zmysł estetyczny i stworzyli obrazy, których klimat mnie powalił. Osobiście jestem bardzo dumny z faktu, że takie właśnie wizje ozdabiają front naszych wydawnictw. Nigdy nie uważałem, żeby pasowały do nas przeładowane komputerowymi efektami i kolorami okładki, jakie ilustrują dzisiejsze płyty, zwłaszcza z thrash metalem, robione przez legion kopistów Eda Repki. Nasze okładki są surowe, ciężkie i (jak lubię myśleć) charakterystyczne dla nas, czego najlepszym dowodem twoje pytanie. W z a s a d z ie o d s a me g o p o c z ąt k u pr omo c j ą waszego zespołu zajmuje się Mythrone Promotions, a od niedawna główny patronat nad Ragehammerem objął Pagan Records. Czy jesteście zadowoleni z tej współpracy? Wydaje mi się, że rozgłos, jaki powinien towarzyszyć zarówno splitowi, jak i pełnej płycie jest bardziej zasługą wysokiej jakości waszej muzyki oraz poczty pantof lowej metalowego światka niż zmasowanej kampanii reklamowej. — Zarówno ze współpracy z Mythrone, jak i Pagan jesteśmy bardziej niż zadowoleni. Dzięki staraniom Marcina scena w ogóle o nas usłyszała, a recenzje „War Hawks” pojawiały się wszędzie, od Polski po Singapur. Obecnie Marcin nadal nas wspiera, tylko teraz temat dzielony jest jeszcze przez Pagan Records i Left Hand Sounds. W chwili, kiedy robimy ten wywiad machina promocyjna dopiero się rozkręca, jednak z każdym dniem sprawy nabierają coraz większego tempa. A że kampania nie jest zmasowana i rozmachem nie przyćmiewa Northern Plague i Hate? Chyba wynika to z faktu, że jesteśmy świadomi swojego miejsca na scenie i nie chcemy na siłę wciskać się wszędzie, jak robią to ostatnio młodsze kapele, mające parcie na powtórkę sukcesu Behemoth. Sami mamy poczucie, że to, co gramy jest jakościowo dobre, nie bez powodu nad płytą przesiedzieliśmy prawie 4 lata, po prostu musieliśmy mieć stuprocentową pewność, że to, co wypuścimy nas samych będzie zadowalało, a wierz mi, nie ma surowszych krytyków Ragehammer od nas samych. Praca Marcina, Grega, Tomasza i Mintaja kanalizuje tę jakość we właściwym kierunku, o czym niebawem będziesz mógł się przekonać miejmy nadzieję na żywo. Z tego miejsca chciałem podziękować wszystkim wymienionym dżentelmenom. Jak bardzo tkwicie w latach 80-tych i 90-tych, by nie mieć strony WWW, fejsbuczka czy innego soundclouda? A tak poważniej, to z czego wynika wasza antysystemowość w stosunku do Internetu i portali społecznościowych, które dzisiaj wydaj ą się p o d st awow y m n a r z ę d z ie m pr omo c j i i komunikacji? — Widzimy zalety posiadania profili w mediach społecznościowych, jednak nadal wszystko rozpieprza się o wady. Nie potrzeba nam żebranych kliknięć i licytacji z innymi kapelami na ilość lajków z Meksyku, kontakt z nami jest stosunkowo łatwy, głupie komentarze i kretyńskie hejty nas nie dotyczą, więc po co zmieniać coś, co działa, a czego zmiana byłaby w naszym pojęciu kompromisem w niewłaściwą stronę? Myślimy ciągle o zrobieniu jakiejś prostej witryny w necie, jednak raczej mało interaktywnej, ot po prostu miejsca, gdzie moglibyśmy zamieszczać info o wydawnictwach i koncertach. Więcej nam nie potrzeba, a przykład choćby kolektywu Let The World Burn pokazuje, że można

i nie trzeba przy tym tkwić w jakiejś prekambryjskiej przeszłości. Wspomniałem już o koncertach – nie jesteście świeżakami, jeżeli chodzi o występy na żywo. W zasadzie można powiedzieć, że podstawowym celem muzyki jest gra na żywo. Obecnie jesteście świeżo po chorzowskim etapie Black Blood Tour? Jak oceniasz tę imprezę? Jak sprawdziły się kawałki z „The Hammer Doctrine”? — Cóż, źle nie było, choć do dzikiego szału i rzucania stanikami też daleko, ale taka rola otwieracza. Znalazło się kilku pląsających pod sceną, za co wieczny szacun, ale umówmy się, był to wieczór ciężkiego kalibru. Zaraz po nas elegancko wjechał Stillborn. Nowe numery z „Testimonio de Bautismo” na żywca rozkurwiają! Na koniec jednak Christ Agony pokazał wszystkim, dlaczego to właśnie oni byli headlinerem tej trasy. Dawno nie widziałem CA w takiej formie, ale to już pewnie wszyscy wiedzą, bo Black Blood Tour zebrał niewąskie żniwo po kraju. Sama impreza organizacyjnie bdb +, co jest u Mintaja standardem, towarzysko i muzycznie rewelka. A kawałki z „THD” na tym chrzcie bojowym wypadły wydaje mi się zupełnie nieźle. Parę dni wcześniej grałeś z Outre, które supportowało Oranssi Pazuzu. Za chwilę zaś kolejne duże koncerty Deströyer 666, Incantation itd. Patrząc na natężenie imprez małych i dużych, mój kumpel stwierdził, że aby móc zobaczyć to wszystko trzeba by było mieć worek kasy albo etat, który polegałby jedynie na jeżdżeniu na koncerty. Nie masz wrażenia, że obecnie Polska „cierpi” na klęskę koncertowego urodzaju? — Coś jest na rzeczy, bo pamiętam jeszcze, jak pójście na taki powiedzmy Gorgoroth było sprawą właściwie obowiązkową, a teraz przy obecnych terminarzach agencji koncertowych nierzadko się zdarza, że taki np. E-Force, band Erica Forresta z Voivod gra dla 15 osób w małej knajpce. Nie powiem, że obecnie bardzo duża ilość koncertów jest czymś złym, w końcu zawsze fajnie, że można, niż jakby nie można było, natomiast faktem jest, że jakby człowiek chciał zobaczyć wszystko, to musiałby jak ten osławiony Szwed napisać podanie o zapomogę od państwa z powodu uzależnienia od koncertów, bo by nie wyrobił czaso-finansowo. Sam musiałem wziąć ostatnio wolne z okazji koncertu wspomnianego Deströyer 666, a i tak cały urlop w tym roku mam rozparcelowany po koncertach swoich i cudzych. Mimo wszystko nadal uważam, że to tylko dobrze, że staliśmy się krajem znaczącym na koncertowej mapie, problem mam jednak z tym, że wraz ze wzrostem możliwości dzisiejszy metaluch się rozleniwił i częściej niż napierdalającego w młynie można go spotkać z Iphonem wymierzonym w zespół na scenie, albo narzekającym na warunki, w jakich przyszło mu cierpieć gorąc i inne straszne rzeczy. Ja już nie mówię o kurewstwie wynalazku pt. Golden Circle, bo to od zawsze wydawało mi się przegięciem kalarepki. Kategoryzowanie publiki na koncercie rockowym według zawartości portfela jest co najmniej niesmaczne w moim małym, idealistycznym pojęciu. To jest jednak temat na inną rozmowę, raczej z cyklu „dlaczego promotorzy dużych koncertów umieją powiedzieć tylko – daj pieniądze”. Kończąc temat koncertów – w czerwcu zagracie na opolskim Dark Feście. Czy zdarzyło się wam już grać na tego typu imprezie? Czy jest miejsce/ festiwal, na które spoglądasz szczególnie przychylnym okiem? — To pierwszy raz, kiedy będziemy grali na spędzie tego rozmiaru, ale zdecydowanie jesteśmy tym faktem dość podjarani. Lineup jest w tym roku zdecydowanie konkretny, obecność Primordial zwłaszcza mnie cieszy, poza tym wydaje mi się, że to będzie niezły poligon doświadczalny dla nowego materiału. Jeśli zaś idzie o festiwale, na których chciałbym kiedyś zagrać, to zdecydowanie czeski Brutal Assault, Obscene Extreme, niemiecki DeathFeast Open Air, Black N Thrash Inferno no i oczywiście PartySan Open Air, ale to już są raczej luźno popuszczone cugle fantazji. Zobaczymy zresztą, co pokaże czas. To już wszystko. Ostatnie słowa pozostawiam tobie. — Dzięki wielkie za wywiad, wspierajcie Offence, Bestiality i Warfist, oraz lokalną scenę poprzez np. uduszenie miejscowego fana Hunter. D

41

B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

parcia, żeby zmieniać na siłę ten stan. Co do samych tekstów, angielski zawsze wydawał mi się właściwie naturalnym językiem w metalu. Zresztą, skoro cały gatunek narodził się w krajach anglojęzycznych, to też i (nie ujmując rodzimym kapelom śpiewającym po naszemu) po prostu odruchem Pawłowa zawsze bardziej mi się do tego angielski kleił. Wierz lub nie, „Wróg” z „The Hammer Doctrine” to moja pierwsza zasadnicza próba napisania poważnego tekstu po polsku, nie licząc udziału w Cremaster, gdzie jednak było o tyle łatwiej, że całość miała kabaretowo-umowny sznyt. Tutaj po raz pierwszy spróbowałem napisać coś zupełnie na serio i bez „żartobliwego” wentyla bezpieczeństwa. Sam lubię myśleć, że wyszło to nienajgorzej, więc na przyszłych materiałach Ragehammer polskie teksty na pewno jeszcze się pojawią.


Shadow z Odium Records miewa ostatnio coraz lepsze strzały wydawnicze, więc po polskim Taran zainfekował blackmetalowe umysły szwedzkim Mephorash, który aż ocieka okultyzmem. Wiem, wiem… teraz nagle każdy odkrywa, że zawsze drzemała w nim kabalistyczna dusza, jednak w muzyce zawartej na „1557 – Rites of Nullification” rzeczywiście czuć szczerość i oddanie. Zresztą zobaczcie sami, co miał do powiedzenia wielce natchniony Mishbar Bovmeph, dla rodziny Erik Andersson, a dla okultystów Erik Niszczyciel. ↔ Cześć, Erik! Pozdrowienia z Polski! Co tam słychać prawie dwa miesiące od wydania „1557 – Rites of Nullification”? — Wszystko idzie bardzo dobrze. Ludzie chłoną ten albumu, jakby to była ich własna krew. Mamy wiele rzeczy zaplanowanych na następny rok, włączając w to koncerty tu i tam. Zresztą zobaczysz. Debiut „Death Awakes” był twoim pierwszym grzebaniem w ciemności. Był w zasadzie wielkim fuck off do wszystkiego; czystą emocją, tu nie było czasu na myślenie, tu było tylko skupienie się na melancholii i mizantropii. Z kolei drugi album „Chalice of Thagirion” był ogromnym skokiem w stosunku do „Death…”, dosłownie na każdej płaszczyźnie – był bardziej skoncentrowany na okultyzmie, dokładniej sprecyzowany na ciemną stronę Drzewa Życia. Jak w takim razie opisałbyś ewolucję Mephorash na „1557…”, do jakich otchłani dotarłeś? — „1557…” jest wszystkim tym, czym dwa pierwsze albumy nie były. To jest właśnie ten album, z którego

42

D nr 40 / 01–2016


To dziwne, co mówisz w kontekście „Chalice…”, przecież jego f inalizowanie było dla ciebie niesamowite, czułeś się nawet jak nowo narodzony i byłeś naprawdę zadowolony z tego, co osiągnąłeś. Wówczas również mówiłeś, że jest prawdziwym wcieleniem Mephorash. W takim razie, jakie uczucia i siły towarzyszyły tworzeniu i nagrywaniu „1557…”? — „1557…” jest nawet czymś więcej. Jest jeszcze bardziej zaangażowana. Myślę, że to działa tak, jak w przypadku każdego nowego materiału, który zrobimy. Wtedy zawsze czujemy się, jakbyśmy się odrodzili, a to zawsze prowadzi nas na zupełnie nową ścieżkę. To jest jak naturalny postęp. „1557…” sprawia, że czuję dosłownie wszystko, a to z kolei doprowadziło do tego, że czuję się bardziej żarliwy niż kiedykolwiek. Jestem wręcz wygłodzony, co ma przynieść przyszłość. Każdy dźwięk i słowo znajdujące się na „1557…” koresponduje i jest właściwe do wszystkiego, czym jest Mephorash. Jak już wcześniej wspomniałeś, traktujesz ten album jako manifest i esencję Mephorash, ale obiło mi się o uszy, że także jako istotę ezoterycznego black metalu. — Tak, jak do tej pory jest to prawdziwa esencja tego, kim jesteśmy i czym jest Mephorash. Na tę chwilę ten album jest tym, co opisałbym jako doskonały przejaw sedna Mephorash. Za kilka lat możemy już nie odnosić się do niej w ogóle, i to jest właśnie piękno tego wszystkiego. Nigdy nie będziemy w stagnacji. Każdego dnia coraz szybciej przechodzimy do przodu. Muzyka i spirytualizm są podróżą, która zawsze i ciągle się rozwija, ponieważ tym samym zawsze tworzysz dla siebie nowe ścieżki. A propos ścieżek, kiedyś powiedziałeś, że: „Naszym celem nie jest to, by być kochanym przez wszystkich. Naszym celem jest zaprezentowanie naszych wizji i dążeń dla tych, którzy przekroczą naszą ścieżkę”. W takim razie, jaka jest wasza ścieżka i dokąd zmierza? — Nasza ścieżka? Nasza droga cały czas ewoluuje, więc trudno jest zdefiniować, z czego składa się nasza ścieżka, ponieważ wiecznie się zmienia i rozwija. Jednak naszym celem jest stanie się nieśmiertelnym poprzez oświecenie siebie samych oraz poprzez wypełnianie naszych odbiorców niczym naczynia lub statki, które popłyną z tą wiedzą dalej. Tylko czas pokaże, na jaką drogę może nas to poprowadzić i, co lub kto może przekroczyć naszą ścieżkę, na naszej drodze… gdzieś tam. Czy tytułowe obrzędy, rzeczywiście miały przełożenie na rytualną zawartość „1557…”, nie tylko w teorii, ale również i w praktyce? — „1557 – Rites of Nullification”, jak sam tytuł wskazuje, jest jednym, wielkim obrzędem. Cały album jako jedność rozwija się w tę jedną wszechmocną siłę, która za każdym razem, gdy zostanie przywołana staje się potężniejsza. Dla osób zainteresowanych sięgnięciem głębiej i dalej polecam, aby dorwali w swoje ręce specjalne wydanie albumu zawierające dodatkową „księgę czarów” wręcz ociekającą tą tematyką. A wszystko dzięki pewnej okultystycznej osobistości. Podczas całego procesu tworzenia „1557…” ściśle współpracowaliście z G. De Lavalem, który to napisał również teksty na ten album. Czy możesz rzucić trochę więcej światła na jego twórczość? — G. De Laval to najbardziej oświecony autor, którego do tej pory spotkałem w swoim życiu. Wszystkie jego prace są prawdziwe i pełne duszy w swej naturze. Dla wszystkich zainteresowanych okultyzmem i ezoteryzmem jego prace mogą być opisane jako współczesna wersja Aleistera Crowley’a. On jest naprawdę oddany i prawdziwy w tym, co robi, a to sprawia, że jest innowacyjny i genialny. W jego słowach czuć prawdziwą gnozę. To wszystko zdarzyło się po przeczytaniu jego pierwszej książki „Black Magic Evocations of the Shem

ha Mephorash”, wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę z nim współpracować. To była jedna z najbardziej rewelacyjnych książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Zaraz, zaraz… Przecież autorem okultystycznej książki „Black Magic Evocations of the Shem ha Mephorash” jest Gilles de Rais z blackmetalowego zespołu Teratism. To ta sama osoba? — Tak, to jest ten sam autor, z którym współpracowaliśmy w ramach całego albumu. Tak, jak podkreślałem przed chwilą, napisał jedno z najpotężniejszych dzieł, jakie kiedykolwiek dane mi było czytać. To jest prawdziwa wartość w obrębie muzyki ezoterycznej. Jakie jeszcze prace literackie poleciłbyś naszym czytelnikom, zainteresowanym ciemną stroną mocy? — Dla mnie osobiście, wszystko, co napisali Aleister Crowley, Thomas Karlsson i G. De Laval – stworzyli bardzo ważne elementy. Pamiętajmy jednak, że duchowe podróże są głęboko osobistą eksploracją, dlatego też te czynniki, które wpływają na mnie, mogą w ogólne nie zadziałać u kogoś innego. Jeżeli naprawdę jesteś tym zainteresowany, to nie potrzebujesz żadnych podpowiedzi oraz przewodników. Potrzebne narzędzia i inspiracje same przyjdą do ciebie, a nie na odwrót. Wiemy już gdzie szukać źródeł okultyzmu w literaturze, ale gdzie znaleźć jego korzenie w muzyce metalowej? — Okultyzm zawsze drzemał w dźwiękach, przez całą historię muzyki. Zawsze tam był. Za każdym razem, gdy robisz to, co mówi twoja wola, nawet jeśli jest to sprzeczne z wierzeniami i moralnością innych, zawsze podążałeś za diabłem. Za każdym razem, gdy sprzeciwiasz się czemuś lub komuś, masz po swojej stronie diabła. Jedyne, co się zmieniło jest to, że okultyzm jest bardziej uznawany za to, czym naprawdę jest. Jedno pozostaje niezmienne – polowanie na mądrość i wiedzę nadal bezpośrednio koncentruje się na nocnej stronie życia. Uważasz, że muzyka jest dziełem diabła? Jeżeli się nie mylę, Księga Rodzaju mówi, że muzyka i instrumenty muzyczne zostały wynalezione przez Jubala, jednego z synów Kaina – pierwszego mordercy i w pewnym sensie symbolicznego wcielenia Antychrysta. Nawet, jeżeli K się g a Ro d z a j u j e st f i kc j ą , to j e j p o e t y k a , symbole i obrazy wywodzą się z archetypów rozpowszechnianych w zbiorowej nieświadomości sięgającej wczesnego Sumeru. Wystarczy zacytować stare porzekadło: „Diabeł pisze najbardziej chwytliwe melodie”. — I tak, i nie. Muzyka to bardzo potężne narzędzie, więc była i będzie używana jako wokalizacja woli diabła. Wszystko zależy jednak od twoich założeń „programowych”. Jeżeli chcesz użyć muzyki do głoszenia boga lub materialistycznych bzdur, wtedy to będzie tym, co ta muzyka będzie reprezentować i tym, jakiego narzędzia użyło się do jej stworzenia. I nie chodzi tu o sprzęt muzyczny. Wszystko ma związek z celem i wolą twojej pracy. Wszystko może być narzędziem diabła, jak również na odwrót. Skoro już rozmawiamy o diable, w jaki sposób odróżniłbyś satanizm od lucyferianizmu? — Satanizm jest w swej istocie kultem diabła, lycyferianizm w pewien sposób stara się go uprościć i uczynić go bardziej podatnym dla każdego. Diabeł jest skomplikowanym bytem, więc ludzie, którzy tego nie rozumieją powinni po prostu trzymać się z daleka. Jak nietrudno się domyśleć, chociażby po tytule książki G. De Lavala, nazwa twojego zespołu pochodzi od słowa Shemhamphorasch ( al te r n a t y w n i e Sh e m h a — Me ph o ra sh c z y te ż Schemhamphoras, a pierwotnie Shem HaMephorash – ‫)שרופמה םש‬, w kabale opisującego ukryte imię boga. Shem ha Mephorash jako boskie imię zawiera w sobie listę 72 aniołów wywodzących się od starożytnych okultystów. Naprawdę wierzysz, że połączenie tych duchów stanowi o sekretnym imieniu stworzyciela wszechświata? W końcu mamy do czynienia z najpotężniejszym z imion w zachodnim okultyzmie. — Praca przy zgłębieniu istoty imienia Shem ha Mephorash może pochłonąć całe życie, by została zakończona. W to wszystko wliczone są wyczerpujące godziny, dni, tygodnie, miesiące, tabele planet, elementów oraz sakramentów – wszystkie te informacje po-

trzebne są do ujęcia prawdziwej istoty tego tajemnego imienia. To nie jest coś, co można zamknąć w słowach. To jest coś, co należy zbadać na różnych płaszczyznach niż tylko fizycznej. Aż do teraz jesteśmy w to wciągnięci bez głębi. Wszystko, co mogę powiedzieć na temat tego, to że jest to ekstremalnie silne i potężne… zjawisko. Wszystko, co na ten temat napisał G. De Laval jest zupełnie niewiarygodne. W starożytnym świecie, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie – Izraelu, Mezopotamii, Egipcie, Persji – wierzono, że imiona mają niezwykle silne oddziaływanie, w pewnym sensie były samoistną manifestacją osoby lub bóstwa. Co w takim razie mówi o tobie twoje imię używane w Mephorash – Mishbar Bovmeph? Jak ono ciebie objawia i identyfikuje? — Imię Mishbar Bovmeph jest gematrycznym wierzchołkiem, które koreluje z narodzinami mojego ciała fizycznego i ziemskim imieniem które zostało mi nadane. Mishbar Bovmeph można przetłumaczyć jako „Erik Niszczyciel”. Wydaje się, że o najlepszych blackmetalowych zespołach często stanowi to, iż ich członkowie mają najbardziej ekstremalne systemy wierzeń. Nie trzeba palić kościołów, żeby być bardzo szczerym i zadeklarowanym w swoich przekonaniach – zarówno religijnych, jak i politycznych. J a k wa ż ne j e st we d ł u g c ie b ie z ł o „w my ś l i i czynie” oraz mizantropijna natura w kreacji wartościowego black metalu? — Zło czy nie, kluczem jest pasja. Z pasją i gorliwością oraz prawdziwą wiarą w to, co robisz, rezultaty będą niesamowite. Nikczemność, zło i gniew są bardzo żarliwymi i silnymi elementami, i dlatego też są bardzo łatwe w użyciu w celu wprowadzenia w życie tego, co robisz. Znam bardzo utalentowanych ludzi, którzy odnaleźli własną drogę do swojej muzyki poprzez inne ścieżki niż diabeł, więc – nie, zło i mizantropia nie są obowiązkowe, ale pasja – tak! Gorliwość i pasja są przyprawą diabła! I właśnie taką przyprawą operuje amerykański Nightbringer. Czy nadal jest według ciebie największym zespołem obecnych czasów? — Wewnątrz black metalu – tak. Oni są naprawdę oddani temu, co robią. Jest to jeden z najbardziej chwalonych przeze mnie aktów. Fundamentem muzyki Mephorash jest oczywiście black metal, a jeżeli chodzi o ten gatunek i pasję Euronymous powiedział kiedyś żarliwie, że „w black metalu nie potrzebujemy muzyków – potrzebujemy terrorystów”. Uważasz, że przesłanie jest ważniejsze od muzyki? — Oczywiście, one współistnieją. Możesz użyć różnych sposobów, poruszać się po odmiennych drogach niż tylko muzyka, żeby zaprezentować swoje przesłanie, ale nie ma w tym nic ciekawego, by tworzyć i przedstawiać muzykę bez jakiegokolwiek przekazu. Pragniecie, by muzyka Mephorash zmusiła, natchnęła kogoś do działania? By była tym katalizatorem do dalszych reakcji? — Tak, jak już wcześniej wspominałem naszym celem jest odnalezienie nieśmiertelności poza granicami społeczeństwa i tym, co jest ludzkie. Istnieje wiele sposobów, by przełamać te granice. My mamy swoje ścieżki, by do tego dojść, inni ludzie mają inne sposoby, by to osiągnąć. Jeśli, niektórzy ludzie będą chcieli w imię Mephorash przekroczyć granice, co jest uważane za ludzką naturę, to są bardzo mile widziani. Czy łamiąc te granice trzeba wystąpić tylko przeciwko chrześcijaństwu? — To nie tylko chodzi o chrześcijaństwo samo w sobie. To koncepcja ludzi będących niewolnikami swoich urojonych obaw o życiu i śmierci i ich żałosnej moralności, obyczajów i norm. Ludzie są tak obrzydliwie przejęci na punkcie swojego odbicia w lustrze i jak inni ludzie ich postrzegają, że aż popadają w obsesję na swoim punkcie. To są owce w stadzie, a ja gardzę wszystkimi formami takiego społeczeństwa, które samo na to pozwala. I tak oto dobrnęliśmy do końca. Dzięki za twój czas i podzielenie się twoją wiedzą. — Dzięki. To była przyjemność. Miej oczy szeroko otwarte na przyszłość Mephorash. Niedługo nadejdzie o wiele więcej. D

43

www.fb.com/Chaliceofthagirion B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

jestem w stu procentach zadowolony, i jak prezentuje się jako całość. Nasze poprzednie płyty zawierały zbyt wielu niepewnych, nieoddanych ludzi pociągających za sznurki, mających wpływ na to, jak wyglądały utwory, co sobą reprezentowały i zawierały. Na „1557…” to ja napisałem całą muzykę, a Mashkelah M’Ralaa zaaranżował wszystkie partie wokalne. Nikt inny, kto próbowałby przeciągnąć ten album w złym kierunku, nie partycypował w nim. To jest po prostu stuprocentowe, czyste skupienie się na emocji, która jest istotą Mephorash.


Cześć! Zapewne Lord Ahriman po drugiej stronie? — Tak, to ja. Za dwa miesiące premiera „Where Shadows Forever Reign”, więc pewnie masz dużo roboty, ale macie już poukładane plany na najbliższe miesiące? — Wszystko jest jak najbardziej na najwyższym poziomie. Sprawy idą zgodnie z planem. Nagraliśmy cholernie mocny materiał – sami jesteśmy o tym przekonani, ale również utwierdzają nas w tym pierwsze recenzje „Where Shadows…”, więc morale w Dark Funeral jest naprawdę wysokie. Jednak wciąż siedzimy jak na gwoździach, bo w końcu do premiery najnowszego albumu zostały, jak wspomniałeś, dwa miesiące. No i udzielmy sporo wywiadów. Ten chyba będzie ostatni, nie tylko dziś wieczorem, ale również kończący te kilka waszych dni dla prasy? — Nie, dopiero po tobie będzie ostatnia rozmowa. Czy nadal tę formę promocji Dark Funeral traktujesz jako zło konieczne? — Powiedziałbym, że jest to zło konieczne (śmiech). Oczywiście, fajnie, że jest zainteresowanie naszym zespołem, ale jest to dla mnie pewna forma poświęcenia samego siebie. Muszę to przeżyć. Jest to wrodzona awersja, czy nabyta drogą szeregu głupich i męczących pytań? — Wszystko po części, ale dziś na przykład bardziej to drugie, gdy od rana siedzisz przy telefonie i często odpowiadasz na te same pytania, zerżnięte z Internetu. Najgorsze są wywiady mailowe, kiedy dostajesz pakiet pytań, które równie dobrze mógłby otrzymać zupełnie inny zespół. Wiesz, taki pakiet uniwersalnych pytań dla każdego. I to jest wkurzające oraz nudne. Czy nadal są dziennikarze, którzy pytają o ogólnie znaną historię i dyskografię Dark Funeral? — Pewnie, że są. O, kurwa! No to nieźle (śmiech) — (śmiech) Niestety! Wiem, że nie każdy musi posiadać nasze płyty, ale jak już się ktoś decyduje na rozmowę z nami, to niech się, kurwa, przygotuje! Wiesz, obecnie nagraliśmy nowy album i wiadomo, że właśnie z tego powodu ludzie chcą z nami teraz rozmawiać, jednak niech, kurwa, pamiętają, że mamy za sobą kilka ważnych albumów, które przedstawiają mój osobisty poziom w danym okresie. W pewnym sensie każdy album jest muzycznym odzwierciedleniem mojego całego życia. W sumie zdecydowałem się porozmawiać z tobą nie tylko ze względu na nowy album, a może przede wszystkim nie ze względu na „Where Shadows…”, ale o tym za chwilę. Co sprawiło, że na następcę waszej poprzedniej płyty „Angelus Exuro pro Eternus” trzeba było czekać aż siedem lat? — Całkiem sporo koncertowaliśmy, niemal cały czas byliśmy w trasie, a do tego doszły perturbacje na pozycji wokalisty. Mieliśmy kolesia z Niemiec (Nachtgarm – dop. M.), ale się nie sprawdził, i gdy już wydawało się, że wszystko wygląda w porządku, zamiast przystąpić do nagrywania nowego materiału, musieliśmy rozpocząć poszukiwania wokalisty. To zajęło nam nieco czasu, bo tak na dobrą sprawę, to trwało aż trzy lata zanim znaleźliśmy odpowiedniego człowieka, pasującego do zespołu. Teraz jest w porządku, ale poza tym doszły jeszcze moje problemy w życiu osobistym, więc dużo się tego skumulowało w jednym czasie. Mimo wszystko i tak pozostaliśmy aktywni. Ale chyba przez te lata nieco się uspokoiłeś, bo obecnie Dark Funeral to nie tylko dzikie prędkości i jeden z najszybciej grających blackmetalowych zespołów na Ziemi. W porównaniu do poprzednich materiałów na „Where Shadows…” jest dużo wolniejszych, podniosłych partii, jak w „As I Ascend”, prawdziwym hymnie z otwierającymi dzwonami lub „Temple of Ahriman”. — Oczywiście cały czas staramy się zróżnicować naszą muzykę, by była bardziej dynamiczna, jednak nadal gramy furiacko, jak na przykład w „Beast Above Man” i nadal robimy to na najwyższym poziomie, nadal nie idziemy na kompromisy. Oczywiście tworzenie

44

D nr 40 / 01–2016

Po siedmiu latach studyjnej ciszy i perturbacjach na pozycji wokalisty Dark Funeral powraca z 6. albumem „Where Shadows Forever Reign”, graficznie chamsko nawiązującego do kultowego „The Secrets of the Black Arts”. Dla jednych autorzy jednego z kamieni milowych nie tylko szwedzkiego black metalu, a dla drugich kwintesencja paździerzy i totalnej wiochy w tym gatunku. Lord Ahriman, jedyny ocalały z oryginalnego składu, tym drugim jednak się nie przejmuje, tkwiąc w przekonaniu, że jego załoga nadal mocno trzyma blackmetalowy świat za jaja. Jak na osobę, która nie lubi udzielać wywiadów, okazał się całkiem przyjemnym rozmówcę, który dzielnie znosił moje uszczypliwości i pokusił się o wyjaśnienie kilku smaczków z przeszłości, w tym jednego bardzo niewygodnego.. ↔ muzyki wydaje mi się obecnie bardziej interesujące przy wprowadzeniu większej ilości średnich temp, niż to miało miejsce 20 lat temu, gdy byliśmy na wskroś ekstremalni, gdy chodziło o prędkości. Ekstremizm nie przejawia się tylko przez osiągane prędkości w waszej muzyce, ale również przez czysto antychrześcijańskie przesłanie, jakie ona niesie ze sobą. Czy nadal drzemie w tobie ta młodzieńcza frustracja, która za pomocą Dark Funeral ma skłonić ludzi do pewnych działań? — Wiadomo, że przez naszą muzykę przeziera złość frustracji na chrześcijaństwo, jednak nie jesteśmy typem politycznego zespołu, który swoim przekazem, tekstami naciska na swoich odbiorców, zmuszając ich do odpowiednich kroków. Na nikogo nie naciskamy. My jesteśmy tylko alarmem, który ma otworzyć ludziom oczy na problem zorganizowanej religii, na to, co się, kurwa, wokół dzieje. Niektórzy ludzie po prostu ślepo podążają za głupią, religijną moralnością. Są prowadzeni, jak dzieci za rączkę, a my odwalamy tylko krytyczną robotę. To jest sposób wyrażania nas samych. Mówimy i zwracamy uwagę na to, co się dzieje, a w jaki sposób ktoś wykorzysta tę wiedzę, to już jego sprawa. Tak jak wasz fan Rodrigo Orias, który w katedrze w Santiago w Chile zamordował z premedytacją katolickiego księdza Faustino Gazziero? — Tak słyszałem o tym, ale wolałbym się na ten temat nie wypowiadać. Rozumiem, drażliwy temat, więc wróćmy do „Where Shadows…”, który jest pierwszym albumem z nowym wokalistą Heljarmadrem z Grá. Jak oceniasz pracę, którą wykonał na rzecz tej płyty? — To, co zrobił na tym albumie jest wręcz perfekcyjne. Zarówno wokalnie, jak ze względu na to, jak zaangażował się w to wszystko, więc bardzo dobrze nam się współpracuje. Dzięki temu albumowi nasza więź stała się bardzo silna i jeszcze bardziej się pogłębiła. To wyszło na dobre zarówno mnie, jak i jemu. Oczywiście, w miarę jedzenia rośnie apetyt, więc w przypadku następnego albumu spodziewam się z jego strony jeszcze więcej, ale na razie cieszę się tym, co zrobił na „Where Shadows…”, bo to jest dla mnie prawdziwym sukcesem. Czy uważasz, że Heljarmadr ze względu na swoje doświadczenie w sztuce tworzenia black metalu odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu przyszłego, muzycznego i lirycznego kierunku Dark Funeral? — Oczywiście, że tak. Cały czas o tym dyskutujemy. Jestem świadom jego silnej osobowości oraz wielkiego doświadczenia. On z wielką pasją opowiada o tym, gdzie widzi w przyszłości Dark Fuenral, i ja to szanuję. Wiele o tym rozmawiamy, a skoro pojawia się wiele pytań z jego strony, to należy się tylko cieszyć. Dobra komunikacja daje dobre wyniki, zwłaszcza, gdy pracujemy razem i mamy te same cele. Najważniejsze, że jest to otwarta komunikacja, co dla Dark Funeral bardzo dobrze rokuje na przyszłość. Ale mimo wszystko jako lider i ten, który jako ostatni pozostał z pierwotnego składu Dark Funeral, nadal masz ostateczne zdanie, co idzie na album, a co wywalacie?

— Wiadomo, że większość materiału jest mojego autorstwa i jest on stworzony praktycznie w pojedynkę. Oczywiście, że ostatnie zdanie należy do mnie jako głównego kompozytora. W końcu to moja wizja drogi, którą podążamy, jednak staram się to robić w formie otwartego dialogu, zarówno kiedy tworzę, jak i nagrywam. Szczerość jest najważniejsza, więc cenię sobie, gdy ktoś w zespole jest w stanie konstruktywnie przekonać mnie, że jakiś patent lub motyw mojego autorstwa jest po prostu do dupy, chociaż trudno jest mi to wtłoczyć do łba (śmiech). Dla mnie muzyka jest najważniejsza, więc czasami dobrze jest wpuścić innych ludzi, bo czasami człowiek po prostu bywa zaślepiony jedną opcją i nie dostrzega pewnych rozwiązań. Opinia drugiej osoby jest czymś ważnym, chociaż zawsze nie muszę się z nią zgadzać. Czy to, że muzyka sama w sobie jest dla ciebie bardzo ważna wynika z tego, iż twoja rodzina jest bardzo umuzykalniona? Podobno twoja babcia, mama oraz młodsza siostra były twoimi głównymi inspiracjami i wpływami, dzięki którym zacząłeś komponować w latach 1989-1990? — Tak, to prawda. One były moją główną inspiracją do sięgnięcia za gitarę, ponieważ muzyka, od początku moich narodzin, stanowi wielką część mojego życia. Moja babcia, jak i mama były dyplomowanymi muzykami, zresztą mama nadal nim jest, więc siłą rzeczy muzyka zawsze mnie otaczała i towarzyszyła od najmłodszych lat. Wiesz, w takim przypadku zainteresowanie muzyką przyszło naturalnie. Od najmłodszych lat grałem na różnych instrumentach. Skoro miałem nauczycieli muzyki w domu, to upatrywano we mnie muzyczny talent, ale poszedłem własną drogą i złapałem za gitarę. Skoro pochodzisz z tak muzycznie wykształconej rodziny, to czy w twoim komponowaniu, podejściu do tworzenia jest w ogóle miejsce na pomyłki? — Wiadomo, że mając za sobą taką rodzinną przeszłość muzyczną, gdzieś podskórnie zawsze sobie coś udowadniasz, zwłaszcza, gdy przyszłość związałeś z black metalem. Najważniejszym jest dać się ponieść uczuciom i działać powoli, dlatego też, jeżeli napisałem kilka wolniejszych partii, to nie patrzyłem na to, że komuś może to nie przypaść do gustu że to nie za bardzo pasuje do furiackiego oblicza Dark Funeral. Jednak jakoś to pierdolę i robię swoje, zwłaszcza, gdy czuję, że pewne partie, które wydawać by się mogło, że nie będą pasowały do naszej muzyki, staną się prawdziwymi zabójczymi kawałkami. Kiedy pracuję w normalnych warunkach, to pozwalam muzyce po prostu płynąć. To trzeba czuć, pozwolić się ponieść muzyce i uczuciom. Trzeba dać się pozwolić „uwolnić”. To jest dla mnie cały czas inspirujące. Czy w takim razie traktujesz „Where Shadows…” jako następny krok w rozwoju Dark Funeral, zarówno muzycznie, jak i tekstowo? — Pewnie, że tak. Oczywiście, że czuliśmy, jak powstaje coś nowego z pozostawieniem miejsca dla udowodnienia sobie czegoś oraz na rozwój. Nigdy nie przewidzisz tego, co nastąpi na następnym albumie. Nie wiadomo, co kto zrobi, i co mu strzeli do łba (śmiech). Tak to widzę. To jest tak, jak w prawdziwym życiu. Nie ma, co sobie planować, bo uczucia zawsze biorą górę. Oczywiście, można mieć dość pewnych założeń i celów, ponieważ nigdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Na


ten album skomponowałem bardzo wiele materiału i oczywiście wciąż rozwijam swój gitarowy warsztat. Przynajmniej tak podejrzewam (śmiech). Dark Funeral zawsze trawiły częste zmiany personalne, jednak obecny skład wydaje się być bardzo stabilny, o ile nie jeden z najsilniejszych w historii zespołu. Uważasz, że teraz jesteście lepsi niż kiedykolwiek i nadal posiadacie ducha oraz atmosferę starego Dark Funeral? — Oczywiście, że tak, chociaż zmiany składu zawsze są pewnym sprawdzianem dla ciebie, jak jesteś mocny. Jest to kwestia próby. Przy takich akcjach zawsze czuję się, jakby miał wszystkiego dosyć, jakbym robił krok wstecz. To czas, kiedy dopadają cię myśli, żeby tym wszystkim pieprznąć, jednak później przychodzą dni siły, gdy dochodzi do ciebie, że teraz możesz iść naprzód z silną tożsamością zespołu oraz chemią wewnątrz niego, dlatego też teraz czujemy się wszyscy bardzo dobrze. A ty, jak się czujesz jako jedyny członek w zespole, który pamięta początki Dark Funeral? — Wiesz, jakoś to nie rozpamiętuję i nie traktuję tego jako coś wielkiego, chociaż czasami czuję się, jakby za dużo spraw było na moich barkach, więc staram się pewne rzeczy przerzucić na resztę chłopaków. W końcu wszyscy jesteśmy zespołem, nie tylko ja. Wiadomo, że ja jestem w nim najdłużej, ale teraz i oni są za niego odpowiedzialni. Teraz i oni, swoim wkładem, pracują na rozpoznawalność Dark Funeral. Jeżeli chodzi o rozpoznawalność, to, gdy po raz pierwszy zobaczyłem okładkę „Where Shadows…”, na dodatek wykonaną przez Neclolorda, od razu pomyślałem, że wracacie do starych czasów. Przecież front „Where Shadows…” jest niesamowicie podobny do okładki „The Secrets of the Black Arts”. — Oczywiście, że mają pewne elementy wspólne, ale nie powiedziałbym, że okładka najnowszego albumu jest kopią debiutu. Jednak jest jeszcze więcej zależności między „Where Shadows…” i „The Secrets…”. 20 lat od debiutu wracacie z pełną płytą o angielskim tytule, a nie w języku łacińskim o wątpliwej poprawności gramatycznej. No i do waszych graficznych łask powraca Neclolord. Czy te fakty mamy traktować jako pewien rodzaj hołdu dla 20-lecia „The Secrets…”? — Niekoniecznie, chociaż powrót Neclolorda do ozdobienia okładki albumu był przemyślany pod takim właśnie kątem. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby po tylu latach ponownie wspólnie pracować. Pomiędzy nami dwoma jest to w pewien sposób hołd dla tych 20 lat istnienia „The Secrets…”, ale i naszej przyjaźni. Jednak muzycznie nie mieliśmy zamiaru wracać do czasów debiutu. Nigdy w ten sposób na to nie patrzyłem. Najwidoczniej wiele osób wie lepiej, jednak jest to tylko zbieg okoliczności. Tu nie było nic planowane w ten deseń, nawet wewnątrz zespołu nie odbyła się żadna dyskusja na ten temat, nie było żadnego gadania, że utwory powinny iść w stronę klimatu „The Secrets…”. Zresztą nie lubię takiego sposobu komponowania. Ja tak nie pracuję.

45


www.fb.com/darkfuneral B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Po prostu masz to w swojej krwi? — Tak. Oczywiście albumy Dark Funeral są odbiciem tego, w jakim miejscu obecnie znajduje się moje życie. Wiesz kolejny materiał zawsze będzie refleksją nad tym wszystkim. Może czuć w takim podejściu ducha starej szkoły, kiedy o tym wszystkim myślę. Podążam za swoimi starymi demonami, zwłaszcza, jeżeli chodzi i muzykę na żywo. A propos starych demonów. Teksty na „Where Shadows…” mają wiele wspólnego z poświęceniem samego siebie. Czy w takim razie mają one c o ś w sp ól ne g o z s a mob ó j c z ą śm ie r c i ą Blackmoona? — Nie, w żadnym wypadku, zwłaszcza, że teksty są perspektywą wizji Heljarmadra. Jego osobistego podejścia do wielu spraw, ale na pewno nie do śmierci Blackmoona. Będąc przy starych, dobrych kumplach z Dark Funeral, to dlaczego Emperor Magus Caligula opuścił zespół? Słyszałem, że wszystko odbyło się w przyjaznej atmosferze? — Po prostu dopadła go proza życia i obowiązki niezwiązane z Dark Funeral. W ostatnich latach cały czas był w rozjazdach, ale teraz osiągnął pewną stabilność i spokój. Ma rodzinę, więc czuje się z tym bardzo dobrze, a ja życzę mu jak najlepiej. Jednak, gdy w 2013 roku celebrowaliście 20-lecie Dark Funeral, kilkoma specjalnymi koncertami na europejskich festiwalach, to Magus zdołał do was dołączyć na te specjalne występy. Czy nie kusiło go, żeby zostać, wrócić na stare śmieci? — Te koncerty były po prostu wyjątkiem, a on zdecydowanie chciał uczestniczyć w świętowaniu 20-lecia istnienia Dark Funeral. Dlatego też zdecydowaliśmy się, żeby na ten czas powrócił do zespołu, co było dla nas i dla niego dobrym rozwiązaniem. Oczywiście, że wówczas wielokrotnie rozmawialiśmy na temat jego definitywnego powrotu w szeregi Dark Funeral, jednak jego obecne zobowiązania na to po prostu nie pozwalały. „The Secrets…” bardzo szybko zamieniło Dark Funeral w jeden z wiodących aktów drugiej fali black metalu, w towarzystwie takich tuzów, jak Marduk, Emperor czy Darkthrone. Jak wspominasz tamte szalone, stare czasy? — Oj, po takim maratonie wywiadowczym trudno jest uruchomić tak nagle pokłady pamięci (śmiech). Wiesz, cały ten sukces naszego debiutu był dla nas ogromną niespodzianką. My po prostu chcieliśmy grać black metal. Nigdy nam nawet przez myśl nie przeszło, że wraz z Dark Funeral tak szybko wyjdziemy poza granice Szwecji. Nigdy nawet nie zostało to poddane dyskusji, więc wszystko to, co nastąpiło po wydaniu „The Secrets…” było niczym wielka, niespodziewana eksplozja. Wszyscy ci ludzie, których spotykaliśmy na trasach koncertowych… to było coś niesamowitego. Cała ta atencja spowodowało, że postanowiliśmy kuć żelazo póki gorące nie mając zamiaru zwalniać, dlatego nadal

tu jestem i rozmawiamy o 6. albumie Dark Funeral. Fajnie jest czuć, że miało się silny wpływ na wielu ludzi.

przyszłości. Nadal jest to coś świeżego, ale jednocześnie wciąż ma to tchnienie starej szkoły.

W sumie to już dzięki waszemu pierwszemu materiałowi EP „Dark Funeral”, który sami sfinansowaliście bardzo szybko wzbudziliście zainteresowanie w podziemiu… — Tak, tylko pamiętaj, że my nawet nie zakładaliśmy, co możemy osiągnąć tym nagraniem, kompletnie nie było przemyśleń na temat, gdzie dzięki tej EP możemy zajść. My po prostu robiliśmy to, co było do zrobienia, bez oglądania się na innych, bez rozmyślania, co może się wydarzyć. Tak naprawdę, to nie mieliśmy żadnych celów, a tu nagle, wszystko eksplodowało.

Specjalnie próbuję cię podejść, bo wiem, że wielu blackmetalowych maniaków uważa wasze pierwsze trzy albumy za najlepsze, co dokonaliście w trakcie istnienia Dark Funeral. Co czujesz i, jakie jest twoje zdanie, gdy słyszysz takie opinie? — Wiesz, ja do każdego materiału podchodzę z całym moim doświadczeniem i staram się dać z siebie wszystko, co najlepsze, więc również i „Where Shadows…” zajmuje w moim sercu specjalne miejsce. Po co mielibyśmy cały czas kopiować samych siebie? Przecież każda płyta jest odzwierciedleniem tego jedynego momentu w naszym życiu. Każdy album, to nagranie jedyne w życiu, tu i teraz, wtedy i tam, więc ja wiem, gdzie jestem ze swoim doświadczeniem, a gdzie są ludzie, którzy tak łatwo oceniają Dark Funeral?

