7Gates-42 | 2017

Page 1

A

Azarath Barathrum Craven Idol Disma Dødsengel Ljosazabojstwa Merrimack Nightbringer Urn Vallenfyre

A

nr 42

‡ 02/2017 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

issn 1643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




‡ OD REDAKCJI Witajcie! To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Wraz z 42. numerem „7 Gates” mieliśmy zameldować się w Waszych domach w czerwcu, dosłownie tuż przed rozpętaniem wakacyjnej, festiwalowej burzy. Proza życia bywa jednak tak paskudna, że pewne wydarzenia w życiu osobistym skutecznie opóźniły poskładanie tego w sensowną i jakościową jedność. – Śmierć kilku bliskich osób w ostatnim czasie sprawiła, że siłą rzeczy musiałem zderzyć się z przemijaniem. Jego świadomość zaważyła na kierunku, który obraliśmy podczas pisania tej płyty. To nie jest płyta, na której dołączamy do niby uduchowionego chóru „wyznawców śmierci” i chowamy się za symbolami bez znaczenia. Śmierć jest szansą, okazją do spojrzenia na tu i teraz, by zadać sobie pytanie: co – jeśli cokolwiek – wartościowego po sobie pozostawimy – tak genezę powstania albumu „Vanitas” wyjaśniał wokalista In Twilight’s Embrace. Tak na marginesie, płyty, która wreszcie przekonała mnie do tego zespołu, a on sam ponownie zniechęcił podczas wrocławskiego supportowania Azarath oraz Immolation. Dla podopiecznych Arachnophobia Records śmierć była katalizatorem, dla mnie wektorem hamulcowym w przypadku „7 Gates”, ale jednocześnie czynnikiem przyspieszającym, tylko że na zupełnie innym polu. Na dodatek nad tym numerem w ogóle ciążyło jakieś fatum i szereg kaskadowych zdarzeń, które nawarstwiały się, jakby jedne napędzały drugie. Nie dość, że trzeba było użerać się z dziennikarskimi erotomanami-opowiadaczami, którzy blokowali miejsce na łamach „7 Gates”, by później, gdy wybiła godzina deadline’u, bez jakiejkolwiek krępacji informować, że jednak nic nie zrobili i nic nie podeślą, to jeszcze brakiem profesjonalizmu wykazało się kilka zespołów, o który za wszystkie metalowe skarby świata byśmy je nie podejrzewali. Dlatego też, nie będzie długiej wiwisekcji Havok, mimo że telefoniczne łącza były dogrywane kilkakrotnie. Zapomnijcie również o dogłębnym przemaglowaniu Obituary, który jak przyszło, co do czego nie chciał zmierzyć się z postawionymi pytaniami. Nie będzie również Venenum (wpierw pompowali wywiad, by ostatecznie wycofać się rakiem) oraz Triumvir Foul (można mieć własne zdanie, ale much w nosie i notorycznych kłamstw nie zdzierżę). A wisienką na torcie miał być Nargaroth. Ash aka Kanwulf entuzjastycznie zgodził się na wywiad-rzekę, na benedyktyńskie zadawanie pytań z bezkompromisową dociekliwością i przebadaniem wszystkiego od najmniejszej niteczki aż po guzik, jednak później pokazał swoje prawdziwe ja – będąc kabotynem, łgarzem i blackmetalowym pajacem. Ale to już historia na osobny artykuł. W takich oto minorowych nastrojach powstawał numer, który właśnie czytacie. Do zobaczenia i poczytania przy okazji 43. numeru, nad którym już ostro pracujemy. A kiedy się ukaże? Nie wyrokujemy, żeby nie zapeszać, ale na pewno będzie nabity do granic możliwości arcyciekawymi wywiadami, jak nasze 42. dziecko, które mimo przeciwności losu z nieopisaną ulgą wreszcie wypluwamy na świat.

To by było na tyle ogłoszeń parafialnych. Nie zanudzamy więcej i zapraszamy dalej.

Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu www.f b.com/7gates.megasin

‡ Mariusz »ManieK« Wójkowski & F Crew

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Rafał »Tymothy« Maciorowski Adam »Joseph« Stodolny Piotr »Cycu« Tychoń

stała współpraca

Berith, Piotr Machoń, Vulture, W.A.R.

okładka

John McEntee — Incantation (zdj. José Orellana)

wydawca

Management, Tarnów Opolski

Kolejny 43. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

P&J Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (A) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów. Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin

Numery archiwalne F dostępne są na hellshop.eu ‡ 4

D nr 42 / 02–2017


‡ SPIS TREŚCI 04 Od redakcji 05

Spis treści

06

Incantation ↦

14

Disma

20

Azarath ↦

24

Barathrum

28

Dødsengel

32

Dread Sovereign

34

Lantern

38

Craven Idol ↦

42

Det Gamle Besatt

44 Demonic Temple 46

Medico Peste

48

Corpus Christii ↦

50

Vallenfyre

54

Ljosazabojstwa

56

Morfin

58

¶ Recenzje

64

Sinister ↦

66

Tehom

70

Rude

72

Severoth / Morok

74

Urn

78

Nightbringer ↦

82

Merrimack

86

Olio Tähtien Takana

» Mamy to szczęście,że pomimo całego życia na scenie, ogień płonie w nas z taką samą siłą, jak w momencie, gdy się na niej pojawiliśmy. «

↦ s. 6

» Nie pijemy już tanich win, marketowych browarów czy taniej whisky. Ale nadal mamy przyjemność z napierdalania w instrumenty.«

↦ s. 20

» To dziwaczne masochistyczne piekło, które sami sobie wyrządziliśmy i jesteśmy w nim mocno uwięzieni… «

↦ s. 38

» Jestem osobą, która wysoko ceni sobie moralność, honor i inne wartości. «

↦ s. 48

» Cały materiał opowiada o religiach ciemności… takich jak voodoo, czarna magia i wszystkim tym , co opowiada się za złem i mrokiem. «

↦ s. 64

» Naprawdę wierzę, że żyjemy w końcowej fazie Kali Yugi, finalnej i najniższej z czterech wielkich epok czasu i ludzkiej egzystencji… «

↦ s. 78

5


y z c r e i n ź u l b a m Nasza muzyka czy charakter… i obrazobur 6

D nr 42 / 02–2017


To był chyba najdłuższy wywiad w moim życiu. Pomimo tego, że Skype’owy minutnik nabił niemalże dwie godziny klepania, w moim odczuciu, okoliczności oraz komplikacje, jakie towarzyszyły rozmowie rozciągnęły czas jej trwania do 48 godzin. Najpierw zastanawiałem się, czy będący w ferworze przygotowań do podróży przez Atlantyk John McEntee znajdzie czas i nie rozmyśli się, później – gdy rozmowa została przerwana na pół godziny, które zupełnie nieplanowanie przerodziły się w długie dwa dni – czy dotrzyma słowa i oddzwoni, a gdy już udało się nawiązać ponowny kontakt i rozmowa kręciła się w najlepsze, czy nie huknie słuchawką, słysząc dobiegające zza ściany piski, krzyki i walenie do drzwi mojej domowej wersji Chupacabry, która właśnie odkrywa uroki bycia mobilnym. Na szczęście, amerykański rozmówca był wyrozumiały, dzięki czemu wywiad udało się zakończyć sukcesem. Jest to szczególne ważne, bo powodów, dla których do niej przystępowałem było całkiem sporo – premiera nowego albumu, ćwierćwiecze monumentalnego „Onward to Golgotha”, a wreszcie Incantation to przecież legenda, przy której zawsze można co nieco ogrzać śmiertelnie poważne oblicze naszego periodyku i nachapać polubień na Facebooku. I chociaż zasadności żadnego z tych argumentów nie ma sensu podważać, wydaje mi się, że najistotniejszego argumentu dostarczył sam John, który pomimo nieskrywanej świadomości własnej pozycji na deathmetalowym panteonie i przyprawiającego kompleksów wiedzy o muzyce, okazał się niesamowicie miłym i skromnym kolesiem, który nie szczędził słów i odpowiadał na moje pytania bardzo obszernie. A po wszystkim, gdy okołowywiadowy kurz opadł, synowi skończyły się baterie, żona poszła spać, odkopałem pudełko z kasetami, wyciągnąłem debiut Incantation „wydany” przez MG Records i, gdy tylko z magnetofonu rozległ się pofalowany dźwięk zajechanej taśmy, zacząłem go chłonąć, powtarzając jak mantrę: „To jest to!”. ↔

7


Hej John! Tutaj Piotrek z polskiego „7 Gates” Magazine! Miło cię słyszeć! — Cześć! Jak się masz? Wszystko OK. Jestem, trochę zajęty, ale da się żyć. Jak tam lato w Johnstown? — Chwileczkę, muszę tylko poprawić zestaw słuchawkowy. Jest gorąco i ciągle leje! Istne piekło! A jak sytuacja w Polsce? Identycznie, nie ma dnia bez upału i popołudniowej burzy i właśnie wydaje się, jakby niebo miało pęknąć. Mam nadzieję, że nie utracimy przez to połączenia. Przejdźmy więc może jak najszybciej do rzeczy. Jak samopoczucie i przygotowania do wyjazdu do Europy? Z tego, co wiadomo, na Brutal Assault zagracie aż trzy koncerty. Skąd pomysł na to, by w ciągu jednego festiwalu odegrać trzy różne zestawy utworów? — Właściwie, to kwestia przypadku. Pierwotnie, mieliśmy zagrać na kilku festiwalach poprzedzających Brutal Assault. Niestety, nasz agent przespał sprawę i, gdy zabrał się za bookowanie występów, okazało się, że wszystkie miejsca zostały już dawno zarezerwowane. Na szczęście, występ na Brutal Assault mieliśmy dograny dużo wcześniej, dlatego wpadliśmy na pomysł, że może zagramy trzy koncerty tak, żeby podróż do Czech i z powrotem po prostu nam się opłacała. Wiesz, lot ze Stanów do Europy tylko po to, by zagrać jedną sztukę po prostu się nie kalkuluje. Szczęśliwie dla nas, organizatorom spodobał się ten pomysł i w ten sposób w Josefovie będzie można nas zobaczyć aż trzy razy. Według jakiego klucza dobieraliście kawałki dla poszczególnych setlist? Oczywiście, poza tą, na którą składają się utwory z „Profane Nexus”, który będzie miał swoją premierę w trakcie festiwalu. — Pomysł na set, złożony tylko z doommetalowych kawałków chodził nam po głowie już od jakiegoś czasu. Gdy okazało się, że gramy na Brutal Assault trzy razy, uznaliśmy, że to idealna sytuacja do tego, by wcielić go w życie. To będzie pierwszy tego typu koncert. Sądzę, że zarówno pomysł, jak i dobór kawałków powinien szczególnie ucieszyć naszych najwierniejszych fanów, którzy widzieli nas już kilka razy, ale nie mieli okazji usłyszeć na żywo naszych wolniejszych utworów. Jak wiesz, doom metal słynie z tego, że kawałki nie tylko są ciężkie i wolne, ale też często bardzo długie. Dlatego też, ciężko jest je zmieścić w ramach standardowego koncertu (śmiech). Jeżeli chodzi o dobór kawałków w ramach naszego „klasycznego” występu, nie kierowaliśmy się niczym szczególnym. Generalnie chcieliśmy, by na tej setliście znalazły się zarówno utwory, których jeszcze nie graliśmy na żywo, jak i te, których nie można było usłyszeć w czasie występów promujących „Dirges of Elysium”. Nie lubimy grać w kółko tych samych setlist na żywo. Wiem, że są fani, dla których jedyne, co moglibyśmy grać na żywo, to garść klasyków. Jednak zmiany w repertuarze i wykonywanie na koncertach nowych utworów uważam za dużo bardziej interesujące nie tylko dla fanów, ale też dla nas samych. Być może młodzi słuchacze, którzy znają tylko nasz późniejszy dorobek lub też ci, którzy kojarzą jedynie evergreeny Incantation nie będą do końca zadowoleni, ale dla ludzi, którzy widzieli nas już kilka razy na żywo i znają dobrze nasz dorobek, zestaw numerów, jaki zamierzamy zaprezentować na Brutal Assault na pewno będzie rarytasem. Wiesz, z jednej strony ilość utworów, jakimi dysponujemy to świetna rzecz, ponieważ masz z czego wybierać, możesz co wieczór układać nową setlistę, ale z drugiej zaś, bardzo ciężko jest dokonać wyboru tylko kilku numerów… poczekaj proszę chwilkę, muszę tylko coś włączyć. Żaden problem! — Ok. Już! Na czym to skończyłem!? Świetną rzeczą jest to, że nasza dyskografia pozwala nam grać, co chcemy i unikać powtarzania się. Wiesz, nie chciałbym, by Incantation było zespołem, o którym możesz powiedzieć, że z góry wiesz, jaką listę kawałków zagra na żywo. Oczywiście, są utwory, bez których nie możemy się obejść – jak na przykład „Diabolical Conquest” czy „The Ibex Moon”. Poza nimi staramy się mieszać w setliście tak bardzo, jak tylko się da. Takie podejście się sprawdza. Mówię to nie tylko jako metalowiec, ale również fan muzyki w szerokim tego słowa znaczeniu i wreszcie jako muzyk. Zawsze dobrze jest zagrać standardowy set, który wszystkim się spodoba i w którym każdy znajdzie coś dla siebie, ale dużo chętniej usłyszałbym na żywo kawałki, które nie są

8

D nr 42 / 02–2017

hitami. Nie chcę zabrzmieć trywialnie, ale to trochę tak, jak z Black Sabbath. „Iron Man”, „Paranoid” i „War Pigs” są znakomite, ale zamiast słuchać ich w kółko, wolałbym usłyszeć jakieś inne, mniej znane, a przez to bardziej interesujące kawałki. Zaraz po wizycie w Czechach startujecie z drugą częścią trasy Frontschwein. Czy spodziewasz się równie nieprzyjemnych niespodzianek, jak odwołany koncert w Ohio? — (śmiech) To było całkowicie do dupy, ale to zdarzenie miało miejsce w Oakland, w Kalifornii. Nie doświadczamy tego typu sytuacji zbyt często, ponieważ odwoływanie koncertów nie służy nikomu i tak naprawdę, można dzięki niemu tylko zyskać wrogów. Osobiście, bardzo lubię chłopaków z Marduk i jakoś nie dostrzegłem tego, o co są posądzani. Decyzję organizatorów koncertu z Oakland uważam, że słabą i skrajnie nieodpowiedzialną, ponieważ ulegli naciskom kilku dzieciaków z Antify, którzy zebrali się przed klubem tylko po to, by wyzywać wszystkich od nazistów. Żeby było śmieszniej, w Oakland i Austin, blisko 80% widowni stanowili Meksykanie, których ciężko przecież uważać za nazistów! (śmiech) Odwołanie koncertu potraktowaliśmy raczej w kategoriach dowcipu, co nie zmienia faktu, że było to totalnie do dupy. Czy często zdarza się wam spotykać z wrogą postawą, która prowadzi do odwoływania koncertów? — Wiesz, nie ma jakiegoś szczególnego powodu, dla którego mielibyśmy być ofiarą tego typu represji, ponieważ nie identyfikujemy się z żadną ideologią. Jedynym wątkiem może być tutaj Craig Pillard, nasz stary wokalista, któremu już po odejściu z zespołu, zarzucano posiadanie skrajnie prawicowych poglądów. W stosunku do Incantation tego typu oskarżenia są bezpodstawne, ponieważ nie jestem w stanie odpowiadać za to, co robią byli członkowie kapeli, lub jaki światopogląd mają ludzie, którzy słuchają naszej muzyki. Naprawdę, nie obchodzi mnie, jakie poglądy mają nasi fani dopóki podobają im się nasze albumy, kupują je, są gotowi zapłacić za bilet na koncert i dobrze się na nim bawić. Na wejściu do klubu nikt się przecież nie pyta o to, w co wierzysz, czy co myślisz. Gramy muzykę po to, by uciec od codzienności i tego całego politycznego gówna i tylko to się tak naprawdę liczy. Podobnie chłopaki z Marduk. Oczywiście, są kapele, które decydują się na bycie bardziej ukierunkowanym politycznie, ale to tak naprawdę tylko ich sprawa. Dla nas muzyka to droga ucieczki od rzeczywistości, powód dla zjednoczenia fanów pod sztandarem death metalu i powiedzenia wszystkim dookoła głośnego „Fuck off!”! Z drugiej jednak strony, antyreligijny wymiar waszego przesłania pozostaje niezachwiany od samego początku istnienia Incantation i wciąż wywołuje kontrowersje, czego przykładem może być odwołanie koncertu na Białorusi. — Tak, było coś takiego! Nie wiem dokładnie, o co tam chodziło, ale przedstawiciele Cerkwi Prawosławnej wywierali presję na właścicielach klubu, w którym mieliśmy występować. Mimo tego, że uważam, iż było to niepoważne, rozumiem, że antychrześcijańskie przesłanie naszej muzyki jest dużo poważniejszym powodem do odwołania koncertu, niż podejrzenia jakichś dupków z Antify. Nasza muzyka ma bluźnierczy i obrazoburczy charakter, przez co może godzić w uczucia religijne wierzących ludzi. Z drugiej jednak strony, o ile pamiętam, Białoruś jest jeszcze chyba po części komunistycznym państwem, a już na pewno nie do końca demokratycznym i nie mają tam pełnej wolności słowa. Osobiście nie uważam, że koncerty Incantation są jakimkolwiek zagrożeniem dla Kościoła. Nigdy też nie widziałem na nich żadnego składania ofiar czy innych tego typu złych rzeczy. (śmiech) Dlatego też wydaje mi się, że bojkotowanie koncertów dużo bardziej służy indywidualnym interesom jednostek, które chcą zdobyć rozgłos i zbić jakiś kapitał, niż ochronie wspólnot religijnych. Niestety, tego typu rzeczy są nieuniknioną częścią tego biznesu. Skoro wspomnieliśmy o Czechach i Białorusi, to przypominam, że ich najbliższym sąsiadem jest Polska, w której bardzo chętnie zobaczymy was na żywo! Kiedy możemy oczekiwać promocji „Profane Nexus” w moim kraju? — Stary, kochamy Polskę! Twój kraj jest zawsze w ścisłym topie, jeżeli chodzi o koncerty na Starym Kontynencie. Bardzo chcielibyśmy się u was pojawić, ale póki co, dopiero bookujemy koncerty na listopad i nie wiem jeszcze, czy i kiedy uda nam się do was

wpaść. Nawet, jeżeli nie będziemy mogli się u was pojawić, to może zagramy gdzieś niedaleko? Wiem, że Brutal Assault odbywa się w pobliżu waszych granic, ponieważ jest tam zawsze całe mnóstwo naszych polskich przyjaciół, którzy zawsze szaleją pod sceną. Zawsze otrzymywaliśmy dużo wsparcia z twojego kraju – Polacy towarzyszyli nam już wiele lat temu, w czasie występów na Fuck the Commerce, czy Party San i naprawdę wydaje mi się, że łączyła nas z wami jakaś specjalna więź, a death metal grany przez Incantation zawsze trafiał w wasze gusta. Miło mi to słyszeć. Dziękuję. — Nie, to my dziękujemy. Jeszcze przed tym, jak udało nam się zagrać pierwszy koncert w Polsce, otrzymywaliśmy masę listów z twojego kraju. Bardzo nas to wkurzało, ponieważ przez pierwsze 10 lat istnienia zespołu nie mogliśmy do was dotrzeć. To naprawdę doprowadzało nas do frustracji. Gdy więc po raz pierwszy zagrałem u was w 1999 roku jako wsparcie w Immolation, byłem jednocześnie szczęśliwy, ale też wkurzony, że nie mogłem zagrać sztuki z Incantation. (śmiech) Czy działając na scenie od blisko trzech dekad, mając na koncie tysiące sprzedanych płyt i przebyte miliony kilometrów tras, zagranych w najodleglejszych miejscach na Ziemi, czy wydanie nowego albumu jest w stanie wywołać u ciebie jakikolwiek dreszcz emocji? Szczególnie, jeżeli tak jak w przypadku „Profane Nexus” jest to 10. album w dyskografii? (z wiadomych względów wyłączając „Upon the Throne of Apocalypse” – dop. P.) — Premiera albumu zawsze wiąże się z pewnego rodzaju podnieceniem i niepokojem – w nagranie albumu wkładasz przecież całą masę swojego serca i ciężkiej pracy. Tworzymy muzykę z myślą o sobie i ma się ona podobać przede wszystkim nam samym. Udostępnienie jej dla ogółu ma więc charakter bardzo osobisty. Z drugiej jednak strony, pomimo tego, że wiesz, iż dałeś z siebie wszystko, masz w dupie krytykę, bo wiesz, że muzyka broni się sama, zawsze jest taka część ciebie, która jest ciekawa tego, co myślą inni ludzie. Naprawdę miło jest wiedzieć, że po tylu latach na scenie i tych wszystkich albumach na koncie fanom wciąż podoba się to, co robimy. Po prostu kochamy pisać muzykę. W czasie prac nad „Profane Nexus” stworzyliśmy tyle materiału, że można śmiało powiedzieć, iż starczy go na kolejny album. Mimo to, nie zapominamy o tym, że jesteśmy zespołem deathmetalowym i nie możemy liczyć na żaden komercyjny sukces. Zdajemy sobie sprawę z tego, że najwyższą formą wynagrodzenia, na jaką możemy liczyć jest uznanie ze strony ludzi, którzy, tak jak my, oczekują brutalnego i pierwotnego death metalu. Skoro już wspomnieliśmy o nowym albumie, skąd pomysł na taki właśnie tytuł? — Istotą tytułu nowego albumu jest podkreślenie faktu, że wszystkie utwory stanowią łańcuch bluźnierstw. „Profane Nexus” jest trochę bardziej wyszukanym i poetyckim określeniem kolekcji bluźnierczych kawałków. Wszystkie one są bardzo obrazoburcze i to jest czynnikiem, który je łączy. W żadnym jednak wypadku nie można natomiast mówić o tym, że jest to koncept album. Ja natomiast odebrałem tytuł jako swoiste podsumowanie całego waszego dotychczasowego dorobku i niezachwianej od samego początku postawy wobec religii. — Nie myślałem o tym w ten sposób, ale twoja interpretacja ma jak najbardziej ręce i nogi. Zawsze byliśmy wierni drodze, którą podążamy od samego początku Incantation, więc tego typu stwierdzenie uważam za trafione. Jak już wspomniałem, „Profane Nexus” w pewien sposób podkreśla trwającą blisko 30 lat karierę Incantation. Pomimo tego, że wasz styl wykrystalizował się już na samym początku istnienia zespołu i nie można mówić o tym, że uległ on jakimś ewolucyjnym zmianom, nieustannie poszerzacie jego granice, dzięki czemu muzyka Incantation nie przestaje być atrakcyjna ani dla was, ani dla fanów. Jak udaje się wam taka sztuka? — Ciekawym jest, że po 30 latach na scenie odczuwam dużo więcej przyjemności z grania death metalu, niż wtedy, gdy znajdowałem się na początku swojej drogi. Czuję, że z obecnym składem jesteśmy dużo bardziej zgrani i mamy do siebie bardzo dużo szacunku, dzięki


Jasne nie ma sprawy. Zatem mam nadzieję, że się za chwilę usłyszymy. (John miał zadzwonić za 30 minut. Niestety, pomimo długiego czekania, poprzedzonego wieloma próbami nawiązania kontaktu, charakterystyczny sygnał połączenia przychodzącego z „Najwspanialszego Kraju na Ziemi” rozległ się dopiero po równych 48 godzinach) — Cześć, Piotr! Bardzo przepraszam za brak kontaktu, ale gdy rozmawialiśmy wjeżdżałem do Kanady na dwa dni i miałem mieć tam pełen zakres usług i dostęp do Internetu, ale coś chyba nie zadziałało i oddzwaniam dopiero teraz, kiedy wróciłem do domu.

wią kluczowy element stylu Incantation, na waszych albumach zawsze była obecna melodia. Jeżeli chodzi o „Profane Nexus”, to wystarczy rzucić uchem na wieńczący tegoroczne dzieło „Ancients Arise” czy „Messiah Nostrum”, by przekonać się, jak wiodący riff napędzany jest przez przygniatającą, a przy tym chwytliwą melodykę. Czy uważasz, że brak melodii jest tym, na co cierpi dzisiejszy metal? — Sądzę, że wiele nowych zespołów, które grają bardziej technicznie od nas za bardzo komplikuje swoją muzykę, a to sprawia, że jest ona zbyt technicznie zaawansowana, a przez to niezrozumiała. Ja, natomiast, przed tym jak przeleję riff na papier, przez jakiś czas nucę go w swojej głowie pod postacią melodii. Oczywiście, wcześniej zdarzało mi się grać na gitarze bez szczególnego sensu i zapisywać przypadkowo powstałe kompozycje, które uznałem za ciekawe. Teraz, zajmuje mi to więcej czasu – najpierw obmyślam melodię, a następnie zapisuję ją w postaci chwytów, które później pokazuję reszcie zespołu. Być może,

wybór tej metody ma związek z tym, że muzyka to dla mnie forma wyrazu, a nie okazja do popisów wirtuozerskich. Tu nie chodzi o to, jakim rzemiosłem się dysponuje, jak bardzo złożony jest riff, ile ma nut, ale o to, jak nośna jest muzyka, jak działa na słuchacza. Metal to nie konkurs talentów, metal musi poruszać ludźmi. Wyrazistości kompozycji, jakie znalazły się na „Profane Nexus” dopełnia ich produkcja. To pierwszy album w waszym dorobku zarejestrowany w Incantation Studios. Jak wam się pracowało na swoich własnych warunkach, nie będąc ograniczonym takimi czynnikami, jak budżet, grafikiem nagrań? Skąd w ogóle pomysł na założenie własnego studia? — Pracowało się nam naprawdę bardzo dobrze. Największym jednak problemem, jaki pojawia się, gdy sam nagrywasz swoją własną muzykę, jest fakt, że nie masz punktu odniesienia, kogoś, kto powie ci, czy coś jest

Spokojnie John, po prostu martwiłem się, że gdzieś zaginąłeś lub, co gorsza, rozmyśliłeś się i nie chcesz już ze mną rozmawiać. (śmiech) Cieszę się więc, że możemy kontynuować. Możemy zaczynać? — Jasne! Tylko poczekaj, muszę jeszcze zrobić jedną rzecz. Dobra, możemy zaczynać. Mam wrażenie, że „Profane Nexus” stanowi popis waszego rzemiosła jako muzyków. Szczególne wrażenie robią solówki Sonny’ego Lombardozzi’ego. Pomimo, że jego grę mogliśmy już usłyszeć w ramach gościnnego udziału na „Dirges of Elysium”, dopiero na „Profane Nexus”, w kawałkach takich, jak choćby „Rites of the Locust” rozwinął swoje skrzydła. Czy Sonny’ego można uważać za pełnoprawnego członka zespołu? Jaki był jego wkład w powstanie nowego materiału? — Tak, Sonny jest pełnoprawnym muzykiem Incantation mniej więcej od czasu trasy, promującej „Dirges of Elysium”. Wcześniej graliśmy ze sobą krótko w okolicach 2002 roku, ale, niestety, nie zadziałała wtedy chemia między nami i nasze drogi musiały się rozejść. Musiało minąć długich 15 lat, by nasze drogi ponownie się przecięły. Na szczęście teraz wszystko zadziało się tak, jak powinno. Zrozumieliśmy, jakie są wzajemne oczekiwania obu stron i w jaki sposób wykorzystać niewiarygodny talent Sonny’ego w brudnej i prymitywnej muzyce, jaką gra Incantation. Można powiedzieć, że to był swojego rodzaju kompromis. Dzięki jego pracy byliśmy w stanie delikatnie odświeżyć nasz styl, wzbogacić go o partie solowe, czyli zrobić coś, o czym myślałem od dłuższego czasu. Niestety, wcześniej było to niemożliwe w związku z brakiem odpowiednich ludzi w zespole. Proces ten mógł się zacząć dopiero wtedy, gdy dołączył do nas Alex Bouks, a dzięki pojawieniu się Sonny’ego nabrał on pełnej prędkości. Jak zapewne wiesz, jest on bardzo uzdolnionym technicznie gitarzystą. Dzięki temu ma całkowicie odmienne od naszego podejście do komponowania. Umie spojrzeć na riff z drugiej strony, dodać do niego pozornie nieznaczący element, który wywraca jego brzmienie do góry nogami. Wkład Sonny’ego w powstanie nowego albumu jest znaczący – poza współtworzeniem muzyki, jest odpowiedzialny za 90% solówek, jakie znalazły się na „Profane Nexus”. Było to szczególnie ważne dla mnie, ponieważ dzięki temu mogłem skoncentrować się na wokalach i graniu na gitarze rytmicznej. Naprawdę ciężko jest śpiewać i grać solówki w tym samym czasie, a obecność Sonny’ego uwolniła mnie od tego ostatniego. Oprócz tego, mam jeszcze Chucka na basie i Kyle’a za zestawem perkusyjnym. Dzięki tak profesjonalnemu składowi, mogę poczuć się całkowicie komfortowo i nie martwić się to, co się stanie, gdy zdarzy mi się coś zjebać. Naprawdę dobrze jest być w zespole, w którym każdy jest o niebo lepszym muzykiem niż ja sam! (śmiech) Ci kolesie są naprawdę świetni i wiedzą, co robią! Mogę tworzyć riffy, mogę je grać, ale to oni są prawdziwymi zawodowcami. To naprawdę wspaniałe uczucie móc w końcu, po tylu latach tworzenia w duecie z Kylem, nagrać album razem jako zespół, w którym wszyscy członkowie ze sobą współpracują i dzielą się swoimi pomysłami. Pomimo ciężaru i dusznego klimatu, które stano-

9

www.fb.com/IncantationOfficial B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

czemu atmosfera w zespole jest dużo lepsza. Wszystkich nas łączy chęć dania z siebie wszystkiego i skopania kilku dup death metalem. Można to łatwo zauważyć w klimacie i mocy materiału, jaki znalazł się na „Profane Nexus”. Wszyscy członkowie kapeli są nie tylko dobrymi instrumentalistami, ale również kompozytorami i autorami pomysłów. Podoba mi się to, że „Profane Nexus” ma w sobie masę elementów, dzięki którym diametralnie różni się od „Dirges of Elysium”… Mam prośbę, zaraz wjadę do miejsca, w którym najprawdopodobniej stracę zasięg, więc gdy tylko go odzyskam oddzwonię, dobra? Tak za jakieś pół godziny.


dobre czy złe. Ja, niestety, nie jestem w stanie wydać obiektywnego osądu na temat tego, co zrobiłem i nigdy nie jestem zadowolony z tego, co zarejestrowałem, ciągle chcę nagrywać powtórki. Tego typu podejście prowadzi do nikąd, ponieważ zaczynasz kręcić się w kółko, bo nigdy nie jesteś w stanie zrobić czegoś, co uznasz za wystarczająco dobre. W czasie tej sesji nagraniowej nauczyłem się, by przed tym, jak nagram powtórkę czy też skasuję daną ścieżkę, dać ją do oceny innemu członkowi zespołu. Taka metoda sprawdza się szczególnie w przypadku moich wokali. Prawdę mówiąc, odsłuchiwanie linii mojego głosu z taśmy sprawia, że zawsze czuję się dziwnie i niekomfortowo. Dlatego zawsze słucha ich również Kyle, który mówi mi, co mu się podoba, a co nie. Nagrywanie album na własną rękę polega na ciągłym sprawdzaniu i ocenianiu się nawzajem – bez pomocy inżyniera dźwięku jesteś bowiem zdany na intuicję swoją lub kumpli z kapeli. Natomiast rzeczą absolutnie fantastyczną w rejestrowaniu muzyki własnym sumptem jest to, że możesz nagrywać, kiedy tylko jesteś na to gotowy lub też, gdy masz na to ochotę. Możesz zarejestrować ścieżkę perkusji dla danego utworu, a do kolejnej przysiąść za miesiąc. Niezależnie od pory dnia i nocy, mikrofony w przydomowym studiu Kyle’a są cały czas rozstawione i gotowe do pracy. Jest to o tyle ważne, że często sposób, w jaki zagrasz zależy od twojego nastroju. W tym właśnie tkwi cały urok własnego studia – nie musisz ślęczeć ciurkiem nad dziesięcioma kawałkami z rzędu, bo lecą wykupione godziny. Mimo całej tej wolności, zgodzę się, że czasami obecność i doświadczenie inżyniera dźwięku, który spojrzy na wszystko w obiektywny sposób jest bardzo ważna. Czy to studio będzie również dostępne dla innych kapel? — Jeżeli będziemy wpuszczać kogokolwiek do tego studia, to będą to najbliżsi przyjaciele, którzy będą

10

D nr 42 / 02–2017

chcieli tam coś nagrać. Nie jesteśmy zainteresowani tym, aby przekształcić studio w normalny biznes – po prostu jesteśmy zbyt zajęci Incantation i naszymi pobocznymi projektami. Kyle właśnie nagrał tam bębny na drugi pełny materiał swojej kapeli Shed the Skin, a ja zamierzam wejść tam niedługo z nowym projektem. Jak widzisz, prywatne studio nagraniowe jest bardzo przydatne. Czekaj, czekaj, czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat tego projektu? — W zasadzie jesteś pierwszą osobą, z którą o tym rozmawiam. Jak się pewnie domyślasz, jest to staromodny death metal inspirowany klasykami z lat 80-tych jak Funeral Bitch, Carnivore w połączeniu z motoryką Discharge i Motörhead. Póki co, nie mamy żadnej nazwy. Na pomysł założenia takiej kapeli wpadłem razem z Paulem Speckmannem jeszcze w latach 90-tych. Jakieś siedem lat temu, ten temat powrócił – najpierw powstał szkielet jednej piosenki, a po dwóch dniach mieliśmy ich już sześć. Oprócz mnie i Paula, mamy jeszcze Eduardo Lane’a z Nervochaos na perkusji oraz Alexa Bouksa na gitarze. Jak wiadomo, ten ostatni jest bardzo zajęty w Immolation, więc zobaczymy, co z tego będzie. Jak już powiedziałem, o „roboczości” projektu świadczy chociażby fakt, że nie ma jeszcze nazwy. Dobra, dobra już nie ciągnę cię za język. Za mastering „Profane Nexus” odpowiadał Dan Swanö. W jakim stopniu jest on odpowiedzialny za ostateczne brzmienie albumu? Powiem uczciwie, że dawno nie słyszałem albumu, na którym „plumkanie” basu nie było tak wyraźnie słyszalne. — Rola Dana Swanö w nagrywaniu nowego albumu jest bardzo ważna. Mając go za konsoletą, byliśmy spokojni, że masteringiem zajmuje się właściwy człowiek. Nie chodzi tutaj tylko o to, że Dan to żywa

legenda death metalu, czy że nagrał całą masę kapel w swoim Unisound Studio. On po prostu dostrzega to, czego chcemy i w jaki sposób chcemy brzmieć. Dan współpracował z nami przy poprzednich dwóch albumach, ale w przypadku „Profane Nexus” praca poszła zadziwiająco łatwo. Nie musieliśmy się zbyt dużo męczyć przed wysłaniem taśmy do Dana. Wiadomo, trzeba było wprowadzić poprawki, ale miały one charakter raczej kosmetyczny. Jak zauważyłeś, gra Chucka brzmi bardzo wyraźnie – to było jedno z naszych założeń. Zawsze mieliśmy problem w tym, by wyeksponować grę basu bez jednoczesnego spłaszczania dźwięku gitar. Wydaje mi się, że Danowi udało się osiągnąć ten cel. To o tyle ważne, że Chuck jest świetnym instrumentalistą, który po prostu zasługuje, na to, by jego praca brzmiała jak należy. Na ten moment, wpływ Dana na brzmienie naszego zespołu jest tak duży, że śmiało można go nazwać piątym członkiem Incantation. Oprócz tego, że „Profane Nexus” spina wasz dorobek pod względem muzyki i brzmienia, stanowi również klamrę pod względem graficznym. Mam wrażenie, że Incantation dużo bardziej stabilnym uczuciem darzyło grafików niż muzyków. Po długiej i bardzo owocnej współpracy z Miran Kim, od trzech albumów pracujecie z berlińskim artystą Eliranem Kantorem. Jego pełne niepokoju prace nie tylko doskonale współgrają z analogowym brzmieniem zespołu, ale też wydają się być kontynuacją stylu Miran Kim. Jaka historia wiąże się z okładką? Czy w jakikolwiek sposób została ona zainspirowana przez treść albumu? — Zgadzam się z tym, co powiedziałeś. Założeniem, jakie przyświeca nam od samego początku jest, by ludzie, którzy zobaczą okładkę Incantation od razu wiedzieli na jej podstawie, jakiej muzyki mają się spodziewać. Z tego zadania Kim, jak i Eliran wywiązali się doskonale. Na pomysł naśladowania stylu Kim wpadł sam Eliran – z jednej strony chciał podążać drogą, jaka została wyznaczona na pierwszych okładkach Incantation, z drugiej zaś, chciał, by obrazy, jakie zrobił dla nas posiadały cechy, charakterystyczne dla jego stylu. Kantor to naprawdę znakomity artysta, z którym bardzo dobrze się współpracuje, ponieważ odnosi się z uwagą do tego, co mamy do powiedzenia, słucha naszych pomysłów, a następnie przelewa je na obraz. Nie ingeruje w naszą wizję okładki, ponieważ wie, że jeżeli my będziemy z niej zadowoleni, wówczas spodoba się ona naszym fanom. Taka postawa jest dla nas bardzo ważna, ponieważ wielu spośród grafików


jest bardzo uparta i lubi narzucać swoją wizję. Eliran zaś, pomimo, że ma swoje własne wyobrażenie, nigdy nie zapomina o tym, że pracuje dla nas. Mimo to, kiedy pierwszy raz zobaczyłem okładkę miałem wątpliwość –wydawało mi się bowiem, że jest tam zbyt dużo szczegółów i brakuje jej czytelności. Gdy jednak dostaliśmy obraz we właściwej rozdzielczości, wyglądał o wiele lepiej i od razu nam się spodobał. John, czy mógłbyś poprawić słuchawkę? Zaczynam cię bardzo źle słyszeć. — Ok, już chyba powinno być lepiej. Już poprawiam, ale to chyba wina połączenia, które czasami jest naprawdę do dupy. Już w porządku? Trochę lepiej, damy radę. Kolejnym elementem, jaki spina waszą działalność przy okazji „Profane Nexus” jest nazwa wydawcy. Wasze najnowsze dziecko to pierwszy po ośmiu latach album wydany dla Relapse, z którymi zaczynaliście swoją historię. Co sprawiło, że po flircie z Listenable wróciliście na stare śmieci? — Po prostu były pewne rzeczy, z których nie byliśmy do końca zadowoleni. Powiedzmy, że w wielu kwestiach komunikacja ze strony Listenable zawodziła na całej linii. W pewnym momencie miarka się przebrała, ponieważ nie tylko nie było właściwego przepływu informacji między nami a Laurentem, którego znam właściwie od lat 80-tych, ale również nie wyczuwaliśmy wystarczającego zaangażowania w promocję Incantation. To było bardzo przykre – wiesz, rozumiem kwestie biznesowe, ale miałem nadzieję, że jako przyjaciel będzie bardziej szczery i dużo sumienniej przyłoży się do tego, co razem uzgodniliśmy. Drugim powodem było to, że my jesteśmy amerykańskim zespołem, a Listenable – francuską wytwórnią. Wiesz, o czym mówię – Laurent zobowiązał się zapewnić „Vanguish in Vengance” i „Dirges of Elysium” lokalnego dystrybutora w Stanach. Cały nakład, jaki sprzedał się w USA, trafił tam na zasadzie importu, przez co nasze albumy kosztowały krocie. Patrząc na sytuację na rynku muzycznym oraz to, jak wiele muzyki ściąga się nielegalnie z Internetu, podwyższenie ceny na pewno nie wpłynęłoby pozytywnie na wzrost ilości sprzedanych egzemplarzy. Dlatego uznaliśmy, że najlepiej będzie, gdy nasze drogi się rozejdą. Jak wiesz, z Relapse współpracowaliśmy przez parę dobrych lat w przeszłości i zawsze byli wobec nas uczciwi i bezpośredni. Pewnego dnia, gdy rozmawiałem z chłopakami z wytwórni, z głupia zapytałem się, co ciekawego mieliby do zaoferowania, gdybyśmy chcieli się znaleźć

w ich katalogu. Byli bardzo podekscytowani moim zapytaniem i w zasadzie od razu przedstawili ofertę, którą uznałem za zadowalającą. Dzisiaj Relapse to poważna i stabilna wytwórnia – zupełnie inna od tej, którą opuszczaliśmy prawie dekadę temu. Mieliśmy wtedy z nimi całą masę problemów. Nie za bardzo potrafili się zdecydować, co do kierunku, w którym chcieli wtedy podążać, i jaki rodzaj muzyki promować, przez co wsparcie „The Infernal Storm” kulało (w tym momencie rozległ się pisk i głośne walenie do drzwi – dop. P.) Czy wszystko OK? Tak, przepraszam. Po prostu mój 10-miesięczny syn chciał uparcie dostać się od pokoju, żeby zobaczyć, do kogo gada ojciec. Przepraszam, John. — Trzeba było go wpuścić! (śmiech) Spokojnie, rozumiem. Na czym to stanęliśmy? A, w czasie, gdy my wydawaliśmy „The Infernal Storm” byliśmy bardzo źli na Relapse, ponieważ koncentrowali się na kapelach pokroju Cephalic Carnage, The Dillinger Escape Plan. Czuliśmy, że Relapse bardzo chcieli nas promować w prasie, poświęconej właśnie tego typu kapelom, które przecież grają totalnie różną od naszej muzykę – bardziej szaloną i eksperymentalną. Nic więc dziwnego, że „The Infernal Storm” zbierało okropne noty, skoro ludzie, którzy ją recenzowali, zwyczajnie nie czuli takiego grania. To było bardzo głupie posunięcie. Dzisiaj, kiedy znów ze sobą współpracujemy, Relapse wygląda zupełnie inaczej i wydaje się być dużo bardziej zorganizowana. Dla promocji „Profane Nexus” zwołano nawet specjalny zespół promocyjny. Póki co, wszystko wygląda bardzo profesjonalnie i jesteśmy bardzo zadowoleni. Skoro wspomnieliśmy o Relapse, chciałbym pomówić o „Onward to Golgotha”, który wydaliście pod ich skrzydłami równe 25 lat temu. Jak dzisiaj postrzegasz ten album? Jakimi uczuciami dzisiaj darzysz „Onward to Golgotha”? Czy czujesz się w jakiś sposób szczególnie, wiedząc, że jesteś współodpowiedzialny za rozwój zarazy death metalu. — Nie ukrywam, że to olbrzymi zaszczyt, móc powiedzieć o sobie, że udało nam się kogokolwiek zainteresować, czy też stworzyć coś wielkiego. Pierwotnie chcieliśmy po prostu grać muzykę. Szczytem naszych ambicji i marzeń było wejść do studia i nagrać płytę. Wtedy, 25 lat temu, byliśmy bardzo uparci i zdeterminowani w dążeniu do naszych celów. Pomimo siły wpływu, jaki mieliśmy na innych, odczuwam wiele pokory – to niesamowite uczucie, wiedzieć, że tak jak my wzorowaliśmy się na kapelach takich, jak Necrophagia, Celtic Frost czy Possessed, tak dzisiaj sami stanowimy źródło inspiracji dla innych zespołów. Co ciekawe, refleksja, że udało nam się dokonać czegoś legendarnego pojawiła się całkiem niedawno, może jakieś 10 lat temu. Kiedy dzisiaj wracam myślą do sesji nagraniowej „Onward to Golgotha”, stwierdzam, że musiało to być z jednej strony dziwne, ale z drugiej podniecające doświadczenie. Wydaniu albumu zawsze towarzyszy ekscytacja, ale wydania debiutu nie da się absolutnie z niczym porównać – kiedy nagrywasz swoją pierwszą płytę jesteś całkowicie „zielony”, nie wiesz, czego się spodziewać. Wprawdzie Relapse naprawdę podobała się nasza muzyka, nasze siedmiocalówki przyjęły się dobrze, ale w najśmielszych snach nie spodziewaliśmy tego, co osiągnie „Onward to Golgotha”. Ten album wyróżniał się na tle swoich czasów, miał całkowicie inne, bardziej żywe, brutalne i brudne brzmienie, a muzyka była mroczna i ciężka. Tak jak już

wspomniałem, jej popularność zaskoczyła wszystkich, łącznie z nami samymi. Jedyną rzeczą, jakiej żałuję do tej pory jest to, że nie udało nam się utrzymać składu, który tworzył ten album. Pomimo tego, że pracując nad debiutanckim krążkiem, wszyscy wylewaliśmy siódme poty i nie mieliśmy czasu na głupoty, nie przeszkodziło to temu, by rozrośnięte i niedojrzałe ega rozsadziły zespół od środka. Numer „7 Gates” Magazine, w którym znajdzie się ten wywiad będzie swojego rodzaju hołdem dla „Onward to Golgotha”. Dlatego też, zdecydowaliśmy się umieścić w nim rozmowy zarówno z tobą, jak i z Craigiem Pillardem i Billem Vennerem, którzy uczestniczyli w nagrywaniu debiutanckiego krążka Incantation. Skoro wspomniałeś już o unikalnym brzmieniu tego albumu, to większość fanów, włączając w to mnie samego, kocha je. Z drugiej strony Craig, uważa, że to właśnie brzmienie jest największą bolączką tego nagrania, ponieważ jest zbyt przytłumione i nieczytelne. Czy zgodzisz się z tym poglądem? A może uważasz, że bez tak charakterystycznego dźwięku, ten album straciłby swoją magię? — Szczerze, to nie mam żadnego problemu z tym, jak brzmi „Onward to Golgotha”. To była nasza pierwsza sesja w profesjonalnym studiu. Pomimo tego, że mieliśmy ze sobą znakomitego producenta, Steve’a Evettsa, który współpracował wcześniej z Sepulturą, Demolition Hammer i sam siedział w death metalu, ale mimo to musieliśmy pokonać całą masę przeszkód, wynikających z całkowitego braku doświadczenia. Ten album jest świadectwem tamtych czasów oraz tego, kim wówczas byliśmy. Dlatego bardzo się cieszę z tego, że zarówno brzmienie oraz klimat na naszym debiucie są po prostu niepodrabialne. Chociaż uważam, że brzmienie na tym albumie dalekie jest od tego, które w moim odczuciu jest idealne dla Incantation, jestem z niego cholernie dumny! Człowieku, mieliśmy wtedy po 20, 20 kilka lat. Atmosfera w zespole była świetna, wszyscy się ze sobą znakomicie dogadywali. Dopiero później wszystko się popsuło i rozpoczęły się te wszystkie nieporozumienia i dramaty. Naprawdę, bardzo chciałbym jeszcze kiedyś doświadczyć takiej ilości pasji i przyjaźni, jaka nas wtedy łączyła. Niestety, wszystko to już minęło. Rozumiem, co Craig ma na myśli, mówiąc o przytłumionym dźwięku. Porównując brzmienie „Onward to Golgotha” do dzisiejszych albumów, można stwierdzić, że brzmienie nie jest najlepsze. Natomiast, na tle albumów, jakie wtedy wydawał Roadrunner albo Relapse, brzmienie naszego debiutu tylko zyskuje dzięki swej unikalności. Tak jak powiedziałeś, dla wielu fanów dźwięk stanowi integralną część albumu. Największym jednak paradoksem jest to, że brzmienie, które obrosło kultem i stało się przedmiotem naśladownictwa dla wielu zespołów, osiągnęliśmy przypadkiem, działając po omacku. Uwierz mi, że to powód do dumy, której nie da się opisać słowami. Czy z twojego punktu widzenia, płyty, które są powszechnie uważane za kamienie milowe gatunku mogą być uważane za przekleństwo, czy też za błogosławieństwo dla ich autorów? Wiesz, dla wielu po nagraniu opus magnum, jakim dla wielu jest „Onward to Golgotha” zespół zostaje skazany na nagrywanie wyłącznie płyt tylko dobrych i bardzo dobrych. — Sam nie wiem. Chyba wszystko zależy od tego, kogo

11


spytasz o opinie. Są przecież ludzie, którym najbardziej podoba się „Blasphemy”, innym „Decimate Christendom”. Starsi fani często mówią o „Diabolical Conquest”, jako tym najbardziej ulubionym. Ja, na przykład, mam ogromny sentyment do „The Infernal Storm”, ponieważ to był pierwszy album Incantation, jaki usłyszałem. — Sam widzisz, o czym mówię. Bardzo wielu fanów podziela twoją opinię. Powiem tak – jeżeli jakakolwiek część tego, co nagrałem przez tych 30 lat na scenie, komuś się podoba, to jest to dla mnie powód do dumy. Zdarza się, że fani mówią, że podchodzą im tylko dwa pierwsze albumy Incantation. Wtedy odpowiadam im: „OK! Bardzo się z tego cieszę. Mi to nie przeszkadza i na pewno nie uważam tego za nic złego czy obrażającego. Przynajmniej coś ci się podoba!”. (śmiech) Nie wydajemy nowych albumów po to, by słyszeć, jacy to nie jesteśmy zajebiści. Piszemy nową muzykę, ponieważ tego chcemy i czujemy potrzebę ciągłego budowania deathmetalowego dziedzictwa. Oczywiście, to czy nasze krążki się podobają czy nie – jest ważne, ale chyba najbardziej liczy się to, czy my sami je lubimy. To brutalna prawda, ale tak, niestety, jest. Incantation to bardzo samolubna kapela. (śmiech) Jeżeli muzyka, którą robimy komuś się podoba – super, ale jeżeli nie – też super; przecież nie zmuszam nikogo do słuchania Incantation. Jak już powiedziałem, ilekroć ktoś docenia moją twórczość, za każdym razem cieszę się tak samo. Niezależnie jednak od przyjęcia, z jakim się spotyka moja muzyka, jej pisanie zawsze będzie moją wewnętrzną potrzebą. Jeżeli kiedyś Incantation przestanie istnieć, na pewno nie powieszę gitary na kołku, nie przestanę tworzyć – będę pisał do szuflady, ale wciąż będę aktywny. Nie postrzegam grania muzyki w kategoriach biznesowych, nie odczuwam żadnej presji – dla mnie, oraz chłopaków z zespołu, muzyka jest formą ekspresji, czymś, co rodzi się w naszych sercach całkowicie naturalnie. Wydaje mi się, że to szczere podejście – jeżeli go zabraknie, lub też poczujemy, że powiedzieliśmy wszystko w temacie kapeli, wówczas po prostu ją rozwiążemy i każdy pójdzie w swoją stronę. W twórczości wielu kapel słychać wyraźne echa fascynacji dźwiękami, tworzonymi przez Incantation. Oczywistym jest, że każdy – łącznie z wami – doszukuje się inspiracji w nagraniach, pochodzących z czasów mniej, lub bardziej odległej młodości. Zapytam więc przewrotnie, czy istnieją młode kapele, które dla ciebie, weterana death metalu, mogłyby stanowić źródło inspiracji? — Dobre pytanie (śmiech). Zespoły, na twórczości których się wychowało zawsze stanowią niewyczerpalne źródło inspiracji. Dlatego do tej pory znajduję się pod olbrzymim wpływem kapel, które grały w latach 80-tych, ale jestem też wielkim fanem szwedzkiej i fińskiej szkoły death metalu z lat 90-tych – takich kapel, jak Entombed, Dismember czy też Funebre, Abhorrence. To były znakomite zespoły, których nagrania odcisnęły swoje piętno na mojej muzyce. Dzisiaj wygląda to trochę inaczej. Pomimo, że wpływ starych kapel jest niepodważalny – mogę powiedzieć, że olbrzymim źródłem inspiracji i energii do dalszego grania są koncerty. Ostatnio byłem na koncercie Yngwiego Malmsteena i jego występ dał mi olbrzymiego kopa do pracy nad swoją grą na gitarze. Słucham jego muzyki od blisko 30 lat, ale gdy zobaczyłem, co wyczynia na scenie, nie mogłem się doczekać aż wrócę

12

D nr 42 / 02–2017

do domu, chwycę za gitarę i zacznę grać. Innym tego typu przykładem jest Asphyx. Wprawdzie jesteśmy przyjaciółmi od początku lat 90-tych, ale ilekroć widzę ich na żywo, zmiatają dosłownie wszystko łącznie ze mną. Naprawdę, zobaczenie znakomitego koncertu to bardzo stymulujące przeżycie, które daje siłę do tego, by być lepszym muzykiem i ciągnąć ten wózek dalej. Taka sztuka udaje się również młodym kapelom. Przykładem tego może być duński Undergang – ich nowa płyta jest zajebista, a sztuki, jakie grają naprawdę niszczą. Oczywiście, ich muzyki nie można określić jako specjalnie odkrywczej, ale szczerość i radość, jaka z niej bije jest zaraźliwie inspirująca. Czy zainteresowanie, jakie towarzyszy starej szkole death metalu przełożyło się na jakikolwiek wzrost zainteresowania Incantation? Czy w związku z tym trendem polepszyła się sprzedaż waszych płyt? — Tak, tak mi się przynajmniej wydaje. Dobrze jest wiedzieć, że ludzie wracają do death metalu, do prawdziwej muzyki granej przez prawdziwych ludzi. Rozumiem, że w pewnym sensie jest to tylko trend, który pewnie kiedyś się skończy. Niemniej jednak jako fan „żywo” brzmiącej muzyki jestem z tego faktu bardzo zadowolony. Natomiast jako członek zespołu, którego twórczość jest uważana za jedno ze źródeł inspiracji i przyczynek do powstania nowej generacji death metalu, czuję się dumny, niczym rodzic, patrzący jak rosną jego dzieci. To świetna rzecz wiedzieć, że ludzie czerpią z mojego 30-letniego dorobku i wykorzystują moje pomysły do tworzenia nowych, świetnych rzeczy. Czy mając na uwadze falę wznoszącą, na jakiej znajduje się death metal zastanawiałeś się nad wznowieniem działalności Ibex Moon? Czy nie sądzisz, że twoja wytwórnia doskonale wpasowałaby się w zainteresowanie analogowo brzmiącym death metalem? — Tak, na pewno, ale prowadzenie wytwórni wymaga dużo pracy i nie przynosi szczególnie dużych zysków. Poza tym, granie muzyki daje dużo więcej frajdy, niż jej wydawanie. Wszystko to, wraz z problemami zdrowotnymi Jill sprawiło, że podjąłem decyzję o zawieszeniu Ibex Moon. Jak już powiedziałem, jestem przekonany, że wpisalibyśmy się w to, co się teraz dzieje na rynku i wytwórnia na pewno by sobie poradziła. Jedyne, co mogłoby mi się nie podobać, to nadmierna ilość kapel, chcących grać i brzmieć zupełnie jak Incantation. Po bardzo dziwne uczucie, gdy ktoś na siłę chce stać się tobą. Rok 1992 obfitował w albumy, które dzisiaj są uznawane za filary amerykańskiego death metalu. Oprócz „Onward to Golgotha” na świecie pojawiły się takie płyty, jak „Tomb of the Mutilated” Cannibal Corpse, „Legion” Deicide, „Thresholds” Nocturnus, „Imperial Doom” Monstrosity, „Retribution” Malevolent Creation, „Inhuman Condition” Massacre oraz „The End Complete”. Jak dzisiaj postrzegasz te albumy? Który z nich, w twojej opinii, najlepiej poradził sobie z upływem czasu? — Daj mi się zastanowić. Nigdy nie byłem fanem Deicide. Niespecjalnie też słuchałem Cannibal Corpse, ponieważ nie podchodziła mi maniera wokalna Chrisa Barnesa. Zawsze uważałem, jego wokale za zbyt monotonne. Wszystko zmieniło się, gdy dołączył do nich George Fisher. Jestem wielkim fanem jego głosu.

„Retribution” Malevolent Creation to wspaniały album i jak najbardziej zdał próbę czasu. O ile pamiętam, „The End Complete” w dniu swojej premiery okazał się co najwyżej bardzo dobrym albumem, nie można było mówić o sensacji na miarę „Cause of Death”. Mimo to, uważam, że materiał ten po dziś dzień sam się broni. Jeżeli chodzi o „Imperial Doom”, to nie słuchałem tej płyty od wieków, ale o ile pamiętam, to zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Z Georgem Fisherem znamy się w zasadzie od zawsze – jeszcze, zanim przeniósł się na Florydę mieszkał w okolicach Filadelfii i zawsze pojawiał się pod sceną, gdy tam graliśmy. Jestem przekonany, że ten album to killer, tylko po prostu muszę go sobie odświeżyć, żeby się upewnić w tym przekonaniu. Kocham Massacre, ale nie do końca jestem przekonany co do tego, że „Inhuman Condition” to szczytowe ich osiągnięcie. Dużo bardziej wolę demówki albo „From Beyond” – to jest moja bajka. Mimo wszystko, sądzę, że wszystkie te albumy zdały ten egzamin, i dlatego są uważane za klasyczne. Warto się cofnąć o rok do tyłu, ponieważ wtedy powstawały albumy, które moim subiektywnym zdaniem, odegrały dużo ważniejszą rolę w kształtowaniu. W 1991 roku, wiele kapel wydawało swój debiut, lub też potwierdzało status drugim albumem. Wystarczy wspomnieć „Cause of Death” Obituary (I tu Johnowi wkradła się lekka skleroza, był to rok 1990 – dop. M.), „Like an Everflowing Stream” Dismember, „The Rack” Asphyx czy „The Ultimate Incantation” Vader… Hm, ale to chyba wyszło jednak w 1992 roku. Tak zgadza się! A co z punktu widzenia weterana, naocznego świadka formowania się death metalu sprawiło, że ten szczególny czas był tak płodny, jeśli chodzi o ilość i jakość deathmetalowych wydawnictw? — Kurde, nie mam pojęcia. Rzeczy po prostu rozwijały się w sposób całkowicie naturalny. Mieliśmy parę kapel deathmetalowych, takich jak Necrophagia, Morbid Angel, Obituary (grali wtedy jako Executioner), które powoli zyskiwały uznanie i szacunek. Kapele thrashowe, które w tamtym czasie wiodły ogólnokrajowy prym, jak na przykład Testament lub Anthrax w okolicach 1989 roku zaczęły wydawać słabsze albumy. Niezbyt udany „Practice What You Preach” czy album nagrany przez Anthrax wspólnie z raperami sprawiły, że ludzie zaczęli poszukiwać bardziej bezkompromisowej muzyki, która w przeciwieństwie do thrashu nie będzie zbliżać się do mainstreamu. Dla nas, dzieciaków, które żyły tą muzyką, taka postawa była absolutnie nie do przyjęcia. Byliśmy naprawdę zdezorientowani, gdy kapele, które kochaliśmy, takie jak Exciter czy Raven zaczęły dążyć w stronę komercji. Był to jasny sygnał do tego, aby wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić krok w tył, w kierunku undergroundu. Chciałem grać muzykę, chciałem przekraczać kolejne granice, ale komercja i bycie granym w radio, to ostatnia rzecz, o jakiej marzyłem. Rok 1989 to również data, w której Earache zaczęło wypuszczać albumy, które zostały później uznane za fundamenty death metalu – debiut Terrorizer, albumy Morbid Angel, Bolt Thrower, Napalm Death. Te krążki nadały metalowi nową jakość i stały się dla nas nowym źródłem inspiracji. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Scum”, pomyślałem: „O kurwa! To najbardziej chora rzecz na świecie”; i momentalnie rzuciłem w kąt album Cryptic Slaughter, który do tamtej pory uważałem za wyznacznik prawdziwej ekstremy. (śmiech) Właśnie takie krążki, jak debiut Napalm Death oddziaływały najsilniej na takiego dzieciaka, jak ja, który chciał przekraczać limity i tworzyć własną definicję tego, jak powinien brzmieć death metal. Dlatego też Incantation zawsze brzmiało inaczej od innych kapel, miało łatwo rozpoznawalny sposób grania death metalu. Mając na uwadze to, co powiedziałeś wcześniej, że na początku szczytem twoich ambicji było zagranie kilku koncertów, a wejście do studia wpisywało się raczej między bajki, jaka byłaby twoja reakcja, gdyby 30 lat temu ktoś powiedział ci, że nagrasz 10 albumów i będziesz liderem kapeli, która jest uważana, za jedną z najbardziej wpływowych w death metalu? — Najprawdopodobniej roześmiałbym ci się w twarz! (śmiech) Prawdę mówiąc, maksymalna żywotność, jaką zakładałem dla Incantation to było 5 lat. Mieliśmy nagrać demo, może siedmiocalówkę, a nagranie płyty – tak jak powiedziałeś – było odległym marzeniem. Wszystko, czego mieliśmy okazję doświadczyć po wydaniu „Onward to Golgotha”: trasy, płyty, festiwale do tej pory traktuję jako wielki bonus, dużo więcej niż bym oczekiwał od życia. Uwierz mi, ale codziennie


dziękuję swojej szczęśliwej gwieździe, że nie przestaje świecić nade mną, a muzyka, którą tworzymy w Incantation wciąż nie traci na wiarygodności. Niewiele jest zespołów, które po 30 latach działalności wciąż nagrywają rzeczy ekscytujące ludzi. Mamy to szczęście, że pomimo całego życia na scenie, ogień płonie w nas z taką samą siłą, jak w momencie, gdy się na niej pojawiliśmy. Zabawnym jest, że po tych 25 latach od pamiętnego 1992 roku historia zdaje się zataczać koło. W pierwszym półroczu tego roku, cała masa zespołów, które bez cienia wątpliwości można uznać za najważniejsze dla death metalu wypuściły swoje nowe, znakomite albumy. Czy mógłbym cię prosić o krótką recenzję czterech z tych krążków? — Jasne, dawaj! Być może nie miałem okazji ich jeszcze słyszeć, ale spróbujmy! Dobra, pierwszy z nich to „Mutilated and Assimilated” Broken Hope. — Kurde, jeszcze nie słyszałem nowego Broken Hope, pomimo tego, że dość dobrze znam się z Jeremym Wagnerem. Mimo to, jestem pewny, że ten album jest co najmniej bardzo dobry! (śmiech) Kolejny krążek to Suffocation – „…Of the Dark Light”. — Zabawna sprawa z Suffocation jest taka, że pomimo tego, że wywodzimy się z okolic Nowego Jorku i w zasadzie od zawsze są częścią tamtejszej sceny, nigdy nie byłem fanem ich wersji death metalu. W moim odczuciu zawsze miał on w sobie za dużo nawiązań do thrash metalu. W żadnym wypadku nie podważam ich pozycji, mam ogromny szacunek do chłopaków z zespołu, z kilkoma z nich się kumplujemy, kocham „Despise the Sun”, ale poza tym albumem żadna inna pozycja z ich dorobku nie porwała mnie jakoś specjalnie. Po prostu nie jest to moja bajka. Mimo to cieszę się z pozycji, jaką udało im się osiągnąć, tym bardziej, że pochodzimy z jednego miasta. Kolejny album należy do twoich kumpli z Immolation. — Z chłopakami z Immolation w zasadzie razem dorastaliśmy, znamy się więc całe życie. „Atonement” to naprawdę świetny album. Zdumiewa mnie łatwość, z jaką Bobby wymyśla te swoje wszystkie pokręcone riffy. Nigdy tego nie zrozumiem, jak on to robi. Pomimo tego, że wciąż rozwija swój sposób gry na gitarze, a kompozycje stają się coraz bardziej szalone, muzyka Immolation nie traci na złowieszczości i mroku, którymi charakteryzuje się od samego początku. Teraz kibicuję im jeszcze bardziej, ponieważ gra z nimi Alex Bouks, który działał również w szeregach Incantation. Wydaje mi się, że „Atonement” to jedno z najjaśniejszych pozycji w dyskografii Immolation. Bardzo podobał mi się również, „Majesty and Decay”. Jednak pomimo bardzo równego poziomu ich wydawnictw, zawsze absolutnym topem w mojej ocenie będzie ich debiut – „Dawn of Possession”. Być może za sprawą produkcji, być może dlatego, że jestem bardzo przywiązany do tych kompozycji, ponieważ słyszałem je, a nawet grałem je wiele razy na żywo… Immolation jest właśnie przykładem zespołu, który podobnie jak my, pomimo blisko trzech dekad na scenie nie tylko zajmuje na niej niezachwianą pozycję, ale również z każdą kolejną płytą wzbudza zachwyt i zdumienie. Ostatnim albumem, o którym chciałbym byś się wypowiedział jest ostatni album Obituary. — „Obituary” słyszałem, póki co, jedynie fragmentarycznie. Sądzę, że ekipa braci Tardy to taki deathmetalowy Ramones czy Motörhead. Gdy słyszysz, że wydają, dobrze wiesz, czego się spodziewać i nawet nie chcesz, by silili się na jakieś rewolucyjne zmiany. Czasami włączają do swoich melodii trochę za dużo żwawych hardcore’owych elementów, ale kupują mnie swoim uwielbieniem dla Hellhammer i Celtic Frost. Ten zespół to jeden z najważniejszych filarów gatunku. Pamiętam piorunujące wrażenie, jakie zrobił na mnie ich kawałek, który został umieszczony na składance „Raging Death”. To było jeszcze za czasów Executioner. Uczucie to było jednak niczym, w porównaniu z siłą, z jaką uderzyło we mnie „Slowly We Rot”. Tak, Obituary zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Kocham chłopaków za to, że są zwykłymi, prostolinijnymi i bardzo zabawnymi kolesiami. Zero gwiazdorzenia. Nie żebym nie doceniał wartości tych albumów, ale oczy i uszy wszystkich fanów death metalu są

zwrócone w stronę kolejnego albumu Morbid Angel, który ma się pojawić na początku następnego roku. Jakie są twoje oczekiwania względem tego materiału? A może zbyt „ekscentryczny” „Illud…” i dziwne, nie do końca zrozumiałe ruchy personalne, sprawiły, że nie przebierasz z nogi na nogę w oczekiwaniu na album Trey’a? — Stary, nienawidzę go! Nawet do końca nie pamiętam, jak brzmi jego tytuł, wiem, że na pewno zaczynał się na literę „I”. To bardzo smutne, ale ostatni album Morbid Angel był naprawdę okropny, nie mam pojęcia, jak mogli nagrać takie gówno. To bardzo smutne. Kumpluję się z Davem, Richardem, Trey’em i Petem od trasy, jaką zagrałem u ich boku, będąc jeszcze członkiem Revenant. Ich były gitarzysta, Erik Rutan, mieszka całkiem niedaleko ode mnie, w Jersey. Ostatnim krążkiem Morbid Angel, jaki całkowicie mi się podobał, był „Formulas Fatal to the Flesh”. Kolejny, „Gateways to Annihilation” był OK, ale nie porwał mnie jakoś szczególnie. Mimo to, jestem przekonany, że następny album będzie lepszy od poprzedniego. Muszą nim udowodnić bardzo dużo rzeczy. Kiedy rozmawiałem ze Stevem Tuckerem, który również jest moim kumplem, uprzedziłem go, że w żadnym wypadku nie mogą wydać niczego słabego! W odpowiedzi Steve zapewnił mnie, że będzie to na pewno deathmetalowy krążek! (śmiech) Naprawdę wierzę, że będzie on co najmniej dobry i że będzie na nim płonął taki sam ogień, jaki można było wyczuć na „Formulas Fatal to the Flesh”. Co do przetasowań w składzie, nie do końca rozumiem, co się tam teraz dzieje. Wiem, że Steve jest z powrotem w kapeli i że na koncertach są grane tylko kawałki z albumów, które zostały nagrane z jego udziałem. Jestem całkowicie zdezorientowany. Jeżeli graliby pod szyldem Azagthoth/Tucker, wtedy mogą wykonywać kawałki z czasów, gdy obaj byli w kapeli. Ale jeżeli ludzie idą na Morbid Angel, oczekują, że usłyszą takie evergreeny, jak „Chapel of Ghouls” czy „Rapture”. Posłużę się znowu przykładem Black Sabbath. Wszyscy wiedzieli, że Heaven and Hell to Black Sabbath grający utwory tylko z okresu, gdy śpiewał u nich Dio. Takie posunięcie miało sens. Natomiast jako Black Sabbath, powinni grać kawałki pochodzące ze wszystkich etapów kariery. Nie jestem w stanie zrozumieć logiki Trey’a, tym bardziej, że dorobek Morbid Angel jest najbardziej klasycznym i wpływowym zbiorem utworów w całej historii death metalu i omijanie ich na koncertowej setliście po prostu nie jest w porządku. Nowy kawałek Morbid Angel jest OK. Jak na moje ucho broni się sam i pasuje najbardziej do tego, co grali na „Gateways to Annihilation”. Pomimo, że uwielbiam „Formulas…” i życzyłbym sobie, by nowy album brzmiał właśnie w ten sposób, bardzo dobrze oceniam ten utwór i liczę, że kolejne będą na podobnym poziomie. Wiem, że Trey’a na to stać i że czuje, że musi pokazać światu, iż po wybryku pod postacią ostatniego albumu wciąż potrafi grać death metal. (śmiech) Patrząc na zespoły, z którymi współtworzyliście scenę na początku lat 90-tych, jedynie Obituary i Cannibal Corpse udało się utrzymać względnie stabilny skład. Pozostałe kapele, włączając Incantation, przeszli przez wiele zmian, rozłamów, zastępstw, a nawet rozpadów. Na szczęście w waszym przypadku, zawirowania te nie miały wpływu na jakość muzyki. Czy uważasz, że gdyby twoja kapela miała bardziej stabilny skład, ale mniej zdeterminowanego lidera, bylibyście w tym samym miejscu, co dzisiaj? — Nie wiem. Jak już powiedziałem, nie byliśmy w stanie utrzymać pierwszego składu Incantation. Wszystkie kolejne musiały podzielić jego los po to, byśmy mogli znaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy teraz. Kiedy jesteś młody i zakładasz kapelę, żyjesz nadzieją, że ludzie, którzy się w niej znajdują to twoi bracia, z którymi będziesz grał zawsze i na których możesz polegać. Niestety, tak nie jest. Szczególnie w kapeli pokroju Incantation, w której nie ma co liczyć na jakieś kokosy trudno jest utrzymać stały skład. Jestem bardzo dumny z tego, co nagrało Incantation i cieszę się, że mogłem współpracować z tymi wszystkimi ludźmi. Wydaje mi się, że 80% muzyków, którzy przewinęli się przez kapelę to byli fajni goście, z którymi wiążą mnie dobre wspomnienia. Uważam, że praca z tak dużą ilością ludzi jest bardzo pożytecznym zjawiskiem, ponieważ uczy cię tego, w jak różny sposób potrafią pracować inni ludzie. Granie z takimi ludźmi, jak Richard Christy, Craig Pillard, Jim Roe czy Mike Saez było naprawdę bardzo inspirującym doświadczeniem. Wiem, że razem z Jill prowadziliście schronisko

dla psów rasy Akita. Sam jestem miłośnikiem psów i wiem, że ludzie i czworonogi dobierają się pod względem zgodności charakterów. Uwielbiam rasę Welsh Corgi Pembroke, które są małe i szczekliwe. Które cechy rasy pierwotnej odnajdujesz w sobie? Czy pomogły ci one w karierze? — To znaczy, że ty też jesteś mały i szczekliwy? (śmiech) Jeżeli znasz historię rasy Akita, wiesz, że to bardzo lojalne, ale też bardzo uparte psy. Jeżeli czują, że coś zagraża ich panu, wówczas potrafią zmienić się w potwora, który naprawdę potrafi być nieprzyjemny. Dla swojego właściciela są gotowe zrobić wszystko. Tak poza tym, to bardzo fajne zwierzaki, które kochają być drapane i przytulane. Niestety, ze względu na stan zdrowia mojej żony musieliśmy zaprzestać prowadzenia przytułku. Akita są zbyt silne dla Jill, która po chorobie jest po prostu bardzo delikatna. W tej chwili mamy tylko jednego psa rasy Mastif. To wciąż duży zwierzak, ale jest dużo mniej impulsywny niż Akita. Ponieważ Akita jest rasą pierwotną, muszą mieć jasno zaznaczone miejsce w hierarchii. Jeżeli zaś wyczują jakąkolwiek słabość lub uległość, wówczas bez skrupułów są w stanie to wykorzystać. Mastify zaś to takie cielaki, gotowe zalizać cię na śmierć. Nie wiem, czy wiesz, ale Jill już kiedyś z nami rozmawiała. Było to przy okazji promocji „Reduced to Sludge”. Czy stan zdrowia Jill pozwala wam dłubać na nowym materiałem Funerus? — W tej chwili Funerus jest w zawieszeniu w związku tym, że przez ostatnich kilka lat Jill zmagała się z kłopotami zdrowotnymi –zdiagnozowano u niej m.in. cukrzycę. Do tego doszły jeszcze problemy natury psychicznej. Pracujemy intensywnie nad tym, by odzyskać kontrolę nad jej stanem zdrowia. Dopóki nie mamy pewności, że moja żona czuje się całkowicie dobrze i jest gotowa działać, nie możemy na nowo ruszyć z zespołem. To Jill jest mózgiem Funerus, stabilność jej stanu zdrowia gwarantuje stabilność kapeli. Dlatego też musimy czekać. Zostały nam ostatnie dwa pytania. Żaden z nas nie będzie już nigdy młodszy. Jak długo zamierzasz jeszcze aktywnie działać na scenie? Czy wyznaczasz sobie jakiś moment, w którym powiesz sobie dość? — Nie ma takiego momentu, chociaż mógłby nim być dzień, w którym zdam sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie dawać ludziom tego, co oczekują lub gdy moja muzyka nie będzie zadowalającej jakości. Co ciekawe, dzisiaj gramy na takim poziomie i czerpiemy z muzyki dużo większą radość niż miało to miejsce kiedykolwiek. Patrząc na to, jak silny i zgrany jest obecny skład, ciężko jest wyrokować, kiedy Incantation pójdzie do piachu. Ale nigdy nie wiadomo. Na pewno chcielibyśmy wydać jeszcze kilka albumów, tym bardziej, że w zasadzie, jak już wspomniałem, mamy już gotowy materiał na następcę „Profane Nexus”. Wydaje mi się, że w najgorszym przypadku pociągniemy ten wózek jeszcze jakieś 5-6 lat. Ostatnimi czasy amerykańscy celebryci lubują się w strojeniu w koszulki metalowe i rockowe. Co byś zrobił gdybyś zobaczył logo Incantation na krągłościach Kim Kardashian, która „zasłynęła” T-shirtem Morbid Angel? Czy byłby to znak, że czas kończyć karierę? A może dałoby to zespołowi drugą młodość i pozwoliłoby wam zarabiać prawdziwe pieniądze? — Prawdopodobnie pękłbym ze śmiechu! (śmiech) Być może udałoby nam się sprzedawać koszulki Incantation jako prawdziwie designerskie ciuchy! (śmiech) Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, jak określić takich metalowych modnisiów, ani też jak mają na imię ci wszyscy członkowie rodziny Kardashianów. To, o czym mówisz to oczywiście czysta abstrakcja, ale nie sądzę, by cokolwiek by to zmieniło w naszym położenie. Oczywiście, jeżeli ludzie chcieliby kupować T-shirty z logiem Incantation i uczynić z tego modę, mają moje błogosławieństwo, pod warunkiem, że suma pieniędzy w moim portfelu byłaby zadowalająca. Oczywiście, jako członek deathmetalowej kapeli i normalny człowiek gardzę celebrytami i uważam, że bycie popularnym bez wyraźnego powodu jest chore. Dzięki, John, za długą rozmowę. Mam nadzieję, że uda nam się zobaczyć na koncertach w Polsce, ponieważ, niestety, w tym roku Brutal Assault w moim wykonaniu odpada. — To ja dziękuję za wywiad i wsparcie. Jestem przekonany, że uda się nam zawitać do Polski! Podejdź, przypomnij się! Z chęcią pogadam z tobą na żywo! Trzymaj się ciepło! D