Premiera EP „Dark Funeral” miała miejsce 4 maja 1994 roku. Tego samego dnia zagraliście swój pierwszy koncert w Lus Lottes Pub w Oslo, wraz z Gorgoroth, który wówczas również debiutował na scenie oraz Marduk, grającym swój pierwszy koncert poza granicami Szwecji… — Tego wieczoru był z nami na deskach jeszcze Hades. Czyli dobrze pamiętasz, ten legendarny wieczór? Mam nadzieję, że ze wszystkimi pikantnymi smaczkami? (śmiech) — Pamiętam, że ludzi nabiło do klubu jak cholera. Odpowiednią reklamę zrobiły największe gazety norweskie, które z pierwszych stron grzmiały, że szykuje się niezłe gówno, a wtórowali im księża. Zwłaszcza jeden był bardzo zawzięty i walczył do ostatniej minuty, żeby ten gig w ogóle się nie odbył. Zatrzymaliśmy się w jakimś obskurnym motelu, w którym działy się dantejskie sceny. Już nie pamiętam, kto i z jakiego zespołu cały czas darł ryja: „Wypierdalaj z mojego łóżka! Wypierdalaj z mojego pokoju!” (śmiech). Byliśmy dzicy i opętani. Niektórzy ludzie byli tak przerażeni, że właściciel zaczął sam krzyczeć, żebyśmy wypierdalali z jego motelu (śmiech). Ech, te przerażające czasy imprezowania bez hamulców (śmiech)… — (śmiech) Wiesz, my nie tylko wzbudzaliśmy wiele kontrowersji na scenie, ale również poza nią, zwłaszcza, gdy byliśmy tak młodzi i nieokiełznani. Z niejednego hotelu chcieli nas wyrzucić, co często doprowadzało do bardzo śmiesznych sytuacji. Uważasz, że Dark Funeral nadal jest w stanie złapać blacmetalowy świat za jaja. Czy wciąż jesteście w stanie pchnąć się przez muzyczne granice, prowadząc siebie do nowych, świeżych wymiarów? Wiesz, teraz wiele młodych kapel rozdaje karty, rozstawiając takie załogi, jak Dark Funeral po kątach. — Pewnie, przecież nadal to robimy. My wszyscy zawsze kroczymy swoją ścieżką. Na swój sposób patrzymy na przyszłość i na swój sposób patrzymy na black metal. Tak jak w przypadku EP „Dark Funeral”, nie oglądamy się na innych i robimy swoje. Nowy album ma w sobie wiele oldschoolowego uczucia, co potwierdziło już wiele osób, ale nadal prowadzimy Dark Funeral ku

Rozumiem, że możesz być nieco zdenerwowany na taki obraz sytuacji, jednak nie da się ukryć, że „The Secrets…” to prawdziwy kamień milowy szwedzkiego black metalu i samego zespołu. — Rozumiem, że nasz debiut wrył się w blackmetalową pamięć, ale gdybym uważał, że jest to opus magnum Dark Funeral, to powinienem dać sobie spokój i zawiesić gitarę na kołku. Wiesz, wasz debiut wrył się jeszcze w pamięć z tego względu, że naprawdę niósł ze sobą prawdziwe sekrety czarnej sztuki. Mimo, że EP „Dark Funeral” nagraliście w styczniu 1994 roku w Unisound Studio z pomocą Dana Swanö, to ten manewr w przypadku „The Secrets…” okazał się totalną klapą. Oryginalne nagranie debiutu pochodzi właśnie z tego studia, jednak ten materiał musieliście nagrywać ponownie w The Abyss Studio ze względu nie tylko na problemy z nieprofesjonalną produkcją i mentalnie zmęczonym Swanö. Czy to prawda, że cała reszta zespołu była zadowolona z wersji Unisound i tylko Blackmoon odmówił wydania albumu w tej wersji? Dodatkowo doszły smaczki, że Equimanthron dawał dupy na bębnach na całej linii, co kończyło się totalnym gównem, a ty byłeś kilka razy tak pijany lub na tak ciężkim kacu, że w niektórych utworach Blackmoon musiał nagrać partie obu gitar, kompletnie cię wyręczając. — Ech, cały Blackmoon tuż przed swoją śmiercią. Bardzo dobrze go znałem, wręcz aż za dobrze. On miał takie wahania nastrojów, że jednego dnia potrafił rzucać na mnie oszczerstwa, mieć do mnie ciągłe pretensje, cały czas mnie obwiniać, by na drugi dzień do mnie zadzwonić i prosić o wybaczenie, mówiąc, że totalnie spierdolił sprawę i prosi mnie o pomoc. On wiedział, że cały czas jestem dla niego, bo któż inny miałby mu pomóc, jak nie kumpel, z którym wychował się od dzieciaka. Wiedział, że w każdej chwili może do mnie zadzwonić, mimo że jego odchyły robiły się coraz dłuższe i głębsze. Wiedział, że nigdy nie będę go oceniał i odtrącał. Powiedział wiele głupot, gdy był pełen złości i wkurwienia na świat. Znałem go lepiej, niż ktokolwiek inny, więc to, co mówił należy brać z wielkim przymrużeniem oka. Musisz wiedzieć, że na jego pogrzebie podeszła do mnie jego matka i powiedziała mi: – „Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś dla Davida, nawet po tym, co zrobił i jak się zachowywał przez ostatnie miesiące”. Na pewno potrzebował pomocy i na pewno powiedział zbyt dużo głupich rzeczy w swojej złości na mnie i rozchwianiu emocjonalnym. Cały czas miał do mniej jakieś pretensje, cały czas obwiniał mnie o wiele rzeczy, a jednak cały czas pozostawaliśmy w kontakcie i mógł liczyć na moją pomoc. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach jego życia, kiedy brakowało mi tego, że byliśmy tymi samymi dzieciakami ze starych czasów. Nie ma co przedłużać w tym temacie, bo on już nie jest w stanie nic powiedzieć na swoją obronę. I chyba w tym momencie warto zakończyć naszą rozmowę. Jeżeli masz coś do dodania dla czytelników „7 Gates”, to ostatnie słowa zostawiam tobie. — Sprawdźcie nasz najnowszy album, mimo że wielu oldchoolowych nekrogości wie lepiej, kipiąc do niego nienawiścią. Jestem pewien, że odnajdziecie w nim prawdziwy Dark Funeral i black metal w czystej postaci. Dzięki za wsparcie przez te wszystkie lata. Cieszcie się „Where Shadows…”, ten album jest zarówno dla was, jak i dla nas. D

46

D nr 40 / 01–2016



Stillborn, jaki jest, każdy widzi. Myli się zatem ten, kto oczekiwał, że rozmowa z Killerem będzie elokwentna, obszerna, pełna serdecznych uzewnętrznień i ugrzecznionego lizania się po jajkach. Jako rozmówca głównodowodzący mieleckim ansamblem uosabia wartości, którym hołduje w swojej muzyce od dobrych kilkunastu lat. Jest więc szczerze, bezpośrednio i krótko, a przy tym rzeczowo i interesująco. Wszystko w punkt. Kropka. ↔ Cześć! Zanim pogratuluję świetnej płyty, chciałbym zapytać, jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie związane z Kościołem? Skoro chwalisz się publicznie świadectwem chrztu, znaczy się nie zawsze byłeś ancykrystem zionąc y m si a r k ą i g o l ą c y m się p r z y d ź w ię k a ch Blasphemy. Może zaliczyłeś epizod bycia ministrantem? — Witam. Ministrantem nie było mi dane być, ale pamiętam, że czytałem jakąś przypowieść na uroczystości pierwszej komunii. A takie pierwsze poważne wydarzenie, to pogrzeb mojego ulubionego dziadka przy otwartej trumnie, gdy miałem 6 lat. Poza tym do dziś czuję smród wnętrza kościołów, zaduch i odór perfum starych kobiet zmieszany z ich potem i oddechem śmierci. Jest to tak intensywne wspomnienie, że na samą myśl mnie mdli. Niektórzy księża nazywają to opętaniem. Ich profesja to egzorcyzmy. Jakie są wasze założenia względem nowej płyty? Wiadomo – sprzedaż „Testimonio de Bautismo” życia pod korek, ani Fryderyka raczej wam nie zapewni, ale może jakieś realne oczekiwania, które przy odrobinie szczęścia mogłyby się spełnić? — Nie myślałem o tym jakoś szczególnie. Moim założeniem było znaleźć kumatego wydawcę. Kogoś, kto lubi i rozumie takie granie. Udało się. Z pragmatycznych spraw, ważnym jest, aby zwróciły się koszty nagrania i wyprodukowania płyty. Ze strony artystycznej zaś, jeśli tak to mogę nazwać, ważnym jest, aby ładunek emocjonalny zawarty na albumie nie uciekł w eter, lecz trafił w serce odbiorcy i wrócił ze zdwojoną siłą. „I hate the singing aves well, no place to fly they hale…” Dzisiejsze hymny Stillborna wydają się mieć bardzo dobry odbiór, czego mogliśmy już doświadczyć na koncertach. Bez wazeliny i całkowicie szczerze, dla mnie „Testimonio de Bautismo” jest cholernie mocną płytą, która jest w stanie namieszać nie tylko na polskim, ale również zagranicznym podwórku w 2016 roku. Jest nie tylko szybka i agresywna, ale również niepozbawiona przemyślanych zwolnień, melodii i ciężaru. Jak oceniasz ją względem tak świetnych materiałów, jak „Los Asesinos del Sur”, czy „Manifesto De Blashpemia”? — Dzięki za słowa uznania. Wszystkie wymienione materiały to odrębne historie, stworzone w różnym okresie naszego życia, mające jednak wspólny mianownik, którym jest inspiracja otaczającym nas światem. Trudno mi je w jakikolwiek sposób porównywać, czy też oceniać względem siebie. Każdy materiał, który nagraliśmy uważałem w danym czasie za najlepszy i tym razem nie jest inaczej. Udało nam się jednak na nowej płycie tak jakby podsumować muzycznie metal, który słuchamy z Augustem na co dzień. „Testimonio de Bautismo” to zestaw koncertowych killerów, które będą miały szansę sprawdzić swoją siłę na trasie z Christ Agony. Swojego czasu żaliłeś się, że nie dane wam było promować się na koncertach za granicą. Z tego, co widzę, album zbiera znakomite recenzje w mediach

48

D nr 40 / 01–2016

zagranicznych. Czy myślisz, że dzięki temu zostaniecie zasypani toną zaproszeń na koncerty poza granicami Polski? Gdzie chcielibyście zagrać? Australia, Ameryka Południowa, a może Rosja? — Zdaję sobie sprawę z tego, że pewien okres mojego życia suto zakrapiany alkoholem przyczynił się do powstania luk w pamięci. Jestem jednak przekonany, że nigdy się nie żaliłem, zwłaszcza na brak koncertów za granicą naszego pięknego kraju! Przez pewien czas, to w ogóle nie chciało mi się wychodzić z domu, a co dopiero grać. Teraz jednak na nowo jestem podjarany

graniem na żywo. Wszystkie trzy miejsca, które wymieniłeś wydają się być stworzone do tego typu rozpierduch. Na pewno chciałbym odwiedzić Amerykę Południową, ale nie wiem, czy bym się odważył. Kilka razy widziałem was na żywo i pamiętam, że za każdym razem były to bardzo mocne występy. Czy jest ci obojętne, dla jakiej publiki grasz? Nie mówię tutaj tylko o żywotności, czy chęci do interakcji, bo tego chyba oczekuje każdy, kto stoi na scenie, ale o zaangażowaniu i ogólnie pojętej


Spore wrażenie robi gra Augusta, w której uderzenie ściele się gęsto. We wkładce został on oznaczony jako współtwórca muzyki. Jak wielki miał on wkład w komponowanie? — Wszystkie riffy są moje, ale sama ich aranżacja przechodzi bardzo często przez cenzurę Augusta. On jest wskazówką, co, ile razy i jak przypierdolić. Nieraz się o to sprzeczamy, zwłaszcza że jak wymyślę numer, to ciężko mnie przekonać do zmian. Nie sposób też ominąć go jako twórcę, skoro to on wymyśla 99,9% gry na perkusji. A nawet najlepszy riff bez dobrej rytmiki, bez muzyki bębnów po prostu nie wybrzmi. Skoro wraz z Atamanem, ty i August tworzycie Genius Ultor, a Stillborn – to ty, August i Hunger nasuwa się pytanie, ile cukru w cukrze, lub też Stillborna w Stillbornie? Jak udaje wam się rozgraniczyć, który kawałek wsadzić do worka Stillborn, a który do tego o nazwie Genius Ultor? — Dobre, dobre (śmiech). Już wyjaśniam. To są dwie jaźnie. Zawsze aktywna jest tylko jedna. Każdemu z waszych albumów towarzyszyła charakterystyczna sesja zdjęciowa, która była oparta na podstawowych „rekwizytach” i surowej scenografii. Fotografie, które zdobią okładkę „Testimonio de Bautismo” również hołdują tej zasadzie. Dodatkowo, wyglądają jak wypadkowa koncepcji ostatnich sesji Mgły i Degial. Czy pomysły na sesję rodzą się w bólach, czy też pojawiają się one spontanicznie przy butelce piwka, w trakcie debaty w obskurnej sali prób lub też rutynowego spaceru nocą po lesie? — Nie widziałem sesji wspomnianych wyżej kapel przed zrobieniem naszej. Zwłaszcza, że książeczki Mgły to zazwyczaj jedna czarna kartka w pudełku CD. Chyba w jednym z pism zobaczyłem już po wydaniu naszej płyty, że są bluzy z kapturami, bo o to chyba ci chodzi. Ta sesja powstało bardzo spontanicznie. Był główny motyw – krzyż i szubienica, a resztę podyktowało miejsce, jego magia i aura owej chwili. Do tego jebany deszcz, noc, ziąb i zajebista, czerwona poświata miasta położonego u stóp wzgórza, na którym wszystko się odbyło. Jak już wspomniałem, do zawartości kompozycji „Testimonio de Bautismo” nie można się przyczepić. Jest ostro, syto i z energią – same achy i ochy. Mnie osobiście w osiągnięciu pełni zachwytu przeszkadza jednak brzmienie płyty, które jest bardzo przytłumione, dudniące i wyhamowuje impet kawałków. W dudniącym pogłosie gubi się bas, gitary bzyczą, a wokal kołace się gdzieś jałowo z tyłu tego wszystkiego. Czy to wypadek przy pracy, czy też celowy zabieg? — Są tylko trzy możliwości. Albo słuchaliśmy dwóch różnych płyt, albo masz zjebany sprzęt, albo po prostu słuchałeś z mp3 o dziwnie ustawionym equalizerze (słuchane na oryginale CD na bardzo dobrym sprzęcie – dop. red.). Atutem tej płyty jest m.in. właśnie brzmienie. Bas żądli jak opętany i jest megaczytelny obok gitar, które są podbite ciężarem bębnów. Wokal jest wyraźny jak nigdy dotąd, a jednocześnie wszystko brzmi naturalnie, bez chujowych komputerowych tuningów i kompresji.

„kumatości”. — Bardzo ciężko się gra dla tzw. obserwatorów. Bo nawet jeśli im się podoba to, co robimy, to my na scenie tego nie czujemy i może nastąpić chwilowa niemoc. Wtedy należy się wyłączyć i grać dla samego siebie, a tak być nie powinno. Koncert jest po to, aby wyszalała się kapela i publika zarazem. Jeżeli chodzi o wątek towarzyski, pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak Atamana, z którym byliście motorem napędzającym Stillborn. Dzięki

Po raz pierwszy w historii Stillborn, teksty zostały napisane wyłącznie po polsku. Przyznaję się, że początkowo obawiałem się, że jest to podążanie za modą na polskie teksty, które niejednokrotnie z artyzmu łatwo przechodzą w grafomaństwo. Teraz jestem zmuszony to odszczekać, bo ojczysty język nadał muzyce nową jakość, jeżeli chodzi o jadowitość i wulgarność. Przy okazji „Los Asesinos del Sur” deklarowałeś, że fajnie by było wykonywać teksty, ale niestety nie pozwala na to Stillbornowska specyfika. Co takiego zmieniło się od tego czasu, że wolisz śpiewać ‚kurwa’ niż ‚fuck’? — Na wstępie chcę zapewnić ciebie i czytelników, że Stillborn nigdy nie podążał za trendami. W chwili, gdy

napisałem te teksty, od razu stwierdziłem, że nie mam szans przełożyć sensu ich treści na język angielski. Mam też pełną świadomość, że nie jest to żadna poezja i nigdy takową nie miała być. Jest to myśl na dany temat zawarta w tekście o specyficznej według mnie charakterystyce. Przy okazji bardzo ładnie zgrały się z muzą i o to chodzi. Tak, życie pokazało, że nie miałem racji. W znaczącej większości autorem słów jesteś ty. Nie może zatem umknąć wykorzystanie tekstów Baudelaire’a? Czy to skutek niemocy twórczej, czy też owoc młodzieńczej fascynacji poezją autora „Padliny”? — Jest to ewidentny skutek niemocy. Przewaliłem mnóstwo tekstów szukając odpowiednich słów, które mogłyby odzwierciedlić mój ówczesny stan emocjonalny. Dzisiaj jestem jeszcze bardziej przekonany, że trafiłem idealnie. Uwagę zwraca utwór „Odezwa”, który stoi w jasnej opozycji do „hitu” zramolałego M. Cavalery „We sold our souls to metal”. Podczas gdy Soulf ly opisuje pocieszne brzuchate i poklepujące się po plecach towarzystwo rodem z Wacken, wy deklarujecie się jako nienawistni i agresywni nonkonformiści. Dodatkowo, podpieracie się ciężką i szybką kompozycją. Skąd pomysł na tego rodzaju hymn? — Odezwa jest naszą reakcją na to, co dzieje się obecnie zarówno w świecie metalu, jak i świecie zwykłych ludzi, a podparta jest riffami zainspirowanymi przez szwedzki death metal z lat 90-tych. Nietrudno zauważyć wszechobecną jałowość, poprawność polityczną i ostatecznie czystą kalkulację. Dla nas metal zawsze był muzyką buntu i środkiem bezkompromisowego przekazu idei, które nadają naszemu życiu sens. Musi być emocja i magia, a nie bezmyślne naśladownictwo skoncentrowane na pseudo sławie. Od ostatniego albumu Stillborn minęło 5 lat. W międzyczasie dało się zaobserwować wśród szeroko rozumianego towarzystwa powstanie trendu niepasującego do archetypu metala – wystylizowanego, zbuntowanego intelektualisty z o b ow i ą z kowo mo d ny m z a c z e s e m , b r o d ą przyciętą w szpadel i torbą na winyle. Czy nie uważasz, że grając „prosto z mostu”, chodząc w skórach, drąc ryja o szatanie, ociekając testosteronem stajecie się raczej archeologiczną ciekawostką i świadomie sami siebie spychacie na rubieże sceny, na której rządzi w tym momencie bardziej napuszenie uduchowiony i transgresywny obraz muzyki? A może to właśnie do nich jest kierowana „Odezwa”? — M. in. do nich właśnie. W sumie tym pytaniem uzupełniłeś moją wcześniejszą wypowiedź, za co jestem wdzięczny. Czytałem jakąś reckę z Hiszpani, albo Włoch, której puenta brzmiała mniej więcej tak: „pozwólmy jeszcze pograć dinozaurom, niech się cieszą”. Kurwa (śmiech), spoko, jestem już starcem, a metal, który reprezentuję to jakaś przestarzała napierdalanka. Jest jeden problem, bo tego typu stwierdzenia to akurat dla mnie komplement. Jesteśmy świeżo po kilku koncertach. Nie licząc paru małolatów i małolatek, których pozdrawiam, to przedział wiekowy wśród maniaków to 30 do 45 lat. Naprawdę cieszyli się i śpiewali, tak jakby byli głodni dobrej imprezy. Tak więc okazuje się, że żyją jeszcze odbiorcy tego gatunku, mają się całkiem dobrze i jest ich dosyć sporo. W zasadzie każdy album zawiera cover jakiegoś klasyka – na „Testimonio de Bautismo” wybór p a d ł n a S o d o m . Wc z e śn ie j c ove r owa l i ś c ie numery anglojęzyczne. Czy jako fan hiszpańskiego i pomysłodawca tytułowania albumów w tymże języku, nie rozważałeś wzięcia na warsztat jakiegoś zespołu z latynoskiej sceny np. Masacre? — Lubię ten band i to bardzo. Co do coverowania tej sceny, to zrobiliśmy na tribute z nieżyjącym już Ikarozem numer Mortem. Pożyjemy, zobaczymy. Cover musi pasować do całości albumu i w tej chwili mam już coś na tapecie. To już koniec spytek. Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że nie zmieniłem twojego stosunku do wywiadów. Ostatnie słowa należą do ciebie. — Dzięki również. Tak, dalej uważam wywiady za zło konieczne. Trzymajcie się bracia, nie rezygnujecie z marzeń. 666. D

49

www.fb.com/stillborn.pol B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

specyf icznej chemii twórczej, wasz tandem można było określić mianem deathmetalowych odpowiedników toksycznych bliźniaków, jakich pełno w historii rocka – Beavis i Butthead, Jagger i Richards, Tyler i Perry – wymieniać można bez końca. Jak się zatem robiło muzykę na nowych zasadach? — Po staremu. Bardzo naturalnie i bez żadnych kalkulacji. Zaznaczyć jednak trzeba, że to Ataman właśnie był realizatorem nagrań.


ARYMAN „Czarne rytuały otchłani” CD ‘16 [Lower Silesian Stronghold] Nowy album Aryman nie zawodzi. Dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem. Blackmetalowa masakra przesiąknięta do szpiku kości klasyką gatunku. Dźwiękowe bluźnierstwo, przepełnione sonicznym okrucieństwem i opętańczą atmosferą. Z której strony na tę płytę „nie patrzeć”, to zawsze jest to czysty niczym łza black metal bez upiększeń, bez awangardy i sztucznego artyzmu. Ujmując to chłopskim językiem, Aryman w tańcu się nie pierdoli i przygotował z myślą o spragnionych blackowej dewiacji dziesięć ponurych hymnów, przepełnionych satanistyczną filozofią. Ni mniej, ni więcej jest to album utrzymany w sztywnych ramach gatunku i co tu dużo nie mówić, bardzo dobrze sprawdzający się w tej konwencji. Agresywnie, szorstko i bez miłosierdzia… taką drogę obrał sobie na „Czarnych…” zespół i chwała im za to. Takich niezbrukanych trendem płyt w black metalu ostatnio jakby coraz mniej, tym bardziej cieszą moje ucho wydawnictwa zawierające tak konserwatywną muzykę. Rasowe granie w duchu starych czasów, kiedy black metal to była muzyka diabła, a nie grzywki na bok, wypacykowane brody i pedalskie zawodzenie. (666 – Tymothy) BLOOD INCANTATION „Starspawn” CD ‘16 [Dark Descent] Nigdy nie lubiłem filmów o kosmosie – kiedy byłem dzieciakiem i pierwszy raz zobaczyłem „2001: Odyseję kosmiczną”, wizja wielkiego mrocznego pustkowia i zawieszonego w niej w blaszanej puszce człowieka, szczerze mnie przerażała. Oglądając „Obcego” byłem przerażony nie tyle krwiożerczymi Xenomorphami, co czarnym bezkresem, z którego pochodzą. Żadna zmora, potwór czy inny zombie nie powodował u mnie takiego strachu, jak przestrzeń kosmiczna, wobec której czułem prawdziwą bezsilność. Kilkadziesiąt kilo później, ten dziwny stan trwał dalej – dostawałem choroby morskiej oglądając „Grawitację”, niezdrowo pociłem się na metafizycznym „Interstellar”, a zwiedzając w czasie gościnnych występów w Krakowie wystawę poświęconą twórczości Stanley’a Kubricka, włos na głowie mi się zjeżył, gdy doszedłem do stanowiska, którego tematem była „Odyseja”. Te uczucia powróciły przy okazji odsłuchu pierwszego longplay’a Blood Incantation. „Staspawn” okazał się kloaką, która bez reszty mnie pochłonęła. Pięć hymnów pochwalnych dla zniszczenia i totalnej anihilacji, pozwoliło mi poczuć się, jakbym unosił się wśród czerni tak głębokiej, że aż namacalnej, a wokół mnie nie było niczego żywego – tylko gwiazdy, skały i lód. Zapewniam, że „Starspawn” to wizja zakręconego i przemyślanego death metalu opisującego śmierć absolutną, która ma w sobie nie mniej uroku niż ta, proponowana nam przez rzeźników z Cannibal Corpse. Dając Blood Incantation najwyższą notę, mam wrażenie, że gdzieś nad Denver rozbłysła supernova, która z czasem może pochłonąć nas wszystkich. (777 – Cycu) BLOOD RED THRONE „Union of Flesh and Machine” CD ‘16 [Candlelight] No i mamy kolejny długograj Norwegów. Po, jak dla mnie, najlepszym w dyskografii „Blood Red Throne” dosyć mocno bałem się o to, czy sprostają wyzwaniu. A powodów było kilka. Choćby to, że Blood Red Throne potrafi świetne płyty przeplatać strasznie miałkimi klocami. I w sumie wypadałoby na to, że ta płyta będzie kolejnym gównem, ale na szczęście tak się nie stało, a przynajmniej nie całkiem. Død wraz z kolegami nagrał płytę, która tylko trochę odstaje od poprzedniczki. „Union…” jest albumem dużo bardziej rytmicznym niż „Blood…”. Mniej

50

D nr 40 / 01–2016

tu solówek i melodyjek, które na poprzednim materiale były dosyć mocno eksponowane, mamy tu za to dużo więcej czystego deathmetalowego mięsa. Jako minus można z kolei wziąć to, że płyta jest dużo bardziej jednostajna od poprzedniczki, mniej zaskakujących momentów i zwrotów akcji, ale za to death metal, na tej płycie jest dużo bardziej klasyczny w swojej formie. Poza tym, wszystko na tej płycie jest takie, do jakiego BRT przyzwyczaiło nas od dobrych kilku lat. Najbardziej wkurza mnie jednak fakt dwóch ostatnich kawałków. Wygląda na to, że chłopakom po prostu zabrakło materiału, aby płyta miała te przysłowiowe 40 minut i czymś trzeba było wszystko dopełnić. Mamy tu zatem znany z debiutu „Mary Whispers of Death”, który poza innym brzmieniem nie różnie się praktycznie niczym! Pytanie zatem brzmi, po kiego wała nagrywaliście ten utwór, lenie jebane?! Na dokładkę Norwegowie serwują nam cover Judas Priest. Nigdy nie byłem fanem tego zespołu i ten cover też tego nie zmieni. Judasi zagrani na deathmetalową modłę nie powalają, bo sam kawałek nie jest niczym ciekawym. Czuję się, jak gdyby w restauracji zamiast średnio wysmażonego stejka podano mi odgrzewany kotlecik i jakieś sojowe cholerstwo. Tyle mianem ostatniej płyty Blood Red Throne. Nic nowego, ale można było się bardziej wysilić. (555 – Joseph) CELTIC DANCE „Regressus ad Uterum” MCD ‘16 [Lower Silesian Stronghold] LSS wydało kolejną reedycję Celtic Dance, co, muszę przyznać, nie wywołało u mnie drżenia serca. Wszystko przez reedycje debiutanckiego albumu Portugalczyków, który delikatnie mówiąc nie przypadł mi do gustu. Z tym MCD jest zdecydowanie lepiej, jego zawartość trzyma poziom o piekło lepszy niż w/w wspomniany debiut. Black metal, jaki znalazł się na tym krążku powinien wpaść w ucho ludziom, którzy zajeżdżali taśmy z tą muzyką pod koniec lat 90-tych i na początku nowego millenium. Inspiracje skandynawską sceną słychać właściwie od samego początku. „Regressus…” to połączenie zimnych dźwięków o chropowatej fakturze brzmienia z melodyjnymi pasażami i monumentalnymi akcentami. Aranżacje trzeba przyznać, że momentami bardzo chwytliwe, chociaż nie brakuje w nich jadu i agresji. Są tu też fragmenty w pewnym sensie odwołujące się do paganmetalowej schedy i tych wszystkich zespołów, które inspirowały się końcową twórczością Bathory. Wszystko niezbyt skomplikowane i w zasadzie łatwo wpadające w ucho. Niestety, wokal to jest ten element, którego nie mogę strawić. Głos jest słaby, ma barwę chłopca, który akurat przechodzi mutację i generalnie jakoś nie pasuje do tej bądź, co bądź podniosłej muzyki. Za którymś tam odsłuchem już tak bardzo nie wkurwia, ale, niestety, mimo wszystko jakoś mi tak psuje odbiór całości. Jak dla mnie, zdecydowanie lepiej niż na debiucie, mocniejsze kompozycje, ciekawsze pod względem aranżacyjnym i uderzające z większą siłą. Płyta skierowana do takich samych starych pryków, jak ja, którzy byli świadkami zamieszania, jakiego narobiła druga fala black metalu dwie dekady temu. (444 – Tymothy) DEFILED „Towards Inevitable Relapse” CD ‘16 [Season of Mist] Nigdy wcześniej nie miałem okazji zapoznać się z dokonaniami deathmetalowych samurajów z Defiled, ale ich najnowsze wydawnictwo skutecznie przekonało mnie do tego, by nie kontynuować tej znajomości i swoje zainteresowanie dalej inwestować w nieistniejący już Vomit Remnants. Gdy do moich uszu dobiegły pierwsze dźwięki „Subversion”, pomyślałem, że to nagranie perkusji, a wokal i gitara, to ścieżki, które garowy słyszy w słuchawkach. Album brzmi niewiarygodnie sucho, muzyka została praktycznie odarta z basu, przez co pół godziny, na które składa się 12 kawałków ciągnie się, jak gdyby była to najbardziej skomplikowana wizyta u dentysty, u którego akurat wyczerpał się cały zapas znieczuleń. Pomimo tego, że sama muzyka nie jest do końca zła i są w niej przebłyski, w których można dostrzec pewną nadzieję, to i tak ich potencjał zostaje skutecznie spierdolony przez płaskie brzmienie. Sytuacji nie ratuje nawet okładka – może jakby zamiast rogatej czaszki wsadzili jakąś mangowatą lolitkę rodem z hentaia, udałoby się naciągnąć ocenę. A tak, mogę jedynie stwierdzić, że Defiled, niezależnie od stażu i zasług w krzewieniu kultury Kraju Kwitnącej Wiśni, popełnił seppuku. (111 – Cycu) DIABOLIZER „Apokalypse” EP ‘16 [Third Eye Temple] Szczerze mogę powiedzieć, że jest to najlepszy deathmetalowy wykop, jaki słyszałem ostatnimi czasy. Z racji tego, że nudzą mnie już te wszystkie popłuczyny po tym, co zrobili Szwedzi dwadzieścia parę lat temu, Diabolizer ze swoim gęstym i chłoszczącym niczym diabelski bicz death metalem zrobił mi

niesamowicie dobrze. Mocna produkcja, gęste młócące gitary i te wokale, przypominają mi najlepsze czasy Deicide, Morbid Angel i jeszcze kilku innych tuzów zza wielkiej wody. Po prostu tak powinien wyglądać rasowy death metal. Nie ma tu przynudzania, gitary wycinają ostre riffy, perkusja wali jak szalona. No, kurde, miodzio. Żeby jednak nie było za słodko, to nie jest to pełna płyta, ale pięcioutworowa EP. W sumie to kawałków jest siedem, ale dwa ostatnie to materiał z poprzedniego demo, które nawiasem mówiąc, niczym nie odstaje od tego nowszego. Co by było jeszcze ciekawiej, to Diabolizer pochodzi z kraju kebabem płynącego, czyli z Turcji. Zdziwieni, bo ja tak! Czekam na pełną płytę. Takie strzały w pysk, to ja proszę częściej. (666 – Joseph) GAAP KVLT „Jinn” CD ‘16 [Zoharum] Ambient, ambient i jeszcze raz ambient. Delikatnie transowy i mocno okraszony orientalnymi elementami. Cóż ja w pustynnych klimatach nie gustuję i mam wrażenie, że słuchając tego krążka siedzę w łodzi podwodnej zagrzebanej w piachu gdzieś na środku Sahary. Niestety blaszana pucha jest tylko lekko przysypana piachem, przez co mocno nagrzana. Za każdym kawałkiem robi się coraz bardziej duszno i jeszcze bardziej duszno… Tylko miłośnicy takiej hmmm… muzy to przetrwają, ja wysiadam. (333 – W.A.R.) HELLSPAWN „There Has Never Been a Son of Me” CD ‘16 [Old Temple] 4 lata przyszło nam czekać na trzeciego długograja wieluńskiego Hellspawn. A co nam ten trzeci album przynosi? Ano, to, co zawsze w wykonaniu Hellspawn, czyli diabelski death metal, podlany lekko technicznym sosem. Na brak umiejętności tych muzyków nigdy nie można było narzekać, ale na szczęście Hellspawn w swojej muzyce nigdy nie przesadzali z tym aspektem, co jak zawsze bardzo cieszy, bo death metal zbytnim przekombinowaniem można bardzo łatwo spierdolić. Pierwsze, co rzuca się w ucho w nowej płycie, to wokale. Maniek przestał już tylko drzeć ryja, ale deklamuje, recytuje, śpiewa (?!) – no, ruszyło się tu pod tym względem. Pod innymi względami też się ruszyło, a to za sprawą orkiestracji. Nie są one nachalne, ani pompatyczne, tylko wywarzone i budują dosyć ciekawy nastrój, jak choćby w takim „Antitrinitarian” czy „Hallelujah”. Płyta jest mocno zróżnicowana, skoro kawałków jest dziesięć, to granie wszystkiego na jedno kopyto byłoby debilizmem. Mamy tu zatem walce, takie jak „Heralded by Prophets” i strzały w ryj, jak „Upon Entering the Valley They Did Not Fear”. Płyta ma dużo smaczków, zwłaszcza, jeśli chodzi o aranże gitar. Na tym polu dzieje się tu naprawdę dużo. Zresztą Hellspawn nigdy nie szedł na łatwiznę. Hellspawn na poprzedniej płycie pokazał swój kawałek deathmetalowego poletka. Teraz to poletko zrosili świeżą krwią, co przyniosło bardzo ciekawe plony. Polecam słuchanie tej płyty na dobrych głośnikach, bo niskie częstotliwości są tu mocno uwypuklone i szkoda byłoby psuć sobie odbiór tej płyty słabym sprzętem. (555/666 – Joseph)

HERMÓĐR „The Darkness of December” CD ‘16 [Wolfspell] Wesoły ze mnie chłopak, co to lubi się pośmiać, zabawić, a po alkoholu włącza mi się złośliwe szyderstwo z uśmiechem jokera. I może w tym należałoby upatrywać przyczyn, w parowaniu się przeciwieństw, dlaczego aż tak bardzo ciągnie mnie do blackmetalowych smutów, które w molowych tonacjach zamykają się w tempach równoznacznych z prędkością ubierania się mojej córki do przedszkola. Problem w tym, że ona


pochłaniając się bez reszty w tych farmaceutycznych ruchach mogłaby wyprowadzić z równowagi nawet tybetańskiego mnicha, a Rafn, tworzący Hermóðr w swojej hiperbolizacji minorowego, utęsknionego black metalu tym ślimaczeniem się i powtarzalnością wręcz mnie… uspokaja i odpręża. Zwłaszcza, gdy pojawia się melancholijna żałość w tłach klawiszowych, przypominająca czasy, gdy Varg Vikernes miał wyłączność na takie granie zamiast instruktażowego spełniania się, jak zrobić spiżarkę na żywność z doniczek na kwiaty. Zresztą, Hermóðr kupił mnie bez reszty już na poprzednich materiałach, więc wiadomo, że i na tym albumie od początku do końca jest dla mnie wyśmienicie. Nie ukrywam – na razie łykam bez popity wszystko, co do tej pory nagrał Hermóðr. I, gdy piszę te słowa, Rafn zapewne ma już w drodze kilka kolejnych smutnych dzieci, a jedne bardziej udane od drugiego. Za płodzenie tak owocnego potomstwa ten wyalienowany Szwed powinien dostać jakieś specjalne, blackmetalowe 500+. (666 – ManieK) IHSAHN „Arktis.” CD ‘16 [Candlelight] Mnie jest tak po ludzku smutno, że ludzie, których tak szanuję za ich poprzednie dokonania nagrywają dzisiaj takie rzeczy. Takie przekombinowane, takie quasi progresywne, takie wysmakowane, że och i ach. Niestety, Ihsahn od lat tkwi w tym samym idiotycznym miejscu, z którego owinięty w szal spogląda pogardliwym wzrokiem na pasące się na dole owce. Zawsze uważałem to za dość zabawny paradoks, że doskonali muzycy niejednokrotnie po prostu nie potrafią pisać dobrej muzyki, gubią się w tym pitoleniu, tych falbankach, solóweczkach i cepeliadowych zagrywkach. Kolejna propozycja Norwega tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Taki syndrom faceta, który chce być wieszczem, a jakby się nie gimnastykował to robi z siebie pośmiewisko. Garść nieuporządkowanych pomysłów, o których świat zapomni bardzo szybko. Więcej płyt tego pana sprawdzał nie będę. Szkoda takiej fajnej okładki. (222 – Vulture) ILLDISPOSED „Grey Sky Over Black Sky” CD ‘16 [Massacre] Ilekroć pomyślę o Illdisposed, zawsze przypominają mi się zamieszczone we wkładce do „Submit” serdeczne pozdrowienia dla wszystkich dziewcząt, które panowie mieli okazję wychędożyć. Pamiętam, że gdy z kasety, pożyczonej przez ówczesnego mentora metalu, dobiegły mnie dźwięki „Purity of Sadness” czy „Memories Expanded” wyrwało mnie z kapci. Pierwszy raz dane było mi obcować z zespołem, który grał tak ciężko i rytmicznie, jak gdyby chciał z pomocą instrumentów odegrać pracę silnika wysokoprężnego. No i ten wokal! Wraz z kolejnymi albumami ekipa coraz bardziej oddalała się od swoich klasycznych krążków, a ja z coraz to mniejszym zaangażowaniem śledziłem jego poczynania. Rozmienianie się na drobne czy też hołubienie nader obcisłych koszulek i ładnych fryzur. Po prostu muzyka przestawała mieć jaja. Wreszcie, jakieś 10 lat temu definitywnie olałem temat, stwierdzając, że Slow Death Factory brzmi bardziej jak Illdisposed, niż samo Illdisposed. Najnowsza płyta dowodzi tego, że postąpiłem słusznie. Jaka zatem jest nowa płyta? Wymuszona, wypitolona i wymelodyjniona do bólu, sięgającego nawet tonacji C-Dur. Nie ma w niej za grosz ciężaru czy przyjemnego gruzu, a wizytówka zespołu, czyli wokal nie jest już żadnym subwooferem, a zwykłym krzykaczem bez historii. „Grey Sky Over Black Sky” jest zatem dowodem na to, że trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie dość. Dlatego też, za szarganie szczeniackiej legendy zespołowi należy się duży karny kutas. (222/333 – Cycu) JOHANSSON & SPECKMANN „Edge of the Abyss” CD ‘16 [Soulseller] W album, będący wynikiem współpracy dwóch gentlemanów, któ rych ni ko mu s pe cj al n i e n ie trzeba p rzed stawiać , wsłuchiwałem się w czasie sesji zaprawiania ogórków. Było późno w nocy, wszystko spało, a ja ładowałem do słoików ogóry, chrzan, czosnek, koper i tak sobie myślałem, że za jakiś czas, po zakończeniu fermentacji, po odkręceniu zakrętki będę mógł się cieszyć jedną z najlepszych części polskiej tradycji kulinarnej. Kiszone ogórki pasują do wszystkiego, znakomicie komponują się z wódką, a zielonkawa woda chłodzi głowy i gardła, rozpalone po weekendowych wojażach. I tak, jak żaden Francuz, czy inny Brytol nie zrozumie miłości Polaka do kwaśnych ogórków, tak nie wydaje mi się, by ktoś nie będący koneserem death metalu zrozumiał urok „Edge of the Abyss”. Trzeci album w dorobku tandemu Johansson & Speckmann to kawał do bólu klasycznego, ale w żadnym wypadku nie sztampowego, motorycznego death metalu, którego można słuchać za dnia, w nocy, na siłowni oraz w pracy, i za każdym razem będzie on powodował wzmożoną aktywność stopy, która czasem może się przerodzić nawet w chęć machnięcia głową. Wydaje mi się, że dzięki punkowothrashowemu pazurowi nadanemu przez Speckmanna i jego zdarty, niechlujnie krzyczany wokal, akurat to dziecko „Roggi” jest jednym z bardziej wyrazistych i ma szanse nie zginąć wśród jego licznej gromadki projektów. (666 – Cycu) KRAAKE „Fram” CD ‘16 [Werewolf] Kolega zza południowej granicy podesłał mi ten materiał, mówiąc, że nie będę się czuł zawiedziony. Nie wiem, co mam na to powiedzieć, bo z jednej strony nie jestem, a z drugiej jestem. Jak wiadomo Czesi black metalu (poza paroma wyjątkami) to raczej nie umieją grać. A jeśli już grają, to jest to dosyć pokraczna parodia tego, co działo się w Norwegii pod koniec minionego wieku. W dodatku nie każdy język jest odpowiedni do wyrażania pewnych treści, przykładem takiego języka może być właśnie czeski. I, co by nie być gołosłownym sam znam tylko kilka czeskich kapel, które śpiewają w języku Szekspira. No, ale Kraake nie odbiega tu od swoich krajowych standardów i jak większość swoich krajan nie wysila się na angielski. Już sama nazwa kapeli przypomina mi norweskie Taake, i tak samo jest z muzyką, choć jak wiadomo do oryginału im daleko. Może streszczę się

bardziej i przejdę do tego, co mi się w tej płycie podoba. Ano podoba mi się koncept. Cała płyta oparta jest o historie wypraw statku „Fram” na Arktykę. Dosyć ciekawy temat i przyznam szczerze, że jak na metalowe standardy tego typu tematyka jeszcze nie była poruszana. Podoba mi się tu też praca gitar, bo mimo, że płyta sama w sobie jest dosyć nijaka i wtórna, to jest tu trochę ciekawych zagrywek, jak te w otwierającym płytę tytułowym numerze. W sumie utwór tytułowy jest tu najlepszy, bo najbardziej zróżnicowany. Reszta to do bólu typowy black metal. (444 – Joseph)

KVELERTAK „Nattesferd” CD ‘16 [Roadrunner] Mój kolega z podopolskich Chmielowic miał kiedyś kundla o wdzięcznym imieniu Pimpek. Fafik był to niewielkiej postury, taki do kolana, który pomimo nieszczególnie przerażającej aparycji był potworem, niezrównoważonym agresorem, który żył, by gryźć i atakować. Nie pomogły smakołyki, zabawki, sesje u behawiorystki, próby dopuszczenia do suczki – wszystko, co znalazło się w zasięgu zębów psa momentalnie zyskiwało ich ślad. Z chronicznej wściekłości nie wyleczyło go nawet potrącenie przez samochód – temperament wielopsa rósł do momentu, gdy mogła ją utemperować już tylko flinta zaprzyjaźnionego pana gajowego. Gdy poznałem Kvelertak przy okazji ich debiutu, wydawał się właśnie takim Pimpkiem – wściekłym, rozpędzonym kundlem, który sieje postrach tam, gdzie tylko się pojawi. To wyobrażenie zostało podtrzymane przy okazji nieco słabszej „Meir”. Niestety, przed sesją „Nattesferd” ktoś kopnął Pimpka w pysk, na skutek czego stracił on całe swoje mordercze uzębienie i straszy już tylko swoją reputacją. Na swoim trzecim albumie norweski sekstet bardzo się pogubił. Chce grać melodyjnie („Berserkr”), chce grać z przytupem („Bronsegud”), chce grać retro („Nekrodamus”), ale zapomina w tym wszystkim o czadzie, punku i mocy, którymi ociekały poprzednie albumy. Zamiast ciosów na miarę „Mjød”, album wypełniły tandetne i rzewne pitu-pitu w stylu „1985” czy „Ondskapens Galakse”. Miejmy nadzieję, że tak drastyczny spadek formy to efekt trzeciej płyty, przejściowy kryzys, który zniknie przy okazji kolejnego albumu. (333 – Cycu) MHÖNOS „Miserere Nostri” CD ‘16 [Necrocosm] Kto zna tę wytwórnię, ten wie doskonale, że wydaje mocno ortodoksyjną muzykę. Zarówno pod kątem przekonań muzyków, jak i… no właśnie. Dlaczego Mhönos? Już po pierwszych dźwiękach właściwie dostajemy odpowiedź na to pytanie. Dlatego, że to, co tworzy ten zespół, na pewno nie jest typową muzyką. W zasadzie, gdyby pokusić się o krótkie określenie, można by użyć nalepki „ritual drone”. Jednak, czy tylko? Oczywiście, że nie. Dźwięki zawarte na tej płycie opierają się praktycznie prawie wyłącznie na brzmieniu gitar basowych, a całość okraszona jest rytualnymi „zaśpiewami” i szeptami. To właśnie słyszymy po pierwszym przesłuchaniu, ale… Posłuchajcie płyty raz jeszcze, tylko, że głośniej. Nagle zawartość tego krążka staje się wrotami do innych wymiarów. Poddaj się tej dźwiękowej mantrze, a twój duch oderwie się od ciała. (444 – W.A.R.) MORAR „Wahlheim” CD ‘16 [Nebular Winter] Szczerze powiem, że ten materiał mnie zniszczył, może nie odmienił mojego życia i nie sprawiał, że pokój pomalowałem cały na czarno, ale na pewno na chwilę je zatrzymał. Bo kto by przypuszczał, że po przesłuchaniu pierwszy raz „Wahlheim”, płyta nie opuści mojego odtwarzacza przez najbliższe trzy miesiące. Co takiego przyciągającego ma więc ten album? Na pewno nie jest to magnes sprytnie ukryty w płycie CD, ani żadne feromony wydobywające się z głośników, ale swój niepowtarzalny klimat – zimny, surowy, jednak jednocześnie przy tym bardzo nastrojowy. Z jednej strony album jest bardzo melancholijny wręcz romantyczny, a nawet odważyłbym się powiedzieć, że czasem i smutny. Szczególnie odczuwalne jest to w „Torn By Thorns” i kawałku następnym „Afflication”, gdzie gitara hipnotyzuje wibrującymi dźwiękami, prowadząc nas w nieznanym kierunku. Później, by było jeszcze bardziej nostalgicznie, dochodzi majestatyczne tło, chórki czy recytacja w starogermańskim języku. Z drugiej strony jest to płyta pełna agresji, dzikiej złości i staroszkolnego black metalu rodem ze Skandynawii, a „Thee to Scorn” czy zamykający „Lonely Mountains„ jest tego najlepszym przykładem, gdzie nóżka sama nawala w rytm wydobywających się dźwięków. I to wszystko zamknięte w minimalistyczną okładkę i logo, które cały czas, nie wiem jakim cudem, układa się w Morar. (777 – Lisu)

IN TWILIGHT’S EMBRACE „Trembling” EP ‘16 Najnowsza EP In Twilight’s Embrace jest odrzutem. Powtórzę to jeszcze raz, tak jest to odrzut z sesji nagraniowej „The Grim Muse”! Bo jak inaczej nazwać wypuszczenie EP na kilka miesięcy od pełnego albumu, kiedy to napisanie owego pełnego albumu zajęło im kilka ładnych lat? Ale kiedy nazwaliśmy już pewne rzeczy po imieniu, należy inne też nazwać. Jak na moje, to na „Trembling” mógł znaleźć się jeden utwór więcej z „The Grim Muse”, a sam rzeczony pełny album mógłby być o jeden kawałek krótszy. Wtedy nie byłoby jojczenia, że płyta za długa, a EP za krótka. Kolejną sprawą jest to, że czekałem na tę EP z wypiekami na twarzy. A to nie dla tego, że ITE wypuścił swoje dwa nowe kawałki. Wiedziałem, że będą bardzo dobre, ale też nie spodziewałem się diametralnego zwrotu, skoro powstały w tym samym czasie co długograj. Oba kawałki to kawał dobrego melodyjnego death metalu, zagranego z pomysłem i uczuciem. I w sumie tyle by wystarczyło, bo, tak jak mówiłem, jest to kontynuacja niedawnej płyty. Głównym powodem mego oczekiwania był cover Armii. Miałem okazję słyszeć go wcześniej na żywo i kłaki na dupie stawały mi dęba. Moc zaklęta w tych dźwiękach jest niesamowita. „Legenda” jest pomnikiem polskiego punk rocka i nie słyszałem, by ktoś miał na tyle jaj, by odważyć się zagrać cokolwiek z tej płyty. ITE nie dosyć, że mieli jaja, by zabrać się za tę płytę, to jeszcze mieli je tak duże, że zabrali się za największy z niej szlagier. Czy podołali? I tak, i nie. Muzycznie wersja ITE jest o wiele bardziej surowa i oparta na gitarowym pędzie. Wszystko jednak rozbija się tu o wokale. Cyprian pluje jadem i nienawiścią jeszcze większą niż w ich własnych utworach. Może to sprawka języka, a może młodzieńczych wspomnień, które wiążą się z tym kawałkiem. Ten jad w połączeniu z czystymi wokalami robi jeszcze większe wrażenie. No i tu mamy zgrzyt. Jak dla mnie Cyprian nie potrafi czysto śpiewać. Wkurwia mnie ten rozdźwięk pomiędzy zajebistością tych krzyczanych i miałkością tych „śpiewanych” wokali. Co nie zmienia faktu, że te trzy kawałki to rzeczone trzy bajki. Zatem trzy bajki cały czas, trzy bajki jeszcze raz! (555 – Joseph) THY WORSHIPER „Klechdy” CD ‘16 Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten album, miałem nie lada zagwozdkę. Kompletnie nie wiedziałem, jak go ugryźć. W końcu muzyka Thy Worshiper wymyka się wszelkim szablonom. Jest mroczna, eklektyczna, a w dodatku rytualna. I jak dla mnie rytualność ma tu kluczowe znaczenie. Muzyka Thy Worshiper ma nas wprowadzać w trans. W stan oderwania od tej rzeczywistości i przenieść nas do innego wymiaru, tego mistycznego. I kiedy muzyka zaczyna nas w ten trans powoli wprowadzać, to teksty kierują nas w głąb, coraz bardziej zatracając słuchacza w tym wszystkim. Siłą tego zespołu jest jego zakorzenienie w folklorze. I to nie tym naiwnym, spod znaku oberka, kolorowych kiecek i masła ubijanego cyckami. Chodzi o folklor, który bezpośrednio wyrasta z prastarych wierzeń, leżących głęboko uśpionych w naszej podświadomości. Z wierzeń wchłoniętych i przemielonych przez chrześcijaństwo. Z tego, czego nasze babki pod koniec życia bały się najbardziej i cicho, pod nosem recytowały z natchnionym wyrazem twarzy. Takie właśnie są „Klechdy”. Nie jest to płyta tak agresywna, jak „Czarna Dzika Czerwień”, ale za to dużo mroczniejsza, a wręcz złowieszcza. (555 – Joseph) ULCER „Heading Below” CD ‘16 I znów szwedzki death metal. Ale ten jest inny, ten jest mroczniejszy. „Heading Below” to już trzecia płyta lubelskiego Ulcer, a moje pierwsze spotkanie z tym zespołem. I, co mogę powiedzieć o tym wszystkim? Że jest to zupełnie inny death metal, jakiego się spodziewałem. Bo kiedy człowiek nasłucha się, że jest to szwedzki death metal, to obraz ma już dosyć jasny. A Ulcer to tak tylko trochę szwedzki death metal. Bo rozwiązań gitarowych wokalnych i wszelakich innych jest tu o wiele więcej niż można usłyszeć u naszych sąsiadów zza słonawego bajora. Zacznijmy od tego, o czym wielu już pisało, zatem aranże wokali. Klasa sama w sobie. Prawdę powiedziawszy nigdy bym nie przypuszczał, że wokal Dzięcioła będzie tak dobrze pasował do death metalu, a tu taki psikus. Kolejnym elementem, co to mnie za serduszko chwycił są te praktycznie doomowe zwolnienia, wypełnione klawiszami. No i jesteśmy przy punkcie zwrotnym, bo klawiszy to trzeba umieć użyć. Jak się umie ich używać, to wychodzi tak jak wyszło Nocturnus, albo właśnie Ulcer. A jak się nie umie, to wychodzi gejowskie porno. Gitarowo też się dzieje. Ale z takimi muzykami, to nie ma co się dziwić, że się dzieje. Zaczynam się zastanawiać, kiedy w tym Lublinie zabraknie im pomysłów, bo patrząc na składy kapel to tak jakby się Modę na Sukces oglądało, z tym, że tutaj nikt ze sobą nie sypia… no chyba. (555 – Joseph)