13


14

D nr 42 / 02–2017


Na kilka dni przed moimi urodzinami niemalże spadłem z krzesła pod biurko, gdy zobaczyłem, jak na otrzymanym od żony MMSie mój kilkumiesięczny syn z pasją znaczył śliną, płynącą strumieniami ze swojego dwuzębnego jamochłona, nowiutką koszulkę Disma. Na nic zdało się tłumaczenie i wyjaśnianie, że nie mam nic wspólnego z nadwyrężaniem domowego budżetu zakupami zza Atlantyku – przy pomocy dowodu w postaci T-shirta, drobna brunetka z łatwością kruszyła kolejne linie mojej obrony. Gdy wróciłem do domu, rozpocząłem śledztwo, mające na celu wyjaśnienie, skąd Mr. Bill Venner, współtwórca potężnego „Towards the Megalith” i adresat paczki, wiedział o moim istnieniu. Spośród wielu tropów, najwyraźniejszy wiódł do niejakiego Tadeusza z Krakowa – zaprzyjaźnionego operatora dźwigu, współwłaściciela psa Lucka, miłośnika ziołowych napitków i znanego zwolennika ładu i tradycji. Po przyparciu do muru, przyznał się on do zawiązania spisku urodzinowego i zgodził się przyjąć karę w postaci udziału w zawodach w spożyciu alkoholi, które mają się odbyć na udeptanej opolskiej ziemi, w czasie wskazanym przez osądzonego. Oprócz niezwykle cennej koszulki, historia ta miała jeszcze jeden skutek – zwróciła moją uwagę na to, że na świecie pojawiło się nowe wydawnictwo Amerykanów, które przeszło niemalże bez echa. Dziwić to może, ponieważ „The Graveless Remains” to kawał świetnego death metalu, a wspomniany wyżej imiennik słynnego prezydenta-saksofonisty okazał się bardzo gadatliwym rozmówcą, którego jedynie gdzieniegdzie wsparł zdystansowany Craig Pillard. ↔

15


Cześć! Z tej strony Piotrek z „7 Gates” Magazine! Dzięki za rozmowę i przepraszam za opóźnienie z pytaniami – praca, życie rodzina i dzieciak odkrywający możliwości, jakie daje raczkowanie potrafią zabrać bardzo dużo czasu. Nie traćmy już więcej czasu – z jaką odezwą spotkało się „The Graveless Remains”? — Bill: Witam ciebie i wszystkich maniaków z Polski! Dziękuję za wasze zainteresowanie Disma. Doskonale wiem, o czym mówisz. Życie funduje nam całą masę niespodzianek, które niezależnie od tego, czy są dobre, czy złe zawsze zajmują masę czasu. Mimo to, zawsze trzeba jednak znaleźć miejsce i czas na metal! Co do „The Graveless Remains”, to wszystko idzie świetnie i w tej chwili w sprzedaży pozostało jedynie kilka kopii tego minialbumu. Wydaje mi się, że jak dotąd materiał ten się podoba. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że rzeczą, której tak naprawdę wszyscy wyczekują jest pełnometrażowy następca „Towards the Megalith”. Niestety, single i EP-ki mają to do siebie, że często przemykają niezauważone i cieszą się dużo mniejszym zainteresowaniem niż pełne albumy. Ogólnie rzecz biorąc, przyjęcie jest pozytywne, ponieważ nasi fani doskonale wiedzą, czego można spodziewać się po naszych wydawnictwach – czystej śmierci! Czy szukając nazwy dla zespołu zdawaliście sobie sprawę z tego, że słowo „Disma” do złudzenia przypomina imię Dismasa lub Dyzmy, które to w ewangelii św. Łukasza nosił tzw. dobry łotr? A ten, nie tylko pocieszał Jezusa, ale również prosił, by Mesjasz pamiętał o nim, gdy spotkają się na sądzie bożym. Rozumiem, że w swoim podejściu do religii

16

D nr 42 / 02–2017

skłaniacie się raczej do postawy, prezentowanej przez drugiego towarzysza Jezusa, który wobec śmierci nie pokazał pokajania ani skruchy. — B: Nazwa naszego zespołu powstała ze zmieszania nazwy kultowego zespołu Xysma i przymiotnika „dismal” (w języku polskim odpowiednikiem „dismal” jest przymiotnik „ponury” – dop. P.). O wspomnianym przez ciebie pokrewieństwie z Biblią nie mieliśmy bladego pojęcia. Niemniej jednak, na podstawie naszych tekstów oraz grafik, łatwo można stwierdzić, że nie mamy wiele wspólnego z tym tematem. Dla nas, Biblia to nic innego, jak bajka, księga pełna kłamstw. Oczywiście, nie inaczej rzecz ma się z pozostałymi religiami. Dlatego też, chyba raczej bliżej nam do łotra, który szydził z Mesjasza na krzyżu. Dlaczego na dwa nowe kawałki, jakie znalazły się na „The Graveless Remains” przyszło nam czekać aż 4 lata? Czy jest to skutek indywidualnego, powolnego stylu pracy zespołu, a może wynik zmian w składzie? — B: Na opóźnienie złożyło się kilka czynników. Po pierwsze, nie ćwiczymy już z taką intensywnością, jak to miało miejsce w momencie, gdy rozpoczynaliśmy swoją działalność. Wtedy większość z nas nie pracowała jeszcze w pełnym wymiarze godzin, w związku z czym było więcej czasu na to, żeby spotykać się i pisać muzykę. Teraz wszyscy robimy na etatach, a próby możemy grać jedynie w weekendy. Jak widzisz, rutyna życiowa to problem, który dotyka wszystkich, bez wyjątków. Po drugie, faktycznie odpowiedzialność można częściowo zrzucić na nasze tempo pracy. Jednak dzięki temu, że komponujemy bez żadnego

pośpiechu możemy poświęcić maksymalną ilość czasu, by muzyka brzmiała naprawdę tak, jak chcemy. Nie odczuwamy również żadnego ciśnienia ze strony wytwórni, ponieważ nigdy nie byliśmy zespołem na pełen etat. Również my sami nigdy nie postrzegaliśmy Disma w kategoriach źródła przychodu. Dzięki temu nie musimy grać tras i na siłę wydawać albumów, żeby mieć co do gara włożyć. Kolejnym czynnikiem, który nas zatrzymał był nasz stary perkusista, który z powodów czysto osobistych nie był w stanie grać tylu prób, ile potrzeba. Na szczęście, teraz mamy stabilny skład, który pozwolił nam w końcu przestać kręcić się w kółko i ruszyć naprzód. Co się stało, że odszedł Daryl? Czy miało to związek ze wzrostem aktywności Funebrarum? — B: Daryl to muzyk niezwykle głodny tras i grania na żywo. Jak już powiedziałem, większość z nas posiada swoje rodziny i ma normalną pracę, a co za tym idzie obowiązki wobec nich. To przekłada się na ograniczenie naszych możliwości i ilości wolnego czasu, jakim dysponujemy. Dodatkowo, odwołanie naszych koncertów, przez tzw. „obrońców sprawiedliwości społecznej” – tych komunistycznych głupców, którzy rozsiewali kłamstwa o naszym zespole – skutecznie zahamowało marzenia Daryla o byciu częścią zespołu całkowicie aktywnego, jeżeli chodzi o koncerty. Dlatego też nasze rozstanie przebiegło na całkowicie przyjacielskiej stopie. Miejmy nadzieję, że osiągnie on swój cel z Funebrarum, które reaktywował w nowym składzie z młodymi i ambitnymi muzykami – bratankiem pewnego słynnego Osbourne’a, bliźniakiem Kirka Hammeta, Charliem-farciarzem i skrzeczącym piskla-


kiem pterodaktyla o imieniu Winslow. (śmiech) (śmiech) Obok ciebie, Daryl był nie tylko współzałożycielem Disma, ale również główną siłą sprawczą muzyki. W jaki sposób jego odejście wpłynęło na sposób komponowania muzyki? — B: Właściwie, to na początku, czyli w 2005 roku, w zespole byłem tylko ja i mój stary kumpel, który grał na perkusji. Ten stan rzeczy nie trwał jednak zbyt długo, bo wkrótce kumpel wyjechał do Kolumbii, a ja zacząłem pisać do szuflady. Gdy miałem już wystarczająco dużo materiału zadzwoniłem do Daryla, z którym znamy się od zarania dziejów. Wtedy też rzeczy zaczęły się dziać szybciej – dzięki temu, że mieszkamy blisko siebie, mogliśmy spotykać się na próbach w jego domu 3-4 razy w tygodniu. To pozwoliło nam podłożyć fundamenty pod powstanie zespołu. Do momentu odejścia, wraz z Darylem byliśmy współodpowiedzialni za wszystkie obszary działalności Disma. Naturalnym więc było, że w momencie, gdy go zabrakło, cały ciężar związany z zarządzaniem zespołem, komponowaniem, produkcją, czy też oprawą graficzną spadł na mnie. Jeżeli chodzi o tworzenie muzyki, to w sumie nie odczuwam specjalnej różnicy związanej z jego brakiem, ponieważ wydaje mi się, że to ja byłem tą stroną, która przejawiała więcej inicjatywy. Olbrzymią pomocą w pisaniu riffów wykazała się reszta zespołu. Odejścia Daryla nie można rozpatrywać również w kategoriach uszczerbku dla brzmienia kapeli – brak jednej gitary zrekompensowaliśmy uwydatnieniem roli i brzmienia basu Randi’ego. Kawałek „The Graveless Remains” został napisany przez Randi’ego i mnie, jeszcze w starym składzie, a pewne zmiany w rytmie wprowadził już po swoim dołączeniu Craig Smilowski. „Sempiternal Deformity” zostało napisane już we czterech. Mamy jeszcze w zanadrzu kilka kawałków, które powstały z udziałem Daryla i Shawna, ale zdecydowaliśmy się ich nie wykorzystywać i skoncentrować się na pisaniu nowego i jeszcze cięższego materiału. Czy Craig, który chwycił za gitarę również miał swój wkład w materiał, znajdujący się na EP-ce? Jak udało go się przekonać do objęcia dodatkowej fuchy gitarzysty? — B: Prawdę mówiąc, niespecjalnie musiałem, ponieważ pomysł ten wyszedł od niego samego. Zagraliśmy kilka prób z nim na drugiej gitarze. Starsze kawałki nie były jednak napisane z myślą o wokaliście będącym jednocześnie gitarzystą, toteż po jakimś czasie Craig zdecydował się odstawić instrument i znowu skoncentrować się wyłącznie na wokalach. Niezależnie od tego, Craig bardzo chętnie służył radą w obrębie kompozycji, a nawet dorzucił swoje przysłowiowe trzy grosze przy pisaniu materiału na „The Graveless Remains”. Oprócz gitar, Craig ma również znaczący wkład w rytm, ponieważ swoje wokale buduje w oparciu o pracę bębnów. Nie szukamy jakoś intensywnie zastępstwa za Daryla, ale gdyby kiedyś znalazła się właściwa osoba – dlaczego nie?! Zmiana personalna dotknęła również stanowiska perkusisty, gdzie Shawna zastąpił weteran – Craig Smilowski. Jak sami wspominaliście, Disma powstawała spośród znajomych, dlatego też wybór Craiga nie dziwi. Czy wyobrażacie sobie współpracę z kimś spoza kręgu waszych kumpli? — B: Kiedy szukaliśmy nowego perkusisty, zamieściliśmy ogłoszenie na naszej stronie internetowej. Byliśmy gotowi przyjąć każdego, kto mieszkał w bliskiej odległości i mógł pochwalić się odpowiednim podejściem i doświadczeniem. Początkowo nie mieliśmy nic przeciwko temu, by dołączył do nas ktoś kompletnie obcy, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że dużo lepiej byłoby pracować z kimś, reprezentującym podobny do nas wiek i światopogląd. Craig doskonale odpowiadał naszym oczekiwaniom. To weteran death metalu, którego znamy jeszcze z czasów, gdy bębnił w Goreaphobia, ale jednocześnie fajny koleś, który bardzo twardo stąpa po ziemi i jest łatwy, jeżeli chodzi o współpracę. Kiedy zasiadł za zestawem, wszystko w zasadzie zadziało się samo. Jako, że przedstawił kilka dobrych pomysłów, które później zostały wykorzystane w trakcie nagrań, należy uważać go za pełnoprawnego członka zespołu. EP-ka „The Graveless Remains” została wydana tylko w dwóch wersjach – cyfrowej i 12” winylu. Czy limitowanie ilości fizycznego nośnika świadczą o tym, że chcecie, by wasze wydawnictwo miało charakter unikalny, czy też kochacie winyl tak bardzo, że uważacie, iż jest najlepszym nośnikiem

dla tego typu wydawnictw? A może wasza decyzja jest podyktowana pragmatycznością – przecież kolekcjonerzy i wierni fani kupią krążek, a inni będą musieli zadowolić się elektroniczną wersją, ściągniętą legalnie z bandcampa, bądź też nielegalnie z torrentów? — B: Początkowo chcieliśmy wytłoczyć „The Graveless Remains” w nakładzie 1000 kopii na 10” krążku, ale Chris Bruni (właściciel Profound Lore) zdecydował się wypuścić jedynie 600 sztuk. Dodatkowo, zasugerował, żeby zrobić to w formie 12” krążka, co pomogłoby zachować analogowe brzmienie muzyki. Bardzo chciałem, by szata graficzna albumu była utrzymana na tak wysokim poziomie, jak to miało miejsce w przypadku naszych poprzednich wydawnictw. Niestety, wydrukowanie wkładki o odpowiedniej jakości dla formatu 12” tylko dla dwóch kawałków okazało się bardzo drogie. Stąd też „The Graveless Remains” jest sprzedawane po dużo wyższej cenie, niż zwykła EPka. Od razu uspokajam – nie jesteśmy chciwi i nie zamierzamy robić na tym żadnej kasy – wpływy mają pokryć jedynie koszty produkcji i wydania albumu. Z drugiej strony, wydaje mi się, że finalny efekt wart jest tej ceny, w szczególności, jeżeli jesteś kolekcjonerem winyli. Oprócz die-hard’ów istnieje oczywiście cała rzesza fanów, którzy nie posiadają adaptera lub zwyczajnie preferują bardziej przenośny format muzyki – oni właśnie są adresatami wersji elektronicznej. Nie sądzę, że kiedykolwiek wydamy „The Graveless Remains” jako EP-kę na kompakcie. Splity z Winterwolf i Convulse zostały wydane na początku w wersji winylowej, a dopiero później znalazły się na kompilacji „The Lost Vault of Chaos”. Czy, mimo tego, co mówisz, w przyszłości można oczekiwać, że „The Graveless Remains” i „Sempi-ternal Deformity” również ukażą się na CD? — B: Tak jak już powiedziałem, wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne. Być może zostaną one dodane w charakterze bonusowych utworów do następnych albumów. Na pewno nie będziemy ich nagrywać raz jeszcze i ingerować w ten sposób w ich brzmienie. Przyczyna jest prosta – oba utwory, które znalazły się na EP-ce zostały już przecież raz zarejestrowane i wydane. Zobaczymy jednak, co przyniesie czas. Skoro już mowa o Winterwolf i Convulse – zdaje się, że fińską scenę darzycie szczególnym sentymentem? — B: Nie inaczej! Stara fińska scena odcisnęła swoje piętno na moim stylu pisania. Dlatego też ubóstwiam takie zespoły, jak Abhorrence, Amorphis, Disgrace, Purtenance Avulsion, Funebre, Demilich, Rippikoulu, Demigod, no i oczywiście wspomnianą już wcześniej Xysmę. Uważam, że były to zajebiście ciężkie kapele, które w latach 80-tych i 90-tych wypuściły jedne z najmroczniejszych i najbardziej chorych albumów, które po dziś dzień obrastają kultem. Ta muzyka przeszła próbę czasu i dzięki temu dorobek tych kapel nigdy nie zostanie zapomniany. Na fali popularności różnego rodzaju kultowych i oldschoolowych rzeczy wiele z tych nazw powróciło do żywych, gra koncerty, a nawet tworzy nową muzykę. W żadnym też wypadku nie można zapominać o Szwecji, gdzie tworzyły tak chore zespoły, jak wczesny Grave, Nihilist/Entombed, Aff licted Convulsion, Unleashed, Nirvana 2002, Interment, Dismember czy Crematory Jak postrzegacie zatem renesans oldschoolowego death metalu, który można teraz zaobserwować w Finlandii? — B: Naprawdę świetną rzeczą jest to, że cała masa młodych ludzi stara się podążać za starymi bogami death metalu. Mimo to, w moim odczuciu, nikt nie jest w stanie uchwycić atmosfery, która panowała na starych nagraniach. Niemożliwym jest odtworzenie tego brzmienia, które było wypadkową łuta szczęścia, braku umiejętności i ograniczonego dostępu technologii. Młodym zespołom dużo bliżej chyba do drugiej fali death metalu, z połowy lat 90-tych. Niestety, w większości z nich słyszę zbyt wyraźne echa black metalu, w związku z czym, jedynie kilka młodych nazw naprawdę zwróciło moją uwagę. Chociaż notorycznie nadużywają pedału HM-2, słucham ich z wielką nadzieją, ponieważ zdają się na nowo odkrywać plugawe uroki przestrzennego brzmienia. Wiem, że nie podążacie za nowymi trendami, ale chciałbym się zapytać, czy uważacie, że wzrost zainteresowania młodych ludzi starą muzyką

to efekt autentycznej fascynacji, czy raczej owoc niemocy twórczej i braku jakiejkolwiek kreatywności wśród nowej generacji? — B: Sądzę, że ludzie poszukują szczerej i autentycznej muzyki. Znakomita część z dźwięków, jakie powstają dzisiaj brzmi tak sztucznie, że można odnieść wrażenie, iż ich autorem nie jest „żywy” zespół. Wiesz, o czym mówię – striggerowane do bólu bębny, gitary bez jakiegokolwiek brzmienia, a wszystko to idealnie przeprodukowane cyfrowo. Dodatkowo, wygląda na to, że w ramach poszczególnych gatunków, jedynie ich prekursorzy mogą być uważani za godnych jakiejkolwiek uwagi. W latach 80-tych i 90-tych można było zaobserwować całą gamę kapel, które zachowywały swoją klasę w ramach różnych stylów muzycznych. O ich wpływie na teraźniejszość świadczyć może fakt, jak trudno znaleźć dzisiaj zespół, posiadający własne brzmienie, nieskażone inspiracjami pochodzącymi z tamtych lat. Zauważam również, że ostatnio coraz więcej kapel decyduje się na rejestrowanie swojej muzyki na taśmie magnetofonowej. To chyba wystarczająco wyraźny objaw wpływu lat 80-tych. Dla mnie Disma to deathmetalowy monolit. Czy uważacie, że niezmienność stylu i opieranie się kolejnym trendom zapewni waszej muzyce nieśmiertelność? — B: Oldschoolowy death metal to wszystko, co znam i czuję. Nie sądzę, bym kiedykolwiek był w stanie poruszać się w innej stylistyce. Jestem naprawdę wielkim szczęściarzem, ponieważ mogłem obserwować narodziny death metalu. Proces ten zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że fani są głodni nowej muzyki sygnowanej nazwą Disma, i słuchanie w kółko trzech wydawnictw z naszej dyskografii może być nużące, ale zapewniam, że powoli przemy do przodu, konsekwentnie pozostając w tym samym stylu. Nie mam zamiaru nikogo rozczarować jakością muzyki, jaka wychodzi spod mojego pióra. Popatrz, jak wiele kapel, które wszyscy znamy i lubimy nagle zdecydowało się popłynąć z nurtem i nagrało naprawdę gówniane rzeczy, tylko po to, by spróbować wykorzystać szansę, jaką okazała się dla nich popularność. Za gówno można też uważać znakomitą większość tych nowoczesnych, tak zwanych deathmetalowych kapel. Tworząc muzykę w Disma, stawiamy przede wszystkim na własną satysfakcję. Jeżeli zaś zaczniemy kiedyś popadać w stagnację i zjadać własny ogon, fani na pewno dadzą nam o tym znać. Uczciwość to klucz do nieśmiertelności. W wywiadach podkreślacie, że zależy wam jedynie na tworzeniu coraz to cięższych i mroczniejszych albumów. Widząc nazwę Disma, z jednej strony od razu wiadomo, czego się spodziewać, ale z drugiej muzyka pomimo zatęchłego klimatu, porywa. W jaki sposób znajdujecie siły, by rozwijać swój styl i jednocześnie unikać jego diametralnej zmiany? — B: Zdecydowanie nie możemy sobie pozwolić na to, by wypuścić coś słabego. Dlatego też staramy się pracować według tej samej sprawdzonej formuły – przede wszystkim riffy. Osobiście lubię, gdy są one ciężkie, ale chwytliwe. Bardzo ważne jest, by zachować odpowiednią płynność i dynamikę melodii. Kiedy piszemy jakiś kawałek, zawsze staramy się zmieniać jego pierwotny szkielet. Jeśli po takim zabiegu i kilkakrotnym zagraniu danego motywu w nowej formie, nie zapada on z łatwością w pamięci, wtedy zostaje wyrzucony. Zdajemy sobie również sprawę z tego, jak ważną rolę odgrywa zachowanie własnego brzmienia w studio. To nie inżynier dźwięku wie, jak ma brzmieć Disma, ale my sami. Zawsze staramy się obniżać brzmienie i wrzucać jak najwięcej gruzu na struny. Narzucanie wizji przez pracowników studia jest notoryczne i, niestety, powszechnie akceptowane. Studio zawsze stara się wypolerować dźwięk, sprawić, by był sterylny – zupełnie jakby się bano, że jakiekolwiek skazy i brud stanowiły nie o charakterze i indywidualności nagrania, ale o braku profesjonalizmu miejsca, w którym album został nagrany. Masz tu odpowiedź na pytanie, dlaczego wiele kapel brzmi gorzej na pełnych albumach, niż na EP-kach czy demówkach. Po raz pierwszy w waszej historii, okładkę wydawnictwa zdobi zdjęcie. Co się stało, że nie zdecydowaliście się na wykorzystanie mrocznych pejzaży Oli Larssona, z którymi nie tylko utożsamiałem wasze albumy, ale również pięknie komponowały się z wielkoformatowymi okładkami winyli? — B: Tutaj musisz poznać całą historię. By to zrobić, musimy cofnąć się do 2013 roku, kiedy to odbywaliśmy

17


europejską minitrasę z Convulse. Gdy byliśmy w Paryżu, udało nam się znaleźć trochę wolnego czasu, by zwiedzić Paryskie Katakumby. Po powrocie do Stanów doświadczenie to zainspirowało mnie do napisania kawałka „The Graveless Remains”. Numer ten został odłożony na później z myślą o kolejnym pełnym albumie. Kiedy jednak w zespole pojawił się Craig Smilowski, chcieliśmy zaprezentować się w nowym składzie i udowodnić, że wciąż jesteśmy aktywni. Dlatego też zdecydowaliśmy się wykorzystać kawałek, który mieliśmy w zanadrzu. Chris z Profound Lore chciał jednak, by na wydawnictwie znalazły się dwa kawałki. Napisaliśmy więc „Sempiternal Deformity” i byliśmy gotowi, by wejść do studia. W międzyczasie pracowałem z Olą Larssonem nad nowym potężnym obrazem, który miałby się znaleźć na pełnym wydawnictwie. Ola to bardzo zajęty koleś i, niestety, nie miał czasu na to, by stworzyć dla nas okładkę na szybko. Z drugiej strony, my nie chcieliśmy by arcydzieło, które pierwotnie było przeznaczone na pełny album, zostało zmarnowane na EP-kę. Wtedy też przypomniałem sobie o fotograf iach, które zrobiłem szczątkom w czasie wizyty w Paryżu. Wszystko doskonale ze sobą spasowało, ponieważ zarówno okładka, koncept, jak i muzyka zostały zainspirowane jednym i tym samym wydarzeniem. Dlatego też, nie musisz się więc martwić – będziesz mógł zobaczyć prace Oli na naszym następnym albumie. We wnętrzu tego wydawnictwa zostaną również wykorzystane grafiki Dana Sawblade’a Shawa, który do tej pory zajmował się projektowaniem wzorów na nasze koszulki. Bardzo ważnym jest fakt, że „The Graveless Remains”, podobnie jak wasze wcześniejsze wydawnictwa, został nagrany przy pomocy tradycyjnych technik analogowych. Czy dzięki temu jesteście w stanie w 100% odegrać materiał na koncercie? Czy granie na żywo jest dla was ostatecznym testem muzyki? — B: Nie inaczej. Od momentu powstania Disma zawsze nagrywaliśmy nasze kawałki na taśmie szpulowej. Wyklucza to sytuację, w której nie bylibyśmy w stanie odtworzyć dźwięków z naszych wydawnictw na żywo, w należytej jakości. Zawsze mówiłem, że za wyznacznik dobrych kompozycji powinno się brać „Reign in Blood” i pozwolić muzyce bronić się samej. Niezależnie do tego, co się mówi, uważam, że muzyka zarejestrowana analogowo brzmi o wiele ciężej i gęściej, niż ma to miejsce w przypadku cyfrowych technik zapisu. Minialbum „The Graveless Remains” został wyprodukowany przez Chipsa Pierce’a w Trax East Studions. Popraw mnie, ale mam wrażenie, że brzmienie nowej EP-ki jest dużo bardziej obleśne niż „Towards the Megalith? — B: Bardzo dziękuję za komplement dotyczący obleśnego brzmienia. Naszym celem było sprawić, by „The Graveless Remains” było tak mroczne, ciężkie i brudne, jak to tylko możliwe. Czułem, że wraz z tym wydawnictwem powinniśmy wrócić do naszych korzeni. Chris Pierce zarejestrował nasze pierwsze demo „The Vault of Membros” oraz singiel „The Manifestation”. To koleś siedzący głęboko w punku i scenie niezależnej, dlatego też bardzo lubi, gdy muzyka brzmi brudno. Można więc przyjąć, że ma on swój wkład w brzmienie nowego minialbumu. Jak już wspomniałem wcześniej, to my przynieśliśmy swoją wizję brzmienia do studia, a Chrisowi udało się je uchwycić. Pełnego kształtu nagraniu nadał Eric Rachel, który zmiksował album w naszej obecności. Wstępny mastering materiału został wykonany w Trax East. Gdy byliśmy już wystarczająco zadowoleni z brzmienia, wysłaliśmy taśmy do Resonance Sound Studios, by Dan Lowdnes z Cruciamentum, nadał nagraniu końcowe szlify. Ten człowiek ma na swoim koncie wiele rzeczy świetnych pod względem produkcji. Zazwyczaj finalna obróbka zmienia charakter brzmienia, ale nam, szczęśliwie, udało się uniknąć zbyt silnego skompresowania dźwięku, w związku z czym finalny efekt brzmi bardzo podobnie do wersji z Trax East! Podobnie, to znaczy ciężko i masywnie! W tym samym studio, 25 lat temu powstał kamień milowy death metalu, czyli „Onward to Golgotha”. Co ciekawe, w jednym wywiadów Craig narzekał na brzmienie tego albumu. Czy „The Graveless Remains” można uważać za swojego rodzaju hołd dla debiutu Incantation? — B: Wybraliśmy Trax East, ponieważ miałem okazję już pracować tam w 1990 roku, gdy grałem w Incatation. John robił wtedy miksy do „Entertainment of Evil”.

18

D nr 42 / 02–2017

Kiedy szukaliśmy studia, by nagrać „The Graveless Remains” przypomnieliśmy sobie o Trax East. Nie bez znaczenia był tu też analogowy sprzęt, jakim dysponuje to miejsce oraz fakt, że znajduje się ono w bliskiej odległości od naszych domów. W żadnym wypadku nie można uważać „The Graveless Remains” za hołd dla Incantation. Jesteśmy Disma. — Craig: Absolutnie nie ma żadnego związku między tym, że „Onward To Gogotha” i „The Graveless Remains” zostały nagrane w tym samym studiu. Masz rację, jeżeli chodzi o moje niezadowolenie związane z brzmieniem debiutu Incantation. Wierz mi, że zarówno nagrywanie materiału bez bladego pojęcia o tym, w jaki sposób przebiega praca w studiu, czy też ciągłe kłótnie pomiędzy Johnem i Stevem Evettsem, który był wtedy naszym inżynierem dźwięku, nie dawały wtedy najlepszych rokowań, a dzisiaj nie stanowią powodu do najlepszych wspomnień. To, że fanom spodobało się brzmienie tego albumu to olbrzymi przypadek. Niezależnie od tego, dalej uważam, że debiutu Incantation słucha się, jakby ktoś owinął ci głowę ręcznikiem. Z drugiej strony, pomimo tego, że produkcja „Onward to Golgotha” jest okropna, to z kompozycji jestem zadowolony na 110%. Craig, co czujesz dzisiaj, wiedząc, że przyczyniłeś się do stworzenia historii i zainspirowania innych ludzi? Czy nie męczą cię postrzeganie twoich osiągnięć w Disciples of Cockery lub Disma przez pryzmat debiutu Incantation, a także ciągle pojawiające się pytania o przeszłość? — C: Fakt, że udało mi się zainspirować innych przyjmuję z pokorą. Na co dzień jednak niespecjalnie mam czas się nad tym zastanawiać, ponieważ pochłonięty jestem walką z codziennością, przeciwnościami losu i własnymi demonami. Nie orientuję się też za bardzo, kogo tak naprawdę zainspirowałem, ponieważ nie słucham żadnych nowych zespołów. Jeżeli sięgam po metal, to są to stare kapele typu Celtic Frost, Carnivore czy Winter. Ludzie, którzy zadają mi pytania o przeszłość w ogóle mi nie przeszkadzają. Nie postrzegam również Disma przez pryzmat kontynuacji moich poprzednich projektów. Nie o to tu chodzi. Jeżeli nie przyjaźniłbym się z Billem, Randim i Craigiem, po prostu bym tego nie robił. Wzajemnie się wspieramy, a na tym właśnie polega braterstwo. Czy uważacie, że po usunięciu was z rozkładu The Netherlands Death Fest czy też Chaos in Tejas, można uważać Disma za ofiarę lewackich organizacji, które za wszelką cenę dążą do oczyszczenia sceny z elementów z ich punktu niepożądanych? A może największymi pokrzywdzonymi stali się fani, którzy podlegli odpowiedzialności zbiorowej? — B: Tak jak już wielokrotnie powtarzałem, nie jesteśmy w żadnym stopniu zespołem politycznym. Niedorzecznym jest, by demonizować i karać cały zespół za udział jednego z członków w projekcie, który nie dość, że zakończył swoją działalność, to jeszcze nie miał żadnego związku z powstaniem i działalnością Disma. Z powodu pogłosek, głoszących, że jesteśmy nazistowskim zespołem i piewcami rasistowskich doktryn, odwołano nasze występy na California Death Fest i Netherlands Death Fest. Po prostu nie chciano, by Craig szerzył ze sceny nienawiść. Jaką, kurwa, nienawiść?! Nie należymy do nurtu NS, o czym może świadczyć chociażby tematyka naszych płyt, ich oprawa graficzna czy koncerty, które udało nam się zagrać. Nikt, kto w nich uczestniczył nie powie, że promowaliśmy jakiekolwiek ekstremistyczne poglądy. Co ciekawe, graliśmy na Maryland Death Fest już wcześniej i nasz występ spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Nie było również żadnych obiekcji. Co do Chaos In Tejas Fest – to muszę sprostować: to nie nas wykopano, ale sami zdecydowaliśmy o tym, że nie wystąpimy na tym feście. Po prostu nie chcieliśmy być identyfikowani z płaczliwymi punkowcami, którzy żalili się, że muszą dzielić scenę z kapelą NSBM, czyli z nami. To kolejna kłamliwa informacja, rozprzestrzeniana przez szmatławe serwisy informacyjne, poświęcone metalowi. Sprawa zakrawała już o zniesławienie, dlatego też zagroziłem tym pozerskim portalom wyciągnięciem konsekwencji prawnych. Skąd oni wzięli takie informacje? Nie chcę tutaj podawać ich nazw, ponieważ na to nie zasługują i nie chcę robić im tym samym darmowej reklamy. Niemniej jednak problemem tego typu stron internetowych jest to, że tylko czekają na „soczyste” newsy, tylko po to, by później móc rozpocząć polowanie na czarownice. Nie muszę dodawać, że ich ignorancja, której celem jest promowanie kłamstw jest wielce

szkodliwa. Na szczęście, ludzie zaczynają się budzić i patrzeć trzeźwo na to, co się dzieje. Czy odwołanie występów na tych festiwalach wpłynęło na zmianę – pozytywną lub negatywną – zainteresowania zespołem? Czy uważacie, że to wydarzenie mogło stanowić dla was reklamę? — B: Zdecydowanie, a nawet aż za bardzo. Ci pozerscy idioci umieścili nas w worku z wielkim napisem „ N a z i ś c i w m u z yc e” w r a z z L e m my m , J e f f e m Hannemanem, Tomem Array’ą, Philem Anselmo oraz takimi zespołami, jak Dragon Force, Mayhem, Marduk czy Inquisition. Większość z tych kapel zarabia naprawdę duże pieniądze na muzyce i często udaje się im wykorzystać marketingowo całą aferę i ugrać ich jeszcze więcej. Dla nas wygląda to trochę inaczej. Ludzie bezwarunkowo wierzą w to, co czytają, nawet nie próbują spojrzeć na dany problem w sposób obiektywny. Dlatego zaraz po pojawieniu się oskarżeń, zostaliśmy umieszczeni na czarnej liście. Przecież, gdy wpiszesz w wyszukiwarkę hasło „Disma” od razu pojawia się cała masa artykułów, wskazujących na nasze rzekome powiązania z nazistami. To wystarczy, by ludzie bali się nas zapraszać. Niektóre z naszych występów zostały odwołane, ponieważ promotorzy i właściciele klubów nie chcieli podzielić naszego losu. Nie ma tutaj żadnego znaczenia fakt, że odżegnujemy się od jakiejkolwiek ideologii. Jak już powiedziałem, oskarżenia pod naszym adresem są kierowane przez pryzmat projektu Craiga – Sturmführer. Zgodzę się, że dla wielu ludzi wizerunek, jaki obrał Craig może wielu wydawać się obraźliwym lub szokującym. Niemniej jednak, takie założenie przyświecało od samego powołania Sturmführer do życia. Jestem natomiast pewien, że żaden z oskarżycieli nie wysłuchał żadnego z albumów tej kapeli. A przecież to nic innego, jak ambient z elementami noise’u i samplami z muzyką z lat 30-tych ubiegłego wieku. To wszystko! Nie ma tam żadnych tekstów. Tak właśnie wygląda zawartość płyty, która paraliżuje strachem tych, którzy nie potrafią podejść do niej z odrobiną dystansu. Jesteśmy przede wszystkim fanami metalu, którzy chcą grać tę muzykę dla innych fanów metalu i robimy to bez żadnych pobudek ideologicznych czy politycznych. Dlatego też, zgodzę się z tobą, że to właśnie nasi fani, są tymi, którzy najbardziej cierpią przez ten nonsens. Czy zgodzisz się ze mną, że tego typu akcje są skutkiem otwarcia się metalu na przypadkowych ludzi z zewnątrz? — B: Absolutnie! Scena jest przesiąknięta pozerami i ludźmi, którzy po prostu do niej nie pasują. Winę za to ponosi przede wszystkich Internet, który sprawił, że metal stał się popularny, a cały ruch za bardzo zbliżył się do mainstreamu. Dlatego też wielu ludziom wydaje się, że z dnia na dzień stali się częścią tego świata i mogą ni stąd, ni zowąd zabierać głos. Niech spierdalają! Chyba zapomnieli, że najpierw muszą zasłużyć na uznanie! W związku z nagonką w niemieckiej prasie muzycznej na Nargaroth, jego lider, Ash vel Kanwulf, był bardzo zaskoczony, gdy poprosiliśmy o udzielenie okładkowego wywiadu do najnowszego numeru naszego magazynu (Tak, tak. Okładkowym numerem #42 „7 Gates” miał być potężny i ekskluzywny wywiadrzeka z Ashem z Nargaroth, jednak ten, kompletnie na finiszu, zostawił nas z ręką w nocniku, co rusz wymyślając mitomańskie wymówki i tym samym potwierdzając, że będąc psychologiem sam potrzebuje pomocy takowego – dop. M.). Z kolei w poprzednim numerze „7 Gates” Magazine, lider Crimson Moon, Scorpios Androctonus, wyraził opinię, że obecnie największe zagrożenie dla sceny metalowej stanowią takie organizacje, jak ANTIFA, które zastraszają kluby i bardzo umiejętnie wywierają presję na opinii publicznej. Czy zgodzisz się z jego punktem widzenia? Czy zgodzisz się, że izolacja sceny metalowej i zapadnięcie się jej jeszcze bardziej pod ziemią może wpłynąć na nią zbawiennie – oczyścić ją z niepotrzebnych elementów i przywrócić określoną świadomość? — B: To, co się obecnie dzieje jest przerażające. Z drugiej strony, ludzie, którzy bojkotują i dążą do zatrzymania naszych koncertów są po prostu śmieszni. Jeżeli nie biorą udziału w koncertach, to po co knują i odbierają możliwość uczestniczenia w nich innym? ANTIFA to nic innego, jak bezmyślne roboty, które są kontrolowane przy pomocy sieci kłamstw. Ta organizacja to kwintesencja hipokryzji – jej członkowie nie dostrzegają, jak bardzo są indoktrynowani i ubezwłasnowolnieni, przez system, przeciwko któremu


Czy zgodzisz się, że dla takich zespołów jak Disma, dla których granie jest bardziej hobby niż źródłem realnego zarobku, sytuacje tego typu nie niosą ze sobą tak poważnych konsekwencji, jak w przypadku wielkoformatowych kapel, dla których członków, muzyka to ważna część domowego budżetu? Czy niezależność finansowa pozwala zachować niezależność twórczą? — B: Jesteśmy zespołem, któremu bliskie są ideały „zrób to sam”. W zasadzie oprócz wydawania albumów, każdy aspekt działalności zespołu ogarniamy własnymi siłami. Sami projektujemy i sprzedajemy koszulki, nie mamy żadnych umów licencyjnych itd. Pieniądze, uzyskane w ten sposób inwestujemy następnie w merch i tak w kółko. Nie polegamy na nikim innym, poza nami samymi i naszymi fanami. Wyznaję złotą zasadę, że jeżeli możesz coś zrobić samemu, to twój zysk z pewnością okaże się większy. Liczby nigdy nie kłamią! Gdybyśmy mieli wystarczająco dużo kasy, sami wydawalibyśmy nasze albumy. Z koli uderzanie w finanse za pośrednictwem cenzury jest w moich oczach bardzo nie w porządku, ponieważ przeczy wolności wypowiedzi. Dla mnie to rodzaj dyktatury. Dziwi mnie, dlaczego niektórym ludziom tak bardzo przeszkadza Disma. Przecież nie siejemy nienawiści. Jedyną rzeczą, której naprawdę nienawidzimy jest głupota i ignorancja tych idiotów, którzy nas nienawidzą. W całym zamieszaniu, spowodowanym odwołaniem waszych koncertów podobało mi się, że trzymaliście jedną linię i nie wypieraliście się niczego. Co sądzicie o zespołach, które przyciśnięte do muru publicznie posypują głowę popiołem? — B: Nigdy nie ustąpiliśmy, nigdy nie przeprosiliśmy, ponieważ nie mieliśmy wrażenia, że zrobiliśmy coś złego. O ile pamiętam, nikt z nas nie popełnił żadnej zbrodni, a jedynym przewinieniem zdaje się być niewygodna przeszłość Craiga. Gdzie więc znajduje się problem? Jak daleko są w stanie posunąć się ci ludzie? Jeżeli ulegniesz im chociaż raz, wówczas potwierdzisz zasadność głoszonych przez nich absurdów. Ich słowa – w naszej opinii – nie mają żadnej wartości, dlatego też staramy się je ignorować. Niestety, wielu ludzi ugina się i zaczyna przepraszać. Popatrz choćby na Phila Anselmo, który ukląkł po to, by uratować swoją karierę.

władzy, w których się oni skupiają znajdują się daleko poza pojęciami religii czy rasy. Rzekomi przywódcy współczesnego świata to marionetki, którzy w obawie o ujawnienie swojej kryminalnej przeszłości całkowicie podporządkowują się woli swoich władców. Judaizm, chrześcijaństwo, islam to jedynie zasłony dymne, które są wykorzystywane do mamienia całych narodów. Ludzie ci ponoszą odpowiedzialność niemalże za każdy konflikt, atak terrorystyczny czy zamach. Na ich usługach znajdują się Mosad, C.I.A. , i cała masa cyngli, wyszkolonych do zabijania. Toczenie wojen w imię religii czy państwowości to iluzja – wszystkie one służą realizacji interesów bankierów. Popatrz chociażby na Bliski Wschód – podtrzymywanie zamieszania, spowodowanego konfliktem w tej części świata, sprzyja prowadzeniu interesów i zwiększeniu zysków, płynących z eksploatacji potężnych złóż zasobów naturalnych. Zjawisko masowej i tylko pozornie niekontrolowanej migracji do Europy, to jedynie znakomicie zakamuf lowane narzędzie, pomagające zachować ten stan rzeczy – sprawić, by świat znienawidził Muzułmanów, a ci naiwnie uwierzyli, że ich jedynymi wybawicielami są dupki z ISIS. To wszystko brzmi jak czyste szaleństwo, prawda? Jeżeli chcesz się z niego wyrwać, musisz wyrzucić telewizor i radio przez okno. Tylko Internet gwarantuje dostęp do obiektywnej informacji. Bez niego wciąż tkwilibyśmy w mroku i niewiedzy. Wychodzenie z niej to jednak powolny i mozolny proces, a każdy, kto wystąpi przeciwko temu systemowi zostaje natychmiastowo określony mianem terrorysty, pedofila czy tyrana. Możesz nazywać mnie wariatem, ale w żadnym wypadku nie będę się ograniczał, tylko po to, by czyjś spokój lub ignorancja pozostały niezmącone. Moglibyśmy gadać o tym godzinami, ale „7 Gates” Magazine to chyba magazyn poświęcony metalowi, a nie politycznemu gównu, nie? Ale przy was po prostu nie da się pytać o pewne sprawy. Craig, w dniu, w którym Donald Trump został ogłoszony zwycięzcą kampanii prezydenckiej, zamieściłeś post: „Powitajcie świt nowej, zwycięskiej epoki! Zbudź się Ameryko!”. Czy nowy prezydent spełnia twoje oczekiwania? — C: Niektóre z pomysłów, zaproponowanych przez Donalda Trumpa były naprawdę świetne i wydawało się, że po wprowadzeniu ich w życie, przyniosą dużo dobra dla Stanów. Jeżeli jednak prezydent ma związane ręce, wówczas nie może rozwiązać żadnego z problemów, z jakimi boryka się nasz kraj. Wydaje mi się, że najpierw musi – i to dosłownie – zrobić porządek ze swoim otoczeniem i wywiązać się z obietnic, złożonych w trakcie kampanii wyborczej. Dopiero wtedy, będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że głos oddany na niego nie był stracony. Czy uważacie, że Trump jest w stanie poradzić sobie z istniejącym układem polityczno-biznesowym, a może po prostu zastąpi ten już istniejący innym, stworzonym dla swoich celów?

— B: Wszyscy mieliśmy nadzieję na to, że Trumpowi uda się wyczyścić cały ten syf. To była naczelna obietnica, dzięki której ludzie mu uwierzyli. Niestety, wygląda na to, że nie zamierza on zmieniać niczego. Dla mnie okazał się po prostu kolejną marionetką, przez co dalej tkwimy po uszy w gównie z napisem Goldman-Sachs. Ostatni prawdziwy prezydent, jakiego mieliśmy w Stanach Zjednoczonych został zastrzelony w zamachu. Craig, w jednym z wywiadów powiedziałeś, że „aby przetrwać, naród potrzebuje dobrego lidera. Powinien mieć lidera, by wszystko zostało zrobione jak należy. W historii byli zarówno znakomici przywódcy, jak i całkowicie gówniani. Ci pierwsi zawsze zajmowali miejsce w sercach obywateli”. Co twoim zdaniem sprawiło, że ludzie zaczęli patrzeć przychylniejszym okiem na przywódców o silnych osobowościach, takich jak Trump, Władimir Putin, Recep Erdogan pomimo tego, że w masowych mediach są oni przedstawiani jako dyktatorzy? Czy uważasz, że rosnąca popularność autorytarnej odmiany władzy oznacza kres demokracji, w formie, w jakiej znaliśmy ją do tej pory? — C: Swoim biegiem historia zatacza wielkie koła. W mojej opinii, pokonywanie właśnie takiego kręgu kończy na naszych oczach pokonywać demokracja. Kolejnym, nowym już etapem, podyktowanym naturalnym biegiem rzeczy powinno być więc skupienie się na władzy, w której centralną postacią jest silny przywódca. Jeżeli Trump i Putin zostaliby pozostawieni bez jakiejkolwiek kontroli, to na pewno zawarliby oni jakiś sojusz. To byłoby stalowe, nierozerwalne przymierze, a świat mógłby być wtedy znaczenie lepszym miejscem do życia. Czas pokaże, co się stanie, ale wątpię byśmy doczekali tak radykalnych zmian. Niemniej jednak, rzeczywistość potrzebuje gruntownego oczyszczenia, a mogłoby się to stać, gdyby dwa największe mocarstwa zjednoczyły się. Panowie, to już wszystko z mojej strony. Dziękuję za rozmowę! Na koniec powiedzcie proszę, czego można oczekiwać od Disma w przyszłości i czy możemy liczyć, że kiedykolwiek zobaczymy was w Polsce? — B: Raz jeszcze dziękujemy za wywiad i zainteresowanie ze strony „7 Gates” Magazine. Twoje pytania były naprawdę świetne i mam nadzieję, że czytelnicy prawidłowo zrozumieją sens naszych odpowiedzi. Bardzo chcielibyśmy zagrać kiedyś w Polsce, więc mam nadzieje, że promotorzy z twojego kraju mimo wszystko nie dadzą wiary mitom, jakie stworzono o nas i nie będą bali się nas zaprosić. Chcielibyśmy też kiedyś w ogóle wrócić do Europy. W tej chwili pracujemy nad materiałem, który będziemy prezentować, na koncertach. Jeżeli jesteście zainteresowani merchem i informacjami o zespole, odwiedzajcie naszą stronę www.dismaband.com No i nie zapomnijcie dodać nas na Facebooku i Twitterze. Dzięki! D

Czy uważasz, że NWO to prawdziwa teoria tłumacząca różne negatywne zjawiska ostatnich dziesięcioleci jak np. gwałtowna ekspansja islamu, niekontrolowana migracja z Bliskiego Wschodu wycierają świadomość narodową, zwiększając wpływy bankowej finansjery, czy też tego typu rzeczy to spontaniczna epidemia lewackich i liberalnych ideologii? — B: NWO jest prawdziwsze niż nam się zdaje! Rotszyldowie kupują i sprzedają wszystko, na co tylko mają ochotę i konsekwentnie dążą do podporządkowania sobie całego świata. Przez wiele lat nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak sprawnie pociągali za sznurki, ponieważ cały czas pozostawali w ukryciu. W historii, ci ludzie byli często określani jako „bankierzy” lub „kupcy”, podczas gdy w rzeczywistości nie różnili się niczym od barbarzyńców. Jedynie zbroję i futro zastąpili trójrzędowym garniturem. Dzięki Internetowi i dostępowi do niezależnych źródeł informacji ta mistyfikacja została odkryta. Pomimo tego, że ludziom udało się połączyć wszystkie elementy, nie byli w stanie określić całego spisku. Aby zwieść tropicieli i utrudnić ich działania, stworzono mit o Iluminatach. Nie ma obcych, nie ma żadnych jaszczuroludzi. Istnieją jedynie pazerni megalomaniacy z chrapką na władzę absolutną. W głębi duszy, jeżeli takową posiadają, to Syjoniści, którzy głęboko infiltrowali zarówno lewą jak i prawą stronę sceny politycznej, a dzięki kontroli nad mediami, są w stanie dyktować, co jest dobrem, a co złem. Ośrodki

19

www.dismaband.com B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

tylko pozornie się buntują. Propaganda tych małych faszystów, skrywających swoje twarze za maskami musi zostać zatrzymana. Oczywiście, podobne zagrożenie do ANTIFY stanowi cała masa organizacji i zespołów – wszystkie te lewackie crust/punkowe kapele, które tak głośno krzyczą, gdy coś nie jest po ich myśli, tak naprawdę zachowują się jak rozwydrzone beksy. Najlepiej by było, gdyby wreszcie przestaliby się pojawiać na tych samych festiwalach, co my i po prostu poszli na koncert Green Day. Naprawdę mam już dość tych dupków! Może, gdyby przestali żyć na garnuszku mamy i taty, poszliby do pracy i poznali, czym jest prawdziwe życie, wtedy daliby żyć innym? Metal, a w szczególności death metal, to nie miejsce dla wymoczków, tu nie ma zmiłuj się.


20

D nr 42 / 02–2017


Internet maksymalnie spłaszcza pojęcie czasu i brutalnie dezaktualizuje to, co głosi szlachetne słowo drukowane. Ledwie Bart i Inferno, udzielając odpowiedzi na moje pytania, twierdzili, że casting na posadę wokalisty Azarath jeszcze nie rozkręcił się na dobre, a już w sieci można było przeczytać scenariusze kolejnych odcinków personalnej telenoweli, w których zespół najpierw wdał się w przelotny romans z Kaosem z Nekkrofukka, a w chwili, w której piszę te słowa – szuka pocieszenia w ramionach wokalisty Embrional, ukrywającego się pod srogim pseudonimem Skullripper. Niezależnie od tego, jakim torem toczy się emocjonalne życie zespołu, „In Extremis” od dnia swojej premiery dzieli opinie fanów i krytyków, którzy momentami wydają się mieć lepszą wizję tego, jak powinno wyglądać dziecko tczewskich załogantów, niż oni sami. Bo to za mało siarki, agresji i żywiołu, a za dużo lukru, pitolenia i kalkulowania. Należy jednak pamiętać o tym, że w odróżnieniu od większości domorosłych konstatorów, ekspertów i nienawistników, zespół wie, co robi, robi to co najmniej od 20 lat nie przestając przy tym trzymać poziomu. A o tym, czy zmiana brzmienia zespołu na bardziej wysublimowane, jaka w tym czasie się dokonała, mogła mieć związek z jakością spożywanych napojów, oraz o wielu innych rzeczach przeczytać możecie w poniższej rozmowie. ↔ Czołem panowie! Jak powszechnie wiadomo, prawdziwi mężczyźni gardzą babraniem się w towarzyskich intrygach i publicznym praniem brudów, woląc stawiać sprawy jasno. Niestety, inna prawda głosi, że plotki sprzedają się najlepiej. Tak czy siak, im szybciej padnie to pytanie, tym lepiej. Co takiego się stało, że po 7 latach rozeszły się wspólne drogi Azarath i Necrosodoma? — Inferno: Wielkiej sensacji w mojej odpowiedzi nie uświadczysz, ponieważ samo rozejście się naszych dróg zostało zwyczajnie spowodowane brakiem porozumienia się w kluczowych kwestiach. Ostatecznie tylko takie rozwiązanie było rozsądnym wyjściem z sytuacji, w której de facto znajdujemy się nie po raz pierwszy. — Bart: No, niestety, nie działało to już jak należy, i to z punktu widzenia obu stron, więc nie było innej możliwości niż zakończenie wzajemnej współpracy. Treść oświadczenia, jakie wydał wasz były już wokalista, wskazuje na to, że decyzja ta miała charakter raczej jednostronny. Czy czynnikiem, który waszym zdaniem zaważył na tym kroku mogło być również wznowienie współpracy z waszym obecnym wydawcą, o którym – delikatnie rzecz ujmując – nie miał on najlepszego zdania? — I: W imieniu zespołu mogę tylko powiedzieć, że decyzja miała charakter obustronny i taka też informacja została oficjalnie przekazana po uprzednim ustaleniu jej treści przez nas wszystkich. Nie mam też żadnych przesłanek, aby mieć negatywną lub co najmniej niepochlebną opinię na temat Agonia Records. Współpraca przy wydaniu „Praise the Beast” w przeszłości przebiegała bez zastrzeżeń, a i tym razem jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych działań. Płyta została wydana przepięknie i w zasadzie dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Po „Blasphemers’ Maledictions” odbyliście swoja pierwszą europejską trasę w ramach Hatefest 2011. Wówczas pełni entuzjazmu mówiliście, że koncerty u boku Marduk i Triptykon oznaczają krok naprzód i otwarcie się nowych perspektyw dla zespołu. Czy czujecie, że wraz z odejściem Necrosodoma podcięto wam skrzydła, a wynikający z tego brak możliwości bezpośredniego wsparcia nowego wydawnictwa trasą to regres dla zespołu? No chyba, że zamierzacie podejść do sprawy marketingowo i przekuć ostatnie występy z Azarath ze starym wokalistą na Hellfest i Party San na komercyjny sukces? Wiadomo, przecież, że pożegnalne koncerty cieszą się szczególnym zainteresowaniem – patrz Scorpions, Aerosmith, Guns N’ Roses… (śmiech) — I: Bardzo dobrze wspominam w/w trasę, zarówno pod względem towarzyskim, jak i na płaszczyźnie muzycznej. Nie omieszkamy też skorzystać z możliwości zagrania trasy europejskiej, jeśli tylko taka się pojawi. Natomiast temat zagrania pożegnalnych koncertów został już dawno za nami. Odejście Marka, tak jak i opuszczenie zespołu przez Bruna nie wpłynie na działalność Azarath. Robimy po prostu dalej swoje bez oglądania się za siebie i nie musimy niczego przekuwać na komercyjny sukces. Zauważ też, że przed dołączeniem do składu Marka nie szukaliśmy na miejsce wokalisty osoby, która by miała takie możliwości wokalne, jak Bruno (potężny i głęboki growl), ponieważ byłoby to raczej niemożliwe. Bardziej zależało nam na pierwiastku tożsamości bez względu na barwę i tymi samymi kryteriami będziemy się kiero-

wać dzisiaj w doborze nowej osoby do składu. „In Extremis” może być tłumaczone zarówno jako „W obliczu śmierci”, ale również „W wyjątkowo trudnej sytuacji”. Czy poszukując tytułu dla płyty, zdawaliście sobie sprawę z tego, jak wieszcze będzie mieć znaczenie w obliczu sytuacji, w której znalazła się kapela? — I: Nie widzę żadnej zależności pomiędzy tytułem płyty, a obecnym statusem zespołu, który stoi raczej u progu wyzwania i nowego rozdziału. Działa to na nas oczywiście bardziej motywująco niż destabilizująco. — B: Poszukując tytułu kierowaliśmy się tym, by jak najlepiej pasował do zawartości muzycznej, lirycznej jak i graficznej albumu. Nie miało to żadnego związku z obecną sytuacją. Ciągnąc wątek personalny, czy macie może już kogoś na potencjalnych kandydatów na lidera? Czy jesteście gotowi na spotkanie z sentymentalistami, domagającymi się powrotu Bruna? — I: Nie podejmujemy decyzji pochopnie, a wręcz wolimy odczekać odpowiednio długo i przemyśleć rzeczy dwa razy zanim jakakolwiek klamka zapadnie. Sam jestem swego rodzaju sentymentalistą i doskonale rozumiem osoby, którym marzy się powrót do starego składu. Niestety, taki manewr nie miałby racji bytu i byłby odgrzewaniem kotletów z przeszłości zamiast krokiem naprzód. Dlatego też, w swoim czasie i odpowiednim momencie zaanonsujemy nowy skład. — B: Potencjalnych kandydatów mamy kilku, których jakby sami wybraliśmy, kierując się różnymi aspektami. Ponadto otrzymaliśmy i otrzymujemy sporo zgłoszeń, pomimo iż nigdzie nie poinformowaliśmy, że trwa jakiś nabór do Azarath (śmiech). Rozważamy kilka opcji i nie jest powiedziane, że najpierw nie przetestujemy tej osoby czy osób na koncertach, zanim podejmiemy ostateczne decyzje. Patrząc na ilość perkusistów, którzy zasiadali za zestawem Azarath, można sparafrazować Józefa Wissarionowicza Stalina – „barabanschików u nas mnogo”. Inferno, czy w związku z tym może byś się zdecydował, aby zza perkusji przeskoczyć do przodu? Można by znaleźć całkiem dużo logicznych powodów ku temu – i tak razem z Bartem jesteście odpowiedzialni za większość kompozycji, odpocząłbyś od ciężkiej fizycznej harówy, od której bolą plecy, a witki omdlewają… (śmiech) — I: Moje umiejętności techniczne, a raczej ich brak ogranicza mnie dość mocno w tej dziedzinie. Mam tu na myśli głównie granie solówek, gdzie przyzwyczajone do bębnów ręce są sztywne, jak deska dębowa. Na szczęście, dzięki uprzejmości Pawła „Stormblasta” i Adama Sierżęgi, Bart może w skuteczny sposób dopasować terminy tak, aby wszelkie koncerty dochodziły do skutku. O warsztat tych Panów nie muszę się martwić z racji tego, że są to doświadczeni goście, którzy na death/black metalu zjedli swoje zęby. Jak już zostało wspomniane, wraz z nowym krążkiem doszło do zmiany wydawcy, którym została Agonia. Jest to sporym zaskoczeniem, nie tylko z uwagi na nieszczególnie pochlebne komentarze, jakie pod adresem tej stajni kierował wasz były już wokalista, ale również z uwagi na entuzjazm, jaki towarzyszył współpracy z Witching Hour Productions przy okazji wydania „Blasphemers’

Maledictions”. Dodatkowo, jakiś czas temu WHP wznowił nawet stare wzory waszych koszulek, co mogło sugerować, że to właśnie oni wezmą pod swoje skrzydła wasze najnowsze wydawnictwo. Powiedzcie, co się zmieniło, że zdecydowaliście się zmienić barwy? — I: Kierujemy się swoim doświadczeniem i bazujemy na własnych spostrzeżeniach, a opinie innych zawsze będą niemiarodajne i czysto subiektywne. — B: Umowy z Agonią na „Praise the Beast” czy z WHP na „Blasphemers’ Maledictions” były umowami na jedną płytę. Z Agonią nie rozstawaliśmy się z powodu niezadowolenia, wszystko było jak najbardziej ok, tylko najzwyczajniej w świecie WHP przedłożyła wtedy najlepszą ofertę, działali bardzo prężnie, czego przykładem może być np. nasza trasa w Polsce z Bulldozer, a później europejska z Triptykon i Marduk w grudniu 2011 roku. Dopiero później, wszystko jakby siadło, a my nie lubimy stagnacji. To, że WHP wznowił wzory starych koszulek wraz z wydaniem starych materiałów na LP to fakt, jednak to wszystko ukazało się i tak z paroletnim opóźnieniem i nie miało żadnego związku z nowym albumem. Poszukując wytwórni na nowy album, prowadziliśmy kilka negocjacji, głównie z wytwórniami z Francji i Niemiec, ostatecznie na „polu bitwy” pozostała tylko jedna francuska firma oraz Agonia. Filip, nie dość, że nie przedłożył gorszej oferty od Francuza, to w wielu aspektach o wiele bardziej korzystną, a także jako jedyny nie miał żadnych zastrzeżeń do oprawy graficznej i formy wydania albumu (zarówno CD, jak i LP). Nadprogramowo sam zaproponował dwie dodatkowe wersje LP. Jak widać, Agonia nie skąpi środków na formę wydania albumu, w przeciwieństwie np. do dosyć znanej francuskiej wytwórni. „In Extremis” lada chwila ujrzy światło dzienne. Czy zgodzicie się, że płyta ta stanowi powrót do waszych deathmetalowych korzeni, czego przykładem może być chociażby „Venomous Tears (Mourn of the Unholy Mother)”? — I: Nowa płyta jest odzwierciedleniem nas samych i naszych emocji w danej chwili. Swoich korzeni jak najbardziej też jesteśmy świadomi i nie potrzebujemy uciekać się na siłę do sentymentów i rzeczy nagranych przez nas wcześniej. Nie chcemy powtarzać tego, co zrobiliśmy w przeszłości z prostego faktu – byłoby to nieszczere wobec nas samych, jak i wobec osób, które słuchają naszej muzyki. Robienie muzyki pod publikę jest moim zdaniem najgorszym z możliwych scenariuszy, jakie mogą się przytrafić temu zespołowi, dlatego przede wszystkim staramy się zadowolić samych. Gdy przy okazji nasz entuzjazm podzielają inni, to nie wyobrażam sobie lepszej nagrody i uznania. Zauważyłem też, że pomimo tego, iż na najnowszej płycie skupiliście się na gęstości gitar, to kompozycje zdają się być bardziej zwartymi i poukładanymi, niż to miało miejsce na poprzednim albumie, gdzie momentami miałem wrażenie, że chcecie zagrać wszystko na raz. — I: Prawdopodobnie stało się tak, ponieważ dokonaliśmy bezwzględnej segregacji riffów i pozostawiliśmy tylko mocne naszym zdaniem pomysły, ograniczając tzw. „wypełniacze” do minimum lub pozbywając się ich całkowicie. Jesteśmy też zwolennikami dość przejrzystych konstrukcji kawałków, bazujących na starej szkole death/black metalu, gdzie każdy

21


fragment utworu spełnia swoją rolę. Pewnie, dlatego z tego samego powodu pod naszymi półkami, na których się znajdują płyty Possessed czy Venom mamy zamontowane klęczniki. Moim zdaniem wyraźnymi pozostałościami po blackmetalowych naleciałościach, od których aż kipiała poprzedniczka, „In Extremis” wydają się być wokale, które w takim „Sign of Apophis” brzmią na wskroś jadowicie i opętanie. Czy jesteście zadowoleni z wokali Necrosodoma? Czy, podobnie jak w przypadku „Blasphemers’ Maledicitons”, do samego końca pozostawały one dla was niewiadomą? Skąd pomysł melorecytacji w „The Slain God”? — I: Oczywiście, że jesteśmy zadowoleni z wokali i, gdyby było inaczej nie zaakceptowalibyśmy ich. „Blaphemers’ Maledictions” muzycznie i stylistycznie wymusiła, chcąc nie chcąc, barwę i sposób położenia ścieżek. Z „In Extremis” sytuacja była analogiczna i dzięki temu, że sam materiał różni się od poprzedniczki tym samym wokale zostały odpowiednio dostosowane i zaaranżowane. Jeśli zaś chodzi o „The Slain God” i fragment „końcowy”, to nie ukrywam, że główną inspiracją były rozwiązania, jakie możemy znaleźć chociażby na „Grand Declaration of War” Mayhem. Być może jestem głuchy, ale odnoszę wrażenie, że nowy album został również pozbawiony epickości, którą cechował się „Blasphemers’ Maledictions”. Czy również tak uważacie? Czego to jest zasługą? — I: Epickość to raczej domena takich nazw, jak Bathory, choć mogę się mylić. Domyślam się, że chodzi tutaj o jakąś większą przystępność lub chwytliwość kawałków. Tym razem wyszło zupełnie inaczej i nie mam pojęcia, z czego to wynika. Tworząc muzykę, nie jesteśmy w stanie kontrolować stanów emocjonalnych, które podczas tego procesu towarzyszą. Jest to naturalny wpływ tego, co nam w głowach siedzi i tego się trzymamy. — B: Podejrzewam, że ta epickość w kontekście „Blasphemers’ Maledictions” dotyczy pewnie dwóch wolniejszych numerów, „Harvester of Flames” i „Under the Will of the Lord”, sam nie nazwałbym tego jednak epickością. Wolniejsze numery były zarówno wcześniej, np. „Queen of the Sabbath”, „Infested with Sin”, jak i obecnie – „The Slain God”. Ważnym elementem kompozycji są również solówki, które z jednej strony chłoszczą niemiłosiernie, a z drugiej strony nadają kawałkom odpowiedniej melodyjności, jak np. w „Annihilation (Smite all the illusions)”. Czy podobnie, jak w przypadku poprzedniej płyty, kształt i los części solówek ważył się dopiero w trakcie sesji nagraniowej? — I: Większość solówek powstaje właśnie w ten sposób i zostawiamy sobie furtkę improwizacji na tym polu. Mając gotowe utwory, gdzie miejsca na solówki są z góry jasno narzucone nie jest to specjalnie trudnym wyczynem, a dodaje całości większej spontaniczności. Zarówno Bart, jak i Marek doskonale się na tej płycie uzupełniają, jeśli chodzi o charakter solówek i tzw. „wymiany”. Myślę, że taki styl i klucz jest od początku pewnym znakiem charakterystycznym dla Azarath. — B: Często jest też tak, że nawet jak częściowo coś zostało ułożone wcześniej to i tak w studiu na żywo okazuje się, że trzeba poimprowizować, by np. wymiana solówek była jeszcze lepsza. Chcąc nie chcąc, znakiem firmowym Azarath jest perkusja. Na „In Extremis” jest zdecydowanie więcej zmian tempa, złamań rytmu i przejść. Czy zwolnienia w „The Triumph Of Ascending Majesty” czy „The Slain God” mają pomóc budowaniu klimatu płyty, czy też dać chwile oddechu tyle tobie, Inferno, co i słuchaczowi? — I: Oczywiście, że zwolnienia budują atmosferę i często są tzw. puentą w strukturze utworu. Dzięki temu materiał jest ciekawszy, bardziej różnorodny i tym samym nie jest jednostajny. Podczas powstawania tej płyty byliśmy bardzo zainspirowani Damnation i „Rebel Souls”, gdzie właśnie wszelkie skoki dynamiki i zmiany tempa pełnią właśnie taką rolę. Natomiast odpoczynek sprezentowany mi zostanie w trumnie i nie potrzebuję go za bębnami, tym bardziej w studio. A propos – czy w dobie lawinowo rosnącej popularności Behemoth, twoja obecność w Azarath, Inferno, zdaje się być przekleństwem, czy błogosławieństwem? Czy pomimo prawie 20 lat na scenie i 6 świetnych płyt, są jeszcze ludzie, którzy widzą w was side-projekt tego dużego od Nergala?

22

D nr 42 / 02–2017

— I: Nie sądzę, aby Azarath był postrzegany jako side-projekt, zważywszy na to, że istniejemy 20 lat, nagrywamy nieprzerwanie płyty i regularnie koncertujemy. Są to wystarczające argumenty, które przemawiają za statusem zespołu z krwi i kości. — B: Zdarza się to czasami wśród zagranicznych „dziennikarzy”, którzy pewnie po raz pierwszy mają styczność z naszym zespołem, dostali recenzję do napisania i wywiad do zrobienia na szybko, a na co dzień spuszczają się przy Sabaton czy jakimś power metalu. Reasumując, z biegiem lat Azarath w swoim bluźnierstwie stał się trochę bardziej wysublimowany – nie chodzi mi o to, że wasza muzyka nie jest już tak agresywna, ale po prostu w pewnym momencie odeszliście od prostej zwierzęcej wściekłości na rzecz bardziej rozbudowanych aranżacji. Czy fakt, że na nowych płytach nie ma takich strzałów, jak „Christscum” czy „Destroy Yourself ” bierze się z tego, że ślad za metryką uspokoiliście się i wolicie pograć, a nie po prostu ponapierdalać w instrumenty? (śmiech) — B: „Christscum” to przecież ballada (śmiech). A na „In Extremis” też znajdzie się wściekły strzał, np. „Sign of Apophis”. Na pewno jesteśmy obecnie bardziej doświadczonym zespołem i to z pewnością przekłada się na aranżacje utworów. Być może z wiekiem staliśmy się bardziej wysublimowani, dotyczy to pewnie wszelkich aspektów naszego życia, nawet trunków, które spożywamy. Nie pijemy już tanich win, marketowych browarów czy taniej whisky. Ale nadal mamy przyjemność z napierdalania w instrumenty. Zauważyłem, że w twórczości Azarath można wyodrębnić trzy wyraźne okresy. Pierwsze dwie płyty są mocno podziemne i dzikie. Zawartość siarki na „D.I.E” i „Praise the Beast” nie tylko sprawiła, że są one do siebie podobne, ale również jasno wskazała, że bardziej przyjaźnie zaczęliście łypać w stronę black metalu. Do osobnego zbioru można wrzucić „Blasphemers’ Maledictions” i „In Extremis”. Jak postrzegacie wprowadzenie tego typu systematyki? Czy myślicie, że odejście Necrosodoma będzie skutkowało równie radykalnymi zmianami w muzyce, brzmieniu i oprawie graficznej, co jego przyjście do zespołu? — B: Dojście Necrosodoma do zespołu nie miało żadnego wpływu na samą muzykę, gdyż poza wokalami i solówkami nie miał żadnego wpływu na „Blasphemers’ Maledictions”. Poza barwą wokalu nie było więc z naszej strony żadnych radykalnych zmian w muzyce. To, że płyta była taka, a nie inna, to dlatego, że akurat takie, a nie inne emocje towarzyszyły nam przy powstawaniu płyty. Fakt, że wtedy po raz pierwszy w oprawie graficznej użyliśmy kolorów, odchodząc od czarno białej stylistyki. Z naszego punktu widzenia podzielilibyśmy dotychczasową twórczość na 2 okresy, pierwszy z Brunem i zarazem czarno białą stylistyką, oraz drugi, od „Blasphemers’…”. Kolejna zmiana na stanowisku wokalisty na pewno poza zmianą barwy wokalu nie przyniesie istotnych zmian w twórczości zespołu. Co sprawiło, że przy „In Extremis” zdecydowaliście się odejść od tej tradycji nagrywania w Hertzu czy Hendrixie i spróbować swoich sił w Satanic Audio Studio, które w porównaniu z w/w jest studiem „świeżym”? — I: Najistotniejszym elementem w tej całej układance jest oczywiście osoba odpowiedzialna za realizację. Prócz tego, że Piotrek pracuje w swoim studio, porusza się też zręcznie po innych nagraniowych „piwnicach”. W tym przypadku padło akurat na miejsce, z którym jest też w jakiś sposób związany i możliwości, które oferuje MAQ studio także mają spory wpływ na całokształt. Analogowa konsoleta Audix czy prawdziwe urządzenia lampowych i analogowych zamiast plugin’ów zdecydowały o takim, a nie innym wyborze. Zdradzę, że zanim zdecydowaliśmy się na miejsce i osobę mającą zająć się miksem i masteringiem tego albumu dokonaliśmy trzech próbnych miksów z trzema różnymi osobami. Wielu z czytelników sięgnie po ten wywiad zapewne tylko dlatego, by dowiedzieć się, czy w trakcie tej sesji nagraniowej również hołdowaliście tradycji spożywania napojów wyskokowych w ilościach przewyższających wyporność zwykłego człowieka. Jak wyglądała sprawa konsumpcji po zmianie szerokości geograficznej? Czym się raczyliście? Czy piciu na Śląsku i oddychaniu tamtejszym

smogiem towarzyszy większa wytrzymałość niż w innych rejonach Polski? A może nowe studio was onieśmieliło? (śmiech) — I: Absolutnie nie było mowy o abstynencji, a każde wolne chwile po sesji natychmiast staraliśmy okrasić sobie butelką torfowej whisky. Aby materiał dobrze „żarł”, należało sowicie go opić. Tutaj mamy czyste sumienie i myślę, że ostatecznie z efektu jesteśmy bardzo zadowoleni. Z miłą chęcią tam wrócimy, niezależnie od tego, czy będzie to Azarath czy też nowa płyta Witchmaster. W pobliżu studia znajduje się kościół, sklep monopolowy i więzienie, a jak wiadomo modlitwa z odrobiną grypserki przy dobrym trunku jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Uwagę przyciąga również okładka „In Extremis”, która moim zdaniem żywo przypomina te, zdobiące debiut Krypts, lub ostatni album Temple Nightside. Dokąd prowadzi droga wijąca się doliną pośród szpaleru całunów? W jaki sposób zawartość krążka koresponduje z tym, co przedstawia grafika? — I: Do nicości albo też do wszystkiego. Możemy tylko bazować tutaj na własnych odczuciach, snach, spostrzeżeniach lub relacjach… Nie widziałem okładek w/w płyt natomiast wiem, że w przypadku naszego obrazu pośrednio inspiracją były katakumby z Palermo. Uważam, że świetnie pasuje do naszej muzyki, a tym bardziej warstwy lirycznej, gdzie tak naprawdę wszystko oscyluje wokół tematu śmierci. Nazwisko autorki okładki nie pozostawia wątpliwości, co do tego, że Azarath jest trawiony chorobą nepotyzmu, z którą z takim wysiłkiem walczy panująca władza. Jak to się stało, że zdecydowaliście się na wykorzystanie prac żony Zbyszka? (śmiech) Patrząc na jej prace, aż dziw bierze, dlaczego dopiero to wy, jako pierwsi, połasiliście się na wykorzystanie ich w charakterze coveru. — B: Rozmawialiśmy kiedyś obaj o okładce, że chcielibyśmy, by był to obraz, a nie komputerowa grafika, i wymieniając nazwiska, szukając ewentualnego artysty, który by nam mógł to namalować, w pewnym momencie patrząc na obrazy wokół uświadomiliśmy sobie, no jak to, kurwa, przecież moglibyśmy poprosić o to Martę! No i był to zajebisty wybór. Obraz powstawał długo, byliśmy – a przede wszystkim Zbyszek – świadkami całego procesu powstawania okładki. Warto było czekać! A poza tym, to zajebiste uczucie, kiedy czasem nocuję u nich przy różnych okazjach, widzieć w pokoju, w którym śpię, oryginalny obraz (śmiech). Oprawa graficzna albumu jest kolażem wysiłków kilku artystów – oprócz Marty Promińskiej, za grafiki odpowiadał również Holy Poison Design. Czy współpraca ze studiem Mortuusa to wynik uznania dla kompetencji, czy też po raz kolejny dajecie dowód, na to, że kolesiostwem i znajomościami świat stoi? (śmiech) — B: No, oczywiście, że kolesiostwo i znajomości, jakżeby inaczej. Na Hatefest Tour w grudniu 2011 przez 3 tygodnie dzieliliśmy nightlinera z Marduk, więc mieliśmy okazję porozmawiać o tym i owym. A tak na poważnie, to znając grafiki, jakie robi Daniel na różne layouty i merch dla różnych zespołów, uznaliśmy, że pasowałoby to do naszej koncepcji płyty. Zaproponowaliśmy mu layout całej płyty i wzór na merch, jednak z powodu swoich zobowiązań w Marduk i innych grafik Daniel uznał, że w tych okolicznościach zrobi tylko wzór na merch i grafiki do ewentualnego wykorzystania w layoucie albumu. I tak też się stało, koszulki z designem Holy Poison Design dostępne są tylko w naszym oficjalnym sklepie. Natomiast w layoucie płyty wykorzystaliśmy grafikę „Pentacranium”. Podkreślić tu też należy, że ręczne kaligrafie tekstów wykonał Paweł Smyk – Ihasan Art, a cały layout płyty, w tym także sigile zrobił Piotr Kurek, czyli Mentalporn. Wykonali swoją pracę zajebiście i jesteśmy megazadowoleni. No, a że to też koledzy, to wiadomo, na czym świat stoi. Ostatni album Azarath został wydany długie 6 lat temu. W tym czasie diametralnie zmieniła się rzeczywistość w naszej Ojczyźnie. W trakcie odbywającej się ponad 10 lat temu kolejnej edycji Blitzkrieg, część z miast, do których miała ona zawitać stawiła czoła piewcom satanistycznej deprawacji i powiedziała gromkie „Nie” występom Azarath i Vesanii. Jednym z tych grodów okazało się moje rodzime Opole, a ja sam pamiętam doskonale ogrom niedowierzania, jaki spowodowała ta informacja. Od tego czasu nie doświadczaliście


S ko r o j e st e śmy j u ż p r z y u l u b io ny m p r z e z wszystkich temacie koncertów. Lider jednego ze stołecznych zespołów powiedział o was: „Wspomnienia spoza sceny, bo pewnie takie masz na myśli, wiążą się głównie z pijaństwem, jakie odchodziło w towarzystwie Azarath. Ci kolesie są niezmordowani! Potrafią wyjść na scenę na ostrym kacu, czy wręcz najebani i rozpętać prawdziwe piekło”. Czy alkohol nadal krzepi was przed i po koncercie, czy z racji wieku teraz zostaje już tylko maleńki toaścik z kulturalnym paluszkiem „po”? Jeżeli nadmiar procentów można tłumaczyć młodzieńczą głupotą, to może przyznacie się, kto rozjebał mieczem drewniany stół na jednym z koncertów? — B: Staraliśmy się nie dopuszczać do kaca (śmiech). Wspominasz pamiętny koncert w „Przestrzeni Grafenberga” z Anima Damnata i Centurion z 2002 roku. Od fajerwerków zapaliła się gąbka na scenie i odsłuchach w czasie naszego występu, okraszona wcześniej tłuszczem kapiącym ze świńskich głów podczas show Animy. Granie i gaszenie nogami płonącej sceny to był dopiero początek tego pamiętnego wieczoru. Nie pamiętam już, skąd się wziął miecz na backstage’u, ale były też gwiazdki ninja „Shuriken”, którymi co rusz

ktoś rzucał w drzwi i cudem akurat nikt z wchodzących nie dostał w czerep. W punkcie kulminacyjnym afterparty bodajże Długi (o ile pamięć mnie nie zawodzi) przepołowił mieczem drewniany stół, na którym stały trunki i szkło. Wpadła ochrona i ktoś z klubu, zrobiło się nieprzyjemnie i kazali nam opuścić lokal (śmiech). Impreza przeniosła się jeszcze potem na parking. Pamiętam jeszcze ochroniarza typu ‘Strachu’ z Pitbulla, który pytał się nas, gdy zeszliśmy ze sceny, gdzie można kupić takie wysokie buty z nabijanymi gwoździami, „bo są zajebiste, żeby komuś przyjebać w łeb po dyskotece”. — I: Piękna to była impreza i chyba jedna z bardziej ekstremalnych w naszej karierze. Koncert organizował m.in. Mitloff (pozdrawiam przy okazji), obłęd był taki, że ciężko było nam opuścić scenę. Całość wspominam z łezką w oku. Swojego czasu głośno zrobiło się o tym, jak Bruno łajał ze sceny kamerkowiczów kręcących wasz występ. Długi z kolei, w jednym z wywiadów przyznawał, że woli zagrać mniej koncertów, ale takich, po których zarówno zespół oraz publika mają dość, niż silić się na ich ilość. Dzisiaj zjawiska takie jak ugrzecznienie, stylówa oraz wszechobecne filmowanie to element rzeczywistości części metalowych koncertów. Czy coraz większa ilość „statystów”, domorosłych kinooperatorów i zupełnie przypadkowych ludzi na metalowych sztukach stała się wam z biegiem czasu obojętna? — B: Grając koncert, jestem w swoim świecie i kompletnie nie zwracam na to uwagi. Jako widz/ uczestnik koncertu to nie mam nic przeciwko, jak ktoś dyskretnie pyknie fotę, nikomu nie przeszkadzając. Natomiast irytuje mnie i wkurwia, gdy stoję na jakimś gigu w totalnym ścisku, a ktoś gdzieś przede mną wyciąga minitelewizor i nagrywa przez dłuższy czas „DyVyDy” na youtube itp. Ostatnio na koncercie Bestial Raids/Lvcifyre/Mgła w Gdyni w „Uchu” z przyjemnością „psułem” pewnemu oso bnikowi takie nagrywanie. Dla ciebie – Inferno, Behemoth to źródło zarobku na życie. Czy w związku z tym, gra w Azarath odzwier-ciedla bardziej rekreacyjne, hobbystyczne podejście do muzyki? Czym w takim razie komponowanie utworów dla Azarath różni się od robienia kawał-ków dla macierzystej kapeli? — I: Bez różnicy, czy jest to Behemoth, Witchmaster czy Azarath zawsze angażuję się na 100% w to, co robię. Robienie kawałków dla Azarath przebiega oczywiście inaczej niż w przypadku Behemoth. Tutaj odpowiadamy za tę sferę we dwóch z Bartem i dopiero po stworzeniu danego kawałka na gitarach dochodzi cała reszta. W Behemoth większość riffów wychodzi od Nergala i następnie „obudowujemy” je w całą resztę

instrumentarium. Nie mam z tym problemu i potrafię się realizować także w takim układzie. Skoro już wywołano nazwę Behemotha, to jak podoba wam się debiut Me and That Man? Czy bylibyście gotowi nagrać album z inna muzyką niż metal? — I: Niektóre rzeczy mi się w tym projekcie podobają bardziej, a niektóre mniej. Ostatecznie jednak bilans jest raczej dodatni. Nie wykluczam niczego, jeśli chodzi o przyszłość i nie widzę nic zdrożnego w nagrywaniu muzyki innej niż metal. Dla przykładu dźwięki typu In Slaughter Natives, Current 93 czy MZ 412 to wspaniałe pole do popisu i bardzo mi odpowiada taka forma wyrażania emocji. Był Azarath, był Behemoth, musi być Damnation – jak wygląda kwestia reaktywacji? Pomimo wrzawy, jaka towarzyszyła powrotowi Damnation i rozpalonych tą informacją nadziei, temat ucichł równie szybko, co powstał. W związku z tym, że ostatni update na Metal Archives pochodzi z 28.02.2017, więc będziemy wdzięczni za najświeższe nowiny. — B: Niestety, nic z tego nie będzie. Robiliśmy próby w 2013 roku. W składzie Les-guit/voc, Jeff-bass, Młody (Michał Łysejko)-drums i ja gitara. Jednak po jakimś czasie uznaliśmy, że nic z tego nie będzie. Ja byłem zajęty komponowaniem materiału do Azarath, Młody zaczął grać w Decapitated, no i jakoś wszystko się rozmyło. Chyba definitywnie pogrzebaliśmy temat reaktywacji. Na „Holy Possession” zcoverowaliście samych siebie. Wybór padł na „Rebel Souls”. Zastanawiałem się, dlaczego ten kawałek, a nie np. „Azarath (Watching in Darkness)”? Mogłaby przecież z tego wyjść ciekawa zabawa konwencją. — B: No mogłaby, ale chcieliśmy na singiel jakiejś równowagi dla szybkiego „Holy Possession”, a poza tym chyba dziwnie byłoby nagrywać utwór zatytułowany „Azarath” (śmiech). Jednak myśleliśmy kiedyś o tym, by zagrać te dwa numery live przy jakiejś specjalnej okazji. Bart, jako że jesteś koneserem twórczości Immolation, powiedz jak oceniasz „Atonement’? Gdzie widzisz miejsce tego albumu w dyskografii legendy z Nowego Yorku? — B: Ostatnio dość często słucham tej płyty, bardzo mroczny i ponury materiał. Jakie miejsce w dyskografii Immolation zajmie u mnie ten album, to dopiero czas zweryfikuje, podejrzewam, że gdzieś środek stawki. Na pewno nie będzie to czołówka, które okupują „Dawn of Possession” i „Here in After”, jednak w chwili obecnej uważam ten album za zdecydowanie lepszy od trzech go poprzedzających. Dzięki wielkie za rozmowę! Mam nadzieję, że nie było dużo ziewania. Ostatnie słowa są wasze. — B: Dzięki wielkie, do zobaczenia jesienią na trasie w Polsce! Podziękowania dla Adama „Josepha” Stodolnego za pomoc przy pytaniach. D

23

www.fb.com/AzarathBand B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

chyba większych represji? Czy czujecie się jakoś szczególnie dumni z bycia prekursorami tego typu promocji metalowych koncertów jeszcze przed nastaniem głośnej ery krucjat przeciwko Behemothowi? Czy to prawda, że członkom Azarath żyje się lepiej w kraju, w którym nawet nad tak ważnymi gałęziami gospodarki państwowej, jak energetyka, opiekę sprawuje Maria Królowa Polski? (śmiech) — B: Nas też to wtedy zaskoczyło, było to w czasie wspólnej trasy z Vader, no i nam i Vesanii zabroniono zagrać w Opolu, a zamiast tego w zastępstwie, co też było śmieszne, mógł wystąpić Mastiphal. Pamiętam też, że wtedy próbowała się z nami skontaktować jakaś „dziennikarka z lokalnej gazety”, próbowała przez Pagan i bezpośrednio, w celu napisania artykułu o naszych tekstach. Mimo tego, że całkowicie ją zlaliśmy i odmówiliśmy wywiadu/komentarza, to jakiś bzdurny artykuł ponoć i tak napisała, wiadomo. Poza tym koncertem i bycia na czarnej liście Nowaka były tylko jakieś nieudane próby „represji”. Blisko było w czasie trasy z Behemoth w 2009, w Krakowie, gdzie w klubie pojawiła się i Policja i Straż Miejska, były donosy środowisk katolickich i Nowaka na Behemoth i Azarath by nie dopuścić do koncertu, ale pan z Urzędu Miasta w Krakowie, o „swojskim” nazwisku Szatanik (o ile dobrze pamiętam) nie ugiął się i mogliśmy zagrać. Fanatyczni katolicy u władzy to zawsze zły wybór, patrząc z naszej perspektywy.


24

D nr 42 / 02–2017


Przez taką doktrynę otchłani bardzo łatwo zniszczyć nie tylko kogoś, ale i samego siebie, a może to równowaga powinna tutaj odgrywać kluczową rolę, jak postrzegasz świat i czy nieustannie próbujesz uniknąć złapania w ten wir zatracenia? — Pseudointelektualizm jest najsilniejszym aktem propagandy. A nie autodestrukcja.

Witaj, Demonos Sova! Pozdrawiam z polskiego magazynu „7 Gates”. Co tam słychać na miesiąc przed pojawieniem się „Fanatiko”? No i wreszcie, kurwa, po 12 pieprzonych latach od „Anno Aspera…” solidnie zmaterializowały się oczekiwania wielu… fanatyków. (śmiech) — Pozdrawiam! Wszystko jest w miarę w porządku. Po prostu czekamy aż nowy album zostanie wydany i zagramy kilka koncertów. Wspaniale słyszeć, że lubisz nowy materiał – osobiście jestem bardzo zadowolony z tego, jak wszystko wypadło pod kątem produkcyjnym.

Skoro jesteś taki rozmowny na „głębsze” tematy, to wróćmy do czysto muzycznej strony Barathrum. Przez te wszystkie lata przeczytałeś i usłyszałeś zapewne setki opinii i recenzji o swoim zespole i o sobie samym. Jaka była ta najbardziej komiczna i absurdalna opinia? — W jednej recenzji przeczytałem, że nie jestem tym, który osobiście robi te wszystkie sztuczki w Barathrum i że ukradłem swoją muzykę od kogoś innego.

A dlaczego trwało to aż tak długo? Pamiętam, że krążyły nawet plotki o nie najlepszym stanie Barathrum, nawet takie mówiące o kompletnym niebycie zespołu. — Przypuszczam, że głównym powodem było lenistwo. Przez cały ten czas byliśmy aktywni, ale po prostu przez te wszystkie lata nie nagraliśmy żadnego nowego, pełnego albumu. Graliśmy koncerty i nawet wydaliśmy kilka pomniejszych rzeczy. Tylko nie nagraliśmy niczego nowego. Skoro od czasu poprzedniego albumu Barathrum nie było zupełnie cicho, czy wciąż można nazwać „Fanatiko” wielkim powrotem, bo na takie opinie również już natrafiłem? — Nie sądzę, aby ta płyta była tą powrotną, ponieważ cały czas jesteśmy aktywni. Tak jak mówiłem przed chwilą, podczas tej „wydawniczej przerwy” opublikowaliśmy trochę, jak do tej pory, niedostępnych nagrań, jak chociażby EP-kę „Warmetal” na 12” i CD. Wszystkie pierwsze litery poprzednich ośmiu albumów, odczytane w kolejności wydawniczej dawały jasno określone oświadczenie i manifest – HAIL SOVA! Czy w takim razie możemy traktować „Fanatiko” jako zupełnie nowy rozdział w historii Barathrum, jako początek kompletnie nowej drogi, otwierającej nową bramę bez oglądania się za siebie? — Jest to tylko zwykła ewolucja Barathrum – wszystko i tak wiąże się razem w tej samej sadze o otchłani. Po prostu zrobienie nowego materiału zajęło nam trochę więcej czasu niż zwykle. Myślę, że kolejny album narodzi się o wiele wcześniej – głód jest silny. Już możesz zacząć zgadywać, jakie tym razem będzie przesłanie, a co z tego wyjdzie – zobaczymy. Przy twoich pomysłach nie mam zamiaru wróżyć z fusów (śmiech). A może powinniśmy podchodzić do „Fanatiko” jako do powrotu do przeszłości? W końcu zarejestrowaliście go w Blackvox Studio, całkowicie analogowo, jak pionierskie, wczesne albumy Barathrum. — Po prostu Blackvox było idealnym miejscem na nagranie tego albumu. Zarejestrowaliśmy wszystko w ciągu 7 dni i naprawdę właśnie tego chcieliśmy. Nienawidzę spędzać zbyt wiele czasu w studiu, a na dodatek, w tych nowocześniejszych, w pełni cyfrowych studiach nagraniowych możesz bardzo łatwo zacząć robić cały obraz z małych kawałeczków, dokładnie tak jak w puzzle. W jakiś tam sposób jest to więc powrót do moich korzeni, mimo że wszystkie moje albumy są dość łatwo rozpoznawalne, w końcu muzyka Barathrum jest charakterystyczna. Powołując Barathrum do życia w 1990 roku, jesteś jednym z ojców założycieli fińskiego black metalu. Czy nadal czujesz i uważasz siebie za blackmetalowego fanatyka, obłąkanego, gorliwego i zapalczywego? — Tak, myślę, że stworzyłem fanatyczną modlitwę

śmierci ludzkości, począwszy od kwestii religijnej. Czy kiedykolwiek spotkałeś fanatycznych maniaków Barathrum? Jak manifestowali swój fanatyzm? — Oczywiście, że spotkałem pojebanych maniaków, w końcu są członkami Barathrum. Wystarczy wsłuchać się w nasze nagrania. George Santayana, amerykański filozof i poeta pochodzenia hiszpańskiego, twierdził, że fanatyzm polega na podwojeniu wysiłku, gdy zapomnieliśmy o celu. Czy uważasz, że wszyscy fanatycy przejawiają bardzo rygorystyczne wzorce przy znikomej tolerancji na sprzeczne idee oraz opinie? — Ja myślę. Ty myślisz. Jest coś na rzeczy, jest coś między wierszami, że każdy z nas wierzy w różne czynniki. Całkowicie szanuję tylko jednostki, a nie tłum, czy jest to mądre czy też nie. Z masami wiąże się ciągłe zginaniu karku, fanatyczny wysiłek publiczny i szczanie na własne buty. Neil Postman, kolejny amerykański f ilozof, w swojej książce Crazy Talk, Stupid Talk. How We Defeat Ourselves By the Way We Talk and What to Do About It, stwierdza, że „kluczem do wszystkich fanatycznych przekonań jest to, że same utwierdzają się w tym, co głoszą… niektóre wierzenia są fanatyczne nie dlatego, że są ‘fałszywe’, ale dlatego, że są wyrażane w taki sposób, iż nigdy nie można ich uznać za fałszywe”. Zgodziłbyś się ze stanowiskiem Postmana? — W pewnym sensie – tak, ale nie znajdziesz mądrości jedynie czytając książki. W ten sposób tracisz swoje życie i czas. Nie bym był tego aż taki pewien, a skoro według ciebie książki to strata czasu, to może wolisz coś bardziej skoncentrowanego, np. film? Oglądałeś Fanatyka, amerykański dramat z Ryanem Goslingiem w roli głównej? Można powiedzieć, że karta czasami może się odwrócić. — Nie, nie oglądałem. A powinienem? Myślę, że tak, zwłaszcza przez wzgląd na tytuł nowej płyty. Dużo w nim o fanatyzmie ideologicznym i religijnym. A tak przy okazji, religijny fanatyzm zawsze kojarzył się ze ślepą wiarą, prześladowaniem dysydentów i oderwaniem od rzeczywistości. Tõnu Lehtsaar, estoński profesor psychologii religii, uznaje fanatyzm za dążenie do obrony czegoś w sposób ekstremalny i żarliwy, wykraczający poza normalność. Czy dzisiejszy black metal, podobnie jak religijny fanatyzm możemy postrzegać pod kątem gorliwości wykraczającej poza normy rzeczywistości? — Kurwa, nie obchodzi mnie to! Gdybym był imamem, to prawdopodobnie byłbym gwałcony w dupę przez świnię, a raczej jakiegoś brudnego wieprza. Kiedyś pewien stary i uznany muzyk powiedział, że przez bezgraniczną miłość i fanatyczne poświęcenie się muzyce, które uniemożliwiły mu poślubienie lub nawet zaangażowanie się w głębszą, bardziej znaczącą, i pochłaniającą mnóstwo czasu relację z kobietą, poświęcił rodzinę dla muzyki. Czy jesteś w stanie odnieść się do tego rodzaju postaw, jeśli chodzi o poziom własnego poświęcenia i muzycznego fanatyzmu? Czy twoja miłość do muzyki, z biegiem lat stała się luźniejsza, a może jeszcze bardziej się zintensyfikowała? — Z łatwością mogę poświęcić dla muzyki twoją rodzinę, ale nie moją.

Kładzenie nacisku na emocje oraz składanie w ofierze swojej duszy jest niezbędne do tworzenia muzyki, która naprawdę przemawia do ludzi. Ale, czy nie sądzisz, że również bardzo ważnym jest wiedzieć, w którym momencie zamknąć za sobą drzwi? Dodatkowo może być to przydatną cechą mentalno-duchową. — Tak, ale to mi przypomina palenie za sobą mostów i oszukiwanie samego siebie.

Dokładnie 27 lat temu rozpocząłeś swą przygodę z Barathrum. Jeżeli mógłbyś zmienić jedną rzecz w 27-letniej bytności Barathrum, co by to było, a może jesteś przekonany, że wszystko, co się stało i zostało zrobione, dokonało się z jakiegoś powodu? — Jeśli modlisz się o karmę lub przeznaczenie, a może w coś porównywalne do tego rodzaju przekonań – dlaczego nie. Modlę się za siebie i za koniec ludzkości. Czy kiedykolwiek żałowałeś czegokolwiek, co zrobiłeś w ramach Barathrum? — Gdybym to zrobił, nigdy bym nie kontynuował tej bluźnierczej działalności. Przez te wszystkie lata przez Barathrum przewinęło się kilkadziesiąt osób. Jak myślisz, co było tego powodem – twoja trudna osobowość w kontaktach międzyludzkich, zapędy dyktatorskie, a może to, że rzeczywiście jesteś jedynym, który tak naprawdę dba o Barathrum? — To ja jestem Barathrum, a moi członkowie już od samego początku tego projektu są jego częścią. Niektórzy jedynie jako muzycy sesyjni, a niektórzy jako trochę ktoś więcej. Tęsknisz za tym, co działo się na blackmetalowej scenie na początku lat 90-tych, w stosunku do tego, co mamy obecnie? — Podziemna prasa, listy pisane odręcznie, wymiana taśm… Sam doskonale wiesz, jak to było przed erą Internetu. Aż się łezka w oku kręci… Z pewnością, gdy wspominasz blackmetalową komunę z północnych Helsinek i niesławny Warhammer House? W końcu powiedziałeś kiedyś: „Mieliśmy taką blackmetalową komunę w północnej części Helsinek… Warhammer House. Pewnego ranka ja i Teemu obudziliśmy się w swoich ramionach, przytuleni… blee! A myślałem, że obok mnie leży jakaś laska”. (śmiech) — To były czasy. Niestety, takiej ekipy już nie będzie. Zresztą ten budynek już nie istnieje. A to było naprawdę miłe miejsce do zamieszkania. A propos miejsca zamieszkania, dekadę temu w okładkowym wywiadzie udzielonym „7 Gates”, powiedziałeś, że chciałbyś mieć nowy dom. Czy udało ci się dopiąć swego? — Nie, nie udało mi się wybudować domu, ale mieszkam w Helsinkach, w dzielnicy Kallio, wynajmowanym mieszkaniu. Kallio oznacza Skałę, co łatwo możesz sprawdzić w słowniku. Jestem całkiem zadowolony z tego, jak to wygląda oraz z tego, co mam. Dla ciebie, jako dla artysty, zapewne wszystkie twoje kreacje muszą być niezwykle ważne, ale czy jest jakiś utwór Barathrum, który jest dla ciebie tym najważniejszym? Ten, który pochodzi prosto z twojego serca. Ten, który dotyka cię najgłębiej? — „Deep From the Depths” z naszego pierwszego demo i rozpoczynający debiutancki „Hailstorm”. Jest to również kawałek, którym otwieramy każdy z naszych koncertów, z wyjątkiem paru razy.

25

www.fb.com/BarathrumOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Gdy dowiedziałem się, że po 12 latach od ostatniego długograja Barathrum powraca z nowym albumem, od razu wiedziałem, że choćby skały srały muszę mieć tę pojebaną ekipę na łamach 42. numeru „7 Gates”. Łatwo nie było, nachodziłem się trochę za tym wywiadem, bo jak doskonale wiadomo Demonos Sova nie dość, że jest mrukliwym i chimerycznym Finem z krwi i kości, to naprawdę trudno jest go przekonać na spytki, a i już niejednemu umówionemu pismakowi wywinął numer na chwilę przed rozmową. Oto przed Wami, po kilkunastodniowych namowach, jedyny w swoim rodzaju Demonos Sova, czyli de facto Barathrum. Fanatyczny jak zwykle! ↔


Na szczęście, na „Long Live Satan” nie było wyjątku. Powiedziałeś kiedyś, że starasz się po prostu trzymać z dala od jakichkolwiek muzycznych wpływów. Uważasz, że naprawdę jest możliwe, by uniknąć wszelkich wzorców, którymi wszyscy jesteśmy nasączeni już od najmłodszych lat? — Jesteśmy zupełnie inni, jeśli mielibyśmy porównać Barathrum z pozostałymi blackmetalowymi zespołami. Myślę, że się z tym zgadzasz? Pewnie, że tak. Przecież, mimo że muzyka Barathrum zawsze była powiązana z doom, thrash, black czy nawet heavy metalem, to zawsze chcieliście brzmieć unikalnie i dobrze sobie z tym poradziliście. Czy najlepsze zespoły zawsze muszą być unikatowe i czy osobiście słuchasz samych niepowtarzalnych zespołów? — Najlepsze zespoły muszą być jedyne w swoim rodzaju. Osobiście nie lubię kapel, które są zaledwie klonami innych. Czy w takim razie Barathrum zaznaczył swoją obecność w historii europejskiego, a nawet ogólnoświatowego black metalu? — Tak, myślę, że tak. Przecież nie ma drugiego takiego samego zespołu jak Barathrum. Początkowo przymierzaliście się do wydania demo 1993 „Sanctus Satanas (Studio & Stage)” jako split z Archgoat, ale nie za bardzo przypadliście sobie do gustu. Czy na przestrzeni tych lat zmieniłeś zdanie o rodakach z Archgoat? — Archgoat okazał się szczerym i silnym zespołem, który twardo stąpa po wytyczonej przez siebie drodze. Ale, co ty pieprzysz o jakimś splicie? Przecież „Sanctus Satanas…” nagraliśmy z przeznaczeniem na taśmę i tak też ten materiał został wydany. A palnąłeś coś takiego wieki temu w jednym z wy-

wiadów. Tak samo, jak to, że Barathrum traktujesz bardziej jako zespół koncertowy niż studyjny. — Mniej więcej, tak było i nadal jest. Barathrum to zespół stworzony do grania na żywo. Oczywiście, również cieszę się w momencie, gdy nasza muzyka jest wydawana na fizycznych nośnikach. W takim razie, jeśli się nie mylę, zaraz po „Anno Aspera…” zapowiadaliście DVD „Gloria Barathrum”. Dlaczego, ostatecznie, ten pomysł spalił na panewce? — Tak dla pewności, to zostanie on wydany. „Rozkład jazdy” czasami nie działa tak, jak go sobie wcześniej zaplanujesz. Zobaczymy, kto wyda nam na DVD ten koncert. Okładka „Okkult” przedstawia twoją, byłą już żonę, matkę twoich dzieci. Zdjęcie zostało zrobione, gdy była w ciąży, nosząc w łonie twojego pierwszego syna. To było 17 lat temu, więc ciekaw jestem, co obecnie słychać u twojego pierworodnego i na jakiego człowieka wyrósł? Czy poszedł w twoje ślady? — Nie chciałbym ich ponownie uwikłać w sprawy Barathrum, więc wolałbym, byś więcej nie drążył tego tematu! Dobrze, rozumiem. Czy mocno czujesz, że stary duch, który jest obecny w fińskim black metalu i w ogóle w fińskiej muzyce może być tylko tym wiecznym ogniem, który karmi te unikalne i pierwotne dźwięki, zarazem potęgując osobliwą i skomplikowaną fińską mentalność? — Robię to, czego pragnę – zgodnie z moją wolą. Inne prawo nie dotyczy mojego sądu. Magia gestów jest prawem, one są moim zbiorem zasad. Wielu osobom, gdy dowiadują się, że zespół pochodzi z Finlandii od razu przychodzi na myśl typowe fińskie brzmienie. Ale to, które sięga wczesnych

rodowa Fińska melancholia, duma na bójstw i wysoki współczynnik samo aj jest czymś, co każdy inny kr powinien nam zazdrościć.

26

D nr 42 / 02–2017

lat 90-tych zarówno w black, jak i death metalu. Czy czujesz w ogóle, że jest coś takiego, jak charakterystyczne fińskie brzmienie i, czy obecni przedstawiciele fińskiego black metalu nadal są w stanie utrzymać ten płomień przy życiu? A może przyczyny trzeba szukać gdzie indziej, jeśli chodzi o ciebie? — Myślę, że Finowie nie dość, że znacznie bardziej różnią się brzmieniem od innych zespołów, to również i wzajemnie. Nie to, co w Norwegii lub Grecji. Na szczęście, istnieje wiele młodszych zespołów, które ten płomień podsycają. A co jest tak specyficznego w Finlandii, że fińskie zespoły blackmetalowe są aż tak bezkompromisowo plugawe i szalone? — Przypuszczam, że w rachubę wchodzi ciemność i zimno. Jednak z drugiej strony myślę, że black metal, wszędzie na tej planecie, inspirował się tymi samymi korzeniami, nie tylko w Finlandii. Co byś powiedział o najbardziej negatywnych aspektach fińskiej mentalności? Słyszałem, że jako naród macie stosunkowo niskie poczucie wartości i zawsze porównujecie siebie ze Szwedami, w których jesteście zapatrzeni. Czy to prawda? — Gówno prawda! Fińska melancholia, duma narodowa i wysoki współczynnik samobójstw jest czymś, co każdy inny kraj powinien nam zazdrościć. I oto dobrnęliśmy do końca. Powodzenia z „Fanatiko” i przy okazji zbliżających się koncertów. Może wreszcie jakaś trasa? — Trasa to może za dużo powiedziane, ale na pewno nie przestaniemy koncertować, czego sobie życzę. Zakładam, że nie jesteś częścią tej brukowej i plotkarskiej prasy, tworzącej skandale wokół artysty, dla samego faktu, że Barathrum po prostu istnieje. Heil Satan! Shemhamforash! D



Podobnie, jak 5 lat temu, tak samo i teraz musiałem porządnie się nagimnastykować i stanąć na wyżynach swoich mediatorskich umiejętności oraz włączyć opcję turbonaganiacza, by ponownie namówić Dødsengel na spytki. Tym razem w ogień krzyżowych pytań zdecydował się wejść jedynie Kark (wokal, gitara, bas), gdyż Malach Adonai (perkusja) postanowił być bardziej mizantropijny niż ustawa przewiduje. I tak oto, po wielonocnych bataliach z opornymi Norwegami, przed Wami autorzy „Interequinox”, czyli albumu, którym dla wielu obecny Dødsengel zniszczył diabelskie szaleństwo debiutanckiego „Visionary” czy opus magnum opętania „Mirium Occultum”, stając się licealnym black metalem dla gimbazy. Chociaż, z drugiej strony, jest i przeciwległa barykada, twierdząca, że następca ogromniastego „Imperator” wciąż jest czołówką okultystycznego black metalu, bardzo teatralnego przy okazji najnowszego albumu, o ile w niedługim czasie nie operowego, ale o tym dowiecie się sami. ↔ Cześć Kark. Ponownie witam cię na łamach polskiego „7 Gates” Magazine. Co tam słychać na miesiąc przed wydaniem „Interequinox”. W sumie, to już 5 lat po monstrualnym „Imperator”. — Serwus! Dzięki, wszystko ma się dobrze. Jesteśmy bardzo podekscytowani, że wreszcie wydamy ten album. Skierowaliśmy się ku temu materiałowi już od jakiegoś czasu i wreszcie jest gotowy, by móc się nim podzielić ze światem! Czy nowa płyta powinna być idealnym paradygmatem ważności, jaką niesie ze sobą kolejny krok zespołu? Co odzwierciedla „Interequinox”, rozpatrując Dødsengel pod kątem bytu? — Mówiąc prosto, dla nas stanowi kolejny, logiczny krok, tak jak w przypadku każdego innego nagrania, które zrealizowaliśmy. Niby zawsze jest tak samo, a jednak zawsze jest inaczej. Ten album reprezentuje szczyt naszych umiejętności jako osób twórczych, a także jest zwieńczeniem tego, co obecnie mamy do zaoferowania. A jak odbierasz rozwój waszego brzmienia? Uważasz, że w tej kwestii dokonał się naturalny rozkwit, rosnący w konkretnym i pewnym celu, a może mieliście zdecydowanie określone pomysły na sposób, w jaki chcielibyście, by Dødsengel brzmiał w przyszłości. Coś, co zamierzaliście wprowadzić w zdecydowany sposób? — Ewolucja naszego brzmienia jest bardzo naturalna. Odnośnie brzmienia i dźwięków generowanych przez Dødsengel zawsze mamy wizję i pomysł, ale musisz też również pracować z tym, co w rzeczywistości tam jest, czym dysponujesz. Jednak nigdy nie będziemy w tej materii czegokolwiek wymuszać. To musi być naturalne. Byłoby wielkim błędem, aby na siłę forsować cokolwiek, zamiast pozwolić, aby rozwijało się naturalnie. Jedynie dopuszczenie do działania niewymuszonego rozwoju doprowadzi do tego, że ujawni się prawdziwy potencjał. Jeśli „Imperator” bazował na tajemnicach wieczności i ukoronowanego, zwycięskiego dziecka oraz twoich własnych wewnętrznych podróżach w te rejony, i miał bardziej solidną koncepcję podłoża opartego na wieczności bogów i zagadki nowego eonu, a strona liryczna już do cna przeszła Thelemicznym mistycyzmem i magią, to co w takim razie jest kręgosłupem „Interequinox”? — Thelema jest fundamentalnym jądrem naszej ideologii i możesz ją znaleźć we wszystkich naszych materiałach. Jest źródłem inspiracji, które nigdy nie wysycha. Nie ujawniając zbyt wiele naszym odbiorcom, mogę powiedzieć tobie, że koncepcja „Interequinox” koncentruje się wokół luki między eonami i na tym, co je razem wiąże. Ten album zabierze cię w podróż przez chaos i zniszczenie oraz w samo centrum poszukiwania rdzenia wieczności, która ma nadejść. Miesiąc po ukończeniu nagrywania taśmy „Arkaik”, zacząłeś pisać riffy i jakiekolwiek zalążki „Imperator”, co wraca nas do wakacji 2009 roku. To była bardzo długa podróż przez tamte lata, a kompozycje w każdym aspekcie odzwierciedlały cały ten okres. Wszystko z osobistych doświadczeń i rzeczy, których dostąpiłeś wspólnie z Malachem Adonai.

28

D nr 42 / 02–2017

Mógł to być dobry film, ale też głębokie, bardzo osobiste rozmowy. Ale mimo to nie wykorzystaliście wszystkich skomponowanych riffów i pomysłów, bo finalnie było ich aż 680 minut płyt CD wypełnionych po brzegi ideami do wyboru. Miałeś bardzo rygorystyczną kontrolę jakości każdego riffu, który znalazł się na „Imperator”. Jak było tym razem? — Zawsze komponuję jakieś fragmenty i kawałki, ale końcowo materiał, który wychodzi i tak jest przeważnie jednolity. Ale kontrola jakości zawsze jest bardzo ważna i w tej kwestii nie było żadnych różnic odnośnie „Interequinox”. Tak naprawdę, to tym razem było jeszcze więcej pomysłów do wyboru. Jednak dla nas było bardzo klarowne, które z nich chcielibyśmy użyć. I tym razem nie było aż tak wiele „złych idei”, ale raczej rozwiązań, które „nie pasowały”. Nasza filozofia bazuje na tym, by wykorzystywać tylko te riffy i pomysły, które doszczętnie są wystarczająco silne na własną rękę, a nie są jedynie „w porządku” kawałkami, w których trzeba będzie pokładać nadzieję, że będą brzmiały lepiej przy pełnym instrumentarium lub z wyeksponowanymi wokalami tuszującymi braki. Muszą same opowiedzieć wystarczająco mocną historię, tak, że opieramy się na już istniejącej sile, zamiast zmusić cokolwiek do bycia czymś, czym nie jest. Chora muzyka i teksty muszą się nawzajem odzwierciedlać i wzmacniać. O ile wiem, gigantyczny czas trwania „Imperator” nie był pierwotnie waszym punktem założenia, jednak nazbierało się dużo rzeczy, o których chciałeś powiedzieć i mnóstwo doświadczeń, które chciałeś opisać, pasujących do ogólnej tematyki albumu, więc tak się właśnie stało. Gdy wszystkie utwory zamknęły się w liczbie 22, liczbie odpowiadającej ilości świec na najwyższym ołtarzu podczas gnostyckiej mszy oraz ilości ścieżek na Drzewie Życia, wzięliście to za dosadny znak, że jesteście na dobrej drodze. Czy tym razem, na „Interequinox” da się znaleźć pewne ukryte zależności i odniesienia? — Można powiedzieć, że w pewnym sensie wszys-tkie nasze albumy są równorzędne, jeśli chodzi o ich czas trwania, ponieważ one wszystkie opowiadają kompleksową historię. Wszystko zostało powiedziane. Niektóre z nich trwają dłużej pod względem czasu gry. Zatem słuszne jest stwierdzenie, że celem samym w sobie nie było na siłę dążenie do tego, by „Imperator” trwał około 2,5 godziny. Robienie tak długiego materiału dla samego faktu jego ogromnej długości byłoby nieco głupie. Tutaj zadziałało to, że natura tego albumu po prostu zataczała coraz szersze kręgi. Naprawdę, na „Interequinox” znajdziesz podobne cechy, po prostu szukaj ich dokładnie w taki sposób, jak robiłeś to do tej pory. Twoje wokale zawsze były chore, schizofrenicznie zróżnicowane, stając się jeszcze bardziej jedyne w swoim rodzaju, przez co ludzie albo je kochają albo nienawidzą. Malach Adonai mówił, że jest tak, jak powinno być – posiadają znak osobowości, a co za tym idzie unikalności. Czy nadal nagrywasz wokale w pokoju wypełnionym zapalonymi świecami, za jednym podejściem, gdy już wszyscy śpią, be jakichkolwiek zakłóceń z zewnątrz? — Tak naprawdę, konfiguracja nagrywania wokali zbytnio się nie zmieniła. Studio znajduje się teraz

w miejscu, gdzie rzeczywiście nie ma mowy o jakichkolwiek zewnętrznych zaburzeniach. W ciągu dnia rzadko nagrywam wokale, chociaż lokalizacja studia zdecydowanie na to pozwala. Gdy nadchodzi wieczór, naprawdę daje o sobie znać dodatkowy spokój i ukojenie, ale z biegiem lat jestem coraz mniej zależny od tego stanu i tak naprawdę wspomniane okoliczności nigdy nie były mi w pełni potrzebne, bym dał z siebie wszystko, co najlepsze. Uważam, że im jestem starszy, tym wprowadzenie się w odpowiedni stan umysłu jest bardzo łatwe, a nastroje są znacznie łatwiejsze do uchwycenia, co wiąże się ze znacznym zmniejszeniem potrzeby czynników zewnętrznych. Chociaż, muszę przyznać, że te wszystkie dodatki rzeczywiście pomagają udekorować i wymodelować atmosferę w studiu nagraniowym, to teraz po prostu nie muszę tego robić. Zrozumiałem, że jest to bardzo wewnętrzny proces. Ponownie muszę przyznać, że na nagraniach Dødsengel twoje wokale są samoistnym bytem. Szczególnie doceniam naprzemienność zmian różnorodnych tonacji, co na najnowszym albumie doskonale słychać w „Emerald Earth”, „Opaque” czy „Pallindrome” z klimatem psychodelicznego rocka. Jak ty widzisz swój rozwój wokalny przez te wszystkie lata, a także czy stałeś się lepszym gitarzystą? — Dziękuję bardzo! Myślę, że bardzo ważne jest praktykowanie, a nie tylko granie. Czym innym jest utrzymanie pewnego poziomu i formy, a zupełnie czym innym ciągłe rozbudowywanie się i progresja. Dotyczy to zarówno wokali, jak i gitary. Wokalnie czuję, że mój głos stał się silniejszy, zyskał na mocy z dużo głębszą i ciemniejszą barwą, które wzbogaciły rezonans. Jest to coś, co praktykowałem i wydaje się, że dało wspaniałe rezultaty. Przede mną jednak nadal długa droga do przebycia i jeszcze wiele do nauczenia i udoskonalenia. Trzeba wyjść temu naprzeciw, dlatego obecnie kształcę się pod kątem opery, więc zobaczymy, co wydarzy się w tym temacie w przyszłości. Pamiętam doskonale, że głos musi pasować muzycznie, do tego, co się gra, dlatego też nie będę śpiewał w milionach różnych stylów, tylko dlatego, że potrafię, aby zaimponować lub pokazać się. Musi być dopasowany, musi podkreślać historię opowiadaną przez muzykę, z głosem i muzyką pracującymi razem i wzajemnie się wzmacniającymi. Zawsze chodziło o wybór głosu, który najlepiej opowie historię w przedstawionym mu muzycznym kontekście. To jest coś, co przychodzi mi bardzo naturalnie i zazwyczaj dobrze sobie radzę przy kilku pierwszych próbach z niewielkimi wyjątkami. To muzyka w dużej mierze dyktuje barwę głosu, jakiej mam użyć, a wokal koniecznie musi być dynamiczny w odniesieniu do opowiadanej historii. Nawet, jeśli dla słuchacza słowa są w obcym języku, nadal trzeba mieć tę umiejętności mówienia o pewnych rzeczach w formie opowiadanej historii dostarczanej przez jej dynamikę, używając odpowiednich tonów i tembru, a także nastrojów prezentowanej w nich muzyki. Oczywiście, nadal doskonalę grę na gitarze i uwielbiam uczyć się nowych rozwiązań w wielu różnych stylach, włączając je we własne kompozycje. Moim zdaniem, jeżeli będziesz znudzony utkniesz w miejscu. A jeśli jesteś znudzony, oznacza, że wcale nie zrobiłeś nic nowego, aby w jakikolwiek sposób rozwinąć swoje horyzonty muzyczne. Kilka lat temu 50-minutowe ćwiczenia wokalne, 5-6 dni w tygodniu, były dla ciebie rutyną. To naprawdę pomogło tobie wnieść twoją wizję w rzeczywisty wokal i tak zbudować swoją barwę, doprowadzić do takiego punktu, by stała się przedłużeniem twojego umysłu. Czy cokolwiek zmieniło się pod tym względem? — Nadal mam opracowany program ćwiczeń i wciąż regularnie doskonalę się w tej dziedzinie. Cóż, zdecydowanie uważam, że jestem w tym coraz lepszy i mogę ci o tym opowiadać godzinami, chociaż przede mną jeszcze długa droga. Głos jest zjawiskiem bardzo sferycznym i kapryśnym, jest zależny od wielu różnych rzeczy, chociażby takich, czy dobrze spałeś, co jadłeś dzień wcześniej, od temperatury, pogody, itp. Trudno jest więc utrzymać równowagę między tymi wszystkimi rzeczami, które cały czas oddziałują na kondycję głosu. Niemal niemożliwym jest, by obrać sobie za cel posiadanie głosu, który byłby rozszerzeniem umysłu, ale jest to jeszcze większy powód, by ciągle próbować. Stagnacja będzie wtedy prawie niemożliwa, a zawsze będzie ogromny asumpt do równie potężnego rozwoju. Moją filozofią jest to, by głos rósł, i trzeba pozwolić mu na to, by rósł naturalnie, a nie zmuszać go do zrobienia czegoś nienaturalnego. Rzekłszy krótko – jeżeli sprawia


5 lat temu mówiłeś mi, że w istocie, wszystko co nagraliście jest nagraniem na żywo. Czy i tym razem „Interequinox” jest kolejnym wykonaniem Dødsengel na żywo, ale w studio? Czy nadal poszukujesz „żywej sytuacji”, jak to kiedyś określiłeś? Nawet w przypadku monstrualnego „Imperator” ćwiczyliście i komponowaliście razem, a następnie perkusję i pierwszą gitarę zarejestrowaliście na żywo w waszym studio, które jest również waszą salą prób. Później dodaliście do oryginalnego nagrania pozostałe gitary, wokale, bas, itd. Czy proces nagrywania wciąż się nie zmienił? — Cały proces odbył się prawie tak samo, a wszystko, jeżeli jest to możliwe, jest rejestrowane na żywo. Jest to niezwykle ważny aspekt i myślę, że jeden z wielu czynników decydujących o naszym brzmieniu. Oznacza to, że wszystko w miarę możliwości nagrywane jest za jednym, spójnym podejściem jako prawdziwy spektakl, a nie tylko „praca w studiu”. Należy jednak pamiętać, że wraz z upływem czasu nasza muzyka znacznie ewoluowała, a co za tym idzie czasami musi być nieco inaczej nagrywana. Czasami jest partia z innym brzmieniem gitary, która musi być zarejestrowana jako osobna ścieżka, a czasami pewna partia wokalna dla spotęgowania odrębnego wrażenia będzie nagrana z użyciem innego mikrofonu, itp. Jednak jest to zawsze traktowane jako występ na żywo, a nie tylko perfekcjonistyczne dogrywanie, nakładanie pogłosów i kombinowanie. U t wó r „ A s c e nd i n g b eyo nd G o o d a nd E v i l” z „Imperator” jest żywym dowodem na to, że obaj pracujecie razem niemal na poziomie telepatycznym. Napisaliście go w około dwie godziny, włączając w to tekst, a nagraliście następnego dnia. Czy na „Interequinox” również możemy znaleźć podobnie „szybki strzał”? — Nie tym razem, ale wciąż jestem zdumiony, jak łatwo było nam wybrać najlepsze partie i jak szybko przećwiczyliśmy wszystko na próbach. To było totalnie rozsądne, a do tego po prostu pasowało. I chociaż zdarzają się takie przypadki, jak „Ascending…”, to pamiętaj, że w rzeczywistości, nawet jeśli może wydawać się to bardzo szybkim i prostym procesem nie należy zapominać, że jest to wynik rozbudowanej inspiracji, która wybucha w bardzo krótkim okresie czasu. Jest to bezpośredni wynik kontemplacji i gromadzenia inspiracji. Ale zgodzę się, że sposób, w jaki współpracujemy jest niemal telepatyczny, ponieważ nie musimy wszystkiego nadmiernie analizować i po prostu wiemy, kiedy robimy wszystko idąc odpowiednią drogą. Ufamy i szanujemy się nawzajem, a do tego, gdy pracujemy razem czujemy się artystycznie wolni, docierając w kierunku własnego, kreatywnego strumienia. Nachodzi cię nieraz taka myśl, że pewnego dnia, kiedy ktoś siądzie i zrobi sobie sesję-maraton z dorobkiem Dødsengel, każdy materiał zdoła zachować swoje wewnętrzne parametry, ale także umożliwi słuchaczowi przejście do różnych miejsc w obrębie z albumu do albumu? — Tak, oczywiście! Każdy nasz materiał ma swój własny wszechświat, a mimo to wszystkie są ze sobą połączone. A każdy i wszelki wszechświat jest wystarczająco rozległy, aby słuchacz mógł odnaleźć w nim swój świat, swoje miejsce i uczynić go własnym. A co czujesz, gdy dowiadujesz się, że ktoś tak bardzo mocno identyfikuje się z waszymi tekstami, muzyką, wydawnictwami, ogólnie całym światem Dødsengel, że słuchając waszego zespołu przezwyciężył naprawdę trudny okres w życiu lub przynajmniej zapomniał jak bardzo ma przejebane, a może nawet zdopingowało go to do działania?

29

www.dodsengel.bandcamp.com B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

to ból twojej duszy i twojemu ciału, to znaczy, że robisz to źle. Czasami nieco łatwiej jest znieść pewne techniczne aspekty stojące za śpiewem. Jest jednak techniczna strona, którą trzeba obowiązkowo opanować po mistrzowsku, aby być w tym naprawdę dobrym, a co najważniejsze – aby móc wyrazić i wyartykułować dokładnie taki głos, jaki chcesz osiągnąć. Na drodze do artystycznej wizji, na jej przeszkodzie, nie powinna stać zła technika. Technika jest na wiele sposobów językiem muzycznej i emocjonalnej palety. Im bardziej studiujesz ten język, tym lepiej potrafisz wyrazić siebie. Jest to głęboko zakorzenione w 5. zasadzie w drodze do genialności człowieka, Leonardo da Vinci – Arte/ scienza, co najlepiej odzwierciedla dochodzenie do równowagi pomiędzy nauką a sztuką, logiką a wyobraźnią; Myślenie „całym mózgiem”.


— Jeżeli ktoś lubi naszą muzykę, to znaczy, że identyfikuje się i łączy się z tym, co ona przekazuje w ten czy inny sposób. A wtedy, dla takich ludzi, oznacza to coś naprawdę osobistego. I ja to, oczywiście, głęboko doceniam. Jeżeli Dødsengel działa na jednostki jako osobiste magiczne narzędzie wewnętrznej podróży, to moim zdaniem jest to osobiste osiągnięcie i zaszczyt. Wydaje się, że black metal jako pojęcie nie obejmuje już adekwatnie wszystkich wyznaczników, pochodzących z pierwotnego ruchu. Uważasz, że nadszedł czas na nowy ruch, aby wyraźnie odróżnić to, co robi Dødsengel od tego, czego dokonują inne zespoły? — Każde dzieło sztuki mówi samo za siebie. Możesz to nazwać jakkolwiek zechcesz, ale to nie zmieni tego, czym naprawdę jest. Kreowanie marki jest w istocie tym, co po prostu ogranicza postrzeganie tego, czym w rzeczywistości jest dane zjawisko. Myślę, że ludzie, którzy mają z góry przyjęte wyobrażenie o tym, jak powinniśmy brzmieć doprowadzi ich do rozczarowania, jeśli oczekują czegoś innego niż zmiana, rozwój i rozszerzenie tego, co jest „konwencjonalne” dla black metalu jako gatunku. Czasami wydaje się, że ludzie mają problem z muzyką tylko dlatego, że pochodzi ona od konkretnego artysty, zamiast skupić się na muzyce samej w sobie. Niemal tak, jak gdyby ta muzyka pochodziła od innego artysty, ci ludzie absolutnie by ją pokochali, ale sokoro pochodzi ona od zespołu, wobec którego mieli pewne oczekiwania, to od razu obrzucają go gównem. I takie też opinie dochodzą do was odnośnie „Interequinox”? — Nie, takowe jeszcze do nas nie doszły, chociaż jesteśmy świadomi, że sporo pozmienialiśmy względem „Imperator”. W obrębie blackmetalowego gatunku, w którym liczba ślepych naśladowców i klonów wydaje się być sprzeczna z podstawowymi przekonaniami tego nurtu, aby pozostać wiernym własnemu brzmieniu i próbować stworzyć coś godnego uwagi, Dødsengel to zespół muzycznie zupełnie odmienny, brzmiący zgoła inaczej. Jak myślisz, jak udało się wam uniknąć obecności jakichkolwiek zespołów, które starają się imitować wasze brzmienie, w porównaniu z innymi, bardziej znanymi blackmetalowymi kapelami? — Myślę, że zachowywanie się jak papuga może wynikać z wielu rzeczy. Czy jest to brak wyobraźni, czy też niewielka wiara we własną kreatywność. Te sprawy mogą się łatwo pojawić, gdy ludzie robią coś wyłącznie w celu sprzedaży produktu lub gdy są po prostu zbyt przestraszeni, aby być sobą i tworzyć to, czego naprawdę chcą. Moim zdaniem, oryginalność pochodzi od bycia prawdziwym w stosunku do swojej artystycznej wizji, jednocześnie nie pozwalając, by została zmieniona przez czynnik zewnętrzny. A kiedy naprawdę jesteś mistrzem w swoim rzemiośle, a im bardziej jest to rzeczywiście twoje dzieło, im więcej w nim twojego własnego ‘ja’, tym trudniej je skopiować. Aczkolwiek, bycie zainspirowanym sztuką innych jest zupełnie odrębną kwestią. Będąc zainspirowanym, wszystko przechodzi przez ciebie, a to, co się później ujawni jest tylko twoją interpretacją wymieszaną z własnym stworzeniem. Rzeczywiście, czym innym jest ponieść odpowiedzialność za podobieństwa do kogokolwiek, a czym innym być w stanie podać bardzo konkretne odniesienia do innych zespołów. Czy najlepszy black metal i okultystyczny rock pochodzą z najgłębszych osobistych i duchowych rejonów? — Z black metalem jest podobnie jak z jogą, a przede wszystkim hathajogą, której popularność na Zachodzie przekształciła ją w zasadniczo łagodną klasę ćwiczeń zamiast trzymać się duchowej głębi dla jednostek. Dlatego, zamiast żyć w poczuciu koleżeństwa z innymi blackmetalowymi zespołami, trzeba zarzucić w ciemność własne sieci, krocząc własną drogą kosmicznej podróży ku Prawdziwej Woli. Czy muzyka pozwala człowiekowi na większe wyrażanie siebie za pomocą zmysłów? Wykorzystując więcej zmysłów, możesz zarówno konsumować muzykę, jak i ją tworzyć. Z tego względu, że ciało i dusza są sobie bardzo bliskie, ciało doznaje wibracji przechodzących przez całą jednostkę. Jak ty podchodzisz do takiego odbioru muzyki w tym zapracowanym i galopującym świecie? — Ciało jest naczyniem duszy, a muzyka rzeczywiście

30

D nr 42 / 02–2017

jest czymś psychosomatycznym. To mówi tyle samo o emocjonalnej inteligencji, co o samym intelekcie. To jest tak samo znaczące, jak intelektualne pojęcie. Jest to związek, który czyni go tak mocnym i potężnym. Niektórzy z nas jako indywidualiści są bardziej wrażliwi niż inni i znacznie łatwiej będą wychwytywać wszystkie te niuanse kryjące się w głębszych warstwach w tym wszystkim, co ich otacza. Tacy ludzie będą odczuwali znacznie większą przyjemność i duchowe spełnienie muzyki, która jest dla nich tak droga. I będą w stanie doświadczyć tego znacznie głębiej niż pozostała większość. W takim razie muzyka na najwyższym poziomie powinna być ekspresją i wyrafinowanym narzędziem do prezentowania różnych poziomów ludzkiego umysłu, które dla wielu pozostają niewidoczne. — Dla mnie jest to ostateczny punkt wyjścia. To reprezentuje sumę wszystkich moich kreatywności w jednym, pojedynczym wyrażeniu z połączeniem wszystkich aspektów. Jest to najbardziej konkretna forma, jaką mogę dać do tego, co pochodzi z wewnątrz. Niektórzy twierdzą, że cisza w muzyce może być tak samo ważna, jak jej hałaśliwa strona. — Dobrze umiejscowiona cisza rzeczywiście ma wpływ na piorunujące oddziaływanie. Powinna być poczytywana za dźwięk, a jeśli jest wykorzystywana dla wzmocnienia dynamiki i dla podbudowania dramatycznego efektu, wtedy można osiągnąć wspaniałe rezultaty. Jako właściciel profesjonalnego studia nagraniowego, z którego korzystają jedynie podziemne zespoły, produkcję jakich albumów widzisz jako rzeczywisty wpływ na to, co robisz w tej materii? Z których albumów czerpałeś największą wiedzę i, o których warto wspomnieć przez wzgląd na ich zdumiewającą produkcję oraz znaczące piętno, jakie odcisnęły na black metalu? — Ogólnie rzecz biorąc, całkowita produkcja dźwiękowa w black metalu jest czymś, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę. Moje wpływy leżą wewnątrz całego gatunku, a nie tylko w pojedynczych albumach. A tak naprawdę tam, gdzie aspekt dźwiękowy jest tak samo ważną częścią brzmienia, jak sama muzyka. Moim zdaniem, ma to o wiele większe znaczenie niż w jakimkolwiek innym gatunku. Wyobraź sobie coś niczym „Transylvanin Hunger” z brzmieniem „De Mysteriis Dom Sathanas” albo odwrotnie. To całkowicie zmieniłoby percepcję tych albumów. Najważniejszą rzeczą, której się nauczyłem, to istotnie zwrócenie uwagi na to, jak cechy soniczne wpływają na postrzeganie tego, co jest przekazywane przez muzykę.

Zarówno praktyczny sposób pracy z dźwiękiem, jak i filozoficzne podejście, bardzo mocno ukształtowały to, w jaki sposób pracuję z brzmieniem. Dla mnie miks albumu zaczyna się już przed tym zanim został nagrany. Zaczyna się od upewnienia się, że dźwięk pochodzący z instrumentów brzmi tak, jak sam sobie tego życzysz i zespół również, zarówno na własną rękę, jak i podczas gry razem. Jeśli już na samym początku istnieje niewielki konflikt pomiędzy instrumentami, sprawisz, że życie stanie się dla ciebie o wiele łatwiejsze, gdy wszystko zostanie zarejestrowane, ponieważ proces zbilansowania nagrania oraz miksów będzie znacznie łatwiejszy. Jak zapewne dobrze wiesz, obecnie na scenie metalowej już od ładnych paru lat jest niesamowite wzięcie na winyle i ten boom zdaje się w ogóle nie mijać, a nawet nadal potęgować. Niestety, w dzisiejszych czasach mnóstwo winylów, zwłaszcza tych wydawanych przez wielkie wytwórnie nie jest traktowanych poważnie – brzmieniowo jest to chamski import wersji CD , w rzeczywistości bez specjalnej obróbki dźwięku przeznaczonej wyłącznie na ten format, dajmy na to chociażby mastering. Wydaje się, że winylowe wersje materiałów Dødsengel mogą liczyć na specjalne traktowanie. Czy rzeczywiście podchodzisz do winyli pod specjalnym, produkcyjnym nadzorem? — Wszystkie nasze wydawnictwa są odpowiednio przygotowane i potraktowane dla zamierzonego formatu. W dzisiejszych czasach fizyczna prezentacja albumu wydaje się być coraz mniej ważna, a szkoda. Jeżeli zależałoby to ode mnie i robione byłoby dla mnie, to wszystkie albumy na CD byłyby dodatkowo wydawane w formacie 12-calowego gatefolda, ponieważ jest to najlepszy format dla odpowiedniego wyeksponowania przytłaczającej oprawy graficznej. Winylowy format powinien być mokrym snem każdego projektanta, a zamiast tego dostajemy kompletną głupotę zniżoną do poziomu projektu graficznego dla CD w większym formacie, bez dodawania czegokolwiek i bez przedstawienia inaczej. To nie powinno być winylowe wydanie, tylko dla samego faktu wypuszczenia tego na czarnym placku. Ta prawda sprawdza się również odnośnie dowolnego innego formatu. Zrób to tak dobrze, jak tylko potrafisz! I tak oto, niczym stary dobry wąż zatoczyliśmy pełny krąg, więc najwyższy czas kończyć. Powodzenia z „Interequinox”. Dzięki za twój czas i wkład, a wniosek do tego kolejnego dogłębnego wywiadu Dødsengel na łamach „7 Gates” zostawiam tobie. — Niszczę siebie, aby się stworzyć. Jestem niczym. Jestem wszystkim. D



Alan Averill Nemtheanga nigdy nie należał do osób wielce wylewnych, zarówno w ramach Primordial, jak i Dread Sovereign. Zresztą, nigdy nie ukrywał, że nie lubi udzielać wywiadów, bo nudzi go odpowiadanie na wiecznie te same pytania i częsty brak przygotowania się „tych po drugiej stronie”. Totalnie obkuty z Dread Sovereign i pomny mojej ostatniej rozmowy z liderem Primordial (lata temu przy okazji „The Gathering Wliderness”) skontaktowałem się z nim tuż przed premierą „For Doom the Bell Tolls”, nowego albumu Dread Sovereign, nawet nie licząc na to, że Nemtheanga aż tak chętnie będzie się otwierał, często sam wywołując wątki poboczne. A zaczęło się od Rosji, Czarnobyla i Saturna… ↔ Cześć, Alan! Z tej strony Mariusz z polskiego magazynu „7 Gates”. Jak leci i co tam w ogóle słychać na 2 tygodnie przed premierą „For Doom the Bell Tolls”? — Niewiele… Jestem w drodze powrotnej z Rosji. W tym czasie ani Dread Sovereign, ani Primordial nie miały tam zaplanowanych koncertów, więc wracasz z Rosji z czysto turystycznej wyprawy? — Rosja wpadła przy okazji, bo tak naprawdę wracamy z Czarnobyla, gdzie robiliśmy ujęcia do teledysku „The Spines of Saturn”. Ten utwór to dziwna podróż, częściowo inspirowana moimi doświadczeniami po zażyciu DMT, co zabrało mnie przez kosmos do Saturna, doprowadzając do spojrzenia naprzeciw żyłkom DNA ukrytym w pierścieniach, ale też częściowo inspirowana wizytą właśnie w Czarnobylu. Wiesz, zmurszałe i martwe klasy szkolne wypełnione rysunkami, potencjometry i maszyny testowe starego, sowieckiego programu kosmicznego. Przyznać muszę, że dosyć ciekawe połączenie. — W jakiś sposób wszystko to ma pewien sens połącze-

32

D nr 42 / 02–2017

nia, spotkania się pewnych kręgosłupów. Poszukiwanie wiedzy na temat kosmosu okaleczonego przytłaczającymi katastrofami nuklearnymi, które doprowadziły do upadku komunizmu i o mały włos nie zdmuchnęły z powierzchni Ziemi większość Europy Zachodniej. A propos połączeń, to na dzień przed nagraniem „For Doom…” poślubiłem ducha Hawkwind, co moglibyśmy nazwać pewną formą space rocka. Powrót z takiej podróży, to idealny czas na ciekawą lekturę. Może Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya lub Medytacje XVII autorstwa metafizycznego poety Johna Donne’a? Oczywiście przy akompaniamencie „For Whom the Bell Tolls” Metalliki. Chyba tu należy szukać źródeł do tytułu waszego najnowszego albumu? — Skupiłbym się głównie na Hemingwayu i Metallice… Patrzyłem na moją biblioteczkę, słuchałem Metalliki i pomyślałem o czymś, co sprawiło, że się uśmiechnąłem. I oto jesteśmy! Dobrze, że wspominasz o swoich książkach. Ostatni

utwór na debiutanckim „All Hell’s Martyrs” ma wiele wspólnego z Prostaczkami za granicą Marka Twaina. Teraz przy okazji „For Doom the Bell Tolls” przywołujesz Hemigwaya. Czy na drugim albumie jest więcej wycieczek literackich niż na debiucie? — O, tak! „Live Through Martyrs / Transmissions from the Devil Star” jest o św. Bartłomieju Apostole, który odwiedza Twaina we śnie. Tak jak przedstawia to posąg w Duomo w Mediolanie (Katedra Narodzin św. Marii – dop. M.), został aresztowany i żywcem obdarty ze skóry, po uprzednim męczeniu i rozpięciu na krzyżu głową w dół. Później go ukrzyżowano, a następnie ścięto głowę. Miałem podobny sen, co Mark Twain. Lubię zachować niejasne i rozwarte odniesienia, więc to, ile jest literatury w „For Doom…” pozostawiam dociekliwości odbiorców. A co z diabłem, zwłaszcza tym metaforycznym, którego zawsze darzyłeś wielką sympatią? Czy uważasz, że Dread Sovereign wciąż stoi za czymś bardziej bluźnierczym i znacznie bardziej realnym, czymś, co wiąże całe twoje życie z ciągłym zainteresowaniem okultyzmem i satanizmem z historią religii w tle? — Tak, oczywiście… Nie chcę pisać czegoś w stylu fantasy, zresztą nigdy tego nie robiłem. W ten sposób dostaję ramkę historycznego gawędziarstwa opowiedzianą językiem metalu starej szkoły, ale także nadaję temu autentycznie tajemny i okultystyczny sens. O, tak! Folklorystyczna postać diabła jest czymś, z czym się identyfikuję, z wyobcowanym bohaterem (śmiech). Tematyka niektórych utworów z „All Hell’s Martyrs” poruszała ciężki temat krucjaty katarskiej i pierwszych heretyków palonych przez Inkwizycję we francuskiej Langwedocji w XIII wieku. No i nie tylko ostatni numer na debiucie, ale i też tytułowy, jak już wspomniałeś, opisuje męczeńską śmierć św. Barłomieja, co zostało również ujęte na okładce. Ale już „We Wield the Spear of Longinus”


Czy Sarah była twoją bliską rodziną? — Rozmawialiśmy na ten temat w naszym rodzinnym gronie i nie jesteśmy całkowicie pewni, ale wydaje się wielce prawdopodobne lub przynajmniej możliwe, że była w pewnym sensie moją daleką krewną. Czy z tego względu szczegółowo prześledziłeś historię twojego drzewa genealogicznego? Czy w twojej rodzinie jest więcej podobnie mrocznych zakątków, jak w przypadku Sary? — Kiedy będziesz miał już album w rękach, w środku bookletu zobaczysz jej wyrok śmierci, który jest bardzo interesujący. Moje nazwisko na tym obszarze można wyśledzić do 1550 roku, więc przedział czasowy, by się zgadzał. Odgrzebywanie takich rzeczy, jak te, to dla mnie jak manna z heavymetalowego nieba. Gra słów, naprawdę! To dało mi prawdziwą ramę do oparcia na niej całego utworu lub nawet albumu. Pozostając przy rodzinnych konotacjach, na „All Hell’s Martyrs” pojawił się jeszcze jeden Averill – twój kuzyn, odpowiedzialny za stworzenie przerażającej atmosfery, grając dziwnie analogowe partie klawiszy oraz intra w stylu lat 70-tych lub Klausa Schulze i Tangerine Dream. Na „For Doom…” chyba też możemy usłyszeć jego pracę, ale już w nieco okrojonej wersji? — Tak, na „For Doom…” nadal można usłyszeć jego dzieło… Ponownie stworzył intra, a także dodał swoje struktury do niektórych numerów. To wzbogaciło nas o dodatkowy wymiar naszej muzyki, którego nie słychać w innych zespołach. To nadaje nam tej złej, diabelskiej krawędzi. Niektóre riffy na „All Hell’s Martyrs” zostały napisane dosłownie na tydzień przed wejściem do studia, a niektóre kotłowały się w twojej głowie przez dekadę, o ile nie dłużej. Wiem, że zawsze zostawiasz sobie pewien procent szansy na to, co się urodzi w studiu, a spontaniczność jest dla ciebie bardzo ważna… — I tak też było w przypadku nowego albumu. O to chodzi, żeby jako muzyk mieć zaufanie do swoich umiejętności. Bardzo dobrze pracuję pod presją. Podoba mi się taki rytm pracy. Jeśli się skoncentrujesz i wiesz, co chcesz zrobić, nagranie wokali można złapać za jednym podejściem. Sesja nagraniowa „Pray to the Devil in Man” odbyła się na żywo, w kilka godzin, a utwory rejestrowaliście jeden po drugim. Jak sam mówiłeś: „Nie było pierdolenia się w kółko, babrania się i tego typu bzdur. Wszyscy graliśmy razem w jednym pokoju. Przede wszystkim za pierwszym podejściem. Zrobiliśmy to według starej szkoły. Nigdy więcej nie mam zamiaru ponownie tracić czasu na sesje nagraniowe”. Czy w takim razie, nagranie „For Doom…” również poszło drogą starej szkoły? Perkusja brzmi bardzo organicznie, nie ma ściany hałasu, a bas jest słyszalnie odseparowany, jak to zwykł robić Motörhead… — O, tak! Nagranie „Pray to the Devil in Man” zajęło nam chyba z 6 godzin. Nowy album nagraliśmy dokładnie w taki sam sposób. Zrobiliśmy to może w 2,5 dnia mieszkania w tym samym pokoju. Nienawidzę pierdolenia się z czymś lub robienia tej samej rzeczy godzinami. Wejdź, wyjdź, i jeżeli czujesz, że wszystko jest dobrze, to prostu to zostaw. Nie mógłbym się aż tak bardzo przejmować błędami. Wiem, że jesteś fanatykiem NWOBHM, dlatego też w muzyce Dread Sovereign możemy usłyszeć echa Angel Witch, Witchfynde, Trespass, Pagan Altar, a także Hawkwind czy też Motörhead. Ale ja w recenzji „For Doom…” poszedłem takim oto

trwało, zawsze trzeba odbyć wyboistą walkę w surowiźnie. tropem: „I choć tytułowy otwieracz wciąga jak bagno swoją rozwlekłością narracyjnej dramaturgii psychodelicznego doom/heavy metalu, to drugi na liście „Twelve Bells Toll in Salem” uzależnia przebojowym, halucynogennym rockiem. Czasu mało, a dzieje się naprawdę sporo, począwszy od starodawnego doom & heavy, przez chropowatość prehistorycznego rocka po black/speedowe pierdolnięcie (nie bez parady na zakończenie pojawił się cover Venom „Live Like an Angel, Die Like a Devil”), a wszystko w oparach uduchowionych wokaliz Nemtheangi. Dla zagłady dzwon Dread Sovereign bije wielorako, ale wciąż dominantą jest ikoniczny doom/heavy metal”. Lubisz, gdy ludzie rozkładają twoją muzykę na czynniki pierwsze, sami nie będąc muzykami? — I ja się tym nie przejmuję, i ty się tym nie przejmuj, naprawdę… To twoja praca… Myślę, że nasz zespół ma oryginalne tchnienie, ale tak naprawdę za bardzo mnie to nie obchodzi. Ja z kolei słyszę na tym albumie riffy starego Samaela z 1989 roku… Słyszę riffy Master’s Hammer z demówek… Słyszę Hawkwind. Ty, możesz słyszeć coś całkiem innego. Dodaj to wszystko razem wzięte i otrzymasz coś wartościowego.

Całkiem niedawno powiedziałeś, że przez te wszystkie lata starałeś się robić różne rzeczy z różnymi ludźmi, ale zawsze legło to w gruzach. Jakie wskazałbyś najczęstsze problemy pomiędzy członkami metalowego zespołu, jako człowiek o tak bogatym doświadczeniu? — Może być tego naprawdę sporo… alkohol, narkotyki, brak praktyki i dostosowania się do zasad panujących w zespole. Dodaj do tego brak mocy napędowej i energii, ogólny brak ambicji. Niezdolność do skoncentrowania się na komponowaniu muzyki. I weź pod uwagę, że to wszystko pojawia się jeszcze zanim dojdziemy do osobistych różnic.

Kiedyś powiedziałeś nawet: „Pierdolę bycie oryginalnym, bo jeśli coś takiego się przydarzy, to będzie wspaniale, a jeśli nie… riff jest riffem. Dla mnie najbardziej wartościowe są stary black metal z czasów materiałów demo z prostotą riffów w stylu Rotting Christ, Varathron, Samael, Acheron i Master’s Hammer”… — Pewnie. Już to zrobiłem z Primordial. Moje sumienie jest czyste, ponieważ byłem i nadal jestem w jednym z najbardziej oryginalnych metalowych zespołów wszech czasów. Prawda? (śmiech) Teraz z Dread Sovereign mogę więc robić, co chcę. Naprawdę mnie to nie obchodzi… Nie wymyślam ponownie koła. Jeżeli chcę riffu, który brzmi jak stary Acheron, to po prostu go tworzę.

Za jedną, czy za wszystkie, bo o ile się nie mylę w Dread Sovereign większość struktur, estetyki, muzyki, tekstów, dosłownie… wszystko pochodzi od ciebie? — Tak! To nie jest prawdziwe pytanie, prawda? (śmiech) Z 90% wszystkiego, co związane z „All Hell’s Martyrs” było mojego autorstwa, a na „For Doom the Bell Tolls” skomponowałem z 80-90% muzyki. To jest jak moje jawne oświadczenie i to prawda… nic dodać, nic ująć.