51


MORGUE „Doors of No Return” CD ‘16 [Basement Apes Industries, Trendkill & Fat Ass] Bez zbędnych wstępów przejdę do sedna sprawy… ten album rozpierdolił mnie na kawałki. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak też można grać grindcore’a, chociaż szczerze mówiąc to tego akurat na tej płycie, jak na mój gust wcale tak dużo nie ma. Francuzi według mnie bardziej celują w deathmetalową stylistykę, rzecz jasna bez grindcore’owej dzikości się nie obyło, ale ten album jest tak kurewsko wielowymiarowy, że ciężko go wrzucić do konkretnej szufladki. „Doors…” to prawdziwe szaleństwo, album pełen brutalności i agresji, które nokautują słuchacza w kilka sekund. Jednakże daleko tu do ślepej furii, bo jest to dokładnie zaplanowany atak, wystarczy wsłuchać się w strukturę kawałków, by zdać sobie sprawę z tego, ile się tam dzieje, jak te riffy i tempa się przeplatają, łamią i zazębiają. Francuzi nagrali bardzo zły album, nie dość, że przytłaczający ciężarem, to jeszcze cholernie mroczny. Tych piekielnych riffów nie powstydziłyby się i blackowe załogi. W połączeniu z miażdżącymi deathowymi riffami daje to niesamowity efekt, aż włos jeży się na karku słuchając tych dźwięków. Pełno tu dysonansów, które sprawiają, że uszy krwawią, z drugiej strony sporo tu też harmonii, może czasami wypaczonych i zdegenerowanych, ale właśnie takie pasują do tej bardzo chorej muzyki. Morgue nagrało potężny album, który czerpie garściami z różnych stylistyk. Wydawać by się mogło, że taki miks stylów będzie niestrawny, nic bardziej mylnego wszelkie elementy są tak rozplanowane, a ich połączenie tak naturalne, że „Doors…” słucha się z niekłamaną przyjemnością. Niesamowicie intrygujący jest to album właśnie dzięki swojej złożoności, za każdym razem, gdy się go słucha odkrywa się na nim nowe smaczki, a to cieszy ucho i sprawia, że muzyka nie nudzi. Oczywiście. taka skomasowana dawka agresji, zniszczenia i sonicznego brudu nie jest strawna dla każdego, ci którzy wolą bardziej delikatne i natchnione dźwięki prędzej umrą niż dotrwają do końca tego albumu. (777 – Tymothy) DARK FURY „This Story Happened Before” CD ‘16 [Lower Silesian Stronghold] O koncepcie tego albumu chyba dużo nie trzeba mówić. Robi to za nas bardzo dobrze okładka, a raczej trzy okładki, bo każdy format wydania ma inną, mniej lub bardziej kontrowersyjną. Ciekawe tylko, jak będzie wyglądał front zapowiedzianego winylu? Co do muzyki, to jest tu wszystko, do czego zdążył nas już przyzwyczaić DF – powolne miażdżące riffy i grobowy charczący wokal, które niejako są już wizytówką duetu z Wrocławia, a cała ta otoczka nadaje temu ponury, posępny klimat. Ale słuchając dłużej „This Story…”, mam wrażenie, że ta płyta jest dojrzalsza, bardziej przemyślana od poprzednich wydawnictw, ba, nawet powiem więcej, że jest bardziej melodyjna, ale nie tracąc przy tym swojej agresji. Są tu typowe utwory w stylistyce DF, jak chociażby otwierający „Sharp Steel” czy „Anthem of Upcoming War”, ale za to taki „Goatfuckers” kojarzy mi się niemiłosiernie z „Mother North” (wiadomo kogo). A zamykający całość płytę „This Story…”, to już kwintesencja całego albumu, taki przysłowiowy strzał w pysk na sam koniec. I mógłbym się założyć, że gdyby DF grało trochę więcej koncertów, to po zagraniu tego numeru nie byłoby co zbierać pod sceną, no, chyba że zęby. Podsumowując, jak dla mnie bardzo dobra płyta i obok genialnej „Saligia” jedna z najlepszych w dorobku DF, więc bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! (666/777 – Lisu) 9 DARK FURY „This Story Happened Before” CD ‘16 Raborym & Co. uderzają po raz kolejny. I jest to cios, po którym człowiek długo zbiera się do kupy. Ten zespół nie zawodzi i, kiedy wydaje kolejny materiał, wiadomo, że będzie to rasowe blackmetalowe szaleństwo, które wywróci ten świat do góry nogami. Kadzę tak temu zespołowi nie bez przyczyny, bo ostatnie albumy to są po prostu materiały, które niszczą kompleksowo. Zdaję sobie sprawę, że zapewne mało kto nie słyszał chociażby fragmentu którejś z ich płyt, jeżeli interesuje go black metal, więc moje pisanie jest w zasadzie bezcelowe, bo każdy dobrze orientuje się, o co chodzi. „This Story…” to kontynuacja ścieżki obranej w przeszłości, to kolejny krok na niej pod sztandarem czystego black metalu. Dark Fury klimatem swoich kompozycji miażdży większość konkurencji, mało kto potrafi wydobyć tyle ekspresji i emocji z wydawałoby się wyeksploatowanej blackmetalowej materii. Przy czym nie sięgają oni do żadnych nowinek i trendów, to cały czas jest klasyczna szkoła grania, opierająca się na muzyce pełnej nienawiści, bezkompromisowości i pogardy. Ta płyta zionie niesamowitą aurą, jej klimat to prawdziwe piekło. Pierwotny charakter muzyki i mroczna atmosfera doskonale współgrają z jej mocnym przekazem. „This Story…” to ciekawy album, który nie nudzi się przy ciągłym obcowaniu z nim, a wręcz przykuwa uwagę jeszcze bardziej, bo stopniowo odkrywa swoje tajemnice. Jest coś w muzyce Dark Fury, co można określić rytualnym sznytem, posłuchajcie tych dźwięków, tego, jak one płyną, brzmią, demolują i zapadają w pamięci. Świetna płyta, jak dla mnie jedna z najlepszych, jakie ukazały się dotychczas w tym roku, deklasująca większość trendy pierdów z tzw. sceny blackmetalowej. (777 – Tymothy) 9

OCCULTUM „Towards Eternal Chaos” CD ‘16 [Old Temple] Kiedy zacząłem szukać informacji o tej hordzie, najpierw na pewnym portalu wyskoczyła mi fotka czterech typa w corpsepaintach na tle… meblościanki. Black metal jak ja pierdole – pomyślałem – brakuje tylko laski w lateksach i parapetu… Na szczęście, to nie było to owe Occultum. Toruńskie Occultum nazywało się kiedyś inaczej, a jak, to sobie znajdźcie, leniwe śmiecie. Chamski i bezpośredni black metal. Tak bym to nazwał. Od cholery tu inspiracji starą Skandynawią, ale i też punkiem, co w sumie na to samo wychodzi. Takie riffy, jak w „Satan’s Era” czy w „Abomination” wręcz emanują punkowym wkurwem. I dobrze, bo takie płyty nie mają się snuć, jak smród po gaciach, ale mają strzelić w pysk. Do mocnych stron tej płyty zaliczyłbym wokale. Tak różne, krzyczane, ryczane, medytowane, o różnych barwach, jak choćby w takim „End of the Light”. Słabo natomiast wypada mi gitara prowadząca. Jest wręcz prymitywna. I rozumiem, że daje dosyć ciekawe urozmaicenie w kawałkach, ale zamiast ciągłego legato na gitarze, można by jednak trochę pokombinować. Brakuje Wam tej dzikości, jaką operowało kiedyś Kriegsmaschine? Bo mi tak. Na szczęście natura nie znosi pustki. Occultum, bo przecież cały czas o nich mowa, nie osiągnęło jeszcze tego poziomu, co Krakusy, ale „Towards Eternal Chaos” jest naprawdę świetnym początkiem. Przyznam szczerze, że dawno żaden blackmetalowy debiut nie zrobił na mnie takiego wrażenia. (666 – Joseph) ODOUR OF DEATH „Odour of Death” EP ‘16 [Lower Silesian Stronghold] Kolejna nowa twarz na naszym podwórku, chociaż wydaje mi się, że osoby stojąca za tym projektem wcale takimi nowicjuszami nie są. Nie o rozkminę, kto jest, kto w recenzji chodzi tylko o muzykę, a tu jest całkiem nieźle. Dupy mi nie urwało, ale słychać potencjał. Szczerze mówiąc mam mieszane uczucia, co do zwartości tej EP, otwierający kawałek „Ulga” robi bardzo porządne wrażenie, zróżnicowany, z wywarzonym i odpowiednio budowanym klimatem. W kilku momentach kojarzący się z wczesnymi dokonaniami Profanum czy Arkona, ale w bardziej nowoczesnej formie. O nowoczesności mówię w kontekście rytualnego charakteru muzyki, jej trującej i cuchnącej rozkładem aury. Cmentarny klimat ocierający się nieraz o depresyjna melancholie jest podstawą tego grania. Szczerze mówiąc im dalej w „Odour…” tym bardziej atmosferycznie, a dźwięki stają się bardziej nawiedzone i emocjonalne. I tu jak na mój gust jest pies pogrzebany, bo zespół zmierza w kierunku grania zbyt lekkiego, momentami softcik zbyt dosadnie bije po uszach a muzyka traci ten rytualny charakter. Zbytnia filigranowość jakoś nie pasuje mi do Odour of Death, skoro nad tą muzyką ma roztaczać się smród śmierci to, po co maniakalne i opętane dźwięki są wypierane przez lajcikowe plumkanie w smutnych tonacjach, to nie służy temu krążkowi. Tym bardziej, że na debiucie jest całkiem sporo bardzo ciekawie zeschizowanych fragmentów, które śmiało można określić, jako psychiczne. Osobiście mam nadzieję, że na kolejnym wydawnictwie zespół skupi się na esencji tej muzyki, czyli tym pokurwionym, przeżartym trupim jadem i smrodem rozpadających się ciał graniu, a nie jakiejś smutnej iluminacji. (555 – Tymothy) PHURPA „Chöd” 2CD ‘16 [Zoharum] Tybetańskie „chöd” oznacza, mniej więcej, „odcięcie”. Taki też tytuł nosi nowe dzieło moskiewskich szamanów z Phurpa, którzy powracają z zupełnie nowym materiałem, bez wątpienia najlepszym w ich dyskografii. Doskonale pokazującym siłę ich muzyki, opartej na śpiewie „rgyud-skad”, medytacji oraz użyciu tradycyjnych instrumentów, często wyrabianych z ludzkich kości. Ponownie sięgnąłem po opis wydawcy i każdy, kto chociaż przez chwilę posłuchał muzyki (?) tego zespołu przyzna mi rację, że zaczerpnięte u źródła zdania doskonale oddają twórczość wymienionych. Mało tego, obawiam się, że szerszy

52

D nr 40 / 01–2016

opis nie miałby sensu – chyba, że ponownie sięgnęlibyśmy do Zoharum. Takie fragmenty „pola kremacyjne i cmentarzyska”, „rozczłonkowane zwłoki i pożywiających nimi dzikie zwierzęta” przyprawiają o ciary na plecach, podobnie zresztą jak sama zawartość tych dwóch krążków. Generalnie coś dla słuchaczy o mocnych nerwach, chociaż nie stroniących również od rytualnego transu. (444 – W.A.R.) POISONED „Beyond the Gates of Fire” CD ‘16 [Fallen Temple] Prawdę mówiąc, zapomniałem o tej załodze, ale kopniak prosto w mordę, jakim jest „Beyond…” bardzo szybko odświeżył mi pamięć. Panowie nakurwiają chamski death/thrash metal w archaicznej oprawie, momentami przypominający początki działalności Vader. Bezpośrednie piekielne uderzenie prosto w ryja okraszone chropowatym i surowym brzmieniem. Brudne granie z bezpardonowymi aranżacjami, które skutecznie zatruwają słuchacza czystym jadem. Bezpośrednie riffy, które raz za razem chłoszczą solidnym death/thrashowym pejczem. Prosto i konkretnie bez zbędnych upiększeń, wzniosłej ornamentyki i nowomodnego pitolenia, tylko wulgarny strzał pełen piekielnej energii. „Beyond…” to muzyka szczera i w zasadzie prostolinijna, ot taka kawa na ławę, co jest jej niezaprzeczalnym atutem. Wszak spontaniczność to akurat jest obecnie „towar” deficytowy w metalu. Piwniczny charakter muzyki dodaje jej kolorytu i podkreśla oldschoolowy temperament. Co by nie pisać, to Poisoned nagrali kawał porządnego metalowego łupania na wysokich obrotach, ostrej dźwiękowej jatki, która podpasuje zapewne gruboskórnym chamom i seksistom, których umysły zatruwa nietolerancja do tego, co piękne i artystyczne w metalu. (555/666 – Tymothy) RARA „W//\TR” CD ‘16 [Zoharum] Tradycyjnie już (biorąc pod uwagę wydawnictwa Zoharum) spotykam się z takim zespołem po raz pierwszy. Może to jednak lepiej, bo w takim przypadku można chłonąć muzykę jak gąbka, bez zbędnego balastu wcześniejszych doznań. Rara nie jest tworem, który można jednoznacznie „zakwalifikować” do jednego gatunku muzycznego. Tak sobie twórcy wymyślili, że chociaż podstawą jest elektronika, to jednak „co chwilę” spotyka się ona z szeroko pojmowanym ambientem, world music, zimnofalowym popem czy nawet przeobraża w techno. Jak dla mnie, największą moc mają kawałki z wokalami, czyli „Szepty w głowie Elly Brand”, „Przynieś to z nocy” i „Gen planety”. W dwóch pierwszych słyszymy polskie słowa, w ostatnim tekst jest w języku angielskim i polskim, mimo to wszystkie te utwory brzmią bardzo tajemniczo. Płyta ukazała się w limitowanym nakładzie 300 sztuk, tak więc bez ociągania już –łapcie „W//\TR”. (555 – W.A.R.) RAGEHAMMER „The Hammer Doctrine” CD ‘16 [Pagan Records] Wysoka Izbo! Wnoszę oficjalny wniosek, aby debiut Ragehammer został wykorzystany jako oficjalna ścieżka dźwiękowa do ewentualnej (jak bozia da, a dać musi) ekranizacji przygód komiksowego ulubieńca metalowej wszechbraci – Lobo. Rozpustnika, pijusa, gorącego pokłonnika przemocy, który tak kochał własną planetę, że pewnego dnia postanowił zostać jedynym Czarnianinem w całym wszechświecie. Trując, mordując i torturując swych współbraci upajał się ich jękami oraz całą dostępną wódą i czymkolwiek co zawiera procenty. Mało tego – gdy było mu tego mało odwiedził również niebo, by zaraz potem zostać z niego wyrzuconym za sianie zgorszenia, przemocy i pożogi. Właśnie w tym po krótce zawiera się sens „The Hammer Doctrine”– czysta nienawiść i rozpierducha! „First Wave Black Metal” to petarda, która swoim impetem rozpieprza Vemody i inne Svartidaudi. „Wróg” i „ Pure Hatred” zdmuchuje mroczne kaptury z twarzy fanów Mgły, a „I am the Tyrant” raz po raz kopie ich chude dupska. Motoryce i agresji ekipy Satanik Hellstorma przyglądać się mogą z łezką w oku fani In Twilight’s Embrace, a yntelygentni blekmetale nawet niech nie otwierają pudełka. Nie ma litości, nie ma kontemplacji, nie ma medytacji – jest speed, siarka i cios za ciosem! Im więcej zespołów będzie grało w ten sposób, tym większa nadzieja, że metal pozostanie metalem, a nie trendem, pomagającym się wyróżnić się w towarzystwie. (666/777 – Cycu) REBAELLIUN „The Hell’s Decrees” CD ‘16 [Hammerheart] Mój bardzo dobry kolega opisując ostatnio swoje przeżycia, związane z „Burn the Promissed Land” sparafrazował „Finlandię” Świetlików mówiąc, że już nigdy nie będzie tak dziewiczego i dzikiego napierdolu, a debiut postawnych chłopaków z Rebaelliun został nagrany tak jakby jutra miało nie być. Nie sposób się z nim nie zgodzić – dzięki tej płycie oraz jej następczyni, nikomu nieznany zespół z dalekiej Brazylii wpadł znienacka do czołówki światowego death metalu niczym huragan Katrina do Nowego Orleanu. Jak sprawa ma się dzisiaj, kiedy Rebaelliun powraca z „The Hell’s Decrees” prawie po dwóch dekadach od tak wybornego strzału? Korzystając dalej z tekstu Świetlickiego, panowie nie zapomnieli, że „Nigdy ksiądz nie będzie mówił tak mądrych kazań / Nigdy organista tak pięknie nie zagra/ Nigdy Bóg nie będzie tak blisko / Tak czuły i dobry jak teraz” i nie przestali ani dbać o swoje muskuły, ani zbroić się na wojnę. Nie zapomnieli również, jak się gra death metal. Oczywiście, płyta brzmi czyściej, a niektórzy twierdzą, że jest przeprodukowana, że pachnie plastikiem, że muzyka jakaś oswojona. Może i tak – ale co z tego? Wiadomo, że pierwszy raz jest najlepszy, ale przecież to, że „Już nigdy, nigdy nie będzie takich wędlin, takiej coca coli / Takiej musztardy i takiego mleka” nie oznacza, że z dnia na dzień przestaną one nam smakować. Dla mnie „The Hell’s Decrees” to bardzo dobry powrót, który swoją szczerością i autentycznością bije większość swoich


ETERITUS „Following the Ancient Path” CD ‘16 Zabierając się za tę recenzję, chciałem podeprzeć wstęp korespondencją z Gregiem z GoWP, który chyba na dwa miesiące przed premierą, o ile nie wcześniej, przesłał mi link do „Following the Ancient Path”, pisząc, że „na razie tajne przez poufne, nikomu się nie chwalić, tylko przesłuchać i dać znać, co o tym myślę”. Mniej więcej tak to szło, na co po pierwszym przesłuchaniu odpisałem, że śmierdzi mi starą deathmetalową Szwecją z Peterem (Vader) na wokalu i ogólnie zalatuje all star bandem. Greg szybko wyprowadził mnie z vaderowskiego tropu, jak i podszycia „gwiazdami”, chociaż zostawił otwartą furtkę z węszeniem za ludźmi umaczanymi w znanej już zespoły. Gdy po jakimś czasie wiadomo już było, że tą starożytną ścieżką skandynawsko-holendersko-brytyjskiego death metalu kroczy Eteritus, czyli ludzie m.in. z North czy Kalet Enbolot, to już byłem w domu. Domu, starym, zmurszałym, ale stojącym na niezniszczalnych fundamentach, który odwiedziło już tysiące poszukiwaczy w celu odkrycia kamienia filozoficznego oldschoolowego death metalu. Odwiedził go też Eteritus, którego debiut równie dobrze mógłby się nazywać „Following the Ancient Left Hand/Mindloss/The Grand Leveller/The IVth Crusade/The Ultimate Incantations* Path” (*niepotrzebne skreślić). Odwiedził i stał się wszechwiedzącym kustoszem, który teraz sam oprowadza nas po tym domu, w którym i my byliśmy wiele razy, ale mimo to, te same, znane na pamięć historie opowiada z takim zaangażowaniem i smaczkami, że na nowo odkrywamy z rozdziawioną gębą, to, co już dawno zostało odkryte. „Play it again, Sam!”, jak mawiał staromodny Humphrey Bogart w równie oldschoolowej Casablance. Taki twórczy (sic!) epigonizm nigdy się nie znudzi. (555 – ManieK)

AUTOKRATOR „The Obedience to Authority” CD ‘16 Gdy przy okazji debiutu rozmawiałem z Loïcem. F, mózgiem Autokrator (wywiad w poprzednim numerze „7 Gates”), ten zapowiadał, że następny materiał jest już w przygotowaniu i będzie brutalniej, bardziej chorobliwie oraz na zupełnie inny temat. W czasach, gdy ludzie za nic mają odpowiedzialność za to, co mówią, robiąc sobie z mordy cholewę, spiritus movens N.K.V.D. słowa dotrzymał. W swoim ekstremistycznym połączeniu mocarności death metalu, „nieprzyjemnie” świdrującego drone i dobijającej ciężkości doom Autokrator przekroczył granice wszelkich skrajności, które po pierwszym albumie wydawać by się mogły, że będą nie do przeskoczenia, zatapiając cały ten żelbetowy kloc w industrialnych zimnicach. W odróżnieniu do poruszanej wcześniej tematyki starożytnego Rzymu, koncept liryczny „The Obedience…” został oparty na rozważaniach o ludzkich skłonnościach do ulegania autorytetom. Ludzie miewają również skłonności do zachowań sadomasochistycznych, i właśnie z takimi wynaturzeniami kojarzy się odsłuch drugiego albumu Autokrator, bowiem po przejściu przez całość „The Obedience…” człowiek czuje się, jakby spadł na niego stutonowy żeliwny odlew, przeczołgał się po nim walec, a ten wstaje obolały, bez zębów i prosi o więcej, bo to jest tak chorobliwie przyjemne w swojej ciężkości i maltretowaniu zwojów mózgowych. A propos ulegania autorytetom, zwłaszcza tym w bieli, którzy pozdrawiają poddańczy lud z opancerzonego samochodu rodem z pól golfowych, to najnowszy brzydal Autokrator jest idealną ściażką (anty)dźwiękową do przywitania owieczek zjeżdząjących hurmem do Polski w ramach Światowych Dni Młodzieży lub, jak kto woli, Paździerzy. (555/666 – ManieK) DAKHMA „Passageways to Daena (The Concomitant Blessings of Putrescing Impurity)” CD ‘16 Z Dakhma po raz pierwszy spotkałem się dzięki Iron Bonehead Productions i słusznie Greg z Godz ov War Productions wpierw wziął się za kasetowe wydanie ostatniej EP „Astiwihad-Zohr”, by cofnąć się nieco w czasie i oficjalnie wydać debiut, który aż dziw bierze, że do tej pory tułał się po podziemiu jedynie własnym sumptem. Może potencjalnych wydawców odpychała na starcie brzydota tego materiału, jego antymuzyczność i noise’owość podszyta dronem, może długość jak na „ciężkość” muzycznej wkładki była zbyt trudna do dźwignięcia, może nikt się nie zgłosił ze względu na (pierwszy rzut ucha) wrażenie nierówności i poszatkowanie wynaturzeń niejakiego Kerberosa, odpowiadającego za wszystko (w tym roku dokooptował sobie perkusistę). Domysłów jest wiele i każdy z nich będzie miał swojego słusznego obrońcę, jednak wszystkie te zarzuty nikną, gdy „Passageways…” poświęci się o wiele więcej atencji niż tylko przesłuchanie albumu pod kątem pierwszego wrażenia. Kerberos odjeżdża tutaj w wielu kierunkach, ale dosłownie „odjeżdża” tak dewiacyjnie, że ryje czachę aż do kory mózgowej. Katechizmem jest tutaj transowy black metal, który o wiele lepiej sprawdza się w wolnych i cyklicznych motywach, a gdy jest do tego wyścielony bezdusznym ambientem z odrobiną noise’u często łączącym się z drone’owymi nieprzyjemnościami i ordynarnym doom/ death metalem, to „Passageways…” może służyć za książkowy przykład, jak powinien brzmieć zły i brzydki metal, który ma odstraszać wszelkiej maści miękkie pupcio-chrupcie. Jeżeli miałbym bardziej prostolinijnie nakreślić miejsce, w którym straszy Dakhma, to gdzieś pomiędzy Mayhem „Ordo ad Chao” i debiutem Lurker of Chalice. I gdyby tak jeszcze szwajcarski grób tudzież wieża ciszy, bo tak należy tłumaczyć nazwę tego paranoidalnego tworu postarał(a) się o bitumiczne brzmienie Autokrator, to byłoby obłąkańczo jak w nisko budżetowym japońskim horrorze. (555/666 – ManieK)

MUSSORGSKI „Creatio Cosmicam Bestiae” CD ‘16 Rosyjski kompozytor Modest Pietrowicz Musorgski, choć pochodził z bogatej rodziny rzucił w diabły karierę oficera, całkowicie poświęcając się muzyce. Negując ślepe kopiowanie wzorców zachodnich i poszukując nowych środków wyrazu muzyki rosyjskiej czerpał inspiracje z muzyki ludowej, wiążąc się z grupą znaną jako Potężna Gromadka. Z kolei Mussorgski pod dowództwem Khorzona wraz z trzecim albumem może i nie porzuca całkowicie swojej o wiele bardziej ambientowej przeszłości, nie poszukuje odkrywczych sposobów na wyrażanie własnego ‘ja’, ale na pewno dołącza do Potężnej Gromadki industrialnego black metalu, udekorowanego zimnym ambientem, kosmicznymi landszaftami oraz pomnikowymi orkiestracjami z często rytualnym kolorytem, jak w przypadku „Sabbathum in Perpetuum”, „Key to the Universe” czy też „Paradisum”, upajająco i popisowo zamykającym całość dzięki niepokojącemu klimatowi rodem ze ścieżki dźwiękowej do serialu Twin Peaks. I choć wcześniej z dokonaniami Mussorgskiego jakoś nie było mi po drodze, to teraz dałem się bezwładnie porwać „Creatio Cosmicam Bestiae” niczym amerykański wieśniak prosto z pola kukurydzy istotom pozaziemskim na badania na ciele i umyśle. Obecna kreacja Mussorgskiego wciągnęła mnie niczym snop światła na pokład pozaziemskiej maszyny i słusznie nie chce puścić, a raczej ja jego, bo Khorzon rzeczywiście stworzył kosmiczną bestię, która jednocześnie każe być ostrożnym, a zarazem frapuje coraz bardziej wciągając, podobnie jak kosmiczny, czarno-gwieździsty monolit z „2001: Kosmicznej Odysei”, który stał się jednością z astronautą Davidem Bowmanem. Czy Bóg jest w neuronach, czy istnieje klucz do wszechświata? Na te i inne pytania stara się dać odpowiedź Mussorgski w kanwie industrialno-ambientowego black metalu, najwyższych, kosmicznych lotów. (555/666 – ManieK)

PYROMANCER „Demo MMXV” MCD ‘16 Gdy byłem na miasteczku rowerowym z córką, zamiast kontemplować u pierworodnej postępy w jeździe na jednośladzie, musiałem wysłuchiwać chrześcijańskich, smętnych zawodzeń, wielbiących Pana na wysokościach. Światowe Dni Młodzieży opanowały również Opole, a że miasteczko rowerowe jest na błoniach osiedla AK oraz obok osławionej „górki śmierci”, to ustawiono wielgachną scenę, z której płyną dziękczynne peany odbijające się nieprzyjemnym rezonansem od okolicznych bloków, a na śmiercionośnej górce zamocowano dwa wielkie standy z Maryją i jej synem. Kurwa, Golgota 2016 jak się patrzy. I, żeby oni jeszcze śpiewali jak baptyści, radośnie i z przytupem wychwalając Pana pod niebiosa. A u nas, jak zwykle, nabzdyczenie, artystycznie, z lamentacyjnym śpiewem przypominającym robienie kupy na scenie. Patrząc i wsłuchując

się w to wszystko, tak sobie pomyślałem – a gdyby tak z partyzanta puścić im wszystkim takie demo Pyromancer, gdyby tak z tych głośników popłynął z dobrą nowiną ten nieskazitelnie pierwotny, dziewiczo naiwny black/deah metal aż tryskający od tego nieskalanego, młodzieńczego buntu, aż kipiącego od tej piwnicznej witalności. I przywalił niczym, młody i nieokrzesany dzik łbem w sosnę. To by był obrazek jak się patrzy. Oj, coś strasznie umęczeni pewnie by wszyscy byli, niczym ten zwisający Jezusek na okładce „Demo MMXV”. Światowe Dni Młodzieży, osiedle AK, „górka śmierci”, młoda na różowym rowerze z jaskrawymi frędzlami przy kierownicy i tato rozmyślający o Pyromancer – czy ja jestem jakiś popierdolony? A czy Greg z Godz ov War jest normalny, że wydaje na CD pierwsze demo, i zarazem jedyny materiał nikomu nieznanemu Pyromancer. Ognisty i archaiczny black/death metal dla prawdziwych maniaków, wydany przez prawdziwego maniaka i zagrany przez prawdziwych maniaków, którym mam nadzieję, że ten gówniarski i furiacki wkurw nie wygaśnie na wielce oczekiwanym przeze mnie debiucie. (555 – ManieK) SERPENT SPELLS „Mantras Within Ascending Fire” MCD ‘16 W pociągu siedzi Polak i Murzyn. Polak przygląda się Murzynowi, bo nigdy wcześniej nie widział Murzyna. Chciał się dowiedzieć, skąd ten Murzyn jest i pyta: - Bangladesz? Murzyn nic. To Polak znów: - Bangladesz? Murzyn wstał, otworzył okno, wyciągnął rękę i powiedział: - Nie bangla. Ot, tak mi się luźno skojarzyło (wiem, Joseph, jestem mistrzem sucharów), gdy okazało się, że starożytny blackujący death metal heblują również nad Zatoką Bengalską. Zresztą, dziwić się nie mam zamiaru, bowiem w dobie życia w globalnej wiosce opanowanej obecnie przez głupawkę o nazwie Pokemon Go żadna egzotyka już nie dziwi, a zwłaszcza ta w podziemnym metalu, dla którego nie ma granic i rzeczy niemożliwych. Dlatego też trójka zapaleńców z jednego z najgęściej zaludnionych i zarazem najbiedniejszych państw świata złapała w 2014 roku za instrumenty, by już dwa lata później nagrać czterootworową EP „Mantras Within Ascending Fire”. Otwierający, instrumentalny „Prism of Flesh (Entrance)”, orientalnymi gitarami akustycznymi, przemieszanymi z klasztornymi chórami zapowiadał, że dalej może być naprawdę ciekawie, jednak im dalej w las tym więcej spowszedniałych oraz opatrzonych drzew i nie uratują tego niektóre riffy trzeciego na liście „Scourge Heretic Consecration” czy ponownie pojawiające akustyczne tony, zamykającego tytułowego numeru. Owszem, drugi w kolejce „Piercing the Cervix of Nehemah” już od pierwszych taktów bombarduje grubo ciosanym black/death metalem, co to się w tańcu nie pierdoli, szytym na miarę dla starej, chamowatej gwardii metalu, jednak u mnie jakoś ten materiał nie żre. Skoro Bangladesz jest biednym krajem bogatych ludzi, to „Mantra…” jest biednym nagraniem, ludzi bogatych w wieloletnią historię plugawego, acz nieco melodyjnego black/death metalu. Bangla Serpent Spells? Na razie nie bangla. (333/444 – ManieK)

STILLBORN „Testimonio de Bautismo” CD ‘16 W ocenie muzyki często korzystam z pomocy żony, którą w tym momencie serdecznie pozdrawiam. Otóż im bardziej obleśna i brutalna muzyka dobiega z odtwarzacza, tym bardziej moja ślubna brunetka prosi, a następnie grozi, bym to ściszył i ostatecznie wyłączył. W przypadku najnowszego dzieła Stillborn, tego typu apele pojawiły się już przy „Upiorze” i na nic nie pomogło zapewnianie, że to Baudelaire, poezja itd. Świadczy to o nadzwyczajnym ładunku siły i bluźnierstwa, zawartym na „Testimonio de Bautismo”. To gwoli wstępu. Zawartość albumu można natomiast skwitować krótko – „Ale zajebali!”. Płyty słucha się wybornie, każdy kawałek to deathmetalowy pean zagrany z ciężarem, pasją i agresją, których wśród współczesnych dzisiaj ze świecą można szukać. Takich hitów jak „Człowiekowstręt”, „Martwo Urodzony – rodział trzeci”, czy wreszcie hymn pokolenia metalowych dinozaurów – „Odezwa” słucha się jednym haustem, a zostały one stworzone przede wszystkim, by wzniecać przemoc i chaos na koncertach. I nie jest tu ważne, że nie podoba mi się produkcja, dzięki czemu czytający te wypociny będą mieć mnie za bałwana i ignoranta. Oliwy, a w zasadzie jadu do ognia, jaki płonie na tym albumie dodają teksty, które zostały napisane po polsku. Recenzując „Testimonio de Bautismo” nie sposób nie pogratulować wydawcy dbałości o jakość i wykonanie książeczki, co w dobie ilościowego podejścia do rzeczy do dodatkowo podnosi wartość albumu. (666/777 – Cycu)

53


rówieśników! Wystarczy tylko wsłuchać się w „Legion” czy „Dawn of Mayhem”. (666 – Cycu) SPEKTR “The Art to Disappear” CD ‘16 [Agonia] Francuski Spektr atakuje płytą, którą można sobie zakupić, jeśli ma się już w koszyku nowe Oranssi Pazuzu, a nawet Aluk Todolo. Jeden z tych zespołów, które pcha tę skostniałą i pokrytą pajęczynami blackmetalową manufakturę w innym kierunku i próbuje udoskonalić wypracowaną lata temu formułę. Zimny, zindustrializowany black metal, który może skróci męki oczekiwania na drugi album Thorns. Fajnie, że wciąż powstają takie płyty i ludzie próbują ugryźć temat inaczej. Słychać, że są obcykani z różną muzyką i chodzą po tej ziemi, żeby pisać muzę, a nie szczerzyć zęby w banku czy pierdzieć w stołek na zadupiu, gapiąc się w tępy krajobraz. Spędziłem kilka godzin z „The Art to Disappear” i tak sobie kombinuję, że albo ten zespół wyjebie jeszcze jakieś drzwi z potężnym hukiem, albo będzie powoli zbliżał się do szczytu nigdy go jednak nie osiągając. Tak jak ma to miejsce w przypadku tej płyty, na którą bez wątpienia warto wysupłać talary, ale też momentalnie pojawia się obok taka refleksja – jak genialna jest na przykład „Grand Declaration of War” i, co jeszcze muszą zrobić takie bandy, aby otrzeć się o ten geniusz cyfrowej rebelii i elektronicznej anihilacji. Będę ich obserwował. (555 – Vulture)

MORTHUS „Over the Dying Stars” CD ‘16 [Witching Hour] Rok 2016 w Polsce oldschoolem stoi – najpierw Stillborn, później Ragehammer, a teraz debiutujący ponad wygasłymi gwiazdami Morthus. A wszystkie te rodzynki znalazły się w mojej części sevengates’owego sernika! Twórczość mrocznej załogi z Warki nie powala swoją oryginalnością, a echa przeszłości rozbrzmiewają w niej wyraźnie i nie są jakoś specjalnie ukrywane. I chyba tak szcze-rym podejściem, wolnym od bufoniastego szukania na siłę swojej artystycznej tożsamości wśród kapturów, świec i kontemplacji załoganci z matecznika piwa, serwowanego nie wiadomo czemu z sokiem, wygrywają. Gdy po raz pierwszy włączyłem „Over the Dying Stars” miałem wrażenie, że gdzieś to wszystko już słyszałem. Wiedziałem, co czai się na mnie po kolejnej zagrywce, kiedy wokal zabulgocze, kiedy zaskrzeczy, a mimo to czułem radość i chęć powtórnego włączenia płyty zaraz po tym jak, przestanie ona grać. Gdy w głośnikach rozległ się hiciarski „Gospel for Evil and Chaos”, gęba sama się cieszyła, noga wybijała rytm, a wraz z „Chant of the Blazing Breath” wylane na mnie zostało wiadro smoły. A ja błagałem, by gęsty, mroczny death metal grał dalej i nie przestawał dawać ulgi w gorące czerwcowe dni. Debiut Morthus to kolejna mocna pozycja na firmamencie polskiego undergroundu i nawet, jeżeli ktoś uzna, że tak jawne wzorowanie się na klasykach jest złe, to i tak uważam, że odgrywanie cudzej twórczości z takim polotem i energią wymaga nie lada talentu. (666 – Cycu) 9 MORTHUS „Over the Dying Stars” CD ‘16 Morthus przez pewnego znajomego został określony jako support metal. Kapela dobra, ale nie mająca własnego wyrazu. Słuchając pełnowymiarowego debiutu Morthus trzeba się trochę z tą tezą zgodzić. „Over The Dying Stars” jest kawałem dobrego death/black metalu. W każdym kawałku jest tu coś, co przykuwa uwagę, jak np. polski fragment w „Gospel of Evil And Chaos”. Problem nie polega na tym, że jest za mało wyraźnych i ciekawych fragmentów. Problem Morthus polega na tym, że za dużo jest oklepanych i wtórnych momentów, które sprawiają wrażenie, że oczywiście gdzieś już to słyszałem i dlaczego to Skandynawia? Powoduje to, że ciężko jest przebrnąć przez tę płytę za jednym podejściem. Morthus upodobało sobie tę dłuższą wersje death/black metalu, gdzie death jest po to, by zbrutalizować czarną materię. Kawałki mają zasadniczo około pięciu minut i dosyć dużo się w nich dzieje, lecz bez przesady, black metal nigdy nie słynął z wirtuozerki i kombinowania (przynajmniej ten z lat 90-tych). Porównując poprzednie materiały Morthus do ich pełnowymiarowego debiutu, to trzeba przyznać, że wykonali oni dosyć duży postęp i, jeśli tak dalej pójdzie, to następny długograj będzie jeszcze ciekawszy. Trzeba tylko wyrzucić z muzyki wszystkie te monotonne momenty i zapętlenia. Jak na razie, jest obiecująco, ale dupy mi to nie urwało. (444 – Joseph) 9

54

D nr 40 / 01–2016

SURGICAL METH MACHINE „Surgical Meth Machine” CD ‘16 [Nuclear Blast] Niemożliwym jest patrzyć na Ala Jourgensena inaczej niż przez pryzmat tego, co osiągnął z najważniejszym ze swoich muzycznych dzieci, czyli Ministry. Pomimo tego, że ostatnie płyty tego bandu ssały, a kolejne trasy przypominały niekończące się turnusy pożegnalne Scorpionsów, nie byłem w stanie całkowicie się obrazić i położyć laski na debiucie SMM. Dzisiaj wiem, że gdybym to jednak zrobił, żałowałbym srodze! W swoim najnowszym projekcie, niczym feniks, Jourgensen odradza się marazmu i udowadnia, że mimo wieku, podobieństwa do wydziaranej gotki z grubymi łydkami, wciąż jest tym samym wizjonerem, kosmitą i świrem, który spłodził „Filth Pig” i „Psalm 69”. Z właściwym sobie sarkazmem i humorem atakuje konsumpcjonizm („I Want More”), znudzonych celebrytów („Rich People Problems”) i śledzących go na Facebooku płaczliwych komentatorów („I am Sensitive”). Karny kutas zostaje również wymierzony w muzyczny biznes, który dawno zjadł własny ogon i przypomina towarzystwo wzajemnej adoracji. Wszystkim tym cipeczkom, które dogłębnie przeżywają hejt i smuteczek, Al pokazuje, co to jest prawdziwa nienawiść i serwuje im nieprzyswajalną miksturę, złożoną z wściekłych gitar, kanonady bitów, sampli, loopów i całej masy elektroniki („Unlistenable”). Z drugiej strony, dla dopełnienia rozstroju nerwowego słuchających, na płycie znalazły się okazy, jak bujający „I am Invisible” czy cover bliżej mi nieznanego Devo. Jak słusznie sam przypuszczał, „SMM” Grammy ani oklasków mu nie przyniesie, a wręcz przeciwnie – zepchnie go jeszcze dalej na margines, uczyni zeń jeszcze większego wariata, który budzić będzie jeszcze większą odrazę. Wydaje mi się, że właśnie taki cel przyświecał Jourgensenowi, gdy zamiast pójścia na kompromis – w myśl zasady „na złość mamie, nie założę czapki i odmrożę sobie uszy” – zaostrzył zęby i nagrał płytę, która w odczuciu szerokiej gawiedzi jest asłuchalna. Dla mnie bomba! (777 – Cycu)

THE DEAD GOATS „All Of Them Witches” CD ‘16 [Testimony] Początkowo chciałem w tej recenzji napisać, że mam już dosyć szwedzkiego death metalu zewsząd tylko nie ze Szwecji. Ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej widzę, że to nie chodzi o to, że wszyscy nagle używają tego syfiastego, piaszczystego brzmienia, ale chodzi o to, że wszyscy grają na jedno kopyto. I tak słucham sobie najnowszej płyty The Dead Goats i w sobie przyznaję się do faktu, że jest to po prostu kawał dobrego metalu, którego największą zaletą, a zarazem największym mankamentem, jest osadzenie w konwencji. To konwencja szwedzkiego brzmienia jest błogosławieństwem, które stawia TDG na czele pogrobowców starego Entombed. Ta sama konwencja stawia ich jednak w miejscu odtwórców, a nie twórców. Bo przecież szwedzki death metal, to poletko przeorane już na wszystkie możliwe sposoby. Ale, co czyni tę kapelę i jej najnowsze dziecko tak bardzo wyróżniającymi się z całej rzeszy takich zespołów? Wszystko to, co nie jest death metalem. Po pierwsze od cholery punka. Luz, i pogarda dla pozy. Ta płyta jest jak kurtka punkowca z lat 80-tych. Jest pełna syfu, przerysowania, karykaturalna wręcz. Ale, co najważniejsze, w jej centrum znajduje się wielki środkowy palec pozdrawiający wszystkich bardzo serdecznie. „All of Them Witches” to jak dotąd najlepsze, co udało się zrobić panom z Białegostoku. Ale czego się

dziwić, przecież poprzednie EP były tak samo świetne. I wszystko byłoby super, gdyby właśnie nie to szwedzkie brzmienie. (666 – Joseph) VIDIAN „A Piece of the End” EP ‘16 [Arachnophobia] Od razu przyznam się, jak naiwny młokos na pierwszej spowiedzi, że po dziewiczym przesłuchaniu „A Piece of the End”, myślałem iż będzie to zarazem pierwszy, ale i ostatni kawałek końca mojej styczności z Vidian. Raz, że niepotrzebnie umiejscowiłem chłopaków w kontekście deathmetalowej przeszłości, która nadal jest wykorzystywana przez wielu na potrzeby zaszufladkowania bydgoszczan. Dwa, że takie granie niekoniecznie jest muzycznym chlebem powszednim, którym żywię się na co dzień. Czasami, jednak warto zmienić kuchnię i kulinarne przyzwyczajenia, zwłaszcza gdy Vidian jawi się jako duch i materia ulegająca ciągłym przeobrażeniom. Autorzy „A Piece…” ewidentnie nie mają zamiaru siedzieć potulnie w jednowymiarowej szuflandii i grać podług jednego wzorca oraz jedynie słusznego sznytu. Adam, gitarzysta i współzałożyciel Vidian, w wywiadzie udzielonym dla Chaos Vault webzine w punkt powiedział, że dla metalowców „są i byli za mało metalowi. Dla wszelkiej maści alternatywy z kolei zbyt metalowi właśnie, a za mało alternatywni”. Sam przyznaje, że „przylgnęła do nich etykieta post metalu, chociaż nie uważa, żeby byli typowym zespołem, jeśli chodzi o taki klimat, gdyż jest to pojemny worek, do którego wrzuca się wszystkie kapele niełatwe do zakwalifikowania, obracające się klimatach na styku metalu, hard core’a i alternatywy”. Ogólnie nie przypiął, ni przyłatał. Ni to pies, ni wydra, a jednak mimo swej interdyscyplinarności „A Piece…” ma to „coś” (jest ich nawet kilka), co bierze górę nad większością materiałów spłodzonych nad Wisłą. A są nimi bardzo przestrzenne, pełne, czytelne i ciepłe brzmienie, przepięknie sącząca się sekcja rytmiczna (weźcie na słuchawki, tam dzieje się drugie, o ile nie trzecie życie) z segmentowymi rozwiązaniami (a raczej zawiązaniami) perkusji oraz mgławym basem rodem z zadymionych jazzowych barów, a także różnokierunkowe wokalizy Szy, który z powodzeniem sprawdziłby się w poprockowym repertuarze, czy też wręcz post/progrockowe, instrumentalne aranże, które bezapelacyjnie miałyby rację bytu u progrockowych hiszpańskich instrumentalistów z Tundra i Syberia. To jest po prostu bardzo dobra, a przede wszystkim cholernie przebojowa MUZYKA (!), więc do Bydgoszczy będę jeździł a tu nie będę kupował. A Wy, co zrobicie Vidian, gdy ich złapiecie? (555/666 – ManieK) VIRUS „Memento Collider” CD ‘16 [Karisma] W świecie Virus nie zmieniło się wiele. Czral i jego kumple konsekwentnie rozwijają styl znany z poprzednich płyt, gdzie duch Ved Buens Ende i odrealniony klimat dokonań Voivod jest wciąż obecny. Przy pierwszym kontakcie początek płyty wydawał mi się strasznie siermiężny, te kilka pierwszych utworów jest niczym mantra, bez żadnej przesady, zacząłem… ziewać. W drugiej połowie następuje wyraźne ożywienie, zwłaszcza w genialnym „Gravity Seeker”, który wydaje się być jednym z najlepszych utworów, jakie kiedykolwiek popełnili. To jest właśnie ten dziwny klimat i ten chory świat, który banda Norwegów tak zręcznie nam aplikuje, domięśniowo i bez znieczulenia, prowokując płat czołowy do większej gimnastyki. Niewątpliwie jest to album, który wymaga czasu, odpowiedniego nastawienia, im bliższy i dłuższy kontakt tym bardziej „Memento Collider” zyskuje, nawet wspomniane wyżej pierwsze kilka utworów, ale czegoś tutaj brakuje. Tych kilku dziwaków znalazło sobie niszę, którą z powodzeniem uprawiają od wielu lat. Spodziewałem się jednak, że tym razem pójdą nieznaną drogą, dorzucą kilka ton surrealnych snów skradzionych z fabryk The Residents albo This Heat na przykład. Tak się nie stało. Cóż, może na kolejnej płycie. (555 – Vulture) VISIONS „Visions” CD ‘16 [BlackSeed] Prawie sześć lat temu niejaki Gurbag (nie mylić z Gorbagiem z Primigenium) zamieszkujący w stolicy Hiszpanii miał wizje (czyt. Visions). Początkowo zafascynowany poczerniałym thrash death metalem bez większego powodzenia próbował owe wizje urzeczywistnić. W zasadzie udało mu się połowicznie dopiero przy drugim materiale (tj. EP, bo przecież teraz nie wydaje się już demówek). I chociaż „Premonition 666” (tak oto EP nazwano) nie odbiła się szerokim echem w podziemiu, to jednak dała Gurbagowi & Co. kontrakt z BlackSeed. Teraz dopiero zaczyna się najlepsze, bo oto z (lekko wesołego) blackmetalowego pobrzękiwania muzyka Visions zaczyna zmieniać się mocno. Nowa płyta praktycznie zupełnie nie przypomina wcześniejszych dokonań zespołu. Mocny i mroczny black metal z elementami death, poparty konkretnym brzmieniem to obecny wyznacznik Hiszpanów. Co ciekawe, chociaż na płycie znalazły się tylko cztery bardzo długie (jak na taki gatunek) utwory, nie mam mowy o jakiejkolwiek nudzie. Mimo, że nie ma też mowy o całkowitej oryginalności, to jednak słychać doskonale, że odpowiednie aranże robią bardzo dużo. Mam wrażenie, że wreszcie wizje Gurbaga urzeczywistniły się we właściwy sposób i nie są to żadne koszmary. (666 – W.A.R.)



Cześć, Wojsław! Na wstępie muszę ci pogratulować naprawdę bardzo dobrego albumu „Zagony Bogów”, tak mocnego, że aż spodobał się mojemu redakcyjnemu koledze, który na co dzień „siedzi” w death i grind metalu. — Dzięki. Ja z kolei przyznam, że kiedy kupowałem swoje pierwsze „7 Gates” w okolicach 2005 roku nie spodziewałem się, iż kiedyś zagoszczę na jego łamach. A kolega słusznie robi, to właściwa strona mocy. Wiesz, mnie osobiście cieszy fakt, że trafiacie również i do takich odbiorców, jednak jest i druga strona medalu, bowiem znam wiele osób, które bez zapoznania się z zawartością muzyczną Stworza ocenili „książkę po okładce”. A wszystko przez to, że większość rodzimych zespołów paganmetalowych to natężenie kupy i szczyn, jak w koncernowych piwach, kojarzących się z wiochą i cepeliadą. Zgodzisz się z tym, że w kontekście szeroko pojętego pagan metalu to zbyt duże natężenie błazenady oraz infantylizmu sprawiło, że niektórym naprawdę nie chce się oddzielać ziarna od plew? — Jeśli poprzez „rodzime zespoły paganmetalowe” masz na myśli wysyp studenckiego folkmetalowego syfu, który nastąpił w ostatnich latach w Polsce, to z bólem, ale muszę się zgodzić. Z bólem, bo dawno temu w tutejszym gronie zastanawialiśmy się, czemu w Polsce nie istnieje scena na miarę rosyjskiej, ukraińskiej czy białoruskiej. No i się, kurwa, doczekaliśmy, aż się płakać chce. Natomiast pokusiłbym się o stwierdzenie, że błazenada, o której mówisz dotyczy metalu w ogóle który zwykle oferuje estetykę i tematykę nęcącą wszelkiej maści idiotów, degeneratów i ludzi z zaburzeniami tożsamości. Mnie tam akurat chce się oddzielać ziarna od plew, chociaż w ostatnich latach najczęściej odwiedzam pola z metalem cokolwiek mało związane, gdzie o obfite żniwa o wiele prościej z racji ich mniejszej powierzchni i zdrowszego plonu. Trzeba tylko takie pola umieć znaleźć. Jeżeli większość rodzimych zespołów paganmetalowych to natężenie kupy i szczyn, jak w koncernowych piwach, tak najnowsza płyta Stworza jest browarem rzemieślniczym najwyższych lotów, uwarzonym z prawdziwego i szczerego chmielu, słodu oraz drożdży. Istny crème de la crème pagan metalu. Czy dochodzą do was tylko same superlatywy na temat „Zagonów…”, a może ktoś, nie patrząc na muzyczne walory zanegował was ze względu na poruszaną tematykę, „światopogląd”? — Głównie superlatywy, choć znaleźli się i tacy, którym to i owo nie pasowało. Różnica polega na tym, że w przypadku obecnego albumu krytyka polegała na wytykaniu rzeczy typu, a to „mało ambitna muzyka”, a to „plastikowa stopa”, a to „za cicho/za głośno wokal”, lub „wiocha”. Przy ostatnim albumie takich głosów nie było lub do mnie nie dotarły. To bardzo deprymujące i zastanawiam się, czy nie zawiesić działalności. A tak poważnie, to po prawdzie komentarzami interesowałem się tylko bezpośrednio po premierze, więc za bardzo nie wiem, co teraz piszą i czy. Sporo osób czuło się jednak w potrzebie napisać do mnie prywatnie, aby wyrazić swój entuzjazm, i – tak jak poprzednio – bardzo budujące jest, że spotkałem się z osobami, które całokształt tekstów i muzyki pobudził do jakichś przemyśleń czy zainteresowania się tematyką ludowej kultury czy też duchowości. 15 lat po swojej śmierci na „Zagony…” traf ił Antoni Wacyk z wierszem „Pieśń Żerców” (trawe sto wany m ju ż przez KelT hu za i Slavland), jeden z czołowych ideologów Zadrugi, który podważał i negował zasługi Kościoła w Polsce oraz twierdził, że kler i katolicyzm był główną przyczyną upadku i rozbiorów Polski. Czy również sądzisz, że należy „odkatoliczyć, unarodowić, dowartościować Polaka!”, jak brzmiało credo ruchu Zadruga, autorstwa Wacyka? — Przy początkach działalności i mojego zainteresowania „pogaństwem” Stachniuk oraz tłumaczący jego idee na ludzki język Wacyk stanowili dla mnie pewną inspirację. Szybko jednak z tych kolektywistycznoateistycznych fantazji wyrosłem, chociaż nadal uważam, że niektóre idee Zadrugi miały w sobie wiele oryginalnych i nawet dziś aktualnych punktów. Jednakże raczej nie zaliczyłbym do nich histerycznej alergii na religię. Co więcej, obawiam się, że w obecnych realiach jakiekolwiek „odkatoliczanie” jest działaniem na rzecz wroga – jest to trwonienie sił i lokowanie ich

56

D nr 40 / 01–2016

W poprzednim numerze „7 Gates” zdrowy na ciele i umyśle pisałem, że album Stworz „Zagony Bogów” to crème de la crème pagan metalu. Musowo trzeba było skontaktować się z Wojsławem – duchem sprawczym Stworza. A, że wyszedł z tego bardzo obszerny wywiad, to nie będę dalej sztucznie przedłużał, zwłaszcza gdy Wojsław okazał się osobą, która bardzo mądrze gada, mocno argumentuje swoje poglądy, często niewygodne przeciętnej metalowej głowie, przez co nie tylko muzyką udowadnia, że Stworz jest ewenementem na paganmetalowej scenie. Chłop potęgą jest i basta! I nie próżnuje, bo 21 czerwca w Noc Kupały pojawił się nowy materiał. ↔ w zupełnie niewłaściwym i nieadekwatnym do realiów społecznych i geopolitycznych obszarze działań. Natomiast „unarodawianie” i „dowartościowanie” niejako odbywa się oddolnymi kanałami, i powiedziałbym, że z nawet dobrym skutkiem, chociaż trudno powiedzieć, czy jest to oddziaływanie o długofalowych czy raczej efemerycznych rezultatach. Co do samego Kościoła, to też nie jest taka czarno-biała sprawa, jak widzieli to zadrużanie, ale trzeba też zrozumieć realia, w jakich ich idee były wykuwane. Natomiast, jeśli wszystko będziemy pojmować przez pryzmat wydarzeń z X wieku, jednocześnie ignorując ostatnie tysiąc lat, to dojdziemy do ideologicznej ściany. Polska jest, jaka jest, przyjęcie semickiej religii i zmieszanie jej z lokalną duchowością jest częścią historii tej kultury, czy się to mi podoba, czy nie. Nie da się tego odwrócić ani wymazać. Ateizacja nie jest też żadnym rozwiązaniem i powiedziałbym stanowi o wiele gorsze zagrożenie niż obecny status quo z tracącym (masowe) wpływy Kościołem i katolickim, choć głównie już kulturowo,

społeczeństwem. Inny czołowy zadrużanin, Jan Stachniuk, uważał, że „antycywilizacyjny” charakter katolicyzmu gloryfikuje, propaguje i utrwala eskapizm, gnuśność i konsumpcjonizm, a w konsekwencji prowadzi do materialnego ubóstwa i cywilizacyjnego zacofania. Podzielasz tezy Stachniuka, że narody zachodniej Słowiańszczyzny znajdują się w stanie upadku cywilizacyjnego, spowodowanego głównie przez rzymski katolicyzm? — Umówmy się, że pokłosie semickiego kultu boga wojny JWHW po kolejnych przekształceniach, reformach i wchłonięciach kultów autochtonicznych jest obecnie religią co najmniej oderwaną od wcześniejszego duchowego dorobku większości ludzkości, nie licząc elementów zapożyczonych. Jednak duchowość przeciętnego człowieka trzeba umieć oddzielić przy analizie od instytucji (jakiegokolwiek) kościoła, ponieważ duchowość ludzka, do pewnego stopnia, jest


W czerwcu 2013 roku prefekt Kongregacji Nauki Wiary abp Gerhard Ludwig Müller w homilii wygłoszonej podczas mszy św. przed Świątynią Opatrzności Bożej, podkreślał, że „w dobie neopogaństwa i antyklerykalizmu, których przedstawiciele atakują Kościół i pasterzy Kościoła, Polska nie może ulec tym tendencjom i prądom”. Obawy chyba trochę na wyrost, bowiem neopogaństwo, zwłaszcza takie niescentralizowane i eklektyczne chyba nie jest w stanie obalić czarnej mafii i katolandu? — Nie jest i nie sądzę, by w ogóle zamierzało. Obecnie panuje w środowisku rodzimowierczym (w Polsce) tendencja do „pracy u podstaw” bardziej niż najazdów na dominującą religię, które najczęściej przybierały (i dalej przybierają) groteskową formę i wpływają negatywnie nie tylko na wizerunek, ale i podłoże ideowe ruchu. Nie da się budować na samej negacji, a do niedawna wiele osób czy środowisk nie oferowało nic ponadto. Lepiej wznosić swoją świątynię, niż obrzucać gównem czyjąś, szczególnie jeśli pod swoją nie potrafi się nawet wylać solidnych fundamentów. Jak na razie owa praca organiczna przynosi pewne ciekawe rezultaty, choć osobiście patrzę na działania „głównego nurtu” rodzimowierstwa nieco z boku. Trudno jednak mi powiedzieć, czy za parę lat będzie można mówić o silnej grupie wyznaniowej, bo prężne działania organizacyjne mimo wszystko nie wydają się iść w parze z wzrostem liczebności… Skoro nie zamierzasz legitymizować chrześcijaństwa, ani nie zamierzasz go też delegitymizować, bowiem „kwestie religijne nie są tak czarnobiałe, jakby niektórzy tego chcieli”, to czy odbudowa wierzeń bez chrześcijańskiej „nakładki”, jak to trafnie ująłeś w #3 „Unicestwienie” zine jest możliwa? — Oczywiście, ale to zależy od ludzi i ich podejścia do tego, co właściwie chcą osiągnąć. Religię i jej rytuały można wymyślić od ręki. Rodzimowierstwo podejmuje się trochę ambitniejszego zadania odkopania pewnej autentycznej i prastarej duchowej tożsamości, co prawda z różnym skutkiem, ale największą przeszkodą jest tu fakt, że biorą się za to często zupełnie nieodpowiedni ludzie. Mam na myśli, że czasami zbyt wiele w tym wrażenia subkulturowości i przelotnej fascynacji skrajnym i niszowym zjawiskiem, a za mało prawdziwej religijności budowanej na trwałych fundamentach. Ale jak już pisałem, wydaje mi się, że w pewnych kręgach coś się zmieniło i nadal zmienia na lepsze, więc zobaczymy, co dalej. Czy pokusiłbyś się o wymienienie głównych grzechów neopogaństwa i panslawizmu, ale i pozytywnych jego aspektów? Gdzie kończy

się rodzimowierstwo, a zaczyna pseudorodzimowierstwo? — A gdzie zaczyna się neopogaństwo? Bo z tymi wszystkimi określeniami jest czasami, jak z gatunkami muzycznymi, nie wiadomo, co jest czym i, jakie jest kryterium klasyfikacji. Załóżmy, że mówimy o współczesnym rodzimowierstwie. Jest bardzo wiele problemów, ale pewnych spraw nawet nie chce mi się tu nagłaśniać. Na pewno problemem jest niszowość zjawiska, za którą nie idzie wzrost jakościowy, ale to drugie wydaje się powoli zmieniać na lepsze. Problemem jest też fakt braku młodego pokolenia. W mojej wspólnocie jest dwoje dzieci. Gdzie indziej widziałem w porywach kilkoro. Zwracając się ku religii, która wiele uwagi poświęca zagadnieniu życia, płodności czy cyklowi śmierci i narodzin, ludzie jakoś nie odczuwają potrzeby posiadania potomstwa. Rozmawiałem na ten temat z kilkoma dziewczętami – uczestniczkami obrzędów, i infantylizm ich poglądów na posiadanie dzieci zjeżył mi włos na głowie. I to chyba jest główny „grzech” – nędza duchowa wielu rodzimowierców i nie traktowanie poważnie tego, co się robi, na bardzo wielu płaszczyznach. I jak mówię, nie chodzi mi bynajmniej o działania czysto organizacyjne, tzw. aktywizm (bo z tym jest dobrze), ale o postawę własną. Zbyt wiele razy spotkałem się z kompletnym niezrozumieniem pewnych podstawowych idei i ich wynaturzaniem na własny użytek. To nie jest tak, że istnieje jedna wykładnia, ale pewna wiedza przetrwała tysiąc lat nie po to, aby sobie ją naginać do potrzeb własnego ego czy stylu życia nastawionego na zaspokajanie niskich potrzeb. Czasami za tym idzie wypaczanie niektórych rytuałów czy pojęć (jak np. robienie postrzyżyn dorosłym). Nie wiem natomiast, na ile to jest powszechne, bo to, że ja się z tym spotykam – w Internecie i na żywo – nie znaczy, że to jakaś reprezentatywna próba. Od razu powiem, że z racji „pochodzenia” z Warmii jako grupa zawsze byliśmy nieco na uboczu rodzimowierstwa i dalej pozostajemy. Za mało społeczny też ze mnie człowiek, choć w ostatnich latach trochę bardziej „wychodzę do ludzi”. Co do „panslawizmu” zapewne chodzi ci o, po prostu ideę jakiegoś poczucia słowiańskiej jedności. Tu wyznawcami często są ludzie, którzy kompletnie nie rozumieją mechanizmów historii i zależności występujących między narodami o różnych uwarunkowaniach kulturowych. W rezultacie często sprowadza się to do hurraoptymistycznego nawoływania do jakiejś jedności i braterstwa narodów, która de facto nie ma prawa zaistnieć. Dlatego ja celebrowanie słowiańskiej jedności rozumiem jako odnajdywanie tego, co nas łączy i na tym budowanie wzajemnych relacji – natomiast działa to w zasadzie głównie na poziomie jednostkowym, ponieważ na poziomie narodowym pewne rzeczy zawsze będą nie do pogodzenia i nie uważam, aby możliwe było zażegnanie międzysłowiańskich konfliktów historycznych poprzez po prostu udawanie, że „to było dawno”. Zresztą, ja oprócz popierania idei zbliżania się do siebie słowiańskich ludów zawsze wskazuję na nie mniej istotną (chociaż może nieco mniej wyrazistą) jedność ludów indoeuropejskich, i nie mam tu bynajmniej na myśli tylko Europy, ale również Indoeuropejczyków ze wschodu (np. Kurdowie, Persowie, Hindusi, Ormianie, Kalasze). Zwłaszcza, że to mało eksplorowany obszar tej idei, a odnajdowanie podobieństw kulturowych i biologicznych jest tu bardzo satysfakcjonujące, kiedy np. niektóre prozaiczne elementy znane z polskiej wsi odnajdujemy w Indiach czy Iranie, gdzie sięgają one tysiące lat wstecz. Istotą każdej religii jest praktyka, czy nie sądzisz jednak, że pluralizm światopoglądowy rodzimowierców, który tak chętnie uznawany jest za atut owej religii, jest zarazem tym, co hamuje jej rozwój oraz pogłębia antagonizmy między różnymi związkami i przedstawicielami rodzimowierców? — Zdecydowanie. Mało tego, od pewnego czasu coraz popularniejsze stają się idee Długoszowskie, kompletnie bezkrytycznie powielane przez ludzi zarówno inteligentnych, jak i tych mniej (różnica jest taka, że z pierwszymi można dyskutować, z drugimi nie bardzo). Ja się już nie raz natknąłem na różnice nie do pogodzenia, a co gorsza nie wynikające wcale z odmiennych interpretacji czy różnic regionalnych, ale z dostosowywania rodzimej wiary do własnych, egoistycznych potrzeb i wyobrażeń. Dla mnie pluralizm „wyznaniowy” stanowiłby pewien atut pod warunkiem, że A) – przynajmniej niektóre podstawowe kwestie byłyby uzgodnione i powszechnie akceptowane oraz B) – gdyby rodzimowierstwo liczyło

swoich członków w dziesiątkach tysięcy i mogło sobie na to pozwolić. A w obecnej sytuacji jest trochę, jak mówisz, chociaż różne inicjatywy jak np. wspominana przez mnie Konfederacja starają się budować „jedność ponad podziałami”. Problemem jest natomiast po prostu brak jednoznacznej definicji rodzimowierstwa i tego, czym ono jest, bo stwierdzenie (uchwała II Wiecu), iż „Rodzimowiercą Słowiańskim jest osoba czcząca i wyznająca Bogów Słowiańskich” jest z jednej strony nader oczywiste a z drugiej – bardzo pojemne i tak naprawdę niejednoznaczne, szczególnie w świetle tego, o czym mówiłem na początku. To rzutuje głównie na zewnętrzny odbiór ruchu, bo samo środowisko raczej – stety lub niestety – nie ma z tym problemu. Piszą do nas czasem ludzie skonsternowani tym, że ktoś powiedział im tak, ktoś inaczej, a na obrzędzie widzieli jeszcze co innego. A mam wrażenie, że dyskusji nad różnicami w zasadzie nie prowadzi się. Sam często spotykałem się z oburzeniem, że ktoś śmie „się czepiać”, bo przecież wszyscy jesteśmy rodzimowiercami. Niezależnie w jak bardzo wypaczonym tego słowa znaczeniu. Jesteś autorem książki „Wiara, Ziemia, Rodzina”. Skoro została opatrzona podtytułem „Wstęp”, to kiedy i czy w ogóle należy spodziewać się dalszej i szerszej kontynuacji, bo zalążek chociażby jest w postaci rozdziału o Słowianach – klasyfikacji, historii, przekazach, który ostatecznie nie wszedł do „Wiary…”. — Nowa książka jest prawie skończona, mamy nadzieję puścić to wiosną (mowa o „O Bogach i ludziach”, której przewidywany termin wydania planowany był na czerwiec – dop. M.). Ale nie będzie rozdziału o etnogenezie Słowian (śmiech). Są rozważania teologiczne, trochę filozofii i etyki plus sporo pochylania się właśnie nad praktyką. Poprzednia książka opatrzona była podtytułem „Wstęp” nie dlatego, że miała być wprowadzeniem do jakiegoś cyklu wydawniczego, tylko stanowić „wstęp” do Rodzimej Wiary dla potencjalnego czytelnika dopiero rozpoczynającego przygodę z tematem. Ja nadal podkreślam, że o wiele za mało się pisze na ten temat i czasem zastanawiam się, czy po prostu ludzie mają tak mało do powiedzenia, czy zwyczajnie napisanie takiej publikacji ich przerasta. Najciekawsze są zawsze czyjeś własne przemyślenia, zwłaszcza w świetle tego całego pluralizmu, dlatego tym chętniej sam bym je przeczytał. Co skłoniło cię do napisania książki „Wiara, Ziemia, Rodzina”? Brak odpowiedniej lektury rodzimowierczej „na rynku” (kolokwialnie rzecz ujmując), a może kilka dotychczasowych publikacji było tylko liźnięciem tematu, gubieniem się dzieci we mgle, a może po prostu mądrego warto posłuchać/poczytać, więc stwierdziłeś, że jak nie ty, to kto? — Książka stanowić miała syntezę doświadczeń zebranych w ciągu kilku lat obrzędowania i indywidualnej praktyki, a bezpośrednim bodźcem do jej napisania był rzeczywiście nikły rynek takiej literatury w Polsce. Wcześniej na poważnie pisał (i dalej pisze) właściwie tylko R. Merski z Watry, były jakieś tam „wyznania wiary”, ale dalej literatury jest po prostu za mało, co jest dla mnie niezrozumiałe, bo w Polsce jest co najmniej kilkanaście osób mieniących się żercami (chociaż wiem, że niektórzy „coś” pisali i rozprowadzali nieoficjalnie). Kiedyś na forum RBI padł pomysł, żeby każdy żerca potwierdził swoją „profesję” napisaniem właśnie czegoś w rodzaju „pracy magisterskiej”. Nie tylko potwierdzałoby to jego znajomość tematu i dawało wgląd we własne przemyślenia, ale jednocześnie powoli budowałoby rodzimowierczą bibliotekę. Oczywiście, wiadomo, co z tego wyszło, ale pomysł jest wciąż interesujący. Żerca powinien posiadać nie tylko wiedzę duchową, historyczną, etnograficzną i kulturową, nie tylko powinien potrafić prowadzić obrzędy, ale przede wszystkim mieć coś do powiedzenia i przekazania swoim wiernym. Jeśli nie ma – być może nie powinien być żercą. Ja nigdy nie uważałem się za żadnego mentora, napisałem jedynie parę stron głównie z myślą dla tych, którzy – jak ja przed wieloma laty – szukali odpowiedzi na pytania o rodzimowierstwo, ale nie mogli ich znaleźć lub były one niesatysfakcjonujące, niepełne. Po odzewie mogę śmiało sądzić, że była to potrzebna publikacja i jestem wdzięczny za wsparcie, które otrzymałem, chociaż absolutnie nie zależy mi na osobistym zysku czy poklasku. A propos Rafała Merskiego z Watry (organizacji religijnej/wspólnoty rodzimowierców), to napisał

57

www.fb.com/Stworz B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

niezależna od religii, jest raczej naturalnym „zmysłem”, do którego uzewnętrznienia religia jest potrzebna. Dlatego opowiadam się za religiami naturalnymi, które wyrosły wprost z tej potrzeby wyrażanej za pomocą narzędzi kulturowych, nie zaś kolejnych ustaleń „autorytetów”. Czym innym jest jednak społeczne i polityczne oddziaływanie religii poprzez związaną z nią instytucję. Zgodzę się, że upadek cywilizacyjny, jaki dziś obserwujemy spowodowany jest przez katolicyzm, ale nie tyle przez samo jego istnienie, tylko właśnie odejście od niego przez „nowoczesne” narody. Niektórzy nie chcą przyjąć tych prostych faktów do wiadomości, ale dopóki Europa była społeczeństwem religijnym (choćby chrześcijaństwo było tylko powierzchownym systemem regulującym procesy społeczne bardziej niż faktycznym stanem duchowym), dopóty dominowała nad światem. Oczywiście, mówię to wszystko w pewnym uproszczeniu. I nie chodzi mi bynajmniej o to, jakoby natura katolicyzmu (czy chrześcijaństwa w ogóle, szczególnie prawosławia) per se determinowała wielkość Europy, tylko o społeczne i polityczne znaczenie religii w ogóle, jaka by ona nie była, oraz jej wpływ na zwykłego człowieka i jego zestaw wartości oraz sposób postrzegania rzeczywistości. Stachniuk postawił interesujące tezy, ale fakty historyczne przemawiały przeciwko nim. Dzisiejszy odwrót od religii na Zachodzie przynosi opłakane skutki, a wbrew wyobrażeniom wszelkich fantastów pustki, która powstaje w wyniku ateizacji raczej nie zapełnią rachityczne ruchy rodzimowiercze. Jeśli coś ją zapełni to Islam, co do pewnego stopnia już się dzieje lub religia konsumpcji i liberalnego stylu życia „bez jutra”, która prowadzi społeczeństwa prosto do śmierci. Tak kulturowej, jak i biologicznej, o duchowej nie wspominając.


on na „Zagony…” tekst do utworu „Maro, Maro”. Mógłbyś przybliżyć, na czym polega działalność Watry i na ile jest to prawdziwa wiara, a na ile odskocznia od szarości dna codziennego? — Watra jest ze Śląska – trochę za daleko od mojego miejsca zamieszkania. My, działamy lokalnie na Warmii – w stowarzyszeniu Kołomir. Tekstu używaliśmy od dłuższego czasu na obrzędach, pewnie zresztą nie jedyni. Już wcześniej wpadłem na pomysł zarejestrowania go wraz z melodią mojego autorstwa, aż wreszcie przy okazji komponowania „Zagonów…” przyszło mi do głowy, że to może być dobry moment. Wtedy też oświeciło mnie, że tekst pewnie ma autora i warto byłoby go spytać o zdanie. Autor się więc znalazł i dalej wiadomo. Analogiczna sytuacja miała miejsce z „Pieśnią żerców”, tylko tu nie było kogo o pozwolenie użycia pytać… Mimo mojego sceptycznego nastawienia do dorobku Zadrugi, niektóre wiersze Wacyka biją na głowę wiele współczesnej tzw. „poezji rodzimowierczej”. „Pieśń Żerców”, utrzymana jest w transowym tonie i zakończona miarowymi bębnami rodem z początku… „Raining Blood” Slayer. Czy ten Slayerowski wtręt był zamierzoną trawestacją, a może już najwyższy czas iść mi do laryngologa? — Nie wiem, poza wymienionym utworem i może jeszcze ze dwoma nic więcej Slayera nie słyszałem (naprawdę). Nigdy nie słuchałem takiej muzyki. Jednym słowem czas na laryngologa. Oprawa graficzna „Zagonów…” jest głęboko zakorzeniona w polskiej wsi, a obrazy w nią wplecione ponownie oscylują w klimatach Włodzimierza Tetmajera i Józefa Chełmońskiego, będąc jakby przebitkami i slajdami z realizmu, a nawet naturalizmu polskiej wsi Władysław Reymonta „Chłopów”. No właśnie, przecież ta wieś z przełomu X I X / X X w ie k u n ie o d p a r c ie ko j a r z y się z ostoją katolicyzmu, czołobitnością przed klechą, który liczył daninę od każdej morgi pola. Gdzie w tym wszystkim klucz i łącznik z waszą fascynacją słowiańszczyzną i pogaństwem? Chyba, że nawiązujecie do fascynacji chłopską energią, naturalnością i prostotą życia, charakterystyczną dla wielu dzieł początków XX w., nazywanej niekiedy „chłopomanią”? — Zacytuję Spenglera: „(…) chłop jest wieczną istotą ludzką, niezależną od wszelkiej kultury. Dzisiejsza pobożność prawdziwego chłopa jest starsza niż Chrześcijaństwo. Jego Bogowie są starsi niż każda wyższa religia”. W kulturze ludowej do połowy XX wieku, a w niektórych przypadkach do dziś, przetrwała wiedza duchowa wywodząca się z czasów nie tylko przedchrześcijańskich, ale nawet przedsłowiańskich. Wybierając estetykę związaną z wizerunkiem kultury ludowej XIX wieku świadomie pokazujemy, że istnieje tu ciągłość. W tej kulturze tkwią też korzenie współczesnych tożsamości narodów, co również chcemy podkreślić, ponieważ ta tożsamość, co prawda kształtowała się na przestrzeni wieków, ale lud to my, nasi przodkowie i nasze dzieci, nie tylko jakaś grupa żyjąca w danym czasie. W pewnym sensie esencja tożsamości ludu została właśnie skondensowana w XIX-wiecznej idei narodu. Jako rodzimowiercy dziś wykonujemy – pewnie niedocenianą, ale nie po to ona jest – tytaniczną pracę w celu odkopania na użytek duchowy wiedzy, która dla chłopa była po prostu codziennością i swoistą logiką. Moszyński w latach 30. XX wieku ze zdumieniem stwierdzał, że poglądy przeciętnego chłopa na wiele kwestii duchowych czy choćby postrzeganie przyrody niewiele ma wspólnego z doktrynami zawartymi w książeczce traktującej o przygodach nazareńskiego rewolucjonisty. Człowiek potrzebuje duchowości; chrześcijaństwo wchłonęło gotową, zastaną na żyznych ziemiach Słowiańszczyzny, trochę poprzestawiało to i owo, dodało swego rodzaju estetyczną i ideologiczną nadbudówkę (często dla chłopa i tak niezrozumiałą), zbudowało infrastrukturę i jakoś to poszło. Jeszcze w XX wieku na Rusi chłopi ganieni byli za oddawanie czci św. Mikołajowi, de facto – Welesowi – którego czasami stawiali wyżej niż Jahwe, ku zgrozie tamtejszych popów. Długo tak mógłbym to ciągnąć, mnożyć przykłady. Myślę, że w Spenglerowskim cytacie zawiera się esencja naszej postawy. To przepiękne „ubranie” albumu, jak już przystało na Stworza, to nie jedyny element, czyniący „ Z a g o ny…” d z i e ł e m k o m p l e t ny m , t a k i m , w którym wszystko się zgadza, począwszy od wspomnianej szaty albumu, poprzez stylizację liryczną czy też adekwatny ubiór was samych…

58

D nr 40 / 01–2016

I tu pojawia się pytanie, jak bardzo adekwatny (?), bowiem gdy większość przedstawicieli pagan metalu imituje pradawnych wojów lub mieszkańców lasu, którzy obrobili bobry czy też żubry ze skóry, wy wyglądacie, jakby żywcem wyjęci z Muzeum Wsi Mazurskiej/Warmińskiej. — No, na zdjęciu tylko moja żona ma rzeczywiście ludowy strój (warmiński), reszta to luźna wariacja na temat przeciętnego chłopa i przeciętnego guślarza. Częściowo na to pytane odpowiedziałem wcześniej. Zawsze staram się podkreślać, że rodzimowierstwo to nie odtwarzanie duchowości ojców żyjących 1000 lat temu, tylko jej kontynuacja, a więc siłą rzeczy w mniej lub bardziej współczesnej formie. Estetyka ludowości z XIX wieku stanowi nośnik idei tożsamości i zachowania tejże właśnie ciągłości. Stworz nie zajmuje się bitwą pod Przecławą czy upadkiem Arkony, a codzienną duchowością zwykłego człowieka, która pod wieloma względami niewiele się zmieniła na przestrzeni ostatniego tysiąca lat – co najwyżej w formie, a i to nie zawsze. Dobór obrazów do oprawy graficznej też nie jest w tym kontekście przypadkowy. Warstwa koncepcyjna albumu dotyka problematyki spraw ostatecznych – cyklu śmierci, życia i odrodzenia, których mistykę odczuwał chłop poprzez obserwację cykli przyrody i to nawet, mimo iż w myśl jego chrześcijańskiej wiary czekać go miało wieczne życie w niebie. Album dotyka tego bardzo bezpośrednio, dlatego we wkładce mamy starość, młodość, życie. Do tego wiosenna estetyka, jako że jest to czas odrodzenia, powrotu ptaków do kraju, co symbolizuje powrót dusz z zaświatów. Ponadto, nie do końca świadomie, poprzez split „Śnij ziemio moja” zapoczątkowaliśmy cykl „odwrotnego koła” – split był jesienny, „Cóż po żyznych ziemiach…” – letni, no więc tu musiała być wiosna. Przyznam jednak, że zorientowałem się w tej prawidłowości już po nagraniu albumu. Także następnego materiału można spodziewać się w szacie zimowej, żeby zakończyć ten krąg. W 2017 wypadnie też akurat 10 lat istnienia zespołu, więc symbolika pogłębia się. Na „Zagonach…” chyba tylko w utworze „Nic Ponad Bogów Myśl i Czyn” pojawiają się solowe partie gitary, trafnie wkomponowane, nadające ożywienia, mocy i czegoś nowego. Pozostaje więc zapytać się, dlaczego ich tak mało na tym albumie? — W sumie sam nie wiem, jakoś tak wyszło. Gdzieś jeszcze miały być teoretycznie, ale osobie, która je miała nagrać jednak się to nie widziało. Żadnej wielkiej filozofii w tym nie ma. Ale fakt, efekt spodobał mi się, więc w przyszłości pewnie przeforsuję tego więcej. Po raz kolejny wykorzystaliście w swojej twórczości utwory ludowe. W kontekście „Zagonów…” padło na „Czerwone Jajeczko”, nie wiem, dlaczego, ale nieodparcie kojarzące mi się z wakacjami u dziadków oraz „Szerokie Pole”. Sami dochodzicie do takich źródeł, a może wasze babki i dziadkowie są nieocenioną i nieskończoną skarbnicą wiedzy? — W „Czerwonym Jajeczku” zachowało się to, o czym mówiłem wcześniej – przedchrześcijańska mistyka cykli przyrody. Przecież tekst tego utworu traktuje po prostu o narodzinach słońca, czy to postrzeganych jako zwykły wschód, czy to jako jego „odrodzenie” zimą, czy też jako nawiązanie do jego powstania. Utwór znany jest jako „kolęda wiosenna”, co też mówi samo za siebie. Wykorzystujemy tę pieśń w obrzędach wiosennych. Z kolei „Szerokie pole”, pieśń kurpiowska, mówi o życiu po śmierci, gdzie estetyka „szerokiego pola” musi kojarzyć się z nawskimi pastwiskami… Co do źródeł, to z przykrością stwierdzić muszę, że moje babki nie żyją, a pozostały przy życiu dziadek na niewiele się przydaje w tym temacie jako stary oficer Wojska Ludowego. Inaczej wygląda to u żony, gdzie funkcjonuje tradycyjna rodzina wielopokoleniowa na czele z (już pra-) babcią przechowującą wiele praktycznej wiedzy i obrzędowości (np. pełnienie prac w ogrodzie zgodnie z fazami księżyca czy ludowe reguły dotyczące różnych spraw gospodarczych i rodzinnych…). Jednak najczęściej szukam sam, jak się chce – to się znajdzie. A propos twojej żony, czy przez to, że Stojsława miała nieporównywalnie większy udział w tworzeniu „Zagonów…”, to na poziomie muzycznym dochodziło między wami do o wielu więcej spięć, jak to między Marsem i Wenus bywa? — Chyba już mnie ktoś o to pytał… Nie, nie było żadnych spięć. Pomysł pojawił się spontanicznie, a potem się rozrósł, od razu byłem zadowolony z efektów.

Folk i muzyka ludowa cały czas gra wam gdzieś tam w środku, jednak mam wrażenie, że w tej materii nie jest to wasze ostatnie słowo i coś większego wciąż drzemie uśpione. Czy szersze ujście tych korzeni i nagrania stricte folkowej, czysto akustycznej płyty może i z alternatywnym neofolkiem z nietypowym instrumentarium wchodzi w rachubę? — Zdecydowanie. O ile nic się nie zepsuje, być może jeszcze w tym roku wyjdzie split „Warńija” nagrany wraz z Alne. Tematykę, jak zapewne można się domyślić, sugeruje tytuł. Z naszej strony materiał jest gotowy (poza jakimiś tam partiami basu) i jest to akustyczna muzyka „ilustracyjna” z narracyjnym wokalem. Zawsze chciałem coś takiego zrobić, szczególnie jako wielki fan dokonań Majdanek Waltz, Kapiszcza, Piorun czy Romowe Rikoito. Praca nad tym materiałem bardzo mi się podobała i z całą pewnością będzie tego więcej, chociaż raczej jako oddzielny projekt. Zresztą, nie będzie to pierwszy taki materiał Stworza – w 2010 roku na taśmie WP wydał „Słońcakres”, czyli pół godziny instrumentalnego neofolku. Można posłuchać w necie, taśmy chyba też jeszcze są do wzięcia u Wojbora. Podobnież „Zagony…” według pierwotnego założenia miały być mini EP z tylko i wyłącznie tradycyjną muzyką. Dlaczego ta „rzeka” ostatecznie aż tak bardzo zmieniła koryto i tak obszernie rozlała się po szerokich polach? — Chyba coś pomyliłeś, nigdy nie miałem planu nagrywać EP-ki z „tradycyjną muzyką”, a to dlatego, że średnio mam do tego środki, przynajmniej na tę chwilę. Ale rzeczywiście ostatni album, podobnie jak i przedostatni, miał być EP-ką, potem minialbumem… Rzeka nawet nie tyle się rozlała, co po prostu ostatecznie ustaliła koryto. Dopiero po nagraniu „Pożegnania Słońca”, które było ostatnie, poczułem, że to wydawnictwo jest naprawdę skończone. Wcześniej nie byłem przekonany. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „stosunek zmienia się w naturalny i zdrowy sposób, zatem po nagraniu każdego albumu człowiek uważa, że to najlepsze, co zrobił, a gdy minie trochę czasu – nabiera dystansu i patrzy bardziej krytycznie”. Czy nabrałeś już krytycyzmu i masz jakieś zastrzeżenia do „Zagonów…”? — Tak, chociaż po tak krótkim czasie zastanawiam się, czy sobie czegoś nie uroiłem. Zobaczę, jak podejdę do tego materiału za jakiś czas, bo słuchając teraz np. „Cóż po żyznych ziemiach…” nie znajduję „błędów”, które wydawało mi się, że słyszę, kiedy słuchałem tego albumu krótko po jego wydaniu… Ale wiesz, zawsze jest tak, że słuchając wcześniejszych nagrań człowiek – w zależności od aktualnego okresu w życiu – stwierdza, że to czy tamto zrobiłby inaczej. Czasami takie rozważania mają sens, innym razem nie. Na przykład „Po czasu kres” nagrałbym teraz zupełnie inaczej, bo mam inne możliwości. Ale wtedy było wtedy, dziś jest dziś. To zapis tamtego okresu. Natomiast zalecam słuchanie „Zagonów…” z taśmy – w mojej opinii jest to najwłaściwsze brzmienie dla tego materiału. „Po czasu kres” i „Synowie słońca” powstały pod wpływem spokojnych przemyśleń – paradoksalnie – głównie w otoczeniu miasta. „Cóż po żyznych ziemiach…” powstał i został nagrany w warmińskiej głuszy, a na muzykę oraz teksty tak ze splitu „Śnij ziemio moja…”, jak i 3. albumu bardzo duży wpływ miały właśnie pewne specyficzne miejsca i przeżyte w nich chwile. Co w takim razie z okolicznościami powstawania i nagrywania „Zagonów…”, towarzyszyły im jakieś specyficzne miejsca, chwile, doświadczenia? — Tak, utwór „Pług czasu” wymyśliłem na przykład w pracy przed komputerem (śmiech). Aczkolwiek jak zwykle duży wpływ miały warmińskie krajobrazy, szczególnie wiosną, oraz związane z nimi chwile. Niestety, w ostatnich latach mam coraz mniej czasu na wypuszczanie się w głuszę, ale staram się. Na „Zagony Bogów” na pewno wpływ miała ulubiona przeze mnie wiosna, zwłaszcza wczesna. W zeszłym roku obchody Jarych Godów obfitowały w symbolikę dostarczaną nam przez samą przyrodę (np. triumfalny przelot żurawi nad miejscem obrzędu w momencie ogłoszenia nastania wiosny…), co dostarczyło wiele inspiracji. Nie ukrywam, że wpływ miał także mój syn, obserwowanie jak rośnie i rozwija się. Wiele elementów współgrało tu ze sobą. Jeżeli mnie pamięć nie myli, gdzieś między dru-


gim, a trzecim albumem szykowaliście się do splitu z węgierską Legendą. Splitu, jak nie było tak nie ma, więc, co sprawiło, że ostatecznie w szeregach Stworz porzekadło „Polak, Węgier – dwa bratanki” nie stało się ciałem, no i gdzie ostatecznie wylądowały numery pierwotnie przeznaczone na kolaborację z Madziarami? — Kristof z Legendy sam wyszedł z propozycją tego splitu, ale potem ciągle przedłużał – z powodu studiów czy czegoś takiego. Mnie się też nie spieszyło, ale efekt był taki, że w końcu straciłem z nim kontakt. Jak widać nie zależało mu aż tak bardzo i w sumie szkoda. Utwory nie wylądowały nigdzie, bo poza jakimiś szkicami nic nie zostało nagrane na poważnie. Teraz ich nawet nie pamiętam. Zresztą, podobnie skończył split z białoruskim Piarevaracien – jakoś kontakt nam się urwał. Jako ciekawostkę dodam, że pomysł ten był pokłosiem nieudanej wspólnej inicjatywy wydania „wszechsłowiańskiej” składanki, na którą miałoby nagrać utwory zespoły po co najmniej jednym z każdego słowiańskiego kraju. W teorii, bo w przypadku Czarnogóry oraz Bośni próba znalezienia kogokolwiek (a co dopiero kogokolwiek sensownego) skończyła się fiaskiem. Natomiast poza Rosją, Białorusią, Słowacją, Ukrainą i bodaj Serbią żaden z ponad 20 zaproszonych „pogańsko-słowiańskich” zespołów nawet nie raczył odpowiedzieć, mimo iż był ugadany wydawca i wszystko. Tak wygląda idea w praktyce, a szkoda.

o wiele bardziej niż debiut. Wydaje mi się, że jest też dynamiczniej. W twojej aktywności artystycznej pozostaje jeszcze Prav z jedynym materiałem demo z 2012 roku. Coś nowego w tym temacie? — Tak, miał być album i inne fajerwerki, ale osoba za ten projekt odpowiedzialna raczej już nie wróci do grania takiej muzyki (ja robiłem tylko wokale). Szkoda, bo miałem przygotowany koncept tekstowy, nagrane zalążki utworów też były bardzo obiecujące. Mam za to przygotowaną, można powiedzieć, duchową kontynuację zaczętej przez Prav ścieżki. Na chwilę obecną (luty 2016) zostały mi tylko wokale. Ale raczej pójdzie to pod innym szyldem. Czy nadal korci cię, by reaktywować Dystopię? — Czasami, ale to nigdy nie będzie to samo, co 10 lat temu, więc raczej nic z tego. Skoro Stworz cały czas się rozwija, dojrzewa muzycznie, skład się powiększa, to czy wraz z tym progresem pojawi się również w wersji koncertowej? No i jakbyście sobie życzyli, żeby te koncerty wyglądały? — Widzę temat rzeka. Przecież my graliśmy i próby i koncerty w pierwszych latach działalności, więc to nie jest żadna nowość. Sprawa padła przez kwestie

prywatne oraz ostateczne utwierdzenie się przeze mnie w przekonaniu, że zupełnie mnie działalność koncertowa nie interesuje. Zresztą, ja poza nielicznymi wyjątkami w ogóle nie lubię metalowych koncertów, a nie widzę powodu robić czegokolwiek wbrew sobie. Nierzadko też efekt wizualny generowany przez występ zespołu na scenie potrafi też skutecznie zrujnować atmosferę, jaką budują wokół zespołu nagrania. Najlepszym tego przykładem jest Negura Bunget, która przez ostatnie kilka lat konsekwentnie rujnowała swój – niegdyś tajemniczy i mistyczny – wizerunek przybierając estetykę typowego zespołu metalowego, a także głupkowatymi zdjęciami z pizzą i wydurnianiem się pod wieżą Eiffla masowo wrzucanymi na FB. Wisienką na torcie był tragiczny tak wizualnie, jak i muzycznie koncert w Olsztynie w zeszłym roku. Ostatnio niczym sinusoida pojawiały się u nas i znikały możliwości powrotu do grania, ale raczej ten temat nie będzie ruszany w najbliższej przyszłości. Nie wiem nawet, czy znalazłbym na to czas, pomijając już kwestie składu. Ale doceniam, że jest tym takie zainteresowanie i naprawdę nie wykluczam, że kiedyś sytuacja może się zmienić. To wszystko z mojej strony. Jeżeli chciałbyś coś przekazać czytelnikom „7 Gates”, czego ja nie poruszyłem, to teraz jest na to odpowiednie miejsce. — Dzięki za ciekawe pytania i dobre słowo. D

Ale za to trafiliście na jubileuszowe wydawnictwo z okazji 22-lecia Nokturnal Mortum. Jaki utwór wzięliście na tapetę i czy należy spodziewać się po nim NM w skórze Stworza, czy Stworza w skórze NM? — Wzięliśmy na tapetę „Autodafe / Barbarian Dreams” z „Lunar Poetry”. Tekst napisałem sam, bo słowa oryginalne podobno dawno zaginęły. Szczerze mówiąc to aranżacja nie jest za mocno ani Stworzowa, ani Nokturnalowa, ale myślę, że wyszła ciekawie. Varggoth był zadowolony, z tego co wiem. Kiedyś chciałeś nagrać na nowo całe demo „Blask nad wiecznymi lasami” oraz utwory ze splitu z Wolforder. Wchodzi to jeszcze w rachubę, czy był to tylko impuls chwili, który, cytuję: „jakoś nie wyszedł”? — Jeśli chodzi o „Blask… „ to rzeczywiście wiele razy o tym myślałem, ale im więcej czasu mija od wydania tego materiału tym mniej wydaje mi się to sensowne i prawdopodobne. Jeden utwór został nagrany na nowo na „Cóż po żyznych ziemiach…” i chyba na tym jednak się skończy. Prędzej odświeżymy coś z „The Art of Fire”, który to materiał bardzo lubię. Niedługo minie rok od wydania „Na krawędziach nocy” Kres, i cieszy mnie to, że możliwe jeszcze w tym roku doczekamy się kolejnej odsłony. Jesteś w stanie zdradzić więcej szczegółów odnośnie kolejnej płyty Kresu, bo, patrząc na to, jak rozwija się Stworz jestem spokojny, że „Na krawędziach…” to nie był wasz kres możliwości. — Cóż, nie jestem osobą decyzyjną Kresu. Album jest praktycznie skończony, aktualnie skończyłem pisanie tekstów, ale znając życie chłopaki mogą coś w muzyce jeszcze pozmieniać. Optymistyczna wersja jest taka, że jeszcze w tym roku wyjdzie album. Szczegóły? Teksty jak na razie są mniej „jesienne”, a bardziej „zimowe”, o ile to ma sens dla kogokolwiek poza nami. Muzycznie jest też jednak nieco inaczej, a kompozycje wydają mi się nieco bardziej rozbudowane i „atmosferyczne”. Na pewno upłynie wiele Żubrówki Złotej zanim to złożymy do kupy, ale już bliżej, niż dalej. A co z Wędrującym Wiatrem? O ile w przypadku Kresu dość szybko idziecie za ciosem, tak „Tam, gdzie miesiąc opłakuje świt” w czerwcu nabierze 3-letniej mocy. — Ha, pierwszy album powstawał dobre dwa lata i kilka razy byłem już pewien, że go nie skończymy. Inna sprawa, że zsumowany czas faktycznej pracy nad nim wyniósłby może kilka dni… Po prostu się nam nie spieszyło, teraz zresztą też tak jest. Wpływ ma też to, że nad albumem pracują dwie osoby, co przekłada się na różne opóźnienia, które nie wystąpiłby gdybym np. robił muzykę sam. Jednocześnie, gdybym robił ją sam, to nigdy bym nie uzyskał tego, co uzyskaliśmy we dwóch, więc coś za coś. Gdybym miał strzelać, to powiedziałbym, że w tym roku skończymy. Mamy co prawda jakieś dwa i pół utworu, ale idziemy naprzód. Mogę zdradzić, że więcej będzie akustycznych wtrętów, a także, że to, co do tej pory zrobiliśmy podoba mi się

59


Jørn! Premiera „Pyre Era, Black!” wreszcie za nami. Dlaczego tak długo przyszło nam czekać na następcę „The Pulse of Decay? — Cóż, powodów tej 14-letniej ciszy było bardzo wiele. Niektóre z nich były podyktowane prywatnymi sprawami, i to się tyczyło nie tylko mnie, ale również Remiego i Janto. Jednak nigdy nie przestaliśmy grać, nadal byliśmy aktywni, graliśmy na żywo… chociaż nie dopięliśmy tego, co zapowiadaliśmy w 2011 roku. Szykowaliśmy coś specjalnego na nasze 20-lecie 4 lata temu, ale nie wyszło. Wiem, zagraliście nawet kilka koncertów pod szyldem Hades, zamiast Hades Almighty. — Dla nas to jest to samo. Nadal jesteśmy Hades, tylko w 1998 roku byliśmy zmuszeni przemianować się na Hades Almighty, ale te dwie nazwy zawsze obok siebie żyły i koegzystowały. Hades jest pierwotną nazwą, to jest ten sam zespół i zawsze będzie tym samym, co Hades Almighty. Niektórzy ludzie wołają na nas Hades Almighty, niektórzy pozostają tylko przy samym Hades. Spokojnie, Jørn! Po drugiej stronie słuchawki masz maniaka Hades, więc za tę lekcję historii muszę podziękować, chociaż będę się upierał, że Hades Almighty nie jest jednak tym samym, zwłaszcza bez Janto. — Jak dobrze to słyszeć (śmiech). Rzeczywiście, jedynym, co się ostatnio zmieniło jest to, że wraz z Janto zaczęliśmy kroczyć nieco odmiennymi drogami. Nagraliśmy razem wiele nowych utworów, później skasowaliśmy i nagraliśmy jeszcze więcej wspólnego materiału, ale tak naprawdę nigdy nie byliśmy z niego zadowoleni, więc postanowiliśmy, że nigdy go nie użyjemy. Zorientowaliśmy się, że zmierzamy w jakąś pułapkę i zaczynamy tworzyć oraz nagrywać już kiedyś zrobiony materiał. To wszystko za bardzo się powielało i nakładało. A to nie było naszym celem. Janto w pewnym momencie zaangażował się w hardrockowy Bourbon Flame, ja poświęciłem się w industrialno/blackmetalowemu Dominanz, nagrywając z nimi dwa albumy, jednak w tym samym czasie w Hades nie tworzyliśmy nic nowego, graliśmy tylko koncerty. Dodatkowo, mnie i Remiemu urodziły się dzieciaki, zostaliśmy ojcami, więc to nieco nas wyhamowało w okresie 2012-2014. Mimo wszystko podjęliśmy decyzję, że musimy zacząć coś robić, a jak nie, to kończymy z tym wszystkim. Chociaż, mnie i Remiego nie można zatrzymać, my musimy grać, jednak Janto jest typem człowieka, który dłużej się do czegoś takiego zbiera, próbował kilka razy. Byliśmy wobec niego bardzo cierpliwi, ale w 2014 roku stwierdziliśmy wszyscy, że nie damy rady tak dłużej funkcjonować. Sam odszedł, czy go wykopaliście? — Janto odszedł sam, ale za to do zespołu przyszedł Ask Ty, nowa krew, której potrzebowaliśmy, więc teraz razem z nim idziemy ostro do przodu.

Tak naprawdę, to wywiad z Hades Almighty mógł/miał się ukazać już w poprzednim numerze, jednak osoba, która sama zgłosiła się do tego wywiadu przygotowała takie pytania, że aż ręce mi opadły. Zwłaszcza, że na przepytkę czekała osoba, za którą ciągnie się bardzo przebogata blackmetalowa przeszłość. Pozostało mi wziąć to samemu na klatę, a że pojawiła się jeszcze możliwość telefonicznego pogadania z Jørnem, to w pewien lutowy wieczór odebrałem sygnał prosto z Bergen i postanowiłem nie odpuszczać. Tym bardziej, że Jørn okazał się gadatliwym rozmówcą, chociaż nie chciał zdradzić, dlaczego meksykańskie osły zryły mu beret, ale za to wiadomo, kogo chłopaki z Hades umówili z transwestytą Adamem. ↔

60

D nr 40 / 01–2016

Ask Ty nie jest anonimowym kolesiem, w końcu jest perkusistą zarówno Kraków, jak i Kampfar, gdzie również odpowiada za wokale. Ale, czy uważasz, że jego wokale oddają ten prawdziwy charakter i głębię, których wiele ludzi oczekuje ze strony Hades? — Pewnie, że tak, zwłaszcza, że podejrzewaliśmy, jakie będą oczekiwania ludzi. Najważniejsze, że kompletnie wszedł do zespołu, a my czujemy się, jakby on był z nami od początku, od 1992 roku. Dzięki niemu czujemy się, jakby to były wspaniałe początki Hades, dlatego na koncertach wróciliśmy do wielu starych utworów. Zostaliśmy zakażeni tą nową krwią. Zaczęliśmy myśleć, być kreatywnymi i wydajnymi, jak to kiedyś z nami bywało. Teraz jest nam o wiele łatwiej komponować nowe numery. Więcej ludzi w zespole jest współtowarzyszami. Poprawiło się również na próbach. Jest bardziej witalnie, czuć atmosferę. Wszystko przychodzi nam naturalnie. Czuć, że nie jest tak, jak było jeszcze dwa lata temu, a także przez długi okres czasu. Myślimy w ten sam sposób, czuć tego samego ducha, który niegdyś drzemał w Hades. I nadal go mamy. Odnośnie tekstów, Ask Ty kroczy ścieżką wydeptaną przez Hades, myśli tak jak my, więc wszystko przychodziło bardzo łatwo, wszelkie aspekty związane z najnowszą EP, jej tytuł, tytuły utworów, on wyczuwa wszelkie uczucie, które we mnie siedzą. Wiesz, między nami jest jak między bardzo dobrymi przyjaciółmi. Dlatego bardzo łatwo było nam zbliżyć się do wyznaczonego celu. To było samo w sobie bardzo inspirujące.