Przy okazji promocji „For Doom…” Ván Records twardo twierdzi, że Dubh Sol nadal współtworzy triumwirat oldschoolowej postawy i tajemniczej duchowości Dread Sovereign. Z kolei bardziej aktualne źródła donoszą, że rolę perkusisty sprawuje obecnie Johnny King z Malthusian… — Aaaaa, tak! JK jest w naszym zespole. Sol, koncertując z Primordial naprawdę nie był w stanie dołożyć do tego Dread Sovereign. Bez urazy. Pomysł na Dread Sovereign kołatał się w twojej świadomości już od wielu lat, ale dopiero 4 lata temu myśl przekuła się w coś rzeczywiście namacalnego. Kiedy tak naprawdę wpadłeś na pomysł powołania Dread Sovereign do życia? — Właściwie to 4 lata temu, coś koło tego. Niektóre riffy miałem już gotowe od 2000 roku, a niektóre wymyśliłem na dzień przed wejściem do studia. Nie ma w tym żadnej mrocznej i głębokiej tajemnicy. Na rzecz Dread Sovereign musiałeś zmienić swoją barwę głosu, chociaż wiem, że próby znalezienia przez ciebie odmiennej tonacji od tej, którą bardzo dobrze znamy z Primordial były dla ciebie trudne. Miałeś też diabelski plan, by zabawić się z pomysłem umieszczenia kogoś innego za mikrofonem w dodatku kumpla z Primordial (śmiech). – Simon (O'Laoghaire, perkusista Primordial dop. M.) może w przyszłości zaśpiewać kilka kawałków, bo to świetny śpiewak. Ale wiem, że byłbym jego największym bólem w dupie, więc nie byłoby to warte jego czasu (śmiech) – fajny z ciebie kumpel z zespołu, skoro tak zachęcałeś do odciążenia cię z wokalami. — To nie tak… Na poprzednim albumie przymierzany był inny głos, bardziej jednoznaczny. Tym razem to taki ja, ale bardziej tradycyjny. Ale tak jak w przypadku riffów, również odnośnie śpiewania zbyt wiele nie analizuję. Myślę, że teraz będą to tylko ja, który po prostu śpiewa. Znalezienie innej barwy nie jest trudne. To znaczy, to nadal jestem ja, ale myślę, że jest w tym wystarczająco dużo dystansu. Dlaczego tworzenie EP „Pray to the Devil in Man” było bardzo nieprzyjemnym i surowym procesem? Skoro udało się wam to nagrać w 6 godzin i zmiksować w około 6-8 godzin, to wszystko wskazuje na to, że powinna to być bułka z masłem. — W przypadku Dread Sovereign, ile cokolwiek by nie

Zapomniałeś jeszcze dodać, że niektórzy mają zapędy dyktatorskie (śmiech)… — Pijesz do mnie, co? Nie ukrywam, że czasami myślę, iż ludzie są zbyt demokratyczni. Pięć różnych głosów w zespole, które w dodatku chcą mieć posłuch przypomina włoski parlament lub inną południowoeuropejską zgraję. To jest bezsensowne i niefunkcjonalne. To jest normalne, że potrzebujesz jednej osoby odpowiedzialnej za jedną rzecz.

W końcu kiedyś powiedziałeś, że fajnie jest być totalnym tyranem nad wszystkim, nie mając na względzie innych tyranów. Czy w takim razie powinniśmy traktować Dread Sovereign jako twój projekt i biorąc wszystkie intencje i cele, przypuszczam, że możemy go nazwać nawet twoim dzieckiem? Można nawet przewrotnie powiedzieć, że jesteś suwerenem budzącym strach w Dread Sovereign. (śmiech) — Tak, myślę, że możesz mnie tak nazwać, ale weź pod uwagę, że inni również mogą dodawać teksty i kompozycje, które chcą. Ja przynoszę kości, oni dodają do tego ciało i razem nad tym wszystkim pracujemy. Nigdy nie powiedziałbym Bonesowi, jak ma zagrać solówkę. On też przychodzi z własnymi pomysłami. Ale to ja mam wyraźną i ostateczną wizję estetyki i brzmienia. Odnośnie estetyki i brzmienia, to już jako dzieciak siedziałeś głęboko w doomie, ale zaraz obok słuchałeś też szybszego stuffu, więc wydawało się tobie, że nie stanowi problemu przesłuchanie Trouble od razu po Slayerze. Większość twoich przyjaciół nienawidziła takiego podejścia, ale ty wytrwałeś. Słyszałem, że dla ciebie doom jest bardziej stanem umysłu niż w przypadku innych gatunków metalu. Co jest tak czystego i prawdziwego w doomie? — Myślę, że jeżeli nigdy nie czułeś, jak brzmi doom, to nigdy go nie zdobędziesz i vice versa. Albo ma się go w swojej duszy, albo nie. To jest właśnie to, co sprawia, że doom ma pewną głębię. To nie tylko agresja, ale też pewna forma energii duszy. Chyba możemy tak to nazwać? Tylko, kiedy przybywa adeptów takiego grania, a nowe zespoły doom/heavy wylewają się strumieniami, to ta dusza gdzieś się ulatnia. Jak sam powiedziałeś: „Oni tworzą w stylu starej szkoły, ale z różną dozą poważnej intencji. Za dużo współczesnego doomu w tym całym hipsterskim okultyzmie”. Czy uważasz, że stary, dobry doom/heavy jest jeszcze bardziej modny i trendziarsko pusty niż kilka dekad temu? — Co w takim razie z Dread Sovereign, gdzie nas wpisać? Ale nie ukrywam, że nie po drodze mi z tymi pisklętami, które tak bardzo chcą być z przodu, a jedynie ćwierkają kabalistycznymi bzdurami nad jakimś lekkim bluesem. Chcę czegoś, co śmierdzi obrzydliwymi czynami człowieka. Czegoś paskudnego i szorstkiego… I tym optymistycznym akcentem proponuję zakończyć naszą rozmowę. — No dobra. Mam nadzieję, że spotkamy się gdzieś na trasie… Later hater… D

33

www.fb.com/DreadSovereign B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

to ukrzyżowanie Chrystusa widziane oczami rzymskiego żołnierza. Czy „For Doom…” to lirycznie ponownie próba przedstawienia historycznych bluźnierstw? — Cóż, chcę utrzymać ciągłość między oprawami graficznym, więc te trzy osoby oskórowujące św. Bartłomieja rozwieszonego na krzyżu, są tymi samymi, które przygotowują szubienicę Sarze Wildes Averill, pierwszej kobiecie powieszonej w Salem pod zarzutem bycia czarownicą. Dzielimy to samo nazwisko… i pochodziła z tej samej części Anglii, co moi przodkowie. Przychodzi do mnie we śnie… W sumie, to na tym albumie nie ma żadnego głównego motywu, który mógłby go na całego zdominować. Na ten przykład, wspomniany już „The Spines of Saturn” to podróż po zażyciu DMT.


Zarówno w recenzji „II: Morphosis” z poprzedniego numeru „7 Gates”, jak i podczas konkretnej pogawędki z Cruciatusem – motorem napędowym Lantern, nie ukrywałem, że z dotychczasowego dorobku Finów najbardziej pozamiatał mną debiutancki „Below”. Ostrzyłem sobie zęby na drugi album i dostałem coś kompletnie innego od tego, co, mógłbym śmiało powiedzieć, zamawiałem w ciemno. Takie prawo artysty, by burzyć wszelkie oczekiwania i takie prawo odbiorcy, by je mieć. W końcu niesamowicie nudno byłoby w przyrodzie, gdyby wszystko można byłoby przewidzieć, i do której zresztą powrócimy w pewnej zgniłej formie reinkarnacji. ↔ Cześć, Cruciatus! Witam ponownie na łamach polskiego „7 Gates”. Przede wszystkim moje gratulacje za „II: Morphosis”, chociaż muszę przyznać, że czego innego się spodziewałem, ale o tym później. Jak tam reakcje innych na wasz drugim album, i czy jesteście z nich zadowoleni? — Witam, i wielkie dzięki za ponowną możliwość zaistnienia w „7 Gates”. Czujemy się świetnie, bo wreszcie dostajemy jakiekolwiek sygnały odnośnie reakcji na „II: Morphosis”. W końcu rozmawiamy, gdy album już prawie wyszedł po latach pracy i oczekiwania. Jak do tej pory dochodzą do nas tylko pozytywne opinie, mimo że produkcja jest nieco jaśniejsza niż na naszych bardziej „mistycznych” poprzednich nagraniach. Muzyka nadal ma dużo wspólnego z rejonami, które eksplorowaliśmy na wcześniejszych materiałach… po prostu przeszła przez naturalną ewolucję, bez powtarzania w kółko tych samych patentów. A ja, najzwyczajniej w świecie cieszę się z tego. Ukształtowaliśmy ten album z najlepszego materiału, jaki mieliśmy w naszych rękach, zgodnie z wizją, której trzymaliśmy się tak ściśle jak to tylko możliwe, pozwalając, by to wszystko zaparzyło się i gotowało na wolnym ogniu, bez zbędnego pośpiechu. Nic bym nie zmienił. W każdym razie, nie ma co patrzeć wstecz. Bawiąc się tytułem i biorąc pod uwagę to, że death metal właśnie przechodzi przez swoje 30-lecie, mam na dobry początek i dla rozluźnienia dwa niezobowiązujące pytania (śmiech). Co sądzisz o metamorfozie death metalu przez te wszystkie lata i, jak myślisz, jaki będzie następny krok dla tego gatunku? — Czuję, że wiele zespołów na dzisiejszej scenie, św i a d o m i e l u b p o d św i a d o m i e , w i e c z n i e ż y j e i uporczywie dąży do okresu, w którym nastąpił wielki wybuch death metalu, ale i też drugiej fali black metalu, kiedy to kategoryzowanie nie było aż tak kluczowe, jak ma to miejsce w ostatnich latach. Albo przynajmniej czuję, że byłoby to konieczne i mile widziane. Dlatego też myślę, mając jednocześnie nadzieję, że trendem stanie się łączenie różnych gatunków jako krok wstecz od fragmentacji – ja naprawdę nie wierzę w coś, co jest czyste i posegregowane. Nigdy nie wiesz, czy na horyzoncie pojawi się coś zupełnie nowego, po prostu fuzja gatunków i trendów cyklicznie się powtarza. A może w następnych latach pojawi się kolejna fala death/ thrash metalu? To jest jak wróżenie z fusów. (śmiech) Za to zza horyzontu właśnie wyłania się „II: Morphosis”. Od strony wizualnej tym razem zdecydowaliście się na współpracę z moim rodakiem, Zbigniewem Bielakiem. Jak bardzo wpływaliście na kierunek jego projektu okładki, a może daliście mu pełną artystyczną wolność? — Zbigniew Bielak sam skontaktował się z nami tuż przed wydaniem „Below”, oferując współpracę. W sprawie naszego debiutu byliśmy wtedy już dogadani z Alexandrem L. Brownem, więc w tamtym czasie musiałem odstrzelić propozycję Bielaka. Jednak wraz z nowym materiałem, chciałem dać drugą szansę temu bardzo utalentowanemu człowiekowi, ponieważ naprawdę podobają mi się jego prace i styl. Jeśli chodzi o jakiekolwiek sugestie, to zazwyczaj daję jeden zestaw pisemnych instrukcji z własnymi wizjami, a także zachęcam autora okładki, by podjął moje przemyślenia o krok dalej na swój własny sposób. Zazwyczaj otwieram przed artystą ogólną koncepcję albumu i motywy liryczne, które powinny być uwzględnione w oprawie graficznej, moje pomysły dotyczące układu i ogólnie ustawień, itp. Poza tym jestem całkiem twardym dyktatorem, odnośnie użycia czcionki z Biblii

34

D nr 42 / 02–2017

Gutenberga z 1454 roku, wyłącznie bez dużych liter i bez ograniczeń (śmiech). Na „II: Morphosis” pozwoliłem Bielakowi na użycie nieco więcej tekstu czcionką Times New Roman, ale to nie był łatwy kompromis. (śmiech) Po d obn ie j a k w pr z y p a d k u „ S u b te r r a ne a n Effulgence” i „Below” front „II: Morphosis” jest kolażem tytułów i tematyki utworów. By nie być gołosłownym, w „Hosting Yellow Fungi” śmierć została przedstawiona w formie cielesnej i groteskowej, a „Lucid Endlessness” posiada wiele cytatów z Tybetańskiej Księgi Umarłych (Bardo Thodol). Cykl życia, śmierci i ogólnie istnienia jest zagadką, która wydaje się być dla ciebie bardzo pasjonująca, ponieważ doświadczenie bliskiego spotkania z kostuchą zdecydowanie zmieniło twoje postrzeganie życia i śmierci. Czy śmierć nadal nie jest dla ciebie czymś negatywnym, a raczej koniem, którego człowiek nie dosiądzie? — Tak, w śmierci nie ma niczego negatywnego – jest częścią natury wszechświata i czymś, co musimy zaakceptować. Sprzeciwianie się takiemu porządkowi świata może jedynie doprowadzić do zniszczenia, wystarczy wspomnieć o wszystkich kontrowersjach, które niosą ze sobą religie poszukujące nieśmiertelności (śmiech). Kto wie, czy kiedykolwiek znajdziemy sposób na uniknięcie śmierci? Ale ja nie jestem fanem postawy – „co, jeśli?”, i szanuję to śmiertelne status quo. Jak sam przyznajesz, od śmierci dzielił cię zaledwie cal, pływałeś w morzu ciemności, w tunelu ze światłem, dopóki starzec, niczym we śnie, radził ci wracać z powrotem na jakiś czas. Jaki jest w takim razie twój punkt widzenia na życie po śmierci, wiarę, reinkarnację, a nawet istnienie Boga, skoro sam czujesz, że twoje poglądy cały czas się rozwijają odkąd to konkretne wydarzenie ugruntowało twoje myślenie? — Bardzo dobrze pamiętasz naszą poprzednią rozmowę. Zasadniczo stoję za myślą o absolucie, większej, niewyobrażalnej sile, przed którą zarówno wiara, jak i nauka ostatecznie upadną. Wierzę w fakt, że skoro my – ludzie, możemy wykorzystać zaledwie około 10% możliwości naszego mózgu, to odgrywa on kluczową rolę w rozwiązaniu tajemnic życia i śmierci oraz istoty egzystencji. A co do mojego bliskiego spotkania ze śmiercią, to kiedy byłem młodszy, byłem całkiem przekonany, że opuszczę ten ziemski padół w wieku 25 lat. Gdy jednak dostałem drugą szansę, to te wszystkie wizje poszły się jebać, i postanowiłem żyć pełnią życia, póki jeszcze jestem żywy, że tak powiem. Nie śpieszę się do śmierci, ani nie jest ona czymś, co miałbym uwielbiać. Po prostu jest, jak jest. Niektórzy twierdzą, że tezy o życiu pozagrobowym są jedynie próbą uspokojenia ludzkich bólów i lęków, związanych z rozpadem własnego „ja”, w zamian za ziemski upadek. Wierzę jednak, że może być coś więcej niż tylko zapalające się światła i rozkład ciała. Ale, cóż, z drugiej strony jest ciało, które gnije i tym samym powraca do natury, i to jest już jedna z form życia pozagrobowego. Wróćmy do kwestii czysto muzycznych. 19 lutego 2015 roku informowałeś, że: „Teksty na drugi album zostały wreszcie ukończone. Siedem totalnie dziwnych opowieści jest właśnie miksowanych, a dwa i inne elementy są mniej lub bardziej instrumentalne. Dlatego też będzie 9-utworowy album, nieco poniżej 40 minut. Nie mogę się doczekać, kiedy zmieni się to w rzeczywistość”. Wreszcie, dwa lata później słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami (śmiech). Skąd tak wielka obsuwa? Czy wieczny brak czasu ponownie był twoim największym wrogiem? — Sam proces nagrywania zajmował spokojnie z pół

roku. Perkusję nagrywaliśmy przez kilka wieczorów, w ciągu dwóch tygodni, gitary również w dwa tygodnie lub coś koło tego, bas poszedł w dwóch sesjach pod koniec roku, później położyliśmy wokale, co zajęło 3 lub 4 odrębne sesje. To okładka i oprawa graficzna okazała się wąskim gardłem. Pan Bielak miał już mnóstwo innych projektów, które były wcześniejszymi priorytetami, zanim wykonał pracę, która ostatecznie trafiła na front „II: Morphosis”. „Below” miał więcej bluesowych, „pogiętych” gitar z lat 60-tych i 70-tych, dużo też było w tym sznytu progresywnego rocka lat 70-tych, jeśli chodzi o samo nagranie. Nowy album jest o wiele bardziej napędzany małżeństwem prostolinijnego death/ black metalu z thrashem („Necrotic Epiphanies”, „Transmigration”), jest prostszy, pochylając się ku temu, co było tradycyjne nie tylko w death metalu. Co skłoniło was do pójścia w tym kierunku? Tym samym intensywność waszej muzyki wzrosła 10-krotnie. Czujesz, że jest to właściwa wizytówka obecnego stanu zespołu? — Klimat lat 60-tych i 70-tych mógł być spotęgowany tym, że gitary były nagrywane z moim starym Vox AC30. Musiałem zmienić mój sprzęt po tym jak wreszcie poszedłem na swoje, a także zmieniłem moje przetworniki przy B.C. Rich, z kilku powodów. Raz, że nie mogłem odpowiednio wykorzystać Vox na scenie; dwa – tak czy siak sprzedałem Vox, więc siłą rzeczy nie mogłem już go użyć; trzy – nowe przetworniki, które rok temu dostałem do mojej gitary nie działają z moim starym przesterem Son of Hyde, więc postanowiłem się ich pozbyć i aż do teraz spróbować swych sił z przesterem Engl, ale obecnie pracuję nad przełamaniem się z efektem Wampler SLOstortion na rzecz całego Lantern. Mocno dokręcony i prostolinijny to dobre określenia do opisania „II: Morphosis”, mimo że natura wijącego się węża nadal jest obecna w tych utworach. Nie było za tym jakiejś wielce przemy-


Dokładnie. Po „Manifesting Shambolic Aura” z „Below”, tym razem postanowiliście ponownie nagrać dwa ostatnie utwory z demo „Virgin Taste of Damnation”. W takim razie, kiedy mamy się

spodziewać, że „Hell’s Chapel”, ostatni nieprzerobiony utwór z tej demówki, otrzyma nowe życie? — W rzeczywistości pierwszy kawałek z pierwszego demo może być po prostu jedynym utworem z naszej przeszłości, którego nie poddamy ponownej rejestracji. Zwyczajnie czujemy, że nie jest on aż tak Lanternowy, jak była reszta materiału, ale – nigdy nie mów nigdy. Ale z drugiej strony „Cauldron of Souls”, nasz bardzo wczesny utwór, który wykorzystaliśmy na kompilacji „Metal on Metal”, najprawdopodobniej zostanie ponownie nagrany na przyszłym materiale, przypuszczalnie na albumie numer trzy. Czy w takim razie możemy uważać „II: Morphosis” za idealny wzorzec ważności tego, co niesie ze sobą

10-lecie Lantern? Co wyraża ten album w kwestii obecnego stanu zespołu? — W rzeczy samej, „II: Morphosis” jest wspaniałym wieńcem z liści laurowych, który idzie w parze z 10. rocznicą naszego istnienia. Tytuł, sam w sobie, jest odniesieniem do tematycznego motywu albumu, czyli szkieletu i kręgosłupa, co wiąże się z przemianą z fizycznej istoty w przyrodę i czegoś, co już nie jest namacalną istotą, czymś, co hipotetycznie jest już poza tym punktem. Trudno jest nam wyznaczyć jakieś konkretne momenty naszych muzycznych przemian, bo, tak jak powiedziałem, zmiana jest dla nas czymś stałym i nieubłaganym. Ale możesz uznać to, mówiąc otwarcie, za oficjalne oświadczenie zespołu, jeśli bierzemy pod uwagę duet (ja i Necrophilos), który przekształcił się w pełny, studyjny, 5-osobowy skład. Wiesz, ja po prostu po „II: Morphosis” spodziewałem się czegoś innego, czegoś, coś byłoby nicią łączącą i rozwijającą „From the Ruins” z „Below” oraz „Invocation of the Fathomless” z demo 2016. Po prostu skupiłem się na pragnieniu otrzymania czegoś bardziej przestrzennego, stawiałem na większe odjechanie w rejony psychodelicznego death metalu, chciałem czegoś na miarę „Sweven” Morbus Chron czy też „Trance of Death” Venenum, czegoś bardziej powikłanego, zabagnionego i „kwasowego”, jak wspaniały „Lucid Endlessness”, który przywołuje wiele wspomnień z psychodelicznym, progrockiem lat 70-tych. A wy, nagle, obróciliście się na pięcie i otworzyliście wrota z pierwotną werwą, instynktem i szarpnię-

35

www.fb.com/lantern666 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

ślanej decyzji, numery po prostu domknęły się, zawierając mniej dodatkowego powietrza, że tak to ujmę. Dodatkowo, na tej płycie są dwa stare utwory i kilka dawnych riffów, które wloką się gdzieś w tle – to wszystko może wpływać na to, że album brzmi bardziej oldschoolowo. Nie próbowaliśmy celowo zmieniać brzmienia, to się po prostu wydarzyło. Chciałbym również podkreślić, że złożoność drobnych detali, dominujących w przeszłości, musiało utwardzić sobie drogę do rozbudowanego albumu jako całości.


otchłanie wypełnione po brzegi własnym życiem. — W rzeczy samej. Uważam za bardzo ważne, by utwory wzajemnie się przeplatały i łączyły się ze sobą. W ten sposób można nadać albumowi zupełnie nową charakterystykę, drugą naturę, że tak powiem. Dla słuchacza może być to również bardzo urzekające, pogłębiając wciągający i bezpośredni efekt całego albumu niczym trąba powietrzna.

ciem starego Morbid Angel oraz duchem Possessed. W sumie, to nie powinienem być zdziwiony, skoro już 3 lata temu mówiłeś mi: „Drugi album ponownie będzie inny od wszystkiego, co do tej pory zrobiliśmy. Odmienny, ale nadal , mam nad zieję, d ziwnie rozpoznawalny przez… sposób, w jaki robi to tylko Lantern”. (śmiech) — „From the Ruins” jak do tej pory jest naszym najbardziej epickim utworem, a „Invocation of the Fathomless” miało być pewnego rodzaju jego kontynuacją. Jest prostszy, ale nadal jest długim kawałkiem, bliskim 7 minutom. W przypadku albumów uważam, że istotnym jest, by zachować odpowiednie proporcje długich, epickich melodii i krótszych bardziej bezkompromisowych uderzeń, tak dla równowagi. „Below” miało dwa bardzo długie numery, podczas gdy „II: Morphosis” ma zaledwie tylko jeden, którym jest wspomniany przez ciebie „Lucid Endlessness”. Po prostu czuję, że te aspekty są w dużej mierze uzależnione od ogólnej struktury nagrania: na nowym albumie potrzebowaliśmy większej ilości utworów, sprawiając, że ten materiał jest mniej przestronny, ale za to bardziej uderzający prosto w twarz niż jego poprzednik. Ponadto, jeszcze raz muszę zwrócić uwagę na obecność starych numerów, a nawet starych riffów oraz pomysłów, wpływających na to, jak to wszystko brzmi. A poza tym bardziej profesjonalny dźwięk musi sprawiać wrażenie nieco mniej nieziemskiego niż to miało miejsce wcześniej. Ale niezależnie od tego, co myślisz o zmianie, która nastąpiła po „Below”, zmiana nadal ma miejsce i będzie obecna również w przyszłości… kto wie, w jakim kierunku pójdziemy. Zobaczymy, przy następnym materiale, który wyjdzie na taśmie. Po tym wszystkim i niezależnie od różnic, które pozostają, nadal można wychwycić, że twoje fundamenty muzyczne leżą w rocku lat 60-tych i 70tych oraz metalu z początku lat 90-tych. W końcu gitarzysta bluesowy, a jednocześnie pracownik szpitala psychiatrycznego z sąsiedztwa dał ci przewodnik po pierwszych krokach gry na gitarze, a twój nauczyciel pożyczył tobie jedną z jego gitar, Ibaneza SG. I tak przeszedłeś przez podstawy blusa, akordów, skal, „House of the Rising Sun”, „Apache”, trochę Beatlesów, trochę Bowiego… Kurwa, człowieku! Toż to przepiękna retro historia w tych bezdusznych i cyfrowych czasach. — O, tak! Cóż, jestem całkiem dumny z tego, że nie byłem jednym z tych dzieciaków, które mieszkały w piwnicy lokalnego sklepu muzycznego, ograniczając się jedynie do grania ultraszybkich rockowych i metalowych solówek oraz heavymetalowych riffów. Jestem bardziej rodzajem faceta, który tworzy długie bluesowe i pogięte kompozycje, a ty słuchasz ich z zamkniętym oczami i otwartą gębą. Ale nadal, co kto lubi. Czasami zazdroszczę smarkaczom, którzy potrafią grać na pełnej szybkości nie zapominając o technice. Nigdy nie będę mistrzem sztuki stawiania wszystkiego na jedną kartę. (śmiech) Wspaniale jest słyszeć, że podobnie jak „Below”, tak i „II: Morphosis” spełnia się zarówno jako oddzielne utwory, ale także 40-minutowa, nierozerwalna całość, głęboka, transowa podróż. Moim zdaniem „II: Morphosis” jest niczym najskrytszy, posępny strumień świadomości, swobodnie wypływający z najgłębszych, mrocznych pokładów, a jednocześnie prawie wszystkie utwory Lantern różnią się od siebie, tworząc samotne wyspy-

36

D nr 42 / 02–2017

3 lata temu na łamach „7 Gates” mówiłeś mi, że perkusja na „Below” została zarejestrowana w waszej sali prób, której naprawdę blisko do lochu z chorobliwym smrodem, dostarczanego przez punkowców, dzielących z wami to miejsce. Gitary nagrałeś wówczas w twoim starym domu na wsi, gdzie jest naprawdę ezoteryczne otoczenie. Jak było tym razem? — Nowym perkusyjnym lochem była dawna sala prób naszego bębniarza. Tym razem z mniej betonową powierzchnią, aby nie zepsuć brzmienia i z dwa razy większą ilością mikrofonów niż moglibyśmy użyć. Gitary były nagrywane w naszej głównej sali prób, podobnie jak wokale. Tak jak już wspominałem, linie basu nagrywaliśmy w dwóch odrębnych sesjach. Na pierwszą sesję pojechałem z moim DI-boksem do Helsinek i przygwoździłem połowę utworów wraz z J. N o iseh u n terem. Pozos tałe partie zos tały sfinalizowane w domowych pieleszach. „II: Morphosis” to pierwszy materiał Lantern niezmiksowany przez ciebie. Tym razem to Dan Lowndes z potężnego Cruciamentum w ramach Resonance Sound Studios zadbał o miksy i mastering, dzięki czemu brzmienie albumu jest dosyć śmiałe i niepowtarzalne. Dlaczego uważasz, że porównaniu z robotą Dana, dźwiękowego profesjonalisty, twoje poprzednie metody miksu i nagrywania materiałów Lantern były mniej więcej niekonwencjonalne? — Przebyłem długą, bolesną i żmudną drogę, by nabrać wiedzy odnośnie procesu nagrywania. Z moim poprzednim zespołem Cacodaemon, pierwsze demówki były nagrywane z zaledwie jednym, gównianym mikrofonem, używając starego Windows Audio Recordera, który w zasadzie nie był prawdziwym sprzętem do czegoś takiego, nie wychwytywał ścieżek. Zamiast tego, trzeba było robić wszystko na zasadzie kopiuj/ wklej, włączają w to opóźnienia wokalne, itp. , co doprowadzało do długiego czasu oczekiwania, nie będąc w stanie uzyskać dostępu do equalizera, dynamiki i innych tego typu rzeczy. Po tym wszystkim, miałem o wiele więcej wskazówek, by wiedzieć, gdzie myszkować z wieloma sprawami, a nawet nauczyłem się czegoś od podstaw, ale sam czuję, że to była melodia przeszłości i to już od kilku dobrych lat. Przedtem miałem bardzo skrajne i osobiste podejście do manipulowania dźwiękiem, bardziej ufając surowej mocy i nastrojowi brzmienia niż życzliwości odbiorcy i jakości technicznej. A jak udało się tobie uzyskać te gęste gitarowe tony i jak bardzo produkcyjny aspekt dodał im intensywności? Jak bardzo inżynier dźwięku pomagał wam w studiu, chociażby naciskając was muzycznie? — Używaliśmy tego samego Engl Fireball, który wykorzystaliśmy na naszym pierwszym demo, więc w rzeczywistości to nie była aż tak duża zmiana, a raczej powrót do korzeni. Tak, jak już wspominałem dostałem nowe przetworniki do B.C. Rich ASM Pro, które miały ogromny wpływ na różnice między „Below” i „II: Morphosis”. St. Belial użył swojego Gibsona Explorer, którego kiedyś pożyczyłem, żeby nagrać wszystkie gitary na EP-kę „Subterranean Effulgence”. Można więc powiedzieć, że na najnowszym nagraniu wtopionych jest wiele starych reliktów. Nasz przyjaciel, który współpracował z takimi zespołami, jak Tarot, Jess and the Ancient Ones czy Deathchain pomógł nam z rozstawieniem mikrofonów i znalezieniem optymalnego ustawienia sprzętu oraz udoskonaleniem pewnych ustawień. Poza tym, to wszystko nasza robota. Wszystkie wasze poprzednie materiały wyróżniały się i odznaczały w stosunku do poprzednich, podobnie jak w przypadku „II: Morphosis”. Jak w takim razie, patrzysz okiem twórcy na rozwój brzmienia Lantern? Jaki rodzaj postępu zaznaczył swoje miejsce w waszych szeregach od czasu demo „Virgin Taste of Damnation” z 2008 roku? — Zestawiając ze sobą obecny stan rzeczy, „Virgin Taste of Damnation” może być dla mnie zbyt przestronnym parowem do przebrnięcia, przysłowiowo. Jakkolwiek

na to nie patrzeć wsadziliśmy do nowego album dwa utwory z pierwszego demo i sądzę, że wciąż nieźle mieszają. Ale, tak jak dałeś do zrozumienia, wszystko mogło przybrać wymiar bardziej prostolinijny, co oznacza, że jest mniej błędów i odchyleń od tego, co jest istotne, mniej powietrza w miksie. Ten materiał jest teraz bardziej skoncentrowany. Pierwsze demo miało więcej tych elementów wierszowanych refrenów, które stanowiły pewien rodzaj pomostów, ale wraz z upływem czasu nasze utwory dostosowują formułę bardzo drobnych samopowtórzeń wewnątrz numerów. Takie utwory, jak „Revert the Living into Death” już pokazały oznaki tej ewolucji na EP-ce „Subterranean Effulgence”. Ale czujesz w ogóle jakąś namacalną zmianę? — Problem polega na tym, że nie czuję jakiejkolwiek zmiany dźwięku czy też brzmienia. Nasza muzyka po prostu ciągle płynie i zmienia się, jeżeli tego pragnę, ale tak naturalnie. To samo tyczy się rozwoju Lantern – my po prostu przeskoczyliśmy do nieznanego, poszliśmy dalej niż ustawa przewiduje, i oto jesteśmy, Bez przestrzegania jakichkolwiek szczególnych wskazówek lub wytycznych. Czy nadal jesteś głównym kompozytorem i mózgiem zespołu? Bardziej współpracujesz, czy odrzucasz pomysły innych? — Nawet w 2017 roku, nadal jestem muzycznym dyktatorem w zespole, ale zawsze czekam, żeby usłyszeć riffy St. Beliala, które ma dla nas w zanadrzu i patrzę, jakie nowe widoki mogą one przynieść. Dodatkowo, Necrophilos również powinien napisać kilka tekstów dla Lantern w niedalekiej przyszłości, szczególnie w przypadku kilku bardziej specjalnych utworów, takich jak nieuchronnie zbliżająca się przełożona sesja 7-calówki. Czyli jednak zaczynasz luzować dyktatorskie kleszcze (śmiech). Czyżby mentalność kompozytora zaczęła się wypalać? — Obecne podejście do komponowania wygląda tak, że zazwyczaj jako pierwsze formuję pożądaną atmosferę, ustawienia, tytuł utworu, bazując na kilku riffach i pomysłach. Następnie piszę większość gitarowych partii poza kilkoma liniami prowadzącymi, które nadal mogę zaimprowizować w studio (śmiech). Dlatego najpierw robię wszystko, co związane ze stroną muzyczną, ponieważ teksty są ostatnim zadaniem do wykonania przy pisaniu każdego numeru – mają nadać utworowi swój ostateczny koloryt. Aby osiągnąć wymagany stan umysłu, musisz przekonać się, że to tak naprawdę zależy od mnóstwa czasu poświęconego na granie lub komponowanie. Jeśli chcesz riffów, złap za instrument i graj, chyba że to jeden z tych dni, kiedy nic nie brzmi dobrze (wtedy, po prostu odpuść). Jeżeli potrzebujesz tekstów, znajdź kilka rymów i kontynuuj pisanie, daj się zaskoczyć przez historie i nowe pomysły, które mogą się zrodzić idąc taką drogą. Kiedy zaczniesz płynąć, znajdziesz odpowiedni nurt, możesz wpaść na nowe patenty w przypadkowych ustawieniach i miejscach, podobnie jak podczas spaceru, wykonywaniu codziennych obowiązków, a nawet podczas spania. Czy jesteś w stanie tak po prostu usiąść i skomponować riff bez żadnego wstępnego przygotowania? Czy naprawdę potrzebujesz tekstów i muzyki, aby cię napędzały, a może wystarczy zaledwie etos zespołu? — Tak rzeczywiście jest. Nie mając myśli w głowie to najlepszy sposób na tworzenie muzyki. Nazywam to „nieistnieniem”, a nawet „niebem”, co moim zdaniem jest tym, co medytacja, świadomość, a nawet (z pewnego punktu widzenia), chrześcijańskie doktryny postrzegają jako „cel”. W tym stanie nie ma żadnej emocjonalnej ingerencji, więc tym samym kreowanie muzycznego świata może zbliżyć się nawet do samego źródła. Ogromna pusta przestrzeń, kiedy twój umysł jest wyciszony – o tym właśnie mówię… Patrząc w otchłań i dostrzegając otchłań, spojrzysz nie tylko za siebie, ale i na siebie. Przyznam, że specjalnie nieco cię podpuszczam, bo sam wcześniej wspomniałeś, że Lantern oficjalnie rozrósł się z duetu na 5-osobową załogę. Czy zmiany w składzie miały jakikolwiek wpływ na kierunek muzyczny, zwłaszcza gdy pozostali trzej członkowie są waszymi starymi przyjaciółmi, z którymi na żywo gracie od 2011 roku? — Nie, nie powiedziałbym, że miało to jakikolwiek drastyczny skutek. Nadal komponuję ten rodzaj


materiału, który chcę napisać – i to wszystko. Ale ponownie muszę podkreślić, że jeżeli St. Belial wkroczy do środka i zacznie obdarowywać nas genialnymi riffami, mogłoby to mieć wpływ na brzmienie, nawet jeśli będą musiały przejść przez moje rygorystyczne oko i uchu (śmiech). Oczywiście, działanie jako 5-osobowy zespół ułatwia mi wiele spraw, bo teraz mogą skupić się wyłącznie na pisaniu utworów i na gitarze. J. Poussu na „II: Morphosis” przejął obowiązki perkusisty, także w studiu. Słyszałem, że jest o wiele lepszym perkusistą niż ty, ale czy niczym upierdliwa teściowa dałeś mu kilka dobrych rad, jak poradzić sobie z brzmieniem i architekturą Lantern? — Na pewno jest dokładniejszy, bardziej profesjonalny i wszechstronny niż ja. W zasadzie, to dosyć zabawne, w jaki sposób skrzyżowały się nasze drogi w ramach intrygi Lantern, bo gdy szukałem perkusistów do koncertowego składu, nigdy tak naprawdę nie przyszło mi do głowy, żeby J. Poussu był alternatywą. Ale w chwili, gdy jego imię pojawiło się na wokandzie, natychmiast pomyślałem sobie: „Dlaczego od razu na to nie wpadłem?”. Powiedziałbym, że jest tak blisko mojego stylu gry, jak to tylko możliwe. On jest trochę takim „muzycznym hipisem”, tak jak ja. Wiesz, nie do końca stuprocentowym, metalowym buldożerem, ale kimś z tym pewnym luźnym dotknięciem tak pożądanym w Lantern. Dlatego też nie było wielkiej potrzeby z mojej strony, by go jakoś ukształtować czy przygotować. Jedynie wyregulowałem kilka drobnych detali i autorskich wypełnień, na temat których mam silną wizję. Kiedyś uczyłeś się klasycznych melodii na gitarę akustyczną, a także doskonaliłeś się w podstawach gry na mandolinie i gitarze hawajskiej. Ale, co ciekawe, jeśli naprawdę jest jeden instrument, w którym chciałbyś być mistrzem, to jest nim… twój głos. W takim razie, może wreszcie nadszedł czas, by uzbroić się w cierpliwość, nabrać motywacji, wziąć kilka porządnych lekcji wokalnych, by wraz z Necrophilosem stworzyć wokalny duet, od którego włos będzie jeżył się na głowie? (śmiech)

— (śmiech). Cóż, nie masz co czekać na taki duet… Nie uważam za potrzebne, bym miał się uczyć, jak growlować. Odpowiednia technika wykorzystania czystych wokali byłaby tym, nad czym musiałbym popracować. Przypuszczam, że mogę pozostać w tonacji, ale nie do końca tak, jakbym tego chciał. A tak w ogóle, to idealnym byłoby zwiększenie siły mojego głosu. W wieku 8-9 lata grałeś na fortepianie, na gitarze od 10. bądź 11. roku życia. Wiem, że granie na fortepianie i ogólnie na klawiszach jest umiejętnością, którą chciałbyś sobie przypomnieć. Czyżby na potrzeby Lantern? — Właściwie, to Necrophilos jest obecnie lepszym muzykiem grającym na klawiszach, więc jeśli kiedykolwiek mielibyśmy włączyć ten instrument do naszej muzyki, on mógłby to zrobić o wiele lepiej. Bardzo dobrze wykorzystuje te umiejętności w doom/ heavymetalowym projekcie, w który obaj jesteśmy zaangażowani. Jakaś nazwa? Kiedy planujecie wydać jakiś materiał pod tym szyldem? — Na razie nie ujawniamy nazwy, ponieważ właśnie przechodzimy proces zmiany… nazwy (śmiech). Szanse, by pojawiło się cokolwiek w ramach tego projektu, jak najbardziej są, ale w dalekiej przyszłości. Kto wie, co będzie. Jednak Lantern nigdy nie będzie napędzany klawiszami. Gdybyśmy mieli kiedykolwiek skorzystać z klawiszy, ich nieobecność byłaby bardziej zauważalna niż ich obecność. Jak daleko jesteś w stanie pchnąć Lantern, i czy jest jeszcze coś, co zawsze chciałeś zrobić, będąc w zespole? — Chciałbym skomponować 20-minutowy utwór, to jedna rzecz, która mi pozostała do zrobienia (śmiech). A tak naprawdę, tym co chciałbym zobaczyć i osiągnąć w przyszłości Lantern jest – dopasowanie się do standardów, które stworzyliśmy na poprzednich nagraniach i znalezienie nowych dróg, by móc je przekroczyć oraz zaskoczyć samych siebie, powtarzanie wszystkiego, co było uprzednio, przynajmniej tak długo, jak długo będę czuł, że w naszych piórach

nadal jest tusz. Oczywiście, dla mnie, bycie w zespole oznacza zrobienie czegoś znaczącego i próbowanie przepchnięcia pewnych granic. Nie zadowoliłbym się czymś mniejszym. Co było dla ciebie największym objawieniem, gdy odkrywałeś tajemnice muzyki metalowej? — Wszedłem do metalu w połowie lat 90-tych, kiedy black metal stawał się bardziej popularny i rozpoznawalny. Bardzo szybko z wypolerowanych zespołów przeniosłem się na Mayhem, Darkthrone, Impaled Nazarene i Beherit. Czas na W.A.S.P., Motörhead, Judas Priest, Led Zeppelin i Black Sabbath przyszedł dopiero później. Waszym standardem z poprzednich lat było raptem od 3 do 8 koncertów rocznie. Co w takim razie przyniesie Lantern przyszłość odnośnie występów na żywo, szczególnie, że dla ciebie pojechanie na jedną czy dwie trasy byłoby bardzo interesującym doświadczeniem? I dlaczego, dla obecnego składu nie przewidziałeś tak częstego życia w koncertowej drodze? (śmiech) — W ciągu najbliższych kilku lat mogę przewidzieć, że powstanie więcej takich możliwości, jak zawsze ma to miejsce przy okazji wydania nowego albumu. Wszyscy pracujemy na pełen etat, a do tego większość z nas ma dzieci, więc jest to główny powód, dla którego nie ruszymy naszych dup, by tłuc je na multum tras koncertowych. Ale, nigdy nie mów nigdy, bo kto wie, gdzie nas życie zaprowadzi. Jedna trasa bądź dwie, byłyby, oczywiście, bardzo ekscytującym i pożądamy doświadczeniem podczas naszego żywota. No to powodzenia z „II: Morphosis” na zbliżającym się Helsinki Death Fest II. Dzięki za twój czas i zaangażowanie w rozmowę. — Dzięki. Maniek, za ten ogromny wywiad. Nie mam zbyt wiele do dodania, poza tym, żebyś miał oczy szeroko otwarte na więcej muzyki Lantern, która jest już w drodze, ponieważ, jak już wspominałem, wracamy do studia, by nagrać trochę starych i nowych kawałków na naszą przełożoną 7-calówkę i ewentualnie trzeci album, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Na zdrowie! D


Cześć, Miika! Pozdrowienia z Polski – Mariusz z magazynu „7 Gates” z tej strony. Co tam słychać na 1,5 miesiąca przed wydaniem „The Shackles of Mammon” (ponownie pieprzone, monstrualne arcydzieło)? — Dobrze słyszeć, że album ci się spodobał. Ogólnie jesteśmy mocno zapracowani, tutaj w starej, dobrej Anglii, machinacjami, kombinowaniem i rozprawianiem nad przyszłością, zarówno tą krótko-, jak i długoterminową. Wywiady i recenzje dopiero co nabierają tempa, pomimo tego, że do premiery zostało jeszcze trochę czasu. Jestem podekscytowany, że wreszcie będzie można usłyszeć to nagranie. Powiedziałbym, że stworzyliśmy coś specjalnego. Album wyjdzie 14 kwietnia, rozmawiamy pod koniec lutego, a ja mam już bardzo dobrze obsłuchaną promówkę. Nie przeszkadza ci, że album jest już dostępny na dwa miesiące przed oficjalnym

38

D nr 42 / 02–2017

Nie ukrywam, że z Craven Idol miałem zamiar skontaktować się już przy okazji debiutanckiego „Towards Eschaton”, ozdobionego jedną z najlepszych okładek 2013 roku w metalu. Dziewiczemu albumowi londyńczyków (w połowie napływowych) do pełni szczęścia brakowało jedynie tej przysłowiowej iskry bożej, której, ku chwale starej, dobrej Anglii, nie zabrakło na najnowszym, pełnowymiarowym materiale „The Shackles of Mammon”. Po mocnym przemeblowaniu składu na spytki musiałem wziąć tylko jedną osobę – nomadycznego Miikę Virtanena, który na potrzeby Craven Idol ukrywa się pod pseudonimem Immolator of Sadistik Wrath. A w pieleszach domowych, siedzi w samych gaciach i chleje bimber, bo przed ciemnością Finlandii nie da się uciec, chociaż był bardzo rozmowny i mało mrukliwy, jak na Fina nie przestało. ↔


Miałem pytać o to później, ale skoro już wywołałeś wilka z lasu, to najwyższy czas zatrzymać się na chwilę przy oprawie graficznej „The Shackles…”, dzięki której ponownie mamy piękny równoleżnik do muzyki. Daniel Corcuera mistrzowsko strawestował drzeworyt Saschy Schneidera Mammon und sein Sklave (1896), ale nie jest ona aż tak bizantyjska, obfita i bogata w szczegóły, jak praca Paolo Girardiego, zdobiąca front „Towards Eschaton”. Dlaczego tym razem stanęło na Danielu i czy miał od was pełnię swobody twórczej? — W tym przypadku bardzo ściśle współpracowałem z Danielem, ostatecznie przynajmniej trochę doprowadzając go do naszej strefy komfortu, . Girargi zobrazował na swoim płótnie obszerną i przerażającą wizję końca czasów i piekła. Ale, tak jak brama na MLP „Ethereal Altars” doprowadziła nas do Eschatonu, tak „The Shackles Of Mammon” zanurza się jeszcze głębiej w ramach wiecznego ognia. Jest bardziej konkretna i dokładna, jeśli chcesz. Na przykład demon jako wyobrażenie ludzkich lęków i niższości, jako wyjaśnienie tego czegoś nieodgadnionego, co pozostaje w tle, aby odkryć rezultat kreacji bóstw – tchórzliwych i nędznych bożków, jeśli zechcemy – które rządzą naszym życiem. One nie istnieją – nie posiadają żadnej, prawdziwej potęgi, ale wszystkim rządzą. To dziwaczne masochistyczne piekło, które sami sobie wyrządziliśmy i jesteśmy w nim mocno uwięzieni… i nas to pochłania oraz konsumuje. I tak oto nowy album porusza problem słabostek człowieka i Mammona, demona chciwości, który króluje nad wszystkim, podczas gdy niezliczone religie poszukują usprawiedliwienia dla ludzkich niepowodzeń. Ale, czy w tym bardzo wymownym tytule i symbolicznej okładce możemy znaleźć wiele odniesień do… metalowej branży muzycznej? Naszła mnie taka refleksja, bo, niestety, zbyt wiele zespołów, nawet szanowanych legend stała się niewolnikami pieniądza i nadal pozostają w brudnych kajdanach Mammona (śmiech). Co myślisz o takiej interpretacji? — To zdecydowanie uzasadniona interpretacja. Niech będzie to muzyka metalowa, wypychanie zwierząt czy giełda – przekleństwo człowieka wisi nad każdym elementem naszej egzystencji. Myślę, że kluczowym jest, aby potrafić utrzymać życie zawodowe (takie jak codzienna praca lub jakiekolwiek inne zajęcie) z dala od prywatnej egzystencji. Mieszkam w Londynie, gdzie ceny wielu rzeczy są kompletnie przesadzone i wygórowane. Ponadto pracuję wiele godzin dziennie, by móc pozwolić sobie na wynajem jakiegoś kąta, bo inaczej skończyłbym na ulicy. To pieprzone, obrzydłe miasto, w którym liczy się tylko forsa. To tutaj, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie byłem świadkiem, chciwość i wyzysk siły roboczej jest poza wszelką kontrolą… i rozprzestrzeni się to po świecie szybciej niż myślimy. Dotyk zła sięgnie nas wszystkich. Jeśli potrzebujesz pieniędzy – z tego powodu jesteś pod wpływem jego zaklęcia. Ale z drugiej strony pieniądze szczęścia nie dają. Oczywiście niby pomagają je zdobyć, jednak często kosztem manipulacji i ohydnych kompromisów. Jak zapatrujesz się na kompromisy, szczególnie, gdy metal jest lub przynajmniej powinien być niekomercyjną formą muzyki, napędzaną przez prawdziwą duszę i trud? — Komponowanie muzyki dla jakiegokolwiek innego celu niż osobiste spełnienie jest fałszywą sztuką. Jest to działanie bez celu. Nikomu i niczemu nie służy. Niech spłonie w najgłębszych czeluściach piekła! Mówi się, że nie można jednocześnie służyć Bogu i mamonie, chociaż księża są tego zaprzeczeniem

(śmiech). Czy uważasz, że istnieją zespoły, które są w stanie służyć zarówno Bogu (metalowej muzyce), jak i mamonie, nadal pozostając naprawdę podziemnymi? — Nie, na to odpowiedź jest prosta. Mam na myśli zespoły, które toną w pieniądzach, ale na nie zasłużyły, jak Judasy Priesty, Black Sabbathy i Mercyfule Fate’y tego świata. Ale trudno o nich powiedzieć, że są undergroundowe. Zasługują na wszystko, co do nich przychodzi. To one są powodem, dla którego teraz rozmawiamy. Mammonowi możesz służyć jedynie bezwarunkowo… nie ma miejsca na cokolwiek innego… zwłaszcza w muzyce. Wróćmy do muzycznej strony. „The Shackles of Mammon” nagraliście w Priory Studio pod czujnym okiem Grega Chandlera z Esoteric, a masteringiem zajął się Dan Lowndes z Resonance Sound. Wiem, że twoje standardy muzyczne są ustawione bardzo wysoko i zawsze mocno naciskasz siebie, jak i innych aż do granic możliwości. O ile dobrze pamiętam, na poprzednim albumie „Towards Eschaton” byłeś szczególnie dumny ze swoich osiągnięć, zwłaszcza z solówek i wokali. Jak czujesz się tym razem, udało ci się przeskoczyć kolejną poprzeczkę? — Byłem w Priory rok wcześniej, więc powrót do tego studia nie rozwalił mi głowy. Kilkakrotnie rozmawiałem z Cregiem odnośnie brzmienia, które chciałem osiągnąć i natychmiast zaiskrzyło między nami, że musimy dać ludziom coś dobitnie oldschoolowego. To, jak przedstawiasz swoją muzykę, przechodzisz przez nią, musi być odczuwane w… muzyce, która nie może być zmechanizowaną reprodukcją pierwotnej myśli. Jeśli chodzi o moje spełnienie i wykonanie, nowy album zdmuchuje „Towards Eschaton” z powierzchni ziemi. Jako gitarzysta solowy poprawiłem się nie do poznania, podczas gdy znacznie poprawił się mój zakres wokalu. Ale jest to naturalny efekt stawiania sobie wyzwań na każdym etapie procesu. Po raz kolejny twój wielowymiarowy wokal i mądrość frazowania (wymowa jest kluczem) stanowią osobny instrument, który dzięki różnorodności tonacji prowadzi dialog z pozostałymi instrumentami. Jeśli dobrze pamiętam, kilka lat temu wziąłeś kilka lekcji wokalnych, pomagających ci w wytrzymałości i mocy. Czy nadal przeklinasz, gdy przychodzi czas na ćwiczenia oddechowe? — Lekcje wokalne były kluczem do uświadomienia sobie mojego oddychania, a także osiągnięcia pewnych rozwiązań i asortymentu barw, które naturalnie uważałem, że są poza moim zasięgiem. Nie wszystkie umiejętności, których się nauczyłem były istotne dla tego, co robię jako wokalista, ale dostosowałem się do potrzeb. Jedyną, najważniejszą rzeczą jest śpiewanie z miejsca, w którym rzeczywiście drzemie twój głos (nigdy z górnej części gardła) – dla większości ludzi jest to gdzieś w okolicach jabłka Adama. Skoncentruj się więc na głosie, a nie na gębie, i będziesz to miał. Miło jest słyszeć, że wokale wywołały pożądany efekt. W końcu są integralną częścią całości. A jak się czujesz jako ten jedyny, który zdołał przełamać wokalne przekleństwo swojej rodziny? Z tego, co wiem, w twojej rodzinie nie ma kogoś, kto byłby znany z umiejętności śpiewu. (śmiech) — Ha! Żartujesz sobie? Słyszałeś na nowym albumie te falsety?! Tak, wierzę, że przekleństwo zostało zniesione. Natomiast okazuje się, że z nas dwojga moja młodsza siostra jest lepszym śpiewakiem. Pewnego dnia będzie mogła śpiewać w operze, i zapewne tego dokona. Ponownie udowadniacie, że naprawdę jesteście wielkimi fanami heavy metalu, a melodie są ważną częścią muzyki Craven Idol, dlatego nowy album, podobnie jak poprzedni, jest wypełniony po brzegi bezpardonowym black/thrash metalem pierwszej fali w kanwie wczesnych metalowych bogów (chóralny i wzniosły „A Ripping Strike” oraz monumentalny „The Trudge” mają wspaniały sznyt starego Bathory), teutońskiego thrashu (piekielnie ognisty „Pyromancer” posiada wiele reminiscencji Destruction). Inspiracji jest tutaj multum, ale dobrze słyszeć, że Craven Idol jest czymś więcej niż tylko odtwórczym złożeniem hołdu. — To jest naprawdę cienka granica, ale wierzę, że dopóki grasz to, co cię naprawdę inspiruje, a nie tylko dlatego, że twoi okultystyczno-wężowo-kielichowi koledzy będą cię bardziej szanować, to graj to. Jeśli riff cię opęta, to warto to robić. Ale musi to pochodzić

z prawdziwej otchłani, z nicości. To nie może bazować na utworze Morbid Angel ze zmienionymi kilkoma akordami. Cieszę się, że wspomniałeś akurat o tych trzech numerach. Nigdy nie ukrywałem, że kocham Bathory i przynajmniej raz dziennie słucham jakiegoś albumu Bathory (codziennie przez ostatnich 10 lat). Jest to w moim DNA i przekażę to mojemu potomstwu. Niech od urodzenia poczują ręce żniwiarza! Pod koniec sesji „Towards Eschaton” nagraliście cover Onslaught „Thermonuclear Devastation”. Dlaczego nadal nie doczekał się publikacji na oficjalnym wydawnictwie? — Szczerze mówiąc, do tej pory nigdy tak naprawdę nie znaleźliśmy dla tego kawałka właściwego nośnika. My po prostu nie pasujemy do kompilacji z retro thrashem, ha! W każdym razie, w małej angielskiej wytwórni Carvetii Productions ponownie wydamy niewielką partię „Ethereal Altars”, na taśmie limitowanej do 100 kopi, która będzie zawierała nasze pierwsze demo, cover Poison „Slaves (Of The Crucifix)”, a także naszą wersję wspomnianego przez ciebie utworu Onslaught (ostatecznie wyszła 1 czerwca w ilości 50 sztuk – dop. M.). Wiem, że kiedy zaczynałeś przygodę z Craven Idol, po prostu chciałeś oddać hołd starym thrashmetalowym zespołom i całemu black/thrashmetalowemu ruchowi z Australii. Jednak z biegiem czasu zaczęliście twórczo wyciągać wnioski z przeszłości, i to jest świetne. Ale scena metalowa nadal jest przepełniona całą armią zespołów-wyznawców, które od danej kapeli jedynie przejmują szkołę myślenia, starając się ją powielać. — Takie zespoły uważam za niewiarygodnie leniwe, kompletnie pozbawione wyobraźni, i pewnego rodzaju wypełniacze, które przeszły długą drogę do zabrudzenia podziemnej sceny metalowej hochsztaplerami. Obecnie scena jest tak otwarta, jak rozchełstana rana… bez jakiejkolwiek kontroli jakości. Weź sobie kozła do nazwy, daj pogłos i natychmiast zostaniesz jakoś zaakceptowany. Nie kupuję tego gówna. Kiedyś zespoły starały się być wyspą, stojącą samotnie pośród wszystkich innych. Jeśli pojawiło się cokolwiek standardowego, jeżeli kapela brzmiała, jak jakaś już istniejąca, to było to źle widziane. Teraz najwyraźniej odbierane jest to za zasługę. Pierdolić to! Nie jesteście typem zespołu, który będzie dążył do przystosowania się do współczesnych trendów i pierwszą rzeczą, która przychodzi do głowy jest to, że nie macie ochoty brzmieć jak ktokolwiek inny. Ale jednocześnie nie staracie się na siłę unikać ukłonów w stronę artystów, których podziwiacie. W takim razie, jaki jest złoty środek i przepis na to, by nie stać się tandetnym naśladowcą? — Wystarczy grać muzykę bez z góry założonego programu. Z czystej, pieprzonej miłości do tego. Jestem opętany muzyką i grą na gitarze. Cały czas koncentruję się na ciągłej nauce pisania utworów, aranżacji i komponowania, a nie słuchania tego, w jaki sposób działa inny zespół. Pewnie, że ktoś może nazwać głupotą to, iż nie chcę uczyć się na błędach innych – ale o wiele bardziej wolę uczyć się na swoich. Nie jestem najbardziej wykwalifikowaną, oryginalną i najinteligentniejszą osobą na świecie, ale wiem, co lubię… i jest to dokładnie to, co słyszysz. Nie ma innej motywacji. Nikt nie będzie o tym pamiętał, gdy umrę. Nie więcej, niż kilka tysięcy osób będzie miało styczność z moją muzyką, a ja nigdy nie zarobię na niej nawet pensa… I właśnie tak powinno być… Istnieje pewne przekonanie, zapewne rozpowszechniane przez oldschoolowych i nastawionych na tradycyjne granie metalowców, że techniczny i ekstremalny metal jest bezduszny, pozbawiony jakiejkolwiek głębi, przekombinowany i zimny. Jak ty to widzisz, również jako dziennikarz muzyczny? — Kurwa, co za stek bzdur! Gdy ekstremalny metal nie jest komuś znany, to dość typowe, aby tworzyć takie idiotyczne i niedoinformowane wypowiedzi. To jak mówienie, że czegoś nienawidzisz ze względu na jego opakowanie, ale nigdy tego nie spróbowałeś. Jeśli nic o tym nie wiesz, to stul swoją pierdoloną mordę. Pierdol się i zdychaj! Mówię to do osób, które pieprzą takie bzdety! Nie do ciebie! Poczekaj… muszę się uspokoić i ponownie zalogować się do systemu… Jasne, że dla niewprawnego ucha trudniej jest usłyszeć emocje w skrajnie ekstremalnym metalu. Przypuszczam, że w niektórych przypadkach chodzi o to, że brzmienie jest dalekie od emocjonalności… Aczkolwiek, jestem ogromnym fanem tradycyjnego heavy metalu, ale dusza

39

www.fb.com/Craven-Idol-158945044134965 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

wydaniem? — Przy drukowanych miesięcznikach, które pojawiają się coraz rzadziej, normą jest, aby dotrzeć do wydawnictwa tak szybko, jak jest to tylko możliwe. Nie przeszkadza mi to, bo w gruncie rzeczy czuję, że muzyka i tak pojawia się w eterze w momencie, gdy pokazuję ją moim kumplom z zespołu. To są najświętsze momenty – gdy pomysł, wydarty z nicości, wychodzi z mojej głowy jako soniczna materia i świdruje w świadomości kogoś innego. Podejrzewam, że moją największą troską, jako maniaka fizycznego nośnika, jest czy to nagranie będzie odebrane bez pełnego kontekstu – bez oprawy graficznej i pełnego, soczystego brzmienia (mp3 nie jest sprawiedliwą prezentacją… czegokolwiek). W muzyce nie ma miejsca na błyskawiczną satysfakcję.


w muzyce przyjmuje wiele form. Czasami słucham fińskiej muzyki folkowej, i choć w tych piosenkach nie ma ani krzty agresywnej nuty lub dźwięku, to teksty są prawdziwą trucizną. Jest to właśnie ten niuans, który wydobywa prawdziwy sens. Zdaję sobie sprawę, że refreny z prostymi i jednowymiarowymi komunikatami mogą być bardziej chwytliwe, niż cokolwiek innego, ale czy jako metalowy maniak, który słucha muzyki bez przerwy, naprawdę chcesz, by twoja muzyka była aż tak prosta i głupia? Naprawdę nie pragniesz czegoś więcej? Poważnie? Dzięki twoim rodzicom, gdy byłeś mały u ciebie w domu zawsze słychać było nagrania AC/DC, Led Zeppelin czy też Black Sabbath. I właśnie przez to hardrockowo/bluesowe zaplecze twoich rodziców odkryłeś całą resztę mocniejszego grania. Ale który zespół, poza Venom (śmiech), sprawił, że zapragnąłeś być we własnym zespole? — To taka sama, stara historia, którą słyszałeś tysiące razy. Cipa kupuje album, cipa włącza płytę, cipa bierze akustyczną gitarę i komponuje okropne melodie (bardzo źle), cipa spotyka jakiegoś kutasa, który jest perkusistą i zaczynają się pierdo… tworzą razem zespół. A tak na poważnie, po odkryciu Venom, szukając więcej zespołów pokroju Judas Priest czy Iron Maiden, jakoś natknąłem się na 7-calówkę Satan „Kiss of Death”. To było objawienie. Zdałem sobie sprawę, że nie tylko te duże nazwy grają to, co kocham, ale także ogromna liczba małych aktów! Cały NWOBHM otworzył przede mną wrota… i nagle wszystko wydawało mi się osiągalne. To już nie było coś tylko dla garstki wybranych. Żyjąc na południu Francji, trzeba przyznać, że dość trudno było znaleźć jakichkolwiek muzyków, ale udało mi się znaleźć kilku kolesiów ze szkoły i stworzyliśmy razem trochę punk/grindcore’a. Pamiętasz, który utwór nauczyłeś się grać jako pierwszy? — „Breaking The Law” był zdecydowanie jednym z pierwszych, na który się porwałem. Podobnie jak z pierwszą solówką. Dla mnie było całkowitą tajemnicą, jak ci ludzie zdołali stworzyć te dźwięki, ale w końcu tam dotarłem. Czy był jakiś utwór, który chciałeś, żebyś to ty go napisał lub zespół, w którym chciałeś być, gdy pierwszy raz załapałeś za gitarę? — Zawsze chciałem być tylko w swoich zespołach i komponować swoją muzykę. I nic w tej materii się nie zmieniło! A czy jest w ogóle jakaś piosenka, którą mógłbyś nazwać soundtrackiem twojego życia? — Szczerze mówiąc, nie mam takiego utworu. Przepraszam. A jakieś ulubione rockowe, metalowe riffy, i kto, do cholery, jest dla ciebie bogiem riffów? — Wszystko, co wyszło spod palców potężnego Quorthona! Oczywiście, niezapomniane riffy są tym, co czyni rockową i metalową muzykę bardzo atrakcyjną, a „The Shackles of Mammon” dobitnie to demonstruje jako jeden z niewielu albumów, z jakimi spotkałem się w ostatnich miesiącach. Jak długi i męczący był proces pisania tego materiału i jak wiele riffów średniej jakości odrzuciliście na rzecz tych wielkich, które ostatecznie znalazły się na wersji końcowej? Zwłaszcza, gdy materiał na debiutancką płytę został napisany w latach 2006-2012. — Proces pisania każdego utworu był bardzo wyczerpujący, ale ostateczna zdobycz rekompensuje wszystko. Od blisko 19 lat grasz na gitarze. Oprócz podstaw gry, których nauczył cię twój ojciec, jesteś samoukiem. Chociaż nigdy nie pobierałeś lekcji z prawdziwego zdarzenia, czerpałeś wskazówki od niezliczonej ilości gitarzystów. Ale… dlaczego dopiero nauki Satyrusa, gitarzysty Scythian, całkowicie zrewolucjonizowały twój styl gry? — On w szczególności przewrócił do góry nogami moją grę prawą ręką. Zawsze byłem bardzo szybki w przebieraniu paluchami po gryfie, ale przez całe lata kompletnie zaniedbałem technikę gry kostką. Satyrus jest wspaniałym gitarzystą, i myślę, że jedynym, który po drodze nieodwołalnie umie wykorzystywać sztuczki przystawek, zwłaszcza, że będzie to już 12 lat, jak gramy razem. Pozostałymi gitarzystami, którzy wywarli na mnie dobitny wpływ, są Obscenitor (jego materiał Crom

40

D nr 42 / 02–2017

Dubh jest bardzo unikalny) i Scourger. Mimo, że jest was czterech w zespole, to podejrzewam, że większość odpowiedzialności za napisanie materiału spadło teraz na ciebie? O ile dobrze pamiętam, na „Towards…” to ty ze wspomnianym Scourgerem, którego nie ma już w Craven Idol, dzierżyliście palmę pierwszeństwa i wraz z nim komponowaliście taką muzykę, jaką sami lubicie. — Tak, kiedyś to był Scourger wraz ze mną i naszym byłym perkusistą Volgardem, który dołożył swoją magię na pierwszym albumie. Na „The Shackles…” nowego partnera do pisania znalazłem w osobie Heretic Bladesa, który dołączył do nas na bębny pod koniec 2013 roku, i od tamtego czasu utrzymuje się ten sam klimat pisania. Przeważnie ćwiczymy właśnie w takim duecie, a potem uczymy utworów pozostałych członków zespołu. Niedawno nasz basista Suspiral stał się dodatkowo coraz bardziej aktywny w aranżacjach, co dodało wielu rzeczom nowego wymiaru. A dlaczego Scourger w ogóle opuścił kapelę? Pamiętam, że między wami zawsze była chemia, i kiedy przebywaliście w jednym pomieszczeniu utwory po prostu swobodnie przypływały wam do głów. Kiedyś powiedziałeś nawet, że Craven Idol jest naczyniem z muzyką, którą Scourger i ty musicie stworzyć dla zachowania zdrowia psychicznego. Ewolucja Craven Idol była zgodna z waszymi muzycznymi fantazjami. Scourger, jak dotąd, był również jedynym tekściarzem w CI, i nawet oprawa graficzna debiutu (przygotował wstępny szkic dla Girardiego) była owocem jego wyobraźni. — Dokładnie, Scourger opuścił zespół – nigdy oficjalnie – ale było pewne zrozumienie, że on już dłużej nie będzie dzielił takiej pasji do zespołu, jak ja. Kilka lat temu napisaliśmy kilka podstawowych rzeczy, ale ostatecznie cały postęp był tak powolny, że do tej pory skleciliśmy razem może z 2-3 utwory, maksymalnie. Przypuszczam, że ze względu na swój spokój sumienia i zdrowy rozsądek potrzebował stworzyć coś innego. Osobiście, nie mogłem już dłużej czekać, gdy wreszcie wypluję z siebie te wszystkie pomysły, więc potrzebowałem ujścia, żeby studnia nie wyschła. Przechodzę przez bardzo intensywne, kreatywne wybuchy, a kiedy się one skończą, absolutnie nic mnie nie będzie obchodziło. Myślę, że najważniejsze jest to, że zawsze dyskutowaliśmy o tych sprawach i ani on, ani ja nigdy nie byliśmy jedyną osobą odpowiedzialną za jakikolwiek proces, czy to w kwestii oprawy graficznej czy to odnośnie tekstów. Dlatego też nie było tak, że siedziałem na dupsku i zastanawiałem się, o co w tym wszystkim chodzi. Ha! Przecież na ostatnim albumie Scythian był współautorem tesktów, więc czułem się już komfortowo w takim przebiegu sytuacji. A jak w ogóle czujesz się jako jedyny założyciel Craven Idol, który pozostał w szeregach zespołu? W końcu Craven Idol zapoczątkowaliście na uniwersytecie wraz ze Scourgerem i jeszcze innym gitarzystą. — To naprawdę trudne i nigdy nie myślałem, że będziemy mogli kontynuować bez Scourgera. Szczerze mówiąc, gdyby Heretic Blades nie podjąłby się tego zadania i nie zrobiłby takiego kroku naprzód, jak uczynił, to prawdopodobnie nie byłoby tej rozmowy. Byłem również wspierany przez wieloletniego basistę Suspirala i ciągle zachęcany przez Obscenitora, nowego wiosłowego. Choć nieco trudno gra się bez Scourgera, to niewątpliwie od kilku lat tracił zainteresowanie zespołem, zamiast tego chcąc skupić się na jego pierwszej miłości – heavy metalu. W związku z tym, w momencie jego odejścia, w większości przypadków przejąłem kontrolę nad grupą. W sumie zespół musi ewoluować, a ja miałem szczęście znaleźć muzy-ków, którzy zabrali się do roboty jak demony za magmę, pozwalając nam zachować tą muzyczną podróż nienaruszoną, bez utraty naszych głównych fundamentów. To wraz ze Scourgerem po długiej i burzliwej dyskusji wpadliście na nazwę Craven Idol. Kiedyś powiedziałeś, że był to pewien rodzaj wypadku i totalnego niezrozumienia. — Wierzę, że rozmowa przebiegała mniej więcej tak – Ja: „Do kurwy nędzy! Musimy znaleźć nazwę, która podsumuje to, co robimy. Odważne stwierdzenie… taką nazwę, jak Mortuary Drape, Master’s Hammer, Craven Idol…”; Scourger: „Co to było to ostatnie? Nigdy o nich nie słyszałem”. Nie trzeba dodawać, że nie istniał taki zespół. Być może nazwa podświadomie pochodziła z Księgi Powtórzonego Prawa: „Nie będziesz czynił

żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią!” albo z utworu Primordial „Graven Idol” lub nawet W.A.S.P. „Crimson Idol”, ale w tamtej chwili właśnie wszystko załapało. A jak wspominasz pierwszy koncert Craven Idol na Armageddon Festival w 2010 roku? Słyszałem, że zanim wyszliście na scenę tłum skandował waszą nazwę? Co ciekawe, EP-ka „Ethereal Altars” nie była jeszcze dostępna. — To był jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek grałem. Myślę, że na naszą korzyść działało to, iż byliśmy dziwną istotą z zaledwie jedną demówką, więc status nowicjusza pewnie nam pomógł. Był to także chrzest ognia dla basisty Suspirala, który przed tym występem nigdy nie grał na żywo. Skupiliśmy się na Scourgerze, ale w szeregach Craven Idol był jeszcze jeden genialny autor utworów – J.C. Volgard, odpowiedzialny na „Towards Eschaton” absolutnie za wszystko na froncie produkcyjnym, mój rodak, a także współzałożyciel Scythian. Dlaczego wasze muzyczne drogi rozeszły się zarówno w Craven Idol, podczas miksów „Towards…”, jak i w Scythian? Przecież on zawsze był twoim numerem jeden odnośnie produkcji twoich materiałów, ponieważ gdy rozchodziło się o tę kwestię zawsze nadawaliście na tych samych falach. — Akurat na kilka dni przed naszą rozmową Volgard wrócił do Scythian, więc ponownie z nim pracuję, i to często. Zresztą Scythian zawsze był dla Volgarda numerem jeden, dlatego też ostatnio towarzyszył zespołowi podczas amerykańskiej trasy koncertowej. Co się tyczy Craven Idol, to on po prostu odszedł. Od strony produkcyjnej chciałem spróbować czegoś innego dla nowego albumu, jakiejś nowej mądrości, więc udaliśmy się do Priory. Niewykluczone, że zwrócimy się do jego umiejętności produkcyjnych przy okazji nadchodzącego, 7-calowego splitu, który cały czas mamy na oku. A tak przy okazji, skoro już kilka razy przewinął się temat Scythian, to kiedy i czy w ogóle możemy spodziewać się nowego albumu? — Nie w najbliższym czasie. Celujemy, co najmniej, w tę dekadę. Jakkolwiek piszemy nowy materiał, ale standardowo potrzebujemy na to czasu. Ogólnie planujemy też 7-calowy split z kolejną kapelą z Hell’s Headbangers. A co nowego po stronie Crom Dubh? Czy już przygotowujesz następcę „Heimweh”? — Tak! Następcę „Heimweh” można uznać za załatwionego, więc chcemy go nagrywać jesienią. Prawdopodobnie ponownie z Gregiem Chandlerem w Priory Studios. Mówi się, że Finowie są ludźmi uczciwymi, skromnymi i godnymi zaufania, którzy dużą uwagę przywiązują do tego, co się mówi, ceniąc sobie wartość słowa. Stare fińskie porzekadło prawi: „Bierz byka za rogi, a człowieka za jego słowo”. Dla Fina ‘tak’ znaczy ‘tak’, a ‘nie’ nigdy nie znaczy ‘być może’. Finowie lubią także mało mówić albo po prostu unikać krótkich, „zbędnych” rozmów towarzyskich, będąc lepszymi w słuchaniu niż w mówieniu. Czy to prawda, i jak bardzo fińska mentalność ukształtowała charakter twojej muzyki, jeśli w ogóle to zrobiła? A może w ogóle nie miało to miejsca skoro wyjechałeś z ojczyzny w połowie lat 90-tych, mieszkając także w Niemczech, Szwajcarii i na południu Francji, zanim przeniosłeś się do Londynu? — Pewien sprzedawca powiedział mi kiedyś, że jego pierwsza wizyta w Finlandii była jednym z najbardziej beznadziejnych i zniechęcających doświadczeń w jego życiu zawodowym. Najwyraźniej, miał przedstawić grupie Finów swoją typową prezentację, trochę faktów, trochę anegdotek, głównie zabawne wprowadzenie do jego produktów. Przyjeżdża więc do pokoju pękającego w szwach i na pełnej piździe wchodzi w swoją rutynę, tak samo jak zrobił to już na cały świecie od Peru po Chiny, zwykle ze wspaniałym powodzeniem. W każdym razie, gdy prezentacja posuwa się do przodu, zdaje sobie sprawę, że nie ma śmiechów, żadnych zapytań, absolutnie żadnych reakcji ze strony tłumu. Udaje mu się dokończyć jego precyzyjnie dobrane fragmenciki i następnie prosi o pytania. Oczywiście nie ma nikogo chętnego, a biznesmeni po prostu gapią


się na niego. Godzi się z tym, że skończył na dziś, strapiony opuszcza pokój, święcie przekonany, że nie sprzedał ani jednej cholernej rzeczy. Kilka tygodni później otrzymuje e-maila od szefa, który gratuluje mu przytłaczającej sprzedaży w Finlandii. Następnym razem, kiedy jest w tym samym mieście, pyta się jednego z ważniaków, jak poszła mu sprzedaż w oczach takiej szychy, a ten odpowiada: „Jesteś ekspertem, więc to ty mówisz. Jeśli jesteś ekspertem, powiedz nam wszystko, co musimy wiedzieć, dlatego też, kim my jesteśmy, by zadawać tobie kolejne pytania?”. W zasadzie, w Finlandii można by oczekiwać, że osoba opowie ci wszystko, co musisz wiedzieć, ani mniej, ani więcej. Ale tak, niektóre z tych zachowań są na pewno we krwi. Dobra, jestem zrzędliwym skurwielem, a jeśli chodzi o ciszę i milczenie, to o wiele bardziej wynika ona z braku zainteresowania. Finowie nie udają – nie prowadzimy rozmów o niczym. Dobrze, porozmawiajmy o sprawach, ale kiedy mają one znaczenie. Fińskie kawiarnie są cichymi i depresyjnymi miejscami, podczas gdy wybierzesz się do innych miejsc w Skandynawii będziesz miał wystarczająco zgiełku, żebyś oszalał. Bezsensowne gadania na błahe tematy o pierdolonej modzie czy czymś innym – pierdol się i zdychaj! Wymyśliliśmy Kalsarikännit, do kurwy nędzy! To hobby, które polega na tym, że zostajesz w domu w samych majtkach i pijesz przez cały dzień, ewentualnie przeglądasz neta (opcjonalnie). Każdy to robi, nawet, jeśli się do tego nie przyznaje. Finowie

mają również duży udział w produkcji bimbru, więc jeszcze mniej muszą opuszczać swoje domy (możesz spotkać się z kimś w sklepie, żeby powiedzieć mu „cześć” i może to być pierdolony dzień, który zostanie zrujnowany). Myślę, że będąc w moim życiu tak często w ciągłym ruchu, zbierałem po drodze po kawałku swojej osobowości. Jednak nie ma ucieczki przed ciemnością Finlandii… jest to zintegrowane z DNA i nie ma na to lekarstwa. Jesteście naprawdę bardzo dobrymi przyjaciółmi z Grave Miasma i sumie sami nie jesteście w stanie zliczyć, ile razem zagraliście koncertów i zawsze wydaje się wam, że jedziecie na tym samym wózku. W takim razie, co sądzisz o ostatnim materiale GM – „Endless Pilgrimage”? — Tak, na dodatek chłopaków z Grave Miasma znamy z czasów uniwersyteckich, a „Endless…” jest po prostu doskonały. Jestem wielkim fanem GM już od czasów demówkowych, a także widziałem ich pierwszy koncert już nie jako Goat Molestor, a właśnie Grave Miasma – w Essen, w Niemczech, kiedy w 2006 roku supportowali potężnego Archgoat. Wspaniały zespół, który zapoczątkował ogromny, ogólnoświatowy ruch okultystycznego death metalu, i nadal jest niedościgniony w swoich czarnych dziełach. Czy nadal zdecydowanie uważasz się za aktywną część sceny? Jeśli się nie mylę, to do 2013 roku w Londynie i okolicach zorganizowałeś około 100

koncertów. — Z pewnością jestem mniej zaangażowany niż kiedyś, ale w latach 2014-2015 byłem rzeczywiście bardzo aktywny. Podejrzewam, że jest to coś, co przychodzi z wiekiem, ale wolałbym raczej zostać w domu lub odwiedzić kogoś innego, napić się trochę browarów, whiskey, i posłuchać winyli niż zawlec dupsko do jakiegoś parszywego pubu, gdzie drinki są drogie, a muzyka jest różnej jakości. Obecnie wolę przyczynić się do powstawania muzyki, współtworzyć rdzeń sceny, i teraz jestem zdecydowanie bardziej produktywny niż kiedykolwiek byłem w tej dziedzinie. To w takim razie powodzenia z „The Shackles of Mammon” i nadchodzącymi koncertowymi uderzeniami. Dzięki za twój czas i chęć dołożenia cegiełki do powstania kolejnego numeru „7 Gates”. Wisienka na torcie należy do ciebie. — Mariusz, ponownie ci dziękuję. To zaszczyt po raz kolejny zaprezentować się na świętych stronach niesławnego magazynu „7 Gates”. Obyście panowali długo! Z okazji wydania nowego albumu, na początku kwietnia planujemy specjalny koncert, tutaj u nas, w Londynie, a także wpasowaliśmy się również w festiwal North of The Wall w Glasgow, tydzień później. Do zobaczenia na miejscu! Pozostań wysoko przeciwko szalejącym falom! D

41


www.fb.com/DetGamleBesatt B ¶ autor: Berith

Det Gamle Besatt – ta kapela ostatnio stale gości w moim odtwarzaczu i bynajmniej nie dlatego, że od zawsze darzyłem wielkim uwielbieniem bytomską hordę Besatt, ale dlatego, że „Inter Mundos” to kawał świetnego black metalu! Krótki to, niestety, wywiad z czarnym bratem Beldarohem, który w nieco odmiennej roli niż zazwyczaj, ale treściwy. Swoją drogą, kompletnie nie rozumiem ostatniej nagonki na wspomnianego powyżej. No, ale to chyba taka już ta „polskość” cholerna… Tak więc, gdy zagra deszcz, otworzą się wrota otchłani, zrozpaczona wdowa zapłacze, nastanie nowa era ewangelii oświecenia! ↔ Witaj Beldaroh! Tym razem w nieco innej roli i z innym zespołem niż zazwyczaj. Jak się czujesz jako ten drugi, a nie jak do tej pory frontman? (śmiech) — Witaj, czuję się całkiem spoko, bo na koncercie wystarczy, że skupiam się tylko na basie i machaniu baniakiem i mam wtedy więcej swobody – całkiem zajebista sprawa (śmiech). Parę miesięcy temu wydaliście wasz drugi pełnowymiarowy album. Jaki odzew na te szatańskie wyziewy? — Na początku 2017 ukazał się nasz drugi album „Inter Mundos”, jestem z tego bardzo zadowolony, bo nie spodziewałem się, że ten początkowy projekt dojdzie aż tak daleko, a jak się okazało mierzymy jeszcze dalej. Jeżeli chodzi o odzew, to powiem ci szczerze nie jest on jakiś spektakularny, niemniej jednak, jak już jest, to pozytywny, przynajmniej jak na razie nie spotkałem się z negatywnym. Niemniej jednak, jaki by on nie był dla nas najważniejsze, że to, co robimy daje nam zajebistą radochę, a że podoba się jeszcze innym – tym lepiej. Jak tylko usłyszałem Det Gamle Besatt, to od razu pomyślałem o jednej kapeli, chyba wiesz, jakiej? (śmiech) Jak rozumiem, to duża inspiracja dla was? — Czyżby chodziło o Kat? (śmiech) Oczywiście, wczesny Kat muzycznie i lirycznie jest dla nas wielką inspiracją, ale nie można tutaj zapomnieć, że w naszej muzyce bez problemu znajdziesz inspiracje Venom, Celtic Frost, Samael czy naszego polskiego Pandemonium. Takich zespołów słuchaliśmy na samym początku i one nas nakręcają do dziś. Niemniej jednak, pierwsze skojarzenia z Katem są bardzo częste, a to ze względu na to, że mamy podobną manierę i wokal do Romka Kostrzewskiego. Słuchając waszych płyt nie mogę oprzeć się wrażeniu, że DGB idzie raczej drogą „chwytliwych” kawałków, aniżeli łupaniny w stylu Marduk czy Dark Funeral. Bliżej wam zdecydowanie do starego black metalu, aniżeli tego palącego kościoły. Nowa płyta też oscyluje raczej w umiarkowanych tempach, no i jeszcze nie boicie się sięgnąć po klasyczne instrumenty. — Hm… nie wiem, czy są to chwytliwe kawałki, niemniej jednak wkrada nam się w tę muzykę trochę melodii okraszonych czasami waltornią, skrzypcami, fortepianem czy nawet chórami, ale nie jest to jakaś pompatyczna muzyka tylko pierwotny black metal z czasów „przednorweskich” wymieszany w klimatycznym garze. Ja osobiście bardzo dobrze czuję się w tej zupie. Z tym Det Gamle Besatt to miałem taki mały pro-

42

D nr 42 / 02–2017

blem, że jakoś uważałem, że to jednak jednorazowy „wybryk”, a tu kolejna płyta i to hm…, żeby nie skłamać – naprawdę wysokich lotów. Jak to z wami było? Od samego początku myśleliście o czymś większym, czy raczej nie było dalekosiężnych planów? — Wyglądało to tak, że z okazji 20-lecia Besatt miała się ukazać składanka (zresztą ukazała się „Unholy Trinity”) i wymyśliłem sobie żeby pierwszy utwór, który Besatt stworzył nagrać ponownie na nowo, a najlepiej w pierwotnym składzie. W tym celu skontaktowałem się z chłopakami, z którymi założyliśmy zespół i oni bardzo entuzjastycznie podeszli do sprawy. Po jakimś czasie już siedzieliśmy w sali prób przypominając sobie ten utwór. Na początku nie było łatwo, ponieważ chłopaki nie grali przeszło 15 lat. Po jakimś czasie utwór był nagrany i tak spróbowaliśmy kolejny stary utwór Besatt, a potem zrobiliśmy jakiś nowy kawałek w starym stylu i tak na chwilę obecną mamy nagrane jedno demo i dwie płyty, więc całkiem nieźle, jak na zespół, który miał nagrać tylko jeden utwór. Jako Det Gamle Besatt gracie całkiem sporo koncertów. Kiedy ty na to wszystko znajdujesz czas? Z tego, co mi wiadomo, to i Besatt nie próżnuje, jakaś nowa płyta ma się pojawić? — No, jest ciężko z czasem, ale upór i fascynacja potrafią czynić cuda (śmiech). Z DGB staramy się grać, jeżeli istnieje taka możliwość i jak na razie nie możemy narzekać. Z Besatt też nie próżnujemy i po wojażach w Meksyku jeszcze w tym roku wybieramy się na minitrasę do Japonii, a w listopadzie wracamy na koncerty do Kolumbii i Ekwadoru. Oprócz tego pojedyncze gigi w Europie. W międzyczasie udało nam się z Besatt stworzyć 10. już płytę, którą nagraliśmy w Hertz studio. Będzie się ona nazywać „Anticross” i ukaże się latem 2017 roku. Tak więc, jak widzisz rok 2017 jest dla mnie ekstremalny. A propos waszych koncertów, macie dość specyficzny image, że się tak wyrażę. Skąd pomysł, aby iść właśnie w kierunku „kapłanów”? Wiesz, dzisiaj to dość popularne stroje na scenie, pokusił się o nie nawet Mayhem, choć chyba coś tam się u was pozmieniało. Czego można spodziewać się po koncertach z obecnym materiałem? — Jak sam zauważyłeś, mnisi stali się dość popularni w ostatnim czasie i zmieniliśmy trochę nasz image koncertowy, każdy z nas wygląda trochę inaczej, został wprawdzie jeden mnich, lecz reszta jest raczej w oldschoolowym stylu. Ulepszyliśmy też nasze koncerty brzmieniowo i mamy sesyjnie drugą gitarę, także wszystkie nasze efekty (waltornie, skrzypce itp.) są teraz dobrze słyszalne ze sceny, tak więc zapraszam na nasze piekielne misteria.

Macie na swoim koncie już dwa klipy i muszę powiedzieć, że są w chuj lepsze niźli te z Besatt (śmiech). No, cóż, każdy ma swoje klimaty (śmiech). A tak na poważnie, bardzo fajnie i profesjonalnie to wyszło. Planujecie więcej videosów? Kiedy jakieś DVD? — Jedno wideo zostało zrobione z koncertu przez DR Silesia natomiast drugi klip to taka hobbystyczna zabawa naszego gitarzysty. W ostatnim czasie pojawił się następny klip do utworu „Pogrzeb”, którym też zajął się nasz gitarzysta. Nie są to w pełni profesjonalne klipy, ale jak na nasze potrzeby na chwilę obecną są wystarczalne. Jeżeli chodzi o DVD, to myślę, że jest jeszcze dużo za wcześnie… Właściwie Det Gamle Besatt i Besatt to jedność (chodzi mi o ciągłość twórczości). Kiedy można spodziewać się jakiegoś, może nie dokumentu, ale zapisu historii w sumie twojej twórczości, z racji tego, że jesteś odpowiedzialny za oba twory? Wiem, że jest wiele ciekawych historii do opowiedzenia. — Jesteś kolejną osobą w ostatni czasie, która o to pyta. Tak, historii do opowiedzenia jest bardzo dużo, ale nie jestem zainteresowany wyjawianiem ich, przynajmniej na chwilę obecną. Myślę, że takie dokumenty mają sens, kiedy pewna historia zamyka się na stałe, a ja, jak na razie, nie planuję zakończyć mojego romansu z graniem i chcę, by to trwało jak najdłużej. Kiedy poczuję się znużony, wypalony, to wtedy nie będzie sensu ciągnięcia tego wszystkiego i będzie można zamknąć długi rozdział w moim życiu, ale uwierz mi – to jeszcze nie jest ta chwila. Jakie są najbliższe plany Det Gamle Besatt? Jakieś duże festiwale? Kiedy w końcu będzie można zobaczyć Besatt albo Det Gamle Besatt na Brutal Assault? (śmiech) — Na razie z DGB mamy w planach kilka lokalnych koncertów w Polsce, na większe festiwale nic się nie zapowiada, a w międzyczasie powoli zaczęliśmy tworzyć utwory na kolejny materiał. Brutal Assault to mój ulubiony festiwal, na którym goszczę co roku już od kilku ładnych lat, ale wciąż jako fan. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym na nim zagrać, jednak jak do tej pory ani Besatt, ani tym bardziej Det Gamle Besatt nie dostało propozycji zagrania na tym zacnym festiwalu. Cóż, na razie zostaje mi pojechać na kolejną edycję i liczyć na to, że może kiedyś uda nam się tam zagrać. Dzięki za poświęcony czas i znakomite płyty przez te wszystkie lata. Ostatnie słowa pozostawiam tobie. — Będę mocno monotematyczny: Hail Lucifer Forever!!! D



Jakiś czas temu Demonic Temple wydał bardzo dobrą płytę. Ci, którzy śledzą, choć trochę scenę mniej oficjalną, czyli wszyscy czytelnicy „7 Gates”, na pewno odnotowali ten fakt. Chociaż, z pewnego źródła wiem, że album cieszy się zdecydowanie większym zainteresowaniem zagranicznych fanów, co mnie delikatnie dziwi. Nie o patologiach polskiej sceny ma to być wywód, tylko o świetnej płycie, jaką jest niezaprzeczalnie „Chalice of Nectar Darkness”. Gorąco zachęcam do zapoznania się z jej zawartością, bo taki black metal nie trafia się zbyt często, a tym czasem kilka słów od zespołu. ↔

44

D nr 42 / 02–2017

Na wstępie chciałbym pogratulować bardzo udanej płyty. Co ciekawe, wykorzystaliście keyboard, instrument jakże kontrowersyjny, jeśli chodzi o black metal, przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony. W Demonic Temple jego linia jest obecna cały czas, ale została sprowadzona do niemalże minimum. Wyobrażasz sobie waszą muzykę bez tego instrumentu? Ja jakoś tego nie widzę, bo dla mnie doskonale wkomponował on się w klimat „Chalice of Nectar Darkness”. — Hail! Zajebiście, że album ci podszedł, keyboard jest właściwie efektem ubocznym podczas nagrywania wszystkich instrumentów, gdyż czegoś ciągle nam brakowało. Po dodaniu tejże magicznej linii dźwięków, efekt nas zaskoczył i zadowolił. Jeżeli chodzi o sam keyboard, to uważamy, że użyty ze smakiem nie przeszka-


A propos atmosfery, jaką kreujecie na debiutanckim albumie, to przytłacza ona swoją gęstością i ciężarem. Niemal ceremonialna aura unosi się nad dźwiękami, czy takie było założenie, że album ma właśnie tak brzmieć i nieść akurat taki bagaż emocji? — Celem założenia demonicznej świątyni było uzyskanie takiego charakteru, ponieważ to, co nas inspiruje oddziałuje w taki, a nie inny sposób! Jasnym jest, że album miał tak zabrzmieć, bo nie widzieliśmy innej drogi. Robiąc muzykę, skupiamy się na tym, żeby na tyle nas satysfakcjonowała, byśmy mieli chęć sami jej słuchać. Lata doświadczenia i poznawania muzyki poprowadziły nas do tego, że odpowiednia atmosfera jest ważna na tyle, by poczuć przekaz, który jest kluczem do poznania zawartości materiału. Mimo obrzędowego charakteru „Chalice of Nectar Darkness” daleko wam do tzw. religijnego black metalu. Widzisz sens w takich podziałach? Może to raczej kwestia tego, aby poszerzyć gatunkowe ramy samego black metalu i wpiąć pod tę stylistykę przez dodawanie kolejnych szufladek tego, co właściwie nią nie jest? — Nie widzimy takiego podziału na religijny czy niereligijny black metal. Czarci metal jest jedną wielką energią, która na nas niesamowicie działa i nie mają sensu podziały. Myślimy, że szuf ladkowanie tego gatunku ma na celu zwrócenie na siebie uwagi, np. „Że to ja i mój zespół jesteśmy najbardziej prawdziwi i my wyznaczamy drogę”, po to tylko, by zwrócić na siebie uwagę. Chuj w ryj osobnikom, którzy dzielą gatunek! Zazwyczaj ostatnia płyta jest przez jej twórców oceniana, jako ta najlepsza, najdoskonalsza po prostu ich opus magnum na tę chwilę. Powiedz mi, czujecie podobnie? Ciekawi mnie, skąd czerpiecie inspiracje do dalszego działania, co jest waszą siłą napędową do tego, aby podnieść sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i do tego dążyć przy okazji kolejnych wydawnictw? — Pierwsze wrażenie po skończeniu nagrywania było niesamowitym kopem i motywacją do działania i pracy nad dalszymi utworami. Teraz z perspektywy czasu, jaki upłynął od wydania, czujemy, że stać nas na więcej. Naszą inspiracją do działania jest na pewno droga, jaką obraliśmy, którą kreujemy poprzez każdą czarną sztukę. Chłoniemy i eksplorujemy ten świat każdego dnia. Rozwijamy się jako ludzie i jako muzycy czczący black metal, który zmienił nasze życie i zmotywował do myślenia ponadto inspirują nas zespoły oraz książki o tematyce pogańskiej, satanistycznej i lucyferiańskiej. Czy muzykę Demonic Temple postrzegasz, jako osobisty rytuał? Ponieważ potrafisz wyeksponować swój stosunek do pewnych rzeczy właśnie przez muzykę, czy z tego powodu czujesz się w jakimś stopniu wyjątkową osobą? — Tak, muzyka Demonic Temple jest dla nas osobistym rytuałem, gdy schodzimy do naszej zgniłej piwnicy, wpadamy w trans, który pozwala nam uciec od tego „normalnego” świata… I jak najbardziej jesteśmy wyjątkowi na swój sposób, ponieważ poświęcamy się dla dobra projektu i stawiamy idee oraz muzykę na pierwszym miejscu w życiu codziennym, mimo tego, że normalnie pracujemy, to nie poddajemy się i kroczymy według określonej drogi i nie udajemy niczego przed nikim. Wielkie Fuck off dla profanów, którzy zapierają do obory i biorą śluby kościelne. N.D. i M. w Demonic Temple to alter ego, awatar czy autentyczne osoby dzielące się szczerze i bezpośrednio swoją muzyką i emocjami w niej

zawartymi? Czy to nie jest w pewnym sensie taki emocjonalny ekshibicjonizm ze strony zespołów, przecież nieraz uwidaczniają oni w swojej twórczości naprawdę intymne emocje? — Widać, że masz nieświeże informacje dotyczące pseudonimów, z tego miejsca możemy poinformować, że zrezygnowaliśmy z tak zwanych ksywek, ponieważ uważamy, że nie trzeba kryć się za wymyślonymi imionami, dlatego że Demonic Temple to ludzie, którzy poświęcili swoje życie dla prawdziwego szlaku, który pozbawiony jest obłudy i kłamstwa, pozwala on poznać prawdziwą wolę i sięgnąć głębi swego umysłu… Swego czasu Demonic Temple był personalnie powiązany z Ritual Bloodshed i Maze of Coffin. Czy na dzień dzisiejszy udzielacie się w innych projektach? Może macie w planach powołanie nowego tworu, może będzie to coś zupełnie innego, niż dotychczasowa twórczość? — Historia powiązań z rytuałami jest prosta, ponieważ założyciel tego zespołu jest naszym kumplem i wspierał nas na demie robiąc bas, miał być stałym członkiem naszej świątyni, lecz kilometry dzielące nas od siebie nie pozwalały na regularne próby, i zostaliśmy we dwóch w tym czasie on powołał do życia rytuał… Nie, nie udzielamy się w innych projektach, ale nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, lecz jeśli do czegoś dojdzie, to z pewnością będzie zachowany mroczny, posępny i opętany klimat! Czy jest sens mówić o „karierze” przez pryzmat tego, co dzieje się wokół Demonic Temple? Czy gdzieś tam głęboko w was nie tli się to marzenie, że fajnie byłoby być zespołem, który utrzymuje się z grania, jeździ z koncernami po całym świecie, mimo iż jest to nierealne? — Nie mamy parcia na przysłowiowe „szkło" i nie chcemy nigdzie pchać się na silę, nie zabiegamy o to, bo uważamy, że jeżeli nasza twórczość znajdzie odbiorców na świecie i zdobędziemy tak zwanych fanów, to siła rzeczy się sprzeda i będzie popularna, na co nie mamy wpływu. Przykładem może być Darkthrone, który nigdy nie zabiegał o sławę, a ich płyty są cały czas wznawiane i nie ma osób w kręgu „metalowców”, którzy nie znaliby choć jednej piosenki. Na koncerty, ani tym bardziej trasy nie szykujemy się, bo staramy się skupić na tym, żeby stworzyć jeszcze lepszy i bardziej opętany materiał. Biorąc pod uwagę to, że gramy tylko we dwóch, nie mamy zbytnio szans na granie koncertów z tym materiałem, aczkolwiek, jeżeli uda nam się stworzyć taki materiał, który pozwoli nam odegrać sztukę na żywo, to chętnie zagramy koncert między innymi po to, by sprawdzić, jak ludzie reagować będą na nasze dźwięki… Black metal to muzyka propagująca i popierająca indywidualizm jednostki, nawet można mówić tu o egoizmie o tym, że to ja i moje zdanie jest najważniejsze. Jak takie podejście odnosi się do Demonic Temple, jako zespołu? Czy pewne kompromisy, jakie musicie powziąć jako ludzie w zespole, nie są niejako zaprzeczeniem idei kroczenia własną ścieżką? — Nie mamy problemu z podejmowaniem decyzji w sprawie idei oraz drogi, jaką obierzemy jako zespół, ponieważ mamy bardzo zbliżone poglądy na świat oraz na to, jak powinien wyglądać zespół. Oczywiście, że powstają zgrzyty, ale są one do ogarnięcia, warto zaznaczyć, że dwie osoby w zespole maję więcej pracy, ale i też nie ma niepotrzebnego chaosu, który mógłby zakłócić prace. Sposobem na dogadywanie się jest też to, że nie spędzamy ze sobą zbyt wiele czasu. Niepodważalnym faktem jest, że na scenie metalowej poglądy wielu zespołów to tylko maskarada, która ma wywołać złudzenie czegoś ekstremalnego. Z jednej strony, to w pewnym sensie oszustwo, odgrywanie teatrzyku, prawda? Natomiast z drugiej, sami fani są temu „winni”, sami pragną takiej

właśnie grzecznej ekstremy, tych bajeczek, a kiedy zdarzy się naprawdę coś mocnego, coś realnie ultrasowskiego, wtedy słychać wielkie larum, że jak to, przecież metal to tylko muzyka i fajna zabawa. — Chujowo jest, gdy członkowie ekstremalnych kapel z megachamską stylistyką tekstów okazują się w życiu prywatnym słabymi jednostkami, to smutne, że tak to wygląda, ale nas nie interesują za bardzo tacy ludzie, bo staramy się patrzeć na siebie i własne dokonania. Jeżeli chodzi o naszą świątynię, to nie jest stworzona do przekazywania ekstremalnej tematyki, jest raczej narzędziem, dzięki któremu możemy zobrazować swoje przemyślenia i doświadczenia związane z badaniem lucyferiańskiej ścieżki, przy tym jednak warto wspomnieć, że poza zespołem w życiu prywatnym potrafimy użyć siły, by zgładzić wroga, nie nadstawiamy drugiego policzka. W dzisiejszym czasie nawet black metal to produkt, który trzeba sprzedać. Wiem, że to bardziej kwestia dotycząca wytwórni, której zależy na tym, aby zeszło jak najwięcej płyt, ale… Czy was w ogóle nie obchodzi, czy nakład „Chalice of Nectar Darkness” rozszedł się w 10 kopiach czy może w 1000? Czy większa sprzedaż nie łechce miło waszego ego? Cyferki w pewnym sensie odzwierciedlają zainteresowanie ludzi zespołem. — Na początku nie interesowało nas, w ilu kopiach rozejdzie się nasz album, cieszył nas tylko fakt, że został on wydany i że mamy kopie własnej twórczości w domu. Po pewnym czasie zapytaliśmy Morgula o to, jak idzie sprzedaż naszej płyty, była to raczej ciekawość. Wiadomo, że jeżeli album się rozejdzie i wytwórnia nie będzie stratna. to zaowocuje tym, że będziemy mieli możliwość wydania kolejnego materiału i będziemy mogli liczyć na koszulkę lub naszywkę. dzięki temu też kolejna kapela będzie miała szanse wydać swoją muzykę, ponieważ, jak wiemy. nie jest to zarobkowy interes. to każda sprzedana kopia cieszy wydawcę i daje mu możliwość pracy nad kolejnymi wydawnictwami… Zazwyczaj zespoły mówią, że w ich szeregach panuje pełna demokracja itp. jak to jest u was? Czy nie jest tak, że zespół powinien mieć lidera, swego rodzaju przewodnika, który trzyma wszystko i wszystkich za mordę, wyznacza kierunek i cel? Czasem wydaje mi się, że w zespołach, gdzie panuje luźny sposób działania przekształca się on w anarchię, a ta z czasem rozwala zespół od środka. — Właśnie uważamy, że się myślisz, silny przywódca nie zawsze poprowadzi zespół w dobrym kierunku, znamy takie przykłady, w których to ten „dowodzący” zapierdolił sprawę i kapela się rozleciała. U nas panuje klimat raczej luźny, nie prowadzący do anarchii, dlatego że znamy siebie na tyle i wiemy, kiedy „szaleć”, a kiedy poważnie podejść do sprawy i to pewnie dzięki temu, że nie ma niepotrzebnych głów do myślenia. Zwykle wspólnie improwizujemy i z tego wychodzi ciekawe i budujące atmosferę połączenie perkusji i gitary, które na długo zasiada w naszych głowach, a jeżeli chodzi o teksty, to są robione przez P. i wspólnie analizowane. Dzięki za poświęcony czas. Już na koniec powiedz mi, czy planujesz aktywność koncertową z Demonic Temple? Twoim zdaniem, taka przepełniona emocjami muzyka dobrze wypadłaby „live” w sensie, czy nie zatraciłaby swojej złej aury, która ją spowija i po prostu nie stałaby się zwykłą ścianą dźwięku, jak to często bywa na koncertach? — Tak jak już wspominaliśmy, nie wiemy, jaki materiał uda nam się skomponować, mamy plany, by nasza twórczość była na tyle uniwersalna, by można było ją prezentować na żywo we dwie osoby nie ujmując jej klimatu, który wypracowaliśmy. Myślimy, że muzyka zawarta na albumie nie wyszłaby dobrze na live z tego względu, że zbyt dużo instrumentów zostało użyte do nagrania i przy tym klimat zawdzięczamy naszej piwnicy, w której zostały zarejestrowane dźwięki. D

45

www.fb.com/Demonic-Temple-1393736850912906 B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

dza nam w ogóle, dlatego że dodaje wspaniałej atmosfery w muzie i potęguje klimat. W przyszłości planujemy zminimalizować użycie dźwięków tego instrumentu, co nie oznacza, że całkowicie z niego zrezygnujemy.


Na początku porozmawiajmy trochę o przeszłości. Demo zostało przyjęte wręcz entuzjastycznie, zrobił się szum wokół zespołu. Po kilku latach część piewców waszego sukcesu zmieniła zdanie i oceniają pierwsze wydawnictwo Medico Peste jako raczej słabe. Szczerze mówiąc, dla mnie to nadal mocny materiał, lubię jego pierwotny charakter, jego nieokrzesany feeling. Jak, wy, zapatrujecie się na wasze muzyczne początki? — Silencer: Z założenia ten reh/demo miał być spontaniczny, obskurny i pierwotny do bólu. Taki też jest. Zdania na temat tego materiału są w zespole podzielone, ja osobiście uważam, że o ile miał niepowtarzalny klimat, pod względem wykonawczym był słaby. — The Fall : Za bardzo powiało dużą nostalgią. Materiał nagrywany na setę, w warunkach absolutnie garażowych to coś dużo bardziej spontanicznego i żywiołowego, niż nagrywanie w studiu, gdzie wszystko możesz powtórzyć czy przekleić. Ja ciągle lubię ten materiał i też ma dla mnie pewną wyjątkową energię, ale całkowicie rozumiem, jeśli ktoś uważa, że nie przetrwał on próby czasu.

Medico Peste to jedna z tych kapel, które wzbudzają wśród fanów black metalu skrajne emocje. Jedni ich kochają, inni nienawidzą. Jedni chwalą za podejście do tematu, inni oskarżają o podążanie za trendem. Tymczasem zespół podpisał nową umowę i przygotowuje się do podbicia świata, ale o tym na razie ciiii… Nowe MCD na pewno nie zawiedzie tych, którzy cenią Medico Peste za wcześniejsze materiały, tych, którzy ich nie trawią zapewne nic nie przekona do tej muzyki. Takie życie, nie każdy może być jak Zenek Martyniuk, którego kochają wszyscy (śmiech). ↔

Okazuje się, że nie tylko w Polsce doceniono wasz kunszt i najnowszy materiał został wydany przez World Terror Committee. Lata temu deal z zagranicznym labelem to było „coś”, spełnienie marzeń, furtka dla zespołu na Zachód, etc. Jak z tym jest u was, serce zadrżało mocniej przy podpisywaniu papierów z Niemcami, niż kiedyś z Sovą? Wasze oczekiwania, co do współpracy z nowym wydawcą zmieniły się diametralnie z powodu tego, że to „większy gracz” na międzynarodowej scenie niż dotychczasowi? — S: Nie, jak sam zauważyłeś – to nie te czasy. Gdybyśmy podpisali taki deal w 2010 roku jako 20-kilkulatkowie z bardzo skromnym doświadczeniem scenicznym – pewnie obsralibyśmy zbroje. Współpraca z labelem formatu World Terror Committee bardzo cieszy i daje satysfakcję, ale dziś realia są inne. Jednym z głównych atutów W.T.C. są duże możliwości w zakresie organizacji koncertów i tras, i to jest chyba jedyną kwestią, w której mamy określone oczekiwania. Myślę, że serce mocniej nam zadrżało podpisując deal z Sovą, którego label zawsze bardzo sobie ceniliśmy, a który dotyczył naszego debiutanckiego albumu. Czy dzisiaj można jeszcze mówić o Medico Peste, jako o zespole stricte undergroundowym? Zresztą, co właściwie jest tym undergroundem obecnie, kiedy właściwie wszystko ma się na wyciągnięcie kilku kliknięć myszką? Czy jest jeszcze sens dzielenia sceny na oficjalną i podziemną? — TF: Myślę, że granicę postawić jest bardzo ciężko, bo na drugim biegunie undergroundu będzie, co? Mainstream? A to wszystko pomiędzy nimi? Jak to nazwiesz? Po prostu muzyka? Niedawno nawet usłyszałam termin ‘overground’ na kapele, które już nie grają w garażu i nie kserują okładek kasety. Wracając do twojego pytania – nie, dzielenie nie ma sensu, nie wyznaczysz tu krechy. Możesz, co najwyżej oceniać, kto idzie bardziej w jedną lub drugą stronę i podejmuje decyzje, kierując się na mainstream lub na garaż. Zaskoczyła mnie jedna z opinii na temat „Herzogian Darkness”, a mianowicie doszukanie się na niej wpływów Burzum. Zdumiewające jest, jak szerokie spektrum inspiracji ludzie potrafią odnaleźć w waszej muzyce. Swoją drogą, czy ciągle porównania do innych zespołów nie jest dla was irytujące? Wydaje mi się, że każdy twórca chciałby, aby jego dzieło było postrzegane jako oryginalne, a nie kopia dokonań innych? — S: Mnie zaskoczyło, gdy pewien „dziennikarz” napisał recenzję „Herzogian Darkness”, w której pisał, że EP-ka traktuje o wojnie domowej w Hercegowinie… W przypadku tego materiału inspiracje wydają mi się dość oczywiste, ale każdy odbiera muzykę na swój sposób, więc te często dziwne porównania mnie nie zaskakują i nie przeszkadzają. — TF: Robienie muzyki to zawsze odnoszenie się do wzorców. Odnosisz się do zespołów, których słuchasz i do zespołów, których słuchały te zespoły, odnosisz się w końcu do głębokich tradycji muzyki, do skali 12-tonowej. Jak to odrzucisz, to niewiele ci zostanie. Ważne, żeby umieć korzystać z tego, co dała nam przeszłość po swojemu, a nie kraść riffy, bo nie masz pomysłu na swoje. Pozostając jeszcze w tym temacie, odnośnie Medico Peste pojawiają się niejako zarzuty, że podążacie

46

D nr 42 / 02–2017

za trendem. Dokładniej rzecz ujmując, że brniecie w tzw. religijny black metal, bo to akurat modna stylistyka. Słusznie? — S: Przed wydaniem dema zarzucano nam udawanie tajemniczych i ukrywanie tożsamości, zdaje się bazując na braku strony www czy profilu na facebooku… Wielokrotnie powtarzaliśmy, że o ile jesteśmy fanami poszczególnych kapel z tego nurtu, nie identyfikujemy się z tą stylistyką, a te zarzuty są całkiem zabawne. — TF: Jeśli ta nowa EP-ka podąża za jakimś aktualnym trendem, to chyba coś przegapiłem w muzyce… Ostatnią EP-kę zapowiadał teaser video, który wyglądał dość makabrycznie, ale jednocześnie jego odrażająca treść fascynowała i pobudzała wyobraźnię, rozbudzając apetyt na waszą muzykę. Szczerze mówiąc, lekko się zawiodłem po premierze „Herzogian Darkness”, bo myślałem, że będzie

z tego dłuższe video, do któregoś z utworów, a tu na razie cisza. Może jednak jest nadzieja na wizualizację waszej muzyki? — S: Cierpliwości! Wasze wydawnictwa zostały także wydane na winylu. To na pewno fajna sprawa dla was i waszych fanów, którzy kolekcjonują „czarne placki”. Z drugiej strony, powrót do łask tego nośnika to wątek typowo ekonomiczny, gdzie labele liczą na kasę kreując sztuczny kult i popyt, a co za tym idzie nieraz wtłaczają w czarne rowki byle gówno. Winyl powszednieje (chociaż jego ceny raczej drastycznie nie spadają), a co za tym idzie obecnie być wydanym na winylu, to właściwie żaden splendor, nic prestiżowego. Co wy o tym wszystkim myślicie? — S: Dokładnie, tak jak mówisz. Fajna sprawa i cały „rytuał” związany ze słuchaniem muzyki z gramofonu


Na pewno macie jakieś plany odnośnie Medico Peste, może nie chodzi tu o zawojowanie świata, chociaż kto was tam wie (śmiech). Jakie macie ambicje związane z zespołem, co chcecie osiągnąć? — S: Mamy spory zapas materiału, który chcemy zarejestrować na przełomie 2017/18. W międzyczasie pewnie zagramy kilka sztuk i będziemy klepać kolejny materiał. I tak w kółko aż nam się nie będzie dalej

Generalnie metal to „nie rurki z kremem” i aż dziwne, że ludzie tworzący i słuchający takich dźwięków nie mają zrytej psychiki tyle się na nich „wylewa” tego przytłaczającego zła. Myślisz, że to właśnie ta mroczna aura metalu tak bardzo fascynuje ludzi, to ona przyciąga ich niczym światło ćmy, że daje to im namiastkę obcowania z tajemnicą, czymś nienamacalnym i niebezpiecznym? — S: Przeciwnie, ta muzyka jest na ogół tworzona przez ludzi ze zrytą psychiką i przez takich słuchana. Nie znam zbyt wiele osób oddanych tej muzyce, którzy nie potwierdzaliby tej reguły. — TF: Ja pamiętam, że moje bardzo wczesne obcowanie z tego typu muzyką było trochę jak oglądanie wypadku samochodowego. Nie za bardzo chciałem patrzeć

jem nas, jako muzyków, jesteśmy w stanie lepiej kreować atmosferę, z której znane jest Medico Peste. Do tego dochodzi fakt, że zewnętrzne wpływy, inspiracje do naszych wydawnictw z czasem zaczęły coraz dalej odchodzić od metalu. — TF: W przyszłości możemy grać różne rzeczy. Czasem, jak siadamy przy piwku i luźno gadamy o pomysłach, to mam wrażenie, że czasem chcielibyśmy nagrać album, który brzmi jak Tiger Lillies, a czasem, jak the Cure. Nie wiem, co i kiedy nam odjebie, ale wiem, ze środki muzyczne możemy zmieniać, ale atmosfera jest osią, której będziemy się trzymać. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po was, że jako cover wybierzecie niemetalowy utwór że zaskoczycie wszystkich przeróbką jakiegoś starego szlagieru. Proste pytanie, dlaczego akurat Bauhaus? — TF: Proste pytanie i prosta odpowiedź – bo lubimy Bauhaus. Spotkałem się z taką opinią, że Kraków to specyficzne miejsce, jeśli chodzi o szeroko rozumianą sztukę, że to miasto rządzi się swoimi prawami. To samo dotyczy się sceny metalowej. Jak ty to widzisz? — TF: Nie umiem tego z niczym powiązać, ale w Krakowie dzieje się dużo fajnych rzeczy, od Świetlików, przez Śmiałka, po Mord’a’Stigmata i Kriegsmaschine. Na facebookowym profilu we wrześniu 2015 roku zapowiadaliście pracę nad nowym albumem. Co się stało, że plany się nie powiodły, a finalnie zamiast „pełniaka” ukazało się MCD? — S: Mieliśmy spory zapas materiału, który był na tyle zróżnicowany, że zdecydowaliśmy się rozdzielić go na osobne wydawnictwa i na pierwszy ogień poszło MCD. Typowy koncert metalowy to headbanging, moshing, death wall i takie tam wygibasy. Ze sceny nakurwia np. Infernal War, a pod sceną ludzie szaleją w amoku. Nie wyobrażam sobie jednak takiego obrazka na waszym koncercie, bo wasza muzyka jest zgoła inna, dotyka innych rejonów ludzkiej świadomości. Jaka jest prawda? Jak ludzie reagują na wasze dźwięki podczas występów live, których mieliście już kilka? — S: Na naszych gigach tancerze też bywają, choć lwią część stanowią ludzie, którzy chłoną naszą muzykę w bardziej zachowawczy, introwertyczny sposób. I w dużej mierze dla takich osób jest skierowana ta muzyka. — TF: Ciężko mi powiedzieć, nie graliśmy od lat, a ja też nigdy nie analizowałem jakoś bardzo zachowań publiczności. Jestem w stanie zaakceptować zarówno agresywnego moshowca, jak i stojącą w odrętwionym skupieniu osobę jako cennego słuchacza, który rozumie, co mu pokazujemy. Po prostu stoję na scenie i czuję, że jestem lub nie jestem zrozumiany – a bywało i tak i tak.

chciało. W waszej muzyce podoba mi się to, że otwiera ona w umyśle zamknięte drzwi do świata ukrytego gdzieś na dnie świadomości, zepchniętego w otchłań niepamięci, dlatego, bo to, co się w nim znajduje, to prawdziwe piekło. Wasze spojrzenie na muzykę jest zdecydowanie inne niż typowego zespołu blackmetalowego. Powiedz mi, skąd się bierze w was ta ponura energia, którą infekujecie każdy dźwięk? — TF: To jest coś, co wypływa bardzo naturalnie, każdy z nas być może jest duchowo nieco podziurawiony, i przez te dziury widać rzeczy, które potem rzutujemy na muzykę. Tę ‘ponurą energię’ ma każdy człowiek, ale jedni mają do niej lepszy dostęp niż inni. Wasze płyty wypełniają negatywne emocje.

w tamtą stronę, momentami aż trochę bolało, ale fascynacja była silniejsza i otwierałem przymrużone powieki coraz szerzej. Zgodzisz się ze mną, że z wydawnictwa na wydawnictwo Medico Peste odchodzi od standardowej blackmetalowej stylistyki na rzecz muzyki bardziej złożonej, z dużą ilością zapożyczeń niekoniecznie związanych z metalem, co w pewnym sensie związane jest też z tym, że kompozycje stają się bardziej złożone, bardziej skomplikowane? Z drugiej strony, każda nowa odsłona twórczości waszego zespołu, to potężniejsza dawka chorego klimatu i mrocznej aury, które doskonale uzupełniają czy wręcz kreują właśnie nowe elementy, jakie pojawiają się w Medico Peste. — S: Naturalnie. Choroba i obłęd zawsze były i będą motywami przewodnimi tego zespołu, a wraz z rozwo-

Często ludzie hołubią stare czasy, że kiedyś to było super, a dzisiaj to jest słabo. Wydaje się, że niektórzy zatrzymali się dwie albo i trzy dekady temu, bo uważają, że najciekawsze rzeczy nagrano właśnie wtedy. Z kolei inni latają, jak kot z pęcherzem za każdą nowością, nie koncentrując się dłużej na niczym. Jak jest z tym głodem muzyki u was, jesteście zaspokojeni, czy cały czas „polujecie”? — S: Niezmiennie bardzo duży, stale szukam, rzadko wałkując jeden album w kółko. Po części zgadzam się z tymi głosami, a przynajmniej w kontekście muzyki metalowej. Lata mijają, nowe albumy powstają jak grzyby po deszczu, a ja po niechętnym przesłuchaniu jakiejś nowej sensacji wracam do Black Sabbath. Sam słucham dość mało współczesnego metalu, głównie przez to, że rzadko trafiają się oryginalne, wyróżniające się na tle reszty albumy, a wolę posłuchać oryginału niż entą kalkę. — TF: Ja raczej jestem z tych, którzy uważają, że to, co DLA MNIE najważniejsze zostało już w muzyce powiedziane. Mózg mi trochę skostniał na starość i choć słucham nowych rzeczy z przyjemnością, to nie czuję, żeby jakaś wydana po 2017 roku płyta mogłaby zrewolucjonizować mój sposób widzenia muzyki. I to by było na tyle. Dzięki, że zechcieliście poświęcić mi swój czas. Ostatnia okazja na sprostowanie plotek, wyjaśnienie niewyjaśnionego, obrażenie kogoś lub ewentualnie posłania kilku komplementów np. mi (śmiech). Pozdrawiam. — S: Dzięki za wywiad. — TF: Dementujemy – nikt z nas nie gra w Batushce. D

47

www.fb.com/medicopesteband B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

bije na głowę inne nośniki, ale podniecanie się tym, że wydałeś album na winylu, to tak jak uważać, że się wybiłeś, bo zagrałeś koncert za granicą. — TF: Ciężko mi się wypowiedzieć, bo sam jestem wychowany na kasecie i CD. Winyl nie wzbudza we mnie emocji, nie kupuję ich i nigdy nie kupowałem.


Corpus Christii wydał nowy album, bez szumu medialnego, bez spamu na facebooku. Dlaczego strona marketingowa tego zespołu wygląda tak, a nie inaczej wyjaśnia po części m.in. ten wywiad. „Delusion” to mocna pozycja w tegorocznym kalendarzu wydawniczym, jeśli mowa o black metalu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się takiej formy po tym zespole, tego że ta płyta będzie brzmieć właśnie tak. Bałem się trochę, że zespół porzuci swoją dotychczasową drogę na rzecz nowych rozwiązań, jak zrobiło to wielu blackmetalowców. Ewolucja jest ponoć nieunikniona, Corpus Christii też się zmienia, ale cały czas trzymając się tego prawdziwego black metalu. ↔

W porównaniu do „PaleMoon”, „Delusion” wydaje się być mniej wściekła, ale przepełnia ją większa dramaturgia. Niezaprzeczalnie wpływ na taki, a nie inny „obraz” nowej płyty miało to, co dzieje się w twoim życiu osobistym. Powiedz mi, jak mocno muzyka koreluje z tym, co się aktualnie u ciebie dzieje? — „PaleMoon” powstało w momencie, kiedy byłem wkurwiony na muzyczną scenę, na to, jak toczą się sprawy z Corpus Christii i na wiele innych rzeczy. Chciałem po prostu uzewnętrznić ten cały gniew i zrobić najbardziej ponury, najbardziej kopiący prosto w dupę album, jaki tylko mogłem. Wierzę, że mi się to udało. „Delusion” w pewnym stopniu odzwierciedla mnie obecnie, odrzucenie mojego dotychczasowego życia, nie oglądanie się na przeszłość i oczekiwanie, co przyniesie przyszłość. Obecnie czuję w sobie wiele „spokoju”, a może po prostu nie przejmuję się już tak bardzo. Dystansuję się od wszystkiego, żyję w swoim świecie nie należąc do żadnej sceny. Przynajmniej nie do obecnej sceny, wolę hołubić stare czasy i oddawać im hołd, niż przykładać rękę do beztroskiej sceny, jaką mamy obecnie. To takie strzelanie sobie w stopę, ponieważ czy chcę czy nie jestem częścią tego, co dzieje się obecnie w muzyce i nie mam na to wpływu. Po prostu robię muzykę, i jeśli ludzie ją czują, rozumieją ją, czują w niej rękę szatana, to świetnie. Na „Delusion” słychać świeże wibracje, które wynoszą Corpus Christii na nowy poziom. Powiedz mi, jak ty osobiście postrzegasz ewolucję zespołu? — Myślę, że tą „świeżość” nadają mu miks i sposób nagrania, to wszystko robiłem już w przeszłości, ale w bardziej szorstkiej i surowej wersji. Tym razem mieliśmy więcej czasu, aby skupić się i bardziej dokładnie przyłożyć się do wszystkiego. Nie brakowało mi czasu na przemyślenie wszystkiego, na to, aby naprawdę to poczuć i nie musiałem śpieszyć się podczas miksów. Nawet podczas nagrywania wokali miałem ten komfort, że mogłem nagrać ich wersję demo, co nie zdarzyło mi się od bardzo, bardzo dawna. Jak się z tym czuję? Czuję się spełniony, czuję się naprawdę dziwnie z tym wszystkim, ten album jest dla mnie bardzo złożony. Podczas jego słuchania czuję chłód. „Delusion” to płyta bardziej złożona i skomplikowana niż jej poprzedniczka, która opierała się na klasycznym black metalu z początku lat 90-tych. Nowy album, to w pewnym sensie powrót do muzyki sprzed „PaleMoon”, ale z nowymi dla Corpus Christii elementami, zgadzasz się ze mną? — „Delusion" to miks wszystkiego, co dotychczas zrobiłem z Corpus Christii plus kilka elementów, które od siebie dorzucił J. Goat. Jestem przekonany, że 90% tego albumu już kiedyś zrobiłem, ale w innym wymiarze, nie dosłownie. Być może ta płyta jest bardziej skoligacona z przeszłością w sensie jej budowy z większej ilości elementów. Na jej potrzeby pracowałem tylko na jednej gitarze i jednym basie dotychczas zawsze pracowałem na dwóch gitarach i tu jest zasadnicza różnica. Tak, więc „Delusion” jest kulminacją 19/20 lat istnienia Corpus Christii, więc: „Masz tu wszystko na jednej płycie. Dasz sobie z tym radę?”. Nie widzę tu „nowych” elementów, wszystko

48

D nr 42 / 02–2017


Nie sądzisz, że nowy album jest bardziej efektowny, że znalazło się na nim całkiem sporo ozdobników, które uatrakcyjniają kompozycje? — Jestem stronniczy przy tego typu pytaniach, bo to moje nowe dziecko, które uwielbiam, jak dawałem to do zrozumienia wcześniej. Ta płyta mnie powala, sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. Sprawia, że podróżuję do odległych czasów, a przede wszystkim odnawia moja wiarę w black metal i daje mi nadzieję na jego lepszą przyszłość. Nie widzę siebie jako zbawcy jakiejkolwiek jego formy, ale postrzegam siebie, jako działacza na jego rzecz: przywrócić z powrotem czerń blackmetalowi. Wspominałeś, że podczas komponowania zupełnie odcinasz się od metalu, dlaczego? Boisz się, zapożyczeń od innych? — Oczywiście, a ty byś się nie obawiał? Będąc muzykiem przez ponad 20 lat, wiem, że każdy pojedynczy riff został już zagrany i ponownie nadpisany setki razy. Być może kilka zostało jeszcze do wymyślenia, ale to wszystko. Tak, więc niektórzy potrzebują mieć czysty umysł, aby tworzyć „czyste” struktury, mieć własne spojrzenie na to, jakie być powinny muzyka, utwory i ich aranże. Jeżeli jesteś bombardowany przez inne kompozycje, nie ma bata – musisz coś z nich „pożyczyć”. Jestem realistą/ pragmatykiem i nie mam czasu na bzdury, bo zbyt wiele razy czytałem wypowiedzi muzyków pieprzących głupoty, a będących tak pewnymi swojej oryginalności. Mam kilka słów dla nich: Chłopaki, nie tworzymy nic nowego. Wszystko, co możemy zrobić, to tworzyć prosto z serca, co chwyci za nasze serce i duszę, ot tak po prostu. I nie ma to znaczenia, dlaczego tak długo, jak się to dzieje. Po prostu, jeśli tworzycie pieprzony klon innego zespołu, to nie mówcie, że tak nie jest, OK? Po nagraniach dajesz sobie chwilę odpoczynku, odcinasz się od Corpus Christii, aby złapać oddech, naładować akumulatory do dalszego działania? Czy od razu rzucasz się w wir promocji, organizowania koncertów itd.? — Kilka dni po nagraniach z Corpus Christii wyjechałem do Algarve, aby nagrać perkusję i bas dla mojego rockowego projektu Son of Cain. Nie było więc zbyt wiele czasu na odpoczynek. To jest dla mnie bardzo pracowity rok. Nowa płyta Corpus Christii, split CD z Morte Incandescente, wreszcie debiutancki album A Tree Of Signs no i debiut Son of Cain. Postanowiłem, że wszystko sfinalizuję do końca czerwca, więc tak będzie. To bardzo szalony rok, czuję megainspirację, wiele rzeczy dzieje się w moim życiu i we mnie samym. Osiągnąłem oświecenie, a to w jakiś sposób musi pomóc. Wspominałeś, że w przeszłości większość materiału komponowałeś na bieżąco podczas sesji nagraniowych w studio. Zmieniłeś to przy okazji „Luciferian Frequencies” i „PaleMoon”, które miałeś już gotowe, a w studio tylko je dopieściłeś. Jaki sposób pracy wybrałeś przy najnowszej płycie? Który ze sposobów nagrywania preferujesz bardziej, ten pierwszy, bardziej spontaniczny, ale zapewne jednocześnie bardziej stresujący, czy ten drugi? — Od „PaleMoon” gra ze mną J. Goat, więc wejście do studia „na pałę” nie sprawdziłoby się, to byłoby za duże ryzyko. Dlatego też pracowaliśmy w domu, kiedy tylko mogliśmy, taki sposób działania był dla mnie bardzo dobry. Mam na myśli, że to fajnie pracować bez stresu, układać ścieżki perkusji na spokojnie, mieć czas, aby perkusista popracował nad nimi. Po prostu mniej nerwów dla innych. Dla mnie to bez znaczenia, bo lubię pracować pod presją, może tego nie widać po mnie, ale mogę gotować się w środku, ale jednocześnie być spokojny. „Delusion”, zaczęliśmy komponować zaraz po „PaleMoon”, robiąc sobie nieraz długie przerwy. Wiedziałem tylko, że gdy będę słuchał wersji demo, chciałbym pójść o krok dalej z jakością utworów. Więc wiedziałem, że idę w dobrym kierunku. Lubię zmiany w procesie tworzenia, nie czuć się zbyt komfortowo, gdy robi się zbyt przytulnie łatwo się rozproszyć i zacząć tworzyć gówno. Jedynej rzeczy, jakiej potrzebuję, to zamknięcie się w studio na czas nagrania i nie robienie nic poza tym. Na przestrzeni lat współpracowałeś z kilkoma wytwórniami, kooperacja układała się raz lepiej, raz gorzej. Jak przez lata zmieniło się podejście wydawców do Corpus Christii, jesteście traktowani

jak partnerzy, czy może jak produkt? — Pamiętam dni z Undercover, to był naprawdę świetny czas, Alex to świetny kumpel. Miałem wtedy własny label i licencję, to była trochę taka sztuczka, która pozwalała mi mieć kontrolę. Potem podpisaliśmy papiery z Candlelight i się spieprzyło. Być może wszystko było w normie i tylko ja nie mogłem sobie z tym poradzić. Teraz drogą dla Corpus Christii jest Folter, Joerg i jego załoga. Przyjechałem, aby osobiście go poznać, porozmawiać z nim, dowiedziałem się, że lubi naszą muzykę, a wytwórnia da nam to, czego będziemy potrzebować. Mają osobiste podejście, to underground, nie korporacja. Jesteśmy ludźmi, nie produktem, to jest muzyka, sztuka, a nie samochód czy pralka. Zjeździliście kilka krajów z koncertami. Zauważyłeś taką tendencję, że coraz mniej ludzi szaleje pod sceną, a coraz więcej stoi i obserwuje, co się na niej dzieje? Zupełnie jakby przyszli na przedstawienie do teatru, a nie na koncert metalowego zespołu. — Gramy coraz mniej, w coraz mniejszej ilości krajów. Bez agencji nie ma koncertów, nie ma festiwali. Wiem, co masz na myśli. Na scenie daję z siebie wszystko, ale czasami jest tak, że podczas 40-minutowego występu nie ma ani jednej osoby w headbangingu czy czymkolwiek. Wiem, ze ludzie filtrują i przyswajają to, co aktualnie dzieje się na scenie. Czasami po prostu pozostają pasywni. Czasem jednak myślę, że nasz set nie przypadł nikomu do gustu, co nas ostro demotywuje, nawet jeśli po takim koncercie ktoś tam podejdzie i pogratuluje, wtedy myślę: „O co, kurwa, chodzi! Doprawdy? Przecież nie było żadnej reakcji!”. To doprawdy dziwne i mocno ssie wory. I jeszcze dwie sprawy: nie mogę stać nieruchomo na scenie, muzyka mną porusza, opętuje mnie. Mógłbym nadać temu teatralnego dramatyzmu, ale wtedy nie byłbym sobą. Po drugie, te wszystkie zespoły z poukrywanymi twarzami, opierające swój występ wyłącznie na wizualizacji bez fizycznego zaangażowania, bez ruchu na scenie, bez widowiska, a ludziom i tak się to podoba. Nie pojmuję tego. Nie irytuje cię to, że portugalska scena metalowa postrzegana jest głównie przez pryzmat Moonspell? Tak jakby tylko oni w twoim kraju grali metal, a inne zespoły nie istniały. — Wiesz, co mnie wkurza? To, że w Portugali tłumy przychodzą tylko na koncerty Moonspell. Mogą grać, jako jedyni np. w Lizbonie i tak przyciągną 4000 ludzi. Zbierzesz największe lokalne nazwy na jednym festiwalu, gdzie bilet na nich wszystkich kosztuje tyle, ile na samego Moonspella i pojawia się 200/250 osób. To mnie wkurza. Ludzie nie wspierają zespołów ze swojego własnego kraju, to mnie zaskakuje. Każde wydawnictwo Corpus Christii zbiera pochlebne opinie, i to na pewno jest budujące dla zespołu oraz jest motorem do dalszego działania. Z drugiej strony, na pewno nie wszystkim podobają się zmiany, jakie zachodzą w waszej muzyce, czy w ogóle interesują cię opinie innych na temat twojej muzyki, zwłaszcza te krytyczne? — Czytam recenzje, bo interesuje mnie, co ludzie myślą o naszej muzyce. Kiedy zaczynałem z zespołem, mówiono o nim „najgorszy”, „okropny” i dalej w tym stylu. Suma summarum recenzje to dla mnie czysta rozrywka. Nigdy nie zmienię mojej sztuki czy nie zaprzestanę grania przez krytykę. Jak wielu wie, nie jestem przywiązany do jednego wzoru. Jeśli chciałbym, to pozostałbym w stylistyce trylogii „Torment”, która była sporym sukcesem. Stoczyłem ze sobą kilka bitew, nie wiedząc, co robić dalej, ale nie inspirowałem się niczym, po „Rising” pomysły na „Luciferian Frequencies” pojawiły się bardzo szybko, który moim zdaniem ludzie wcześniej czy później przyjęli bardzo dobrze. Z „Delusion”, oczywiście, chciałbym osiągnąć najwięcej jak się da, byłoby miło sprzedać dużo płyt, aby móc sfinansować trasę. Skupiam się na tym. Z mojej strony nie jest to wyłącznie komercyjne podejście, sprzedać, bo sprzedać chcę, aby jak najwięcej kopii poszło w świat, bo uważam, że to bardzo dobry album. Jednak pośród oceanu zespołów i płyt, jaki mamy obecnie prawdopodobnie ten album przemknie cichaczem, niczym wszystkie inne. Jednak dla mnie i kilku innych, pozostanie w pamięci i to jest najważniejsze. Jeżeli przez 20 lat się nie skompromitowałem i zachowałem wysoki standard, to teraz tego nie zaprzepaszczę. Jestem osobą, która wysoko ceni sobie moralność, honor i inne wartości. Za każdym razem podkreślasz, że Corpus Christii to zespół satanistyczny, jednak droga, jaką obrałeś

dla siebie i zespołu jest daleka od typowego satanizmu. Nie podążasz ścieżką wydeptaną przez bractwa i zakony, czy przedstawioną w książkach, kroczysz indywidualną ścieżką. Opowiedz mi o tej drodze indywidualnego rozwoju, która do łatwych na pewno nie należy. — Myślę, że początek twojego pytania mówi wszystko, cały czas mówię mniej więcej o moich poglądach i przekonaniach na temat satanizmu. To przez bałagan na świecie wszelkie religie mają się tak dobrze. Z kolei, ja nie chcę być wrzucany do tej samej szuf ladki, co reszta religijnych fanatyków, dlatego jestem oszczędny w słowach na ten temat. Lubię, kiedy ludzie czytają moje liryki i próbują poczuć szatana przez moje słowa, przez moją muzykę. Nic już sobie nie muszę udowadniać, ani być głosem tych wszystkich mistycznych bzdur, jestem ponad to. On jest Wszystkim, Wszystko jest Jednością. Niezbyt entuzjastycznie wypowiadasz się na temat dzisiejszej sceny blackmetalowej. Zarzucasz jej, że więcej na niej bajdurzenia niż konkretnego działania. Gdyby to od ciebie zależało, co byś zmienił, co poprawił? — Nie byłoby tzw. postblackmetalowych zespołów, żadnych zespołów BM w wielkich wytwórniach, żadnych memów o BM, żadnych gifów o BM, wypleniłbym wszystkie materiały związane z BM z mediów społecznościowych. To utopia, całkowicie niemożliwa do realizacji, ale jedna rzecz jest możliwa: każdy z nas może przestać używać tych rzeczy, przestać wysyłać te śmieci w sieć. Nawet, gdy to tylko zabawa szerzy mylny obraz BM, a to poważny gatunek muzyczny, który istnieje od dawna. Na humor jest dużo miejsca z daleka od BM, który powinien zostać w podziemiu. Pamiętaj, że są jeszcze koncerty, festiwale, zespoły, płyty CD oraz cała reszta, i to działało znacznie lepiej kiedyś niż obecnie. Jedni po prostu powoli odsuwają od siebie wszystko, co jest związane z BM, nawet tzw. metalheads zapominają o BM. Drudzy przynoszą dumę BM, bronią go, nie pozwalają o nim zapomnieć. Nie robią sobie z niego heheszków. Ludzie umierali i poświęcali życia dla tej sztuki. Trzeba się nad tym zastanowić. Trzeba być dumnym, że jest się blackmetalowcem! Jestem wielkim fanem muzyki, słucham jej wiele, wiele o niej dyskutuję z innymi ludźmi. Jednak, kiedy ktoś niezwiązany z black metalem chce poruszyć ze mną jego temat – grzecznie odmawiam. Nie warto marnować swoich sił na to, aby im tłumaczyć, czego oni nigdy nie zrozumieją lub nie ogarną. Zatrzymajmy black metal dla siebie! Zniechęćmy inne osoby przed wchodzeniem w ten temat! To ekstremalne rozwiązanie? Tak, ale black metal jest ekstremalny! Kiedyś w jednym z wywiadów wspomniałeś, że interesuje cię okultyzm w III Rzeszy. Ta wypowiedź spowodowała oskarżenia o propagowanie nazizmu przez ciebie. Jak na tę gównoburzę patrzysz teraz? — Cóż mogę powiedzieć? Debile zostaną debilami. Interesuję się także okultystyczną stroną meksykańskich karteli, i co teraz? Czy to jest problem? Interesuję się wszystkim, co mnie ciekawi. Zawsze jestem głodny informacji, szczególnie, jeśli chodzi o okultyzm. Kiedyś powiedziałeś: „muzyka jest moją własną formą sztuki, a sztuka nie ma ceny”. Poświęcasz się dla muzyki, ale trzeba przecież jakoś żyć, trzeba zarabiać pieniądze, a jak wiadomo tylko nieliczni dają radę wyżyć z grania muzyki. Czy proza życia codziennego wzmacnia cię jako muzyka, czy może tłumi twój zapał? — Różnie może być, zależy od osoby. W moim przypadku wiem, że codzienne bitwy pomagają mojej inspiracji. Gdybym był w tej komfortowej sytuacji, że żyłbym z muzyki, nie jestem do końca pewien, czy moja twórczość byłaby taka sama, jak obecna. Z drugiej strony, mógłbym być wtedy jeszcze bardziej skupiony, więc moje kompozycje mogłyby być nawet lepsze. Chyba nigdy się nie dowiem. To jest dylemat. Jesteś miłośnikiem czerwonego wina. A co z innymi alkoholami? Piwko? Wódeczka? — Obecnie nic, nie miałem w ustach żadnego drinka od niemal dwóch lat. Już na koniec powiedz mi, czy miałeś ostatnio jakieś propozycje z Polski, aby zagrać u nas koncert z Corpus Christii? Dzięki za twój czas. Pozdrawiam. — Kiedyś graliśmy koncert z Setherial i dwa z Inquisition w Krakowie i Poznaniu, niestety, więcej propozycji nie było. Mam miłe wspomnienia z tych występów, lubię być w drodze. D

49

www.fb.com/corpuschristii B ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

bazuje na latach 80-/90-tych. OK, może nowoczesny sposób nagrywania, ale magia została stara i to mi się podoba. Wolę grać/nagrywać niż kopiować/wklejać. Nie jestem wielkim fanem „nowoczesnego podejścia”.


W wolnym tłumaczeniu Vallenfyre znaczy „Wielki Ogień”. Niewątpliwe takich właśnie rozmiarów płomień goreje w sercu lidera tego zespołu – Grega Mackintosha. Oczywiście, postaci tej nie ma specjalnej potrzeby nikomu przedstawiać. Mijałby się jednak z prawdą ten, który myślałby, że trzy dekady rozmiękczania serc falbaniar przy pomocy mniej lub bardziej metalowych dźwięków sygnowanych nazwą Paradise Lost sprawiły, że pan Mackintosh stał się gentlemanem, dla którego nagranie takiego „Splinters” czy „Fear Those Who Fear Him” to ekstrawagancja i szaleństwo równe założeniu dwóch różnych skarpetek. Owszem, w czasie rozmowy, jaką miałem przyjemność przeprowadzić, dał się poznać jako do bólu grzeczny, a wręcz nieśmiały facet, który z właściwym Anglosasom humorem i dystansem traktuje otaczającą rzeczywistość. Z drugiej jednak strony, co to za „fajfoklok”, co mając blisko pięć dych na karku kręci sobie dredy, nagrywa najbardziej brutalne płyty w swoim życiu i publicznie deklaruje, że zamiast jakości spożywanych trunków liczy się ich ilość? Odpowiedź możecie znaleźć poniżej. ↔

50

D nr 42 / 02–2017


mu mogę dać upust swojej złości i dać jej wyraz na albumie. Niestety, nie każdy ma taką możliwość.

Dzięki, że pytasz – jak to mówią zawsze mogłoby być lepiej. A u ciebie, jak samopoczucie po trasie po USA? Czy to, że po raz drugi odwiedziliście Stany oznacza, że europejski death/doom odniósł w końcu sukces na amerykańskim rynku? — Jestem bardzo zaskoczony popularnością, jaką Vallenfyre cieszy się w Stanach. Być może dzieje się tak, dlatego że Ameryka przespała pierwszą falę europejskiego death/doom metalu. Podejrzewam, że z tego też powodu nasze koncerty przyciągały całe rzesze młodych ludzi, dla których tego typu granie było czymś nowym, bardzo intrygującym. Ogólnie więc rzecz biorąc, jestem bardzo zadowolony z tego, w jaki sposób zostaliśmy przyjęci.

Czy wiara, podobnie jak każda ideologia to tak naprawdę utopia, którą ludzie wykorzystują do własnych celów? — Jeszcze lepiej – religia została wymyślona po to, by ludzie dobrowolnie narzucili sobie jarzmo i sami się kontrolowali. O ile pamiętam, ten fakt został zauważony już przez jednego z wodzów z czasów Imperium Rzymskiego. Z drugiej strony, jestem pewien, że jeżeli nie byłoby religii, jej miejsce szybko zostałoby zajęte przez coś innego. Być może coś na kształt ideologii. Ludzie mają silną potrzebę przynależności, stanowienia części czegoś większego. To głęboko zakorzeniona w nich pozostałość po plemienności. Prawdziwym powodem, dla którego nienawidzę religii jest to, że w całkowicie bezduszny sposób wykorzystuje ona ten pierwotny i niezbywalny element natury ludzi, zmieniając ich w ten sposób w pozbawione woli owce. To bardzo złowrogie i niepokojące zjawisko.