Po tak długiej ciszy z waszej strony „Pyre…!” jest niczym wstęp do nowej ery w historii Hades Almighty, do której wchodzi się jednak przez nieco stare drzwi, co może być obiecującym wprowadzeniem do nowej płyty, zapowiadanej przez was na 2016 rok. Czego w takim razie możemy spodziewać się po nadchodzącym pełnym materiale, bo jeżeli będzie to coś w stylu utworu „Bound”, brzmiącego niczym prawdziwe opowiadanie lub „Funeral Storm” z genialnymi riffami, to może być całkiem obiecująco? — Wielkie dzięki za twoje słowa. Oczywiście, że kluczem do zbliżającego się albumu jest „Pyre…”, a zwłaszcza tytuł, który jest bardzo symboliczny. Każde słowo należy rozpatrywać osobno – stos pogrzebowy, okres, czerń – ale również jako jedną całość. Te trzy słowa symbolizują nas trzech – Remiego, Ask Ty i mnie. Dodatkowo odzwierciedlają naszą fizyczność i duchowość, ale również symbolizują nasz hołd złożony starym czasom spod znaku Hades. Są również wprowadzeniem i zapowiedzią nowego albumu, mówiąc, że możemy pójść w którymś z tych trzech kierunków lub pójdziemy we wszystkie trzy kierunki. Na nowym albumie możemy zagrać naprawdę mroczne, powolne i bombastycznie atmosferyczne utwory, jak „Funeral Storm” – możemy pójść tą drogą, ale możemy również zagrać bardzo epicko, jak w przypadku „Bound”, ale możemy też ująć to wszystko w bardziej majestatyczny sposób, jak w tytułowym numerze z EP. Albo możemy połączyć te wszystkie trzy drogi w jedną. Dlatego też sami uważamy „Pyre…” za zwiastun nowego albumu, ponieważ obecnie tylko my trzej wiemy, jaki ostatecznie przybierze kształt. Oczywiście, nowy album będzie w stylu EP, ale będzie również w tonie naszych starszych nagrań oraz naszych wpływów, jak Bathory, Master’s Hammer, Blasphemy, czegoś w tym stylu. Zawsze byliśmy i będziemy zainspirowani tymi zespołami. Zresztą sam usłyszysz, w ciągu dziewięciu miesięcy będziesz miał odpowiedź (śmiech). (Rozmawialiśmy 23 lutego 2016 – dop. M.). Dlatego w 2011 roku zapowiadaliście, że nowe utwory będą w stylu „The Dawn of the Dying Sun” i „The Pulse…”, a także dobrego, starego black metalu a’la Bathory z okresu „Under the Sign of the Black Mark” oraz „The Return…”, które są jednymi z twoich ulubionych płyt wszech czasów. Wciąż uważasz, że te słowa wpisują się w zawartość „Pyre…”? — Tak, zwłaszcza że Hades zawsze był pod wielkim wpływem i grał w stylu starego Bathory, co doskonale słychać na naszym drugim albumie „The Dawn…”, którym nadal sami się inspirujemy i który wciąż pozostaje mocnym albumem, zbierającym same pozytywne opinie. Odnośnie „The Pulse…”, to większość utworów powstała po nagraniu „The Dawn…”, a także w trakcie nagrywania „Millenium Nocturne”, naszego jak dotąd najmroczniejszego albumu, ale także materiału, który zebrał najbardziej krytyczne recenzje. To właśnie w trakcie tej sesji nagraniowej niektóre numery mieliśmy już w połowie skończone, zwłaszcza na bazie ścieżek gitar. „Millenium…” jest bardzo wolnym, ciężkim i majestatycznym albumem, trwającym niemal godzinę. Okazało się, że dla wielu było to za dużo, by przebrnąć przez niego za jednym razem. Kiedy wydawaliśmy ten album, był on dla nas arcydziełem, nie zwykłym black metalem, lecz sztuką, a dla wielu magazynów muzycznych okazał się gównem. (śmiech) Nie przesadzaj, nie było aż tak źle. — Tak, to jest prawda, chociaż tak naprawdę cały szkopuł leży gdzieś pomiędzy. Większość z zarzutów dotyczyło słabej produkcji, a wszystko przez Nuclear Blast, która zmusiła nas do nagrywania w tym głupim

studiu Prolog. Musieliśmy jechać do Niemiec, a ludzie z tego studia nie za bardzo znali się na black metalu. Oni nigdy nawet o nas nie słyszeli. Właśnie słyszałem, że podpisanie papierów z Nuclear Blast oraz nagranie i wydanie albumu „Millenium…” w tym samym roku uważasz za podjęcie złej decyzji. Dwóch różnych menedżerów również było złym wyborem? — Mam wrażenie, że wszystko, co było związane z wydaniem tego albumu pod szyldem Nuclear Blast było jedną wielką pomyłką. Kiedy podpisywaliśmy papiery z NB, mieliśmy jeszcze oferty z Century Media i Hammerheart Records. Skusiło nas to, że wreszcie mogliśmy pospłacać długi i zapłacić rachunki, ale przede wszystkim nie chcieliśmy wracać do Full Moon Productions, którzy okazali się jebanymi złodziejami i wyruchali nas na kasę w ramach trasy po Stanach Zjednoczonych i Meksyku. Z oferty Hammerheart nie skorzystaliśmy, ponieważ nigdy nie zobaczyliśmy od nich poważnej oferty, w której by nas szanowano jako zespół. Musieliśmy wybrać między NB, a CM i padło na NB, ponieważ zasięgnęliśmy opinii i języka u nas, w Norwegii. Na papierze wszystko wyglądało w porządku, łącznie z zabukowanymi koncertami, więc zrobiliśmy wtedy to, co uważaliśmy za stosowne. Nie wiem, co by było, gdybyśmy podpisali papiery z Century. Może wywinęliby nam ten sam numer? Nie wiem. Złą decyzją była nie tylko NB sama w sobie, ale również nasza zgoda na nagrywanie „Millenium…” w Niemczech. Ludzie w tamtym studiu nie byli profesjonalni do nagrywania black metalu, oni byli stworzeni do hip-hopu. Producent tam pracujący, na co dzień był technicznym perkusistą na letnich festynach muzyki nijakiej. Byliśmy jedynym blackmetalowym zespołem, jaki słyszał. Nie dość, że nie lubił naszej muzyki, to jeszcze mieliśmy problem z komunikacją, bo nie był zbyt dobry w języku angielskim. Bardzo trudno było się z nim porozumieć w kwestiach technicznych, jeżeli chodzi o cały proces nagrywania. Jedynym pozytywnym aspektem bycia w NB było załatwianie przez nich festiwali, zwłaszcza w Niemczech, ale i tak czuliśmy, że stoimy na rozdrożu i zaczynamy być bardzo ostrożni, jaką decyzję podjąć. Naszym menedżerem była wtedy kobieta, która sama zapędziła się pod ścianę, niby siedziała w muzyce, niby bardzo chciała wszystko załatwić, ale nie miała kontaktów, więc nie wiedziała, co, gdzie i z kim. Chciała załatwić wszystko, wielkie występy, itp., ale nie wiedziała, jak to zrobić, nie znała odpowiednich ludzi. Później, gdy na własną rękę nagrywaliśmy „The Pulse…” mieliśmy kolejnego menedżera, który miał ogarnąć wszystko, co związane z tym albumem, miał kontrolować koszty, a ostatecznie nie wiedzieliśmy, gdzie tak naprawdę się znajdujemy, ile sprzedało się płyt. Mówił, że niby 5 tysięcy, ale kto go tam wie. Potem mieliśmy naprawdę profesjonalną menedżerkę, ale okazała się bardzo dobra tylko na terenie Norwegii. Tu nie miała problemów z koncertami i festiwalami, ale za granicą jej smykałka się kończyła. Nic więcej się nie stało. Staraliśmy się zrobić wszystko, co mogliśmy, ale cały czas trafialiśmy na nieodpowiednie osoby. A już myślałem, że to nowoczesne brzmienie, zaniechanie tego prymitywnego i surowego tonu, któremu hołdował Hades było następstwem zmiany nazwy. Chociaż nie da się ukryć, że wraz z przemianowaniem się na Hades Almighty nieco zmieniliście muzyczny kierunek. — Może i tak. Zawsze byliśmy czymś zainspirowani, co wpływało na nas w danym momencie tworzenia, a takie odejście od głównego blackmetalowego nurtu chyba najbardziej słychać na „The Pulse…”. Wiesz, ja nadal słucham muzyki dance, tak jak jej słuchałem, gdy miałem 15 lat. Zawsze szukałem nowych form muzyki, ale też zawsze wracałem do starych klasycznych albumów, które łapały mnie za serce (śmiech). I to jest to, co próbuję dokonać również z moją muzyką, z muzyką Hades. Temu wszystkiemu musi towarzyszyć uczucie, a na określenie muzyki, czy mi pasuje czy nie, mam trzy „etykiety” zachowań. Jedną z nich jest krok defiladowy przed albumem, nogi same cię niosą, kolejnym jest to, że zaczynam się śmiać lub na mojej twarzy pojawia się groźna mina, wtedy wiadomo, że coś kocham lub nie lubię… Jeżeli coś tworzę, to się po prostu dzieje i nie ważne, co to jest, ale oczywiście musi to być w kanwie Hades, ponieważ między tym, co się chce, a tym, co zaczyna być śmieszne jest cienka czerwona linia, którą w każdej chwili można bezwiednie przekroczyć. Dla nas najważniejsza jest muzyka, nie mamy zamiaru walczyć z innymi zespołami za pomocą Hades, doprowadzając

do morderstw. Tu nie chodzi o to całe gówno, by być nie wiadomo jakim złym, gdzie często w black metalu muzyka schodziła na dalszy plan przez wydarzenia, które działy się wokół niego. Black metal stał się nieco więźniem oczekiwań ludzi, co według mnie stało się nudne. Przecież w black metalu chodziło o oryginalność i ten cały ból w sercu, który cię przeszywał. Uważasz, że obecnie nadal posiadacie ten przeszywający ból w sercu? Czy zwolennicy starego, epickiego Hades nie będą przypadkiem zawiedzeni tym, co usłyszą na zbliżającym się albumie? — Jestem zdecydowanie pewien, że nowy album zadowoli zarówno starych, jak i nowych fanów naszego zespołu. Z prostej przyczyny, bo ja wiem, co ja lubię. Większość ludzi lubi nas za to, co nagramy pod nazwą Hades/Hades Almighty, ale wiadomo, są i tacy, którzy wielbią tylko i wyłącznie Hades z dwóch pierwszych płyt. I to jest w porządku, chociaż każdy utwór, jaki stworzyliśmy, każda partia perkusji, ścieżka wokalna, gitarowa, basowa, każde solo na gitarze, powstały dlatego, że dla nas w danym momencie były zabójcze i miały w sobie to „coś”. Uważam, że zarówno starzy maniacy Hades, jak i nowi będą zadowoleni z nowego albumu, przynajmniej mam taką nadzieję. Oczywiście, mogę się mylić, ale skoro jestem na tyle głupi, by to publikować, to muszę za to odpowiadać (śmiech). Trzeba później wypić piwo, które się nawarzyło. Wiesz, pytam się ciebie nieco zaczepnie, ponieważ pamiętam, jak w 2011 roku powiedziałeś, że: „W dzisiejszych czasach to wszystko opiera się na marketingu, duch większości zespołów z tamtego okresu został utracony. Black metal w Norwegii nie jest już black metalem”. Czy nadal stoisz za tym, co wówczas powiedziałeś? Znajdą się i tacy, którzy obrócą twoje słowa przeciwko Hades Almighty. — Pewnie, że tak. Nadal twierdzę, że większość blackmetalowych, norweskich kapel utraciło swojego pierwotnego ducha. Tyczy się to zarówno Darkthrone, Satyricon, Immortal, ale i również nas, Hades, a także tych spoza Norwegii – Master’s Hammer, Blasphemy. Wracając do 1993 roku, wtedy towarzyszyła temu kompletnie odmienna atmosfera. Pewnie, że fajnie jest teraz grać o wiele większe koncerty na zdecydowanie większych scenach, zarażać swoim blackmetalowym światłem na żywo, z całym tym profesjonalnym zapleczem i narzędziami, ale to już ma inny klimat i ducha. Pamiętam, jak w 1994 roku graliśmy jakiś koncert w hołdzie, w Oslo, w małym, wręcz bardzo małym pubie, z bardzo małą sceną. Graliśmy wtedy z Dark Funeral, Dissection… i przyszło wtedy, nie wiem, może ze sto osób. Scena była między wejściem, a barem, więc ludzie byli bardzo blisko nas, a niektórzy byli nawet zdziwieni, że taki blackmetalowy koncert odbywa się w tak małym pubie, myśleli, że pomylili miejsca (śmiech). Niektórzy musieli oglądać występy wszystkich zespołów nawet z ulicy, przez otwarte drzwi. I to dopiero była dobra atmosfera! Czuć było wielkie uczucie, jak podczas pierwszych koncertów Darkthrone. Na scenie walało się tylko szkło po alkoholu, a my byliśmy ubrani w zwykłe ciuchy. Zero pozy. Chociaż z drugiej strony, od niektórych ludzi z pozostałych zespołów, zwłaszcza tych, co występowali w makijażach, dało się wyczuć blokadę, jakby nie byli wewnątrz tego, nie potrafili się tym cieszyć. To nie był najlepszy moment w ich życiu. Coś na zasadzie – dobra, to jest tylko praca, wyjdźmy na tę scenę, zróbmy, co mamy zrobić, weźmy kasę i spadajmy, ogólnie nie chce nam się grać, ale chce nam się forsy. Skoro tak szczegółowo pamiętasz koncert w Oslo, to zapewne jesteś w stanie wygrzebać jakieś ciekawe wspomnienia z pierwszego koncertu Hades, w 1993 roku w Bergen, Verftet w ramach Black Metal Night? — Pewnie, że tak! Pamiętam, że nawaliło tylu ludzi, że o mało co, a weszliby nam na scenę. I pewnie i tak bym ich nie zauważył, bo na scenie były tylko dwie lampy, z ostrym światłem, z których jedna świeciła prosto w moją twarz, a druga w twarz Janto (śmiech). Reszta sceny była wypełniona zapalonymi świecami. Jeżeli się nie mylę, to wszystkie były czarne. To był prawdziwy black metal. Niektórzy ludzie się śmiali, niektórzy skakali ze sceny, machali głowami. To była wspaniała noc. Tak wspaniała, że nic więcej z niej nie pamiętam (śmiech).

61

www.fb.com/hadeshorden B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Jeżeli dobrze pamiętam, Janto był autorem wszystkich tekstów w Hades/Hades Almighty, zarówno tych nasyconych pogaństwem, jak i antychrześcijańskim przekazem. Czy Ask Ty musiał w pełni przejąć jego obowiązki? — W zasadzie, to Ask Ty przejął to stanowisko z całym jego inwentarzem, więc jest w pełni odpowiedzialny za wszystkie liryki. Ja wraz z Remim jedynie podsuwaliśmy pomysły. Ask Ty tworzy je, a my tylko daliśmy im odpowiedni wkład inspiracji. Na takiej zasadzie działaliśmy, gdzie około 99% tekstów była dziełem naszego nowego wokalisty. Wiesz, Janto był jeszcze odpowiedzialny za gitarę basową, a Ask Ty miał do zrobienia tylko wokale, więc zamiast dwóch rzeczy do zrobienia, miał tylko jedną. Nie zapominajmy również, że Janto brał udział także przy pisaniu utworów.


Kiedy w styczniu 1992 roku zaczynałeś swoją przygodę z Hades, chciałeś zrobić coś innego niż większość blackmetalowych zespołów tamtego okresu. Odnośnie „Pyre…”, czy nadal uważasz, że wciąż robicie coś odmiennego niż większość blackmetalowych kapel? — Tak, chociaż pewnie niektórzy będą gadać, że obecnie jesteśmy repliką siebie samych, repliką minionych dni, to jednak nie mam zamiaru porównywać nas z innymi blackmetalowymi zespołami. To nie ma sensu, robimy swoje. Tak samo, jak w 1992 roku, kiedy większość nawalała blasty i malowała twarze, co próbowaliśmy wcześniej w innych zespołach, więc postanowiliśmy zrobić coś nowego. A propos starych czasów, to jak pamiętasz pierwsze dni działalności Hades? Słyszałem, że wszystko zaczęło się w garażu twoich rodziców w jedną z najmroźniejszych zim, gdy blackmetalowa scena w Norwegii była w samym oku cyklonu? Szalone czasy… — To były naprawdę szalone czasy. We wszystkich salach prób lub miejscach, gdzie ćwiczyliśmy było wtedy cholernie zimno. Moje palce były wiecznie sinobiałe, i jeżeli dobrze ich nie rozgrzałem, to po prostu nie byłem w stanie grać. To naprawdę śmieszne, gdy sobie teraz przypominam o problemach, z jakimi wtedy musieliśmy się zmierzyć (śmiech)… a tak poza tym, to czapki z głów przed tobą, bo naprawdę mało kto wie, że zaczynaliśmy w garażu moich rodziców, pieprzonej chłodni (śmiech). Mieliśmy wzmacniacz gitary, swój zestaw perkusyjny i swoje odizolowane miejsce, było ciasno, często szalały burze śnieżne, a graliśmy bardzo długo, aż do zatracenia… Teraz to byłby dramat dla młodych zespołów, ale wtedy jakoś to, kurwa, działało, jakoś scaliło nas jako zespół, bo najważniejsze, że mieliśmy gdzie grać. Teraz, jak patrzę na te początkujące zespoły, to są tak rozpieszczone, że aż cholera bierze… „jeżeli nie ma perkusji, nie ma odpowiedniego sprzętu, nie ma cieplutkiej sali prób, która nie będzie wyjątkowo blisko, to ja nie będę grał w zespole”. Taką postawą pokazują, że tak naprawdę nie są w to zaangażowani. Przecież ja, przez pierwsze dwa lata gry na gitarze, nie miałem nawet wzmacniacza (śmiech)… szlifowałem swoje umiejętności, dawałem z siebie wszystko, a gitarę podłączałem do zwykłych głośników. Kurwa, przecież ja marzyłem wtedy, żeby sobie kupić, chociaż malutkiego Marshalla… Gdy dwa miesiące temu rozmawiałem z Abbathem, mówił to samo, że gdy zaczynali nawet nie mieli perkusji ani gitar. Po prostu ćwiczyli w powietrzu (śmiech)… — (śmiech) Jestem w stanie w to uwierzyć… Przecież do naszej pierwszej sali prób musiałem jechać 45 minut autobusem, każdego razu ćwiczyliśmy po 6-8 godzin, 3-4 razy w tygodniu, a jeżeli zapomniałem kluczy do sali, musiałem jechać po nie z powrotem i ponownie wracać tą samą trasą, a chłopaki marzli i czekali przed budynkiem (śmiech), więc gdy tam wracałem, nieraz po 4 godzinach, bo z taką częstotliwością jeździły autobusy, to chłopaki byli już pijani, bo musieli się jakoś rozgrzać (śmiech). Janto, to dopiero miał problemy, bo miał dłuższą trasę do przebycia z dwoma przesiadkami, ale jak się chce, to można wszystko. A teraz młodzi ludzie zachowują się niczym 50-, 60-latkowie, którym trzeba wszystko podać pod nos i jeszcze im nie pasuje. Gdy już zeszliśmy na tak starożytne czasy, to twoje pierwsze spotkanie z muzyką metalową były przegrywane kompilacje na kasetach, które dostawałeś od kumpla w 7. klasie podstawówki. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się, gdy spotkałeś redaktora podziemnego fanzine’a Ronny’ego Eide z „Morbid Mag”. I to, w jakich okolicznościach!? W 1988 roku, w pociągu do Oslo, zmierzając na koncert Slayer i Candlemass… — Pamiętam, że Candlemass zdmuchnęli wtedy wszystkich ze sceny. Pojechałem na ten koncert razem z Demonazem z Immortal. Oczywiście, Harald jeszcze nie był Demonazem i nie było Immortal (śmiech). Nie mieliśmy wtedy pieniędzy, więc spaliśmy poza dworcem kolejowym, na ziemi, jak jacyś kloszardzi. Leżeliśmy gdzieś w krzakach i czekaliśmy aż otworzą ten cholerny dworzec. Spotkaliśmy wtedy Ronny’ego Eide z „Morbid Mag”, dołączyła do nas jeszcze reszta chłopaków z Old Funeral… Kurwa, ile w tym pociągu jechało wtedy blackmetalowych legend (śmiech). To była szalona podróż z całą śmietanką norweskiego podziemia. Właśnie wspomniałeś dwa bardzo ważne zespoły,

62

D nr 40 / 01–2016

w których stawiałeś pierwsze kroki – Immortal i Old Funeral. Masz jeszcze na koncie udział w krótko żyjących Abyssor czy też Sacresy, które przerodziło się w legendarne Amputation. — Wszystko zaczęło się od Abyssor, w którym grałem razem z moim przyjacielem. To była taka typowo kumplowska kapela, żeby pograć sobie w sobotnie popołudnia. Mieliśmy jeansy, skóry i stylizowaliśmy się oraz chcieliśmy wyglądać/brzmieć jak Kreator, Metallica, itp. To były czasy, gdy tworzyliśmy heavy/ thrashmtalową ekipę, a ludzie widzący nas na ulicy krzyczeli: „Hej wyglądacie, jak kolesie z Metalliki, zajebiście!”, a my: „Wiemy, że jesteśmy podobni do nich” (śmiech). To była mała, ale silna ekipa, bo wówczas nie za dużo ludzi tak wyglądało w Norwegii. Ćwiczyliśmy w moim pokoju i nawet nie mieliśmy perkusisty, nagrywaliśmy na magnetofonie. Mieliśmy moją gitarę, mój zestaw stereo, a kumpel miał kopię Stratocastera, na dodatek mieliśmy takiego magika na basie, że wpiął swoją gitarę do tego samego wzmacniacza, co moja gitara, bo były dwa wejścia (śmiech). Tak wyglądały amatorskie początki w Abyssor. Nagraliśmy może z pięć utworów lub coś koło tego, które oczywiście nigdy nie wydaliśmy. Pod koniec mieliśmy nawet perkusistę, niby zaczęliśmy grać więcej prób, jednak perkusista okazał się do dupy, chociaż najważniejszym było to, że w ogóle jest bębniarzem, a my go mamy u siebie (śmiech). Później wynajęliśmy prawdziwą salę prób, na kilka tygodni, i wtedy spotkałem chłopaków z Immortal, Abbatha i Demonaza. Oczywiście, mówimy o czasach, kiedy nie było jeszcze Immortal. Demonaz gadał coś o nowym zespole, który miałby się nazywać Sacresy, a on mógłby grać zarówno na gitarze, jak i perkusji (śmiech). Myślę, że mieliśmy wtedy może 16-17 lat. Olve (Abbath – dop. M.) cieszył się wielkim uznaniem, bo jako jedyny z nas umiał jeździć samochodem, a że salę prób mieliśmy na wsi w jakiejś starej, farmerskiej stodole, to okazał się bardzo przydatny (śmiech). Rozłożyliśmy zestaw perkusyjny, położyliśmy ścieżki, zaczęliśmy nagrywać numery na magnetofonie i wróciliśmy do domu napić się kilku piw. Później znów coś skomponowaliśmy, i ponownie jazda do stodoły. Później spotkaliśmy kolesia, który był wielkim fanem Metalliki, miał niesamowite umiejętności gry na gitarze, technicznie był wspaniały, ale chciał grać niczym wiosłowy Metalliki. Wiecznie słyszeliśmy, że chce grać ich utwory. Byliśmy tym nieco zmęczeni, więc go wywaliliśmy z kapeli i nawet nagraliśmy taśmę demo, w miejscu, w którym Hades zagrał pierwszy koncert, a później odbywał się festiwal Hole in the Sky. Po nagraniu tego demo, pomyśleliśmy o zmianie nazwy na Amputation, więc początki niektórych utworów Amputation zrodziły się jeszcze za czasów Sacresy, ale szybko wszystko się rozpadło. Chociaż, gdy patrzę na to po latach, mam wrażenie, że chłopaki traktowali Amputation bardziej jajcarsko, dla zabawy i pośmiania się, całą powagę skupiając na Old Funeral, chociaż pierwsze demo „The Fart That Should Not Be” wcale na to nie wskazywało (śmiech). Śmialiśmy się, urządzaliśmy bitwy na piwo i na grę na „gitarze powietrznej”. A tak naprawdę, to byliśmy bardzo poważni w naszej grze thrash i death metalu. W Amputation mieliśmy również perkusistę Old Funeral – Paddena, który przyszedł jako basista. Jednak już w 1988 roku zamieniliśmy się instrumentami, bo był ode mnie o wiele lepszym perkusistą. A ja zawsze chciałem grać na gitarze, chociaż nawet bas był lepszą opcją niż perkusja (śmiech). Demonaz zaczął myśleć o Immortal, a my zaczęliśmy myśleć o dotarciu z drugim materiałem demo jak najdalej, nie tylko do Oslo (śmiech), ale do wielu miejsc na świecie, więc zamawialiśmy demówki od Morbid Angel, Carcass, Sadus, Pestilence, przy okazji wysyłając swoją taśmę. Tak też trafiliśmy na Tormentor i zaczęliśmy korespondować z Attilą. Wtedy też zaczęła kiełkować cała idea Hades, chociaż wpierw pojawił się nowy zespół – Immortal, w którym wreszcie grałem na gitarze. Na perkusję przyszedł Armagedda, który mieszkał w tej samej dzielnicy, co ja, a Olve wziął się za bas i wokale, zaś Harald był na drugiej gitarze. Na YouTube można zobaczyć nawet dwa koncerty w takim składzie… a później zostałem wywalony, ale za to pozostałem w Old Funeral, i właśnie wtedy spotkałem Remiego. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, że przymierzam się do nagrania albumu z Old Funeral, a wtedy Remi zaczął gadać, że chętnie nagrałby zupełnie coś innego, chociaż tkwił wtedy w deathmetalowym zespole – Dark (śmiech). Poczuliśmy, że w Hades możemy być wspólnotą, a resztę historii już znasz. Spokojnie, Jørn. Jeszcze kilka kwiatków z przeszłości mam do wyjaśnienia. Skoro wraz z Abbathem i Demonazem znacie się od bycia

nastolatkiem, zresztą Demonaza poznałeś, gdy byłeś w 8. klasie podstawówki, to, co sądzisz o obecnej sytuacji między nimi? Czy Immortal b e z A bb at h a p ow i n ie n f u n kc j onowa ć j a ko Immortal? — Cóż, tak naprawdę nie powinienem się wypowiadać w tej sprawie, ponieważ nie mam z tym nic wspólnego. Ale pamiętam, gdy grałem w Immortal, to ja wraz Haraldem komponowaliśmy większość utworów w samych początkach Immortal. Dodatkowo Harald odpowiadał za większość tekstów. Ja się liryków nie tykałem, moją działką było tworzenie muzyki i dobrze się z tym czułem. Kiedy przestałem grać w Immortal, Harald przejął całość tekstów, nawet jak musiał zaprzestać gry w Immortal, to nadal dostarczał liryki oraz szkice utworów. Oczywiście, przez te wszystkie lata Olve wyrósł na lidera Immortal, w czym jest bardzo dobry. Według mnie Demonaz jest tym, który to zapoczątkował, a Abbath jest tym, który przejął pochodnię w odpowiednim momencie i rozświetlił Immortal drogę na wyższy poziom. Teraz zapewne jest to dla nich bardzo ciężki okres, ale… nie wiem, nie mój interes, co się między nimi wyrabia. W takim razie wróćmy do demo rarytasów, o których wspominałeś. Wymieniałeś się demówkami z Pestilence czy Morbid Angel, ale z tego, co wiem, nie tylko one należą do twoich ulubionych, bo na liście topowych taśm demo masz jeszcze Morbid, Blood Feast, Immolation, Exmortis i Casbah. Czy nadal je posiadasz, a może i nawet słuchasz? — Pewnie, że tak. Ale słucham ich już z całkiem innych źródeł. Przecież możesz je wszystkie znaleźć na YouTube. Tak samo, jak materiały demo Amputation, a nawet Sacresy. No tak, na YouTube możesz znaleźć wszystko. (śmiech) — Tak. Kiedyś trzeba było się bardzo natrudzić i pogrzebać, żeby coś dostać. Na YouTube są rzeczy, które wieki temu kupowałem ze spoconymi rękami, jak demo francuskiego Mutilator. Kurwa, ile ja się za tym nachodziłem. No, tak. Na przełomie lat 80-tych i 90tych musiałeś się sporo nagimnastykować, żeby coś zdobyć, a teraz klikasz i masz na wyciągnięcie ręki całe dekady muzyki. Nadal jesteś wielkim fanem death metalu? — Pewnie, że tak. Nadal słucham Carcass, Pestilence, Asphyx, Autopsy, Deicide, takie rzeczy… Tylko stare kapele i materiały, czy też szukasz nieraz w nowościach? — Kiedy słucham czegoś nowego, to wytrzymuję do pierwszego/drugiego numeru, czuję się znudzony i włączam coś starego, wracam do źródeł. Żyję zamknięty w mojej małej bańce mydlanej. Był okres w moim życiu, że miałem już taki przesyt muzyki, iż przez 3-4 lata kompletnie nie interesowałem się nowościami. Chociaż są wyjątki, kiedy nie czuję się znużony świeżą krwią, która czerpie z samych korzeni, wiedząc jak wykorzystywać filary gatunków. I dzieje się to przede wszystkim w black metalu, dlatego też bardzo lubię ukraiński Drudkh. Tego wszystkiego jest zbyt dużo, więc poprzestaję na starociach i dobrze mi z tym. Słyszałem, że jednym z takich staroci jest Manowar, który jest dla ciebie jedną z głównych inspiracji. Dlatego też na reedycji „The Pulse…” (Dark Essence) znalazł się cover „Each Dawn I Die”. — Wiesz, dla mnie Manowar zawsze był drugą inspiracją po Bathory. Chociaż polubienie Manowar zajęło mi trochę czasu. Nie słuchałem ich, gdy miałem 20 lat, bo mi po prostu wokal nie pasował. Wszystko rozbijało się o śpiewanie na wysokich rejestrach, wolałem coś bardziej złego, a Manowar brzmiał wtedy dla mnie, jak zespół wesołych staruszków. Zresztą oni właśnie tak się zachowują, mając sporo głupich zachowań, zwłaszcza podczas koncertów, gdy mówią teksty w stylu: „Jesteście szczęściarzami, że nas widzicie! Manowar gra na żywo dla ciebie! Chwała Manowar”. To jest takie głupie, zwłaszcza składanie hołdu samemu sobie. I chociaż zachowują się, jak idioci, to jednak są bardzo dobrymi muzykami. Oni są jak spełnienie amerykańskiego snu. Są już tylko rozrywką i wieczną zabawą. Jeżeli będziesz ich brał na serio, to nie dasz rady. Lubię ich muzykę, ale nie lubią ich nabzdyczonej otoczki. O ile na reedycji „The Pulse…” dołączyliście


cover Manowar, tak na wznowienie „The Dawn…” (Displeased) wzbogaciliście o wersję koncertową „Alone Walkyng”, prosto ze stołu mikserskiego w Bergen z maja 1996 roku. Graliście wtedy z Gorgoroth, będącym pomiędzy „Pentagram”, a „Antichrist” oraz z Gehenną, która była świeżo po debiucie. Fajne czasy dla black metalu. — Było zajebiście, chociaż pamiętam, że siedziałem wtedy w więzieniu za podpalenie kościoła i dostałem przepustkę na ten koncert, więc musiałem być grzeczny. Zero alkoholu, zero imprezowania. Musiałem być miłym facetem. Trudno było utrzymać się w ryzach, bo były to wspaniałe czasy dla black metalu i każdy imprezował przed, w trakcie i po tym gigu, a ja musiałem świecić przykładem, bo następnego dnia musiałem wracać do pierdla. Nie mogłem imprezować całej nocy ze wszystkimi kumplami. Co do wersji koncertowej „Alone Walkyng”, to pamiętam, że jest to bezpośrednia kopia ze stołu mikserskiego, bez żadnego kombinowania i dogrywania. Tego z graniem na przepustce kompletnie nie wiedziałem, co jeszcze mocniej akcentuje „The Dawn…” jako album ściśle związany ze spaleniem kościoła. Przecież ten materiał nagrywaliście, gdy ty siedziałeś w więzieniu za ten czyn. To prawda, że właśnie przez ten fakt uznajesz ten materiał za najbardziej surową i ostrą płytę, jaką w życiu słyszałeś? (śmiech) — Tak, można tak powiedzieć, że te wydarzenia miały wpływ na to, jak brzmi. W końcu powstawała od początku 1995 do połowy 1997 roku… do wiosny 1997. Nagrywaliśmy ten album akurat w tym samym okresie, kiedy graliśmy koncert z Gorgoroth i Gehenna, w połowie 1996 roku. O ile dobrze pamiętam, premiera miała miejsce 4 marca lub kwietnia 1997 roku i zaraz po wydaniu pojechaliśmy na europejską trasę, a gdy ta dobiegła końca, polecieliśmy na trasę po Meksyku, a później do Stanów Zjednoczonych. Wiadomo, że ze względu na moją przeszłość było sporo problemów ze zorganizowaniem tego wszystkiego, zwłaszcza wyjazdu do Meksyku, bo byłem nadal na cenzurowanym. Podobno, ta meksykańsko/amerykańska trasa

przyniosła ci jedne z najlepszych wspomnień koncertowych, a wszystko przez „pokazy osłów” i bardzo dużo striptizu? (śmiech) — Tak, to prawda. Ale tych pokazów z osłami to my nie planowaliśmy, po prostu oglądaliśmy (śmiech). Jadąc do Meksyku, nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę nadciąga (śmiech). Chociaż po spotkaniu na lotnisku z gwiazdami porno, powinniśmy wiedzieć, czego się tam spodziewać. Wiesz, było bardzo dużo nocnych rozmów z meksykańskimi maniakami, każdy zapraszał nas do siebie, niektórzy przyjechali nawet z jakichś zapomnianych wiosek, więc było dużo picia tequili, dużo darmowego piwa, gołych panienek i tych pojebanych pokazów z osłami. Było wspaniale. Na czym polegały te pokazy z osłami? — (śmiech) Nie mogę ci powiedzieć, bo do tej pory mam po nich zryty beret. Ale za to, na Florydzie graliśmy w klubie dla fetyszystów, chyba nazywał się The Castle, czy coś takiego. Będąc w trasie, cały czas dzieje się coś dziwnego. Pamiętam, że po wydarzeniach na Florydzie jeden z członków obsługi trasy nas znienawidził, bo zamówiliśmy striptiz na backstage’u, a jego wysłaliśmy do całkiem innego pokoju, gdzie swoje wdzięki odkrywał transwestyta o imieniu Adam (śmiech), więc do końca trasy cały czas darliśmy z niego łacha, pytając się go: „Gdzie jest twój chłopak?” (śmiech). Ależ chodził wkurwiony! (śmiech) Będąc w temacie tras i jednocześnie wracając do koncertu z Gorgoroth i Gehenna, to oba zespoły wspólnie odwiedziły Polskę w grudniu, dwa miesiące temu. Kiedy w takim razie mamy spodziewać się was na trasach koncertowych, festiwalach, a może specjalnych pojedynczych gigach? — Na pewno będziesz mógł nas zobaczyć na Under the Black Sun w lipcu tego roku. Oczywiście, teraz bardzo ciężko pracujemy nad nowym albumem, więc większą ilości występów, festiwali po prostu odpuszczamy, ale na pewno nadrobimy to w następnym roku, promując zbliżający się album. Na pewno powrócimy z nową płytą, więc będzie to wspaniała sposobność, by zagrać na żywo, więc jeżeli dostaniemy od was, z Polski, zapro-

szenie, to na pewno przyjedziemy. Trzymam za słowo, a jeżeli ponownie jesteśmy przy nadchodzącym albumie i gdzieś wcześniej przewinął się temat „The Dawn…”, to na jego wznowieniu przez Displeased (2010) pojawił się też bonus w postaci utworu zarejestrowanego w sali prób – „Death In Pleasure – Death In Pain”. Czy w kontekście tworzenia i komponowania nowego albumu można spodziewać się takiego „rodzynka”, który nadal jest waszym najbardziej progresywnym i dziwnym utworem? — Cóż, tak naprawdę to trudno powiedzieć. Wszystko zależy od atmosfery, która będzie towarzyszyła powstawaniu i nagrywaniu nowego albumu. Jeżeli pojawi się coś progresywnego, to na pewno nie w tym klimacie, a raczej w deseń czarnych dźwięków industrialu. „Death In Pleasure – Death In Pain” powstał w momencie, kiedy my wszyscy chcieliśmy iść w odmienne strony. Chcieliśmy skanalizować to w coś naprawdę progresywnego, chcieliśmy stworzyć coś rzeczywiście nowego i oryginalnego, i myślę, że bardzo dobrze udało się nam to zrobić, właśnie w tym utworze. Nie widzę jednak, by Hades miał iść w te rejony w ramach całego albumu. Tak na marginesie, czy nadal uważasz, że wielce szanowana książka „Władcy Chaosu” jest daleka od prawdy, będąc w większości stekiem bzdur i typowym czytadłem sypialniano-pociągowym? — Tak, zdecydowanie. Ta książka jest napisana z perspektywy spojrzenia jednej osoby. Brałem udział w większości wydarzeń w niej opisanych, a jednak nie przypominam sobie, żeby wyglądały tak, jak zostały w niej przedstawione. I tak wreszcie dobrnęliśmy do końca. Dzięki, Jørn, za twój czas. To była prawdziwa przyjemność móc porozmawiać z tobą. — Mnie również pozostaje powiedzieć to samo. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze możliwość porozmawiania. Powodzenia ze wszystkim. Do zobaczenia na koncertach. — O, tak! Zdecydowanie! D

63


Na rozmowę z Thortonaksem polowałem dwa miesiące. Wszystko rozbijało się nie o to, że głównodowodzący Kawir nie jest chętny na spytki, bo na pierwsze zagajanie o wywiad odpowiedział bardzo chętnie i dość szybko, lecz o jego dość specyficzne podejście do… czasoprzestrzeni, która porządnie mu się wyginała przez ostre balowanie związane z premierą najnowszego albumu „Father Sun Mother Moon”. Co, w sumie, nie powinno dziwić, gdyż szósty album Kawir jest czarną esencją greckiego pagan/black metalu naszpikowanego inwokacjami do całego panteonu greckich bóstw. I tak oto, wreszcie usłyszałem w słuchawce mocno skacowany głos Therthonaksa, który na głodzie alkoholowym wcale nie był aż tak drażliwy skoro przeżyłem po zadaniu pytania z cyklu ‘kij w greckie mrowisko’. ↔ Cześć Therthonax! Wreszcie możemy pogadać. Coś trudno było cię złapać, czasami wręcz zapadałeś się pod ziemię. — O, człowieku! To była katastrofa! W sobotę (23 kwietnia 2016 – dop. M.), w ramach prezentacji nowego albumu zagraliśmy wspaniały koncert w Atenach, z naszymi braćmi z Mortuary Drape, Varathron, Chaosbaphomet, Disharmony i The Unconfessed. Poprzedziło go zbyt wiele prób i odwiedziło nas zbyt wielu przyjaciół z zagranicy. Przyjechali chłopaki z Watain, Satanic Warmaster, przyjaciele z Niemiec, Finlandii, Belgii… Nadal staram się wrócić do żywych po tym maratonie chlania. Byli u mnie tydzień, wyjechali w poniedziałek (rozmowa odbyła się 27 kwietnia 2016 – dop. M.), a ja nadal nie jestem w stanie dojść do siebie. Zgubiłem kilka dni. Byłem w piekielnym okresie, ale było warto dla tych 800 ludzi, którzy sprawili, że ten koncert był niesamowity. Ale teraz wszystko jest w porządku, wszystko idzie świetnie. To była bardzo udana impreza, tłum pokochał

64

D nr 40 / 01–2016

nasze nowe utwory, a jego reakcja była więcej niż wspaniała! Jestem w stanie to sobie wyobrazić, bo jestem Polakiem, a my lubimy wypić (śmiech). Kawir jest dla mnie jednym z priorytetów, zwłaszcza po takim albumie, jak „Father Sun Mother Moon”, dlatego też nie odpuściłem i wierciłem tobie dziurę w brzuchu. — Dzięki, brachu. Mamy zamiar grać w Polsce, więc będzie okazja, żeby razem wypić. (śmiech) Trzymam cię za słowo (śmiech). Za dwa dni (29 kwietnia) premiera „Father Sun Mother Moon” nakładem Iron Bonehead Records, więc przypuszczam, że jest to obecnie jedna z głównych informacji, o ile nie główna. W takim razie, jaki rodzaj pytań sprawia, że jesteś zmęczony podczas wywiadu?

— Nie mam żadnych problemów z jakimkolwiek pytaniem, ale lubię te, które mają znaczenie i sens. Postaram się, by tak było. Wracacie z szóstym albumem, tym razem po 4 latach przerwy między pełnowymiarowymi materiałami. Cel został osiągnięty? — Celem każdego albumu jest ewolucja w stosunku do poprzednich nagrań, więc myślę, że tak. Udało nam się osiągnąć to, co sobie zakładaliśmy w przypadku „Father Sun Mother Moon”. Metalowcy starej szkoły wydają się być nadmiernie skoncentrowani na płytach, które zostały wydane do określonej daty, nawet kilkadziesiąt lat temu, i po prostu nie śledzą nowych albumów i zespołów. Co powiedziałbyś takim delikwentom o najnowszym materiale Kawir? — Moim zdaniem to przede wszystkim dzieje się z zespołami, które utraciły moc inspiracji, a z nami dzieje się dokładnie coś przeciwnego! Ludzie chcą i pytają nas o kolejne koncerty, na których będą mogli usłyszeć nowe utwory i to jest coś, co mi się podoba, i jak najbardziej powinno wystarczyć za rekomendację dla wiecznie narzekających. Czy w tej mocy inspiracji pomogła zmiana składu? Podczas gdy na poprzednim albumie „Isotheos” Kawir personalnie był bardzo interkontynentalny, tak na „Father Sun…” powróciliście do w pełni greckiego składu i klasycznego brzmienia. Co było powodem przetasowania załogi odpowiedzialnej za „Isotheos”? — Zapewne tak, chociaż była ona wymuszona czymś innym. Ze względu na fakt, że przez dłuższy czas żyłem za granicą, dlatego też skład Kawir był międzynarodowy. Mój powrót do Grecji na stałe, nie pozwalał na to, by ludzie tworzący „Isotheos” mogli na bieżąco


Nowy album nagrywaliście 9 km od legendarnych Termopil. Czy w związku z tym staraliście się uchwycić ten oryginalny, podniosły klimat, który otacza te starożytne ziemie? — Wierzę, że tak. Dlatego też zdecydowaliśmy się zachować bardziej pierwotne brzmienie. Żadne słowa nie są w stanie oddać uczucia, jakie towarzyszyło nam w tej legendarnej, starożytnej strefie bitwy. I dlatego też tytuł „Father Sun Mother Moon” symbolizuje koło życia, równowagę pomiędzy światłem i ciemnością, męskimi i kobiecymi siłami oraz żywiołami, które nas otaczają? Odnoszę wrażenie, że na tym materiale, zarówno muzycznie, jak i tekstowo, istnieje również wiele elementów, które dopełniają ten krąg relacją przeszłości z teraźniejszością… — Tak jak trafnie zauważyłeś, tytuł symbolizuje krąg życia, powrót do dawnych czasów, w których czciliśmy męskie bóstwa Słońca podczas najdłuższej nocy w roku – zimowego przesilenia; i żeńskie bóstwa Księżyca podczas najdłuższego dnia w roku – letniego przesilenia, przy pełni księżyca, ale również i nocy, podczas których srebrne światło księżyca nie było widoczne. To są dwa przeciwlegle brzegi kosmicznego wahadła równowagi, gdzie odwieczne siły, choć w ciągłej walce, cały czas ze sobą współistnieją. W ich ciągle zmieniającej się równowadze świat manifestuje swoje istnienie, ten sam świat, w którym my odnajdujemy siebie samych. W tym albumie drzemią wszystkie należne zaszczyty – dla życiodajnych zasad światła i ciemności, dla męskich i żeńskich sił, które nas otaczają.

śledzić i angażować się w harmonogram zespołu, więc zdecydowaliśmy się zamknąć ten rozdział w historii Kawir. Nowi członkowie to Porphyrion ( wokale), Echetleos (bas), Hyperion (perkusja) i Melanaegis (gitary), i jak już zauważyłeś idealnie wkomponowali się w ducha Kawir. Uważasz, że z nowym składem wszystko pójdzie już dobrze? Przypuszczam, że ciągłe zmiany personalne nieco wyhamowywały Kawir? — Ciągłe zmiany członków były dla Kawir piętą achillesową już od 1993 roku, ale udało nam się przezwyciężyć wszelkie przeszkody i z każdym dniem stajemy się silniejsi. Chciałby przypomnieć, że nowy skład wcale nie jest taki nowy, ponieważ Porphyrion zagrał z nami koncerty już w 12 krajach, a Hyperion w 3 krajach. Zmiany składu są więc czymś, z czym jestem zaznajomiony, nauczyłem się je przezwyciężać. Czy właśnie przez te perturbacje personalne nie zdołaliście skorzystać z zaproszenia Cacophonous Records na angielską trasę z Cradle Of Filth i Sigh w 1994 roku? — Mieliśmy wtedy mnóstwo problemów ze skleceniem składu. W 1994 roku nie mieliśmy pełnego składu, żeby zagrać pojedynczy koncert, a co dopiero całą trasę. Nasz pierwszy występ na żywo miał miejsce rok później, w Atenach wraz z Ancient Rites. To właśnie wtedy powstało słynne zdjęcie Ancient Rites na tle starożytnych, greckich ruin? — Tak. Wzięliśmy ich wtedy na wspólną wycieczkę. Czy właśnie to miejsce poleciałbyś mi jako turyście, po raz pierwszy odwiedzającemu twój kraj? — Przynajmniej raz w życiu musisz odwiedzić Akropol. Koniecznością jest również góra Olimp, tak samo jak święta wyspa Delos, miasto Delfy oraz Samotraka

i Kreta, tak jak wiele innych miejsc. Wracając do ludzi grających w Kawir, zawsze zastanawiałem się, jak Zagreus (Włoch) i Phaesphoros (Serb) radzili sobie z wyzwaniem śpiewania w języku starogreckim? — Zagreus, który nagrał wokale na EP „To Uranos”, tak naprawdę jest Grekiem i opuścił Kawir z powodu obowiązkowej służby wojskowej, którą mamy w naszym kraju. Czyli jest Grekiem włoskiego pochodzenia, bo jego prawdziwe miano Tony Frenda, chyba nie wyrosło na Olimpie? — Dokładnie. Co do Phaesforosa, to przez trzy lata mieszkałem w Serbii i prawie codziennie się widzieliśmy. Udzieliłem mu kilka lekcji oraz rad odnośnie starożytnej greki, co dało mu impuls do tego, by sam zaczął studiować język moich przodków, co dało znakomity wynik. Pod wieloma względami „Father Sun…”, jest nagraniem, które spokojnie mogłoby być przechodzeniem Kawir między pogańską, a blackmetalową tradycją, w początkowych latach istnienia. Na przykład riffy otwierające „To Diouscuri” brzmią jakby żywcem wyjęte z pierwszych nagrań Varathron czy Thou Art Lord… — W tamtych czasach, w początkach Kawir słuchaliśmy takich zespołów, jak Running Wild, Mercyful Fate, Bathory, Venom i dużo heavymetalowych kapel. Głównie dlatego, że nie było wtedy black metalu w takiej formie, jaką znamy dziś. I to jest podstawowa różnica. Chociaż faktem jest, że grecki black metal jest pod o wiele większym wpływem heavy metalu.

Wróćmy do samych początków. Na ścieżkę Kawir wkroczyłeś w 1993 roku, chociaż na tzw. metalowej scenie byłeś aktywny od 1989 roku. Wtedy, w black metalu były tylko dwie liczące się sceny – norweska i grecka, gdzie w rzeczywistości chłopaki z Darkthrone słuchali Necromantia oraz Rotting Christ, i odwrotnie. Dodatkowo blackmetalowa Grecja zawdzięcza swoje brzmienie przede wszystkim dwóm osobom – Magusowi i Sakisowi przesiadującym w Storm Studio. Jak daleko sięgasz pamięcią do tamtych szalonych czasów na blackmetalowej scenie? — Bardzo daleko. W pierwszych latach (koniec lat 80tych i początek lat 90-tych) grupa przyjaciół stworzyła grecką blackmetalową scenę, która stała się jedną z przodujących scen drugiej fali black metalu, i to na poziomie światowym. W 1989 roku grałem w Nocturnal Death, a dwa lata później byłem już w pierwszym wcieleniu Zemial. Archon Vorskaath był na gitarach i wokalu, ja grałem na basie, a Necrosauron z Rotting Christ i Varathron grał na perkusji. Rok później Archon Vorskaath dołączył do Varathron i nagrał z nimi gitary na „His Majesty At The Swamp”. W 1993 roku porzuciłem Zemial i stworzyłem Kawir z pomocą Stefana Necroabyssiusa (Varathron) i Eskaartha The Dark One (Agatus). W takim składzie nagraliśmy w tym samym roku utwór „Sinn (The Blazing Queen)”, który rok później został wydany przez Cacophonous Records jako split EP z Sigh. Eskaarth przeprowadził się do Australii, więc opuścił nas i został zastąpiony przez Pyrphorosa, z którym nagraliśmy 7” EP „Eumenides”. Wtedy też Pyrphoros dołączył do Varathron, nagrywając z nimi „Walpugrisnacht”, a także wystąpił sesyjnie na „The Wizard Of Nerath” Nergal, którego założyciel – Expulsion Angel – zagrał na klawiszach i nagrał kilka wokali na naszej 7” EP. Wszystkie wspomniane przeze mnie materiały zostały nagrane w Storm Studio z Magusem z Necromantia/Rotting Christ/Thou Art Lord jako inżynierem dźwięku. To on w latach 1991-1996 był odpowiedzialny za greckie brzmienie. W tamtych czasach wszyscy byliśmy jak banda przyjaciół, zanim zamknięto studio. Każdy poszedł własną ścieżką. Teraz każdy z nas ma wspólnych ludzi w zespołach i nawet po tych wszystkich latach jesteśmy jedynymi, którzy wciąż

Z tym, że na „Father Sun…” zachowujecie odpowiednią równowagę między pagan i black me-

65

www.fb.com/kawirblackmetal B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

talem oraz elementami ludowej/tradycyjnej muzyki. Wiem, że w ΚΑΒΕΙΡΟΣ działasz tylko z akustyczną muzyką w formie rytualnych hymnów. Przeszło ci kiedyś przez myśl, by wreszcie przeciągnąć Kawir na bardziej blackmetalową lub folkową stronę? — Wolę, by black metal był moim podstawowym wpływem i to właśnie do niego dopiero dodaję folkowe i pogańskie elementy.


Skoro większość ludzi rodzi się niewolnikami Chrystusa czy Allacha, możesz być również niewolnikiem technologii. Technologia nie jest narzędziem Boga. Osobiście, prawie 10 lat temu odłączyłem telewizję w swoim domu i radzę tobie zrobić to samo.

utrzymują płonący ogień. Byliście jak banda przyjaciół, jednak Kawir mimo wszystko zawsze był gdzieś z boku, będąc niedocenianym filarem klasycznego, greckiego, blackmetalowego brzmienia. Choć Rotting Christ, Varathron i Necromantia są niezwykle ważnymi i znanymi na fundamencie greckiego stylu, to mam wrażenie, że Kawir zawsze trzymał się nieco z dala od blackmetalowej elity Grecji. — To był mój wybór, by utrzymać zespół na podziemnym poziomie. Byłem również jedynym z całej kompanii, który odmówił współpracy z Unisound Records. Ta wytwórnia wydała wtedy większość klasycznych albumów greckiego black metalu. Nie żałujesz swojej decyzji? — Nie, nie żałuję mojej decyzji. Byłem świadomy tego, co robię, i jaką zapłacę za to cenę. Wtedy, na początku lat 90-tych jako cała scena wykształciliście swój własny charakterystyczny styl. Jak wytłumaczyłbyś, że twoja krajowa scena była, i w sumie nadal jest, tak płodna i popularna w blackmetalowym świecie? — W tamtych czasach grecka scena była czystym duchem! Wszyscy byliśmy prawdziwi w tym, co robimy, i wierzyliśmy w to! Byliśmy przeciwko wszelkim trendom i nadal jesteśmy. Tak jak mówiłem, byliśmy grupą przyjaciół z tymi samymi ideami i tą samą pasją. Mimo dużej ilości zespołów na greckiej scenie, wszyscy mieliśmy charakterystyczne brzmienie. Teraz jestem jednak trochę rozczarowany, bo dziś to wszystko nie ma duszy i oryginalności, których już więcej mieć nie będzie. Niemniej jednak słyszałem, że, mimo iż byliście wtedy drugą blackmetalową siłą w Europie, to Grecy o wiele bardziej woleli słuchać zagranicznych zespołów? — Dokładnie, tak było w przeszłości, ale już nie ma tak więcej. Obecnie greckie zespoły ściągają u nas na swoje koncerty o wiele więcej ludzi niż zagraniczne kapele. Wracając do twojego rozczarowania grecką sceną (ni by bez duszy i oryginalności), to wiele osób

66

D nr 40 / 01–2016

uznaje, że właśnie teraz jest w najsilniejszym rozkwicie, głównie dzięki zespołom z nurtu tzw. okultystycznego/ezoterycznego black metalu. Co sądzisz o tych młodych zespołach jako przedstawiciel bardziej pierwotnego i analogowego black metalu? — Nie lubię ortodoksyjnego black metalu, bez wzglę-du na to, skąd pochodzi. Moje osobiste gusta są zakorzenione w europejskim pagan/black metalu na czele z klasycznymi nagraniami Necromantia, Darkthrone czy też Burzum. Niedawno rozmawiałem z Sakisem i obaj zauważyliśmy, że kryzys ekonomiczny i finansowy tylko wzmocnił metalową scenę w Grecji, jakby ciężkie czasy hartowały ducha. Nie to, co w Portugalii, gdzie zespoły i agencje koncertowe padały jak muchy. — Nie ma co porównywać naszej sceny z portugalską, ponieważ grecka rozwija się od początku lat 90-tych, i mimo kryzysu wciąż mamy wiele świetnych zespołów, które cały czas się pojawiają. Na przykład w ostatnich dwóch latach nasza scena zrodziła takie diamenty, jak: Macabre Omen, Acherontas, Empire of the Moon, Thy Darkened Shade i wiele więcej. Innym czynnikiem jest to, że ludzie wreszcie zaczęli wspierać lokalną scenę, o czym przed chwilą mówiłem, i co jest bardzo ważnym czynnikiem. Wróćmy do głównej tematyki Kawir. Jakie źródła i katalizatory wzbudziły w tobie chęć dalszego zgłębiania oraz fascynację grecką mitologią, pogaństwem i ogólnie historią? — Moje zainteresowanie starożytną grecką historią, mitologią i pogaństwem zaczęło się już w dzieciństwie. Moje korzenie sięgają wyspy Limnos. Właśnie na tej wyspie przebywał wielki Hefajstos, na którą upadł po wyrzuceniu z Olimpu. Mój dom znajdował się między miastem Hefajsteja i świątynią kabeiryjskich bogów. Mój wujek pracował tam jako strażnik. On był tym, który wprowadził mnie w historię i tajemnice świątyni. Greckie dziedzictwo odgrywa bardzo ważną rolę w tekstach Kawir. Czy za pośrednictwem muzyki staracie się utrzymać w Grekach świadomość

historyczną i narodową? — Pewnie, że tak! To bardzo ważne, by kraj, społeczeństwo posiadały własną mitologię i świadomość historyczną, bo właśnie w taki sposób pamiętamy o naszych korzeniach. W przeciwnym razie musielibyśmy patrzeć, jak Meksykanie czczą Odyna, a Australijczycy składają hołdy Dionizosowi. Nie dlatego, że jest w tym coś złego, ale byłoby to nieco dziwne. Wiem, że bardzo mocno jesteś zaangażowany w to, co przekazujesz poprzez Kawir. Nie jest to tylko artystyczna fascynacja mitologią grecką, lecz coś bardziej poważniejszego. — Przede wszystkim, nie opowiadamy o mitologicznych pismach. Większość liryków jest rzeczywistymi hymnami i inwokacjami do Bogów w potężnym starogreckim języku. Musimy więc oddzielić mit od kultu. Ale mity mają chyba dla ciebie jakąś wartość? — Pewnie, że tak. Są też takie, które mają dla mnie ogromną wartość i takim mitem jest oczyszczenie stajni Augiasza, pochodzącym z mitu o Herkulesie i jego dwunastu pracach. Dla mnie oznacza to, że musisz oczyścić całe gówno wokół siebie, byś mógł dalej iść naprzód i żyć dalej, niezależnie od tego, czy tym gównem są ludzie czy też pewne sytuacje. Czy czczenie bogów starożytnej Grecji ma sens w dzisiejszym, nowoczesnym świecie? — W starożytnych czasach, przed pojawieniem się chrześcijaństwa na religijnej mapie, grecki politeizm i nauka były ze sobą połączone. Nie tak, jak w monoteizmie, gdzie są w opozycji. Większość starożytnych uczonych było również kapłanami, przywołującymi bogów w obrzędach i uroczystościach. W ciągu ostatnich 2 tysięcy lat nie było nic nowego. Nawet Arystarch z Samos, starożytny grecki astronom, 300 lat przed Chrystusem zaprezentował pierwszy znany model, w którym słońce umieścił w centrum znanego nam wszechświata z Ziemią obracającą się wokół niego. Był pod wielkim wpływem Filolaosa z Krotony, jednego z pitagorejskich filozofów, urodzonego około 470 lat przed Chrystusem. On również, już wtedy, był twórcą heliocentrycznej koncepcji Układu Słonecznego. W XVII wieku Galileusz mówił to samo, po tylu wiekach, i wszy-


scy wiemy, że Kościół oskarżył go o głoszenie herezji, kolejny raz pokazując, że ta monoteistyczna religia jest przeciwko wolnej woli i otwartemu umysłowi. Wiesz, pytam się o to, bo jeżeli mnie pamięć nie myli, to jesteś również członkiem YSEE, Najwyższej Rady Hellenów, która jako członek-założyciel należy do Światowego Kongresu Religii Etnicznych. Jest to jedna z niewielu organizacji, która może występować publicznie, i jedyna, k tór a m a u pr aw n ie n i a d o z or g a n i z owa n i a otwartych obrzędów i rytuałów religijnych w miejscach starożytnego, religijnego kultu pogańskiego, nawet w miejscach archeologicznych, co spotkało się z wrogością ze strony kleru prawosławnego. Możesz powiedzieć coś więcej o działalności i wydarzeniach pod szyldem YSEE? — Jedną z niewielu organizacji to byliśmy 10 lat temu. Teraz, w całej Grecji, mamy o wiele więcej religijnych społeczności, które walczą z monoteizmem i o uznanie starożytnego, greckiego kultu, aby znów móc przywoływać naszych bogów, ponownie w ich świątyniach. Wyobraź sobie, że danie nam pozwolenia na wzywanie raz w roku Zeusa i Ateny w Akropolu będzie zwycięstwem przeciwko monoteistycznym wartościom.

je w Grecji. Dociera do ciebie ten cały zgiełk z uchodźcami i muzułmanami, hurtowo napływającymi do Europy? Czy twoim zdaniem jest już za późno na reakcję, a jeżeli miałoby do niej dojść, to w formie, o jakiej mówiłeś kilka minut temu o czyszczeniu stajni Augiasza? — Nie da się tego nie zauważyć, mimo zakłamanych mediów. Odnośnie obecnego stanu z uchodźcami, ten problem jest paneuropejski i powinien być rozwiązany przez Unię Europejską. Jeszcze nie jest za późno, ale jeżeli przestrzegają praw i przepisów oraz szanują kraj, do którego się przeprowadzili, to nie postrzegam ich jako problem. Jeśli zaś oni przybywają tylko po to, żeby sprawiać kłopoty i wywoływać konflikty, to są problemem. Nie jestem politykiem, który zaproponuje pewne akcje. Miliony Europejczyków nie bez powodu wybrały swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego, więc niech teraz udowodnią, dlaczego są w tym parlamencie. Muszą rozwiązać tę sytuację, by nie zniszczyć Europy.

C z y w d obie w s z ę d oby l s k ie j i r o z p ę d z one j technologii jest jeszcze miejsce i sens na kultywowanie dziedzictwa i starożytnej mądrości? — Skoro większość ludzi rodzi się niewolnikami Chrystusa czy Allacha, możesz być również niewolnikiem technologii. Technologia nie jest narzędziem Boga. Osobiście, prawie 10 lat temu odłączyłem telewizję w swoim domu i radzę tobie zrobić to samo. Bądź z dala od tego medialnego szaleństwa, które cały czas bombarduje nas groźbami i fałszywymi wiadomościami. Już od wielu lat nie oglądam żadnych wiadomości i jest w porządku. Nawet nie wiem, co się tak naprawdę dzieje na świecie, wolę się uspołeczniać z prawdziwym światem, gdzieś tam daleko od tego zgiełku.

W Polsce, zarówno obecny rząd, jak i poprzedni, ma na głowie nasze własne problemy typu walka z ubóstwem, niedożywieniem, bezrobociem i systemem świadczeń socjalnych, a tu narzuca się nam jeszcze aktywne zaangażowanie w pomoc uchodźcom. Na przykładzie krajów skandynawskich i Niemiec, dla lepszego zilustrowania sytuacji, warto podkreślić, że jak tak dalej pójdzie to liczba Europejczyków może być mniejsza niż uchodźców. Czy jest to problem poddany dyskusji również w Grecji? — Po kryzysie, który dotknął Grecję mamy ten sam problem, ponieważ bezrobocie i ubóstwo wzrosło, jak nigdy wcześniej. Także po raz pierwszy w historii Grecji dramatycznie wzrosła liczba samobójstw, a wszystko z powodu kryzysu. Myślę, że te problemy mogą być rozwiązane przez wspólną pracę na rzecz i w ramach Unii Europejskiej, a nie każdy kraj z osoba, tylko dla siebie. W przeciwnym razie, jaki byłby sens istnienia Unii Europejskiej?

W takim razie, czy ty w ogóle wiesz, co się dzie-

Tylko, wiesz problemem UE jest jej dyktatura

poprawności politycznej. Ja mam ją za nic, więc mogę ci powiedzieć w ramach pracowania razem na rzecz wspólnoty, że wiele krajów postrzega Grecję jako tego trochę niechcianego, leniwego brata w rodzinie, który tylko bierze, nic nie dając od siebie. — Tylko weź pod uwagę, że polityczne i społeczne problemy są różne w zależności od kraju, w którym występują. Nawet, jeśli wyglądają podobnie, to ich źródła często są różne. A co sądzisz o mieszaniu źródeł starożytnego, pogańskiego dziedzictwa z polityką? — Nie sądzę, aby Odyn czy Zeus dbali o polityczne poglądy kogokolwiek. To jest odwieczna moc wszechświata, i bardzo złe jest otumanianie politeizmu pewną polityczną ideologią. Osobiście wierzę w demokrację, która w dokładnym tłumaczeniu ze starożytnej greki jest władzą ludu, państwo to ludzie. Demokrację nie stanowi premier, czy ktoś mu podobny. W demokracji wszyscy ludzie głosowali w sprawach państwowych, a to, co mamy obecnie nie jest demokracją, tak dla pewności. Również dialog jest bardzo ważnym czynnikiem, a jego dokładne tłumaczenie ze starożytnej greki odnosi się do mowy Zeusa jako daru Zeusa dla ludzi. Także i dzisiaj nie ma dialogu, jest tylko monolog w monoteistycznej, jednookiej Europie. Na zakończenie wróćmy do muzyki. Czy macie już zaplanowane jakieś koncerty, a może trasy na ten rok? — Mamy zabukowaną trasę w Ameryce Łacińskiej, a odnośnie lipca 2017 roku cały czas jesteśmy w kontakcie w sprawie europejskiej trasy, więc mamy nadzieję po raz pierwszy w historii zagrać w Polsce i napić się twojej lokalnej wódki. Oby się spełniło. I tym optymistycznym akcentem wracamy do spraw codziennych. — Dzięki za wsparcie i utrzymuj ogień przy życiu! XAIPE! D


Z głębokich odmętów blackmetalowego podziemia polska Mara Records wyłowiła kanadyjski Kafirun, którego mózgiem jest Turek, nie bojący się wylewać wiadra pomyj na islam, isis i sytuację związaną z obecnym zderzeniem się religii i kultur w Europie. Już w poprzednim numerze „7 Gates” dzięki recenzji kompilacji „The Worship and Glorification of Holy Death” mogliście się przekonać, że warto czekać na debiut, który jest całkiem blisko. ↔

Nie ma możliwości, aby w tak krótkim czasie tak wiele ludzi dostosowało się i zintegrowało się z europejskim modelem życia.

Będzie naprawdę źle. Zderzenie kultur już się dzieje.

Cześć Hanephi! Co tam słychać w Vancouver? — Wszystko rozwija się całkiem dobrze. Właśnie jesteśmy po Black Requiem Mass 2016, u nas w Vancouver, na którym zagraliśmy wraz z kilkoma innymi blackmetalowymi zespołami z Kanady. Cała noc była wielkim sukcesem, wsparcie oraz to, jak to wszystko wypadło również były wspaniałe. Otrzymaliśmy ogromne wsparcie od starych fanów, ale też zyskaliśmy wielu nowych. Nowa płyta wydana przez Mara Records również spotkała się z silnym poparciem. Jesteśmy całkiem zadowoleni z takiego obrotu sprawy i czekamy na przyszłe materiały oraz koncerty. Usłyszałem o was właśnie dzięki polskiej wytwórni Mara Records i jej kompilacji „The Worship and Glorification of Holy Death”, zawierającej demo 2014 oraz EP 2015. I muszę, przyznać, że te materiały tylko nasiliły mój apety na coś więcej

68

D nr 40 / 01–2016

z waszej strony. Kiedy w takim razie należy spodziewać się właściwego debiutu? W końcu w kwietniu 2015 roku mieliście już kilka utworów w trakcie komponowania. — Mara Records wykonała doskonałą robotę w ramach tego CD. Mamy plany nagrać coś nowego w to lato i najprawdopodobniej będzie to pełnowymiarowy album. Już niedługo powinniśmy mieć wystarczającą ilość materiału. Mamy w składzie nowego perkusistę, więc chcemy uchwycić nowe utwory tak szybko, jak to tylko możliwe, by móc wypromować nasze nowe numery oraz brzmienie, które nabrało nowej dynamiki. Myślę, że kiedy ukończymy nagrywanie, skontaktujemy się z odpowiednimi wytwórniami i rozważymy oferty. Dopiero wtedy będziemy mieli jasną datę odnośnie wydania nowego materiału. Tymczasem możemy wyłożyć na stół ekskluzywny numer z pomniejszego wydawnictwa. To wszystko jest w przygotowaniu, więcej

informacji pojawi się wkrótce. A co ze splitem 7” z Nafarmaan z Bangladeszu, zapowiadanym przez niemiecką Destruktion Records? Jeżeli się nie mylę, to był planowany już na początek lata ubiegłego roku. A tu nadal nic. — Po długim oczekiwaniu i opóźnieniach 7” split jest teraz w trakcie produkcji z planowanym ukazaniem się wczesną wiosną tego roku. Głównym powodem opóźnienia był zespół Nafarmaan, który nie był w stanie wywiązać się z naszej umowy, więc wraz z wytwórnią postanowiliśmy wejść we współpracę z inną kapelą. Nowy zespół nazywa się Transilvania i pochodzi z Austrii. Grają Dark Ancient Metal Spirit. Musisz ich sprawdzić! Zresztą z naszej strony cała sprawa dotyczy utworu „Salvation Through Sin”, właśnie tego, o którym przed chwilą mówiłem.


Powiedziałeś kiedyś, że: „Kafirun jest antagonistyczną pustką pożerającą kosmiczne błędy”. Do tego dochodzą mocno ezoteryczne i tajemne teksty… — Myślę, że nasza filozofia i punkt widzenia zmieniają się, gdy tylko idziemy do przodu w naszej podróży z zespołem. To jest to, czego chcieliśmy, to pozwala nam zbadać samych siebie i wyjść poza. Śmierć jest jednym z najsilniejszych elementów, które eksplorujemy w naszych tekstach. Śmierć w dosłownym znaczeniu jest jedynym wyzwolicielem z cielesnych łańcuchów i niewolnictwa, niezależnie, czy jest to fizyczne czy też duchowe zniewolenie. Śmierć jest prawdziwym panem ciała. Nadaje to sens wszystkiemu, a także bardzo szorstko odbiera wszystkiemu znaczenie. Ludzka samoświadomość jest życiową realizacją oraz potwierdzeniem śmierci. Wszystko, co jest żywe jest jednocześnie martwe. Śmierć jest więc tym, co scala cały kosmos, jest absolutną ciemnością i nicością, która pożera wszystko i na powrót wszystko tworzy. Ten portal jednocześnie łączy oczywiste światy z nicością.

edukacji, nauki, wolnomyślicielstwa, wszystko, co postępowe znika, a religijny, fatalistyczny sposób myślenia kwitnie w najlepsze. Islam jest bronią, która może być użyta do sterowania całymi krajami. Elita na najwyższych szczeblach wykorzystuje siłę islamu do łatwiejszego kontrolowania mas, podczas gdy masy karmione są słodkim opium fatalistycznych religijnych dogmatów. Pod islamską władzą znikają całe narody, narodowe dziedzictwo i jego wartości stają się niczym, są tylko wspomnieniem przeszłości. Każda jednostka jest bardziej bezbronna wobec globalnego wyzysku, gdy nie ma narodowej tożsamości, a jest tylko religijna tożsamość. Islam jest więc plagą naszych czasów.

w ostatnich latach miały silny wpływ na mnie: Inferno „Omniabsence Filled by His Greatness”, Kriegsmachine „Enemy of Man”, Aosoth „An Arrow in Heart”, Ascention „Consolomentum”, Arkhon Infaustus „Orthodoxyn”. To wszystko, co mi obecnie przychodzi na myśl. Nazwa Kafirun pochodzi z Koranu i odnosi się do osoby niewiernej i niewierzącej. W islamie jest to też najbardziej nienawistna i potępiająca klątwa. Dodatkowo w jednym z wywiadów powiedziałeś, że: „Islam to złowrogi ruch polityczny, który jest kulturową i społeczną manipulacją. To religia kontrolowanych niewolników i manipulowanych mas, pozbawionych wolnej woli, jednak fałszywie wierząca w niesienie boskiej dobrej woli przez morderstwo, gwałt, nienawiść i morze krwi”. Czy to wszystko jest wynikiem twoich osobistych doświadczeń jako Turka? — Oczywiście, moje pochodzenie jest jednym z głównych powodów, dzięki którym tak blisko udało mi się doświadczyć islamskiego ruchu. Doskonale rozumiem jego metody, sposoby wzrostu i obracanie wszystko w gówno. Islam nigdy nie był pewnego rodzaju duchową drogą życia. Wręcz przeciwnie, zawsze był polityczny. To wszystko odnosi się również do chrześcijaństwa i innych wielkich religii. Być może niektórzy ludzie są w stanie zrozumieć i oddzielić dobre i złe aspekty jakiejkolwiek religii, ale większość ludzi jest tylko konformistami, a oni po prostu chcą zaakceptować cokolwiek jest im dane. To daje im poczucie znaczenia i sprawia, że czują się częścią większej grupy lub masy. Islam to zapewnia. Zapewnia tożsamość dla słabych, bezkierunkowych umysłów. Islam wyczuwa pustkę i łagodzi strach w człowieku. Rozwija się w miejscach, gdzie jest bieda, beznadzieja i strach. Dostraja się do mas, a ludzka wolna wola dobrowolnie poddaje się niewolnictwu. Wsteczne myślenie zastępuje miejsce

Plagą, która wlewa się nieprzerwanym i niekontrolowanym strumieniem do politycznie poprawnej Europy. Wiem, że nie masz zamiaru robić z Kafirun antyislamskiego zespołu, ale zapewne twoje przemyślenia na temat obecnej sytuacji z ISIS i morzu uchodźców zalewających Stary Kontynent są równie dosadne? — Cały Bliski Wschód jest w okropnej sytuacji. Konflikty są bardziej poważne niż ludziom się to wydaje. Ta cała sytuacja jest wynikiem decyzji podejmowanych przez lata. Jest w tym bardzo widoczny silny wpływ Zachodu na Wschód. Z historycznego punktu widzenia tak działo się tam od wieków. Większość konfliktów, które są tam obecne do dziś istniały podczas dwóch wojen światowych, a nawet i wcześniej. Te konflikty są rozpalone przez zachodnie interesy w tych regionach. W tym świecie, wszędzie gdzie znajduje się baza wojskowa USA, jest pewne, że prędzej czy później to miejsce zamieni się w piekło. Ludzie muszą gdzieś iść, żeby żyć. To instynkt przetrwania. Jak zwykle, zamożne kraje arabskie nikomu nie pomagają. Taka Arabia Saudyjska jest jednym z najbardziej przerażających miejsc, jeśli chodzi o łamanie praw człowieka, praw kobiet, etc., choć ten kraj nigdy nie jest celem, mając silne powiązania z Zachodem. Ludzie uciekają do Europy. Problemem jest to, jak bardzo są skłonni do adaptacji. Skoro w Europie czują się jak obcy będą cały czas mącić i mieć wyjebane na europejski sposób życia. To jest nieszczęście. Nie ma możliwości, aby w tak krótkim czasie tak wiele ludzi dostosowało się i zintegrowało się z europejskim modelem życia. Będzie naprawdę źle. Zderzenie kultur już się dzieje. Myślę, że Europejczycy muszą szybko rozpocząć wzrost populacji, broniąc jej dziedzictwa nie tylko przed religijnymi śmieciami, ale również przed globalnymi korporacjami i dzikim kapitalizmem, które wszystko pożerają obracając cały świat w globalną uniformizację, bez żadnej rozmaitości, wypełniając przestrzeń zniewolonymi, monotonnymi konformistami. Podsumowując – pierdolić ISIS i chorą religię, którą reprezentuje! Mocne. A coś już na sam koniec? — Doceniamy możliwość wywiadu i cieszymy się, że jesteśmy częścią „7 Gates” Magazine. Pozdrowienia dla szalonego polskiego podziemia. Mamy nadzieję, że niedługo zagramy w Europie. Dzięki za wywiad. Śmierć zwycięża wszystko! D

Do egzekwowania takich przekonań w muzyce naprawdę trzeba mieć sporo chemii w zespole. — Uważam, że wszyscy bardzo dobrze rozumiemy się nawzajem i bardzo dobrze wiemy, w którym miejscu obecnie się znajdujemy. Mamy wspólne, bardzo silne podłoże dla naszych artystycznych, muzycznych i filozoficznych zainteresowań oraz idei. Jednym z pozytywnych aspektów naszej wspólnej pracy jest to, że jesteśmy w stanie komunikować się, podejmując niezbędne kroki w postaci poprawienia brzmienia. Pracujemy na rzecz, jednego wspólnego celu. W tym przypadku jest to tworzenie potężnej, mrocznej muzyki. Wiem, że Mayhem „De Mysteriis Dom Sathanas” jest dla was jednym z albumów wszech czasów, co doskonale słychać w wokalach Luzifausta. Wyczuwam też inspiracje Antaues „Blood Libels” i Funeral Mist „Salvation”. Kto jeszcze? — Wbrew pozorom zawsze trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Jest wiele świetnych zespołów, które odkrywam każdego dnia. Myślę jednak, że na samym szczycie są te, które właśnie wspomniałeś, ale jestem w stanie wymienić jeszcze kilka albumów, które

69

www.fb.com/KafirunBand B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Nie da się ukryć, że wasza muzyczna ekspresja napędzana jest przez ideologiczne przekonania. Jesteś wyznawcą, który celebruje swoje wierzenia poprzez muzykę, a może muzykiem, artystą z silną pasją do konkretnego gatunku muzycznego? — Moja muzyczna ekspresja napędzana jest jednocześnie przez pasję oraz osobistą filozofię. Myślę, że własne ideologie i głębokie przekonania wiary sprawiają, że człowiek staje się ograniczony i zaślepiony w tym samym czasie. Wszystko przez to, że ego staje się zbyt przekonane o swoich prawdach, rozwój wolnomyślicielstwa znajduje się wtedy w zastoju. Gdy jaźń jest w swojej strefie komfortu, rodzi osobistego boga, który ma urojoną dumę, dlatego sam z siebie robi niewolnika idei ślepej wiary i niezmiennych ideologii. Podobnie jak w totalitarnym państwie, w którym indywidualność musi zginąć. Z jaźni powstaje ciało, które przekształca się w nieprzepuszczalną skorupę dla duszy, której nie jest w stanie opuścić. Dusza (energia, wewnętrzna jaźń, mikrokosmos) traci swoją wolną postać i w odpowiednim momencie łączy się z całością (makrokosmos). To jest prawie jak punkt bez powrotu, w którym rozwija się proces duchowego pogorszenia. Jaźń zaczyna rządzić każdym aspektem swojej egzystencji. Następnie trzeba zabić jaźń, by uwolnić się od swoich własnych łańcuchów. Jest to oczywiście możliwe, gdy można uświadomić sobie swój niewolniczy stan. Nie powiedziane jest, że właśnie tak zwykle bywa. Ego jest silnym narkotykiem, który rządzi nami wszystkimi. Jest to jeden z powodów, dla których staram się zostawiać sobie przestrzeń, aby rozwijać nowe pomysły i osobiście uniknąć takiej wiary, która robi z ciebie zaślepionego wyznawcę czegokolwiek. Biorąc pod uwagę, że nasze przemyślenia i wzorce życiowe zostały już dla nas ustawione, kiedy swobodny przepływ myśli jest tylko iluzją i prawdziwe myślenie nie jest osiągalne przez większość ludzi. Zmuszam siebie do wędrowania przez mroczne światy, do eksplorowania poza własnym bytem, do zanurzania się w tworzący wszystko, a jednocześnie pożerający kosmos. Jako podsumowanie na zadane przez ciebie pytanie, myślę że jestem o wiele bardziej napędzany przez filozoficzne idee, niż ideologie.


Mimo że pochodzą z Göteborga, nie pitolą słodkich melodyjek spod znaku ziomków z In Flames i Dark Tranquility. Jak się zarzekają, nawet ich nie słyszeli, hołdując sztokholmskiemu brzmieniu death metalu starej szkoły. Dla wielu zapewne będzie to świętokradztwo, ale w ramach oldschoolowego szwedzkiego łojenia żelbetowych konstrukcji o wiele bardziej wolałem skontaktować się z Miasmal w ramach niedawno wydanego „Tides of Omniscience” niż z Entombed A.D. i ich niedawnego „Dead Dawn”. Rozmówcą nie mógł być nikt inny, jak Pontus Redig demiurg i dyktator w szeregach Miasmal. ↔

Cześć Pontus! Polski „7 Gates” z tej strony. Co tam słychać w Göteborgu? Podejrzewam, że humory dopisują na miesiąc przed wydaniem „Tides of Omniscience”? — Cześć! W Göteborgu wszystko w porządku, po staremu. Szaro i deszczowo, jak zwykle. Jesteśmy bardzo podekscytowani nowym albumem i nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie wyjdzie. Jak na szpilkach wyczekujemy również specjalnego koncertu z okazji premiery najnowszego albumu, 27 lutego u nas w Göteborgu. Słychać, że jesteś pozytywnie nabuzowany, jednak „Tides…” komponowałeś w samotności, w odizolowaniu od reszty zespołu… — To jest po prostu sposób, w jaki lubię pracować. Wypróbowuję szereg pomysłów i pracuję nad muzyką w pojedynkę, ponieważ nie lubię, gdy ktoś przysłuchuje się temu, co właśnie tworzę. Staje się to dla mnie jakieś niewygodne. No to gdzie w tym wszystkim jedność zespołowa, gdzie wymiana myśli i burza mózgów? Wiesz, co dwie głowy, a w tym przypadku cztery, to nie jedna.

70

D nr 40 / 01–2016

— To ja piszę większość muzyki, w domu, i nagrywam demo z zaprogramowaną perkusją. Taki materiał demo przesyłam do reszty chłopaków z zespołu, no i wtedy spotykamy się wszyscy na sali prób, ucząc się nowych utworów. Wtedy ktoś inny może mieć jakiś wkład w to wszystko, coś tam trochę możemy przearanżować, ale generalnie nie komponujemy na sali prób. Może dlatego, że do muzyki podchodzę bardzo poważnie, ponieważ jest to moje główne zainteresowanie w życiu odkąd byłem dzieckiem. I dlatego jeden z twoich ulubionych riffów na „Tides…” przyszedł do ciebie znikąd, kiedy w kuchni pichciłeś jedzenie? (śmiech) W takim razie, który z grobowych pomruków na „Tides…” ma kulinarną przeszłość? — (śmiech) O tak, jest to riff wprowadzający do „Deception”, drugiego utworu na płycie. Faktycznie, jeden z moich ulubionych riffów na nowej płycie. Nie tworzycie w sali prób, ale za to w niej nagrywacie, mimo że to już wasz trzeci album. Gdy większość zespołów trwoni pieniądze, by tylko móc nagrywać w renomowanych studiach z producentami o głośnych nazwiskach, wy wybrali-

ście podziemną koszulę bliższą ciału. Chcieliście poczuć się, jak podczas nagrywania klasycznych albumów Dismember, Entombed czy też Death? Wchłonąć całym sobą ten oldschoolowy klimat? — Dla nas jest to po prostu kwestia wygody. W studiu nagraniowym może dochodzić do stresujących sytuacji ze względu na ograniczenia czasowe i nieprzewidziane okoliczności. Dzięki rejestrowaniu przez nas samych możemy wykorzystać cały miesiąc na nagrywanie, co pozwala nam precyzyjnie doszlifować solówki czy też wokale. Mam coś takiego, jak przenośne studio, które zwie się The Recording Machine, gdzie również nagrywaliśmy wczesne materiały Miasmal. Tym razem mieliśmy do dyspozycji o wiele przyjemniejszą salę prób, o większej przestrzeni, co bardzo dobrze wpłynęło na samo nagranie. Taki surowiec wzięliśmy do osławionego Studio Fredman, by całość poddać miksom i masteringowi. (śmiech) Z tego, co słyszę rzadko kiedy w Miasmal dopuszczasz kogokolwiek do tworzenia, nigdy też nikomu innemu nie pozwoliłeś zająć się produkcją nagrań Miasmal. Musisz być całkiem pewien swoich umiejętności, w pełni decydując, co jest dobre, a co złe.


Po d obnie ż chc i a ł e ś , by utwor y z awar te na „Tides…” pozostały otwarte do interpretacji, ponieważ ich tematyka sięga twoich życiowych doświadczeń oraz poglądów na zastany przez ciebie stan świata, ale również dotyczą śmierci, miłości, utraty, bólu, alkoholu, ekstazy… no, po prostu, dużo tego. Słyszałem też, że pozostawiasz wolność interpretacji, gdyż całość łącznie z okładką i tytułem bardziej bazuje na uczuciu niż znaczeniu. — Teksty są w tym wszystkim jako pierwsze i przede wszystkim mają służyć utworowi. To ważne, by liryczna treść szła w parze z muzyką. Inspiracja może pochodzić z każdego źródła, niektóre teksty powstały pod wpływem prawdziwych wydarzeń, po prostu są z życia wzięte, inne z osobistego doświadczenia, zaś jeszcze inne są zwyczajnie czystą fikcją. To samo odnosi się do tytułu, który współgra z muzyką oraz oprawą graficzną, a wpadłem na niego, gdy zobaczyłem gotową okładkę. Jak dla mnie, jedna z interpretacji tego tytułu jest taka, że te istoty lub posągi są odbiciem nas samych, ludzkości. Tkwiące w nieskończonym poszukiwaniu czegoś innego, nigdy niespełnione i usatysfakcjonowane, bez względu na to, czego im jest i było trzeba. Będziemy nadal starać się poprawić nasze życie, nie zdając sobie sprawy, że niszczymy siebie samych w tym procesie. Mając na uwadze powyższe, nie uważam Miasmal za coś negatywnego czy pesymistycznego. Lubię myśleć o naszej muzyce jako o sile potrzebnej do podźwignięcia się, czegoś w formie katharsis, kierującego ciemne emocje poprzez muzykę. Na poprzedniej płycie „Cursed Redeemer” miałeś swoich faworytów w postaci „Frozen in Time” i „2013”, który miał dla ciebie bardzo osobisty charakter. Czy na „Tides…” również masz jakieś przełomowe momenty i emocjonalne punkty zaczepienia? — Tak, „2013” to bardzo osobisty utwór i nadal jeden z moich najbardziej ulubionych w historii Miasmal. Na najnowszym albumie taką rangą mogą się pochwalić wspomniany już „Deception” oraz numery „The Shifting of Stars” i „Fear the New Flesh”. Jeżeli się nie mylę, to ta gitarowa melodia w refrenie tytułowego numeru z „Cursed Redeemer” podświadomie powstała pod wpływem jednego z utworów King Diamond. Czy podobne o d n ie s ie n i a i w p ł y w y mo ż n a o d n a l e ź ć n a „Tides…”? — Tak, to prawda! Ale tym razem nie jestem pewien, czy pojawiły się aż tak daleko idące inspiracje. Hm… Ciąg akordów w refrenie utworu „Dark Waters” mógł powstać nieco pod wpływem którejś z piosenek Robyn (szwedzka poprockowa piosenkarka i autorka tekstów – dop. M.) Jednym z najsilniejszych punktów „Tides…” jest melodia, jednak, kiedy mówię ‘melodia’ nie mam na myśli gówna pokroju In Flames.

Mam na myśli coś, co jest rozpoznawalne, niezapomniane i zaaranżowane w spójne narracyjne struktury. — Cóż, dla mnie ważnym jest, by melodie nie były zbyt „oczywiste”, zwłaszcza w metalu. Letnie melodie naprawdę mogą zaszkodzić skądinąd dobrej piosence. Lubię używać melodii w naszych utworach dla uzyskania pewnego efektu, ale nie chciałbym zbudować utworu całkowicie bez nich, ale i również kompletnie bez ich udziału. Może to efekt tego, że pierwsze trzy albumy Metallica, pożyczone od twojego starszego brata tak mocno wpłynęły na ciebie? — Może (śmiech)… tak bardzo lubię te albumy. Miałem 10 lat i natychmiast zostałem uzależniony. Przez kolejny rok lub dwa nie słuchałem niczego innego jak tylko Metallicę. Większość „The Cursed…” została napisana w dość chaotycznych okolicznościach, a były również i takie momenty, że ze względu na ostre przeziębienie musiałeś wrócić do studia kilka tygodni po tym, jak już wszystko zostało zrobione, by dokończyć wokale dla kilku utworów. Zresztą, jechałeś na oparach, bo o mało co, a straciłbyś głos. Jak sam tytuł wskazuje, to była naprawdę przeklęta płyta (śmiech). Czy tym razem, podczas pisania i nagrywania „Tides…” obyło się bez podobnych przygód wątpliwej przyjemności? — Tym razem przez cały czas nie było żadnych problemów. Głos został podtrzymany. Z tego względu, że mieliśmy o wiele więcej czasu na nagrania, mogłem również nieco podzielić sesje wokalne, co było bardzo przyjemne. Sesję nagraniową „Tides…” opisałbym nawet jako płynne i spokojne żeglowanie. Jedyną negatywną rzeczą jest to, że zawsze jestem bardzo optymistyczny, co do poczucia czasu, więc na kilka dni przed miksowaniem albumu musiałem spędzić w studiu kilka 18-godzinnych dni wytężonej pracy. A teraz czeka was wytężone rozpychanie się łokciami na przeludnionej scenie… Co według ciebie wyróżnia „Tides…” spośród rzeszy innych albumów 2016 w stylu oldschoolowego death metalu? — Jakość riffów, intensywne wokale, wspaniałe gitarowe solówki i masywna produkcja. Naszym skromnym zdaniem. Wiesz, nie jest to nic personalnego ani złośliwego, ale granie retro brzmiącego death metalu stało się ostatnio tak nagminne, że coraz trudniej śledzić jest te wszystkie zespoły, wyrastające jak grzyby po deszczu, tym bardziej młode. — Przypuszczam, że pierwotnie była to reakcja na te wszystkie techniczne i melodyjne metalowe zespoły. Ludzie chcieli po prostu wrócić do czegoś mroczniejszego i bardziej żwirowatego. Podejrzewam, że historia lubi się powtarzać i wszystko zamyka się w pewnych cyklach. Dopóki zespoły będą wnosiły do tego wszystkiego coś naprawdę własnego, to myślę, że wszystko będzie w porządku. Wa s z e br z m ie n ie j e st w r ę c z z a kor z e n ione w death metalu starej szkoły. Wiadomo, robicie to na własną modłę, ale znajdą się i tacy, którzy powiedzą wam, że odkrywacie koło na nowo. — Naprawdę, nie sądzę, by miało to coś wspólnego

z odkrywaniem koła na nowo. Zwłaszcza w kontekście tego, najnowszego albumu. Formułą jest death metal, ale uważam, że tak naprawdę wykształciliśmy własne brzmienie. Czyli w Miasmal jest miejsce na oryginalność, mimo że osadzoną na starych, sprawdzonych wzorcach? — O ile wiem, oryginalność dla samego bycia oryginalnym nigdy nie prowadziła do niczego dobrego. Powiedziałbym, że obowiązkowym składnikiem są dobre utwory, a także dobre zaprezentowanie ich na scenie – jasne i proste. Wracając do brzmienia, to niejeden maniak death metalu, widząc skąd pochodzicie, spodziewałby się zapewne czegoś innego. Pochodzicie z Göteborgu, a jesteście całkowicie zapatrzeni w (nie)święty obrazek sztokholmskiego brzmienia death metalu starej szkoły. Aż trudno uwierzyć, że nigdy nie słyszałeś In Flames i Dark Tranquility, sztandarowych przedstawicieli göteborskiego brzmienia. Gdzie tu lokalny patriotyzm? (śmiech) — Nie, nigdy nie słuchałem żadnego z tych zespołów. Naprawdę! Po prostu, to nie moja para butów i nie sądzę, by były one bardziej znane i popularne w Göteborgu niż gdziekolwiek indziej. Czy któryś z materiałów Miasmal jesteś w stanie wskazać jako punkt zwrotny w waszej „karierze”, jako ten najbardziej reprezentatywny? Wiesz, t a k ie u l u bione d z ie cko, m i mo swoich wa d i przywar. — Chyba cię nie zaskoczę, jeżeli powiem, że takim punktem zwrotnym jest najnowszy album, ponieważ zawiera mnóstwo nowych składników w formule Miasmal. Lubię wszystko, co do tej pory stworzyliśmy, ale nie mam zamiaru ponownie nagrywać numerów z demo. Myślę, że zrobiliśmy wystarczająco dużo utworów w tym stylu. Powiedziałbym, że ludzie, którzy nigdy nie mieli styczności z Miasmal wpierw powinni sprawdzić nasz nowy album, a dopiero później cofać się w naszej dyskografii. Jeśli ktoś jest zatwardziałym maniakiem starej szkoły, to oczywiście powinien poprzestać tylko na naszym demo i nie brnąć dalej. A propos waszych początków, to patrząc na ten sam tytuł demo, EP i debiutu, dlaczego by nie nazwać drugiego albumu oraz najnowszego po prostu „Miasmal”? (śmiech) — Z tego względu, że mieliśmy już album zatytułowany „Miasmal”, a kontynuowanie tego na następnych płytach byłoby prawdopodobnie mylące (śmiech). Skoro demo, EP i debiut zostały wydane na trzech różnych formatach nie widzieliśmy problemu, by były zatytułowane „Miasmal”. A tak przy okazji to pierwsze cztery albumy Led Zepellin były nazwane tak samo, więc w sumie jednak nie byłoby z tym problemu (śmiech). Dlatego, jeżeli chodzi o otwartość interpretacji „Tides…” zostawiam cię na koniec wywiadu z otwartą ref leksją, czy jednak nie warto było pojechać po bandzie jak Led Zepellin (śmiech). — (śmiech) Wielkie dzięki za wywiad! Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się w Polsce. No i koniecznie sprawdźcie naszą najnowszą płytę, która wyjdzie 4 marca. Na zdrowie! D

www.fb.com/miasmal B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

— Tak, akurat odnośnie tego czuję się dość pewny. W moim studiu nagrałem już wiele różnych zespołów, więc wierzę, że mam ucho do takich rzeczy, zwłaszcza teraz. Nigdy nie potrzebowaliśmy, aby produkcję przekazać komu innemu, jednak byłoby to całkiem interesujące, by kiedyś spróbować takiej odmiany. Chociaż… zapewne kosztowałoby to wiele pieniędzy, a te wolę wydać na rozbudowę i modernizację własnego studia i rzeczy temu pokrewne.


Cześć! Jak nastroje na miesiąc przed wydaniem „Endless Pilgrimage”? — Dziękuję, bardzo dobrze. Jak do tej pory odpowiedź na „Endless Pilgrimage” jest bardzo pozytywna. Po raz kolejny weszliście w zmowę z Sepulchral Voice Records i Profound Lore Records. Jest jednak nowy punkt na drodze Grave Miasma do zatracenia – Costin Chiorineau, który sprawił, że oprawa graficzna do „Endless…” jest niesamowita oraz idealnie współgra z przytłaczającymi bluźnierstwami… — Zdecydowaliśmy się na współpracę z Costinem ze względu na jego bardzo zróżnicowany styl pracy. Wszystko dzięki wykorzystywanej przez niego różnorodności istoty ilustracji wraz z psychodelicznym pokręceniem, co natychmiast przekonało nas do wejścia w korespondencję z Costinem i wymianę pomysłów. W Grave Miasma mocną stroną zawsze była integralność, dlatego też „Endless…” brzmi jakby było nagrane w jakimś pieprzonym lochu z chorobliwym smrodem, są i emocje od gniewu aż po rozpacz oraz wielkie zaangażowanie… — Dziękuję za twoje słowa, chociaż nie chciałbym kojarzyć nagrań Grave Miasma z uczuciem rozpaczy, ale mimo wszystko zawsze ciekawie posłuchać odosobnionej opinii z innej perspektywy. Ciekawie też posłuchać ponownie nagranego „Glorification of the Impure” z Goat Molestör „Ancient Barbaric Assault” demo (2003). Czy ta reminiscencja ma być klamrą łączącą wasze początki pod szyldem Goat Molestör z mroczniejszą, bardziej „atmosferyczną” i „progresywną” przyszłością Grave Miasma? — W pewnym sensie masz rację, że jest to symboliczne połączenie starego z nowym. Jednak ewoluowanie, niekoniecznie oznacza tylko patrzenie w przód. Przez jakiś czas ten numer był przez nas zaniedbany, aż do momentu, gdy ponownie nad nim popracowaliśmy i aranżowaliśmy go na sali prób. „Glorification…” został zmieniony i ulepszony do takiego punktu, w którym ponownie nagrana wersja stała się uzasadniona. Zmiana nazwy na Grave Miasma była odzwierciedleniem waszej metamorfozy i wejścia na wyższy poziom? Podobnież kluczowym utworem był „Gnosis of the Summon”, a wy wybraliście akronim GM, żeby całkowicie nie porzucać przeszłości?

72

D nr 40 / 01–2016

— Ponad 10 lat temu zmiana nazwy była całkowicie niezbędna, aby uniknąć kategoryzacji w tym samym sorcie, co inne zespoły, które wówczas opanowały scenę i prawie każdy z nich miał kozła w szyldzie. Dla nas było ważnym, by urzeczywistnić to bez względu na komponowaną przez nas muzykę. Ta nazwa jest zapisem tego, kim byliśmy i jesteśmy w danym punkcie. I tak oto ponownie w bardzo kompleksowych kompozycjach kontynuujecie pokręconą drogę oldschoolowego death/black meta-lu. Ta złożoność wali prosto w ryj swoją bezpośredniością i… prostotą. — Każdy utwór ma być rozpatrywany indywidualnie. Nadal kładziemy duży nacisk na pisanie i aranżowanie rzeczywistych kompozycji i utworów zamiast kolekcjonowania riffów, żeby tylko mieć czym wypełnić przestrzeń. Właśnie takie cechy posiadały stare materiały, i to są właśnie nagrania, które chcemy tworzyć. Czy w takim razie każdy numer powstawał, że tak to ujmę, w „mentalnym” odosobnieniu, czy całość nabierała kształtu wspólnie się przeplatając? — Wszystkie utwory, prócz ponownie zarejestrowanego „Glorification…” zostały opracowane niemal równocześnie. Materiał powinien być stylistycznie połączony, jak to zazwyczaj należy oczekiwać. Chociaż, tak jak już wspomniałeś, numery, które weszły na „Endless…” są bardzo zróżnicowane. Kiedy pracujemy nad materiałem, to jest przypadek, że każdy kawałek

Gitarzysta i wokalista Grave Miasma prosił mnie po wywiadzie, żeby w jego zapisie występował tylko i wyłącznie w formie jednej litery – Y. Uszanuję to, chociaż bardzo szybko można sprawdzić, kto zaś z imienia i nazwiska, więc nie wiem, po co te ceregiele i harcerskie podchody. Jego sprawa, nie ma co dzielić włosa na czworo, zwłaszcza, że nie mam zamiaru sztucznie przedłużać waszego wejścia w wywiad z jednym z autorów EP „Endless Pilgrimage”, która w kanwie zgniłego i zawiłego death/black metalu narobiła porządnego smaku na drugi, pełnowymiarowy album. Ale najpierw koncerty i kto wie, czy nie w Polsce? ↔

przyjmuje swoją własną formę, zamiast starać się dopasować do zbędnych pomysłów lub sztywno trzymać się z góry przyjętych osądów. Morgan Håkansson z Marduk dziwi się, że niektórzy podczas komponowania muszą wprowadzać się w odpowiedni stan, otaczać się odpowiednią aurą. Po prostu, gdy jest czas na nowy album, siada i pisze. Jak to jest u was? — Zawsze czułem, że kiedy komponuję, piszę nowy materiał, riffy i aranżacje same do mnie przychodzą podświadomie w godzinach porannych, najlepiej zaraz po przebudzeniu. Często miewam też błysk natchnienia, który zbiega się z wykonywaniem przyziemnych czynności i aktywności. Pierwsze iskra inspiracji pojawia się zazwyczaj, kiedy tworzę w „odpowiednich” warunkach, które drzemią w ciemnościach przy tlących się kadzidłach, zarówno indywidualnie, jak i podczas wspólnych sesji pisania materiału. Każdy z nas pracuje z innymi wystarczająco długo, by mieć intuicyjne zrozumienie wzajemnych intencji, nawet dla całości kompozycji pochodzącej od tego pierwszego, porywającego riffu. Czy w Grave Miasma jest miejsce na korzystanie z dobrodziejstw cyfrowego zapisu dźwięku? — Wszystko zależy od odpowiednich proporcji. Myślę, że cyfrowe produkcje też mają swoje miejsce na scenie, oczywiście, jeśli zespół chce korzystać z nowinek technicznych jako reprezentatywnego narzędzia do uzyskania swojego brzmienia. Nasze nagrania są niezwykle dobrze wyprodukowane, jednak wciąż brzmią organicznie i prawdziwie. Czcimy albumy, które brzmią masywnie, a czasami nawet niedoskonale. Death metal musi być tą mieszanką diamentów i rdzy. Podczas nagrywania bębnów na „Odori Sepulcrorum” skorzystaliście z hybrydowego zestawu perkusyjnego z różnej maści bębnami basowymi, tomami, werblami… wszystkie z innych zestawów. Użyliście również masywnego werbla Sonor z lat 80 -tych oraz większych tomów bocznych niż w standardowym zestawie. Dodatkowo wszystkie te dziwne harmonie, wypełnienia tła, otaczające dźwięki odegraliście na gitarach zamiast skorzystać z klawiszy. Całe instrumentarium jest autentyczne łącznie z afrykańskimi bębnami, tybetańskim gongiem, arabskim oudem, perską gwiazdą i organami Hammonda. Jak było tym razem? — Tym razem użyliśmy jednego zestawu perkusyjnego,