Wydanie najnowszego albumu zostało poprzedzone singlem „The Last of our Kind”. Czy mając na uwadze rozpad Bolt Thrower, niepokojące milczenie Benediction i inne zjawiska spowodowane biegiem czasu oraz prozą życia, czujesz się jednym z ostatnich swojego rodzaju? — Wiesz, patrząc wstecz dochodzi do mnie, jak wielkie mieliśmy szczęście, że wszystkim nam udało się znaleźć w tym samym miejscu o tej samej porze. Dobra passa wydaje się trwać, bo pomimo wielu lat i rozmaitych zawirowań życiowych wciąż jesteśmy aktywni, a do tego dalej się ze sobą przyjaźnimy. W tym sensie tak się właśnie czujemy – jako ostatni z naszego rodzaju. Nie jest to żaden zarzut w stronę pokoleń, które przyszły na świat później niż my. Przecież to był jeden wielki zbieg okoliczności. Naprawdę uważam się za wielkiego szczęściarza, że mogłem być i w sumie jestem częścią tego wszystkiego. Taka świadomość jest bardzo inspirująca, potrafi dać olbrzymiego kopa do dalszego działania. Gdy spotykam się z Jeffem z Carcass, Shanem, Barney’em czy z chłopkami z Bolt Thrower, a obecnie z Memoriam wszyscy mówimy o starych czasach z jednakowym rozrzewnieniem. Warto również dodać, że wbrew temu, co się dzisiaj myśli, ówczesna scena była bardzo mała. Jej rozmiar jest mitologizowany, podczas gdy tak naprawdę w każdym kraju działało zaledwie kilka, jeśli nie kilkanaście kapel, których członkowie znali się i pozostawali ze sobą w stałym kontakcie. Pomówmy więc o rzeczach bardziej współczesnych. Tytuł waszej nowej płyty – „Fear Those Who Fear Him” przypomina mi sytuację z mojego dzieciństwa, gdy bałem się duchów, a mój dziadek tłumaczył mi, że to nie duchów powinienem się bać, ale ludzi, ponieważ to oni mogą mi wyrządzić prawdziwą krzywdę. Co twoim zdaniem sprawia, że powinniśmy bać się owiec, w które ludzie zmieniają się pod wpływem religii i innych ideologii? — Twój dziadek to mądry człowiek i wiedział, co mówi! (śmiech) A odpowiedzieć na twoje pytanie, można w bardzo prosty sposób – ponieważ umysły tych ludzi są chore, słuchają głosu czegoś, czego przecież tak naprawdę nie ma. Człowiek od zawsze przejawiał tendencję do bania się rzeczy wyimaginowanych lub takich, których po prostu nie jest w stanie objąć swoim rozumem. Największe zaś zagrożenie czyha bliżej niż się tego spodziewamy. Nie chcę tutaj wyjść na ignoranta, ale po prostu gatunek ludzki zawsze był i będzie sam sobie najgorszym wrogiem. Twierdzenie to, a wraz z nim i tytuł naszego nowego albumu zyskuje szczególne znaczenie w świetle tego, co się teraz dzieje na świecie. O którym zdarzeniu można więc powiedzieć, że szczególnie zainspirowało cię w procesie tworzenia materiału na „Fear Those…”? — Wiesz, kiedy zaczynam pisać teksty, punktem wyjścia zawsze okazuje się religia. W moim odczuciu, wiara to rak, który od wieków trawi ludzkość. Dzięki temu stanowi doskonałe źródło inspiracji i zawsze łatwo mogę znaleźć coś, do czego się można przyczepić (śmiech). Początkowo tak też było w przypadku „Fear Those…”, ale nagle świat zaczął zmieniać się w gówno. Nastąpiły gwałtowne zwroty w polityce USA, Wielkiej Brytanii, eskalacja konfliktu w Syrii, kolejne zamachy spowodowały wzrost zagrożenia terroryzmem… Świat stał się nagle naprawdę strasznym miejscem, które do złudzenia zaczęło przypominać rzeczywistość z czasów Zimnej Wojny. Dookoła działo się tak dużo złego, że pisanie tekstów przychodziło mi bez najmniejszego trudu. W zasadzie, cały album stanowią moje narzekania na to, co mnie wkurwia i martwi w dzisiejszym świecie. To świetny wentyl, dzięki które-

Kto w twoim odczuciu jest gorszy – ci, którzy tworzą awatara dobrodusznego starca z brodą w celu podporządkowania rzeczywistość swojej woli, czy ci, którzy podążając ślepo za tym wyobrażeniem, stają się strażnikami dogmatów? — Mimo wszystko sądzę, że tymi gorszymi są ludzie, którzy odpowiadają za powstanie religii. Oni dobrze wiedzą, że Boga tak naprawdę nie ma i cynicznie wykorzystują jego obraz do osiągnięcia własnych celów. Jak już wspomniałem, ci, którzy w to wierzą, są po prostu chorzy psychicznie – nie można ich więc za nic winić. Jeżeli tylko jedna osoba twierdziłaby, że istnieje coś takiego, jak niebo czy Bóg, to prawdopodobnie zostałaby zamknięta w pokoju bez klamek. Natomiast w związku z tym, że pomimo braku jakichkolwiek dowodów, taki pogląd podzielają setki, tysiące, miliony ludzi, to jest to całkowicie akceptowalne i brane za coś zupełnie normalnego. Dlatego też wiary nie da się klasyfikować inaczej, niż jako chorobę psychiczną (śmiech). Jaki jest zatem twój stosunek do ludzi, którzy okazali się niedostatecznie wytrzymali i zawierzyli swój los wierze? Czy darzysz ich współczuciem, czy raczej odnosisz się do nich z pogardą? — Nie powiedziałbym, że współczuję tym ludziom, ponieważ oni tkwią w tym kłamstwie na własne życzenie. Przecież żyjemy w XXI wieku, a społeczeństwo uważające się za nowoczesne wciąż kieruje się tymi samymi przesądami i zabobonami, co setki lat temu. Z jednej strony, wydaje się to przerażające i niezrozumiałe, ale z drugiej – religia musi istnieć po to, by gwarantować możnym tego świata władzę i pieniądze. Z jej pomocą słabe jednostki pozwalają się wykorzystywać i wmawiać sobie, że iluzja, którą dostają w zamian, jest im niezbędna do życia. Mimo to, w jednym z wywiadów sam wspomniałeś, że, gdy odwiedzałeś ojca w szpitalu, obserwując wierzących, zrozumiałeś, jak religia działa, ale jednocześnie zazdrościłeś im nadziei. — Tak, zgadza się. Zazdrościłem im tego w tym danym momencie, w tej pojedynczej chwili. Wtedy bardzo chciałem, by ból, związany z chorobą ojca odszedł. Jednocześnie widziałem, jaką ulgę umierającym i ich rodzinom przynosiło myślenie o tym, że po śmierci czeka ich życie w niebie. Wtedy zrozumiałem, że wiara to oszukiwanie się, odsuwanie od siebie prawdy, które na dłuższą metę jest dużo gorsze, niż stawienie czoła faktom. Sądzę, że gdyby religia zniknęła jutro, ludzie musieliby się nauczyć być realistami, podchodzić do otaczającego świata w sposób racjonalny. To mogłoby rozwiązać wiele problemów, które mają swoje źródło w braku pragmatycznego myślenia i zbytnim poleganiu na wierze. Gdy moja chwila słabości minęła, zrozumiałem, jakim szczęściarzem jestem, mogąc myśleć racjonalnie i samodzielnie kierować swoim losem. Czy można powiedzieć, że po nagraniu debiutu Vallenfyre wciąż pozostaje twoją formą odreagowania tego, co dzieje się wokół ciebie? — Jak wiesz, głównym powodem, dla którego powołałem do życia ten zespół była choroba i śmierć mojego ojca. Vallenfyre stał się katalizatorem, dzięki któremu negatywne emocje zostały przekute w pewien rodzaj ulgi, a nawet przyjemności. Po „A Fragile King” nie mogłem dalej podążać tą drogą, ponieważ byłoby to po prostu nieuczciwe. Nie sądzę, by poruszanie tego tematu na kolejnych albumach było fair – zarówno wobec mnie samego, jak i wobec odbiorców. Pomimo

tego, że wciąż uważam Vallenfyre za formę hołdu dla mojego taty, pod względem tekstów i muzyki skierował się on w stronę bardziej uniwersalnych tematów, takich jak religia, podziały społeczne, rzeczy, które trawią dzisiejszy świat. Kolejne albumy Vallenfyre kreślą amplitudę emocji – od smutku i żalu w przypadku debiutu, przez wściekłość i gniew na „Splinters”, do strachu na ostatnim albumie. Czy uważasz, że prawdziwa i wiarygodna muzyka może powstawać tylko pod wpływem silnych, negatywnych emocji? — Bardzo trafnie to zauważyłeś. Z każdym dniem czuję, że mam coraz mniej cierpliwości do świata. Im jestem starszy, tym bardziej narasta we mnie frustracja związana z ludzką głupotą, ignorancją i brakiem poszanowania dla innych. Uważam, że taki rodzaj muzyki może powstać tylko na gruncie gwałtownych emocji. Z punktu widzenia muzyki, do gry w Vallenfyre zainspirowała nas cała masa kapel grających death, doom, grind, crust, punk, hardcore w czasach naszej młodości. Zauważ, że wszystkie te zespoły były bardzo silnie umocowane społecznie i politycznie. Zrodziły się z braku akceptacji, agresji i niepewności, które stanowiły nieodłączny element codzienności przełomu lat 80-tych i 90-tych. Tak jak już powiedziałem wcześniej, dzisiejszy świat bardzo przypomina tamte czasy. Stąd uważam, że „ Fear Those…” ma w sobie ten sam rodzaj pasji i gniewu. Pisząc o śmierci, przedstawiałeś ją zupełnie inaczej niż jest to na ogół robione w muzyce metalowej – na „A Fragile King” nie było flaków czy groteskowej ilości krwi. Śmierć to chwila, w której człowiek jest całkowicie osamotniony. Pisząc zaś o religii, dopatrujesz się zła nie w obrazie Boga czy szatana, ale w ludziach. — Sądzę, że jest to kwestią realizmu, jaki jest w nich zawarty. Wiesz, pomimo tego, że w młodości słuchałem wielu deathmetalowych kapel, nie mogłem strawić ich tekstów, ponieważ uważałem je po prostu za głupie. Mentalnie, dużo bardziej identyfikowałem się ze sceną HC/punk, ponieważ jej przesłanie dotyczyło prawdziwych rzeczy. Dlatego też w swoich utworach staram się również poruszać tematy rzeczywiste. Nie interesuje mnie fantazjowanie o rzeczach nadnaturalnych. Kiedy piszę o religii, Bogu, chorobach czy śmierci zazwyczaj robię to w sposób metaforyczny, przedstawiając ich np. jako demona. Dzięki temu poetyka jest większa, a same teksty dużo bardziej interesujące, niż walenie prosto z mostu. Czy nie sądzisz, że takie przyziemne, analityczne podejście do tematów może okazać się za trudne dla potencjalnego odbiorcy? W moim odczuciu realizm kreślonych przez ciebie wizji jest dużo bardziej przerażający niż standardowe wynaturzenia, które pojawiają się w sztampowych metalowych lirykach? — Mam taką nadzieję. Ich głównym założeniem jest, by być odpychającymi i przerażającymi. (śmiech) Jak wielokrotnie podkreślałeś, jednym z celów, jaki przyświeca ci od początku istnienia Vallenfyre jest chęć uzyskania brzmienia, które byłoby rozpoznawalne już po kilku sekundach. Mam wrażenie, że pomimo osiągnięcia tego celu, „Kill All Your Masters”, którym promujecie płytę dla wielu stanowił spore zaskoczenie. Zamiast doomowych klimatów rodem z „A Fragile King” zaserwowaliście solidną porcję szybkiego death metalu, zagranego z crustowym posmakiem. Czy waszym celem było zaskoczenie odbiorców? — Nie, zrobiliśmy to tylko i wyłącznie dla siebie. „Kill All Your Masters” to tylko jeden z dwunastu kawałków na tej płycie. „Fear Those…” jest bardzo zróżnicowana – obok trwającego 40 sekund strzału „Dead World Breathes” możesz na niej znaleźć superwolny i długi „Cursed from the Womb”. Ten album to mieszanina stylów. Jak już powiedziałem, kocham death, doom, crust, grind, punk, ale nie jestem w stanie wysłuchać jednego albumu od początku do końca. Słucham 2-3 kawałków i przyciskam ‘Next’. Właśnie taka idea przyświecała mi, gdy pisałem muzykę. Można więc powiedzieć, że zrobiliśmy ten album z pobudek czysto egoistycznych. (śmiech) Mam podobnie – gdy prowadzę samochód, co chwilę zmieniam płyty, co wkurza moich kompanów, którzy chcieli posłuchać jednej rzeczy do końca. — Dokładnie, robię tak samo (śmiech). Być może dzięki „Fear Those…” twoi kumple nie będą mieli powodów do

51

www.fb.com/Vallenfyre B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

Cześć Greg! — Cześć, Piotrek! Jak się masz?


narzekań, a ty nie będziesz musiał co chwilę zmieniać płyt. Klip, który nakręciliście do „Kill All Your Master” jest całkowitym zaprzeczeniem tego, co mówiłeś przy okazji robienia video do „Splinters”. Wówczas twierdziłeś, że nie cierpisz widoku pięciu facetów, którzy machają głowami. Czy w związku z tym, kolaż składający się z pełnych przemocy fragmentów z telewizyjnych wiadomości oraz koncertowych ujęć waszego zespołu jest odzwierciedleniem żywiołowości tego kawałka, a może to skutek ograniczonego budżetu? — Zapewniam cię, że dalej nie znoszę klipów, które są zrobione w ten sposób. Pierwotnie, do „Kill All Your Masters” miało powstać jedynie video z tekstem. Gdy zobaczyłem to, co przygotowała wytwórnia, bardzo mi się spodobało i uznałem, że jest nie tylko odrobinę lepsze od standardowego klipu z pięcioma facetami, którzy machają głowami, ale na dodatek pasuje do ogólnego wyrazu kawałka. Oprócz tego, w ramach nowego albumu powstaną jeszcze dwa teledyski. Pierwszy zostanie nakręcony do „An Apathetic Grave” – będzie to tak żałosny i biedny obraz, że nawet nas na nim nie zobaczysz. (śmiech) Drugim kawałkiem, jaki zostanie opatrzony video będzie „The Merciless Tide”, które będzie swojego rodzaju kontynuacją „Splinters” – będzie więc trochę aktorstwa i ciekawych ujęć. Niestety, w tego rodzaju muzyce, nie możesz nawet marzyć o jakimś wielkim budżecie na tę formę promocji. Niemniej jednak staram się wykorzystać to, co jest mi dane do maksimum. Wraz z każdym kolejnym albumem, muzyka Vallenfyre staje się dziksza i coraz bardziej pierwotna. Czy zgodzisz się, że w waszym przypadku rozwój można definiować jako regres? — Bez najmniejszego zająknięcia. Nie jest to wprawdzie niczym zamierzone, ale z każdym nagraniem nasza muzyka faktycznie staje się bardziej naga, brutalna, chaotyczna i „żywa”. Nazwałbym to regresem, wsteczną ewolucją. Odróżnia nas to od większości kapel, które z albumu na album stają się coraz bardziej zaawansowane technicznie. Bardzo mi się to podoba, że idziemy pod prąd. Paradoksalnie, wasz najostrzejszy album powstał bez udziału Scoota, który zdawał się być najbardziej crustową odnogą składu Vallenfyre. Czy rozwój kompozycyjny „Fear Those…” był stymulowany przez rozwój lirycznego konceptu, czy też było na odwrót? — I tak, i tak. Od samego początku czuliśmy, że teksty na „Fear Those…” będą miały bardziej społeczny

52

D nr 42 / 02–2017

i uniwersalny charakter. Z drugiej strony, widzieliśmy, że muzyka, jaką piszemy jest dużo agresywniejsza niż wcześniej. Na „A Fragile…” i „Splinters” stworzyłeś lwią część materiału – czy w przypadku „Fear Those…” również tobie można przypisać autorstwo większości utworów? — Przede wszystkim nie planowaliśmy nagrywania żadnego nowego materiału pod szyldem Vallenfyre. Poza tym, nie zaskoczę cię tutaj niczym nowym – po prostu pewnego dnia przyniosłem kilka pomysłów i wspólnie z Hamishem zadecydowaliśmy, które z nich są na tyle dobre, żeby warto byłoby je uwiecznić na płycie. Nasz nowy perkusista Waltteri, pomógł opracować aranże do kolejnych kawałków. Reasumując, pomimo tego, że napisałem większość kompozycji na „Fear Those…” uważam, że na tym krążku jest dużo więcej demokracji niż na poprzednich. Poprzednie albumy powstawały w sposób spontaniczny i z potrzeby serca – nie było mowy o jakimkolwiek planowaniu. Czy geneza „Fear Those…” jest podobna? Jaką rolę w powstawaniu nowego materiału odegrała improwizacja w studiu? Dzięki temu, że część materiału do „Splinters” powstała dopiero w studiu, płyta brzmi bardzo żywiołowo. Słuchając nowego albumu, odnoszę wrażenie, że w jego przypadku spontaniczność odegrała jeszcze ważniejszą rolę, zgadza się? — Nie inaczej! Pomimo, że weszliśmy do studia w zasadzie już z gotowym materiałem, chcieliśmy, by materiał był nagrany „na żywo”. Dlatego też zaczęliśmy zmieniać konstrukcje piosenek, komponować na poczekaniu. Wiesz, Waltteri jest bardzo dobry w improwizowaniu, więc daliśmy mu całkowicie wolną rękę, jeżeli chodzi o perkusję. Co do gitar i wokali – chcieliśmy, by płyta została nagrana w taki sposób, by słuchacz miał wrażenie, że uczestniczy w procesie jej powstawania. Bezcennym okazał się tu Kurt Ballou, któremu udało się uchwycić cały ten jazgot, jaki panował w studiu. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie natężenie dźwięku jest w stanie wygenerować cała ściana wzmacniaczy z odkręconymi na maksa potencjometrami? Hałas był taki, że powietrze w studiu drgało, a my ledwo wychodziliśmy z niego żywi. (śmiech) Jak wspomniałeś, waszym nowym perkusistą został Waltteri Väyrynen, który zastępował Adriana na koncertach już od 2014 roku. Jaki był jego udział w powstawaniu materiału? Co jego pojawienie się wniosło do zespołu? — Waltteri dołączył do zespołu tuż po nagraniu „Splinters” w momencie, gdy Adrian musiał poświęcić

więcej czasu At The Gates i The Haunted. W zasadzie, Waltteri jest więc w zespole od 3 lat. Co wniósł? Jak już powiedziałem, jest on bardzo dobry w improwizacji i często zdarza mu się improwizować na żywo. Na początku było to trochę denerwujące, ale po chwili przyzwyczaiłem się, a nawet polubiłem fakt, że każdego wieczora ten sam kawałek jest odgrywany w inny sposób. (śmiech) Nie wiem, czy da się go określić metalowym perkusistą sensu stricto – potrafi grać wiele różnych rodzajów muzyki i żonglować nimi. Jak to jest pracować z człowiekiem, który przychodził na świat w momencie, gdy ty byłeś już po wydaniu tak epokowych albumów jak „Lost Paradise”, czy „Icon”? — Na początku było to bardzo dziwne, ponieważ on jest prawie dwa razy młodszy ode mnie. Wbrew pozorom, Waltteri jest dużo poważniejszy ode mnie – zachowuje się jak dorosły, 40-letni facet, a ja dalej jestem jak nastolatek. Mimo to, wszystko działa jak należy. Kiedy graliśmy naszą pierwszą trasę po Stanach, Waltteri nie miał jeszcze 21 lat, w związku z tym nie mógł przebywać na backstage’u, ponieważ tam piliśmy alkohol. Musiał zatem czekać w busie do momentu wejścia na scenę. To świetny muzyk i bardzo się lubimy, dlatego też, po odejściu Adriana objął również jego posadę w Paradise Lost. To bardzo ciekawe, ponieważ w Polsce o ile mnie pamięć nie myli nie ma tego typu obostrzeń i nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielką przeszkodą może być wiek. — Świetnie, więc może jak kiedyś do was przyjedziemy zatrudnię jeszcze młodszego perkusistę. 5-latek może być? (śmiech) Może, pod warunkiem, że umie grać i nic nie będzie spożywał. Patrzeć chyba może. (śmiech) Wiem, że zarówno Adrian, jak i Scoot wywodzą się z kręgu twoich przyjaciół, a ich brak na najnowszym albumie to kwestia ich zobowiązań w innych zespołach, niż wewnętrznych niesnasek. Czy może to oznaczać, że jeżeli tylko znaleźliby wolny czas, to drzwi do zespołu stoją przed nimi otworem? — Nie do końca. Wiesz, kiedy facet osiąga pewien wiek musi być przede wszystkim odpowiedzialny. Scoot oraz Adrian dokonali wyboru, który był podyktowany przede wszystkim życiowym pragmatyzmem. Scoot ma swoje Doom oraz Extinction of Mankind, ale z drugiej strony ma też normalną pracę, dzięki której jest w stanie zarobić na chleb. Adrian, jak wiesz, bębni w milionie kapel i to jest źródłem jego utrzymania. Oczywiście, dalej jesteśmy kumplami, ale na ten moment Vallenfyre oprócz mnie tworzy jeszcze dwóch kolesiów, z którymi nagrałem ostatni album. Oprócz tego, na żywo od


przyznam się bez bicia, że alkoholem, który lubię najbardziej jest wódka. W zasadzie lubię go odrobinę za bardzo. W czasie tras Paradise Lost, razem z Nickiem wlewamy jej w siebie raczej za dużo. To bardzo zdradliwy alkohol – czasem pijesz sobie powoli, wydaje ci się, że masz wszystko pod kontrolą, a tu bam – ścina cię z nóg! (śmiech)

jakiegoś czasu wspomagają nas jeszcze Sam KellyWallace i Chris Casket, który grał w Extreme Noise Terror. Być może nie znam ich tak długo, jak Scoota, z którym przyjaźnimy się od momentu, gdy mając 18 lat razem wynajmowaliśmy mieszkanie, ale to również nasi starzy kumple. Chris był jedną z pierwszych osób, które wiedziały o Vallenfyre, natomiast Sam, który na co dzień robi w Jackson Guitars zastępował Hamisha, gdy ten po raz pierwszy odszedł z My Dying Bride. Zmiana stylistyki muzyki została odzwierciedlona przez okładkę, która zyskała bardziej punkowe, a nawet crustowe sznyty. W mojej opinii, cały jej urok zawiera się w dwóch białych punktach, które imitują białka oczu czaszki. Można w nich wyczytać całą paletę emocji, takich jak strach, rozpacz czy złość. W jaki sposób wpadliście na Hala Rottera, który wygląda, jakby sam był muzykiem Vallenfyre? — Dziwnie to mówić, ale naprawdę nie ma się czym chwalić – Hala poznaliśmy dzięki Instagramowi. Jeden z naszych kumpli miał Hala wśród swoich znajomych i, kiedy go podglądnąłem, odkryłem, że jest odpowiedzialny za okładki kilku kapel, których słucham. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich jego prac był rozkład, co osobiście bardzo mi się spodobało. Dodatkowo, gdy się skontaktowałem z Halem, okazało się, że jest fanem Vallenfyre. I tak oto problem sam się rozwiązał. Co do oczu – jesteś pierwszą osobą, która wyłapała ten szczegół i jego znaczenie. Taki właśnie był nasz zamysł, gdy przekazywaliśmy Halowi nasze wyobrażenie tego, jak okładka powinna wyglądać. Tak więc, odwaliłeś kawał dobrej roboty – gratuluję! Dziękuję! Podobnie jak „Splinters”, nowy album powstawał w GodCity Studio w Salem. Rozumiem, że praca Kurta Ballou odpowiada ogólnemu charakterowi wydawnictwa. Czy świadomość tego, że nagrywacie w Salem, miejscu będącym pomnikiem terroru religijnego, miejscu, w którym niewinni ludzie ginęli na skutek manipulacji religią odcisnęło piętno na atmosferze „Fear Those…”? Przecież album właśnie o czymś takim opowiada! — Nie wiem, czy można mówić o bezpośrednim wpływie tego miejsca na atmosferę albumu. Dla nas Salem to po prostu kolejne miasto, które odwiedziliśmy na swojej drodze. Chociaż z drugiej strony patrząc, czasami nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że się czymś inspirujesz. Salem to jedno z najstarszych miast w Stanach i może właśnie dlatego przypomina mi północną Anglię, dzięki czemu czuję się w nim bardzo swobodnie. Gdy nagrywaliście „Splinters”, przyznawałeś, że jesteś pod wrażeniem amerykańskich piw, które są warzone w małych browarach. Czy jako prawdziwy syn Albionu uważasz się za smakosza piwa? — Nie, stary, w ogóle! (śmiech) Po prostu lubię alkohol, dlatego pijąc w zasadzie nie bardzo mnie obchodzi, co piję. Na pewno nie lubię piw smakowych takich, jak chociażby IPA. Dużo bardziej wolę lagery i mocne piwa, które w odróżnieniu od tych z mniejszą ilością alkoholu, nie są mocno gazowane. Żeby ci przybliżyć moje gusta, powiem, że chyba najbardziej smakuje mi Guinness. To piwo akurat znają wszyscy. A które piwa z UK polecasz? Czy lubisz bardzo mocne Barleywine czy Russian Imperial Stout, które są piwami mocno brytyjskimi? — Oczywiście, znam te piwa i mi one smakują, ale

Wydaje mi się, że dając koncert jako wokalista masz dużo więcej pola manewru, jeżeli chodzi o spożycie, niż gdy grasz sztukę jako gitarzysta? — Absolutnie się z tobą zgadzam. Przed każdym koncertem, czy Paradise Lost czy Vallenfyre zawsze lubię sobie coś chlapnąć. Niemniej jednak, gra na gitarze wymaga dużo więcej precyzji i skoncentrowania, a temu alkohol, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja. Natomiast, kiedy występujemy z Vallenfyre, zazwyczaj mogę sobie pozwolić przed koncertem na więcej, często dużo więcej. Gdy jestem na gazie, jako wokalista, daję z siebie wszystko, a nawet jeszcze więcej. Być może to, co powiem zabrzmi mało profesjonalnie, ale dla mnie Paradise Lost to taka praca, przed którą możesz wprawdzie wypić sobie drinka, ale musisz się stawić w należytym stanie. Koncert Vallenfyre to dla mnie sobotni wypad z kumplami na miasto, gdy nie musisz się martwić, że na następny dzień nie musisz zrywać się do roboty i znowu możesz się poczuć, jak nastolatek i zalać pałę. Prawdę mówiąc, zdziwiłeś mnie mówiąc, że nie jesteś piwoszem – miałem tutaj przygotowanych jeszcze kilka pytań… — Skądże znowu – jestem piwoszem, piję dużo piwa, ale nie jestem jego koneserem, nie potrafię poznawać marek piwa po jego smaku. Dużo bardziej interesuje mnie moc i ilość. Poza tym, z każdym kolejnym kuflem to, co pijesz staje ci się coraz bardziej obojętne… Ok., no to spróbujmy! Co sądzisz o browarze Wychwood, który nie dość, że robi pyszne piwo o ciekawej estetyce, to jeszcze wspiera metalową scenę? — Wiem, co to za browar, ale Hobgoblin albo Black Wych to bardziej działka Hamisha. Jak już powiedziałem, wolę lagery – Stelle Artois, Budvara, Wallsteinera. A co sądzisz o piwach promowanych przez nazwy zespołów – Iron Maiden, Motörhead, czy Behemoth? Czy uważasz, że to dobra forma promocji? — Wszystko zależy od smaku browaru – tego, czy jest smaczny, czy nie. To oczywiście świetny rodzaj marketingu. Na przykład Hamish gorąco polecał mi piwo sygnowane logiem Iron Maiden. Niestety, pewne piwa, pomimo tego, że są firmowane przez nazwy kapel są zwyczajnymi sikami. Nie chcę podawać tutaj konkretnej nazwy browaru, ponieważ znamy się i lubimy z muzykami zespołu, którego nazwą jest on sygnowany, ale prawda jest taka, że jest to doskonały przykład tego, iż nazwa kapeli i smak piwa nie muszą iść ze sobą w parze. Z własnego doświadczenia powiem tobie, że piwo AC/DC jest cholernie cienkie, w przeciwieństwie do ich ostatniej płyty. — To właśnie to, o czym mówię. Jaki jest sens w robieniu i polecaniu browaru, którego samemu nie chciałoby się wypić?! (śmiech) Czy chciałbyś, żeby Vallenfyre miało swój browar? Jaki piwny styl, by ono prezentowało? Czym różniłoby się piwo sygnowanego nazwą Paradise Lost? Skoro z Nickiem lubicie wódkę, to może najodpowiedniejszym byłby bardziej procentowy napój? — Dla Paradise Lost byłoby to jasne, klarowne piwo, zdecydowanie. Jeżeli chodzi o Vallenfyre, to wydaje mi się, że najbardziej odpowiednie byłoby to ciemne piwo a’la to, co waży wspomniany przez ciebie browar Witchwood. Jesteśmy z północy Anglii – taki rodzaj piwa pasowałoby więc również do tego regionu naszego kraju. Ale wtedy byłaby to działka Hamisha. Więc może jakiś stout byłby kompromisem? Prawdę mówiąc, gdybym miał wybierać alkohol, który swoim smakiem odpowiadałby charakterowi Vallenfyre, to byłby to chyba jakiś mocny tani cydr albo scrumpy (mocny cydr z zachodniej Anglii – dop. P.)! (śmiech) Dziękuję, to już wszystko! Ostatni słowa są twoje! — Dzięki za bardzo fajny wywiad, zaskoczyłeś mnie tymi pytaniami o piwie! (śmiech) Mam nadzieję, że dzięki takim ludziom, jak ty, uda nam się kiedyś zawitać do Polski. Dlatego naciskajcie promotorów – wystarczy tylko wysłać maila lub zadzwonić! D

53


Hej! Fajnie, że znaleźliście czas dla „7 Gates” Magazine! Jak nastroje przed premierą waszego najnowszego minialbumu „Sychodžańnie”? Jakie są dotychczasowe reakcje na ten materiał? — Hail! Dzięki za zainteresowanie Ljosazabojstwa! Wprawdzie EP-ka „Sychodžańnie” nie miała jeszcze swojej premiery, kawałek promujący to wydawnictwo – „Piekła”, jak dotąd spotyka się wyłącznie z pozytywną odezwą. Ljosazabojstwa wyłoniło się z najgłębszych otchłani nieoczekiwanie kilka lat temu tylko po to, by zaatakować demem „Staražytnaje licha”. Pomimo tego, że kolejne wydawnictwo ujrzy światło dzienne w czerwcu, dane członków zespołu wciąż pozostają spowite aurą mroku. Jaka jest tego przyczyna? Czy uważacie, że tajemniczość to narzędzie marketingowe, które doskonale wpisuje się w mroczny i złowieszczy charakter waszej muzyki? A może brak informacji, co do personaliów członków zespołu ma służyć odwróceniu niepotrzebnej uwagi ze świata zewnętrznego? — W naszym odczuciu, tajemniczość nie jest żadnym zabiegiem marketingowym. Żaden z nas Ghost, czy inna Batushka, by promować się mistyfikacją. Nikogo nie powinno obchodzić, kim jesteśmy, ponieważ pod czarnym słońcem i tak wszyscy wyglądamy jednakowo. Stąd też unikanie niepożądanej uwagi zdaje się być również istotnym powodem dla pozostania anonimowym. Tajemnica zawsze jednak rodzi spekulacje i podejrzenia, tym bardziej, że nazwa waszego zespołu może zostać przetłumaczona na język angielski w dwojaki sposób – „murder of fate” oraz „doom slaughter” (po polsku może ona oznaczać „morderstwo losu”). Co ciekawe, w Mińsku, z którego pochodzicie istnieje już zespół o nazwie Doomslaughter, który podobnie jak wy, młóci bezlitosny death/black metal. Zgodzicie się, że trochę za dużo podobieństw, jak na przypadkowy zbieg okoliczności? A może zdecydujecie się uchylić nam rąbka tajemnicy? — Pamiętaj, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a od jej nadmiaru ludziom dzieje się krzywda (śmiech). Co do koligacji z Doomslaughter – o niczym takim nie można mówić. Na demo „Staražytnaje licha” zaprezentowaliście kawał obskurnego death/black metalu, zagranego z wyraźnie rytualnym zacięciem. Słuchając kawałka „Piekła”, można przyjąć, że na EP-ce „Sychodžańnie” będziecie dalej podążać tą drogą. Czym kierowaliście się podczas prac nad nowym materiałem? — Pisząc kawałki, które znalazły się na „Sychodžańnie” stawiliśmy sobie za cel kontynuowanie obranego kierunku z jednoczesnym zachowaniem konstrukcji riffów i rytmów. Zupełnym przypadkiem do muzyki przeniknęły elementy thrash i doom metalu, czego skutkiem jest bardziej zróżnicowana w porównaniu do „Staražytnaje licha” praca gitar. Kolejną innowacją jest zwiększona ilość partii klawiszy oraz sampli z melorecytacjami. Elementy te nie spowodowały jednak żadnej zmiany, jeżeli chodzi o styl lub atmosferę naszej muzyki. Jeżeli wsłuchasz się w nią uważnie, przekonasz się, że brzmi ona tak, jak powinien brzmieć black metal – prosto i prymitywnie. Tytuł nowego krążka, „Sychodžanie” oznacza „zejście”. Jego sens może być interpretowany dosłownie jako przemieszczanie się w dół, w głąb ziemi, ale również (metaforycznie) jako zejście do piekła, odejście z tego świata, złożenie w grobie czy też eksplorowanie najmroczniejszych obszarów ludzkiej świadomości. Która wersja rozumienia znaczenia tytułu jest najbardziej zbliżona do waszego zamysłu? — „Sychodžańnie” oznacza „zejście”, zgadza się. Jako, że nasze utwory pod względem muzyki i tekstów koncentrują się wokół trzech tematów: śmierci i apokalipsy, podróży do piekła oraz bezczeszczenia tego, co święte, można przyjmować, że „Sychodžańnie” stanowi całość konceptualną. Tytuł pierwszego kawałka „Pozirk u biezdań” można tłumaczyć jako „Spojrzenie w otchłań” – to wprowadzenie, którego celem jest wywołanie u słuchacza poczucia nieuniknionego końca. Prowadzi on bezpośrednio do kolejnego instrumentalnego, tytułowego utworu „Sychodžańnie”, który opowiada o podróży duszy do piekła, gdzie czekają na nią niekończące się męki. „Zhuba” znaczy „Zagłada”, „Śmierć”, „ Zatracenie” i – jak można łatwo się domyślać – przedstawia koniec świata i sposób, w jaki chcieli-

54

D nr 42 / 02–2017

Białoruś jest powszechnie uważana za skansen Europy, miejsce, gdzie życie, choć biedne i ciężkie, toczy się powoli, a najczęściej wcale. Brak sielankowości i szara codzienność, sporadycznie urozmaicane pałowaniem i represjami fundowanymi społeczeństwu przez reżim Łukaszenki skutecznie jednak gwarantują brak takich atrakcji, jak chociażby niezwykle popularne na Zachodzie zamachy terrorystyczne czy nadprogramowa obecność imigrantów. Z punktu widzenia metalu, nie wygląda to wcale lepiej – kraj ten tętni arkonopochodnymi zespołami pagan-folkmetalowymi, które za nic mają dystans, jaki współcześnie dzieli ich ojczyznę i Europę. Ich członkowie żyją natomiast chwałą wieków minionych, biesiadami, czczeniem słowiańskich bóstw, ideami walki i braterstwa z wojami z drużyny. Zupełnie niepostrzeżenie jednak, pod zwieńczonym sumiastym wąsem nosem białoruskich odpowiedników Kajka i Kokosza w ciemnościach najgłębszych piwnic ponurego Mińska, wśród oparów wódy i dragów zamieszkało zło o imieniu Ljosazabojstwa. Czyhając w mroku, hydra ta nie ma pojęcia ani o tym, jak bardzo jest obleśna, jak wygląda, ani nawet ile ma głów. Dlatego też nie do końca wiadomo, z którą z nich miałem przyjemność uczestniczyć w poniższej rozmowie. Jedno jest natomiast pewne – dźwięki, jakie wydaje białoruskie monstrum brzmią wybornie. ↔ byśmy, by się on zadział. „Piekła”, podobnie jak w języku polskim określa „Piekło” i porusza temat śmierci, oraz mąk, jakimi jest ona poprzedzona. Pozostałe dwa kawałki „Šliach na Miehida” („Ścieżka Megiddo”) oraz „Zabojstwa ljosu” („Morderstwo Losu”) to hymny poświęcone apokalipsie, która nadejdzie prędzej czy później. W wywiadach podkreślacie, że styl Ljosazabojstwa bazuje na prostocie i surowości. Poza muzyką, te dwa atrybuty odnoszą się również do dźwięku i procesu nagraniowego. Pomimo tego, że „Sychodžańnie” zostało nagrane zgodnie z tą sprawdzoną przy okazji dema metodą – w waszej sali prób, z dwoma mikrofonami, kilkoma wzmacniaczami i Aliaksiejem Siedzinem za konsoletą – na podstawie udostępnionego utworu „Piekła”, wydaje się, że wasze brzmienie zostało jeszcze bardziej ulepszone. Czy było to zamierzone? W jaki sposób udało się wam osiągnąć wysoką jakość dźwięku przy tak ograniczonej ilości sprzętu? — Poziom produkcji, jaki udało się osiągnąć Aliaksiejowi zaskoczył również nas. Kiedy nagrywaliśmy materiał na demo, musieliśmy się nieźle natrudzić, by przy pomocy sprzętu dostępnego w norze, zwanej salą prób, uzyskać prawidłowe brzmienie perkusji. Tym razem, by nagrać ścieżki bębnów odwiedziliśmy profesjonalne studio. To bardzo nowoczesne, wspaniale wyposażone miejsce, które naprawdę potrafi zdziałać cuda. Pozostałe instrumenty i wokale zostały zarejestrowane tak, jak miało to miejsce w przypadku taśmy demo. Czy pierwotność i naturalność kompozycji, brzmienia oraz procesu zapisu muzyki mogą być uważane za część idei, która leży u podstaw istnienia Ljosazabojstwa, czy też mamy tu do czynienia z bardziej prozaicznym powodem, takim jak choćby materialne i finansowe ograniczenia, z którymi każdy musi się borykać? — Brzmienie, jakie udało nam się uzyskać w żadnym wypadku nie było zamierzonym efektem. Raczej dziełem przypadku. Równie szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest fakt, że ta pierwotność pasuje doskonale do naszej muzyki. Wiesz, moglibyśmy wynająć profesjonalne studio, inżyniera dźwięku z wielkim nazwiskiem, który wyprodukowałby nasz album, ale podejrzewam, że mimo wszystko efekt byłby taki sam. W jaki sposób dźwięki, które znalazły się na albumie, a wcześniej na demo odzwierciedlały klimat, jaki panował w trakcie sesji nagraniowej? Jakie rytuały pomagają wam zachować odpowiednią atmosferę w trakcie pracy nad muzyką? — Atmosfera, jaka panowała w trakcie prac nad utworami, które znalazły się na demo i EP-ce została w nich uchwycona w bardzo wyraźny sposób. W norze, w której nagrywaliśmy, a w której na co dzień mamy

swoje miejsce prób, używamy minimalnej ilości światła. Dlatego też to miejsce przypomina raczej ciemny labirynt, wijący się głęboko pod ziemią i pozbawiony wyjścia. Dzięki temu spotęgowaniu ulega uczucie klaustrofobicznego strachu. Ilekroć tam się znajdujemy, zawsze staramy się wzmacniać te doznania przy pomocy alkoholu i narkotyków. Stąd też każdy utwór, jaki usłyszycie powstał w stanie większego lub mniejszego odurzenia. Never stop the Kryŭjan metal madness! Dlaczego zdecydowaliście się używać w tekstach języka białoruskiego? Czy jest to efekt walki o tożsamość narodową? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że podobnie jak w przypadku słowackiego Malokarpatan, dla wielu słuchaczy wasz język ojczysty jest tak egzotyczny, że po raz pierwszy będą oni mieli z nim styczność dopiero w trakcie słuchania muzyki? — Uważam, że białoruski jest najlepszym językiem dla ekstremalnego metalu ze względu na swoją unikalną rytmiczność i melodyjność wymowy. Nawet, jeżeli nie śpiewasz po białorusku, ale posługujesz się growlem brzmi to bardzo oryginalnie. Dzisiaj język białoruski jest w zasadzie martwy. Po ponad dwóch dekadach efektywnego mordowania białoruskiej kultury i języka przez rządzących, niemalże wszyscy mówią wyłącznie w języku rosyjskim. Wydaje się więc, że nasze dziedzictwo narodowe było bardziej żywe w czasach ZSRR niż w czasach „niezawisłej” Białorusi. Czyste kurewstwo! Czy nie boicie się, że pomimo uroku i plugawości, której nabierają teksty śpiewane w słowiańskim języku, właśnie z tego względu ich przekaz może być ograniczony lub źle zrozumiany? Do której warstwy twórczości przywiązujecie większą wagę – muzyki czy tekstów? — Pierwotnym założeniem zespołu było, aby miał on niewielki zasięg, a jego fani wywodzili się z lokalnego środowiska. Wyszło jednak tak, że jedynie kilka kopii demówki udało nam się sprzedać na Białorusi, a reszta zaś rozeszła się po świecie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla wielu ludzi pełne zrozumienie czy też przetłumaczenie naszych tekstów może stanowić problem, ale podejrzewam, że ich sens mógłby być niezrozumiany nawet gdyby były one podane w bardziej przyswajalnej formie. Nic na to nie poradzimy. Co do drugiej części twojego pytania, to zarówno słowa, jak i muzyka są dla nas jednakowo ważne i nie można ich traktować oddzielnie. Niemniej jednak, najczęściej to słowa powstają pierwsze, a muzyka jest pod nie aranżowana. W moim odczuciu, LSZB wraz z Malokarpatan czy Cultes des Ghoules stanowi charakterystyczny nurt zespołów, które pomimo tego, że skupiają się na tematyce zła robią to w sposób ludyczny, tak, że w ich twórczości brzmią echa tożsamości narodowej. Czy LSZB w jakimś stopniu inspiruje się białoruską tra-


Prawdę mówiąc, nie znam wielu zespołów, które pochodzą z Białorusi, a już na pewno żaden z nich nie gra takiej muzyki, jak LSZB. No może poza wspomnianym już Doomslaugther. Jak jesteście postrzegani na lokalnej scenie, jeśli można mówić o takowej? Z jaką odezwą spotkało się wasze demo w waszej ojczyźnie? Czy grając obskurny death/ black metal czujecie się odszczepieńcami? — Ha! Odszczepieńcy – nie inaczej! (śmiech) Widzisz, gramy death/black metal w sposób, w jaki – w naszym odczuciu – powinien on brzmieć. Niestety, nasi pobratymcy pod pojęciem death metalu rozumieją jakieś melodyjne deathmetalowe gówno z onanizowaniem się na flecie, natomiast black metal to dla nich posępny automat perkusyjny, który stoi w sypialni. Tak, niestety, to wszystko wygląda. Zawsze, oczywiście, istnieją wyjątki, takie jak chociażby Śmiercieslaŭ – znakomity thrash/black metal. Mieliśmy też kilka świetnych zespołów deathmetalowych na przełomie lat 80 -/90 -tych, jak Exhumator, Bleeding, Thrasher, ale wszystkie one rozpadły się dawno temu. Z niecierpliwością wyczekujemy pojawienia się nowych zespołów z Kryŭji. Być może stanie się to za 10 lat, być może później. Ciekawym jest, że do niedawna praktycznie nikt na Białorusi nie wiedział o naszym istnieniu, ponieważ nie jesteśmy kolejnym folk-viking-gothicnu-jakimśtam zespołem. Nasza muzyka spotkała się z największym przyjęciem w Europie i Stanach.

— Nasz rząd ma w dupie metal, dopóki nie jest on nośnikiem treści politycznych, antyrządowych albo nie służy propagowaniu ideologii narodowo-socjalistcznej. Parę lat temu zablokowano na Białrorusi koncert Incantation, ponieważ prawosławni chrześcijanie poczuli się obrażeni, ale ma to raczej charakter marginalny. Społeczeństwo raczej w ogóle nie interesuje się metalem. W sumie to życie na Białorusi jest proste, jak jazda na rowerze. Tylko, że ten rower płonie. I ty też płoniesz. I wszystko dookoła też płonie. I nagle okazuje się, że tak naprawdę to jesteś w piekle.

To już koniec. Raz jeszcze dziękuję wam za poświęcony czas. W ostatnich słowach powiedzcie proszę, czego można oczekiwać od Ljosazabojstwa w przyszłości i czy może zdecydowaliście się w końcu zacząć grać na żywo, na co mam nadzieję! — Dzięki za wsparcie! Pracujemy już nad nowym materiałem, najprawdopodobniej dla pierwszego pełnego albumu. Tak więc, może wkrótce usłyszycie coś nowego! D

Jaki jest stosunek administracji państwowej i społeczeństwa białoruskiego do ekstremalnej muzyki metalowej? Czy zaprzątają sobie głowę zjawiskiem, jakim jest metal?

55

www.lszb.bandcamp.com B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

dycją i podaniami, które są pełne dziadów, leśnych bab, kołdunii i duchów? — Ludyczny, mówisz? (śmiech) Master’s Hammer to zespół, który uważamy za jedną z najważniejszych inspiracji, ale nie ma mowy, byś odnalazł w naszych tekstach jakiekolwiek reminiscencje, które pochodzą z narodowej kultury. Nie jesteśmy zespołem pogańskim. Tu nie ma żadnych wałchwów, liasunów, rusałek, kwiatów paproci czy ljasunów! Tylko czyste bluźnierstwo! (śmiech)


Zawsze myślałem, że buzująca w żyłach latynoska krew jest odpowiedzialna nie tylko za temperament, zamiłowanie do obfitych „culos”, ale również nadmierną gadatliwość. W sumie, za podobny wyznacznik mogłoby posłużyć imię Jezus – wszak jednemu posiadaczowi tego imienia, od niemalże dwóch tysięcy lat z powodzeniem udaje się przekonywać do swoich racji całe rzesze ludzi przy pomocy swoich talentów oratorskich. Idąc tym tropem, można by sądzić, że rozmowa z liderem kalifornijskiego Morfin, który łączy w sobie te dwa determinanty powinna być niewyczerpalnym potokiem słów. Niestety, okazało się, że Jesusowi bliżej do mrukliwego blackmetalowego mizantropa rodem spod koła podbiegunowego, niż szczodrego w słowa luzaka, grającego death metal. A szkoda, bo o „Consumed by Evil” fajnie by było dowiedzieć się coś więcej, niż w poniższej rozmowie. ↔

Hej! Na początku powiedz proszę, jak to jest być Jezusem w świecie death metalu? Czy czujesz się mesjaszem, którego misją jest głosić deathmetalową ewangelię? Czy posiadanie takiego imienia pomaga, czy przeszkadza w środowisku, w którym Chrystus nie cieszy się największą popularnością? (śmiech) — W zasadzie, to sam nie wiem. Jak dotąd, moje imię nie było przedmiotem ani specjalnego zainteresowania, ani jakiejkolwiek dyskusji. Byłoby chyba czymś niezmiernie głupim, jeżeli ktoś, kogo zainteresował album Morfin zdecydował się, by go nie kupować tylko dlatego, że imię jednego z członków zespołu to Jezus. Po przesłuchaniu „Consumed by Evil” rzeczą, która przede wszystkim rzuca się w uszy jest poprawa brzmienia. Pomimo, tego, że płyta brzmi, jakby

56

D nr 42 / 02–2017


Dzięki lepszej produkcji wasza muzyka nie tylko brzmi agresywniej, ale również silniej zostały w niej wyeksponowana praca instrumentów oraz złożoność kompozycji. Jest to szczególnie widoczne w „lllusions of Horror” czy „Posthumous”, gdzie kunszt instrumentalny błyszczy w szczególny sposób. Czy w waszym odczuciu rozwój techniczny muzyki jest nieodłączną częścią istnienia zespołu? Czy można się spodziewać, że kiedyś, wzorem Death wasza muzyka stanie się jeszcze bardziej zawiła i techniczna, a brzmienie suche i wręcz laboratoryjne? — Nasz styl powoli ewoluuje, zmienia się i staje bardziej złożony. Celem muzyki, którą tworzymy jest przede wszystkim, dawanie radości z gry nam samym, a nie udowadnianie komuś naszych umiejętności czy możliwości technicznych. W jaki sposób podchodzicie do komponowania? Kto z was jest główną siłą sprawczą w zespole? Czy Mike i Edward, którzy są nowymi członkami zespołu mieli swój wkład w powstanie „Consumed by Evil’? — Kompozycje to suma zbiorowych wysiłków wszystkich członków Morfin. Każdy z nas ma swój udział w pracy nad nowym albumem i naprawdę lubimy wspólnie komponować. Niezależnie też od stażu w kapeli, wszyscy mamy w niej takie samo prawo głosu. W moim odczuciu, „Consumed by Evil” to wasz popis jako instrumentalistów, ale również twój jako wokalisty. Dzięki lepszej produkcji partie wokalne zdają się być agresywniejsze, ale też coraz wyraźniej, żywiej przypomina – w porównaniu z „Inoculation” – rozpaczliwy głos Schuldinera. Zgodzisz się z tym? — Ścieżki wokali na „Inoculation” mogły być dużo bardziej agresywne, ale wówczas po prostu nie pasowałyby do muzyki, która po prostu nie miała wystarczającego kopa. Ponieważ kompozycje na naszym drugim albumie są dziksze, cięższe i szybsze, mogłem sobie pozwolić na to, by moje partie brzmiały bardziej wściekle. Główną inspiracją dla Morfin jest twórczość Chucka Schuldinera. W podobnej stylistyce tworzą wasi koledzy z FDA Rekotz – Skeletal Remains i Rude oraz Gruesome (Relapse Records). Interesującym jest fakt, że wszystkie te kapele w mniejszym, bądź większym stopniu współtworzą Latynosi. Co takiego specjalnego jest w muzyce Schuldinera, że tak pociąga Latynosów? Czy dorobek Death koresponduje z latynoskim temperamentem? — Naprawdę nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie. Jesteśmy po prostu grupą kumpli, którzy kochają death metal. Czy nie sądzisz, że bardziej adekwatnym tytułem dla najnowszego albumu, w kontekście waszego stylu i inspiracji, wydawałby się „Consumed by Evil Chuck”? — Nie, w żadnym wypadku. Przyczyna jest prosta – nie jesteśmy żadnym tribute-bandem Death. Teksty Morfin miały zawsze charakter abstrakcyjny. Czy przy „Consumed by Evil” kontynuowaliście ten sposób pisania tekstów, czy może skupiliście się na realnych wydarzeniach? — Inspiracją dla większości liryków, jakie znalazły się na naszym najnowszym albumie były prawdziwe wydarzenia, do których ludzie mogą z łatwością się odnieść. Czy obecna polityka USA i wypowiedzi Donalda Trumpa na temat mniejszości i imigrantów mogą być uważane za szczególnie inspirujące przez pryzmat waszego latynoskiego pochodzenia? — Prawdę mówiąc, nie za bardzo interesuje nas polity-

ka i rzeczy z nią związane. Dlatego też w zasadzie nie poświęcamy jej nawet najmniejszego miejsca w naszych tekstach. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że pomimo tego, że wspaniale byłoby żyć i tworzyć w latach 90-tych, to jednak obawiasz się, że wówczas wasza muzyka nie miałaby siły przebicia. Czy w świetle tych słów uważasz, że muzyka Morfin nie przetrwałaby próby czasu? A może wszystkie świetne rzeczy zostały już nagrane i nic nowego i ciekawego już nie powstanie? — Dzisiaj powiedziałbym inaczej. Wierzę, że Morfin i jego spuścizna jednak przetrwałby próbę czasu. Jako kapela zachowujemy się w ten sam sposób, w jaki działały zespoły lat 90-tych. Dla przykładu – ogromna większość z tych muzyków tworzyła pod silnym wpływem thrash metalu. W odczuciu wielu, muzyka Morfin ma w sobie thrashowy pazur, a takie kapele, jak Coroner, Sepultura, Metallica czy Slayer są dla nas ważnymi wzorcami. Podobieństwa można wymieniać bez końca. W moim odczuciu, obecność takich kapel, jak wasza, które grają muzykę nawet o tak wyraźnych inspiracjach jest dużo bardziej wiarygodna. Jaki jest twój stosunek do tego, co robi Death to All lub Dio Disciples? Czy uważasz, że ich działalność jest wyłącznie żerowaniem na legendach? — Wręcz przeciwnie – istnienie takich kapel jak DTA, to wspaniała rzecz i naprawdę cieszą się one dużą

popularnością. Wielu ludzi nie miało okazji, lub bardzo chciało zobaczyć Chucka czy Dio na żywo. Ponieważ nie mają już na to szans, tribute-bandy są tym, co może im dać namiastkę emocji i wrażeń, jakie odczuwaliby na koncertach idoli, którzy odeszli. W obecnym czasie panuje moda na granie retro – ma to swój wyraz zarówno w muzyce, jak i w wyglądzie kapel. Czy często spotykacie się z zarzutami, że zamiast spróbować stworzyć coś nowego, nadać nową tożsamość swojej muzyce wykorzystujecie patenty Death, Massacre czy Obituary, które wszyscy znają i lubią? — Bardzo często spotykamy się z takiego typu zarzutami, ale prawdę mówiąc niewiele nas one obchodzą. Robimy to, co chcemy i jak chcemy. Dotyczy to również muzyki. Ostatnie pytanie dotyczy esencji death metalu – koncertów. W maju, razem z Rude ruszacie w trasę po Europie. To chyba wasza pierwsza wizyta na Starym Kontynencie? — W zasadzie to będzie nasza druga wizyta w Europie i nie możemy jej już się doczekać. Jak dotąd graliśmy kilka razy w Niemczech i zawsze było fajnie! Koncerty na Starym Kontynencie dają masę radości. Lekkim zaskoczeniem dla nas była ilość państw, w których zagramy koncerty – naprawdę chcielibyśmy odwiedzić ich większą ilość, ale to na ten moment to wszystko, na co stać naszego agenta. Bardzo chcielibyśmy dotrzeć kiedyś do Polski. Wielu ludzi nas tam zapraszało. D

www.fb.com/morfindeathmetal B ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

została nagrana w latach 80-/90-tych, dźwięk wydaje się być bardziej czystszy i wyraźny. Dlaczego zdecydowaliście się odejść od garażowego brzmienia? Czy był to efekt świadomej decyzji? — Założeniem, jakim kierowaliśmy się w czasie prac nad „Consumed by Evil” było nadanie mu brzmienia całkowicie odmiennego od tego, jakie mieliśmy na debiucie. Dlatego też zdecydowaliśmy się nagrać ten album w nowym studiu. Żeby było zabawniej, w międzyczasie, studio, w którym nagrywaliśmy nasz pierwszy album zostało zamknięte, tak więc, tak czy inaczej byliśmy zmuszeni do znalezienia nowego miejsca.


ACEPHALIX „Decreation” CD ‘17 [20 Buck Spin] Mam bardzo dobrych przyjaciół – Agę i Tomka, zwanego pieszczotliwie Tomeczkiem. To para bardzo porządnych i sympatycznych ludzi, z którymi razem ze swoją ładniejszą połówką lubimy się od czasu do czasu spotkać, pośmiać – a na dodatek i, ku mojej nieskrywanej radości, Tomeczek to se chlapnąć lubi. Jednak przebieg kilku ostatnich wspólnych biesiad, jakie miały miejsce w moim M3 był zatrważająco podobny. Goście przychodzą, rozsiadają się, kawka, kurtuazyjne zapytanie o to, kto prowadzi i, czy Tomek pije piwo, czy może coś mocniejszego. Odpowiedź za każdym razem jest taka sama, więc po chwili wjeżdżają zakąski i gorzała. Siedzimy, gadamy, śmiejemy się, a ja w międzyczasie udaję się do lodówki po kolejną flaszkę. Czas dalej miło płynie przy stole, żarty już nie są może tak wyszukane, ale jest naprawdę fajnie i wesoło. Rozmawiając o czymś z kolegą, nagle zamykam oczy i budzę się już rano, leżąc w łóżku w skarpetach i pełnym opakowaniu. Na sobie czuję wzrok żony, ciężki tak, że mógłby miażdżyć mury, a w sobie zaś okropnego moralniaka, spowodowanego tym, że znowu zakończyłem wieczór przedwcześnie popisową sztuczką, czyli zaśnięciem przy stole. Jest mi źle, bo wiem, że było fajnie i na poziomie, tylko nie pamiętam, co dokładnie się działo, ani jak, ani kiedy się to zakończyło. I takie właśnie uczucia towarzyszą mi po lekturze krążka Acephalix. Na początku jest miło, „Upon This Altar” pięknie rusza motoryką, w której słychać crustowe korzenie zespołu. Gdzieniegdzie – niczym rwane wspomnienia dnia poprzedniego – rozbrzmiewają motywy znane z krążków Incantation, a nawet Cannibal Corpse, ale w ogólnym rozrachunku, poza nazwą w pewnym sensie znaczącą, po spotkaniu z tym zespołem i po kilku przesłuchaniach „Decreation” naprawdę nic w głowie mi nie pozostaje. Niestety, człowiek budzi się tak, jak siedział – w tych samych skarpetach. (333/444 – Cycu)

ALTARAGE „Endinghent” CD ‘17 [Season of Mist] Oto i są – wielce wyczekiwani niczym pierwsza gwiazdka na wigilijnym niebie, sprawcy jednego z największych deathmetalowych zamieszań 2016 roku. „NIHL” – tak zwała się gęsta, upajająca duchotą, magmowata i kakofoniczna bestia, która rok temu była przyczynkiem do mojej rozmowy z wielce gburowatym i nieprzystępnym gitarzystą MNTHAURem, kasandrycznie wieszczącym, że koniec jest bliski, a kolejny album będzie zbiorem hymnów niepowodzenia, symfonią choroby i obrzydliwości, w której zawsze znajdą się szczyty i doliny. Po dwóch, jak do tej pory opublikowanych, numerach znaleźli się i tacy, którzy nie czekając na całość już zdążyli wystawić wyrok, że Altarage zaczęło i skończyło się na debiucie, który był szczytem możliwości wciąż enigmatycznej czwórki z największego miasta Basków, a „Endinghent” będzie tylko jedną wielką doliną nudy i wypacykowania pod nowego, w pewnym sensie mainstreamowego wydawcę. Aż tak drastyczny w ocenach bym nie był, chociaż prawdą jest, że brakuje w tym wszystkim tego pierwotnego szaleństwa i nieprzewidywalności. Cały czas odnoszę wrażenie, że o ile debiut był, jak zwalisty młody bokser, który na ringu robił kipisz, ogień w szopie, nie patrząc na konsekwencje szedł do przodu na zabój i furiacko niepoczytalny młócił w nieobliczalnym obłędzie tak, że stracił połowę zębów, połamał żebra, ale cały ujebany w rdzawo słodkiej krwi wygrał, pozostawiając przeciwnika na deskach z wybebeszonym mięsnym kadłubem; tak do drugiej walki Altarage przygotował sztab szkoleniowców, mówiąc, jak operować nogami, balansować ciałem, bilansować oddech i kiedy uciekać do rogu – tym samym zatracił się gdzieś ten niezrównoważony psychicznie upadek obyczajów. Wiadomo, trzeba kuć żelazo póki gorące, Hiszpanie chyba jednak

58

D nr 42 / 02–2017

pospieszyli się z następcą „NIHL”, mimowolnie stając się ofiarą wygórowanych oczekiwań oraz niemożności ponownego, aż tak mocnego zaskoczenia, a tym samym przeskoczenia debiutu, bo cytując klasyka: „pierwsze pierdolnięcie jest najważniejsze”. Obawiam się, że w tym przypadku rewolucja „NIHL” pożarła własne dzieci. I pewnie, że albumem „Endinghent” Altarage udowadnia, iż na bazie klangorowego death metalu, pełnego dysonansów, przeszywających, zgrzytających gitar i jazgotliwego chaosu wciąż jest naprawdę mocny, jednak nie ukrywam, że to debiut Antiversum „Cosmos Comedenti” ostatnio spędza mi sen z powiek, o wiele bardziej wybrzmiewając prosto z trzewi i rozprutego brzucha nicości. (555 – ManieK) BLAZE OF PERDITION „Conscious Darkness” CD ‘17 [Agonia] Nie tylko tytuł 4. albumu Blaze of Perdition czyni zeń bardzo świadomy materiał. Wraz z „Conscious Darkness” zespół intencjonalnie zamyka pewien etap działania w okowach ciemności, bo nie dość, że w tym roku mija dekada od przeistoczenia się Perdition w bardziej płomienisty szyld, to samo wydanie materiału datowane jest na dzień po 4. rocznicy śmierci basisty 23 aka Ikaroza, kiedy to w Commemoratio Omnium Fidelium Defunctorum na autostradzie w Austii członkowie BoP uczestniczyli w tragicznym w skutkach wypadku. W takim kontekście, cytat rozpoczynający zarazem płytę, jak i pierwszy utwór „A Glimpse of God”, a zaczerpnięty z 3. odcinka serialu Młody papież, nabiera bardziej wyrazistego znaczenia: (…) everyone must learn that it takes sacrifice and suffering to find God. It's too easy to come to terms with God as the sun is setting. They have to find Him in the cold and the dark of night. The way I did (…)”. Patrząc na to wszystko, jak najbardziej można uznać „Conscious Darkness” za ostateczne zamknięcie klamry ex definitione i rozpoczęcie nowego etapu, również tego, który powinien być crème de la crème wszystkiego, czyli muzycznego wnętrza. Niecałe 45 minut podzielone na 4 utwory daje pewne wyobrażenie o konstrukcjach, z jakimi przyjdzie się zmierzyć, jednak Blaze of Perdition wpuścił do swojego ogrodu węża, który nie dość, że wije się w niespodziewane, smoliste zaułki, to jeszcze zrzuca w nich skórę, by wyjść odmieniony z zupełnie innego zakątka pogrążonego w świadomym jądrze ciemności. Weźmy taki „Ashes Remain”, którego siarczysty początek jest rodem z najlepszych lat norweskiej, blackmetalowej wymiany ognia, ale około 8. minuty kontrolę przejmuje misternie i powoli tkana melodyka gitar z pajęczo dokładną sekcją perkusyjną pod batutą Vizuna, który właśnie w tych wolniejszych, „atmosferycznych” partiach przechodzi samego siebie, a to z jaką lekkością od około 6. minuty „Detachment Brings Serenity” Blaze of Perdition wydaje blask ciemności każe obowiązkowo stawić się na listopadowej trasie u boku Ulcerate. Jamie Saint Merat, bębniarz Nowozelandczyków i wielbiciel polskiego blackmetalu będzie miał na czym oko zawiesić i gdzie ucho przystawić. Rubikon został przekroczony. (666 – ManieK) CORPUS CHRISTII „Delusion” CD ‘17 [Folter] Szczerze mówiąc, poczułem się lekko skonfundowany początkową frazą albumu, serce zadrżało, że oto kolejny zespół odkrył w sobie ciągotki do grania tzw. religijnego black metalu. Jaką to ulgę odczułem, kiedy okazało się, że jednak nie, a Portugalczycy wrócili do stylu sprzed „PaleMoon”, wzbogacając go nowymi elementami. Nowa odsłona blackmetalowej podróży jest zdecydowanie spokojniejsza i klimatyczna niż poprzedniczka. Nie brakuje na niej jednak momentów dzikich, nieokrzesanych i chłoszczących chropowatym black metalem. Jednakże tym razem Corpus Christii skupiło się mocniej na emocjonalnej stronie blackmetalowego terroru. „Delusion” jest bardziej zawiły, więcej dzieje się w sferze aranży, w których sięgnięto po wiele interesujących rozwiązań. W prostych żołnierskich słowach napisać można, że jest tu, na czym ucho zawiesić i nawet po dłuższym obcowaniu z zawartością albumu potrafi on zaskoczyć. Może nie jest to mistrzostwo świata, chociaż z drugiej strony, kiedy coraz więcej zespołów idzie w kierunku tzw. nowoczesności czy też awangardy takie albumy jak „Delusion”, których twórczość jest osadzona na sztywnym i niereformowalnym blackmetalowym szkielecie jawią się, jako cos naprawdę zaskakującego. Klasyka na pewno przyświeca Portugalczykom, ale ci inkorporują do niej kilka świeżych rozwiązań, co jest przysłowiowym wiatrem w żagle. Mimo tych nowości, materiał nie stracił nic na swojej drapieżnej naturze, to ciągle black metal bezpośredni, radykalny w swojej formule i sączący nienawiść. (666 – Tymothy)

DEATH LIKE MASS „Jak zabija diabeł” EP ‘17 [Under the Sign of Garazel] O tym, jak kręte bywają blackmetalowe drogi udowodniła trasa koncertowa Mgła, Bestial Raids, Lvcifyre na przełomie kwietnia/ maja, przed którą co bardziej wtajemniczeni z wielce mokrymi gaciami czekali na „niespodziankowo gościnne” występy Death Like Mass. Może i dla wielu na wyrost były te oczekiwania z zagryzionymi do czerwoności wargami, ale diabeł jednak pokazał, że na żywo zabija równie skutecznie i bez zbędnego certowania się, co podczas odsłuchu w domowych pieleszach. EP-ka ta ukoiła również skołatane czarne serca tych, którzy położyli lachę na „Coven, or Evil Ways Instead of Love” Cultes des Ghoules, widząc w niej pomniejszego sukcesora „Henbane” i nafetowane CdG na podkręconych, frenetycznych obrotach, co miejscami wcale nie jest daleko idącym stwierdzeniem. Kontynuacja „Krętych dróg” także jak najbardziej zachowana, ale tym razem podrasowana piekielną gęstwiną, więcej tu siary i pierdolnięcia z o wiele szybciej wystrzeliwanymi riffami, gorliwymi i nasyconymi ekspresją plwocinami piekielnego Marka (melodeklamacje w „Fausta ciemnej nocy duszy” idą za pan brat z manierą Romana Kostrzewskiego) oraz zawiesistą, bujnie krzewiącą się kanonadą perkusji. Jest moc i przekonywujące, esencjonalne, wręcz dające się dotknąć natchnione zło. I to nie wyssane z koniunkturalnego palca, tylko z samego źródła blackmetalowego, autentycznego fanatyzmu. Kręte drogi doprowadziły do namacalnego diabła, który dosadnie pokazuje, jak skutecznie zabija, więc aż strach się bać, co będzie na pełniaku, o ile w ogóle będzie dane go doczekać, bo DLS ponownie idealnie sprawdza się na krótkich dystansach. (666 – ManieK)

DEGIAL „Predator Reign” CD ‘17 [Sepulchral Voice] Wieje jakby się kto powiesił. Nad Polską szaleje orkan Ksawery, duje tak, że o mało nie powyrywa okien, a na czterech budowach toczących się wokół mojego bloku dokuje się istna ropierducha – w chaotycznym braku jakiejkolwiek kontroli latają śmiercionośne blachy ogrodzeniowe, styropian już całkowicie wywiało w pizdu i tylko patrzeć, jak na zaparkowane samochody pierdolną łamiące się w pół wysokopienne dźwigi lub Toi Toi, zainstalowany przez jakiegoś budowlanego Einsteina na samym skraju 3. piętra. Armageddon has arrived! Idealnym akompaniamentem do tego krajobrazu po bitwie, dokonującego się na moich oczach jest „Predator Reign”, który przybywa równie bezkompromisowo na wkurwionym, zdziczałym, surowym death/blackmetalowym speedzie z piekła rodem. Z początku brzmienie sprawia wrażenie zbyt suchego, płaskiego i zapiaszczonego, ale po kilkakrotnym porwaniu przez tę szalbierczą zawieruchę, po diabolicznym strzale za strzałem to odczucie gdzieś znika, bo 3. album Degial wciąga niczym trąba powietrzna wraz z całym syfem i brudem zgarniętym z dziesięcioleci bestialskiego, zapienionego i kipiącego gniewem death/blackmetalu. Szwedzi już chyba do końca życia nie zdołają uciec od fascynacji pierwszymi latami Morbid Angel, jednak na „Predator Reign” jest jej tutaj coraz mniej na rzecz drapieżnego thrash/heavymetalowego podminowania i ogólnie „klasycznego” grania. Tutaj nie ma chwili wytchnienia, każdy utwór jest rozwścieklony, jak ranny dzik i porywająco podnoszący ciśnienie niczym najostrzejszy zakręt na rollercoasterze. A zapewniają to m.in.: „Crown of Fire” z kakofonicznym podszyciem, wyjąco-wijące solówki najbardziej kąśliwie dające o sobie znać w „Hellstorm”, thrash/ heavymetalowy wstęp „Annihilation Banner” ze spienionym przejściem w Morbid Angel z „Altars of Madness”, na wskroś deathmetalowy „Triumphant Extinction” czy też „Devil Spawn” z wejściem tak zagęszczonym i galaretowatym, jak kilkunastoletni deathowy kompot oraz zamykający „Clangor of Subjugation” z industrialnym klimatem. Degial kolejny raz dupy nie daje, ale za to bez chwili wytchnienia porządnie ją


batoży sprawdzonymi i sparciałymi death/blackmetalowymi rzemieniami. (555/666 – ManieK) DEMONIC TEMPLE „Chalice of Nectar Darkness” CD ‘17 [Putrid Cult] Kolejny album od Morgula, który pozamiatał mną konkretnie. Debiut Demonic Temple to dla mnie kompletne zaskoczenie i jak na razie numero uno pośród polskich wydawnictw w tym roku. Takiej ciemności oczekuję po blackmetalowej płycie, całkowitej, nieprzeniknionej i gęstej. „Chalice…” pod względem klimatu to prawdziwy majstersztyk. Ten muzyczny rytuał opętuje słuchacza w oka mgnieniu i wciąga go w piekielną głębię. Ciary murowane i to przy każdym odsłuchu, a ich im więcej tym lepiej, bo sekretów ukrytych pośród dźwięków jest wiele do odkrycia. Fascynuje mnie ta muzyka i jej prymitywna aura zionąca pierwotnym złem. Jak dla mnie to jest kwintesencja muzyki plugawej i bluźnierczej, która swoją obrzędowa naturą tylko potęguje odczucie, że obcuje się z naprawdę negatywną energią. I to jest prawdziwy black metal, ta muzyka kreuje rzeczywistość, autentycznie na nią wpływa każdą swoją nutą. Potężny materiał utrzymany w średnich tempach, wypełniony po brzegi doskonałą muzyką, która uzależnia od siebie bardzo szybko. Aby w pełni docenić kunszt tego albumu, trzeba posłuchać „Chalice…”, bo słowo pisane nie jest w stanie oddać jej mocy. (777 – Tymothy) DESOLATE SHRINE „Deliverance from the Godless Void” CD ‘17 [Dark Descent] Desolate Shrine to pewnego rodzaju fenomen. Helsińskie trio nie rozdrabnia się na pomniejsze nagrania, skupiając się wyłącznie na długograjach, łącznie z opisywanym tu materiałem mając ich na koncie 4 w ciągu 6 lat. W niezmiennym składzie cały czas wykuwają i żłobią w na swój sposób meandrycznym i nieschematycznym death/doommetalowym stylu, który nabrał rozpoznawalności już na wysokości 2. i 3. albumu oraz, co najważniejsze, to wszystko wciąż idzie w parze z coraz wyższą jakością. Gdy 2,5 roku temu przy okazji wydania „The Heart of the Nertherwolrd” maglowałem Lauriego Laaksonena (ponownie odpowiedzialnego za wszystkie instrumenty i oprawę graficzną), mówił że teraz robi wiele różnych rzeczy, mając coś w rodzaju dwóch albumów o tej samej wartości, ale różnego pokroju gatunkowego, od doom metalu po progresywny rock. Wydawało mu się, że nie jest w stanie zdecydować się, na czym chciałby się skoncentrować, będąc w nadpobudliwej fazie nie był pewien, co z tego wyjdzie, więc nie ukrywał, że nie będzie zaskoczony, jeżeli po prostu powie: „pieprzyć to!”; i ponownie zacznie pracować nad kolejnym materiałem Desolate Shrine. Zresztą, śmiejąc się przyznał, że przypadkowo napisał już nawet jeden utwór. Jak się teraz okazuje właśnie na rzecz „Deliverence from the Godless Void”, czyli jednak powiedział „pieprzyć to!” i zabrał się za to, co potrafi najlepiej – totalnie labiryntowy, karbowany death/doom metal z analogowym brzmieniem, perkusją „złapaną” na żywca, obłąkanym klimatem oraz przysadzistymi, panoramicznymi kompozycjami, bujnie krzewiącymi się często w kolosalnych i widlastych kompozycjach. Chyba tylko on jeden wie, jak zbudować 8- lub 10-minutowca, który od pierwszej do ostatniej sekundy swoją niebotyczną monumentalnością będzie trzymał w napięciu – wystarczy wspomnieć chociażby „Unmask the Face of False” z mglisto-kosmicznymi klawiszami (chyba jeden z najcięższych i najwolniejszych utworów DS), porąbany „The Graeae” z nekro-onirycznymi etapami i chorym klimatem klawiszy, jakby wystukiwanymi w jakimś starym, opuszczonym kinie na sfatygowanym pianinie czy też walcowaty „The Silent Star”. Wszystko zamyka „ …of Hell”, najbardziej doomowy z progresywnymi marginaliami, który jak przystało na DS daje asumpt do tego, że Finowie mają jeszcze niejednego asa w długaśnym rękawie. Dodając do tego mastering u Dana Lowndesa z Resonance Sound Studio, jak dla mnie otrzymujemy dzieło kompletne. Nie bez przyczyny Matt Calvert z Dark Descent Records przyznaje, że Desolate Shrine to jego oczko w wydawniczej głowie. (666/777 – ManieK) ECFERUS „Shamaniacal Essence” EP ‘17 [Hellthrasher] Podobnież razem można dużo, a w pojedynkę niewiele, i na dodatek w pojedynkę świata nie zmienisz. Kłam pierwszemu twierdzeniu zadaje odpowiedzialny za wszystko Alp, który prosto z regionu Wielkich Jezior pluje starej daty black metalem, na pierwsze przytknięcie ucha sprawiającym wrażenie mocno chaotycznego i bałaganiarskiego. Drugiemu stwierdzeniu, walczący samopas Ecferus nie ma zamiaru zaprzeczać, ani desperacko wymyślać koła na nowo lub za wszelką cenę robić dekonstrukcji sprawdzonego przepisu na czarcią polewkę. „Lobotomization Portal Akcent”, otwierający „szamańską esencję” marszowo zadziorną raptownością i furiactwem na norweską starą modłę, dysharmonicznie bujający „Talisman Fire Eye” z wokalną barwą przypisaną tylko dla najbardziej popieprzonych gardłowych w tym gatunku czy też „Deprogrammation Entranceptor”, zamykający obskuranckie drzwi tej EP-ki nieco kakofonicznymi zagraniami, gdzie dysonanse i zawijasy bardzo szybko przeradzają się w prostolinijną i kościstą młóckę, potwierdzają że spiritus movens tego projektu jest więźniem wokalnego kunsztu „DMDS” oraz blackmetalowej przeszłości, gdy się nie kalkulowało tylko szło na żywioł. Z początku nie wróżyłem Ecferus długiej przyszłości w moim odtwarzaczu, ale „Shamaniacal Essence” rzeczywiście trzeba dać wiele szamańskich powtórzeń, by wycisnąć z niego blackmetalowe meritum dopełnione obłędnym malowidłem Luciany Nedelei, której stylowi najbliżej do Davida Herreriasa. No i na dodatek, dla podbicia smaku ta wszechobecna sczerniała zieleń, którą w średniowieczu uważano za kolor symbolizujący katastrofę i zło, będąc kojarzona z samym diabłem. Istniał nawet przesąd, że ubieranie się na zielono może ściągnąć złe moce i pecha. Mam nadzieję, że Hellhtrasher przywoła wszystkie siły nieczyste, by łyknąć pod swoje skrzydła trzeci album Ecferus, pecha mu to na pewno nie przyniesie, czego dowodem listopadowy split z The Wakedead Gathering. (555 – ManieK)

ATREXIAL „Souverain” CD ‘17 2 listopada 1992 roku Przemysław Gintrowski, Jacek Kaczmarski i Zbigniew Łapiński wprowadzili na muzyczne salony poezji śpiewanej Wojnę postu z karnawałem, będącą „powrotem do historii Europy, która jest pełna dramatów, tragedii, zbrodni, wojen religijnych i ekonomicznych, których byliśmy kiedyś częścią i będziemy częścią”, jak zapowiadał podczas inauguracyjnego koncertu Kaczmarski. Ćwierć wieku stuknęło, a „Syn marnotrawny” czy „Kantyczka z lotu ptaka” wciąż są przerażająco aktualne. I gdzie tu, do cholery, w tej wstępnej dygresji znaleźć przełożenie Atrexial do solidarnościowych pieśniarzy? Otóż takie, że trzech bardów z Katalonii pod obskurnymi sztandarami Godz ov War Productions prowadzi na „Souverain” nieszablonową walkę black z death metalem. Ha! Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji. Na debiucie Atrexial przez 55 minut odbywa się emocjonujące przeciąganie liny między tymi dwoma gatunkami ze wskazaniem na remis, a elementami sprzęgającymi te dwa nastroszony koguty jest cały garnitur klawiszowych ubarwień (celne podbudówki w „Unmerciful Imperial Majesty”), sampli, klimatycznych dopowiedzeń („The Ominous Silence”) i smolistych wypełnień. Jednak głównym identyfikatorem „Souverain” jest death/black z gęstą duchotą wykradzioną z najlepszych lat Morbid Angel i przeszywającymi solówkami („Shadows of the Nephilim Throne”) oraz sposób budowania dramaturgii i zawiązywania akcji a’la Behemoth („Under the Scourge of Lamashtu”, pomnikowy wstęp do „Illuminator”). Jeżeli dodać do tego mnogość rozgałęzionych wokali i obłędny, mefistofeliczny klimat, to debiut Atrexial czyta się jak najlepszą powieść, której każdy z kolejnych rozdziałów wciąga swoimi czartowskimi szponami, a człowiek leci jak ta ćma do lucyferycznego światła, zapominając o śnie i o tym, że rano trzeba dźwignąć dupę do roboty. „Welcome to the worst nightmare of all: Realisty!”. (555/666 – ManieK)

LOATHFINDER „The Great Tired Ones” EP ‘17 Spójrzcie na obrzydliwie makabryczną okładkę autorstwa Roberta A. von Rittera, wgryźcie się w ten obraz niczym mali „najemnicy śmierci” w opuchniętego trupa. Widzicie ten centralnie, najniżej osadzony krwiście zgniły i gangrenowaty stalaktyt? Widzicie, jak to całe cuchnące szambo resztek ludzkiej degrengolady, ta ciastowata breja zwaliście i lawinowo spływa do piekielnej otchłani, do tego monstrualnego czarciego kibla wypełnionego upodleniem, miazmatami i osyfioną nicością? To po rozwałkowaniu przez „The Great Tired Ones”, sączącym się niczym ropień ze zbutwiałej rany, będziecie na samym dnie tej zatęchłej głębi, przywaleni toną najgorszego gówna i największych lęków tego świata. Loathfinder przetacza się ze swoją EPką, która pierwotnie miała być materiałem demo, niczym mrożący krew w żyłach buldożer – powoli, dostojnie i skutecznie dociskając do gleby tak mocno, że między zębami czuje się wilgotnie spleśniałą ziemię i larwy toczące truchło tego świata. Loathfinder grzęźnie bowiem w nekrowalcach, dla których głównym dyrygentem jest przytłaczający, antypatyczny i zwarzony doom metal, oblany sowicie eksploatacją blackmetalowych rejonów (przede wszystkim na płaszczyźnie wokalnej), katorżniczymi oraz mozolnymi riffami, których opasłość dopełnia malaryczna i narkotyzująca atmosfera, przysadzisty bas niczym jelito grube, a także grubo ciosane, jak spod siekiery, dojmujące i pełne znoju death/blackmetalowe wokale. Mimo że „The Great Tired Ones” jest kolubryniastą bronią ciężkiego kalibru, to dzięki takim utworom, jak „Scents of Regression” i tytułowemu numerowi, wieńczącemu to maziowate dzieło, Loathfinder przejawia zadatki na bardziej… rockowe granie. (555 – ManieK)

PERSECUTORY „Towards the Ultimate Extinction” CD ‘17 Nie trzeba być metalowym omnibusem, rozpoznawać wszystkie logówki ciernistych krzewów, będąc wybudzonym nawet w środku nocy, by po spojrzeniu na kolczastonabojowy szyld Persecutory w mgnieniu oka poczuć w trzeszczących kościach, że „Towards the Ultimate Extinction” będzie pustoszył wszystko, co stanie na jego gniewnej black/thrashmetalowej drodze niczym huragan Irma, który jowiszowo rozsierdzony surowo rozprawił się z rejonem Północnego Atlantyku, Wyspami Karaibskimi i Florydą. Gwałtowna nawałnica, awanturniczo uformowała się nad Bosforem i napędzana rozwibrowanym wkurwieniem rozjuszonych riffów, nabuzowanymi wokalami oraz galopującą sekcją rytmiczną ma szansę dzięki Godz ov War Productions zaatakować najdalsze zakątki ziemskiego padołu. Już otwierający „Pillars of Dismay” jest dziarskim słowem zachęty do tego, że debiut Turków nie będzie bezsensownym war napierdolem, tłukącym się o swoje koślawe nogi. Kąśliwa solówka idealnie korespondująca z wyjącymi wokalami Tyrannic Profanatöra jest tylko zapowiedzią tego, co wyprawia się w tytułowym numerze, który ma wszystko, co black/thrash podpalany death metalem mieć powinien – jest gitarowa żarliwość, sprężystość kompozytorska i płomienna wielowątkowość wokali, które miejscami ocierają się o eminentny ton z „De Mysteriis Dom Sathanas”. Jednak „Towards the Ultimate Extinction” to nie tylko pełna wyrazistego temperamentu autostrada do piekielnego zatracenia, ale również bujające zwolnienia w „Along the Infernal Hallways” oraz wojenno-marszowe „wytchnienie” w „Hegemony of the Ruinous Impurity”, do tego morderczo rockowy feeling oraz przebojowość. I gdyby tak jeszcze było więcej ognia w brzmieniu to Persecutory spokojnie mógłby konkurować z ostatnimi albumami Urn czy Craven Idol. (555/666 – ManieK)