Na warstwę liryczną „Odori…” wielki wpływ miała Tybetańska Księga Umarłych, poezja i traktaty suf ickiego i perskiego mistyka Faridoddina (Farid ud-Dina) Attara z Niszapuru, prace poszukiwania czegoś ukrytego poza twórczością Richarda Jefferiesa oraz liczne analizy prac Carla Junga. Gdzie w takim razie powinniśmy się zanurzyć, by zbadać i zrozumieć esencję „Endless…”? — Każdy z utworów bazuje na osobnym motywie lirycznym i jako jedno nagranie numery nie są połączone tematycznie w klasycznym sensie. Nasze interpretacje wybranej literatury, która ma na nas wpływ, nadal są wrodzone do pisania tekstów, chociaż jest to zaledwie punkt wyjścia z interpretacji. Podobnie jak w przypadku wspaniałej powieści Hermanna Hesse „Siddhartha”, gdzie jak do tej pory zawarte w niej nauki i słowa mogły przybrać jedną formę. Wiem, że dla ciebie wielkim filarem okultyzmu jest kabała. Dlaczego uważasz kabałę za serce i krwioobieg, który napełnia energią i łączy wszystkie mistyczne tradycje? — Pod względem podejścia do kabały jako systemu równowagi, czy to z matematycznego lub gematrycznego punktu widzenia, istnieją wyraźne tajemnice, które mogą być naświetlone i wyjawione. Tacy artyści, jak Jesse Bramford i Daniel Martin Diaz udoskonalili wizualne wyjaśnienie tych zasad, godniej niż ktokolwiek mógłby to uczynić w formie pisemnej. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób odnieśli się oni do struktury czasoprzestrzeni, świadomości oraz myśli i materii. Dodatkowo, Cztery Światy (A’B’Y’A) są czymś, co może być zrealizowane i doświadczone. Tym, co przekuwa mistyczne zasady w rzeczywistość, a nie pozostaje tylko teorią, jest namacalność. Nawet „Bhagavadgita” zawiera następujący cytat, który posiada bardzo analogiczne powiązanie: „O, potomku Bharaty! Ujrzyj cuda w liczbach, wcześniej niewidoczne. O Gudâkesa, zobacz dziś w moim ciele cały wszechświat, łączący w sobie wszystko, co ruchome i nieruchome! Wszystko w jednym!”. Chociaż, zawsze wartościuję nowe doświadczenia i umieszczam je w tym szerokim kontekście do tego stopnia, że filar okultyzmu być może jest tylko złudzeniem. Czy to, co robisz w Grave Miasma traktujesz jako formę oczyszczenia, przekroczenia czegoś nieprzekraczalnego, istny portal do tego, co kryje się poza naszą świadomością? — Nie chcę wyolbrzymiać, jak bardzo nasze osobowości mają związek z muzyką. Nie ukrywam, że w tworzenie muzyki w Grave Miasma bardzo mocno zaangażowany jest proces katharsis, chociaż rozwija się to w tym miejscu, gdzie „Ja” doświadcza zamknięcia i rozkładu. Moja opinia o wspaniałej i szczerej muzyce, niezależnie od gatunku, jest taka, że powinna być transcendentalna, transparentna i ponadto – oddzielona od osób w nią zaangażowanych. Mimo wszystko to właśnie okultyzm jest głównym faktorem pchającym teksty i muzykę Grave Miasma w stronę większego kontekstu. Czy jesteście zrzeszeni w jakichś organizacjach lub stowarzyszeniach? — Nie jesteśmy częścią jakiejkolwiek społeczności wyznaniowej czy organizacji. Często dyskutujemy wewnątrz zespołu czy też wśród innych przyjaciół na temat duchowej ścieżki, więc każdy może się czegoś nauczyć od poglądów innych. W t a k i m r a z ie p r z y t y m c a ł y m n at ę ż e n i u okultyzmu w Grave Miasma wychodzi na to, że nie jesteś wyznawcą, który celebruje swoje przekonania przez muzykę, a raczej jedynie muzykiem, artystą z silną pasją do nurzania się w konkretnym stylu muzycznym? — Jak zawsze, staram się poprawić i rozwinąć swoje

techniki i sposoby gry na instrumentach. O wiele bardziej uważam siebie za entuzjastę. A uważasz siebie za „metalowego muzyka”, czy za muzyka w szerszym znaczeniu tego słowa? — Za żadnego z nich. Mam wiele celów w moim życiu, które chcę osiągnąć w muzyce, więc obecnie nie określałbym siebie jako muzyka dopóki nie zbliżę się do postawionych przez siebie celów. Kiedy po raz pierwszy okultyzm nabrał tempa w metalu? — Od pierwszego uderzenia riffu Iommiego na „Black Sabbath”. Czy to właśnie Tommy Iommi był dla ciebie iskrą zapalną, która ostatecznie doprowadziła cię do grania tak ciemnej i pierwotnej formy death/ black metalu? — Tak jak w przypadku większości osób, wszedłem w świat metalu poprzez słuchanie głównych zespołów, jak właśnie Black Sabbath, Metallica, Slayer, itd. To, bardzo szybko doprowadziło mnie do bardziej ekstremalnych stylów w metalu, a miałem wówczas 13 lat. Kopanie jeszcze głębiej w mainstreamowej przeszłości metalu doprowadziło mnie do podziemia. Pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku trzeba było przekopać się przez tony absolutnego gówna. Mimo wszystko odkryłem wówczas kapele, które do tej pory są przeze mnie czczone. W tamtym czasie bardzo mało zespołów wymieniało Mortuary Drape, Varathron, wczesny Immolation, Disembowelment czy Goatlord jako źródło swojej inspiracji. Mimo upływu czasu udało nam się wykuć nasz własny styl, który nie jest już charakterystyczny dla nastolatków składających hołd. Czy wobec tego jakieś muzyczne wpływy są jeszcze w stanie odcisnąć piętno na obecnej kondycji Grave Miasma? — Każdy z nas jest bardzo aktywny w licznych gatunkach muzycznych, więc sami, będąc koncertową publiką lub kupując płyty nie ograniczamy się wyłącznie do metalowej estetyki. To naturalne, że te nawyki słuchania, to, jacy jesteśmy jako odbiorcy, przedostają się do naszej muzyki, czy jesteśmy tego świadomi czy też nie. Dlatego też doszły mnie słuchy, że jesteś mocno zafascynowany muzyką ludową Persji, Kurdystanu, Indii, Grecji i Bliskiego Wschodu itp., co przejawia się w wielu momentach „Odori Sepulcrorum”, a rytmicznie oraz instrumentalnie jest kontynuowane w akordach otwierających „Yama Transforms to the Afterlife” z „Endless…”… — W obrębie death metalu jest z pewnością wystarczająco dużo miejsca dla innych stylów, by zostały subtelnie włączone i rozprowadzone. Żeby było jasne, nie chcemy odchodzić od death metalu, jak to przed nami zrobiło wiele zespołów, będąc pod zbyt silnym wpływem innych gatunków. Odbieram muzykę jako euforyczny lot poza egzegezą i doświadczam tego samego nieziemskiego uczucia, gdy słucham Vilayat Khan tak samo, gdy słucham Hawkwind czy „Abominations of Desolation”. A co z elektroniczną/kosmiczną muzyką lat 70tych, w której jesteś bardzo mocno zadużony, a także w innych stylach w mniejszym stopniu? Czy kiedykolwiek usłyszymy te wpływy w muzyce Grave Miasma? — Tak jak wspomniałem przed chwilą, te wpływy są już wtłoczone w muzykę Grave Miasma. Może nie są aż tak mocno słyszalne, ponieważ wolimy je włączyć i dostosować do ograniczonej stylistyki death metalu. Istnieją plany, by w przyszłości włączyć do naszej muzyki bardziej jawne elementy muzyki elektronicznej lat 70-tych, ale zostanie to zrobione tylko na odpowiednim sprzęcie i z odpowiednim uczuciem. Co ciekawego moglibyśmy znaleźć w twojej domowej kolekcji? — Szczerze mówiąc, moja kolekcja jest dość skromna, w większości składająca się z metalowych nagrań, następnie z progresywnej muzyki, elektroniki lat 70tych oraz innych różnorodnych dziwnych albumów. Wspomniałeś o byciu nastolatkiem składającym hołd. Teraz to młode kapele mogą być zapatrzone w Grave Miasma. Czy w takim razie nie zapominasz o początkach swojego zespołu, jak to bardzo chciałeś, żeby ktoś przyszedł na wasz koncert, posłuchał waszego materiału? Wspierasz młode zespoły, chodząc na ich gigi, kupując

ich nagrania, czy po prostu jesteś relatywistycznym malkontentem, że kiedyś to było lepiej, że twoja kapela to owszem, ale inne to nie? — Wiele współczesnych albumów jest tak dobra, o ile nie lepsza, niż ‘klasyczne’ nagrania. Na przykład, taki zespół jak Venenum stworzył wspaniałe nagranie, które nadal jest ortodoksyjnym death metalem nie brzmiącym niczym materiał z początku lat 90-tych lub przeróbka czegoś w tym stylu. Istnieje wiele wspaniałych, młodych zespołów, które rozpleniły się na całym świecie, chociaż nie czuję się w obowiązku, bym miał je odkrywać wszystkie naraz. Wręcz przeciwnie, często wolę słuchać kapel kilka lat po wydaniu materiału, by ocenić, czy jego jakość nadal zachowała się w szerszym kontekście. Na ten przykład w ciągu ostatnich kilku tygodni słucham takich nagrań, jak Telstar Sound Drone „Magical Solutions to Everyday Struggles”, Jimmy Page & Robert Plant „Live in Glastonbury” oraz Headhunter D.C „Punishment at Dawn”. Wracając do młodych zespołów, to rzeczywiście wyrastają jak grzyby po deszczu, po prostu całe oceany, więc muszą twardo stanąć do walki lub uciec z pola walki po wydaniu pierwszego materiału. Szczerość kapeli i albumu jest tutaj najważniejsza, żeby nie być wyrzuconym poza margines. Ale mimo wszystko młode zespoły nie zniechęcają się, stają na ubitej ziemi i, co ciekawe, podnoszą rękawicę rzuconą przez oldschoolowych wyjadaczy. — To, co przychodzi i odchodzi w metalu obraca się w cyklach. Granie starej szkoły death metalu na przełomie 1999/2000 roku było niemal niespotykane. Tylko kilka zatwardziałych zespołów rzeźbiło w tej starej materii. Nowa generacja deathmetalowych fanów w połączeniu z rozpowszechnioną dostępnością do szybkiego Internetu obudziła zainteresowanie zapomnianych zespołów z przeszłości. A co byś odpowiedział na krytykę, że takie młode zespoły łącznie z Grave Miasma próbują jedynie odtworzyć to, co stare kapele już dawno zrobiły? W dwóch słowach – odgrzewane kotlety. — Jesteśmy deathmetalowymi purystami i dlatego zespół powinien brzmieć, jak to, co było przed nami, przynajmniej do pewnego stopnia. Death metal musi posiadać swoje nieodłączne cechy charakterystyczne, a my nie chcemy odbiegać od tych wyznaczników tak… dziko. Istnieje różnica między zwykłą imitacją, a braniem odpowiednich wzorców z wpływów. Podobno Bestial Aggressor rozpoczął eksperyme n t ow a n ie z ko m p l e t n ie a b s t r a kc y j ny m kinem. Czy zdradziłbyś nieco więcej szczegółów na temat skoku w bok twojego kumpla z zespołu? — Nie mam za dużo informacji w tym temacie, którymi mógłbym się z tobą podzielić, chociaż pewnego dnia ujrzy światło dzienne film dokumentalny o metalowej scenie w Kolumbii, Peru i Ekwadorze. Bestial Aggressor pracował nad tym obrazem wraz z innymi dwoma indywidualistami z Londynu i mają już to wszystko ukończone. Ci, którzy chcą zobaczyć wspaniałą zapowiedzi tego filmu mogą wyszukać na Los Perros UK i YouTube, wpisując w wyszukiwarkę South American Hell. Macie już jakieś sprecyzowane plany odnośnie koncertowej promocji „Endless…”. Gdzie i kiedy zdołamy zobaczyć was w Europie? — Niektóre koncerty są aktualnie przedmiotem dyskusji zarówno dla Londynu, jak i Polski, Niemiec i Holandii. Jakieś wymarzone okoliczności i otoczenie, co do występu na żywo? — Zazwyczaj pokrywamy się krwią, a całą scenę dekorujemy świecami i kadzidłami. Element wizualny jest dla nas bardzo ważny i przynosi dodatkowy wymiar dla naszego osobistego podejścia do występów, gdy czujemy krew sączącą się z naszych porów. Jednak nie traktujemy koncertów jako pewnego rodzaju strawę duchową. Pożądana reakcja tłumu powinna być taka sama, jak zachowanie maniaków podczas gigu Slayera na Dynamo Open Air w 1985 roku. I tego wam życzę. To wszystko z mojej strony. Dzięki za poświęcony czas. Jeżeli chcesz jeszcze rzucić coś do naszych czytelników, to napierdzielaj śmiało. — To ja dziękuję za możliwość udzielenia odpowiedzi na dobrze przemyślany i „głęboki” wywiad. D

73

www.fb.com/gravemiasma B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

który jest zestawem Sonora z wczesnych lat 90-tych, zakupionym przez naszego perkusistę D. na kilka miesięcy przed rozpoczęciem sesji nagraniowej. Widząc, jak przez ostatnie 19 lat rozpieprzył już kilka zestawów perkusyjnych, to po pewnym czasie mogę śmiało powiedzieć, że jest to najlepiej brzmiący zestaw. Wykorzystaliśmy też o wiele mniej instrumentacji, nadal nie używamy klawiszy, tworząc wszystkie tła i warstwy za pomocą gitar. Podobnie, jak w przypadku „Odori…” centralnym punktem procesu nagrywania był pedał Eventide Space. Dodatkowo na „Endless…” można jeszcze usłyszeć indyjski sitar i harmonium.


cmentarz

BursztyNOwy www.darkeater.bandcamp.com B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Wolfspell Records to taka mała wrocławska wytwórnia, przyczajona w głębokim podziemiu, która żmudnie przeczesując bezkresne czeluście metalowych rubieży, coraz częściej wyłuskuje bardzo dobre zespoły i projekty – głównie w ramach depresyjnego black metalu. Właśnie jednym z nich jest rosyjski Darkeater, pochodzący z Uljanowska, miasta z jednym z najdłuższych (5,8 km) mostów w Europie, w którym musi być naprawdę smutno. ↔ Cześć Kolodum! Pozdrowienia z Polski! Co tam słychać w Uljanowsku? — Cześć, nie idzie tak dobrze, jakbyśmy sobie tego życzyli, ale myślimy, że i tak nikt o to nie dba.

— Tak, lokalna przyroda zdecydowanie wpływa na nas, a my staramy się przekazać poprzez muzykę nasze uczucia wynikające z kontaktu z tymi naturalnymi siłami.

Trudno, w takim razie zacznijmy od samego początku. Jak to się stało, że znaleźliście swoje wspólne cele pod szyldem Darkeater? — Poznaliśmy się na jednym z lokalnych koncertów pod koniec 2013 roku, na którym, nawiasem mówiąc, miał wystąpić jeden z polskich blackmetalowych zespołów, ale mieli po drodze jakiś wypadek samochodowy, więc siłą rzeczy nie udało im się dotrzeć. W tamtym okresie byłem dość mocno zainteresowany depresyjnosamobójczym black metalem, a do tego moje życie osobiste nie było za dobre, więc chciałem być częścią sceny dsbm. Gdzieś na początku 2014 roku, podzieliłem się jednym z moich materiałów demo z Elijahem D. Po tym on skomponował perkusję na to demo. To było całkiem udane, i tak zdecydowaliśmy się obrócić to wszystko w zespół.

Czy nadal czujesz, że termin black metal odpowiednio opisuje waszą muzykę, biorąc pod uwagę wiele różnych znaczeń i zmian, które przeszedł przez te wszystkie lata? Tak w ogóle, uważasz, że ważnym jest, by przykleić jakąś gatunkową łatkę twórczości Darkeater? — W większości przypadków nasza muzyka może być scharakteryzowana jako atmosferyczny i depresyjny black metal – ten termin jest tylko po to, by zasygnalizować korzenie naszej muzyki. Mimo wszystko bierzemy pod uwagę znaczenie łączenia nas z black metalem, ponieważ dla naszych odbiorców jest to odpowiednia droga, by zrozumieć naszą muzykę.

A jak weszliście we współpracę z polską Wolfspell Records. Czy, jak do tej pory, jesteście zadowoleni z działań Michała? — Wolfspell Records skontaktowała się z nami przez Internet, oferując kooperację, z której jesteśmy zadowoleni. Słyszeliśmy wiele dobrych rzeczy o wr, więc myślę, że mieliśmy szczęście. Wielu z blackmetalowych rosyjskich muzyków dorastało poza największymi miastami Rosji, w otoczeniu niesamowitej i pięknej rosyjskiej przyrody. Dlatego też nic dziwnego, że wiele z waszych zespołów uważa swoją muzykę za swoisty hołd dla rodzimej natury. Czy to, co mówię jest zgodne z tym, co próbujecie przekazać w muzyce Darkeater?

74

D nr 40 / 01–2016

Muzyka Darkeater to mocno depresyjny black metal z mroczną i nostalgiczną atmosferą, utrzymany w powolnym tempie. Czerpiecie inspiracje od innych zespołów, różnych form sztuki, a może jest to po prostu głos waszej duszy? Co doprowadziło was na ścieżkę tak ciemnego, pierwotnego, wręcz starożytnie brzmiącego black metalu? — Darkeater czerpie swoje inspiracje z naszej kondycji duchowej, z posępności, przygnębienia i depresji, ale bez wątpienia inne zespoły również wpłynęły na nas w takim samym stopniu. Być może kluczową rolę spełniała muzyka innych zespołów, w której widziałem mój własny stan psychiczny. Co się tyczy formy brzmienia – szczególnie ta forma, w której się zatracamy bardzo dokładnie oddaje kondycję człowieka w stanie depresji. A czy masz jakiś top 10 albumów, które najbardziej wpłynęły na Darkeater? — Trudno jest wymienić konkretne albumy czy też

pokusić się o jakąś listę „przebojów”, ale spróbuję: Trist split z Korium (2007), Woods Of Desolation „Torn Beyond Reason” (2011), Lustre „Wonder” (2013), Trist „Zrcadlení melancholie” (2007), Trist „Nostalgie” (ep – 2012), Lost Inside „Cold Days” (2010), Woods Of Desolation „Woods Of Desolation” (demo – 2006), I Shalt Become „Wanderings” (1998), Life Neglected „Bleeding Hope” (demo – 2005), Veil „Dolor” (2004). Czy Darkeater bazuje na tradycyjnym komponowaniu, a może potrzebujecie specjalnych warunków, otoczenia, stanu umysłu? — Przeważnie, na pisanie utworów przeznaczam specjalny czas, ale ostateczna idea utworu przychodzi w chwili, kiedy pracujemy już nad tym wszystkim, gdy istnieje już coś, co jest zrobione, coś, co tworzy w twojej głowie obrazy i wspomnienia. Jak oceniasz blackmetalową scenę w twoim kraju, o ile o jakiejkolwiek może być mowa? Poleciłbyś coś, żeby zaoszczędzić nam własnych poszukiwań? — Mówiąc o rosyjskiej scenie black metal, to nadal jest ona w głębokim podziemiu, co ma swoje wady, jak i zalety. Głównym problemem jest to, że wiele dobrych zespołów wciąż pozostaje nieznane. Z nurtu depresyjnego, samobójczego black metalu, jak i tego bardziej atmosferycznego mogę polecić Чёрный Рассвет, Ithil, Autumns Kingdom, Хлад, Nebula Orionis. Black metal, w takiej czy innej formie, istnieje gdzieś od połowy lat 80-tych i wydaje się być obecnie w swoich najlepszych latach. Co według ciebie, jako twórcy z tym związanym, napędza ludzi, by dalej brnęli w tworzenie black metalu, w którym wydawać by się mogło, już wszystko zostało powiedziane? — Black metal bardzo często jest nośnikiem ideologii, światopoglądu, więc myślę, że jest głównym czynnikiem do działania. Co widnieje na kartach przyszłości Darkeater? — Mamy plany na małą ep-kę, i jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem pojawi się ona na początku lutego 2016. Zdecydowanie nie będzie to nasze ostatnie słowo, więc mamy jakieś plany na wydanie czegoś innego. Jednak wciąż nie wiemy, jakiego rodzaju będzie to materiał, i kiedy go ukończymy. To wszystko z mojej strony, jeżeli macie coś do dodania, to właśnie teraz jest ku temu odpowiedni czas. — Dziękuję, to była miła rozmowa. D



Draugnim w kanwie fińskiego pogańskiego black metalu (sic!) ze swoim trzecim albumem „Vulturine” spokojnie może stanąć w szranki z ostatnim dokonaniem Moonsorrow. Ta sama epicka atmosfera i niesamowity majestat zamknięty w podobnych dłużyznach, które nie nużą ani chwili. Problem w tym, że gdyby przedstawiciele obu zespołów ponownie spotkali się twarzą w twarz, to skończyłoby się na ostrym piciu. Dlaczego? Odpowiedź znajdziecie w rozmowie z Turmsem (bas) i Chimedrą (wokal). ↔ Cześć! Pozdrowienia z Polski. Nareszcie doczekaliśmy się tak długo zapowiadanego „Vulturine”… — Turms: Cześć! Tak, wreszcie nasz najnowszy album został wydany. To wspaniale wreszcie móc go zobaczyć w fizycznej formie. Recenzje i ogólny odbiór są świetne, więc oczywiście czujemy się z tym bardzo dobrze. W końcu wracacie po 6-letniej przerwie, chociaż 16 listopada 2012 roku informowaliście, że: „Rozstaliśmy się ze Spinefarm Records i obecnie pozostajemy bez kontraktu. Mimo to przygotowujemy nową płytę i piszemy nowe utwory. Jutro mamy zamiar nagrać wokale do utworu numer 6., który kończy album”. Co więc poszło nie tak, że sfinalizowanie tego wszystkiego zajęło tak dużo czasu? — Chimedra: Brawo, Szerlocku! To rzeczywiście była żmudna podróż, by przebyć tę ostatnią milę. Skończyliśmy dopieszczanie brzmienia, struktury utworów, coś się kończyło, coś zaczynało. W pierwotnej wersji użyliśmy również automatu perkusyjnego, który ostatecznie chcieliśmy zastąpić żywym bębniarzem. Spędziliśmy też wiele miesięcy na poszukiwaniu odpowiedniego partnera do wydania tego albumu oraz właściwego, utalentowanego człowieka, który wykonałby okładkę. Nie powiedziałbym, że coś poszło nie tak z konieczności, po prostu tym razem chcieliśmy mieć pełną kontrolę nad wszystkim i wydać coś, za czym całkowicie staniemy murem. Pamiętam, że dwa utwory z poprzedniej płyty „Horizons Low” – „Bastion” i „The Weeper’s Way” – pisaliście, kiedy jeden z was był w bardzo ciężkiej i burzliwej fazie swojego życia. Mam nadzieję, że tym razem nowy materiał powstawał w bardziej komfortowych warunkach. — T: Ogólnie tworzenie tego albumu nie należało do zbyt łatwych, ale w pewnym sensie było o wiele spokojniejsze. Myślę, że podczas komponowania i pisania „Vulturine” odnaleźliśmy na nowo wiele entuzjazmu i po tych ciężkich czasach o wiele bardziej skupiliśmy się na tym, co robimy, i to widać w ostatecznym wyniku. Ale podobnież to właśnie silne emocje doprowadzają do powstania wspaniałej muzyki. — T: Tak, a te najsilniejsze emocje dotyczą smutku, żalu, utraty, nienawiści, etc. Wspaniała muzyka może pochodzić z dowolnego gatunku, ale większość współczesnej muzyki ma tendencję do pozostawania zblazowaną i obojętną. Jeżeli „Vulturine” byłaby filmem, to jaka byłaby historia tego obrazu? — C: To byłby początek nieposłuszeństwa, uzasadniony gniew za idee utracone i już nigdy nieodzyskane. Ale wezwanie do broni zamarłoby na ustach ludzi przymierających głodem i wyblakło na tle wycia zimowych wiatrów. Jeżeli w tym filmie byłby bohater, to jego transformacja dokonałaby się przez ogień i zarazę. Odrodziłby się daleko od siebie i zdrowego rozsądku. Co jest ciałem i duszą Draugnim? — C: Interesujące pytanie. Powiedziałbym, że ciałem jest melodia, wszystko żyje i umiera przy akompaniamencie melodii. Określa ścieżkę i nastrój. Zostaje ona zaakcentowana duszą, którą jest słowo. A słowo podąża ścieżką ciała i jest niczym bez niego. Szkoda tylko, że dziś, przy tym wywiadzie nie ma z wami Moriora, kręgosłupa waszej muzyki. — C: Faktycznie, fundamenty naszej muzyki zawsze są budowane przez Moriora. On jest mózgiem stojącym za utworami. Ja i Turms przyczyniamy się do tworzenia jak tylko możemy, ale często kończy się wsparciem oryginalnej wizji. Dla mnie to wydaje się naturalne w przypadku wszystkich zespołów o bezwzględnej tożsamości i bezkompromisowej atmosferze.

76

D nr 40 / 01–2016

Gdzie w takim razie miejsce na artystyczną chemię między wami? Czy taki porządek świata w Draugnim uważacie za pozytywny aspekt współpracy? Czy jako artyści nie czujecie potrzeby zmiany, wykazania się jako twórca, a nie odtwórca? — C: Myślę, że jest to naturalne połączenie wynikające z dziesięcioleci naszej przyjaźni i dzielenia wspólnej historii. W zasadzie nikt z nas nie jest prostym człowiekiem do współżycia, więc mamy swoje wewnętrzne zmagania i konf likty, ale tworzenie naszej sztuki zawsze odbywało się bezproblemowo, mimo że jest bardzo intensywnym procesem. To inne rzeczy, niezwiązane bezpośrednio z muzyką doprowadzają do tarcia i frustracji. Nie zgodzę się z tym, że przy Moriorze nie mamy nic do powiedzenia, dlatego też to my zdecydowaliśmy, że tylko nas trzech jest trzonem zespołu. Tylko nasza trójka jest głosem i mocą sprawczą Draugnim, co powoduje, że wiele spraw stało się łatwiejszych. — T: Wszyscy wiemy, jak powinien brzmieć Draugnim i to sprawia, że mądrość w tej współpracy jest tylko pstryknięciem. Chociaż osiągniecie efektu końcowego często bywa trudniejsze niż mogłoby się to wydawać. Według mnie najbardziej pozytywnym aspektem, a raczej uczuciem, jest to, kiedy wszystko zaczyna się wreszcie kształtować i kiedy podczas finalnego odsłuchu utworu każdy z nas ma dreszcze. To uczucie jest czymś niesamowitym, i nieważne, kto był tego kręgosłupem, a kto pomocnymi rękami. Masteringiem „Vulturine” zajął się Henri Sorvali z Moonsorrow. Ten sam, który wyprodukował i zajął się brzmieniem „Northwind’s Ire”, waszego debiutu. Czy to prawda, że to właśnie dzięki niemu podpisaliście ze Spikefarm Records kontrakt na pierwszą płytę? Podobnież, gdy pewnego razu siedzieliście razem nawaleni w barze, Henri nie omieszkał wysłać SMSa do Samiego Tenetza ze Spikefarm (śmiech)? — C: Szczerze mówiąc, nie jestem pewien czy pamiętam to z takimi szczegółami, ale może być to bliskie prawdy. W rzeczywistości Henri nie był aż tak bardzo zaangażowany w nasz pierwszy album, ale za to wyprodukował i nagrał nasze ostatnie demo „Sworn to Waves”, które w końcu doprowadziło nas do kontraktu ze Spikefarm i Tenetzem. I rzeczywiście odegrał przy tym swoją rolę. I dobrze się sprawił, w końcu po nagraniu „Sworn to Waves” stwierdziliście, że jest to ostatnie demo w historii Draugnim. Któryś z was nawet mówił, że jeżeli nie przyniesie chwały, to przyniesie śmierć Draugnim. — T: Dokładnie. Wysłaliśmy to demo Tenetzowi, ale nie otrzymaliśmy informacji zwrotnej. Wtedy spytaliśmy się Henriego, żeby sprawdził, co się dzieje w naszej sprawie. Okazało się, że Tenetz nigdy nie otrzymał naszej przesyłki, ale po tym, jak posłuchał naszych utworów na MySpacie, natychmiast wysłał nam SMSa, że jest zainteresowany podpisaniem papierów. To doprowadziło przy różnych okazjach do bardzo wielu pijackich, barowych dyskusji z Tenetzem o sfinalizowaniu umowy. Takie spotkania powodowały głównie to, że pod ich koniec każdy z nas ledwo chodził, nie mówiąc już o pamiętaniu, co zostało dokładnie omówione. Ale na szczęście to wszystko na końcu udało nam się zamknąć wspólną klamrą. Czym w takim razie lubicie się upijać, bo ja na ten przykład jestem wódczano-piwnym pijusem? — C: Preferuję wszelkiej maści whiskey ze względu na jej różnorodność. Wódka jest albo zła albo dobra, ale jeżeli jest dobra, to jest wspaniale, jak w przypadku Żubrówki. Mam również perwersję na punkcie tych wszystkich wschodnioeuropejskich trucizn ziołowych, jak likier Unicum.

— T: A u mnie ostatnio ulubionymi truciznami są wina z różnej maści gatunków i winnic, a także gin i stouty. Jednak na zawsze ulubionym trunkiem i tak pozostanie winiak Calvados. Chociaż niejeden słusznie powie, że jeżeli posiadówa i kompania jest doskonała, to już nie o jakość chodzi, a o ilość. (śmiech) A później z rana nieodzowny kac morderca, zwłaszcza po wymieszaniu takich kolorów (śmiech). Podobnież Finowie ustawiają sobie urlopy pod kacowe? — C: Jest takie fińskie powiedzenie: „Kac jest nieunikniony, ale to ja decyduję, kiedy się pojawi”. Niestety, kiedy masz już sporo lat na karku kace stają się długie i wyniszczające. To sprawia, że człowiek z wiekiem pokornieje. Niektórzy twierdzą, że bycie na kacu jest dla nich najbardziej twórczym i kreatywnym okresem… Ja tak mam, potwierdzam! — C: A ja jakoś nigdy nie odkryłem, żeby była to prawda. Dlatego też ostatnio coraz częściej podchodzę do picia nieco ostrożniej. — T: Mój przyjaciel Australijczyk dokonał takiego samego odkrycia, co my, Finowie, więc w tym powiedzeniu musi być więcej niż tylko ziarnko prawdy… Wracając do Henriego, słyszeliście już najnowszy album Moonsorrow „Jumalten Aika”? To naprawdę świetny album pełen epickiej atmosfery oraz majestatycznego pagan/black metalu. Podobnie jak „Vulturine”, ale jeżeli wy macie bardzo podniosłe i długie utwory (doskonały „Serpent Stone”), to wasi kumple z Moonsorrow nadal rozkochują się w bardziej rozbudowanych


Czy rzeczywiście potrzeba zorganizowanych ruchów pogańskich? Jedną z głównych krytyk usystematyzowanych religii jest oczywiście fakt, że nie wspiera żadnych form indywidualizmu. Z drugiej strony twoje granice wierzeń w stosunku do Ziemi i przyrody są bardzo indywidualne… — C: To zależy. Jeżeli zorganizowane ruchy religijne bardziej służą do skłonienia cię do refleksji na temat tego, jaką ścieżką masz podążyć, dzieląc się swoimi doświadczeniami i objawieniami, to nie ma w tym nic tak wielce ograniczającego. Gorzej, gdy pojawiają się gotowe ścieżki narzucone bezmyślnemu stadu przez kolejnego „kapłana”. Ale masz rację, że twój związek z naturą lub czymkolwiek ona dla ciebie znaczy zawsze będzie czymś bardzo osobistym, czymś, co będziesz przeżywał i interpretował tak, że w pewien sposób dla innych ludzi będzie to kontrowersyjna droga.

i wydłużonych kompozycjach. (śmiech) — C: Słyszałem tylko kilka utworów, ale było to w pijackiej mgle, więc powstrzymam się od komentowania. Nie jestem aż tak bardzo rozsmakowany w ich wcześniejszych nagraniach, ale najnowsze albumy niosły ze sobą znacznie silniejsze uczucia i atmosferę, dlatego naprawdę nie mogę doczekać się „Jumalten Aika”. Henri jest jednym z niewielu prawdziwych mistrzów fińskiej sceny, który rzeczywiście może zdefiniować cały gatunek. Ogromy szacunek. Wielu z was, fińskich pagan/blackmetalowych muzyków dorastało poza największymi miastami Finlandii, będąc otoczonymi niesamowitą i piękną naturą Krainy Tysiąca Jezior. Dlatego też nic dziwnego, że wiele zespołów uważa swoją muzykę za swoisty hołd złożony tej naturze. Czy jest to zgodne z uczuciami, jakie chcecie przekazać w swojej muzyce? — C: Jeżeli można by było wskazać najsilniejszy wpływ na Draugnim, to z pewnością będzie surowa, bezwzględna fińska natura, obejmująca nas, śmiertelników jako tylko jedną z małych jej części. Często kończymy z wykorzystaniem prostych sampli, wplecionych w muzykę, by podkreślić tę więź. Ale nie tylko natura gra na „Vulturine” pierwszą rolę. 4 lata temu zapowiadaliście też, że będzie o pogańskich czarach, zarazie i śmiertelności. — C: Powiedziałbym, że nie ma tutaj jakiegoś scentralizowanego konceptu, ale są to tematyki i pojęcia, które ciągną się przez zespół już od lat. Zawsze pogrążaliśmy się w pytaniach o śmiertelność oraz relacji człowieka z jego własną śmiercią i pierwotną stroną człowieka,

która jest bestią. Te pytania zbliżyły nas do tradycji, przekazów ustnych, pradawnego rzemiosła i wierzeń, które zapewniają bardziej intymne i sprawdzone połączenie ze śmiercią. Żadna konkretna religia bądź tradycja nie jest użyta na tym albumie jako interpretacja, ale raczej wspólne słowa i symbole, które zapewniają najgłębszy głos przeszłości. To dlatego na okładce „Vulturine” widnieje sentencja Cycerona „Dum Vita Est Spes Est” (Dopóki trwa życie, dopóty trwa nadzieja)? — C: Widzieliśmy ją jako „miły komplement” do ogólnego zarysu okładki. Nasze śmiertelne ciała już obracają się w proch, ale jeszcze potrafimy zaszczepić nowe życie. Życie samo w sobie przeżywa człowieka. Zrozumienie i zaakceptowanie tego będzie dla nas albo wyzwoleniem albo przekleństwem. Wszystko zależy od naszego przywiązania do indywidualności. — T: To także ustawia odpowiedni ton tej okładki, jest to zestawione ze sobą w taki sposób, że jest tylko jedna droga patrzenia na obraz sportretowany na okładce. Po tym wszystkim życie i tak pozostaje obecne, w formie natury. Można również powiedzieć, że dawniej te figury z insygniami przeminęły, i tam może być coś poza obrazem, coś korzystającego z tego śmiertelnego wydarzenia. Ostatnio coraz więcej ludzi podąża ku pogańskim ścieżkom i ideałom. Pozostawiają religie głównego nurtu na rzecz naprawdę pradawnych wierzeń. — C: Współczesne religie lub przynajmniej ich interpretacje bardzo często są oderwane od rzeczywistości i namacalnego świata. One często dążą do abstra-

Czy w Finlandii da się odnotować ożywienie w stronę pogańskiego stylu życia? W wielu miejscach ludzie mają tendencję do odkrywania swoich korzeni, wychodząc poza to, co powierzchowne. — C: Powiedziałbym, że nie tak bardzo, jak w pozostałych krajach skandynawskich. Dla mnie taki nawrót do pogaństwa jest przede wszystkim źródłem pierwotnych inspiracji. Symbolika i archetypy są tak głęboko wplecione w naszą wspólną tradycję, co czyni je mocniejszymi od tego wszystkiego, co w XXI wieku jest z pozoru ułatwieniem. Jednocześnie są to dla mnie „martwe religie”, więc staram się z nich wycinać odpowiednie dla mnie części i rozwijać własną duchową drogę poprzez poszukiwanie wpływów filozofii Lewej Ręki aż po buddyzm. A taka ścieżka zawsze będzie się nieustannie zmieniać, dopóki nie zostanie zamrożona na śmierć. Tr o c hę m i t u o d j e c h a ł e ś , w ię c p r z e j d ź my z powrotem na tematy czysto muzyczne. Podejrzewam, że przełożenie na koncertowe warunki atmosfery i uczucia towarzyszącym waszej muzyce musi być nieco trudne. Zapewne wymaga od was również specjalnej otoczki i stanu umysłu. Czy można powiedzieć, że kiedy odkrywacie samych siebie przed koncertową publiką, to następuje pewien rodzaj wyzwolenia? — C: Granie koncertów zawsze jest intensywne i okupione doświadczeniami. To może być wstrząsające, jeżeli z publiki płynie nieodpowiednia energia lub problemy techniczne przeszkodzą ci w koncentracji. Ale kiedy wszystko jest na swoim miejscu, to zdecydowanie jest transcendentalny i wyzwalający rytuał. Zaczyna się od zamierzonych przygotowań, a kończy się uwolnieniem surowej energii. — T: Stan emocjonalny podczas i po wspaniałym koncercie naprawdę nie może się równać z czymkolwiek. To naprawdę przykrywa cieniem pewne uciążliwe doświadczenia i kłopoty związane z praktycznymi stronami bycia w trasie. I to by było na tyle. — C: Dzięki za wywiad. — T: Mam nadzieję, że wkrótce zagramy w Polsce. D

77

www.fb.com/Draugnim-6222303077 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

kcyjnych ideałów, będąc oddzielone od natury. Człowiek, aby być zbawionym musi zadusić bestię, wznieść się powyżej pomniejszych kreacji, wtedy stanie się obrazem tego, co boskie. To w połączeniu z nowoczesnym materializmem prowadzi do daremnych konf liktów i jałowego niepokoju. Starsze tradycje są prawdziwsze w przedstawianiu człowieka jako części natury, a bogowie tylko odzwierciedlają aspekty człowieczeństwa, a nie puste ideały.


Nie liczę godzin i lat, ile już słucham tego łomotu. Naturalną koleją rzeczy, coraz trudniej przychodzi mi zapałać dzikim entuzjazmem i pokochać wielką miłością płytę, która ukazuje się teraz, tutaj, dzisiaj. Choć nowy album Finów nie wywrócił mi muzycznego świata do góry nogami, to jednak ich propozycja i tak zrobiła na mnie duże wrażenie: za nic mają formy i schematy, czerpią w równym stopniu z black metalu, jak i rockowej psychodelii. Potrzebujemy na dzisiejszej scenie takich ludzi, którzy zamiast uprawiać to same poletko i okopywać się na dobrze zabezpieczonych pozycjach, rzucają się na głęboką wodę i płyną naprzeciw nieznanemu. Nowa płyta „Värähtelijä” z pewnością uplasuje się w czołówce tego roku, tymczasem ja zapraszam na pogawędkę z jednym z twórców tego zamieszania. ↔ Witaj Jun-His. Dziękuję, że znalazłeś czas dla naszego magazynu. Wiesz, kilka dni temu szukałem w sieci jakiejś płyty Heldon i zupełnie przypadkiem natrafiłem na taką wypowiedź Richarda Pinhasa (lidera Heldon): „Jeśli naprawdę chcesz zrozumieć muzykę, musisz się jej całkowicie oddać. Gdy odkryłem Wagnera, słuchałem każdej opery po trzydzieści razy, jedna po drugiej, zajęło mi to całe tygodnie. Gdy odkryłem „Hymnen” Stockhausena, spędziłem trzy dni i noce próbując zrozumieć, co ten facet chciał powiedzieć. I gdy więcej tego słuchałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że muzyka i życie są kompletnie połączone, nierozerwalne. Gdy cokolwiek komponujesz, to tak naprawdę odtwarzasz coś, co było gdzieś tam z tobą całe życie”. Co o tym myślisz? Odnajdujesz

78

D nr 40 / 01–2016

w powyższym stwierdzeniu siebie, czy traktujesz to jako zwykły bełkot? — Zwykle określam takie gadanie właśnie jako irytujący bełkot (śmiech). Ale oczywiście rozumiem, że niektóra muzyka wymaga specjalnej atencji, wprowadzenia czy wręcz stworzenia sobie specjalnych warunków, aby ją w pełni docenić. Wiem, że słucha nas wielu muzyków z innych zespołów, co nie zmienia faktu, że zamierzamy się tym upajać. Niesamowicie łatwo jest dołączyć do grona elitarnych indywidualności, które zbywają ludzi tekstami w rodzaju: „Nie rozumiesz mojej muzyki, ponieważ jesteś nieokrzesaną małpą, prostakiem, itp.”. Na koniec dnia, tym co najbardziej się liczy w muzyce i tym, co najbardziej przemawia do ludzi są emocje. Jeśli potrafisz nawiązać ów emocjonalny kontakt z naszą muzyką, wówczas znajdziesz w niej ciekawe rzeczy. Muzyczne obycie czy edukacja

nie ma tu nic do rzeczy. Nie rozumiem na przykład, jaki cel przyświeca tworzeniu muzyki tylko dla innych muzyków. Największym komplementem jest dla mnie, gdy osoba, która nie zna w ogóle naszej twórczości spotyka się z naszą muzyką i uznaje ją na tyle intrygującą i tajemniczą, że ma ochotę posłuchać jej kolejny raz. Nawet, gdy ta osoba nie jest jeszcze pewna, czy lubi to, co robimy. Wiesz, ostatecznie muzyka to bardzo abstrakcyjna rzecz, interesują mnie komentarze i opinie wielu ludzi, nawet tych, którzy nie wiedzą, jak wygląda i brzmi werbel (śmiech). Powiedz mi, jak wyglądały twoje szczenięce lata w Finlandii? Była jakaś muzyka, która towarzyszyła ci od najmłodszych dni? — Dorastałem w małym mieście o nazwie Seinajoki. Byłem aktywny muzycznie już od najmłodszych lat, często podróżowałem do większych ośrodków, jak np. Tampere, gdzie obecnie żyję. Muzycznie czułem się dość mocno wyizolowany. Gdy wystartowaliśmy z naszym surrealistycznym projektem (Kuollett Intiaanit) byliśmy pozostawieni sami sobie, wokół nie było nikogo, kto podzielał nasze pasje. Nie było wówczas żadnej sceny, kilka nudnych metalowych aktów i biesiadny, jarmarczny pop/rock. Paradoksalnie, towarzyszyło temu również pozytywne uczucie, byliśmy niczym egzotyczny, dziwny ptak, który nagle pojawił się na tle szarego krajobrazu. Robiliśmy wszystko na własnych warunkach i wiedzieliśmy, że muzycznie nic nas nie ogranicza. Poczuliśmy się jeszcze lepiej, gdy zostaliśmy zauważeni w skali całego kraju, nagraliśmy dwa albumy i zagraliśmy wiele koncertów. Obecnie scena w Seinajoki wygląda naprawdę interesująco, jest kilka eksperymentalnych bandów jak Domovoyd czy Kairon Irse, warto je sprawdzić. Myślę, że coś poruszyliśmy, nasza spuścizna i dziedzictwo jest obecne w tym środowisku.


Gdy zabierasz się za pisanie nowej muzyki, masz już w głowie jakąś ideę, zarys tego, jak to będzie wyglądać, brzmieć? — W mojej głowie pełno jest abstrakcyjnych, nieostrych pomysłów. Myślę, że Ontto jest tym facetem w zespole, który wyobraża to sobie wszystko i wizualizuje na długo zanim my zaczniemy się zastanawiać, w którym kierunku powinniśmy pójść. Wciąż zadziwia mnie jego obiektywizm, jeśli chodzi o tworzenie muzyki. Ja skupiam się bardziej na konkretnej chwili, gram pewien motyw i widzę, dokąd on może mnie zaprowadzić. Każdy wybór, dodanie kolejnego instrumentu zmienia obraz rzeczy, prowadzi do nowych możliwości, skutkiem czego utwór może momentalnie się przeobrazić w coś zupełnie innego. Jestem, jak pies, który biegnie za kością, której nie chce nawet złapać. (śmiech) Przybliżysz nam tytuł płyty „Värähtelijä”? Czy myślisz, że w przyszłości pójdziecie w jeszcze bardziej psychodeliczne/krautrockowe odjazdy? Jak odbierasz zespoły, które całkowicie zarzuciły metalową formułę na rzecz eksperymentów, nowych brzmień, etc.? — Tytuł płyty w wolnym tłumaczeniu to: „Rezonator”. Dla mnie ta nazwa łączy fale dźwiękowe z abstrakcyjną ideą muzyki, jej niesprecyzowaną, tajemniczą naturą, gdzie nie chodzi o gatunki, ale o fale dźwięku. Gatunki muzyczne, samo ich istnienie, jest typowym przejawem podstawowych ludzkich zachowań/instynktów, gdzie wszystko musi być spakowane do małych pudełeczek, podpisanych i oklejonych w odpowiedni sposób, aby ludzie mogli zdecydować, co chcą wyciągnąć ze świata wokół nich. Z pewnością czasami jest dobrze sprecyzować pewną estetykę, w jakiej się poruszasz i wstawić ją w konkretne ramy, ale sama myśl o tym powoduje, że boli mnie głowa, naprawdę. Gdy Black Sabbath zaczynali, nie grali „metalu”, grali to, co sami chcieli usłyszeć. To samo dotyczy się innych pionierów, którzy zaczęli robić nową muzykę, która później została zapakowana i opatrzona odpowiednim komentarzem. Powiedz mi coś o pracy w studio z Juliusem Mauranenem… — Wniósł dokładnie tyle, ile chcieliśmy. Profesjonalista pełną gębą i prawdziwy czarodziej za konsoletą. Bardzo dużo grzebie w różnej muzyce, skupiając się nie tylko na aspektach produkcyjnych, ale też całej artystycznej zawartości. Doskonale odczytał nasze intencje, czego potrzebują poszczególne utwory, jak uwypuklić kontrasty i zdynamizować niektóre partie. Mieliśmy wizję, którą on w perfekcyjny sposób pozwolił nam zrealizować. Pozostając w temacie nowej płyty, muszę ci powiedzieć, że zauroczyła mnie ona od pierwszego przesłuchania. To kawał dziwnej i pięknej muzyki, osadzonej na chwiejącym się już i nadgniłym blackmetalowym szkielecie. Jak wy to robicie, że unikacie tych klisz, tanich pułapek i wszystko brzmi tak naturalnie, organicznie? — Wydaje mi się, że to kwestia odpowiedniej perspektywy. Staramy się, aby wszystko znajdowało się na

właściwym miejscu, tworzyło spójną całość, miało swoje znaczenie. Gdy nasza praca ma się ku końcowi, zadajemy sobie pytania: dlaczego tu czy tam użyliśmy takiego, a nie innego rozwiązania? Staramy się być obiektywni. Nie podejmujemy racjonalnych decyzji podczas jammowania i luźnych sesji, ale gdy słuchamy demosów, tego, co było owocem sesji, to wówczas jesteśmy bardzo krytyczni. Czy jest coś, co szczególnie cię irytuje podczas interakcji z fanami, czy wówczas, gdy udzielasz wywiadów, rozmawiasz z dziennikarzami? — Oczywiście, niektóre kwestie podnoszą mi ciśnienie, ale lubię rozmawiać o muzyce. Irytuje mnie jednak, że niektóre rzeczy się nie zmieniają, niektóre instytucje wciąż kultywują ten sam sposób myślenia. To wygodne, zwalnia z obowiązku myślenia i kwestionowania zastanego porządku rzeczy. Można to porównać do sytuacji, gdy kultura pewnego kraju jest taka, jaka jest i nic w tej kwestii nie może ulec zmianie, bo tak właśnie powinno być. Tak ten kurewski mechanizm pracuje. Ja wierzę, że kultura to żywy organizm, który pulsuje, oddycha, jest w ciągłym ruchu i nigdy ten sam. W jednym z poprzednich wywiadów wspominaliście o Darkthrone, jak i King Crimson jako źródłach waszej inspiracji. Co myślisz o współczesnym obliczu Darkthrone, przemawiają do ciebie ich współczesne dokonania? Jeśli chodzi o King Crimson, które płyty cenisz najwyżej? — Nie zagłębiałem się w ostatnie dokonania Darkthrone. Myślę, że Ontto poświęcił im więcej czasu. Moje upodobania umiejscowiłbym bliżej symfonicznego black metalu. Z nowych rzeczy o wiele bardziej przemawia do mnie Emperor czy Aosoth niż Darkthrone, np. Oczywiście, wciąż lubię i cenię stare albumy Darkthrone. Jeśli chodzi o King Crimson, to kocham to, w jaki sposób pisali w różnych epokach/ latach działalności świetną muzykę. Do moich faworytów zaliczyłbym: „In the Court of the Crimson King”, „Larks‘ Tongues in Aspic”, „Red”, „Discipline” i „THRAK”. Jak zareagowałeś, gdy dowiedziałeś się o śmierci Davida Bowiego i lidera Motörhead? Jaką miałeś relacje z ich muzyką? — Bezpośrednia punk/rock’n’rollowa estetyka, w której poruszał się Motörhead nigdy nie należała do moich ulubionych. Ale utwory Motörhead z nutą/ plamą dobrego krautu są świetne. Rzeczy w stylu „Orgasmatron”. Oczywiście, uwielbiam Hawkwind i uważam, że między ich i naszą muzyką można wyłapać wiele podobieństw. Gdyby nie Lemmy, Hawkwind byłby czystą grupą w stylu hippie, my łączymy te wibracje z bardziej mrocznymi pierwiastkami. Lemmy wstrzyknął w Hawkind odpowiednią dozę szaleństwa, niebezpieczeństwa i psychodelicznego horroru, co dało kurewsko dziwny efekt. Naprawdę żałuję, że nie mogłem ich w tamtych latach zobaczyć na żywo. Również jako osoba Lemmy wydawał się bardzo szczery i bezpośredni, przynajmniej tyle mogę wywnioskować na podstawie książek i filmów o nim. Powyższe cechy są czymś, czego dziś tak bardzo potrzebujemy właściwie we wszystkich dziedzinach życia. Śmierć Davida z kolei była wielkim zaskoczeniem, ponieważ na rynku dopiero co ukazała się jego ostatnia płyta. Lubię jego płyty, właściwie z każdego okresu. Jeśli chodzi o ramy czasowe, to Ziggy Stardust i trylogia berlińska są mi bardzo bliskie. Facet był bez wątpienia geniuszem, który non stop wymyślał siebie na nowo. Naprawdę sprawiał wrażenie, jakby nie pochodził z tej planety. Uwielbiałem to, jak bardzo wcielał i identyfikował się z granymi przez siebie postaciami i w jak teatralny/ wyszukany sposób udzielał odpowiedzi na wywiady, gdzie mówienie prawdy nie miało często wielkiego znaczenia. Nie sądzę, aby prędko pojawił się ktoś, kogo sztuka będzie nas bawiła, intrygowała i cieszyła w takim stopniu, do jakiego przyzwyczaił nas David Bowie.

domyślać. Moimi ulubionymi artystami są Oli Kiviluoto, Costin Chiorenau i Heikki Hautala. Tych dwóch pierwszych już wcześniej z nami współpracowało. Z kolei Heikki jest moim przyjacielem, który gra w znakomitej punkowo/noise’owej kapeli Sokea Piste. Jego prace można znaleźć pod adresem: billdomonkos.tumblr.com. Jego prace w dużym stopniu komentują to, jakie zamieszanie w naszych umysłach powoduje informacja, manipulacja informacją i nadmiar informacji, którymi dzisiejszy świat bombarduje nas każdego dnia. Masz jakiś ulubiony moment z koncertów, który szczególnie zapadł ci w pamięci? Jesteś fanem prezentowania waszej muzyki na żywo? — Nie mam zamiaru całować ci tutaj tyłka, ale OFF Festival, na którym graliśmy w Polsce kilka lat temu był naprawdę unikatowym doświadczeniem. Była to również największa publika, dla której kiedykolwiek graliśmy. Jeśli wszystko idzie tak jak powinno, to wpadam wówczas w stan podobny do transu, w którym czas się zatrzymuje. Mam nadzieję, że wówczas podobna atmosfera udziela się publice. Jeśli coś idzie nie po naszej myśli i prześladują nas problemy natury technicznej, to czerpiemy inspirację i znajdujemy komfort w czystej nienawiści. (śmiech) Czym zajmujesz się w codziennym życiu, żeby jakoś połączyć koniec z końcem? — Udzielam lekcji gry na gitarze i jestem zaangażowany w produkcje innych płyt. Jeśli mnie pamięć nie myli to nazwaliście wasz zespół inspirując się nazwą demona, który pojawił się w f ilmie Egzorcysta. Co sądzisz o pozostałych częściach? Jesteś fanem współczesnych horrorów? — W istocie tak było… Jeśli chodzi o Egzorcystę, to widziałem jeszcze drugą część, ale nie zrobiła ona na mnie żadnego wrażenia. Staram się oglądać nowe horrory od czasu do czasu. Głównie hollywodzkie produkcje, które zwykle są gówniane. Ale raz na jakiś czas pojawia się coś dobrego. Lubiłem Sinister. Aha, jeszcze Inni to prawdopodobnie mój faworyt. Dzięki za wywiad! D

Jak wybraliście obraz na okładkę? Masz ulubionych malarzy, artystów? — Zawsze lubiłem fakt, że nasza muzyka dryfuje swobodnie w różnych kierunkach i pewnym momencie ktoś może ją zinterpretować za pomocą innego nośnika, innej dziedziny sztuki. W przypadku nowej płyty wybraliśmy kilka fotografii Andrei Petrovicovej, owe zdjęcia przerobił z kolei Samuli Huttunen i efektem jego pracy jest to, co widać na okładce. Nie podążam za światem sztuki. Jeśli zdarzy mi się zajść na wystawę to moją uwagę przyciągają bardziej niefiguratywne, nieokreślone prace, bardziej abstrakcyjne, jak możesz się

79

www.oranssipazuzu.com B ¶ autor: Vulture

Czy pokusiłbyś się o stwierdzenie, że nowy album oddaje w jakimś stopniu to, jak wygląda dzisiaj twoje życie? Co dzisiaj ekscytuje cię w byciu muzykiem, gdy przytłaczająca większość ludzi ma tak płaskie i banalne podejście do muzyki i bezref leksyjnie ściąga z sieci setki płyt, nie mając czasu ani serca, aby poświęcić im należytą uwagę? — Powiedziałbym, że sztuka zawsze oddaje twoje środowisko, jest odbiciem twojego otoczenia. Jest ekspresją tego, czego doświadczasz i co twoja świadomość zbiera z codziennej rzeczywistości. Oczywiście, rzeczywistość jest również czymś, co ty kreujesz do pewnego stopnia, filtrujesz ją przez sito własnej wrażliwości, czyniąc ją tym samym unikatową. Jeśli chodzi o współczesny świat i to, jak bardzo polegamy na współczesnych technologiach… przyznaję się, że polegam na tym w wielkim stopniu. Nasz zespół bez Internetu nie byłby tam, gdzie jest obecnie. Nigdy nawet nie myśleliśmy, że ludzie spoza Finlandii będą zainteresowani tym, co robimy, ale Internet pokazał co innego, bardzo nas zaskoczył w tym aspekcie. Równocześnie, pisanie samej muzyki pozwala mi uciec od świata technologii, cyfrowej rzeczywistości, kiedykolwiek mam na to ochotę. Muzyka daje mi schronienie przed wieloma rzeczami, takimi jak: niepokój, strach przed śmiercią, trudności dnia codziennego i życia obecną chwilą.