PIG’S BLOOD „Pig’s Blood” CD ’17 Gdy piszę tę recenzję, świat dochodzi do siebie po zamachu w Barcelonie. Islamskich terrorystów po raz kolejny nie zdołały powstrzymać ani laurki rysowane kredą w miejscach poprzednich ataków, ani też gromkie deklarowanie poczucia wspólnoty na Facebooku.Obawiam się, że podobne – czyli żadne – wrażenie na potencjalnych mudżahedinach zrobić może najnowszy oręż cywilizowanej Europy, czyli jaskrawo kolorowe fiszki, które jak grzyby po deszczu wyrosły na ulicy La Rambla. Zatrważającym jest, że Europa nie jest w stanie zrozumieć, iż jedynym artefaktem, który jest w stanie zapobiec kolejnym zamachom jest świnia! Pogarda, jaką mahometanie żywią do trzody chlewnej jest powszechnie znana, dlatego też tylko dumne jej przedstawicielki są w stanie udaremnić marzenia o chwalebnej śmierci i zajęciu miejsca między dziewicami a prorokiem, którymi karmią się setki domorosłych piromanów i kierowców ciężarówek. Parafrazując dewizę, jaką umieszczali na swoich sztandarach kosynierzy insurekcji kościuszkowskiej – „Chrjusze żywią y bronią”. Niestety, na budowanie muru z boczku, który mógłby zatrzymać falę napływających imigrantów jest już za późno, a obtaczanie nabojów w smalcu, może okazać się bezowocne, w związku ze znanymi wszystkim walorami smakowymi przesmażonej słoniny. Zupełnie nieoczekiwanie, bohaterem na skalę ogólnoświatową może okazać się znany wszystkim rubaszny Greg z Godz ov War, któremu udało dokonać się dźwiękowego zapisu świńskiej krwi pod postacią płyty CD. Dla właściwego zrozumienia zawartości kompaktu, Grzegorz opatrzył go po światowemu, etykietą z napisem w języku angielskim Pig’s Blood. Dla tych, którzy zastanawiają się, jak może brzmieć wieprzowa posoka, podpowiem, że to bardzo obskurna hybryda death i black metalu, w której wyraźne zafascynowanie wkurwem i prędkością Blasphemy czy Angelcorpse zgrabnie przeplata się z duchotą potężnych zwolnień rodem z krążków Incantation. Pomimo niemalże namacalnych inspiracji, w przypadku Pig’s Blood nie można mówić ani o wtórności, ani o braku pasji. Publicznie aplikowanie tego typu morderczej audiomieszanki w miejscach, które wydają się szczególnie atrakcyjne dla lanserskiego spaceru z pasem szachida czy też romantycznej przejażdżki ciężarówką, nie tylko skutecznie przepędzi z nich islamskich męczenników, ale także wytrzebi kłębiący się w nich turystyczny motłoch, pozostawiając w nich jedynie głuchych oraz tych, na których debiut formacji z Milwaukee zrobił takie samo wrażenie, jak na mnie. (555 – Cycu)

59


ANABOTH „Ścierwo o bruk” CD ‘17 Anaboth ma swój zamknięty muzyczny świat i chyba im w nim dobrze. Zespół przy pierwszym kontakcie kojarzy się z typowym klasycznym black metalem z lat 90-tych. Dużo chaosu, zimna, brudu i szorstkiego grania. Analizując sytuację, która rozwija się na „Ścierwo na bruk” słychać, że inspiracje sięgają także w kierunku metalu lat 80-tych, sporo tu nawiązań do starego thrashu, tego wulgarnego i nieokrzesanego. I co w tym złego? Ano na razie nic, ale do tego dochodzi jeszcze zamiłowanie do udziwnienia muzyki, do pchania jej w rejony poniekąd nieco dziwne czy wręcz dziwaczne. I tu Anaboth zaczyna właśnie w pewnym sensie kuleć, bo to ich odjechanie w schizofreniczne rejony, jak dla mnie jest nie za bardzo dobrze spasowane z cała resztą. Z jednej strony muzyka nabiera dosyć niespotykanego posmaku, z drugiej staje się po prostu męcząca, żeby nie powiedzieć, że wieje nudą. Prawda jest taka, że panowie hołdują prostym rozwiązaniom, a jak chce się zjechać na dźwiękowym tripie w jakieś szalone tematy, to jednak asceza nie jest najlepszym rozwiązaniem. Przez to cały album nabiera, jak dla mnie, lekko niedołężnego charakteru, jakby miejscami niedomagał, jakby muzycy nie dawali sobie rady, po prostu najzwyczajniej jakby zabrakło skilla, aby odpowiednio ją zakręcić. Mam mieszane uczucia, co do „Ścierwo o bruk”, z jednej strony fajne, że po staroświecku, pierwotnie, prosto i z diabłem, z drugiej strony słabo, bo nie daje rady z odrealnieniem klimatu, że to, co miało być pojebane i krzywdzące psychikę wyszło cholernie dziecinnie. (333/444 – Tymothy) SKALD OF MORGOTH „The Siege of Angband” CD ‘17 Ciemną i plugawą stronę tolkienowskiego świata wykuwano w metalu na wiele sposobów, niczym 10 tysięcy zniewolonych kowali w nieprzeniknionych lochach Angbandu. Jednak Skald of Morgoth nie ma zamiaru oblegać sparszywiałej natury mitycznego Śródziemia nie pierwszy i nie ostatni raz od tej samej strony, którą zwykły obierać bardziej melodyjne lub bombastycznie patetyczne zespoły, będące poplecznikami literackiej spuścizny autora Władcy Pierścieni. Drogę prowadzącą do obłudnych orków, zaplutych trolli i obmierzłych goblinów Polacy wybrali dość prostą, na pierwsze odsłuchy nużącą i znojną szeregiem powtórzeń, ale na pewno na wskroś podziemną, własną, pełną żużlu wulkanicznego i sumiennie prowadzącą do najczarniejszego serca Ered Engrin. Konstrukcje tworzone przez bardów Morgotha spływają powolnymi strumieniami, szkaradnie przecedzając i odsączając blackmetalowy osad, któremu ciężkości dodaje doomowaty, nieco „grecki” charakter nacisku na klimat, a nie na fajerwerki i zasadzanie się na słuchacza z pierdyliardami heterogeniczności. I chociaż chłopaki znajdują miejsce na zabrudzone solówki („The Horde of Thangorodrim”, „Ancient Depths of Utumno”) czy też czystsze operowaniem dosyć jednostajnym wokalem („The Horde of Thangorodrim”), to jednak „The Siege of Angband” jest „toporne” i karczemne niczym młoty i wielkie miecze Olog-hai. Zresztą odnoszę wrażenie, że istota muzyki Skald of Morgoth ma wiele wspólnego z naturą właśnie tego podgatunku trolli wyhodowanych przez Saurona pod koniec Trzeciej Ery. Okrucieństwo tak podziemnie podanego black metalu usmolonego doomowym borowaniem płynie nie z bezmyślnej chęci niszczenia, lecz z przewrotnego sprytu i klocowatego ciągnięcia machiny oblężniczej oraz regulowania marszu. (444/555 – ManieK) SONS OF SERPENT „Primeval Ones” demo CD ‘17 Cześć i chwała Tomkowi z Under the Sign of Garazel, że z otchłani zapomnienia, niczym blackmetalowy grotołaz wydobył na powierzchnię jedyne demo Sons of Serpent, w którym maczali palce m.in. Brovar (na demówkowych materiałach Behemoth Frostem zwanym) i T. Kaos, wielbiciel chaosu z Lvcifyre. Słucham, słucham i jeszcze raz słucham, zastanawiając się, jak to jest w tym pojebanym metalowym świecie poukładane, że całe zastępy gównianych kapel z równie chałowatymi nagraniami podpisywały papiery na wydanie albumów, zalewając sceną swoją niskogatunkową miernotą po dziś dzień, a taki „Primeval Ones” skazany był na 19-letnie lewitowanie w niemal podziemnym niebycie. Nie wiem, czy chłopakom po prostu nie chciało się zaangażować w Sons of Serpent na pełnej piździe, czy znów przyczyniła się do tego emigracja Toma (tak jak w przypadku rozpadu Hödur), a może po prostu niezbadane są wyroki boskie, ale aż dziw bierze, że te dwa utwory z 1998 roku nie pociągnęły za sobą więcej, bo potencjał był naprawdę duży. Czołobitną fascynację światem grozy Lovecrafta słychać i czuć tutaj dosłownie w każdym promilu, a przede wszystkim w hymnicznie złowróżbnym i pełnym napięcia wstępie do „Rites of Cthulu”, po którym przebijają się kanonadowe odnośniki do starego Immortal czy też echa „Pandemonic Incantations”, kiedy to Inferno rozwijał skrzydła na tronie pomorskiej bestii. Jest pioruńsko zajadle, prymitywnie, ale też z odpowiednią dozą diabolicznej melodyki oraz jaszczurzo wijącymi się solówkami („The Return of Primeval Ones”), z żarliwie zeźlonymi wokalami i równoważnie użytymi klawiszami dla podpicia klimatu, który już i tak wystarczająco został osiągnięty tą furiacką mieszanką black/death metalu. No i Selani Studio, ma się rozumieć, które wówczas reklamowało się koślawym rysunkiem dziecka z marketingową adnotacją – „nagrywamy lepiej niż rysujemy”. Jeszcze tylko hieratyczne zakończenie „The Return…” i można ceremonialnie wielbić Wielkich Przedwiecznych. (555 – ManieK)

60

D nr 42 / 02–2017

EXHUMED „Death Revenge” CD ‘17 [Relapse] Kiedy pierwszy raz usłyszałem Exhumed, byłem pacholęciem z wąsem analnego rozbójnika pod nosem, a kolega, który prezentował mi zawartość jakiejś niemieckiej składanki wskazał na kawałek „Sodomy and Lust”, twierdząc, że to grind, ale brzmi bardzo thrashowo. Czasu od tego dnia upłynęła cała rzeka, gusta kolegi już dawno się zmieniły – zmienił się też Exhumed. Jak się bowiem okazało, cover Sodom, którego autorstwo niegdysiejszy mentor metalu, mylnie przypisywał kapeli Matta Harvey’a okazał się proroczym dla dalszej jej twórczości. Z albumu na album w stylu Exhumed pojawiało się coraz więcej melodii oraz elementów bliższych klasycznemu metalowi, niż grindcore’owi. Prawdę mówiąc, nie widzę nic zdrożnego w przeobrażeniu się gorliwych kontynuatorów krwawej spuścizny Carcass w piewców łączenia death metalu z heavy/thrashem. Bo, mimo że to death metal, to jakiś taki hiciarski i żwawy tak, że aż noga sama chodzi – wystarczy chociażby posłuchać takich kawałków, jak „Defenders of the Grave” czy „Unspeakable”. Nie mam również nic przeciwko temu, by idea, zaprezentowana przez Amerykanów na „Death Revenge” była wyznacznikiem dla ich kolejnych wydawnictw. Nie na co dzień spotyka się z deathmetalową operą, której fabuły nie powstydziłby się zmarły w lipcu George Romero, a formy – poza muzyką – dopełniał naprawdę zajebista okładka. (666/777 – Cycu) HANDS OF THIEVES „Feasting on Dark Intentions” CD ‘17 [Hellthrasher] 7 lat temu Irańczyk, uznany za winnego kradzieży czekolady i kakao w sklepie ze słodyczami w Teheranie, został skazany na obcięcie dłoni. Karnej amputacji dokonano jeszcze w oldschoolowy sposób, bo już 3 lata później Iran zaprezentował swój najnowszy wynalazek do ganienia tych, co to mają lepkie ręce – maszynę do obcinania palców i dłoni. Na publiczne egzekucje przez ukamienowanie oraz chłostę jeszcze nieprzewidziano technicznych udogodnień. Złodziei trzeba jebać, jak burą sukę, dlatego nie ma co jumać „Feasting on Dark Intentions” z neta, tylko jak najbardziej wydać kilka srebrników na oryginał, bo takiej formy posiadania jest jak najbardziej wart, mimo swego ascetycznego wydania w biedapacku. Portlandzkie złodziejskie ręce obrzynane są nieśpiesznie z krwiożerczo maniakalną precyzją mimo tony gruzu i rdzewiejącego ostrza w batożeniu riffami i paranoicznymi, niemal niespełna rozumu wokalami. Ablacja ludzkich członków dokonuje się tutaj na wiele sposobów – blackmetalowym nożem, deatmetalową krajzegą czy doommetalowym młotem. Bardzo często i wszystkim naraz byle tylko ceremonialnie rozsmarować człowieka na ścianie, rozgnieść go, niczym małego nic nie znaczącego robaka, który na swej drodze spotkał obsesjonalnie-patologiczną maszynę do prostowania ludzi poprzez ciała gięcie-cięcie. Hellthrasher złapał za rękę portlandzkiego złodzieja, który tym rąbniętym i nieco schizofrenicznym (przede wszystkim przez wokale) doom/death/ blackmetalowym aliansem powinien skraść wam niejeden wolny wieczór. (555 – ManieK) INCINERATOR „Rotten Flesh Macabre” CD ‘17 [Putrid Cult] To jest cios… aż mnie z krzesła zrzuciło. Takiego defa mogę słuchać na okrągło, a dobrze wiecie, że bliżej mi do blacku niż deathu, więc coś musi być na rzeczy (śmiech). Tym razem mamy nie po szwedzku, a po amerykańsku w metal śmierci, i to tak, że nawet Cannibal Corpse nie powstydziłoby się takich nagrań. Cudownie brutalna jest ta EP-ka. Normalnie zaskoczyli mnie tym graniem ci trzej panowie, aż słów brakuje żeby opisać, jakie fajne kuku robi ich twórczość. Blast ściele się gęsto, motoryka wręcz przebojowa, gitary mielą mięsiste riffy aż posoka tryska radośnie na boki. Megaszacun dla zespołu za to, że hołdują klasycznemu łupaniu, a nie szukają chuj wie, czego w odległych muzycznych galaktykach. Tu przekaz jest prosty i jasny, nie trzeba zastanawiać się nad niczym, ani za bardzo wnikać w cokolwiek, jest rozpierdol i gitara. Recenzja krótka, bo i muzyka konkretna, którą da się opisać w kilku żołnierskich słowach. Czekam na więcej. (666 – Tymothy)

KAWIR „Exilasmos (Εξιλασμός)” CD ‘17 [Iron Bonehead] Gdy ponad rok temu rozmawiałem z Therthonaksem, złapanym na kacu mordercy po maratonie chlania, miał nadzieję, że przy okazji koncertowej promocji „Father Sun Mother Moon” po raz pierwszy w historii Kawir zagra w Polsce, a on sam napije się lokalnej wódki. Niestety, nic takiego nie miało miejsca, ale za to nic nie wspominał, że już po roku, wbrew o wiele dłuższym przerwom między albumami, do których Grecy od 20 lat przyzwyczajali swoich fanów, Kawir przypomni się z kolejnym „pełniakiem”. Po ponad godzinnym „Father Sun…”, któremu czasowa rozwlekłość jak najbardziej służyła oraz oscylującymi wokół 55 minut trwania „Isotheos” i „Ophiolatreia” ateńczycy powracają do krótszej, ponad 40-minutowej formy, dobrze znanej z trzech pierwszych płyt. Nie ukrywam, że na wieść

o „Exilasmos” ucieszyłem się niczym na możliwość podglądania nagiej, powabnej i jędrnej sąsiadki, kiedy to jeszcze gołe baby nie były w zasięgu ręki i węża szperacza, a ostatecznie musiałem obejść się smakiem, bo kobiecy obiekt pożądliwych westchnień wbrew buńczucznym zapowiedziom i kuszeniu postanowił od czasu do czasu przechadzać się w rozwleczonym szlafroku i grubaśnych skarpetach naciągniętych na zarośnięte łydki. Po wielokrotnej penetracji albumu opowiadającego o tragicznych losach dynastii Labdakidów i rodu Atreusza, śmiem twierdzić, że zespołowi z takim dorobkiem lepiej spóźnić się o rok niż pospieszyć o miesiąc. Bo, jeżeli jesteśmy już przy mitologicznym wydźwięku „Exilasmos”, to otwierający „Lykaon” czy 3. na liście „Tantalus” są utworami zupełnie bez historii, jakby zapchajdziurami i odrzutami z poprzedniej sesji. Nieco „egzotyczna” i melodyjnie wściekła „Thyestia Deipna” wybija z tej niemocy, ale to „Oedipus” ze starą blackmetalową Grecją, jak się patrzy oraz dostojny i nieco ludyczny „Agamemnon” z charakterystyczną melodyką gitar, a także „Orestes”, którego ciągną solowe melodie ratują ten album, jednocześnie udowadniając, że Kawir najlepiej sprawdza się w wolniejszych, bardziej homeryckich, podniosłych kompozycjach. Na pewno nie jest to Olimp możliwości Kawir, i jak na ironię wokalista Porphyrion oraz basista Echetleos wysmażyli ostatnio o wiele lepsze materiały, odpowiednio z Cult of Eibon i Disharmony oraz Ithaqua. „Exilasmos” ma swoje momenty, jednak wraz z „Father Sun…” Kawir postawił sobie tak wysoko poprzeczkę, że ten skok uważam w kilku miejscach za spalony, często po nierównym rozbiegu. Cóż, nie masz oczekiwań, nie doznasz rozczarowań. (444 – ManieK) NEKRON „Psychosis” CD ‘17 [Putrid Cult] Osobiście dla mnie, Nekron to taki rodzimy Burzum. Już pierwsze dźwięki nie pozostawiają złudzeń, że okres przed penitencjarny w twórczości Varga jest blackmetalową „biblią” dla tego projektu. W zasadzie już pierwszy album dawał jasno do zrozumienia, z czym słuchacz będzie musiał obcować. Na przestrzeni lat Nekron rozwinął się, ale klimat pozostał ten sam. Skoro Vickernes odpierdala teraz jakieś maniany zamiast nagrywać porządne albumy trzeba dać szanse Nekron, a ten wykorzystuje ją bardzo dobrze. Dla kogoś, kto lubi taki transowy black metal w dosyć minimalistycznej formie „Psychosis” będzie doskonałe. Szorstkie mocno przesterowane parte gitar korelują z dźwiękami keyboardu kreując razem mglisty klimat, gęsty i duszny od hipnotycznych oparów. Podoba mi się ten przejmujący chłód, który ciągnie od tej płyty, co tyko potęguje jej surowy charakter. Z jednej strony mamy tu chropowatą blackmetalowa materię z drugiej bardzo klimatyczną wręcz ambientowa aurę. Niby mało oryginalne połączenie, ale spisujące się w przypadku Nekron wręcz wyśmienicie. Myślę, że maniacy „Filosofem” będą bardzo usatysfakcjonowani nostalgiczną i lekko melancholijną zawartością „Psychosis”, aczkolwiek nie pozbawioną niepokojąco złowieszczego sznytu. (666 – Tymothy) PURTENANCE „Paradox of Existence” EP ‘17 [Xtreem Music] Tytuł minialbumu „Paradox of Existence” wydaje się być świetnym podsumowaniem relacji, jakie do tej pory łączyły mnie z Purtenance. Bez bicia, lecz z nieskrywanym zażenowaniem przyznaję, że z twórczością ekipy z Nokii jakoś nigdy nie było mi po drodze. Owszem, byłem świadom istnienia takiego tworu, ale zamiast przysiąść nad opatrzonym charakterystyczną okładką „Member of Immortal Damnation”, dużo bardziej wolałem zachwycać się Demilich, tupać do „Slumber of Sullen Eyes”, albo nucić „Black Winter Day”. To, czego nie udało się osiągnąć wieściom o powrocie Purtenance po dwóch dekadach niebytu, ani też albumom, które były systematycznie wydawane po rezurekcji, ManieK załatwił w pięć sekund, rzucając promówkę, opatrzoną krótkim komunikatem: „Zrób!”. I stało się – usiadłem, niepewnie wcisnąłem play, tylko po to, by za chwilę samemu zostać wciśniętym – tyle, że w ziemię. Po pierwszym odsłuchu poczułem się, jakby ktoś przy mnie na nowo wynalazł koło, jakbym po raz kolejny przeżył moment, w którym straciłem metalowe dziewictwo. Zespół, który przez długi czas – w mniej, lub bardziej świadomy sposób – ignorowałem, zupełnie nieoczekiwanie dał mi to, czego potrzebowałem – tłuste, wylewające się z głośników riffy, wokal z dupy-przez-gardło, makabrycznie ciężkie zwolnienia czy wreszcie pięknie zgniłą melodykę, która zamyka to wszystko w quasi-hiciarskiej formie. Wiem, że wszystkich tych elementów mogłem z łatwością doszukać się, jeżeli nie na krążkach młodocianych adeptów fińskiego grania z Krypts czy Slugathor, to już na pewno na albumach stanowiących podwaliny gatunku, ale „Paradox of Existence” sprawił, że poczułem się jak deathmetalowy neofita, który po jednym odsłuchaniu deklaruje miłość do kapeli na śmierć i życie i wykupuje całą jej dyskografię wraz z merchem we wszystkich rozmiarach. Nie chcę ujmować niczego wspomnianym wyżej kapelom, ani też tym, których materiały przyszło mi słuchać ostatnimi czasy, ale materiał na EP-ce Purtenance w bliżej mi niejasny sposób ujął mnie naturalnością i lekkością, z jakimi został nagrany. I mimo tego, że wiem, iż trochę późno zabrałem się za wypełnianie braków w wiedzy, chyba jakoś nie żałuję – jak to mówią: „Lepiej późno niż później, albo i wcale”. (666/777 – Cycu) SPECTRAL VOICE „Eroded Corridors of Unbeing” CD ‘17 [Dark Descent] Czy udział w powstaniu „Eroded Corridors of Unbeing” aż trzech członków Blood Incantation należy uważać za błogosławieństwo, czy też za Pański krzyż? Przecież obecność autorów najbardziej sensacyjnego debiutu 2016 roku, automatycznie przypina dziewiczemu longplay’owi Spectral Voice łatkę „płyty tych od „Starspawn”, jednocześnie wskazując na bardzo wysoko zawieszoną przez ten album poprzeczkę. Czy pomimo ciążącego piętna, można wyjść z cienia porównań i nagrać coś na odpowiednio wysokim poziomie? Odpowiedź jest prosta – i tak, i nie. Tylko głupi oczekiwałby, że mając na pokładzie 75% Blood


Incantation i poruszając się w tych samych ramach gatunkowych, Spectral Voice będzie w stanie nagrać album, całkowicie wolny od dźwięków, które spokojnie moglibyśmy usłyszeć na kolejnym krążku tych pierwszych. „Eroded Corridors of Unbeing” jest zatem potężną dawką death metalu, który swoją masą i impetem zmiata wszystko, co spotka na swojej drodze. Oczywiście, mając na uwadze wrażenie, jakie zrobił na mnie „Starspawn” nie jest to żaden zarzut. Z drugiej strony wydaje mi się, że ekipa pod wodzą ryczącego perkusisty, Eli Lendlera, gra dużo bardziej rozwlekle, buduje atmosferę w oparciu o długie i kurewsko ciężkie doommetalowe pasaże, dzięki czemu najkrótszy kawałek na płycie, instrumentalny „Lurking Gloom”, trwa ponad 5 minut. Długość kawałków również nie jest zarzutem, bo nawet moloch pod postacią „Visions of Psychic Dismemberment”, dzięki umiejętnemu graniu klimatem, samplom i plumkanym melodiom w żadnym wypadku nie nuży. Nie przeszkadza również fakt, że materiału najlepiej słucha się „na raz” i przez co raczej nie nadaje się on do nucenia pod prysznicem. Pomimo tego, że krążkowi Spectral Voice w zasadzie niczego nie brakuje, moje uwielbienie dla debiutu Blood Incantation, nie pozwala mi dać oceny wyższej niż ta, jaką wystawiłem „Starspawn”. Kto zaś się z tym nie zgadza i chciałby skonfrontować moc obu kapel na żywo, będzie mógł spróbować to zrobić w październiku w Krakowie lub w Warszawie. Oby tylko wszystkie wzmacniacze działały jak należy, a nie tak jak rok temu we Wrocławiu. (666/777 – Cycu) STIGMATA „Omega” EP ‘17 [Putrid Cult/Total War] Czekałem, czekałem i się doczekałem, wreszcie „Omega” dostępna jest w oficjalnym obiegu na fizycznym nośniku. Radość moja jest ogromna, bo to bardzo dobry materiał i bardzo szkoda byłoby, gdyby gdzieś „zaginął”. Stigmata korzysta z dorobku klasycznego black metalu, ale nie skupia się wyłącznie na jego jednym obliczu. Zespół w ciekawy sposób aranżuje wielowątkowość na potrzeby albumu. Bluźnierstwo wielokrotnie wspomagane jest przez miażdżące zwolnienia oraz klimatyczne wstawki. Razem kreują one duszną atmosferę tej płyty przepełnionej niesamowitym szaleństwem, pierwotnym złem i nieokiełznaniem. Wielowymiarowość muzyki zwartej na „Omega” decyduje o tym, że jest to album bardzo ciekawy, skrywający w sobie wiele tajemnic i smaczków, których odkrywanie sprawia słuchaczowi wiele przyjemności. Atutem tego wydawnictwa jest jego diabelski klimat, który sprawi, że ma się wrażenie obcowania z namacalnym złem. Bez dwóch zdań „Omega” to black metal z krwi i kości, który w dobie różnych wariacji na temat tego gatunku stanowi mocną pozycję w klasycznym wydaniu. Mam nadzieję, że to nowy początek dla zespołu i za jakiś czas ukaże się kolejne wydawnictwo z ich logo, bo szkoda byłoby, aby taki potencjał się zmarnował. (666 – Tymothy) TIIL SUM „I nie ma śmierci, i sen jest tylko…” EP ‘17 [Dark Omens] Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego Tiil Sum wrzuca się do wora z depresyjnym black metalem. To mini nijak nie mieści się w tej szufladzie, ze niby melancholijne, lekko przydymione i duszne? Hm, no bardziej mi to pod klimatyczną wersję black metalu podpada niż pod muzykę mająca mnie zdołować i skłonić do rzucenia się z okna na parterze. Gęsta blacmetalowa pajęczyna rozmyta klimatycznymi partiami, które swoją melodyką nadają temu materiałowi delikatności. No dobra, może to tylko takie moje odczucia, bo te sample z pieśnią pogrzebową sugerują, co innego, ale nic nie poradzę na to, że dźwiękowego dołu nie mogę tu odnaleźć. Tym bardziej, że materiał wcale nie jest wyprany z innych emocji, których eksplozje pojawiają się od czasu do czasu. Te emocjonalne zrywy mają to do siebie, że dają w pewien sposób kopa Tiil Sum. Nie pozwalają mu posadzić wygodnie zadka w muzyce smutnej i lirycznej, tylko wypychają go z tej niszy zmuszając niejako do tego, aby jednak coś się działo w kompozycjach, a nie tylko ocieranie łez i szukanie Polsilvera. Dobrze, że ta monotonia jest przełamana przez takie akcenty, bo rzewne pitolenie to nie jest droga dla black metalu. Zespół dobrze odnajduje się w konwencji klimatycznego muzykowania zatopionego w blackmetalowym wzorcu. Jak znalazł dla bardziej wrażliwych osób, do takich prostaków i chamów, którzy rozumieją tylko i wyłącznie język przemocy takie granie nie koniecznie trafia. (444/555 – Tymothy) WITCHBURN „The Roots of Darkness and Evil” CD ‘17 [Dark Omens] Witchburn to jeden z tych bandcampowych zespołów. Co mam na myśli? Ano to, że nagrane materiały ukazują się na w/w platformie w pierwszej kolejności albo wyłącznie tam. W sumie opcja dosyć wygodna, no i hajs w kieszeni zostaje, bo nie trzeba tłoczyć płyt, drukować poligrafii itd. Oh wait… przecież Dark Omens wydała to w digipacku, więc co ja tu pierdzielę. Kapela ciśnie oldschoolowy black metal ostro zainfekowany thrash i death metalem, z naciskiem na ten pierwszy. Miłość do zgniłego capiącego trupem metalu jest tu bardzo wyraźna. Ohyda, bluźnierstwo oraz cmentarna woń odczuwalne są tu w każdym dźwięku. Kompozycje opierają się na konkretnej klasyce, więc siary nie ma, a właściwie jest tylko, że ta piekielna, cuchnąca i płonąca piekielnym ogniem. Konkretnie, to gdyby wymienić wpływy, jakie znalazły się na tym materiale, to bym pewnie zapisał całą szpaltę, więc wspomnę kilka: NunSlaughter, Ketzer, Aura Noir, Nekromantheon, Voidhanger, cała plejada niemieckich thrashmetalowych zespołów z lat 80-tych i… a weźcie posłuchajcie sami. Warto poświęcić te kilka chwil, bo muzyka tarmosi po worach rękawicą nabijaną gwoździami, tak jak na prawdziwy metal przystało. Cóż, poza tym nie uświadczy się tu dysonansów, tremolo, shoegaze, post-pseudometalu i całej plejady nowoczesnych gównianych wynalazków, które nie wiedzieć czemu zakorzeniły się w metalu. Witchburn po prostu „napierdala” ni mniej ni więcej i chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi, aby zostać obrzyganym wściekłą nienawiścią zaklętą w dźwiękach „The Roots…”. (555 – Tymothy)

w booklecie (czasami wyświechtanym) szyldem TNBM, bo właśnie z jego najgłębszych korzeni czerpie życiodajne soki, plując nimi na wszystkie strony pogrążonego w ciemnościach lasu. Tu jest dosłownie wszystko, co właśnie TEN – prawdziwy, norweski, niecywilizowany i borowy – black metal mieć powinien. Jest wkurwienie („Til høsten”, „Utrydd den”), melancholia, nostalgiczne odrętwienie („Nedstigning”), przytupiaste rytmy lodowatej północy („Ny innsikt”) i kompletne wyjebanie na to, co ludzie powiedzą. Szkoda tylko, że im dalej w las, tym widoki, które z początku były ciekawe zrobiły się coraz bardziej oklepane. (444 – ManieK)

ARS MAGNA UMBRAE „Through Lunar Gateways” EP ‘17 W ramach wakacji w zakładowych ośrodkach wczasowych Zakładów Metalurgicznych w Kutnie (byłych już, niestety, „dzięki” aferze Centrozapu), na początku lat 80tych rokrocznie za gówniarza spędzałem letnie dni w Rowach. Gdy nad Bałtykiem nie dopisywała pogoda (a jakże!), godzinami ślęczałem na świetlicy zaczytując się w komiksy, a przede wszystkim w sfatygowane wieloletnimi turnusami egzemplarze Bolka i Lolka na Dzikim Zachodzie oraz Tytusa, Romka i A’Tomka księga IX, w której to Tytusowi udaje się kupić trzy bilety do kina na western Strzały znikąd. Pod koniec seansu Tytus wskakuje do filmu, a dupom wołowym Romkowi i A’Tomkowi nie udaje się od razu podążyć za nieprzewidywalnym kolegą, jak zwykle oglądając jego szyderczy uśmiech rzucony niedbale zza pleców. Może i Ars Magna Umbrae nie jest blackmetalowym Pif-Paf City, ale na pewno mocnym strzałem znikąd wypuszczonym z coraz trafniejszej wydawniczej ręki Hellthrashera, której sznyt i zasięg jest coraz szerszy. Za mordę trzyma wszystko na swój rachunek niejaki Kthunae Mortifer, jednak na jego miejscu poważnie zastanowiłbym się, czy współpracy z „jędzowatą” Hekte Zaren (konkretną próbkę swoich nawiedzonych możliwości dała już na EP-ce Adaestuo „Tacent Semitae”) nie przyklepać na stałe, a nie ograniczać się jedynie do formy gościnnej. Pierwszym w kolejności „Into the Inescapable Madness” oraz „Against the Light” nie mam zamiaru ujmować blackmetalowego kolorytu, charakterności i ezoteryki, jednak to właśnie wtedy, gdy pojawia się HZ ze swoimi wiedźmowato udręczonymi zawodzeniami („pogięty” „The Paradox Paradigm” czy też okultystycznie sączący się „Through Lunar Gateways” i opętańczo demoniczny „On the Crossroads” z gwałtownym wstępem i chyba najbardziej nieokiełznanymi wokalami KM) zaczynają dziać się pozazmysłowe rzeczy, które są właśnie tą boską iskrą każącą przechodzić przez księżycowe bramy raz za razem. Oczywiście, męski i sprawczy pierwiastek wciąż ma tu najwięcej do powiedzenia, czego dowodem burzliwy i rozwibrowany „Of Thousand Suns”. Po tak esencjonalnie i ekspresyjnie podanym amuse-bouche czekam na posiłek właściwy. (555 – ManieK) ENGULFED „Engulfed in Obscurity” CD ’17 Redakcyjnym odsłuchom longplay’a Engulfed towarzyszyła wymiana zdań dotyczącego tego, echa którego z nowojorskich gigantów wyraźniej rozbrzmiewają w twórczości deathmetalowego tria znad Bosforu. Po samowtnym i dogłębnym wgryzieniu się w zawartość „Engulfed in Obscurity” odszczekuję spod najniższego stołu wygłaszane przeze mnie herezje i fałszywe tropy, dotyczące źródła inspiracji oraz początkowe powątpiewanie w moc tego albumu. Do tej pory dziwię się, że na samym początku jakoś nie poznałem się na Engulfed – być może powodem tego były brak zamiłowania do słynnych sweterków, niechęć dla chałwy i kebsów, pogarda w stosunku do erasmusów oraz 15 innych powodów, z których każdy ściągnąłby na mnie baczne oko Ośrodka do Walki z Zachowaniami Rasistowskimi i Ksenofobicznymi. Dziwne to, bo przecież Incantation kocham bezgranicznie, a muzyka Turków to namacalny hołd dla ekipy Johna McEntee. Jest głęboki wokal, chłopaki grają to szybciej, to wolniej, raz leje się smoła, raz bucha ogień. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że dzięki ifrytom pojawia się nawet pewien rodzaj orientalnego posmaku. Być może potrzebowałem odpowiedniego nastroju, bolała mnie głowa, albo po chujowym dniu w pracy musiałem znaleźć przysłowiowego psa, by go kopnąć w ramach odstresowania. Tak czy inaczej cieszę się z tego, że z Engulfed daliśmy sobie trochę czasu. Może nie jest to najoryginalniejsza płyta na świecie i mogłaby trwać ciut krócej, ale z pewnością jej zawartość robi dobrze. (555 – Cycu) GJENDØD „Nedstigning” CD ‘17 W dobie, gdy coraz więcej zespołów metalowych chce mieć okładkę dopieszczoną w najdrobniejszym szczególe, wywodzącą się spod pędzla wziętych i rozrywanych artystów, których napięcie terminów bardzo często znacząco opóźnia wydanie tego, co najważniejsze, czyli muzyki, norweski Gjendød ma to serdecznie w dupie i z tkwiącym w niej wielkim „fakolcem” wymierzonym w wymuskany świat black metalu udowadnia, że można zaryzykować wydanie debiutu z naprawdę chujową, karczemną i fatalnie (ob)leśną okładką. Widniejąca na froncie, blada ofiara żarcia fastfoodów oraz zatwardziały poplecznik nienawiści do solarium, przechadzający się po iglastym drzewostanie naprawdę skutecznie zniechęca do sięgnięcia po „Nedstigning”. Ależ, czy właśnie taki nie powinien być black metal, u którego podstaw leżały ohydztwo, oblecha oraz wywoływanie wstrętu i repulsji? Duet z Trondheim spokojnie mógłby być sygnowany

LJOSAZABOJSTWA „Sychodžańnie” CD ’17 Oglądając Ładunek 200 byłem zdumiony tym, jak wiele prymitywnego i obskurnego zła czai się na głubince – zapomnianych przez świat częściach Rosji, które snują swe nędzne życie w cieniu Moskwy i Petersburga. Biorąc jednak pod uwagę odległość, jaka dzieli obydwie stolice od tych rejonów, oraz rosyjskie uwarunkowania historyczno– imperialistyczne, wyrażające się w powiedzeniu „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” przyjąć można, że gdyby historia potoczyłaby się inaczej, do głubinki równie można by było zaliczać Warszawę, a już na pewno znajdujący się bliżej Moskwy – Mińsk. Nie powinien więc dziwić fakt, że skoro na powierzchni postsowieckiej prowincji dzieją się takie dewiacje, jak w filmie Alekseya Balabanova, to pod jej powierzchnią, w piwnicach, pomiędzy słoikami z ogórkami, a wypełnionymi samogonem, bańkami na mleko kryją się takie potwory, jak Ljosazabojstwa. Ostatni pomruk tego enigmatycznego ansamblu to 30 minut plugawego death/black metalu spod znaku Necros Christos. W porównaniu do wydanej dwa lata temu demówki, „Sychodžańnie” niesie ze sobą niewielkie, acz wyraźne zmiany. W muzyce pojawiają się sample, pasaże klawiszy, a nawet elementy thrash metalu. Na wieść o obecności tych ostatnich początkowo pukałem się w czoło, bo wydawało mi się, że pasują do stylu tajemniczych Białorusinów, jak kareta świni, ale szczęśliwe, obfite podlanie necrosoundem, sprawiło, że nawet tego typu radosne granie straciło swą żywotność i zaczęło wonieć truchłem. Wypociny te zakończę autocytatem: „Tu nie ma żadnych wałchwów, liasunów, rusałek, kwiatów paproci czy ljasunów! Tylko czyste bluźnierstwo!”. (666 – Cycu) VITRIOL „Vitriol” demo CD ‘17 Nie trzeba iść po ogórki kiszone, grzybki w occie, wyciągnąć rower lub w celu szarpnięcia szybkiego piwa z sąsiadem, by w słoneczny dzień w mgnieniu oka znaleźć się w zimnej, wilgotnej, zapajęczonej i smrodliwej piwnicy. Wystarczy wrzucić na zababrany ruszt demo niemieckiego duetu – chłód, spleśniały zaduch i ciemnica murowane. I chociaż w wielu momentach „Vitriol” może brzmieć dla bardziej estetycznego ucha, jak koślawy potworek i koszmarkowata nieporadność, to jednak ten pokrzywiony charakter nagrania oraz gruzowate riffy grubo ciosane niczym spod najbardziej tępej i zardzewiałej siekiery mają swój obrzydliwy urok i jak najbardziej nikczemnie i obmierźle rokują na przyszłość. Odpychającego i siermiężnego kolorytu dodają wokale, jakby będące odgłosem rzygania żołądkową żółcią lub chorą symfonią prosto z rozbebeszonego, prześmiardłego zgnilizną brzucha. Na razie Vitriol ze swoim rynsztokowym black/death metalem może jawić się jako najbrzydsza dziewczyna we wsi, ale coś czuję, że niedługo wyrośnie na taką nekrodupę, że obecni malkontenci jako pierwsi będą drapali się po nabrzmiałych kuśkach i tylko patrzeć jak Bawarczyków zgarnie Iron Bonehead lub Invictus Productions. A katalizatorem do tego może być chociażby death/doomowo zasępiony „The Deathbed of the Ursurper” czy „Massive Retaliation”, który udowadnia, że w Vitriol chodzi również o spuszczanie łomotu bardziej finezyjnymi sztuczkami, a nie tylko aroganckim i prostackim zachęceniem do piwnicznej swawoli spod znaku: „ściągaj majtki, będziemy się całować!”. (555 – ManieK) YITH „Dread” CD ‘17 „Bierzcie sprawy w swoje ręce” – to słynne zdanie wypowiedziane przez Lecha Wałęsę było jednym z haseł przewodnich podczas kampanii wyborów prezydenckich w 1990 roku w Polsce, stając się symbolem nowych czasów również i w gospodarce. Podejrzewam, że gdy niemal 30 lat temu w naszym kraju dokonywały się przemiany, głównego, a zarazem jedynego sprawcy Yith (o eponimicznej ksywie) nie było jeszcze na świecie, co nie przeszkodziło mu, by stać się kolejnym blackmetalowym obsesjonatem, który w samotni swej wziął sprawy we własne łapska. Po czterech materiałach demo Amerykanin wreszcie postawił na pełnowymiarowy album, wzbudzający kontrastowe uczucia. Z jednej strony, jak amen w pacierzu wskazanym jest, by „Dread” słuchać całościowo niczym jeden nurt black/doometalowych nawarstwień, bez wyławiania pojedynczych numerów, jednak z drugiej strony, jeżeli nie trafi się na odpowiedni nastrój i dzień na to, by chłonąć całym sobą to niejednowartościowe kwantum introwertycznej wisielczości, to debiut Yith miewa przestoje, przespania i przegadane momenty. I wtedy można wyłowić najczarniejsze perły w postaci tytułowego numeru, klajstrowatej środkowej części „Time and Loss” czy też „Upon Dark Shores”, czyli najbardziej doommetalowe elementy, w których osamotniony Amerykanin ma najwięcej i najbardziej ciekawie do powiedzenia. Trudny to album, nie będący przyjemnym soundtrackiem do kotleta lub materiałem do wybiórczego szatkowania, lecz dziełem wymagającym chronicznego wgryzania się w ten black/ doometalowy kamień nagrobny. (444 – ManieK)

61


ALNE / STWORZ „Warńija” split CD ‘17 „Wróćmy na jeziora” niemal pół dekady temu śpiewały Czerwone Gitary jeszcze z Krzysztofem Klenczonem w składzie, opiewając piękno warmińsko-mazurskich krajobrazów. Teraz, o to by nie zapomnieć o malowniczej Warmii, w silnie zakorzenionym lokalnym patriotyzmie muzycznie łączą swe siły Alne i Stworz, które i tak powinny być doskonale znane zwłaszcza blackmetalowej braci, szukającej czasami odskoczni do satanicznej rąbanki i bluźnierczej łupaniny. Alne już na poprzednich materiałach dał się poznać, że jest równie zmiennym i meandrycznym tworem, co rzeka Łyna, która nie dość, że przepływa przez kilka jezior rynnowych, to jeszcze kilkakrotnie zmienia swój kierunek. Tym razem Alne odsłania swoje niemal rockowo-szamańskie oblicze, zarówno za sprawą świetnej sekcji rytmicznej (w tle dzieją się takie progresywne historie, że głowa mała – wskazane wgryzanie się na słuchawkach lub w samochodzie), jak i „wiedźmowatych” wokali Anny Malarz, których ciemny, kasandryczny i metafizyczny koloryt zdominował dwa ostatnie albumy Thy Worshiper. Dużo tutaj mrocznego folku, mętnawej transcendencji i mistycznej ludyczności. Tę część splitu przyrównałbym do Kirsny z legend o Warmii i Mazurach, o włosach czarnych jak noc. Kirsna w poszukiwa-niu swojej siostry Łyny zgubiła się wśród leśnych drzew i zmarła z wycieńczenia. Jej ciało złączyło się z leśnym runem, a czarne włosy wydłużyły się, zamieniając się w strumyczek. Alne jest tą ciemną stroną tego splitu, ponuro nadrealną, niepokojąco nadzmysłową. Stworz ze swoją o wiele bardziej ilustracyjną, folkowo-akustyczną muzyką i deklamacyjnymi wokalami jest na tym wydawnictwie słonecznym dniem, niczym Łyna, której włosy przypominały barwą pszeniczne kłosy. By uratować ciężko chorą Kisnę, wyruszyła w niebezpieczną drogę po zbawcze ziele, jednak ze strachu przed napotkanymi rozbójnikami i rozpaczy rozpłakała się, zamieniając w strumyk, który stał się piękną rzeką. Alne i Stworz łączą się na tym splicie niczym Kirsna z Łyną, warmińskomazurskie rzeki. A tak na marginesie, to wolałbym, żeby Stworz po EP-ce „Na trzy strony Słońca” i „Warńiji” powrócił wreszcie na zagony bogów, bo cóż po żyznych ziemiach, gdy synowie słońca będą po czasu kres grali nostalgiczne i pełne melancholii folkowo-ludyczne „akustyki”. (555 – ManieK) BEZMIR „Void” CD ‘17 Pan Severoth widocznie nie znosi pustki, skoro po Endless Battle, Morok, no i ma się rozumieć Severoth znalazł jeszcze czas oraz wolne zwoje mózgowe na kolejny blackmetalowy projekt (każdy w innych odcieniach czerni), który zrodził się z jednego riffu, w sierpniu 2016 roku. Wspominany riff podobnież tak przytłoczył samego twórcę, że ten aż poczuł zimną, kosmiczną atmosferę, którą słychać wyraziście w sprytnym połączeniu „Cold Bones of Universe” (z wyciszającymi „akustycznymi” gitarami a’la patenty z Immortal „Battles in the North”; takie rozwiązanie jeszcze w „Towards the Blood Gates”), „Fear of Unknown” i „Dead Space”. Mam wrażenie, że na tym etapie osamotniony wilk z Dniepru połączył narowistą, rogatą duszę Morok z ambientowo-kosmicznymi wtrętami rodem z Severoth, dodając do tej galaktycznej atmosfery sporo lodowatego klimatu, jak to w przestrzeni pozaziemskiej bywa. Szczyptę zimnego, odhumanizowanego oblicza dorzuca również automat perkusyjny (?), chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że imć Severoth potrafi obsługiwać „garnki” na poziomie pozwalającym być już kompletnie samowystarczalnym i to w dodatku na takim pułapie, że jako wydawca można spokojnie inwestować we wszystko, co wyjdzie spod palców tego ukraińskiego odludka. Gdybym miał wskazać wartość dominującą na „Void”, wskazałbym dwie – niesamowitą ofensywność/dynamiczność i zimny, kosmiczny klimat. (555/666 – ManieK) DUNKEL „Evighed” CD ‘17 Jeppe Hasseriis, chyba bardziej znany z masteringu EP-ek Denial of God czy layoutu pierwszych materiałów Undergang, obecnie jest po deathmetalowej stronie mocy, ale jeszcze 18 lat temu zwał się przerażająco Narthorn, biegał po lesie z wymalowanym ryjem i toną żelastwa, nikczemnie złorzecząc całemu światu w poświacie księżyca i blasku pochodni. Właśnie z tego anachronicznie skawalonego okresu pochodzi „Evighed”, jedyne demo duńskiego i jednoosobowego Dunkel, które teraz zostało wznowione przez Werewolf Promotion i aż dziw bierze, dlaczego nie pociągnęło za sobą kolejnych nagrań, bo w ramach podziemnego, ponurackiego black metalu skąpanego w ospałych i maruderskich rytmach oraz ambientowych, pogrążonych w ciemnościach westchnieniach (świetny „Grusomhed – Afsnit 2”) nawet po niemal dwóch dekadach wypada bardzo… świeżo. Oczywiście, jak na burzumowską niszę, w której Dunkel zahibernował się niczym północnoamerykańska żaba leśna, i chyba w tym blackmetalowym mrozie pozostanie już na wieki. (555 – ManieK) HARM WULF „Endzeitnächte” CD ‘17 Harm Wulf to główny bohater powieści Hermanna Lönsa Wilkołak, której tytuł stał się inspiracją do nazwania niemieckich grup dywersyjnych kryptonimem „Werwolf”. Zakrojone na szeroką skalę propagandowe wykorzystanie przez nazistów w latach 30. XX wieku postaci poety wrzosowisk nie powinno dziwić – w końcu mógł uchodzić za wzór bohatera-patrioty,

62

D nr 42 / 02–2017

który z chwilą wybuchu I wojny światowej zgłosił się w wieku 48 lat ochotniczo do armii niemieckiej, ginąc w jednej z pierwszych akcji bojowych na pierwszej linii frontu zachodniego we Francji, na którego skierowanie usilnie zabiegał, mimo że miał „bezpieczny” przydział jako reporter wojenny. A, że Löns był na dodatek niespokojnym duchem, plującym w twarz mieszczańskiej spolegliwości, i na dodatek wiele z jego dzieł literackich powstało w czasie samotnych wędrówek przez lasy i wrzosowiska Pustaci Lüneburskiej, to jak najbardziej może być katalizatorem dla niemieckich, mizantropijnych blackmetalowców, którzy coverem Dark Fury zdradzają, w którą stronę kruczoczarnego, pogrążonego w ciemnościach lasu pierwotnego jest im najbliżej. Harm Wolf nie sili się na oryginalność i wymyślanie koła na nowo, więc „Endzeitnächte” to pierwocina jak się patrzy, utrzymana w pluwialno-nastrojowym tonie klasycznym dla prymitywnego black metalu, który jednocześnie ma straszyć, jak i wzruszać również dzięki instrumentalnym przecinkom. Tylko dla koneserów takiego grania. (333/444 – ManieK) OLD LESHY „Back to Combat” CD ‘17 Leszy, w wierzeniach słowiańskich demon/duch opiekuńczy lasu, będący jego panem oraz władcą zwierząt w nim żyjących, chyba rzeczywiście jest już tak stary, że zamiast być leśnym lichem to jest dziadem leśnym, który nie ma siły przeciwstawić się Lex Szyszko, wymykającemu się spod kontroli niczym małpa z brzytwą oraz rzezi w Puszczy Białowieskiej wymierzonej prosto w twarz gradacji żarłocznego kornika. Przecież Leszy był szczególnie nieprzychylny myśliwym i drwalom, którzy wyraźnie naruszali jego ekumenę. Na domiar złego niczym w Dniu Świra: „Boli mnie, gdy wyrzucam dodatki z gazety, widząc oczami myśli padające lasy. „Dom” wyrzucam – dąb pada. „Turystykę” – lipa. „Komunikaty” – świerki jak zimowe kwiaty. „Auto-moto” – jak maszty upadają sosny. „Supermarket” – to modrzew, klon – „Nieruchomości”. „Mój Komputer” – i buk się korzeniem nakrywa. A z każdym precz dodatkiem ich żywicą krwawię”. A stary Leszy mocno śpi i nic! Z odsieczą z najgłębszych kniei i borów przybywają ludzie niegdyś zaangażowani w Golfaron, Hammer of Hate oraz Sunwhell, by powrócić do walki o neopoganizm, aryjską i europejską historię oraz słowiańską tradycję, a wszystko to z pozdrowieniami dla nielicznego, lecz elitarnego grona silnych braci. Brzmi dumnie, ale wiadomo, jak to w większości przypadków bywa z tak zaangażowanym black metalem – z przodu honor, a z tyłu muzycznie goła dupa. Na szczęście Old Leshy nie powraca do boju z niewypałami, ślepakami i zamoczonym prochem, lecz z naprawdę mocnym i całkiem zróżnicowanym arsenałem. Potrafi puścić melodyjną, lecz wciąż surową serię, jak w „Leshy”, „Back to Combat” czy „Eagles Fly Alone”, umie przyczaić się z nieco transowym rozłożeniem sił („Our World Died Long Time Ago”, „Wielka Scytia”), ma też w zapasie okopanie się na bardziej folkową modłę, jak końcówka „Power of the Four Elements” i akustyczno-nastrojowy „Closer to Nature (Slavica Night)”. Nie powiem, żeby debiut Old Leshy był zaskoczeniem, jakich mało, ale na pewno, czymś, co może być solidną dźwignią na przyszłość. No i dzięki panowie za okładkę – od razu przypomniał mi się Hern Myśliwy z serialu Robin z Sherwood, co zdopingowało mnie, by ponownie wtopić się w ten mistyczny obraz. (444/555 – ManieK) SEVEROTH „Forestpaths” CD ‘17 Dla wyalienowanego introwertyka z Dniepru zarówno black metal, jak i ambient niosą ze sobą te same emocje, pulsując zbliżonymi wartościami, więc połączenie ich w jeden organizm było dla niego czymś naturalnym. Tę wzajemnie uzupełniającą się jedność słychać kapitalnie na „Forestpaths” – trzecim albumie Severoth, który daje szeroki wachlarz dowodów na to, że ten ukraiński projekt z nagrania na nagranie rozwija się pioruńsko szybko i nad podziw systematycznie z horrendalną tendencją wzrostową. Ponad godzina symbiozy black metalu z ambienten rozsmakowanym oraz przebogatym we wszelkiej maści smaczki, niuansiki, szczegóły i ornamentacje, podzielona w głównej mierze na utwory po kilkanaście minut mogła spowodować, chociażby samą długością, że będzie to droga przez mękę. Jednak wszystko jest tak wytrawnie zbilansowane i pierwszorzędnie przyrośnięte, że ta przepojona liryzmem samotna droga przez ciemny zimowy las oraz nieskazitelnie czarny i glacjalny kosmos odbywa się, jakby trwała dosłownie chwilę, która mogłaby trwać wiecznie, a zapierające dech w piersiach krajobrazy chłonie się idąc niczym jedną ścieżką, a nie sześcioma. Prawdziwie monolityczne zharmonizowanie minorowego black metalu z chłodem ambientowego makrokosmosu, a jeżeli Severoth przy następnej okazji jeszcze bardziej pójdzie w rejony gitarowo melodyjnego „Forestpaths IV (Вже неминуче буде сніг)” oraz subtelnie „szamańskiego” „Forestpaths VI (Чумацький шлях)” to będzie cud, miód i ultramaryna. (666 – ManieK) USELESS „Departure” CD ‘17 O tym, że powtarzalność, w dodatku bez jakiegokolwiek polotu, może być tragiczna w skutkach, przekonała się na początku września piłkarska reprezentacja Polski, dostając łomot w Kopenhadze w ramach eliminacji do mistrzostw świata w Rosji. Jednak z drugiej strony kropla drąży skałę, koncern Volkswagen AG, produkując kolejne modele marki Audi Q, twardo stał przy tym, że powtarzalność to sukces, a dla Sławomira Mrożka powtarzalność jest siłą samą w sobie i coś, co trwa, choćby było najgłupsze i najbardziej szkodliwe, przez samą tylko powtarzalność staje się prawomocne. Dlatego też nie tylko w architekturze, ale i w muzyce kwestią sporną jest, czy regularność i powtarzalność jest formą piękna, czy też objawem braku pomysłu. W przypadku 2. albumu polskiego Useless cykliczność i monotematyczność riffów, zamkniętych w dwóch utworach (każdy po 19 minut) jest tą dyspozycją brzydoty, która swoją infernalną lodowatością i odhumanizowaniem miała niegdyś odrażać oraz odpychać nieproszonych gości oraz przypadkowe osoby od black metalu. Periodyczność monoideizmu konstrukcji budujących „Departure” na czarnych jak

święta ziemia ordynarnych i cierpko-kolczastych wokalach oraz arktycznie zgrabiałych chropowatych gitarach w żaden sposób nie jest przejawem indolencji twórczej oraz głupoty kompozytorskiej. „Departure” jest dobry, zły i brzydki, i to w ascetycznym, obskuranckim i zaskorupiałym black metalu jest najważniejsze. A na dodatek niepomiernie zimny, bo w końcu Winter is coming. (555 – ManieK) VRAG „Remete” CD ‘17 Trzy lata temu na którymś z letnich festiwali otrzymałem od kolesia z Neverheard Distro kasetową wersję debiutu Vrag „Bánaterdő”, po kilkakrotnym przesłuchaniu odłożyłem taśmę na półkę, bo zapowiadało się, że w przyszłości mogą obrodzić z tego całkiem smakowite owoce, czarne, jak dupa kozła w pochmurną listopadową noc. Nie myliłem się, podobnie jak wydawniczo nie pomylił się Werewolf Promotion, sygnując kolejny materiał tego jednoosobowego węgierskiego projektu, który już na dobre odurza się ponurackim black metalem w stylu, jakim w I połowie lat 90-tych Varg Vikernes spowodował efekt kuli śnieżnej – choć gatunkowo hołdował letargicznym tempom mizantropijnego zgnębienia, to jednak lotem błyskawicy zawładnął undergroundowym światem. I można byłoby w tym miejscu, idąc śladem Lady Pank, postawić pytania: „Na co komu dziś wczorajszy sen / Po co dalej pić to samo piwo / Kiedy czujesz, że uleciał gaz?”. Przecież takich jednoosobowych tworów, boleściwie klepiących na opuchniętych kolanach zdrowaśki do starego Burzum jest od chuja i ciut, ciut. Problem tylko w tym, czy ich żarliwość jest w stanie przebić się przez modły całej rzeszy innych popleczników grania black metalu na elegijną nutę? Niejakiemu Rolandowi Neubauerowi, bo to on stoi za tym wszystkim, ta czarna mizantropijna sztuka jak najbardziej się udała. A sztandarowym tego przykładem może być „przebojowy” „Reménytelenül”, który pewnej nocy, słuchając „Remete” na słuchawkach, doprowadził mnie do tak głośnego mormorando i pochłonięcia w zapomnieniu, że dopiero obudzeni domownicy ze złością rodem z burzumowskiego „War” wykoleili mnie z tego blackmetalowego pandemonium lotem koszącym poduszki prosto w nucący łeb. (555 – ManieK) ZMORA „Czarne otchłanie i martwe cienie” CD ‘17 Mój brat niemal 20 lat temu na studiach miał na roku niejaką Monikę Zmorę, której nazwisko było niebywale kompatybilne z jej wredną fizjonomią (zwłaszcza wiedźmowatej twarzy), jak również z nieobliczalnie fałszywym, łachudrowatym i zawistnym charakterem. A już kwintesencję swoich szujowatych zdolności pokazała na Wyspach, zatruwając życie współlokatorom swoją sparszywiałą żółcią oraz będąc plugawym mieszkaniowym wrzodem na dupie. Taka pchła szachrajka, a raczej chodzące, parujące gówno, jak to zwykł określać takich „ludzi” mój niepoprawnie polityczny teść. Poznańska Zmora nie jest aż tak pokrętna i faryzejska, nie mataczy pokątnie w zeznaniach, tylko bez zbędnego certolenia się i mglistych podchodów stawia na jedną kartę – ordynarnie prymitywny black metal z rygorystyczną podatnością na pociąg do wychłodzonej melodyki i wieczną chcicę świdrującego tremolo. Szkoda tylko, że „Czarne otchłanie i martwe cienie” nie są aż tak jednogłośne, bowiem same kompozycje nie poszły w parze z zajmującą i odznaczającą się siłą wyrazu oprawą graficzną autorstwa Patrycji Maciochy oraz barwnymi i nasyconymi ekspresją polskimi tekstami. Gdyby nie amortyzujące zwolnienia i takie utwory, jak „Błądzę pośród umarłych”, „Czarne całuny nocy” czy „Nienasycenie” można odnieść wrażenie, że większość materiału została zaplanowana na jedno tremolowane kopyto. Wiadomo, że czarcie, jednak, jak ktoś kopie cały czas tak samo i w to samo miejsce, to jakoś nudno się robi, a i dupa przestaje boleć z braku zaskoczenia. (444 – ManieK)

D APHELIUM „Sprungen ur lust” CD ‘17 Wiedziałem, że na wstępie tej recenzji na pewno zacytuję wypowiedź jednego z muzyków, których przepytywałem na rzecz 42. numeru „7 Gates”, a tyczyła się ona tego, że kiedyś zespoły bardzo dbały o okładkę, bo dla zupełnie nieznanej kapeli, zwłaszcza w przypadku debiutu, to właśnie frontowa oprawa graficzna była tym pierwszym katalizatorem, który w sklepie muzycznym kazał zwrócić uwagę na kompletnie enigmatyczną nazwę (szukajcie, a znajdziecie). Przecież był to nieraz jeden z głównych wyznaczników kupowania przeze mnie pirackich kaset od przysłowiowego pana Janka, prosto z maski fiata 126p „ubranej” w gustowny koc w szkocką kratę, na placu tuż pod zimnymi, czarno-ceglanymi ścianami kościoła św. Wawrzyńca w Kutnie rzucającymi długi, czarny i lodowaty cień na tych, co im nie po drodze do kleszego zamczyska. Obraz zdobiący „Sprungen ur lust”, przez swoją prostotę, kontrast, wyrazistość i ekspresowe wrycie się w pamięć, jest na pewno tą grafiką, która każe sięgnąć do kieszeni, by dowiedzieć się, co jest po drugiej, wewnętrznej i najważniejszej stronie. Niejaki Daniel Seestrand, bo on tutaj za wszystko odpowiada, sprytnie wykoncypował i samą nazwę projektu, łącząc inicjał swojego imienia z łacińskim Aphelium, oznaczającego punkt na orbicie ciała niebieskiego krążącego wokół Słońca, znajdujący się w miejscu największego


oddalenia tego ciała od Słońca. A skoro Daniel zapragnął być aż tak daleko od płomienistej gwiazdy i w dodatku w samotności, to musi być cholernie lodowato i z pewnością blackmetalowo. I jest, chociaż jak na prawdziwe Aphelium przystało, tak i ten szwedzki projekt posiada orbity okołosłoneczne ciał poruszających się po orbitach eliptycznych, nieraz sięgających bardziej melodyjnych, klimatycznych i nasączonych nordyckim przytupem rewirów, co tylko dodaje różnorodności temu albumowi, który przy pierwszych podejściach niesłusznie wydawał się nudną podróżą bez perspektyw. (444 – ManieK) DEADLIFE „Where Life Ends” CD ‘17 Rafn to chyba naprawdę nie ma co robić w życiu, tylko oddawać się bez pamięci depresyjnemu black metalowi, jeżeli nie w Deadlife – świecie śmierci, samobójstwa i osamotnienia, to w Hermóðr – świecie natury zimnej Północy. Jak na ironię, w obu przypadkach, nowe materiały nagrywa o wiele szybciej niż przedostają się w eter, rachitycznie przeciekając przez głośniki. Wystarczyło, że przespałem napisanie recenzji poprzedniego albumu „Porphyria” (2016), a pustelniczy arcypurysta już zdążył napłodzić przed „Where Life Ends” cztery EP-ki i jednego singla. Odwieczny brak czasu nie pozwolił na podzielenie się wrażeniami z „The Howling Mountains” Hermóðr, a Rafn już dołożył do pieca trzy EP-ki i kolejnego długograja. Czyżbym żył w zupełnie odmiennej czasoprzestrzeni, czyżby doba w szwedzkim Östergötlandzie miała 48 godzin? W dodatku, jak się jest takim odizolowanym blackmetalowym stachanowcem, który ślamazarne rytmy wypluwa ze swej samotni z prędkością utworów starego Napalm Death, to często grozi to odgrzewaniem po raz setny tego samego, niezjadliwego żarcia, co siłą rzeczy doprowadza do tworzenia gówna. Na szczęście w przypadku Rafna, na przekór prawideł konsumpcyjnego świata ilość idzie tutaj w parze z jakością. A idą one pod rękę w kondukcie żałobnym, któremu przygrywają do rytmu smętna powtarzalność riffów, bolesna monotonność rytmu i dojmujące cierniowe wokale. Takie dni świstaka depresyjnego i fatalistycznego black metalu mogę przeżywać codziennie, chociaż niejeden uzna „Where Life Ends” za idealną ścieżkę dźwiękową do otworzenia sobie żył zardzewiałą żyletką lub do zadyndania na suchej gałęzi w rytm „Please Don’t Save Me”, „I Was Almost Human” (gorzkie użycie dzwonów), „Worms” (prymitywny black metal, jak z Kuriera wycięty) czy „Wasted Way” (najbardziej gwałtowny wokal na albumie). (555/666 – ManieK) ESKAPISM „Tales of Elder Forest” CD ‘17 Gdy rozmawiałem z Severothem, odpowiedzialnym za Morok, Bezmir, a przede wszystkim… Severoth, chciałem się dowiedzieć, czy jego działalność, zataczająca coraz szersze podziemne kręgi, nie jest przypadkiem pewną formą ucieczki od tego całego syfu, który zalewa świat, a przy tym również i Ukrainę. I tak oto, prosto ze Lwowa przybywa duet salwujący się mentalną dezercją już przez pryzmat samej nazwy i tak instrumentalnoklimatycznie rozpoczynający swój debiut, że już myślałem, iż Severothowi wyrosła druga głowa, kolejne dwie ręce, a doba wydłużyła się do 48 godzin, ale zaraz, zaraz… przecież tak to mówiłbym o Dnieprze i wydawnictwie sygnowanym przez Werewolf Promotion. Michał z Wolfspell, chyba pozazdrościł wrocławskiemu koledze Szymonowi złotych ukraińskich strzałów, słusznie zaginając parol na Eskapism. Już „І рунами ти говориш…”, następujący po „atmosferycznym” intro, daje asumpt do tego, że te 55 minut spędzimy w okowach black metalu nieskażonego „religijnym” wirusem, a raczej starym, dobrze znanym choróbskiem, gdzie w black metalu połowy lat 90-tych stawiało się na aurę, czytelność gitar, często popadając w heavymetalowy koloryt solówek („І рунами ти говориш…” i „Падає сонце в осінні обійми”) oraz klawiszowe wykończenia, które w „Дивувалась зима” mogą nieco bić po uszach popadaniem w przaśność, ale już w „Замовкли ліси” dodają smaczku zgłaszając swoją integralną obecność lekko „kosmicznymi” wtrętami, które w instrumentalnym „Зорепад” pociągają za sznurki. Jakże „miła” (sic!), z klimatem piastującym władzę i czasami przytupaśna oraz plebejska odskocznia od nabzdyczonego i pełnego sztucznej egzaltacji black metalu, który leje się strumieniami z każdej strony. A moja żona właśnie przeżywa, że naszego kumpla wywalili z pracy na rzecz zatrudnienia Ukraińców. Michał, Ty się zastanów, kogo wydajesz?! Najważniejsze, że chłopaki zaszyli się w Karpatach i już mają 6 nowych utworów. Pozostaje czekać, bo „Tales of Elder Forest” jest solidnym punktem wyjściowym. (444 – ManieK) HERMÓĐR „Hädanfärd” CD ‘17 Czy mizantropijny i zmarkotniały black metal zagrany na minorową i melancholijną modłę może być… piękny? Czy sposępniały i pełen rozgoryczenia black metal może generować takie melodie, że człowiek nuci je sobie przez cały dzień, mimo że za oknem na placu zabaw biegają roześmiane dzieci spalone słońcem? Pewnie, że może, jeżeli za tęskny, wręcz werterowski black metal w molowo-burzumowskich tonacjach (tytułowy numer jest cudownym wybiegiem w stronę twórczości Varga z okresu „Det som engang var” i „Hvis lyset tar oss”, również przez apatycznie tlące się klawisze) bierze się niestrudzony imć Rafn, który szybciej nagrywa mułowate, odrętwiałe i niemal elegijne pieśni surowego, zmarkotniałego i kwaśnego jak ocet siedmiu złodziei black metalu, na zabój nostalgicznie zakochanego w skandynawskiej naturze, niż jestem je w stanie opisać. Na dodatek takie czarne perły, jak „Urskogen” czy „Under frusen älv” udowadniają, że w tak skostniałej niszy boleściwego black metalu można stworzyć… przeboje (sic!). Hermóðr po raz kolejny udowadnia, że obecnie jest w czołówce takiego grania, chociaż, znając mentalną alienację Rafna, jest niczym żółw olbrzymi z Seszeli czy innego Mauritiusa, który przez 250 lat swojego cały czas żre te same czarne liście z tego samego anachronicznego drzewa, mając totalnie w dupie, co się wokół dzieje i jakie blackmetalowe mody przychodzą i odchodzą. Żyje sobie w takiej spetryfikowanej skorupie, odporny na wszystko i trwa. Po prostu trwa… i niespiesznie niszczy. (666 – ManieK)

JANVIER „Janvier” CD ‘17 Wolfspell Records niczym wytrawny traper nie rezygnuje z zastawiania sideł w kanadyjskich lasach i po upolowaniu mocno rokującej na przyszłość drugiej płyty Paths „Beauty and Nihility” oraz wykwintnie kopiącej po dupsku również „dwójeczki” Rêx Mündi „Ontology”, złapał w wydawnicze wnyki najbardziej adekwatnego przedstawiciela borów, chaszczy i kniei z Kraju Klonowego Liścia. Już rozpoczynający ten eponimiczny debiut, instrumentalny i osępiały oraz elegijny „Des pas dans la neige” podkoloryzowany odgłosami wiatru daje sygnał, że następujący po nim tryptyk „A travers la tourmente” będzie jeszcze bardziej brnął w głąb sposępniałego, molowego i lamentacyjnego black metalu, który na przygniatającą i pełną zadumy oraz boleści modłę wielbi melancholijną naturę Kanady. Jeżeli z rwącego, lodowatego potoku depresyjnego black metalu, ponurego jak chmura gradowa, wyławiacie wszystko jak leci niczym zgłodniały niedźwiedź grizzly łososie w drodze na tarło, to „Janvier” jest jak najbardziej dla was. I niech nawet już zostanie przy tym swoim udręczonym, pełnym liryzmu i nostalgii black metalu, bo gdy w wieńczącym dzieło „A travers la tourmente III” bierze się za bary za szybsze rytmy, to, o ironio losu, wieje nudą, niczym ten wiatr z przedłużonego intra. (333/444 – ManieK) KALMANKANTAJA „Demonwood” CD ‘17 Gęsty, mroczny i spowity wilgotną mgłą las zawsze generował wyobrażenia, że gdzieś tam w tym zielono-brunatnym kłębowisku budzących grozę opowieści z mchu i paproci muszą czaić się jakieś demony. Sączyły się tym korzenie prawie każdej mitologii, po tysiącach lat sugestywnie zobrazował to film Blair Witch Project, a ostatnio swoją cegiełkę dodał cudownie namalowany film Wiedźma. Demony budzą się też w nas, gdy wkraczamy w gęstwinę alkoholowych myśli, a udowodnił to pewien delikwent z Opola, który, jak to drzewiej bywało, po pijaku postanowił walczyć o wolność waszą i naszą, przekonując, że jedynie słusznym i prawdziwym black metalem w dobie sceny przepełnionej nowomodnym gównem jest Kalmankantaja. Oczywiście, zdecydował przy tym deprecjonować wiedzę osób zebranych przy barowym stole, egzaminując betonowym kołem ratunkowym: „A Kalmankantaję znasz?”. O, ironio losu, jako pierwszego spytał się osobnika, który doskonale wiedział, że właśnie w tym czasie przeprowadzam wywiad z motorem napędowym tego fińskiego, jakże płodnego tworu. Nawet w pijackim amoku przez mętną myśl by mi nie przeszło, że Kalmankantaję może ktoś użyć jako forpocztę weryfikującą, kto prawdziwek (borowik szlachetny), kto borowik ciemnobrązowy, a nie daj Panie Jezusie Nazareński zaledwie podgrzybek brunatny. Przecież Kalmankantaja, to żaden tam konfliktogenny i wichrzycielski black metal, który rozwydrzenie pali, gwałci i rabuje, a „zaledwie” black metal, który sączy się niczym najszlachetniejszą brandy, śliwowicę lub śmietanówkę oleską (do zdobycia tylko na regionalnych występach) w samym środku ciemnego i zimnego lasu wypełnionego aż po korony drzew starożytnymi demonami. A Grim666, głównodowodzący Kalmankantaja, podobnie jak Rafn (Hermóðr, Deadlife) chyba nie ma co w życiu robić, bo po „Demonwood” poprawił splitem z niemieckim Gratzug, a na jesień tego roku zapowiada kolejny długograj „Routamaa”, oczywiście w barwach Wolfspell Records. Będę pił i sprawdzał wiedzę nieletnich! (555/666 – ManieK) LĘK „Shadows of Black Souls” CD ‘17 Po nie najlepszym, żeby nie powiedzieć słabym debiucie „Sweven”, lękałem się, że kolejna styczność z twórczością kwintetu z Rudy Śląskiej będzie poszukiwaniem straconego czasu, w końcu pamiętałem, co napisałem odnośnie pierwszego albumu: „Pomysły w ramach melodyjnego, acz anachronicznego black metal zmierzającego w stronę szwedzizny może i są, ale starczają na raptem pierwsze kilkanaście minut, w których zespół już udowadnia, że brakuje mu potężniejszej produkcji, niejednorodnej barwy wokalnej, większej wykwintności pisarskiej, a przede wszystkim zgrania, bo miejscami słychać koślawość współpracy instrumentów”. Na szczęście, na wszystkich wspomnianych płaszczyznach chłopaki poszli ostro do przodu. Melodie wreszcie przekuły się w solidne konstrukcje chwytające za czarne serce, głębię i przestrzeń produkcji zapewnił Nihil w Czyściec Studio (brawo za czytelność basu), Vargnatt ze swoją barwą skrzeku już nie jedzie na jedno kopyto, często udowadniając, że tworzy osobny instrument (przydałoby się więcej takich rozwiązań wokalnych, jak z czystym głosem w „Castle of Darkness”), wreszcie pojawił się zmysł komponowania adekwatny do szwedzkiego black metalu, któremu melodyka matką, a w którym Lęk tak chętnie zatapia swoje szpony – przecież wspomniany „Castle…”, „As Leaves”, a przede wszystkim „Mermaids” można spokojnie wystawić na targach black metalu spod znaku Kraju Trzech Koron. Takim „Mermaids” i jego gitarową przebojowością oraz kaskadowym budowaniem dramaturgii nie powstydziłby się sam Necrophobic. Słychać, że Lęk wreszcie się zgrał, trybiki zazębiły i gitarowa maszyneria działa coraz lepiej, co doskonale słychać na koncertach. Jak na ironię, Lęk najgorzej wypada w jedynym na „Shadows of Black Souls” polskim utworze „Absencja Ducha”, który de facto otwiera ten album. Chyba już za stary jestem na rymy częstochowskie rodem z licealnego sztambucha. Polskiego otwieracza traktuję jako falstart na tle taktycznie rozegranej reszty biegu, bez wytchnienia w stronę Szwecji. (444 – ManieK)

polodowcowy głaz. Znalazł go za to, bez wsparcia kasiastych rodziców i zastępu łebskich PR-owców, mój przyjaciel Lisu, który wielbi się w poszukiwaniach zespołów, które są podziemne nawet dla samego podziemia – z wiecznej zmarzliny wykopał debiut Morar „Wahlheim”. Na przekopywanie Grenlandii wybrał się również Michał z Wolfspell Records i wydobył Moonlight Drowns, który u niejednego prawdziwka, melodyjnymi i dominującymi klawiszami, stopi pogański sztylet z lodu, a tych, którzy przyzwyczaili się do soczystego i czytelnego brzmienia doprowadzi do szewskiej pasji „cichą” i, nawet jak na obecne standardy w blackmetalowym undergroundzie, „biedną” i prymitywną produkcją. Tak – najwyraźniejszym składnikiem „The Stars Guide the Path” są klawisze i melodie, którymi snują gwiezdno-nocne opowieści, ciągnąc za sobą gitary i skrzekliwy wokal. Pewnie, że jest to siermiężne i zgrzebne granie zdecydowanie melodyjnego black metalu, który ociepliłby niejedną górę lodową, ale… kurwa, jaki ma to niesamowity klimat, jak te klawisze prowadzą historie, tkając sieć, która wciąga i nie chce puścić! Wystarczy posłuchać „Halling Rain, Surround Me”, żeby zrozumieć, że najprostszymi środkami, często z siermiężnymi rozwiązaniami i kompletnie skarloną produkcją można stworzyć coś, co „chodzi” za człowiekiem całymi dniami. Atmosfera nie do podjebania. (444 – ManieK) OLIO TÄHTIEN TAKANA „Neocosmos” CD ‘17 Chociaż czarną dziurę otacza horyzont zdarzeń, wyznaczający granicę bez powrotu, to właśnie z takiego ciała doskonale czarnego, przybył do mnie fiński Olio Tähtien Takana, który jest tak nieodgadniony, tak zatopiony w kosmicznej próżni, że przeprowadzając wywiad z v-KhaoZem, pociągającym za wszystkie sznurki, byłem bardziej niż pewny, że „Neocosmos” to debiutancki album, a nie, jak się później okazało młodszy brat urodzonego miesiąc wcześniej „Morphogenesis”. Mimo że odpowiedzialny za wszystko Ville Pallonen aka v-KhaoZ z niejednego fińskiego pieca jadł chleb, to jednak w tym przypadku uchował się taki oto „kwiatek”, więc Olio Tähtien Takana uderzył dosłownie znikąd. A uderzył tak mocno, że nie dość, iż pozostaje poszperać w podziemnym wszechświecie w poszukiwaniu właściwego debiutu, to jeszcze z prawdziwym głodem wiedzy wyczekiwać kolejnego materiału. Samotny Fin wykształcił na tym albumie nieziemski klimat, wręcz międzygwiezdną atmosferę i niesłychaną swobodę przepływu myśli w muzyczne cząstki, które żywcem wsiąkają w odbiorcę, dlatego też przez „The Watcher” (17:52) i „Encircled by Spectral Dimension” (20:34) przelatuje się niczym przez międzygalaktyczną podróż, z rozdziawioną gębą wnikając w najdrobniejszy szczegół „Neocosmos”. Mimo natężenia wrażeń, zmian nastrojów (szczególnie w „Encircled…” z zaskakującymi zwrotami akcji; wejście saksofonu w 7. minucie – majstersztyk) chłonie się go całym sobą, staje się z nim jednością, bo i on jest monumentalną całością, mimo kolosalnego kalejdoskopu zdarzeń. Jednym z niewiarygodnych aspektów muzyki OTT jest umiejętność zabrania słuchacza do naprawdę odległych rejonów. Człowiek zapomina o wszystkim, jest w innym świecie, gdy słucha „Neocosmos”, w świecie naprawdę emocjonalnej blackmetalowej muzyki. A Wolfspell Records, wyciągając ten materiał z podziemnych odmętów, zaskoczył równie soczyście, co rok temu, oficjalnie sygnując „Apocalyptic Witchcraft / Makrokosmos” amerykańskiego Petrychor. Normalnie kosmos! Ta muzyka płynie i przesącza się przez człowieka swoją lekkością bytu, chociaż eksploruje naprawdę ciężkie tematy. (666 – ManieK) RIIVAUS „Lyöden taudein ja kirouksin” CD ‘17 Hoath Daemnator, jedyny dowodzący Riivaus, swoją okładkową postawą z czaszką w ręce, z obowiązkowym palczastym „pajączkiem”, z wystawionym jaszczurzym językiem, wyjąc i gromiąc bluźnierstwami w same niebiosa, z obligatoryjnym staniem w wyczekiwanym rozkroku (jakby właśnie teraz miał zstąpić Pan zastępów), z wymalowaną mordą, pośród leśnej i śnieżnej scenerii, przypomina o kultowym kolorycie black metalu lat 90tych. Kurwa, sam tak biegałem po podkutnowskich lasach, jak w jakimś amoku nienawidząc wszystko i wszystkich – od baby z osiedlowego warzywniaka, która sprzedała mi bułkę tartą z molami spożywczymi (za co dostałem ostrą zjebkę od matki), aż po wielgachną i grubachną katechetkę, która miała tak wielkie dupsko, że z kumplem z ławki zastanawialiśmy się, jak z tą tłustą sraką mieści się ona na kiblu. No cóż, Bóg tak chciał! Pierdolnięte czasy, tak samo jebnięte, jak antagonistyczny, kostyczny i pełen nienawiści black metal zawarty na debiutanckim „Lyöden taudein ja kirouksin”, który jest po prostu szalony w swojej pierwotnej abominacji, wzgardzie, zaciekłości i fanatycznej psychozie gniewu. Riivaus nie certoli się w półśrodki i niecałe 35 minut jedzie równo z rebelianckim black metalem, które ma głęboko w dupie, czy takie zajadłe i bojowe granie satanicznego black metalu jest teraz w cenie. Słychać, że Hoath Daemnator naprawdę robi swoje i fundamentalnie w to wierzy, oddając się bez reszty Finnish Black Metal Possession, jak sam to określa. Czuć prawdziwą wiarę, czuć bluźniercze przekonanie, że właśnie tak trzeba postępować w nonkonformistycznym black metalu, i nie przekreślą tego nawet te charakterystyczne tremola. Tutaj aż kipi i gotuje się od nieujarzmionej, ultraradykalnej blackmetalowej nienawiści, a „Pakanamalja” oraz „Alkemisti” to prawdziwe petardy. (555 – ManieK)