Carpathian Forest od dawien dawna nie sprofanował uszu nowym albumem, ale w zasadzie to żaden problem, bo oto pojawił się godny dziedzic. W sumie dziwne byłoby, gdyby The 3rd Attempt nie kroczyło szlakiem przetartym przez kolegów, wszak połowa składu tego zespołu to byli członkowie CF. Tchort to taki człowiek instytucja, jak dla mnie. Człowiek, który maczał paluchy w nagrywaniu niejednego albumu, obecnie o statusie kultowego. Okazuje się, że nie trzyma on kurczowo władzy w zespole, przynajmniej w kwestii udzielania wywiadów i w machinę promocyjną zaprzągł też Ødemarka, czyli głos The 3rd Attempt. Co z tego wyszło, możecie przeczytać poniżej. ↔ Z tego, co mówiłeś w innych wywiadach to marazm w Carpathian Forest był impulsem do powołania do życia The 3rd Attempt? Nudziło cię granie w kółko tego samego materiału na żywo? Potrzeba kreacji wzięła górę, a skoro CF nie interesuje nic nowego, ujściem pomysłów został nowy zespół? — Tchort: Tak, mniej więcej to była przyczyna mojego odejścia. Nowy album był ciągle odkładany, w końcu pomyślałem, że najlepiej będzie, kiedy opuszczę obecny skład i zbiorę świeżą krew w nowym zespole, co przyspieszy komponowanie. W Carpathian Forest na nowy album czekaliśmy 9 lat. W The 3rd Attempt skomponowanie materiału zajęło nam mniej niż rok. To jest ta różnica, o której mówię! Wasza nazwa to trzecia próba. Próba, czego? Stania się gwiazdą rocka (śmiech)? Czy można ją też rozpatrywać, jako hołd dla CF, w końcu na „Black Shining Leather” był utwór o takim tytule? — Ødemark: Jeżeli chciałbym zostać gwiazdą rocka, nie angażowałbym się w granie black metalu… Postaram się zachować zimną krew i wyjaśnić, dlaczego wybraliśmy taką, a nie inną nazwę, nawiązującą do tematyki samobójstwa. Wiesz, niektóre żywoty to pieprzony ciężar, który trzeba dźwigać, do tego grona mogę zaliczyć i swoje. Tacy ludzie dostrzegają zawsze najgorszą i najbardziej ciężką stronę bytu, oni wiedzą, jak to jest spojrzeć w lustro i zobaczyć w nim twarz swojego mordercy, próbowali to zrobić już wcześniej, spróbują ponownie… Wśród członków zespołu były już dwie próby samobójcze, więc wiemy, o czym mówimy, tak samo, jak wiemy, że nie ma czwartej próby… „Born in Thorns” zbiera rewelacyjne recenzje, jednak niektórzy patrzą na was, jak na klon CF, mówiąc o „Born…” jako kontynuacji CF, że to mógłby być nowy album tego zespołu. Ludzie widzą także podobieństwa do twórczości Nattefrost. Jak ty to widzisz, denerwują cię takie opinie? — Ø: O ile mi wiadomo, żaden z członków The 3rd Attempt nie współpracował z Rogerem Natterfrostem przy jego solowym projekcie. Może się mylę, ale nigdy o czymś takim nie słyszałem, tak czy siak osobiście takie opinie mnie nie ruszają, głównie, dlatego że gówno mnie one obchodzą (śmiech). To oczywiste, że The 3rd Attempt w pewnym sensie kontynuuje feeling CF i wyrosło na gruncie tego zespołu. Byłbym idiotą, gdybym to negował, ale żeby od razu klon? Cóż, czy pierworodny jest kopią swego ojca? Pewne pomysły z „Born in Thorns” powstały z myślą o wykorzystaniu ich w CF, to żadna tajemnica. Kiedy powstał ten zespół, w naturalny sposób pomysły zamieniły się na jego potrzeby w kompozycje, nie musieliśmy się do niczego

80

D nr 40 / 01–2016

zmuszać, poza tym, jeżeli czujemy się w czymś komfortowo, będziemy nadal to robić. Powołując do składu ludzi z CF, na pewno zdawaliście sobie sprawę, ze ludzie będą porównywać oba zespoły. Z jednej strony mówiliście, że nie chcieliście tworzyć ‘all star bandu’, ale wchodząc we współpracę z tak dobrze znanymi muzykami w pewnym sensie The 3rd Attempt jest właśnie takim ‘zespołem gwiazd’, nie sądzisz? — Ø: Zobaczmy… Tchort i Blood Pervertor współpracowali ze sobą od zawsze, tak więc to oczywiste, że się zaprzyjaźnili, to jest historia dwóch przyjaciół opuszczających razem jeden zespół, by powołać do życia nowy, to proste. Nie ma w tym żadnej marketingowej strategii czy innego gówna, poza tym, jeśli chcieliby mieć ‘all star band’, to, co ja, do kurwy nędzy, robię jako frontman The 3rd Attempt? Przecież ja jestem pieprzonym nikim, mogli mieć jakiegoś dobrze znanego kolesia za mikrofonem. Bardzo ciekawa historia wiąże się właśnie z wyborem wokalisty. Ogłosiliście nabór na to stanowisko na swoim Facebooku, ludzie przysyłali do The 3rd Attempt swoje próbki i wygrałeś ty. Co takiego masz w sobie, co takiego sprawiło, że wybrali właśnie ciebie, co masz, czego nie mieli inni? — Ø: Miałem największego kutasa… Nie widzisz pewnej analogi między tym, co zrobiliście, a telewizyjnymi show typu The Voice of…? — Ø: Będę grzecznie udawał, że nie było tego pytania. (śmiech) Twoim zdaniem CF wyda jeszcze nowy album? Tchort mówił, że to, co dla nich skomponował wykorzystał w The 3rd Attempt, więc zostali z niczym. Myślisz, że ta sytuacja zmotywuje ich do działania, czy wręcz przeciwnie? Wszak stra-

cili głównego kompozytora? — Ø: To, co CF robi to ich sprawa. Tchort i Blood Pervertor skomponowali kilka kawałków z repertuaru CF, głównymi kompozytorami ciągle są Sir Nekronaut Nattefrost i Nordavind (na ich starszych materiałach). Osobiście, ale tylko osobiście mogę ci powiedzieć, że nie tylko ja, ale cały zespół życzy CF jak najlepiej i wierzymy, że to da im impuls, którego potrzebują, aby nagrać nowy i świeży materiał, wszystko jest w rękach Nattefrosta i tylko on może odpowiedzieć na pytanie odnośnie przyszłości CF. Dlaczego wybraliście Dark Essence na swojego wydawcę? Wątpię, aby żaden z większych labeli nie był zainteresowany współpracą z wami? Obawialiście się, ze duże koncerny będą wywierać na was presję, co do kształtu waszej muzyki? — T: Chciałem zacząć z wytwórnią, która jest znana z tego, że wie jak współpracować z mało znanymi zespołami… Jeżeli podpisalibyśmy papiery z większą wytwórnią, ta koniec końców mogłaby być rozczarowana, co do finalnego efektu współpracy z nowym zespołem, jak my. Starania samej wytwórni w zależności, czy mają do czynienia z kimś nieznanym czy z zespołem o ugruntowanej renomie są bardzo różne, a my chcieliśmy pracować z kimś, kto ma pojęcie, co trzeba zrobić, aby wypromować nowy zespół. Żeby nie było to oparte wyłącznie na znanych nazwiskach muzyków czy ich przeszłości w innych zespołach. Kawałek tytułowy z „Born…” powstał w dosyć nietypowy sposób, można powiedzieć, że to dziecko Internetu. (śmiech) — Ø: „Born in Thorns” został stworzony rękoma Tchorta i moimi osobiście. Nie miałem dostępu do Internetu w chatce, gdzie komponowałem linie wokalne… Jeżeli masz na myśli, że wysyłaliśmy kompozycje do innych przez Internet zamiast zapisywać je tradycyjnie na kartce papieru i wysyłać krukiem, to masz rację. Teraz wszyscy wykorzystują Internet.


Jako utwór promujący wybraliście „Sons of the Winter” i wcale się temu nie dziwę, bo to niemalże blackmetalowy hymn. Jestem pewien, że podczas koncertów cała sala ryczy razem z tobą: „We are the sons of the winter”; chyba przez przypadek wyszedł wam prawdziwy hit. (śmiech) — Ø: Yeah, ten kawałek ma niesamowitą energię na żywo. Powiedz mi, jak to jest żyć w kraju, który uważa black metal za swoje dziedzictwo kulturowe który, chyba jako jedyny na świecie, zobaczył w tej muzyce potencjał, promuje ją i wspiera muzyków? Można powiedzieć, że norwescy muzycy to prawdziwi szczęściarze i mają o wiele łatwiej i lżej niż ich koledzy z innych częściach świata… — T: Moim zdaniem to trudne, a może nawet niemożliwe, aby wytłumaczyć tobie, co się czuje, kiedy nie mieszkało się w innym kraju i nie wie się, jak to jest po drugiej stronie. Trzeba ciężko pracować, bez znaczenia, jak mocno wspiera cię rząd czy agencje kulturalne, poza tym myślę, że bardziej znane zespoły, jak Enslaved potrafią lepiej eksploatować ten system niż my jako nowy zespół. Tchort, jesteś żywą legendą, brałeś udział w nagrywaniu kultowych albumów, byłeś świadkiem narodzin black metalu i całej zawieruchy, która później mu towarzyszyła. Tęsknisz nieraz

za starymi czasami, jak oceniasz to, co się wtedy działo? — T: Jeżeli miałbym za czymś tęsknić, to byłaby to atmosfera i cały ten feeling, kiedy kroczyliśmy po nowym muzycznym terytorium. Jesteś jednym z twórców norweskiej sceny black metal, który współtworzy ją od niemal ćwierć wieku, nie czujesz czasem presji innych, którzy mogą wymagać od ciebie czegoś wyjątkowego, wszak mogą uważać cię za jakiegoś boga. (śmiech) — T: Tyle czasu minęło od tamtych dni, że nie myślę o tym oraz o tym, co zrobiłem w przeszłości. Nie zawracam tym sobie głowy, a co za tym idzie nie odczuwam ciśnienia ani tego, czy ktoś daje mi kartę zaufania z powodu mojej przeszłości. Powiedz mi skąd u ciebie tak szerokie zainteresowania muzyczne? Wystarczy spojrzeć na listę zespołów, których członkiem byłeś, żeby dojść do wniosku, że nie tylko black metalem żyjesz. Powiedz mi, czego lubisz słuchać w domowym zaciszu, kiedy się relaksujesz? — T: Jeśli słucham muzyki w domu lub w samochodzie, jest to muzyka, przy której dorastałem, jak Slayer, Iron Maiden, Motörhead, Wasp, Mötley Crüe, King Diamond, Deep Purple, Genesis, Pink Floyd, etc. Tchort, tworzysz muzykę od ponad 20 lat myślisz, że za kolejne 20 lat będziesz dalej grał metal, a może wybierzesz emeryturę? Powiedz, co cię tak bardzo fascynuje w muzyce, w jej tworzeniu, graniu, słuchaniu, że jest ona z tobą cały czas od tak bardzo dawna? — T: Nie ma planu przejścia na emeryturę ani teraz ani w ciągu najbliższych kilku lat! Miałem kilka lat rozbratu z muzyką, więc czuję się odświeżony i gotowy do ponownego działania z The 3rd Attempt. Black metal to muzyka nienawiści, kiedy ma się naście lat nienawidzi się dosłownie wszystko, co

w pewnym stopniu jest też motorem do tworzenia muzyki, jednak z czasem człowiek dojrzewa, a to wiele zmienia. Co w takim razie teraz napędza cię do tworzenia black metalu? — T: (śmiech) Wierz mi – możesz ciągle czuć wiele nienawiści w sobie mając 40 lat! Poza tym atmosfera, melodie i aranżacje są ważnymi elementami w black metalu, a nie mają wspólnego podłoża z nienawiścią, te elementy nie korelują też z konkretnym wiekiem muzyka. Niektórzy myślą, że znane nazwisko to przepust k a w mu z yc z ny m św i at k u , ż e n ie t r z e b a ciężko pracować nad muzyką, bo sam fakt, że kiedyś ktoś grał w znanych zespołach sprawi, że nawet, kiedy muzyka będzie gówniana, to i tak sprzeda się w milionowym nakładzie. Chyba jest jednak inaczej i ty też musisz ostro zapierdalać? (śmiech) — T: Yeah, jest znacznie ciężej wypromować nowy zespół na scenie niż to sobie wyobrażałem. Ciężko jest załapać się na koncerty, nie ma kasy na to, aby zebrać cały skład na próbach, nie ma kasy na salę prób, itd. Z drugiej strony przezwyciężanie tych trudności sprawia wielką satysfakcję, cieszę się, kiedy mogę zagrać live, pojechać gdzieś ze swoim nowym zespołem. Grając przed publicznością, czuć, że te wysiłki się opłacały. Razem z CF w 2001 roku grałeś trasę u boku Behemoth i Khold. Podobno Khold wycofało się z tej trasy, ponieważ chłopaki z Behemoth byli bardzo niegrzeczni (śmiech). Pamiętasz jeszcze ten cały cyrk? — T: Tak, pamiętam tę trasę i ten incydent. To była dobra trasa. I to wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. (śmiech) Z mojej strony również to wszystko. Dzięki za wasz czas. — T, Ø: Dzięki za wszystko stary! D

81

www.fb.com/the3rdattemptofficial B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Album nie jest jednolity, początek to prawie rock’n’rollowa jazda, natomiast z biegiem czasu muzyka staje się bardziej mroczna, bardziej posępna. Te bardziej imprezowe kawałki były przygotowywane z myślą o CF? Masz swojego ulubieńca na „Born in Thorns”? — Ø: Masz prawie rację, nie w pełni, ale prawie (śmiech). Osobiście cały album daje mi porządnego kopa od samego początku do samego końca, więc nie mogę dać ci konkretnej odpowiedzi, każdy z utworów ma w sobie to coś. (śmiech)


www.rotting-christ.com B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Na ten wywiad umawiałem się z Sakisem ponad 3 tygodnie. Gdy on miał czas, ja miałem już umówione rozmowy z Satyricon, Ragnarok i Dark Funeral, a gdy byłem już zluzowany, to on był zajęty koncertowaniem lub przygotowaniami do trasy. Dlatego też ostatecznie wszystko miało się odbyć drogą mailową, jednak, gdy Sakis zobaczył ilość pytań oraz kwestie w nich poruszane od razu zaproponował, że musimy pogadać przez telefon, chociaż wcześniej twierdził, że ze względu na koncerty nie będzie dostępny po 18 kwietnia. I tak oto 19 kwietnia o g. 20:30 wykręciłem numer do Aten, w których właśnie była g. 21:30 – idealna pora na pogawędkę, zwłaszcza że zarówno Sakis, jak i ja zdążyliśmy już położyć swoje dzieciaki do łóżek. ↔ Cześć Sakis! Z tej strony Mariusz z polskiego magazynu „7 Gates”. Wreszcie zgraliśmy się w czasie. — Mariusz! Miło cię znowu słyszeć! Co dobrego? Dziękuję, wszystko OK! Jak u ciebie? Jak twoje samopoczucie dwa miesiące po wydaniu „Rituals”? — Powiem ci szczerze, że jestem bardzo zadowolony z reakcji, z jaką spotkał się nasz najnowszy album. Opinie na jego temat są lepsze, niż w przypadku naszych poprzednich wydawnictw. W sumie, to 13. pozycja w naszej dyskografii i, jak się pewnie domyślasz w pewnym momencie stawiasz poprzeczkę na takim poziomie, że ciężko jest ją przeskoczyć. Mamy bardzo dobrą promocję, płyta dociera do wielu zakątków świata. Poza tym szczególnie mnie cieszy wysoka sprzedaż „Rituals”. Jest to jeden z lepiej sprzedających się albumów, jeżeli nie najlepiej… Tak więc, nie mam raczej powodów do narzekań. Wcale mnie to nie dziwi skoro mój kolega, wielki fan death metalu, od dwóch tygodni słucha na siłowni tylko „Rituals”, i jak sam mówi: „Przy takim albumie mięśnie same rosną, wspaniała, bardzo żywotna płyta”. (śmiech) — To dla mnie zaszczyt. Teraz rosnę z zachwytu, jak jego mięśnie. (śmiech) A jak udały się ostatnie trzy koncerty w Grecji? Czy jesteś z nich zadowolony? — Tak, koncerty bardzo się udały, a ludzie świetnie przyjęli nowy materiał. Podobnie jak to miało miejsce w przeszłości, nie obyło się bez problemów. Granie w ojczyźnie zawsze daje mi mnóstwo radości. Wolisz grać na festiwalach, wielkich salach czy małych klubach? — Gdziekolwiek! Jesteśmy zespołem, który grał już na całym świecie, ale nie przywiązuję jakiejś szczególnej wagi do miejsca, w którym gramy. Jeżeli na nasz koncert przyjdzie chociaż jedna osoba, która naprawdę chce nas zobaczyć, kupić bilet i przeżyć ten czas z nami, to znaczy, że warto zagrać! Więc najważniejsza jest dla was publiczność? — Zgadza się! Granie jest tym, dlaczego żyję! Nie piję, staram się nie przemęczać tylko po to, by wieczorem na scenie móc dać z siebie wszystko. Skoro już jesteśmy przy poważnych rzeczach, takich jak abstynencja. Jesteś ojcem dwójki dzieci. Powiedz, jak odnajdujesz się w roli rodzica? Podejrzewam, że nie jesteś już w stanie poświęcać Rotting Christ całości swojego czasu? Sam mam 8-miesięcznego syna i niemal 6-letnią córkę, więc mogliśmy porozmawiać dopiero teraz, późnym wieczorem, bo musiałem ich najpierw położyć spać. — Jeżeli odczułem zmianę, to wyłącznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jestem szczęśliwy, że je mam, mimo, że całkowicie przemeblowały moje życie. Gdyby nie one, może siedziałbym w więzieniu, może obrabowałbym bank? Mógłbym zrobić masę głupich albo złych rzeczy, ale dzieciaki nadały mojemu życiu właściwy kierunek. Teraz właśnie dzieci i muzyka nadają sens mojemu życiu. W przeszłości nie zawsze postępowałem, jak należy, ale one wyznaczyły pewne granice. Dzisiaj nie jestem już młody, nie jestem oczywiście stary, to znaczy nie jestem bardzo stary, mam 44 lata i wiem, że muszę się o nie zatroszczyć. Rozumiem, co to odpowiedzialność, że nie mogę znikać z dnia na dzień. Gdy masz rodzinę, musisz dużo pracować, by mieć co

82

D nr 40 / 01–2016

włożyć do garnka. Być może w Polsce jest lepiej, ale tu, w Grecji, często martwię się o los moich dzieciaków. Z drugiej strony, nigdy nie bałem się ciężkiej pracy i zawsze starałem się żyć, tak jak chciałem. Dlatego też jestem gotowy do walki. Co ma być, to będzie. W Polsce wychowanie dwójki dzieci to również wyzwanie finansowe. Jako ojciec córki i syna chciałbym cię zatem poprosić o ojcowską radę, dotyczącą rozwinięcia dobrego smaku muzycznego u potomków. — Wiesz, staram się, by moje dzieciaki same rozwijały swoje zainteresowania, by same decydowały, co im się podoba, a co nie. Nie zmuszam ich do słuchania muzyki ekstremalnej. Mam nadzieję, że kiedyś same spróbują, prędzej czy później. Często pokazuję im zdjęcia z tras, koncertów, być może kiedyś spróbują metalu… Chciałbyś, żeby twoje dzieciaki poszły w twoje ślady i zostały muzykami? — Nic o tym nie wiem, ale jeżeli zostaną muzykami, zaraz cię o tym poinformuję! Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Próbowałem zainteresować mojego starszego syna grą na perkusji, ponieważ sam na niej dużo gram, ale chyba jest na to za wcześnie. Najpierw zatroszczmy się więc, by dzieciaki były zdrowe, a później, jeżeli postanowią zostać muzykami, będą mogły liczyć na moją pomoc! Wróćmy zatem do tematu koncertów i „Rituals”. Czy jako zespół praktykujecie jakieś rytuały przed koncertami? — Wiesz, mimo, że w życiu codziennym jesteśmy zwykłymi, otwartymi ludźmi, przed koncertem stajemy się skryci i cisi. To jest pewien rodzaj rytuału. Przed wejściem na scenę często medytujemy. Dzięki temu spoglądamy w głąb samych siebie i przypominamy sobie, po co jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Taka świadomość bardzo pomaga nam zachować koncentrację. Skoro wspomniałeś o medytowaniu, czy to prawda, że przed pracami nad „Rituals” często uczestniczyłeś w sesjach medytacyjnych, drążyłeś bardzo głęboko, miałeś okazję do poznania własnego „ja” i jego ciemnej strony? — Tak, zgadza się! Pisanie muzyki to dla mnie bardzo osobista sprawa. Gdy tworzę, poświęcam bardzo dużo czasu samemu sobie, izoluję się od ludzi, badam swoje wnętrze, dużo czytam, medytuję. Fakt, że zachowuję się w ten sposób, sprawia, że nasza muzyka jest inna, unikalna. Nie jestem kolesiem, który bierze piwo w łapę, łapie za gitarę, jammuje i jest fajnie. Dla mnie komponowanie muzyki ma głębszy sens, muzyka to mój sposób na ucieczkę od świata doczesnego. Inspiracją dla utworu „Le Litanies de Satan” był znakomity wiersz Charlesa Baudelaire’a „Kwiaty Zła”. Podejrzewam, że to nie jedyna inspiracja literacka na waszym najnowszym albumie. Wiem, że przed rozpoczęciem pracy nad „Rituals” bardzo dużo czytałeś. — Dokładnie! Zawsze dużo czytałem, ale do tekstów na „Rituals” bardzo chciałem podejść w nowy sposób. Jeżeli w trakcie lektury jakaś rzecz szczególnie przyciągnęła moją uwagę, starałem się doszukać większej ilości informacji o niej. „Rituals” jest zatem zbiorem jedenastu konceptów, które się wzajemnie ze sobą zazębiają i tworzą spójną, klimatyczną całość. Czy w czasie tworzenia tekstów trudno ci było uniknąć wpływu obecnej sytuacji polityczno-

ekonomicznej twojego kraju? Podobnież tworzenie tekstów na „Rituals”, studiowanie źródeł, przemyślenia były dla ciebie trudną sprawą, bo gdzieś z tyłu głowy cały czas siedziało ci to, co dzieje się w Grecji? — To, co teraz się dzieje w Grecji, siłą rzeczy dotyka wszystkich Greków, również mnie. Nie mogłem od tego uciec, bo tu żyję i tu wychowuję dzieci. Jak wiesz, sytuacja jest bardzo trudna. Ludzie nie mają pieniędzy, zamykają banki, rośnie przestępczość, wszystko to powoduje specyficzną mroczną aurę. Niemożliwym jest, by się od tego całkowicie odciąć. Mimo to, walczyłem i wydaje mi się, że udało mi się. Być może, gdyby sytuacja w moim kraju miałaby się lepiej, rezultat końcowy byłby lepszy, ale i tak jestem zadowolony. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że gdy społeczeństwo jest dekadenckie, artyści podnoszą głowy. Pomimo, że sytuacja w Grecji systematycznie pogarsza się, wydaje ona na świat coraz więcej obiecujących zespołów. Jak wytłumaczyłbyś ten grecki sekret? — Greckim sekretem jest to, że bardzo dużo śpiewamy i ze sobą rozmawiamy. Żeby przetrwać ciężkie czasy, musisz być trochę Grekiem – z jednej strony jesteśmy pogodni, śpiewamy, ale z drugiej nie unikamy walki. Często podkreślam, że Grecja jest jak Polska, tylko leży na południu Europy. Dla mnie Polacy są synonimem ciężko i dobrze pracującego człowieka. W ciągu ostatnich 10 lat z twojej ojczyzny wyszło na świat wiele dobrych zespołów, pomimo tego, że wam również nie było lekko. Muzycy metalowi muszą być zatem zdeterminowani i nie bać się ciężkiej pracy. Wydaje mi się, że ten hart ducha przydaje się szczególnie dzisiaj i stąd tyle dobrych greckich zespołów. Dobrym przykładem tego, o czym mówisz są panowie z Vader czy Behemoth. — Zauważ, że oba te zespoły są liderami na polskiej scenie. Inspirują nowe generacje zespołów, którym wcześniej otworzyły drzwi do sukcesu. W Grecji wygląda to trochę inaczej, zespoły startują z tej samej pozycji, grają na podobnym poziomie. „Rituals” oznacza kolejny krok na drodze ewolucji Rotting Christ. Jest on oparty na starożytnych wierzeniach i rytuałach z całego świata. Muszę przyznać, że wrażenie jest oszałamiające! Dzięki mrocznej atmosferze, zawartość płyty przemawia do wyobraźni. Wystarczy wymienić ociekający mistycyzmem „God of Gods (Devadevam)” czy znakomity „Konx om Pax” z wspaniałymi doommetalowymi partiami i zawodzeniem kobiety, od którego aż włos jeży się na głowie. — Dziękuję za te słowa! Na „Rituals” starałem się skupić wszystko, co wywołało na mnie największe wrażenie. Naprawdę włożyłem bardzo dużo pracy w ten album. Przed jego powstaniem zgłębiłem bardzo dużo wiedzy. „Rituals” to chyba najbardziej wszechstronny i różnorodny album w dyskografii Rotting Christ. Możesz na nim usłyszeć elementy z wielu kultur świata – jest tam aramejski, jest sanskryt, starożytna greka. Możesz również usłyszeć elementy, o których wspomniałeś. D l a t e g o t e ż n o w y a l b u m z aw i e r a w s o b i e olbrzymią ilość odwołań do różnych systemów wierzeń i ich symboliki. Możemy znaleźć na nim elementy Starego Testamentu, religii Mezopotamii, mitologii starożytnej Grecji i Egiptu, Kabały. Lista jest naprawdę bardzo długa. W jaki sposób dotarłeś do tych inspiracji? — Odkąd pamiętam, zawsze lubiłem podróżować. Nie interesowałem się przy tym jakoś specjalnie historią, zawsze bardziej pociągało mnie poznawanie nowych kultur. Eklektyczność tematyki „Rituals” odzwierciedla zatem moją naturę, moje życie. Zjeździłem cały świat i uwierz mi, nie jestem typowym turystą, który jedzie gdzieś tylko po to, by sobie cyknąć zdjęcie. Staram się zgłębić mistykę każdego miejsca, które odwiedzam. Wszystko, co udało mi się zebrać w tym czasie możecie usłyszeć na naszym najnowszym albumie. „Rituals” brzmi jak jeden wielki… rytuał. Czy w związku z tym zostały na nim również zawarte elementy prawdziwych rytuałów i okultystycznych praktyk? Wiem tylko, że „Apage Satana” to rodzaj egzorcyzmu w prawosławnym chrześcijaństwie.


83


— Zgadza się, są też inne teksty, których źródłem są mistyczne obrzędy Grecji. „In Nomine Dei Nostri” zawiera w sobie elementy rytuału. Może tytuł nie brzmi zbyt muzycznie, ale nie przekreśla to autentyczności. „God of Gods (Devadevam)” pochodzi z wiersza napisanego w sanskrycie. Nie ma tutaj dokładnych zapisów autentycznych obrzędów, ale każdy z jedenastu utworów można uważać za rytuał. Nie ograniczam pojęcia rytuału tylko do szamanizmu i zaklęć. Dla mnie rytuał jest bardziej praktyką zmierzającą do zwiększenia koncentracji, ulepszeniem samego siebie i dotarcia do głębii swojego ja. Na „Rituals” przygotowaliście 25 utworów. Na albumie znalazło się tylko 11 z nich. Co się stało z pozostałymi i, czy kiedyś będziemy mogli je usłyszeć? — W tej chwili są ukryte w czeluściach mojego komputera i nie zamierzam ich udostępniać, ponieważ uważam, że nie są wystarczająco dobre. Może kiedyś w przyszłości, uda mi się je poprawić, ale na ten moment nie jestem z nich do końca zadowolony. Generalnie, nie zbieram starych utworów, pozostawiam tylko te, które znalazły się na albumie. Tylko one są w stanie w pełni wyrazić to, kim i jakimi byliśmy w danym momencie naszej drogi. Kilka dni temu Rotting Christ był nominowany w kategorii Best Underground Band na gali Metal Hammer Golden God Awards. Czy po otrzymaniu tej nominacji wciąż uważasz, że jesteście podziemnym zespołem? — Może z punktu widzenia popularności i ilości fanów to tak nie wygląda, ale z perspektywy mentalności i ducha jesteśmy podziemnym zespołem! Definitywnie. Zawsze dbamy o to, by utrzymać ducha podziemia. Jesteśmy teraz bardziej znani niż w przeszłości, ale nie przekreśla to faktu, że nie jesteśmy szczerzy w naszych poglądach i dalej hołdujemy tym samym wartościom, co kiedyś. A co według ciebie def iniuje podziemność zespołu? — Uczucie i stosunek do tworzonej muzyki, one są bardzo ważne. Jeżeli jesteś undergroundowym muzykiem musisz być szczery, a muzyka musi być tworzona w zgodzie z twoimi poglądami. Nie możesz się ich wstydzić, iść na kompromis. Jeżeli podtrzymujesz istotę podziemia, nie dbasz o to, ile ludzi słucha twojej muzyki. Liczy się duch oraz idea. To właśnie one definiują twoją wartość. Jeżeli zaczynasz przeliczać wartość muzyki na ilość fanów, nie możesz definiować się jako undergroundowy zespól, lecz jako zespół dla mas. Czyli, tak jak powiedział Satyr, w byciu blackmetalowcem nie chodzi o to, jak wyglądasz, ale o to, co tak naprawdę siedzi w twojej duszy. — Dokładnie, zgadzam się w stu procentach. Jak powiedziałeś, bycie metalowym muzykiem wyklucza kompromisy. Mimo to, zgodnie z informacją, zamieszczoną w brytyjskim „Metal Hammerze”, będziecie grać w RPA w lipcu ze zmienioną nazwą. Czy to prawda? — Nie do końca – to taki trick. Chodzi o to, że musieliśmy zmodyfikować naszą nazwę, by móc przekroczyć granicę RPA. Jeżeli chcesz wjechać na teren tego państwa, musisz podać swoją nazwę, co oczywiście nie spodobało się pewnym środowiskom. Być może ich reprezentanci pojawią się na koncercie. Zapewniam cię, że będziemy grać z pełną nazwą jako Rotting Christ. Jest to zatem sztuczka, dzięki której możemy zwieść władze. Nigdy nie uginamy karku, nigdy też nie odwołujemy koncertów. Dobrze to słyszeć. Zapytałem się o to, ponieważ gdy to przeczytałem, kolidowało to z prezentowanym przez was podejściem Non Serviam, które zakłada brak ugięcia się, niezmienność idei, tekstów i muzyki. Taki pełen pakiet poglądów. W końcu wasza nazwa powstała dlatego, że uważaliście zorganizowaną religię za coś gnijącego. — Oczywiście, że to pełen pakiet. Mam nadzieję, że zawsze takim będzie. C z y wc i ą ż c z u j e c ie się b u nt ow n i k a m i , j a k w latach 80-tych, kiedy to sprzeciwialiście się konserwatywnemu społeczeństwu ówczesnej Grecji, gdy chcieliście wszystko zniszczyć i kiedy metal nie szedł za głównym nurtem? — Tak, jesteśmy buntownikami. Ale takimi mądrymi,

84

D nr 40 / 01–2016

z określonym powodem. Postawa Non Serviam powoduje dzisiaj problemy. Wiesz, ewolucja naszego życia dokonuje się poprzez akty, czyny. Tylko dzięki nim jesteś w stanie coś zmienić. Nie lubię zespołów, które deklarują – czego to nie zrobią, czego nie zniszczą. Doświadczenie pokazuje, że to czcze gadanie. Musisz działać, a później, w następnym pokoleniu być może znajdzie się ktoś, kto podąży twoją ścieżką A czy uważasz, że dzisiaj metalowe zespoły wciąż potrzebują ekstremalnych nazw, takich jak wasza, czy Cannibal Corpse? — Oczywiście. Wywoływanie oburzenia, przy pomocy chociażby nazw, pozwoli zachować autentyczność całego ruchu. Dzięki nim, metal nie stanie się częścią systemu, czego oczywiście bardzo bym nie chciał. Bez odpowiednich wartości zespoły szybko przejdą na „drugą” stronę. Być może kiedyś się tak stanie, ale mimo wszystko musimy dbać o wartości, jakie nam przyświecają. Jak wiesz, Polska, jest bardzo katolicka, dzięki czemu chrześcijanie są w stanie bojkotować koncerty metalowe i doprowadzać do ich odwołania, jak miało to miejsce w przypadku Behemoth czy Pandemonium. Co myślisz o ortodoksyjnym podejściu do wiary? W końcu Dave Mustaine odmówił dzielenia sceny z Rotting Christ i Dissection. — Zgadza się. Wierzę, że jeżeli jesteś częścią sceny metalowej, musisz działać według zasady Non Serviam, mieć czysty umysł, wolny od zniewolenia. To bardzo ważne. Dzięki temu jesteś w stanie wyrazić swoje własne opinie. Wiara to wiara, są tacy ludzie, którzy jej potrzebują, ale nie można się dać jej ogłupić. Jeżeli nie pasują ci moje poglądy, trudno, mam to w dupie. Jeżeli pokażesz mi środkowy palec, zrobię to samo. Stoczyłem wiele tego typu batalii w swoim życiu, miałem w życiu wiele problemów z powodu Rotting Christ, ale ja zawsze będę gotowy do walki i zawsze będę krzyczeć „Non Serviam”! Rotting Christ powstał w 1987 roku i od tego czasu wydał 12 pełnych albumów. Mimo, że wasz styl ewoluował od tego czasu, pozostał w ramach mrocznego black metalu. Jak opisałbyś rozwój artystyczny zespołu, który trwa niemalże od trzech dekad? — To coś, co dzieje się naturalnie. W miarę upływu czasu stawałem się lepszym kompozytorem, zdobywałem więcej doświadczenia, stawałem się bardziej skłonny do eksperymentowania tak w życiu, jak i w muzyce, ale nigdy nie zdradziłem ducha zespołu. Czy mając za sobą taki dorobek artystyczny wciąż widzisz wyzwanie w tworzeniu muzyki? — Tak właściwie to nasz 13. album, bo za taki uznaję również ostatnią płytę koncertową! Muzyka to wciąż pewien rodzaj wyzwania. Oczywiście, moglibyśmy zagrać tak, jak w latach 90-tych i nikt poza najbardziej zagorzałymi fanami, by tego nie zauważył ani docenił. Zamiast tego wolę eksperymentować, co, jak powiedziałem wcześniej, jest zgodne z moją naturą. Być może kiedyś nagramy album, który będzie brzmieć, jak nasze demówki, kto wie? Dla mnie najważniejsze jest to, by stworzyć coś, co będzie coś znaczyć w dzisiejszych czasach. A jak podchodzisz do nowego materiału? Czy jesteś perfekcjonistą, który uważa, że każdy nowy album powinien przebić, pod względem jakości, poprzednie? — To zależy, co rozumiesz pod pojęciem perfekcjonista? To, że chcesz stworzyć coś najlepszego na świecie. — Nie sądzę, bym był w stanie stworzyć coś, co jest najlepsze na świecie, ale zawsze staram się dać z siebie wszystko. To bardzo ważne dla mnie, by napisać coś, z czego mogę być dumny, wobec czego będę szczery. Takie podejście towarzyszy mi od 30 lat. Nabrało ono szczególnego znaczenia w momencie, gdy pojawiły się zobowiązania w postaci dzieci i rodziny. Za rok Rotting Christ będzie obchodzić swoje 30. urodziny. Czy planujecie coś, by uczcić te trzy szalone dekady? — Nie, raczej nie, ponieważ nie jestem osobą, która przywiązuje wagę do rocznic. Daty to przecież tylko cyfry. Chcielibyśmy natomiast w pewien sposób uhonorować fanów, którzy towarzyszyli nam w tym czasie. Wiem, że wielu z nich żyje w Polsce i nie jest to puste pochlebstwo! To prawda.

A jak wspominasz ten czas, gdy z herosów undergroundu stawaliście się wielkim zespołem, który podróżuje po całym świecie? — Wtedy to było zwycięstwo! Dzisiaj też jest to zwycięstwo! Może kiedyś napiszę o tym książkę, w której opiszę wszystkie historie z tamtych czasów. To była wielka sprawa. Wszystko było wtedy inne – uczucia, podejście, marzenia. Wszystko to pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj. Doskonale pamiętam, gdy pierwszy raz graliśmy w Polsce. Nie zapomnę gdzie to było, jak wyglądał backstage, jaka była reakcja ludzi. To były dobre, romantyczne czasy, które już minęły. Metal nie jest już taki sam. Czy to prawda, że gdy zaczynaliście nie miałeś wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić gitarę i zdecydowałeś się ją ukraść? (śmiech) — Dokładnie! (śmiech) Byłem bardzo uzależniony od muzyki i bardzo zdeterminowany, by zacząć grać! Niestety, byliśmy wtedy bardzo biedni, więc nie mogłem jej kupić. Co innego mi zostało?! (śmiech) Byłeś zatem naprawdę buntowniczny! Skąd czer-


piesz siłę, by po trzydziestu latach od powstania Rotting Christ wciąż stać na scenie? — Jestem osobą uczciwą wobec własnych przekonań, wierzącą w to, co robi. Kocham muzykę i uważam, że jest ona rodzajem psychoterapii, która pozwala mi uciec od doczesnego świata. Dzięki temu od dawna mogę podążać tą ścieżką. Jeżeli kiedyś stałbym się pustym człowiekiem, na pewno nie mógłbym dalej tworzyć. Które nagranie Rotting Christ jest z twojego punktu widzenia szczególnie wyjątkowe? Które sprawiło, że dołączyliście do elity black metalu? — Takim nagraniem był zdecydowanie „Thy Mighty Contract”. To bardzo szczególny album, który w 1993 roku nadał black metalowi całkiem nowego wymiaru. To był album przełomowy. Naszą działalność można podzielić na trzy okresy – pierwszy był blackmetalowy, następnie od „A Dead Poem” nasza muzyka stała się bardziej mroczna i heavymetalowa, trzeci etap trwa od jakichś dwóch, trzech albumów. Czy zatem uważasz, że termin black metal odpowiednio definiuje waszą muzykę?

— Tak, chociaż nie gramy black metalu w jego klasycznej formie. Niemniej jednak, nasze podejście i duch naszej muzyki jak najbardziej odzwierciedlają sens black metalu. Wiele blackmetalowych zespołów, nawet pionierów gatunku odchodzi od tradycyjnej dla gatunku tematyki satanizmu na rzecz innych ideologii. Jak postrzegasz to zjawisko? — To normalne, ile można śpiewać o szatanie? Te zespoły próbują się rozwijać, próbują czegoś nowego, ale prędzej czy później i tak wrócą do szatana. O to przecież chodzi w black metalu. Jestem zagorzałym fanem greckiej sceny black metalu, a w szczególności hord, które def iniowały jej styl na początku lat 90-tych. Jak wyjaśnisz, że Grecja była tak płodna, jeżeli chodzi o metal? — Tak jak już powiedziałem, odpowiedzialna za to jest nasza mentalność. Początki naszej sceny sięgają 1993 roku, wtedy powstało wiele zespołów, wszystkie one kumplowały się ze sobą, nagrywały. To właśnie zaowo-

cowało powstaniem unikalnego greckiego brzmienia – hellenistycznego black metalu. To wszystko Sakis, dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że spotkamy się w Polsce w czasie trasy Bloodshed Rituals European Tour 2016. — To ja tobie dziękuję, przyjacielu! Wspaniała rozmowa mój przyjacielu. To był wywiad w stylu, który uwielbiam. Do zobaczenia w Polsce, bo jak moglibyśmy ominąć Polskę?! Jak już powiedziałem, Polacy wspierają nas od samych początków naszej działalności. Raz jeszcze powtórzę – darzymy was ogromnym szacunkiem. To nie pusty komplement. Podtrzymujecie ducha metalu. W Polsce zawsze się nam świetnie gra. Dlatego też z tego miejsca dziękuję wszystkim polskim braciom w metalu za to, że są z nami i kierują się zasadą Non Serviam. Dziękuję! — Miłego wieczoru, przyjacielu. Dbaj o rodzinę! Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za odciążenie przy tłumaczeniu. D

85


www.fb.com/Kalmankantaja-211871848850139 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Aki Klemm vel Grim666 płodzi materiały na potęgę, które wyrastają jak grzyby po deszczu. Taki Ojciec Wirgiliusz fińskiego black metalu. Co ciekawe, rzadko kiedy strzela ślepakami, mając na koncie trafienia niemal w sam środek tarczy, jak w przypadku Kalmankantaja i Lathspell, dwóch głównych oczek w jego głowie. Z niezmordowanym Finem skontaktowałem się przy okazji wydania albumu „Waldeinsamkeit”, a ten miał już w przygotowaniu kolejny materiał „Tyhjyys” oraz 5. płytę Lathspell „Torn Cold Void”. ↔ Cześć Aki! Za kilka tygodni premiera najnowszego albumu Kalmankantaja „Waldeinsamkeit”. Znając jednak twoje niezmordowanie i płodność, to pewnie nie tylko z tym masz pełne ręce roboty? — Cześć! Dokładnie, teraz jestem dosyć zajęty. Z niecierpliwością czekam na dzień wydania tego albumu, a także przygotowuję się do nadchodzących koncertów z moimi innymi zespołami Lathspell i Hautakammio. Tymczasem jest jeszcze trochę nowego materiału, który wciąż czeka na ukończenie. No właśnie, jeśli się nie mylę to „Waldeinsamkeit” zostanie wydana 10 marca, a ty już planujesz 9. album, który ma się pojawić 30 kwietnia pod szyldem polskiej Wolfspell Records. Czego należy się spodziewać po następcy „Waldeinsamkeit”, no i skoro jesteś taki płodny, to czy nie boisz się, że zaczniesz kopiować samego siebie? — Masz rację, 9, album „Tyhjyys” (pustka) pojawi się wkrótce po „Waldeinsamkeit”. O żadnym powielaniu własnych wzorców nie może być mowy, rzeczywiście między tymi dwoma materiałami jest ogromna różnica, chociażby dlatego, że wokale przejął nowy wokalista Tyrant, a na perkusji zagrał V-Khaoz. Poza zmianami w składzie również cała „otoczka dźwiękowa” oraz ogólna atmosfera są inne. „Waldeinsamkeit” jest samotną podróżą do królestwa „rozdartych” terenów leśnych. „Tyhjyys” jest bardziej spokojną i wyciszoną kontemplacją wewnętrznego czarnego płomienia oraz uświadomienia sobie własnej śmiertelności. Teksty na „Tyhjyys” zostały napisane przez Tyranta. Udało mu się doskonale uchwycić muzykę w formie lirycznej. Podobno główne inspiracje dla Kalmankantaja czerpiesz prosto z natury? — Mówiąc o Kalmankantaja, największa inspiracja przychodzi, gdy wędruję po lesie i bagnach, gdziekolwiek gdzie mogę odnaleźć samotność i zostawić codzienność za sobą. W lasach kryje się magia. Oczywiście, muzyka również jest wielką inspiracją. Po odnalezieniu zespołu, który brzmi wspaniale czuję, że również powinienem coś stworzyć, chociaż wielokrotnie wynik okazywał się już nie tak niesamowity. I właśnie ta leśna magia jest lirycznym centrum „Waldeinsamkeit”? — Wybrałem słowo ‘Waldeinsamkeit’ jako tytuł całego albumu, ponieważ bardzo dobrze podsumowuje całą tematykę tego materiału – poczucie bycia samemu w lesie. Zasadniczo historia zawarta na tym albumie opowiada o końcu świata, śmierci i odrodzeniu się w nieznanym istnieniu. Wszystko zanika, kiedy tak patrzę na swoją śmierć z oddali, w ponadczasowej i bezkształtnej wizji. Odkąd Nagh opuścił zespół i ja zabrałem się za pisanie tekstów, depresyjne motywy nie mają już miejsca w Kalmankantaja. Do moich liryków wprowadziłem naturę, mistycyzm, starożytne czasy i duchy, te tematy zawsze żywiły się moim wewnętrznym płomieniem. Ty naprawdę jesteś takim osamotnionym mrukiem negatywnie nastawionym do świata, czy to jest tylko muzyczna kreacja, a może wentyl

86

D nr 40 / 01–2016

bezpieczeństwa? — Niektórzy mogą odebrać moje teksty jako pełne negatywnych emocji (chociaż większość odbiorców i tak nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi w języku fińskim), ale nie widzę tego w taki sposób. Właściwie, to mogę powiedzieć, że niektóre z moich dokonań są w pewnym sensie niemal romantyczne. Śmierć czająca się w ciemnym jeziorze gdzieś poza lasem („Musta Lampi”), zagubiony wędrowiec, który przez koszmary kończy rozmyślając o pustce w życiu pozagrobowym („Ikuinen Taival”), podróż do starożytnych czasów i mrocznych rytuałów, które prowadzą do fontanny ostatecznej mądrości („Muinainen”)… Jak widzisz, jest to dość dalekie od samobójczego strzelenia sobie w rozpłakaną twarz pod prysznicem, jak wielu się wydaje, że właśnie o tym jest Kalmankantaja. Hipotetycznie, ku potwierdzeniu błędnych wyobrażeń o Kalmankantaja, strzelasz sobie w łeb. Co z repertuaru Kalmankantaja mają zagrać na twoim pogrzebie? — Zdecydowanie „Hiljaisessa Syvänteessä” z albumu „Musta Lampi”. Cholernie długi kawałek. Mimo, że od tego roku Kalmankantaja to już zespół pełną gębą, to jak do tej pory można było mówić, że Kalmankantaja to praktycznie tylko ty. Co skłoniło cię więc do tworzenia i nagrywania muzyki samemu? — Podejrzewam, że nigdy nie planowałem, by działać w pojedynkę. Po prostu trudno jest znaleźć innych indywidualistów, którzy poradziliby sobie z „kreatywnymi porami roku”, które miewam. Wiem, że powinienem nieco stonować, ponieważ brak przystopowania jest szkodliwy zarówno dla mnie, jak i dla każdej osoby związanej z zespołem. Ludzie mogą czuć się zmęczeni moim ciągłym pchaniem do przodu z nowymi materiałami, ale uważam, że z jakiegoś powodu jest prawie niemożliwe, abym miał się zatrzymać. Jeżeli natychmiast nie nagrywam pomysłów, które przychodzą do mnie, to czuję się, jakbym w pewnym sensie zrezygnował i się poddał. Cóż, teraz przynajmniej mam do pomocy dobrego wokalistę i perkusistę, którzy od lat są moimi dobrymi przyjaciółmi. Nadal jednak będę komponował całą muzykę w pojedynkę. Sypiesz nowymi materiałami jak z rękawa. Skąd cały czas czerpiesz tę świeżość i kreatywność? — W rzeczywistości jest to bardzo przyjemne. Nasza sala prób została zbudowana jako studio nagraniowe, więc jest tam kontrolne pomieszczenie wyizolowane akustycznie. Kiedy mam ochotę oraz pomysł na nagranie czegokolwiek, zamykam się w tym pokoju i działam. To naprawdę jest szczyt wolności. Mogę robić, co tylko mi się podoba i nikt nie może mnie powstrzymać, oczywiście poza mną samym. Jesteś głównym kompozytorem i głównodowod z ą c y m w K a l m a n k a nt a j a , G r i m i r g , O at h , a także bierzesz czynny udział w Hautakammio, Lathspell, Order of the White Hand, Seal of Beleth i Wyrd… Kurwa, człowieku! Dużo tego! Czy ty masz w ogóle czas na cokolwiek innego byle nie związanego z muzyką i kapelami? — Cóż, prawdopodobnie mam zbyt wiele zespołów. Ale

Hautakammio jest bliskie śmierci, w kwietniu zagramy ostatnią trasę, a później pozostawimy je by zgniło na nieopisany czas. Seal Of Beleth od przeszło roku został porzucony, Oath jest rodzajem studyjnego projektu na zasadzie Wańki-wstańki. Wyrd pochłania prawdopodobnie najniższe „koszty utrzymania”, ponieważ robię tam tylko wokale, które zostają mi przekazane w gotowej formie. Muzyka jest ogromną częścią mojego życia. Nie mógłbym jej mieć w swoim życiu w jakikolwiek inny sposób. Komponowanie, granie koncertów, nagrywanie – to wszystko jest dobre. Czy wszystkie swoje zespoły traktujesz na równi, a może jeden z twoich zespołów, działalności jest prawdziwym oczkiem w twojej głowie. — Lathspell jest i zawsze będzie moim priorytetem numer 1. Lathspell jest zespołem, który doprowadził mnie do rozpoczęcia gry black metalu. Przed rozpoczęciem działalności Lathspell w 1998 roku nigdy w życiu nie trzymałem w ręku gitary basowej. Kalmankantaja jest bardzo blisko drugiego miejsca. Została stworzona, by wypełnić pustkę w czasie tymczasowego rozpadu Lathspell w 2010 roku. Teraz oba te zespoły mam aktywne, więc jeżeli przyjdzie potrzeba, to wytnę resztę zespołów, by zrobić miejsca dla dwóch głównych. Żeby tego wszystkiego było mało masz jeszcze wytwórnię Patologian Laboratorio Productions. Co ciekawe, w większości wydajesz w niej swoje materiały. — Tak, pomysł narodził się, gdy szukałem wydawcy dla Grimirg „MMXV—I”. Robiłem wstępne rozeznanie odnośnie cen tłoczenia, druku, kiedy z pomocą przyszła Wolfspell Records, która promuje niskie ceny i profesjonalne wyprodukowanie albumu. Dzięki temu postanowiłem rozpocząć pod własnym szyldem wydawniczym. Produkując „legalne” wydawnictwa mogłem również zacząć wymianę z innymi wytwórniami. Cała idea z nazwą Patologian Laboratorio (laboratorium patologii) zrodziła się w 2002 roku, kiedy pracowałem w miejscowym szpitalu. Ukradłem nawet używany szyld Patologian Laboratorio i powiesiłem na ścianie w naszej sali prób. Tej nazwy używam również jako pewnego rodzaju numer katalogowy, zarówno na materiałach demo, jak i pełnowymiarowych płytach, które wtedy wydaliśmy. Czego w takim razie oczekujesz w tym roku w świecie metalu? — Hautakammio pod koniec kwietnia wybiera się na minitrasę po Niemczech, a Lathspell zagra w kwietniu na Steelfest Open Air 2016. Mam również koncertowe plany odnośnie Kalmankantaja, ale to dopiero pod koniec tego roku. Jeżeli chcecie nas zobaczyć na żywo, to proszę o kontakt wszelkich zainteresowanych organizatorów i zespoły. Aha, i mam cichą nadzieję, że Paysage d’Hiver wyda nowy album. Potrzebuję więcej wietrznych sampli i drone’owych blastów. Byłoby również miło, gdyby hipsterzy wreszcie zrezygnowali próbując grać black metal, przenosząc się na porwanie innego gatunku. Czasami mam wrażenie, że rzeczywiście byłoby wtedy całkiem miło… Coś na koniec? — Dzięki za wywiad, to był zaszczyt. Pozdrowienia dla wszystkich wspierających podziemny black metal. D




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.