MOONLIGHT DROWNS „The Stars Guide the Path” CD ‘17 Moja 7-letnia córka jest właśnie na etapie fascynacji Neli małej Reporterki, więc oglądamy i czytamy pełną parą, chłodząc się przy okazji afrykańskich upałów Nelą na kole podbiegunowym. W przypadku Grenlandii wraz ze złotowłosą globtroterką stanęliśmy oko w oko z piżmowołem arktycznym, przywitaliśmy się z dzikim psem grenlandzkim, podziwialiśmy lodową lagunę śpiewających wielorybów i poszukiwaliśmy lodofoki grenlandzkiej. I mimo, że na samą myśl ślina zamarza w locie, a nos robi się malinowy z gilowymi soplami po pachy, to Nela jednak nie natrafiła na Grenlandii na prawdziwy black metal, zimny jak

63


Cześć, Aad! Z tej strony Mariusz z polskiego „7 Gates” Magazine. Na wstępie życzę ci obfitego Nowego Roku i już nigdy zmian w składzie (śmiech). Jak tam w ogóle spędziłeś ten świąteczny okres? — Witaj! Ten świąteczny, wolny czas spędziłem z żoną i dziećmi. Urządzaliśmy fajne, całodniowe wycieczki w góry i przyjemne długie spacery w towarzystwie prawdziwej natury… (śmiech). Tak, wiem. Nic tak naprawdę deathmetalowego. To może masz chociaż jakieś deathmetalowe postanowienia noworoczne? — Nie, nie bardzo. Oczywiście, mam nadzieję, że wszys-tko będzie w porządku z rodziną, przyjaciółmi i Sinister. Akurat z tym ostatnim chyba nie będzie proble-mu, bo już za miesiąc premiera „Syncretism”, kolejny raz w barwach Massacre Records… — Kurwa, człowieku! Czekam na ten album aż ujrzy światło dzienne 24 lutego. Myślę, że zrobiliśmy ekstremalnie mocny album… nieco inny, ale mocny. Rodzinnie, z tego, co mówisz, też chyba w porządku. Trochę już siedzisz w słoweńskim Koper. Nie tęsknisz za rodzinnym Schiedam? — W Koper wszystko w jak najlepszym porządku, ale nie powiem, żebym nie tęsknił za Holandią, bo robię to codziennie. Również codziennie, 24 godziny na dobę jesz i śpisz z death metalem. Sinister to twoje życie. W jaki sposób ten styl życia i system wartości przekłada się na tok codziennego życia, niezwią-zanego z muzyką? Jak spędzasz leniwe dni, kiedy nie ma gdzie iść i nie ma nic do roboty? — Aleša pracuje, a ja jestem gospodarzem domu (śmiech). I nawet, gdy ona „przechodzi obok” tego, co ma do zrobienia w swojej pracy, robi więcej niż ja w domu (śmiech). Oczywiście, nie zawsze jest zadowolona z takiego obrotu sytuacji i jak najbardziej rozumiem ją w stu procentach. Robię co mogę, by pomóc jej przy naszych dzieciach i z wszystkimi innymi rzeczami, które należy zrobić. Twój syn, Tobias, ma już chyba z 9-10 lat, jeżeli się nie mylę. Jak reaguje na to, co tatuś robi w zespole? (śmiech) — (śmiech) Dla niego to jest już normalne. Czasami drze ze mnie łacha, drwiąco imitując mój sposób śpiewania. Gałgan jeden (śmiech). Wróćmy do „Syncretism”. Wiesz, musiałem cię nieco rozmiękczyć, bo w su-mie już na samym początku naszej rozmowy chciałem powiedzieć, że fajnie iż po kilku cyfrowo-gówniano-plastikowych okładkach Mike’a Hrubovcaka ponownie skorzystaliście z usług Aleksandra Tartsusa, który wykonał kurewsko potężny obraz. — To prawda… Twoje słowa nie wydają się przyjazne nie tylko dla nas, ale również dla Mike’a, ponieważ uważamy, że wykonał dla nas dobrą robotę. Ale, jak to zwykle bywa, po jakimś czasie chcesz spróbować czegoś nowego, i tak znalazłem w Internecie prace Aleksa. To był cios! Zostałem powalony i od razu pomyślałem, że to jest facet na kolejny album Sinister. Skontaktowałem się z nim i od razu zgodził się na współpracę, więc jego pierwszą pracą był obraz na „Dark Memorials”, nasz album z coverami. Już w przypadku tamtego materiału chciałem skontaktować się z tobą, jednak coś nie zgrało nam na łączach. Zresztą, już w lipcu 2015 roku mówiłeś, że macie już gotowych dużo utworów, ale tak naprawdę nie ćwiczycie ich razem. Czy długie oczekiwanie na sfinalizowanie „Syncre-tism” było spowodowane personalnymi pertur-bacjami? — Jak zarówno ty oraz wszyscy wiedzą, w Sinister zawsze dzieje się coś nie tak z jego członkami, więc i tym razem nie było inaczej. I to był powód, dlaczego zajęło to trochę czasu. Myślę jednak, że nie jest tak źle. Prawie co dwa lata dostarczamy nowych materiałów. Niewiele zespołów jest w stanie to zrobić… Sinister zawsze borykał się z mnóstwem zmian w składzie. Uważasz, że obecny skład jest tym najsilniejszym w historii Sinister i teraz jesteście lepsi niż kiedykolwiek? Co z utrzymaniem starego ducha i tej specyficznej atmosfery muzyki Sinister, przy tak częstych roszadach personalnych? — Stary duch Sinister jest wciąż obecny w stu procen-

64

D nr 42 / 02–2017

Taka scenka z 5. odcinka serialu Alternatywy 4 – Stanisław Anioł i wraz z nim (siłą rzeczy) profesor Ryszard Dąb-Rozwadowski muszą się spieszyć, gdyż: „Wie pan, bo festiwal kabaretów samorządów mieszkańców w Polanicy zaczyna się za trzy tygodnie. Ale jak wygram, to obiecuję panu, że będą pana drukować w „Szpilkach”, a być może nawet w „Karuzeli”. Dlatego też, już za jakiś czas w mieszkaniu nr 4. u Kubiaków, Anioł, przy fortepianowym akompaniamencie buchaltera Tadeusza Kubiaka, granego przez nieodżałowanego Jerzego Turka, kompletnie nie wpasowując się w tonację intonuje pieśń pochwalną o sobie samym: „Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, nie da on krzywdy zrobić nikomu. Wszystkim pomoże, o każdej porze, mój Boże!”. Po czym, mówi do Elżbiety KolińskiejKubiak, śpiewaczki od siedmiu boleści (w tej roli Halina Kowalska, która cudownie świeciła swoimi cyckami w Nie ma róży bez ognia i Jak to się robi): „Dobrze? No tak, właśnie. Mam, widzi pani, tylko wątpliwości, co do ostatnich dwóch linijek. Jak pani sądzi, jak to będzie przyjęte?… Właśnie”. A Sinister właśnie wydał swój 13. album i Aad Kloosterwaard w totalnie spontanicznej rozmowie nie bał się użyć sformułowania „mój boże” – w końcu to prawdziwy gospodarz domu oraz naprawdę pozytywnie prosty deathmetalowy chłop. ↔ tach. Gdyby było inaczej, nie moglibyśmy nagrać tak wspaniałego albumu, jak „Syncretism”. Gdy słuchasz naszego nowego materiału, możesz wychwycić pozytywną atmosferę w naszej muzyce, nawet jeżeli ponownie jest mroczniejsza. A to, czy jesteśmy lepsi niż kiedykolwiek… to zależy od fanów. Na rzecz „Syncretism” Mathijs Brussaard zmuszony był opuścić Sinister z powodów osobistych, a niedługo później z tego samego powodu chciał odejść jego brat Bastiaan, który odpowiada za 2/3 gitar na „Syncretism”. Na szczęście Aleša, twoja szanowna małżonka uratowała wam dupę na minitrasie po Brazylii, jak i kilku innych świetnych festiwalach ubiegłego roku, jak Summer Dying Loud w Polsce, Albanii itd. Po tym wszystkim zwerbowaliście na bas Ghislaina van der Stela. A dlaczego nie twoją żonę? Kto rzą-dzi w domu, ten rządzi w Sinister? (śmiech) — Problem z Alešą jest taki, że mieszkamy w Słowenii, więc nie jesteśmy w stanie ćwiczyć z zespołem w każdym tygodniu. Jestem pewien, że gdybyśmy mieszkali w Holandii, byłaby w stanie pozostać w zespole jako pełnoprawny członek, ponieważ jej gra na basie jest wspaniała. To jest jedyny powód, dlaczego nie ma jej już w zespole. A kto jest szefem w domu, to oczywiście ci tego nie zdradzę! (śmiech) (śmiech) Przynajmniej w Sinister zawsze byłeś i wciąż jesteś przywódcą pełną gębą, nawet jak siedziałeś za zestawem perkusyjnym. Wiem, że wpłynęły na to też problemy w składzie, ale czy to, że 12 lat temu przejąłeś rolę wokalisty nie było przypadkiem twoją wieloletnią ambicją bycia

liderem, wreszcie na przedzie, tak z krwi i kości? — Zawsze lubiłem śpiewać w deathmetalowym zespole, ale jakoś nigdy nie byłem w stanie robić to w Sinister. Ale zaraz po naszej 2-letniej przerwie, był to dla mnie odpowiedni moment, by wreszcie to zrobić. Już od dłuższego czasu miałem nieco dość bębnienia i tak jak przed chwilą powiedziałem, to był idealny moment. Nigdy jakoś nie tęskniłem za grą na perkusji, bo teraz mam o wiele więcej radochy ze śpiewania w kapeli. Czujesz się w Sinister urodzonym liderem? — Musiałem się tego nauczyć, przez lata. Na scenie zawsze byłem gdzieś daleko, bezpiecznie schowany za perkusją, więc pierwsze koncerty były dla mnie bardzo trudne. Jednak za każdym razem, gdy coraz bardziej „wchodzisz w to”, czujesz się bezpieczny na przedzie. Już od 6 lat Toep Duin okupuje bębny. Jako wieloletni perkusista, jak oceniasz jego grę i wkład we wszystkie materiały Sinister, na których dotychczas zagrał? — Toep to pierdolone piekło, niczym maszyna… Jestem superzadowolony, że w Sinister siedzi na tronie. Z takim muzykiem, jak on wiesz, że twoja muzyka będzie lepsza. Zespół nie może istnieć bez dobrego i wspaniałego perkusisty. Skąd czerpiecie swą kreatywność? Czy jest to wspólny wysiłek, a może przedsięwzięcie jednego stachanowca? — Myślę, że jesteśmy w punkcie, w którym nie potrzebujemy szukania twórczych popędów od innych zespołów lub tego, co jest wokół nas… Robimy swoje!

Religie ciemności


Co wolisz bardziej – proces pisania, nagrywania i miksowania, czy wreszcie grania „gotowego produktu” przed koncertową publiką? — I to mogę powiedzieć… Uwielbiam proces nagrywania oraz grania koncertów. Proces powstawania nowego albumu nie zawsze był łatwy, czasami naprawdę trudny. Ale numerem jeden zawsze jest granie na żywo, co zawsze wyzwala wspaniałe i szczególne uczucia. Przygotowujecie się jakoś szczególnie do koncertów? Jakieś rutynowe rytuały lub przesądy? — Nie, zupełnie nie. Najważniejsze to mieć odpowiednią ekipę, żeby na każdym koncercie dać z siebie 100%. Nigdy mniej. Jeżeli nie jesteś w stanie zrobić tego dla Sinister, to będziesz miał problem z resztą. To już 13. studyjny album Sinister i po kilkunastu przesłuchaniach jestem pewien, że „Syncretism” będzie dla was szczęśliwym i płodnym materiałem. Tak w ogóle, to jesteś przesądny? — Nie, właściwie nie. Mam tylko nadzieję, że ludzie będą czerpać radość z naszego nowego nagrania. Włożyliśmy w ten album mnóstwo energii, by pokazać ludziom, że po prawie 30 latach nadal możesz brzmieć świeżo. Zgodnie z terminologią, synkretyzm to połączenie różnych, często rozbieżnych i sprzecznych poglądów zwłaszcza w teologii, mitologii i religii; wyznawanie zasad lub wierzeń obejmujących odległe od siebie elementy pozornie lub rzeczywiście wzajemnie sprzecznych. Jak to się odnosi do tematyki nowego albumu? Powinni-śmy ją traktować jako jedną, wielką fuzję mro-cznych religii i rytuałów? — Cały materiał opowiada o religiach ciemności… takich jak voodoo, czarna magia i wszystkim tym, co opowiada się za złem i mrokiem. Ale nowy album to nie tylko synkretyzm liryczny, lecz również muzyczny, bowiem dużo tutaj reminiscencji starego Sinister, zwłaszcza dzięki mrocznym, złowieszczym i okultystycznym samplom, które przywołują na myśl nikczemną atmosferę „Cross the Styx” i „Diabolical Summoning”. Z kolei tytułowy numer przypomina motorykę „Hate”, a nawet… Deicide z czasów „Once Upon the Cross”. Obym sczezł, jeśli jestem głuchy. — Kurwa, jesteś głuchy, jak cholera! (śmiech). Nie, nie,

nie… Jeśli wszystko to, o czym mówisz, jesteś w stanie usłyszeć na naszej nowej płycie, to dla mnie zajebiście. Kiedy zaczęliśmy pisać ten nowy rozdział, wszyscy zgodzili się, co do faktu, że to ponownie musi być mroczne, nawet nie myśląc o przeszłości. Ma być ciemność, ale podana w inny sposób niż w przeszłości. Tym razem włożyliśmy do naszej muzyki dużo klawiszy, by jej brzmienie było pełniejsze i potężniejsze, ale również, by nadać bardziej epickiego uczucia… Oczywiście, wszystko w ramach spojrzenia Sinister. Muzyka nadal jest brutalna, szybka jak cholera i przenikliwie chwytliwa. I jeszcze jedno… utwór „Convulsion of Christ” cały czas nazywamy numerem Deicide, więc w tej kwestii masz rację. (śmiech) Czyli będę żył (śmiech). Jako deathmetalowy maniak, który prawdopodobnie dorastał słuchając amerykańskich kapel deathmetalo-wych, bardziej niż czegokolwiek innego, co sądzisz o szwedzkim death metalu i wszystkich tych niezliczonych zespołach, które w ciągu ostatnich lat ponownie odkurzają skandy-nawskie brzmienie? Gdy chcesz posłuchać kla-syki, to przedkładasz „Effigy of the Forgotten” nad „Left Hand Path”? — Lubię te wszystkie stare zespoły ze Szwecji, nawet bardzo… Entombed, Dismember i wiele, wiele innych – to jest to! Cóż mogę powiedzieć o zespołach, które grają tak w dzisiejszych czasach? Dla mnie jest to w porządku. Każdy zespół może robić to, co chce, a niektóre z nich są naprawdę bardzo dobre…, ale, czy można pokonać chłopców z przeszłości, nie wiem. (śmiech) Kurwa, z tym „Effigy…” trafiłeś tak samo jak z Deicide, bo jeśli chodzi o ten album lub jakiekolwiek inne nagranie Suffocation to jest zupełnie inna historia… Dla mnie oni są najlepsi. Skoro nie można pokonać chłopców z prze-szłości, to co w tych zespołach z końca lat 80-tych i początku 90-tych było tak szczególnego, że w sumie sami siebie nie potrafią przebić nowymi materiałami? Czy chodzi o to coś, co te młokosy potrafiły uchwycić w brzmieniu, a to już nigdy nie powróci? A może to tylko siła perspektywy czasu? Czy istnieje praktyczny sposób, by temu zaradzić? Może teraz brakuje tego specyficznego drive’u, entuzjazmu i pasji? W miejsce emocji często wchodzi sterylne i niemal sfabrykowane brzmienie ekstremizmu dla samego ekstremizmu. — Wszystko dzieje się inaczej niż w tamtych czasach, i myślę, że to jest normalne. W dzisiejszych czasach tak wiele zespołów brzmi tak samo, ale nie zapominajmy, że poziom i ilość zespołów są wyższe niż to miało miejsce w latach 80-tych czy 90-tych. Wtedy zespoły o wiele bardziej miały swoje własne brzmienie, a teraz wygląda na to, że o wiele łatwiej jest kapelom wskoczyć do wagonu ze stylem muzycznym, który obecnie jest na topie i przyciąga mnóstwo fanów. Naprawdę nie wiem, człowieku… Zespoły mogą robić, co im się żywnie podoba tak długo, jak brzmi to autentycznie… Muzyka zawsze polegała na poczuciu smaku.

Które z holenderskich zespołów deathmetalowych są waszymi dobrymi przyjaciółmi, a nawet powiedziałbyś, że mają podobne poczucie solidarności przez wzgląd na pewnego rodzaju własną postawę, która determinuje te relacje bliskiego koleżeństwa? — Jestem w dobrym kontakcie z niektórymi członkami Soulburn i Hail of Bullets, ale tak poza tym, to myślę, że każdy robi swoje i to, co jest najlepsze dla jego zespołu. Jednak nie ma w tym nic złego, że mnie o to pytasz… Wracając do nowego albumu i jego synkretycznych elementów, to można na nim usłyszeć sporo heavymetalowych odniesień, jak na przykład w „Convulsion of Christ”, „Blood Soaked Domain” czy „Rite of the Blood Eagle”, głównie dzięki heavymetalowo nasączony solówkom czy też wspaniałej otwierającej jeździe i heavy-rockowej lekkości w gitarowych przejściach w samym środku „Confession Before Slaughter”. Słychać, że nie zapominacie o meta-lowych korzeniach i klasycznych źródłach. — Do cholery, nie! …Przecież wszyscy tu jesteśmy ze względu na wspaniałą muzykę z przeszłości. Gdy pytasz mnie, czy to naprawdę wychodziło z naszych umysłów, gdy byliśmy w trakcie procesu tworzenia nowego materiału… muszę powiedzieć, że nie. Skupiamy się tylko na tworzeniu nowych utworów, a do tego potrzebujemy dobrych riffów… A, czy one pochodzą z przeszłości, czy z obecnych czasów, to żaden dla nas problem. „Syncretism” aż kipi od atmosfery okultyzmu, a wystarczy wspomnieć chociażby rytualny klimat „Blood Soaked Domain” czy mroczne orkiestralne motywy w „Dominance by Acquisi-tion” i „Rite of the Blood Eagle”. Wracacie do okultystycznych i mistycznych korzeni, które de facto w muzyce metalowej i rockowej sięgają naprawdę głęboko… — Sądzę, że powodem tego wszystkiego jest fakt, że te elementy po prostu idealnie pasują do ekstremalnej muzyki. Gdy tworzysz mrocznie brzmiącą muzykę, potrzebujesz do tego również tego typu tekstów… muzyka i teksty muszą być ze sobą blisko, razem. Być może dla innych ludzi istnieje jakiś głębszy powód, by śpiewać o tych sprawach…, ale nie dla mnie. Zdążyłem już właśnie zauważyć, że z ciebie to taki prosty deathmetalowy chłop. Z tobą to ani pogadać o tym, czy okultyzm to niezbędna ścieżka dla muzyków metalowych, prowadząca do otwarcia ukrytych wrót, ani o tym, czy przez Sinister wypróżniasz całe zło ze swoich trzewi. (śmiech) — Mój boże, bracie, do jasnej cholery… nie mam pojęcia. Każdy może śpiewać o tym, co lubi. Najważniejszą rzeczą jest to, by robić to na 100%… Wtedy ludzie muszą wierzyć, kiedy w szczery sposób wypluwasz to na nich. Tworzę i gram muzykę, bo kocham to robić. Jak dla mnie za tym nie stoi żaden głębszy sens. Nie potrzebuję Sinister do tego, by upuścić z siebie całą złość, czy też coś tam innego. Sinister jest moją pasją, czymś co trzyma mnie z dala od normalnego życia. Chyba jesteś jak mój przyjaciel, który siedzi w metalu tylko po to, żeby się najebać, poklepać z kumplami po plecach i wyrwać z domu na festiwale (śmiech). A propos chlania, to HappyFace Beers uwarzy jedno ze swoich fantastycznych piw specjalnie dla Sinister. Pierwsza, limitowana ilość 85 sztuk będzie dostępna 18 lutego na imprezie z okazji wydania „Syncretism”. Jakiego smaku mamy się spodziewać – black ipa, black pale, stout, a może porter? — (śmiech) Nie mam bladego pojęcia. Toep, nasz perkusista, już pił pierwsze partie tego piwa i mówił nam, że jest naprawdę dobre, więc musimy wierzyć mu na słowo. A może miałeś okazję pić któreś z piw sygnowanych przez Behemoth? Jest z czego wybierać – Sacrum (Belgian ipa), Profanum (black ipa), Heretyk (American amber ale) i Bafomet (Russian imperial stout)? — Nie, ani jednego… Przepraszam za to. Nie masz za co, w sumie możesz nadrobić zaległości już niedługo na Metalmanii. I tym optymistycznym akcentem, Aad, zakończymy tę rozmowę. Jeszcze raz gratuluję świetnego 13. albumu. — Dziękuję bardzo za tę rozmowę. Wspaniale usłyszeć, że podoba ci się nasze nowe nagranie. Raduj się! D

65

www.fb.com/SinisterOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Próbowaliście już, jak nowy skład i nowe utwory sprawdzają się na żywo? — W tej chwili wszystko wydaje się być w porządku, ale jak to z nami bywa – nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć (śmiech). Mam nadzieję, że nowe utwory okażą się świetne, gdy wreszcie zagramy je na żywo. Do tej pory nie mieliśmy okazji, więc pozostaje nam czekać. Po raz pierwszy zagramy je 18 lutego w Holandii. Kocham to – czynić tak wiele hałasu, wspólnie z zespołem.


Tehom to w mitologii hebrajskiej głęboka otchłań, w której według Biblii płyną pierwotne wody stworzenia, ale również dwóch Szwedów, którzy nagrywając „The Merciless Light” stworzyli, jak dla mnie, jeden z death/blackmetalowych debiutów 2017 roku. Tym samym wraz z pobratymcami z Ensnared, belgijskim Possession czy też francuskim Necroblood (niestety, bardzo opornym na wywiady), sprawili, że obecny rok obfituje w bardzo mocne strzały z młodych strzelb. Chociaż personalne korzenie Tehom sięgają bardzo daleko, to dopiero teraz Fredrik (mózg zespołu) i Johan (opętany i bardzo zaangażowany duchowo wokalista) postanowili w ekstatycznym natchnieniu i niemal maniakalnym uduchowieniu powiedzieć światu – niechaj się stanie! ↔

66

D nr 42 / 02–2017


Rozmawiamy tuż przed Wielkanocą i na tydzień przed wydaniem „The Merciless Light” w 111. dzień roku. Ma to dla was jakiekolwiek znaczenie? — J: Ponieważ moje skupienie koncentruje się głównie na królestwie magii, to osobiście jest to w rzeczywistości dla mnie bardzo zajęty tydzień. Nie dlatego, że wiążę się ze starymi konotacjami z dniami i datami obciążonymi władzą, ale przynajmniej z rytuałami datowanymi od 1400 roku naszej ery, a w szczególności paktami, jakie niesie ze sobą ten tydzień, rozpoczynającymi się gdzieś około czwartku. Ach, jakże wiele czeka mnie zbierania ziemi z siedmiu cmentarzy i wody z siedmiu źródeł. Wycinanie psalmów z książek dla paktów z diabłem, przygotowywanie się do sabatu czarownic ku chwale Czarnego Kozła. Oczywiście, czeka mnie również ostre chlanie, ofiara krwi, granie prób, sławienie Węża w ogrodzie, czynów, jakie miały miejsce w Ogrójcu i celebracja śmierci na Golgocie. A poza tym, skupię się głównie na pisaniu artykułów i obrzędów ciemności, czynów godnych piekła. — F: W Wielkanoc niewiele się dzieje tutaj w Szwecji. Czeka na mnie trochę tradycyjnych potraw, gorzała i coroczne, jakże przyjemne, wspominanie agonii i śmierci Chrystusa. Korzenie waszego składu przebiegały głęboko przez szwedzkie podziemie już ponad 20 lat temu, a ty, Fredrik, kiedy w latach 2001-2007 mieszkałeś w Wielkiej Brytanii nie grałeś w żadnym zespole, ale tworzyłeś riffy, skomponowałeś kilka utworów, i kiedy 10 lat temu wróciłeś do Szwecji, uruchomiłeś kontakty i postanowiłeś założyć zespół. Wobec tego, czy na „The Merciless Light” możemy usłyszeć coś z twojej „brytyjskiej” działalności, a może coś z tych dawnych, podziemnych lat sprzed ponad dwóch dekad? — F: Pewnie, niektóre z utworów pochodzą właśnie z tego okresu, chociaż w tamtych latach w Wielkiej Brytanii bardzo głęboko siedziałem w psychodelicznych eksploracjach i słuchałem o wiele bardziej zróżnicowanej muzyki niż teraz. Wcześniej słuchałem bardzo dużo grind core’a i brutalnych metalowych stylów. Chociaż zawsze poruszałem się w halucynogennych rejonach, próbowałem włączyć do muzyki więcej elementów „dających kopa”. W odniesieniu do poprzednich lat przypuszczam, że najwięcej inspiracji brałem od zespołów, które jako pierwsze przyciągnęły moją uwagę, gdy byłem nastolatkiem, a w moim deathmetalowym przypadku były to m.in.: Morbid Angel, Slayer, Pestilence, Deicide, Immolation, Carcass itp. Teksty na „The Merciless Light” bazują na mitycznych prawdach z królestwa Tehom i Tiamat, męskich i żeńskich aspektach starożytnej Otchłani, wyjącej pustce, Ur-Drakon i Absolucie kryjącym się po drugiej stronie. Johan, ponad 22 lata doskonalisz swoją duchową ścieżkę za pomocą różnorodnych środków i metod – sabatowa czarna magia, antykabalistyka, teistyczne wielbienie diabła ze szczególnym poświęceniem diabolicznemu panteonowi piekła, koncentrując się przede wszystkim na boginiach lub eklektycznym podejściu do sztuki czarnej magii. Kurwa, dużo tego. I wszystko to zmieściło się na waszym debiucie? — J: Cóż, ja nie piszę wszystkich tekstów. W rzeczywistości to Fredrik pisze te najbardziej enigmatyczne i prorocze liryki. To dar i przekleństwo wieszczenia i prorokowania wybiera ucieleśnienia, a nigdy na odwrót. Ale w rzeczywistości, Oni, którzy są po drugiej stronie, gdzieś w nieznanych rejonach, każdego dnia

wpływają i wlewają się do głębi mojego życia oraz mojej przyszłej śmierci. Jak dla mnie, przede wszystkim opowiadam do Nich. Kiedy teksty nie są skierowane do Nich, wspominają o Nich w formie siarkowych modłów zstępujących na masę niewierzących w samym środku naszej sceny. Hekas hekas… — F: Z mojej strony, po prostu interesuję się i czerpię inspirację z tych mitów i starożytnych tekstów. Moim celem jest stworzyć z death metalu usprawniony chaos, a w brzmienie włożyć gloryfikację bogów. Czy tworząc i komponując tak długie i rozbudowane utwory, jak „Absorbed into the Will of the Great Destroyer” – niesamowita introdukcja, „Faith from Water” czy też „Hearth of Perdition”, chcieliście tym samym podkreślić ich bardzo duchowy, rytualny, a nawet wręcz liturgiczny charakter? — F: Ten aspekt jest z pewnością obecny. Na przykład pomysł na „Absorbed…” pojawił się po obejrzeniu ofiar ze zwierząt w świątyni odwiedzanej przez Aghori i Sadhu, w rodzinnym mieście mojej żony, w Indiach. W obiektywie tej tradycji Śiwa jest wielkim niszczycielem, stojącym jedną nogą po stronie śmierci, drugą trzymając w życiu. Wszelkie tajemnice z tym związane są ujawniane poza codziennym ludzkim doświadczeniem. Poza tym wszystkim, tak naprawdę moim głównym celem jest tworzenie dobrych utworów. — J: W tych utworach odnajduję swoje boginie i bogów, a one są tym miejscem, gdzie Oni odnajdują mnie. Obaj jesteśmy osobami bardzo uduchowionymi, mamy po prostu różne środki i sposoby wyrażania naszej duchowości. Myślę, że nasze utwory wystarczająco głośno krzyczą, że można by przypuszczać, iż wspomniane przez ciebie części i sekcje mogłyby być inspirowane astralnymi wydarzeniami lub 14-godzinnymi rytuałami, takimi jak ten, który przeprowadzę w Noc Walpurgii, ale nie – to wszystko jest dziełem mądrości, zorganizowania Pana Fredrika, multiinstrumentalisty i mózgu przedsięwzięcia. Moimi ulubionymi momentami na „The Merciless Light” jest chociażby motyw rozpoczynający się w 4. minucie i 20. sekundzie „Faith from Water“, zaznaczając swoje piętno wielowymiarowymi wokalami, zwalniającymi partiami i chorobliwymi solówkami, a także hipnotyczne spowolnione sekcje „Hearth of Perdition” czy „Tehom Invocation” z wibracją mantry. Czy również uważacie, że te niektóre mniejsze sekwencje muzyczne są bardziej atrakcyjne niż reszta albumu? — J: Ponieważ zupełnie nie przyczyniam się do powstawania muzyki, a tylko do kilku tekstów, jest to bardzo ciekawa ref leksja z twojej strony. Jeśli ktoś wierzy w cherlawą i wadliwą koncepcję czasu linearnego, wspomniane przez ciebie fragmenty wywarły bardzo wielki wpływ na moje własne duchowe doświadczenia i rozpowszechnianie ich kreacji. W szczególności na te doświadczenia rozpaczy na równinach astralnych oraz pewne ekstatyczne chwile w transie i różne praktyki tantryczne. Na pewno uważam ten album za tytanicznego molocha, ale ja również mam na nim swoje „cięższe”, ulubione fragmenty, nawet niektóre z tych wspomnianych przez ciebie. — F: Na pewno, niektóre części są bardziej niezapomniane, i dlatego pozostają z tobą na dłużej. Na przykład, zgadzam się z dwoma częściami utworów, o których wspomniałeś. Staram się zachować dobrą równowagę między oryginalnością, a pozostaniem wiernym formule śmiertelności ciała. Czy w takim razie traktujecie „The Merciless Light” jako pewnego rodzaju deathmetalową liturgię, wielki pierdolony złowieszczy rytuał oraz długą i głęboką podróż w najmroczniejsze zakamarki waszych dusz i umysłów? No i nawiązując do tego, o czym przed chwilą mówiliśmy, może „The Merciless…” powinien być rozpatrywany pod kątem wielkiego, nierozerwalnego dzieła, które nie powinno być ograniczane do konkretnych utworów, zawartych na nim, bo mam wrażenie, że muzyka zdecydowanie pełni dla was nie tylko funkcję rytualną, ale również i oczyszczenia? — F: Szczerze mówią, to uważam, że wszystko całkowicie zależy od odbiorcy. Nie mam problemu, jeśli ludzie w danym czasie słuchają jednego lub kilku utworów. Czasami trzymam się sztywno surowych wytycznych, jak całkiem pretensjonalnie podejść do słuchania albumu – w końcu to jest metalowa muzyka, a jeśli musisz słuchać danego materiału w określonej kolejności, to może te utwory nie są dobre w pojedynkę. Dla mnie jest to przede wszystkim mroczny deathmeta-

lowy album, ze wszystkimi podróżami i obszarami, jakie niesie ze sobą, ale tak dokładnie nie jest rytuałem. — J: Żaden z utworów nie został skomponowany czy też skonstruowany jako rytuał, ani nie zamierzony, by takowym być. W dzisiejszych czasach takie słowa, jak rytuał są przepełnione zbyt dużą inflacją, więc nie. Niemniej utwór „Tehom Invocation” posiadam w wersji nie zawierającej tych wokali i wykorzystuję go jako ścieżkę dźwiękową oraz podkład do pewnego obrzędu, który sam wykonuję, ale jest on ściśle związany z hermetycznymi pieczęciami robionymi na specjalne zamówienie. Partie zawarte na wersji z albumu wszakże nie pochodzą z tego rytuału, ale z długiego obrzędu, który skonstruowałem jako inwersję słynnego obrzędu Maqlu, jako przekleństwo aktu przeciwnego urokowi światowego zachowania ładu i pokoju. Coś rytualnego nigdy nie może być tożsame z rytuałem, ateiści nie mogą być duchowymi satanistami. Ludzie na scenie metalowej, śpiewający o rzeczach, o których nie mają zielonego pojęcia i w które nie wierzą powinni raczej skoncentrować się na fantasy metalu, o ile taki gatunek w ogóle istnieje, ponieważ to jest właśnie to, co w efekcie robią, kiedy zaśmiecają scenę ich bezmyślnymi bzdurnymi śmieciami. Jak to się mówi – niechaj się stanie! „Biada tobie, który pijesz ku Jego chwale i unosisz kielich czystej żółci! Jesteś wypełniony wstydem, który jest twój! Jestem wypełniony chwałą, która jest Jego!” – jak głosi fragment z „With Patience and Faith”… Ale zaraz, zaraz, przecież pytałeś się też, czy muzyka pełni dla mnie funkcję rytualną, i na tak zadane pytanie odpowiem: tak, ma! Po tysiąckroć razy donośne – tak! Tak jak już wspomniałem, wydaje się, że obecnie większość ludzi na scenie jest zbyt pretensjonalna, tylko dlatego, że jest taki kaprys i trend, by teraz wszystko nazywać rytuałami, itp. Pewnie, że w moim słowniku bycie pretensjonalnym jest czymś dobrym, ale wtedy powinieneś mieć ku temu jakiś powód, a nie udawać, że coś jest czymś, czym tak naprawdę nie jest. Jak dla mnie, myślę, że większość utworów jest wystarczająco silna sama w sobie, a także należy pamiętać, że to nie jest typowo koncepcyjny album. Deathmetalowa liturgia jest interesującym spojrzeniem, rzeczywiście dobrym wyrażeniem tego wszystkiego. Jednak nie ma w tym katharsis. Dla was jako artystów wszystkie wasze kreacje muszą być niezwykle ważne, ale który utwór jest tym najważniejszym? Tym jedynym specjalnym, który pochodzi z samego serducha i dotyka was najgłębiej? — F: Lubię wszystkie tak samo, naprawdę, ale „Hearth of Perdition” autorstwa Johana jest moim ulubionym tekstem na albumie. Chociaż „Absorbed into the Will of the Great Destroyer” ma u mnie właśnie to specjalne miejsce, będąc pierwszym utworem Tehom, jaki napisałem. — J: Nigdy nie myślałem, że po tak wielu latach siedzenia w tej muzyce zacznę odpowiadać na truizmy, ale wydaje się, że wreszcie mogę odnieść się do sytuacji, kiedy artysta może powiedzieć: wszystkie utwory są moimi ulubionymi, ale jeżeli miałbym wskazać te szczególne i jedyne, to byłyby nimi „The Smoldering Vessels” i „Faith from Water”. Fredrik, dlaczego nigdy nie lubiłeś swojego narodowego dobrodziejstwa, czyli szwedzkiego death metalu, gustując bardziej w amerykańskim death metalu starej szkoły? — F: Amerykanie byli po prostu bardziej zróżnicowani, magiczni i bestialscy. Czynili więcej postępów i mieli o wiele lepszych muzyków. Mniej korzystali z efektu Boss HM, który jest nudnym brzmieniem gitary, gdy słyszałeś go na zbyt wielu albumach. Zbyt wiele szwedzkich zespołów również zbyt szybko uległo stagnacji lub zaczęło grać jakiś rodzaj rock metalu chwalącego życie, kiedy death metal wyszedł z mody. Skurwysyny! Niektórymi z waszych ulubieńców wszech czasów i wpływów zawsze były stary Slayer i Morbid Angel. Skoro krzywym okiem patrzysz na zmiękczenie starszyzny szwedzkiego death metalu, co sądzisz o dzisiejszym Morbid Angel po odejściu Sandovala (zarówno fizycznym, jak i mentalnym) oraz obwoźnym cyrku spod szyldu I Am Morbid? — F: Kiedy wyszedł „Illud…” byłem ciężko rozczarowany. Tak długo na niego czekałem, rozmyślając o poprzednich materiałach, że „Heretic” był zaledwie małym nieporozumieniem dla najwspanialszego zespołu, jaki znałem. Kurwa, takie kompletne gówno! Jedynym momentem „prawdziwego” Morbid Angel na tym albumie była solówka w „Existo Vulgore”. Miejmy

67

www.fb.com/tehom358 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Fredrik, Johan – witajcie na łamach polskiego magazynu „7 Gates”! Przede wszystkim gratulacje za debiut „The Merciless Light”, który niespodziewanie przekroczył moje najśmielsze wyobrażenia. Podejrzewam, że chyba jesteście zadowoleni z reakcji, które dotarły do was do tej pory? — Fredrik: Wielkie dzięki. Doceniamy to, co mówisz. Jak do tej pory, reakcje są pozytywne. W sumie, to nie widziałem więcej niż kilka recenzji, ale wszystkie były dobre. Cieszymy się z tego i jednocześnie czujemy się nieco zluzowani, że wreszcie udało się to wydać, ponieważ utwory mają już kilka lat. — Johan: Ave, szanowne panie i panowie, mieszkający u progu 7 Bram. Dziękuję ci, ManieK. Jesteśmy zadowoleni z albumu i tym bardziej zaspokojeni są bogowie, którym służymy. Oczywiście, nie na długo, ale na tyle wystarczająco długo, by zobaczyć, że ten album wreszcie został wydany. Reakcje były wyjątkowo pozytywne.


nadzieję, że Steve Tucker na następnym albumie będzie miał więcej do powiedzenia… Widziałem ich ponownie w 2015 roku, kiedy grali cały „Covenant” (być może mój album wszech czasów) i, oczywiście, nadal byli zabójczym koncertowym zespołem. — J: Do Davida pierdolonego Vincenta mówię: Hekas hekas este bebeloi! Krwaw dla diabła! Ia Ia!!! Jesteś jednym z tych, którzy napawają mnie obrzydzeniem! Spłoń w moim kotle, bo oni są jak roztopiony wosk! … Bądź płonący, pochłaniaj ich moc… Niechaj się stanie! Wiele death/blackmetalowych zespołów podąża za prawem do wolności i telemiczną maksymą: „Czyń wedle swej woli będzie całym Prawem”, co bezpośrednio wynika z nauk Aleistera Crowley’a. Moje osobiste podejście do tego powiedzenia jest bardziej metafizyczne, co oznacza, że powinniśmy wykorzystać naszą wolę w jak najbardziej wpływowy sposób, jak to tylko możliwe. Ale należy pamiętać, by za naszymi pragnieniami było jakieś głębsze znaczenie. Jeśli są one pozbawione celu, nie należy się na nich skupiać. Jak w taki razie postawić znak

złego, bo taka postawa jest wymierzona przeciwko efektywności. Ludzie, w większości przypadków nie pożądają wolności, oni pragną komfortu, trzymając się swojej bezpiecznej torby łakoci, wmawiając sobie, że codzienne jedzenie słodyczy jest w porządku, nie myśląc przy tym, że to spowoduje próchnicę zębów lub akurat w tym przypadku rozkład duszy. Uważam, że pan Crowley jest jednym z trzech najważniejszych magów współczesności, a jego wpływ nie może być zaprzeczony. On z pewnością doprowadził nas do nowego świata i paradygmatu, w którym my, a przynajmniej niektórzy z nas nadal istnieją w dzisiejszych czasach. Ale to, w jaki sposób większość ludzi wyciąga ekstrakt z jego tekstowego skarbu ciemności („Czyń wedle swej woli będzie całym Prawem”) jest trochę rozczarowujące. Po trzecie, wielu mówi o Crowley’u,

bez zniekształcenia i utraty czegokolwiek lub do końca Samsary i wejścia w Sunyatę – to jest coś, do czego możemy i powinniśmy naprawdę dążyć, bo tak naprawdę to uzewnętrznia nas jako płomieniste, czarne światło przewodnie, ogień wśród zrodzonych z gliny. — F: Zgadzam się z twoją filozofią, wolność bez celu jest jałowym odpustem. Wtedy ponownie życie samo w sobie uniemożliwia nam prawdziwą wolność – trzeba jeść, mieć dach nad głową itp. Ogólnie kieruję moimi energiami w stronę tworzenia, ćwicząc, by być lepszym w opanowaniu moich instrumentów, dużo czytając itd. Nasz styl muzyczny nie generuje dużo pieniędzy, niestety. Ewidentnie widać, że wręcz oddychacie bardzo zaangażowanym death metalem. Jak w takim

razie przełożyć ten styl życia i system wartości do szarej codzienności, która nie jest związana z tą muzyką? Czy da się totalnie odseparować od tego, kompletnie wyłączyć, nie myśląc o muzyce, a zająć się przyziemnymi sprawami w leniwe dni, kiedy naprawdę nie ma nic do roboty? — J: Moje dni rozpoczynają się i kończą rytuałami. Ja żyję i oddycham raczej magią niż death metalem. Black metal i death metal to tylko dwa potrzebne wentyle ciśnienia, przejawy i odbicia moich duchowych wierzeń, a raczej religijnych doświadczeń. Niektórzy nie potrzebują wierzyć w te sprawy, wystarczy je doświadczyć, to jest empiryzm. Przez ostatnie cztery lata byłem w pełni oddany Czarnym Sztukom, niczym przerażający pustelnik dla współczesnego miejskiego maga. Ze względu na wszystkie moje własne pisma i artykuły oraz praktykowanie magii, w zasadzie przez ten czas nie doświadczyłem leniwych dni. Jednak w okresie kaca odpuszczałem lub stwarzałem pozory pokrewnego stanu aktywności, przede wszystkim czytając z małą ilością muzyki lub z całkowitym jej brakiem, niemniej jednak z obrzędami. — F: Mam dwumiesięcznego syna, więc obawiam się, że leniwe dni są już tylko melodią przeszłości. A tak poza tym wszystko działa dobrze. Mam przyjaciół z wielu różnych kręgów i wiele innych zainteresowań poza muzyką, jak podróże, wędkarstwo, polowanie, literatura itp. Oczywiście, muzyka jest moim głównym powołaniem i ogólnie tym, co zajmuje mój umysł, więc kiedy mam wolny czas to zazwyczaj zabieram się za gitarę.

równości między czynieniem swojej woli, a życiem codziennym? — J: Cóż, wiele blackmetalowych zespołów gada również o sprawach, na których temat w ogóle się nie zna, nawet teraz, gdy duchowy i religijny trend jest na swojej kulminacyjnej fali pływowej, zaledwie kilka zespołów naprawdę wierzy w to, o czym śpiewa, a o wiele więcej prawie wcale nie praktykuje tego, o czym głosi kazania. Dlatego zagorzale ignoruję to, co głosi większość z nich, myśląc o nich jako o zaledwie nieczystym robactwie, kurwach-szarlatanach i złodziejach wewnątrz świątyni, w której klęczę przed moimi bogami pokrytymi czernią. Po drugie, myślę, że ogromna większość ludzi zbyt pochopnie wyciąga wnioski z nieprzebranego zbioru dzieł Perdurabo, wypłukując jego prawdziwe złoto, natrafiając jedynie na tę robiącą wrażenie, najbardziej chwytliwą frazę, i trzymając się jej kurczowo, nie mając pojęcia o jej intencji, ani kontekstowej pozycji in-situ, wyrządzając tym samym wiele złego zarówno naszej subkulturze oraz pseudo-magicznemu społeczeństwu jako całości. Nie, nie ma w tym nic złego, bo jest powiązane ze złem. Rozpatruję to w kontekście czegoś

68

D nr 42 / 02–2017

że był stały, jednak czy się go lubiło czy też brzydziło się nim należy zapamiętać, że jedyną stałą rzeczą u niego był ciągły element zmiany. Jeśli więc musimy poradzić sobie z ludzkimi redukcjami i boksowaniem się na słowa, to powinniśmy rozmawiać o tym, którą fazę działalności Crowley’a ktoś lubi bądź nie lubi. Osobiście jestem pod jego silnym wpływem, a także prądu rozwijanego w Skandynawii i wreszcie nauk Chumbley’a oraz jego szabasowego czarnoksięstwa. Ponadto pielgrzymowałem również do miejsc związanych z Aleisterem, jak niesławne Opactwo Cefalù. „Och, nasącz mnie koniakiem, pizdą i kokainą”… ale mówił też wiele o podobnych koncepcjach dokładnie w takim kontekście, jak to słusznie określiłeś w pytaniu. Oczywiście, żeby być mistrzem Świątyni każde działanie powinno być kierowane magiczną intencją, poświęceniem i wolą. I chociaż w rzeczywistości jest to trudne do osiągnięcia, nie jest niemożliwe, ale najważniejszym jest coś, co pozwoli sięgnąć bliżej ku codziennej śmierci i nocnym zmaganiom. Aż do czasu, kiedy wyeliminowaliśmy ostatnią zniekształcającą membranę pomiędzy wizją, a manifestowaną formą

Mimo że na „The Merciless Light” perkusję nagrywaliście jeden rok, a gitary i całą resztę w okresie 2014-2015, to od tego czasu skomponowaliście wystarczająco dużo materiału na kolejny album, który zostanie nagrany jeszcze w tym roku. Jak w takim razie mają się sprawy z następcą debiutu i plany, by stworzyć „odpowiedni” skład, który pociągnie za sobą koncerty? — F: Wszystko idzie całkiem dobrze. Rzeczywiście, jesteśmy w trakcie nagrywania ścieżek gitar. Ten materiał będzie nagrany na wyższym strojeniu i trochę bardziej wpadający w thrash metal. Potrzebujemy napisać jeszcze kilka tekstów, ale powinien wyjść przynajmniej w tym roku. Chciałbym stworzyć zespół idealny do grania koncertów, a jeśli to możliwe ogólnie do odbywania prób. Odpowiedni członkowie są rzadko spotykani w Göteborgu, ale zobaczymy. I tak oto dobiliśmy do brzegu. Powodzenia z „The Merciless Light” oraz nadchodzącym, drugim albumem, a może wreszcie i z koncertami. Dzięki za wasz czas i wkład w powstanie kolejnego numeru „7 Gates”. Zamknijcie ten rozdział, jak chcecie. — F: Dzięki, bracie, za zainteresowanie i dobry wywiad, wszystkiego najlepszego. Tylko śmierć jest prawdziwa. — J: Dzięki za ten mądry i przemyślany wywiad w waszym poważanym czasopiśmie. Ave Ama Lilith! Hail Satan! Oko pustki Tehom ponownie się otwiera! D



Mój przyjaciel lubi rude, bo, jak wieść gminna niesie, są ogniste w łóżku niczym kolor ich włosów. Miałem jedną rudą, niską, krępą, niewywrotną, co to nawet przejawiała zadatki na dosadne poświadczenie ogólnego wyobrażenia o płomiennym temperamencie posiadaczek rudych włosów zarówno na górze, jak i na dole, jednak była zbyt inwazyjna, wścibska, wszędobylska i zamiast wysysać co innego okazała się wampirem energetycznym z mentalnością wiejskiej baby. A chłopaki z Rude, chociaż ponownie nagrali świetny kawał oldschoolowego death metalu, który dla wielu może trącić epigonizmem, to, niestety, w bezpośrednim obejściu rozczarowują, tak jak moja ruda koleżanka, mająca zadatki na corpo bitch. Yusef Wallece, wokalista i gitarzysta Rude, wpisał się w tendencję młodych piewców starych dethmetalowych czasów, że coś ostatnio zbyt często są ugryzieni w dupę, a ta ma zdecydowanie za mocne spięte poślady. ↔

Witam cię na, Yusef, na łamach „7 Gates Magazine” i od razu gratuluję wydania nieprzyzwoicie miażdżącego albumu, jakim jest „Remnants…”. Z jaką odezwą do tej pory spotkała się wasza najnowsza płyta? Czy ludziom się ona podoba? — Czy ludziom się podoba? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Jak dotąd spotkaliśmy się raczej ze znikomym zainteresowaniem – w porównaniu z „Soul Recall”, ilość recenzji, jakie od momentu swojej premiery zebrało „Remnants…” jest naprawdę niewielka. Mimo to, mam nadzieję, że w końcu nasz drugi album spotka się z należytym zainteresowaniem. W końcu to godny następca debiutu. A, jak czujecie się na trzy tygodnie przed rozpoczęciem California Death Over Europe Tour? Czy macie jakieś specjalne oczekiwania względem swojej pierwszej wizyty na Starym Kontynencie? — Wszystko jest bardzo OK., pomimo tego, że w zasadzie od kiedy graliśmy na Asakusa Deathfest w październiku ubiegłego roku nie tknąłem gitary. Byłem zbyt zajęty cieszeniem się innymi rzeczami w życiu. Co do trasy po Europie, to mam jedynie nadzieję, że nasze koncerty będą miały dobrą frekwencję i uda mi się zobaczyć wszystkich tych, którzy dostali demo. Dobrze, że o tym wspomniałeś, bo właśnie w 2016

70

D nr 42 / 02–2017


Czy możesz powiedzieć coś o znakomitej i mrówczej okładce autorstwa Dana Seagrave’a? W jaki sposób ilość detali zawartych na tym obrazie koresponduje z charakterem muzyki oraz jej ogólną złożonością? Jak wiele pola do popisu daliście Danowi? — To, że Dan jest najlepszy w tym biznesie jest dla nas rzeczą oczywistą. Dlatego też nie widziałem innej możliwości, niż zaproponowanie mu współpracy. Przed rozpoczęciem prac, przekazaliśmy mu tylko kilka naszych pomysłów i daliśmy wolną rękę. W przyszłości również zamierzamy wykorzystywać jego prace w charakterze okładek, na zawsze. Sądzę, że grafiki Dana doskonale współgrają się z muzyką zawartą na naszych albumach. Jesteś odpowiedzialny za większość tekstów dla kawałków Rude. Te, które znalazły się na „Remnants…” to jedynie fragment całej masy, jaka wyszła spod twojego pióra w 2010 roku. W czasie prac po prostu wybierałeś co ciekawsze. Swoje trzy grosze do warstwy lirycznej albumu dorzucił również David Rodriguez (gitara – dop. M.). Uwagę zwraca również „House of Dust”, w którym został wykorzystany wiersz twojego ojca, napisany przez niego jeszcze w latach 80-tych. Czy twój ojciec był poetą, pisarzem, a może maniakiem „starożytnych astronautów”, którzy odwiedzili Ziemię i wpłynęli na ludzką kulturę? — Mój ojciec pracował w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych na przełomie lat 60- i 70-tych i opowiadał mi o rzeczach, których był świadkiem w czasach, gdy stacjonował na pustyni. W prawdziwość większości z tych zdarzeń było mi bardzo ciężko uwierzyć. Wiersz, o którym mówisz powstał jako praca na zajęcia, na które mój ojciec uczęszczał w tym czasie. Co ciekawe, pewnego dnia, już po moim powrocie z Japonii, moi rodzice sprzątali piwnicę, podczas gdy ja siedziałem na kanapie w ich pokoju i pracowałem nad tekstami. Dzięki mojemu tacie tekst wiersza znalazł się na moim laptopie. Kiedy tylko go przeczytałem, wiedziałem, że w przyszłości będę musiał wykorzystać ten liryk. Swojego głosu używasz jako, kolejnego po gitarze, instrumentu. Interesującym również jest, że nie traktujesz również zbyt poważnie swoich tekstów. Czy nie sądzisz, że tego typu podejście może podważać powagę przesłania Rude? — Jakie przesłanie? Nie wiedziałem, że kiedykolwiek mieliśmy coś takiego! Ja gram muzykę, a nie jestem filozofem. Tak długo jak mój głos współbrzmi z muzyką, będę się starał szukać słów, pasujących do kawałków. W odróżnieniu od „Soul Recall”, większość materiału, który znalazł się na „Remnants…” została napisana przez pozostałych członków zespołu. Ty natomiast byłeś zbyt zajęty cieszeniem się urokami Japonii, w której mieszkałeś przez ostatni rok. W wywiadzie, jakiego udzieliłeś kilka miesięcy temu powiedziałeś, że główna różnica między waszym pierwszym i ostatnim albumem polega na produkcji i bębnieniu Chada. Czy w procesie tworzenia ulegacie wzajemnym sugestiom, a może komponowanie to indywidualna kwestia każdego z muzyków Rude? — Kiedy pracujemy nad materiałem, po prostu spotykamy się i każdy pokazuje to, co udało mu się napisać w międzyczasie. Nie jest to ani specjalnie złożony, ani też skomplikowany proces. Ostateczne słowo dotyczące kształtu kawałków należy do mnie – reszta chłopaków raczej ufa mojemu zmysłowi, tym bardziej, że jak dotąd doprowadził on zespół do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Wszystkim w zespole pasuje ten sposób pracy i nigdy nie dochodzi do jakichś spięć czy dramatycznych sytuacji. Ze swojej strony, również nie wyobrażam sobie robić muzyki z innymi kolesiami, niż ci, którzy są teraz ze mną w Rude. Zawsze nagrywacie w swojej sali prób – bez żadnych triggerów, ale za to z analogowym, „ręcznie robio-

nym” dźwiękiem, ponurą brutalnością, ekstremalnym ciężarem i chorymi melodiami. Parę miesięcy temu twierdziłeś, że: „Jason sam zarejestrował nasze demo i album. Musiał sobie poradzić z tym, jak niechlujna jest moja gra i jak drobiazgowy potrafię być ja sam. Doceniam jego zaangażowanie, bardziej niż może on sobie to wyobrazić. Nagrywanie jest jednak naprawdę relaksującym procesem – poradziliśmy sobie z nim w ciągu trzech dni, w trakcie których odbyliśmy 4- lub 5-godzinne sesje”. Czy uważasz, że pewnego dnia Jason może stać się tak prominentną figurą w świecie death metalu, jak Dan Lowndes z Cruciamentum, który dziś jest jednym z najbardziej wziętych i zapracowanych producentów zwłaszcza w deathmetalowym biznesie? — Mam nadzieję, że tak się kiedyś stanie. Jason złapał swojego producenckiego bakcyla na Asakusa Death Fest i o ile mi wiadomo, planuje zamieszkać w Japonii i zarabiać na życie nagrywając kapele. Jako producent, jest niesamowity w tym, co robi i naprawdę bardzo dobrze się z nim współpracuje. Jestem niemalże całkowicie przekonany, że o ile wiesz dokładnie, czego oczekujesz od produkcji i potrafisz to opisać, Jason jest ci to w stanie dać. Swojego czasu jammowałeś z blackmetalową hordą zwaną Ghoulborn. W związku z tym, że wiele z twoich riffów nie zostało wykorzystanych, zdecydowałeś się założyć swój własny zespół, Rude. W których kawałkach wczesnego Rude można usłyszeć pozostałości z ery Ghoulbron? — W sumie, to w żadnym one nie przetrwały. Jeżeli natomiast chciałbyś posłuchać, jak gra Ghoulbron, to wydaje mi się, że ich profil Myspace jest jeszcze aktywny… Numer „Children of Atom” ma w sobie ducha Nocturnus i aurę deathmetalowej kosmicznej odysei. Czy w związku z tym, że jest to ostatni w kolejności kawałek na albumie, można go uważać za zwiastun kierunku, w którym w przyszłości będzie podążać Rude? — W tym momencie naprawdę nie mam pojęcia, czy Rude ma przed sobą jakąkolwiek przyszłość. Wszyscy żyjemy daleko od siebie i zajmujemy się różnymi rzeczami. Nie myśl, że się żalę, ale „Remnants…” przeszedł bez echa, nie otrzymaliśmy też żadnych poważnych ofert koncertów i po prostu czujemy, że skoro nie jesteśmy brani na poważnie, to najzwyczajniej w świecie powinniśmy powiedzieć sobie dość. Mając na uwadze oldschoolowe brzmienie, jakim charakteryzuje się styl Rude, czy uważasz, że w jakimś stopniu oddajecie cześć wielkim zespołom z przeszłości, czy może tworzycie coś zupełnie nowego? — Wszyscy kochamy stare zespoły, a nasz styl świadczy o tym, jak duży miały one na nas wpływ. Nie w tym jednak rzecz. Nie zamierzam oddawać żadnego hołdu ludziom, których nie znam i nie mam pojęcia, czy byli porządni czy nie. Po prostu chwytam za gitarę i zaczynam wydobywać z niej dźwięki, które są odzwierciedleniem zarówno tego, co w danej chwili czuję, ale też muzyki, której słuchałem przez całe swoje życie. I to są właśnie te hałasy, które wydobywają się z mojej gitary. Nic więcej, nic mniej. Co powiedziałbyś krytykom, w których odczuciu jesteście jedynie odtwórcami tego, co zrobiły przed wami starsze zespoły? — Oni mnie nie obchodzą. Jako artysta musisz być otwarty na krytykę. Jeżeli natomiast jesteś zbyt wrażliwy, to może powinieneś się zastanowić, czy to, aby na pewno właściwy biznes dla ciebie. Granie retro death metalu stało się bardzo popularne w ciągu ostatnich lat. W tej chwili istnieje tak dużo kapel grających w ten sposób, że nie sposób spamiętać je wszystkie. Co w twojej opinii jest tego przyczyną? Czy uważasz taką liczbę zespołów wykonujących podobny rodzaj muzyki za pozytywne zjawisko? — Szczerze, to jakoś od trzech lat w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy tym, co dzieje się w świecie metalu. Przyczyna jest prosta – jest on zwyczajnie nudny i powtarzalny. Stare zespoły utrzymują swoją popularność i zgarniają całą pulę dobrych ofert gry na koncertach i festiwalach. Nowe kapele stają się popularne, dysponując właściwym wsparciem wytwórni, oznaczającym najczęściej duże pieniądze wloką w kółko

na dochodowych trasach. Kultowe kapele, zdążyły się już wykrzyczeć na wszystkich swoich znajomych na ultrahipsterskich blogach. A Fenriz pomaga tworzyć trendy itd. Ten krąg będzie się kręcił dopóki ktoś nim nie wstrząśnie i nie spowoduje zmiany. Ja, natomiast, nie jestem zainteresowany byciem częścią tego całego cyrku. Chcemy robić to, co umiemy najlepiej dla nas samych, pomimo, że jest to niezwykle męczące. W swojej twórczości i sposobie bycia, młode zespoły ciągle odnoszą się do początków death metalu. Co tak silnie inspiruje młodych w tamtych czasach? — Nie mam pojęcia. Zajmowałem się wtedy grą na konsoli Sega i układaniem klocków Lego. Co nie zmienia faktu, że wiele młodych zespołów działających w nurcie staromodnego death metalu utrzymuje, że słucha jedynie starych kapel. Jednocześnie próbują się one promować jako całkowicie nowe i świeże zespoły. Czy nie sądzisz, że jest to błędne koło? — Wydaje mi się, że podsumowałem to już w swojej wcześniejszej wypowiedzi. Nie zbędziesz mnie tak łatwo. Ludzie zawsze próbują porównywać ze sobą różne epoki – przykładem tego mogą być twierdzenia, że nic nie jest w stanie pobić lat 90-tych, ponieważ wszystkie „klasyczne” deathmetalowe albumy zostały wydane właśnie w tej dekadzie, lub też, że nigdy nie uda się powtórzyć fenomenu lat 80-tych, kiedy powstały kamienie milowe thrash metalu itd. W mojej opinii twierdzenia te są uzasadnione. Z drugiej strony nikt nie powinien być tak ograniczonym, by nie móc zauważyć, że w obecnej chwili wychodzi cała masa znakomitej, świeżej muzyki. Samemu udało mi się dokonać kilku odkryć i nie zamierzam jęczeć do końca swojego życia, że „dzisiejszy metal jest martwy – niech żyje przeszłość!”. Nie możemy zapominać, że opinie są jak dziura w dupie – każdy z nas ją ma i pod koniec dnia, każda i tak śmierdzi. Dylematy, polegające na roztrząsaniu, kto ma całkowitą rację, a kto się myli w 100% po prostu nie mają sensu. Co myślisz o tym? — Moje zdanie jest takie, że jeżeli muzyka brzmi dobrze dla ciebie, wówczas powinieneś jej słuchać. Nieważne, czy została ona skomponowana w 1600 roku czy w 2017. Po prostu trzeba słuchać i nie zwracać uwagi na to, co myślą inni. Podążaj tą drogą przez całe swoje życie, a będzie ono szczęśliwe. Reasumując – chociaż wielkość przeszłości nigdy nie zostanie zakwestionowana, głupotą jest zbyt częste spoglądanie w tył. Zgodzisz się z tym? — Naprawdę mnie to nie obchodzi. Staram się cieszyć chwilą, a nie pogrążać się w tym, co było, a czego, w oczywisty sposób, częścią nigdy nie byłem i nie będę. A jakich 10 albumów odcisnęło swoje piętno na stylu Rude? — Jak dla mnie mógłbyś wybrać dowolny album od debiutu Bathory aż do teraz. Nie mam zamiaru dawać w ten sposób okazji do bycia zaszufladkowanym. A, jeżeli mógłbyś zaprosić do współpracy muzyków, z którymi stworzyłbyś wymarzony skład kapeli – kogo brałbyś pod uwagę? — Chciałbym móc zagrać z Morbid Angel i Monstrosity w klasycznych składach. Fajnie by było stanąć na deskach z członkami Darkthrone i może starego Celtic Frost. Zbliżamy się do końca, więc trawestując nazwę waszego zespołu, powiedzcie proszę, co sprawia, że jesteście tacy niegrzeczni (rude z ang. – dop. M.)? — W wywiadach? Nie cierpię odpowiadać cały czas na te same głupie pytania. Uważam, że to całkowicie uzasadnione, by mieć dość powtarzania tego samego i odpowiadania na te same nudne pytania, które zadaje się kapelom od trzydziestu lat. Wolałbym, by ktoś zdecydował się zrobić ze mną totalnie dziwny wywiad, tak jak miało to miejsce z Davidem Vincentem we wczesnych latach 90-tych. Tylko, że wtedy trzeba też stanąć na wysokości zadania z odpowiedziami, dlatego też tak oto zamknęliśmy krąg, pora więc kończyć. Powodzenia na zbliżającej się trasie oraz w promocji „Remnants…”. Dzięki za twój czas i… wysiłki. — Dzięki za wywiad. Cieszcie się naszym albumem, a gdy kiedyś nas już nie będzie, niech żyje muzyka. D

71

www.fb.com/Rude-391039200987363 B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

roku, specjalnie z myślą o waszym występie na Asakusa Deathfest, wydaliście kompilacyjny album, na którym znalazły się kawałki z lat 20082016, jeszcze z demówek Forsaker, prób Rude i koncertów. Czy można spodziewać się wydania tego typu specjalnych wydawnictw przeznaczonych jedynie na waszą wizytę w Europie? — Nie, tym razem nie mieliśmy za bardzo czasu na przygotowanie tego typu wydawnictw. Co do wspomnianej przez ciebie kompilacji – chyba zostało mi jeszcze kilka sztuk, musiałbym sprawdzić.


www.fb.com/severoth, www.fb.com/morokua B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Severoth to człowiek o wielu blackmetalowych twarzach, a żadna z nich nie jest szara, nieciekawa i nie do zapamiętania. Nie ukrywam, że chciałem się z nim skontaktować już przy okazji poprzednich albumów, jednak dopiero „Forestpaths” Severoth, „In the Dungeons of Mind” Morok (przede wszystkim te dwa materiały) i „Roots of All Evil” Endless Batlle na dobre zdopingowały mnie, żebym skontaktował się z tym mizantropijnym anachoretą, który czego się nie dotknie zamienia w prawdziwą czerń, niezależnie od tego, czy jest ona obleczona ambientowymi krajobrazami osamotnienia z nieco kosmicznym klimatem czy też kipi od starej blackmetalowej szkoły lat 90-tych, a nawet pławi się w bardziej bestialskiej wersji. ↔ Cześć, Severoth! Pozdrawiam z polskiego „7 Gates” Magazine. Jak się sprawy mają w Dnieprze i co tam słychać 2 miesiąc po opublikowaniu „Forestpaths” Severoth oraz pół roku po wypuszczeniu na świat „In the Dungeons of Mind” Morok? — Cześć! Tak naprawdę, to nie wiem, co tam się dzieje w Dnieprze, ale u mnie wszystko w porządku, dzięki. Cóż, Severoth spotkał się ze zdecydowanie większą reakcją niż drugi album Morok. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale ja jestem zadowolony z obu materiałów. Może nie wiesz, co dzieje się w twoim rodzinnym Dnieprze, bo nie lubisz miast i ludzi, starasz się ich unikać jak to jest tylko możliwe, woląc spędzać czas w samotności lub z rodziną. Jak udaje ci się chronić twoje odosobnienie, trzymając się z dala od dużych skupisk ludzi, skoro żyjesz w 4. co do wielkości mieście na Ukrainie? — Aby pozostać odludkiem, musisz robić wszystko samemu i nie polegać na nikim. I staram się robić to jak najlepiej. Mam swoją rodzinę i kilka zaufanych osób, których znam od dawna i z którymi mogę porozmawiać. Poza tym mam swoją rodzinę i specjalne miejsca zarówno w mieście, jak i poza nim, do których mogę się udać. Mam książki do przeczytania. No i mam jeszcze Internet, jeżeli potrzebuję czegoś od tego świata. Nie potrzebuję innych rzeczy, które może mi dać ta chora materialistyczna wspólnota, myślę więc, że to dla mnie wystarczy. Oczywiście, chciałbym żyć gdzieś naprawdę daleko od ludzi… I kiedyś to nastąpi. Zanim zajmiemy się bardziej aktualnymi wydarzeniami, chciałbym zacząć też od pewnego tła twojej twórczości. Czy możesz mi powiedzieć o koncepcjach, które towarzyszyły i prowadziły muzykę Severoth oraz Morok przez te wszystkie lata? No i jest jeszcze Endless Battle… — Severoth jest osobistą muzyką stworzoną do przenoszenia moich myśli i uczuć tego świata w formę fizyczną. To wszystko wpływa na mnie i odzwierciedla się w muzyce. Severoth jest niekończącą się podróżą przez las i góry… Każdy album jest portalem przez czas i przestrzeń. Poprzez twój własny umysł. Morok jest projektem stworzonym, by utrzymać przy życiu płomień starej szkoły black metalu z lat 90-tych. Z Morok zacząłem nagrywać materiały jeszcze przed Severoth „Winterfall”, więc jednym z celów projektu było zrobić wszystko samemu. I tutaj jest główna różnica między Morok, a Endless Battle, które jest duetem rządzącym się własnymi prawami i kompromisami. W Morok nie ma kompromisów. A tak przy okazji Endless Battle, rockowo wyrafinowany „Де сходять з гір стрімкі потоки” z drugiego albumu był obiecującym punktem wyjścia do sięgnięcia tam, gdzie dotarł Nokturnal Mortum na „The Voice of Steel”. W końcu, twój ojciec był perkusistą, przez co ty wychowywałeś się w muzycznej atmosferze hard i glam rocka. Dlatego też byłem bardzo zaskoczony, kiedy najnowszy album „Roots of All Evil” okazał się bluźnierczym black metalem, a nie BM z o wiele większą ilością progrockowych wtrętów. — Cóż, to wszystko jest bardzo proste. Muzyka i teksty na „Де сходять з гір стрімкі потоки” zostały stworzone przez Duska, a cały album „Roots of All Evil” jest moim dziełem. Może wtedy Dusk był bardziej nastawiony na progrockowe klimaty? Chciałem zrobić szybki, zły i okultystyczny album – i to zrobiłem. Wiem, że uważasz Rosjan za wrogów i masz ku temu

72

D nr 42 / 02–2017

wiele powodów – ukraiński język zabroniony na przestrzeni wielu lat, Hołodomor (1932-1933) czy też zamordowanie ukraińskich wykonawców muzyki tradycyjnej i wielu poetów, którzy pisali w języku ukraińskim ponad 100 lat temu. Dobry powód, aby zacząć grać black metal i dobry powód, żeby nazwać zespół Endless Battle… — Tak, to z pewnością jeden z powodów. Pamiętaj jednak, że w pierwszej kolejności Endless Battle powołaliśmy do życia dla siebie. A na świecie mamy wiele wydarzeń, aby ogień nienawiści wciąż płonął. Brzmienie bitwy nigdy się nie kończy. Trawestując tytuł drugiego albumu Severoth, czy uważasz, że w kwestii konfliktu wojennego z Rosją Ukraina pozostała sama na międzynarodowej arenie geopolitycznej? — Nie, myślę, że Ukraina otrzymała o wiele więcej niż utraciła. A może przyszłe pokolenia ludzi, tutaj na Ukrainie, będą mniej zatrute postsowiecką mentalnością. Gdy w dzisiejszym świecie nastały naprawdę ciemne czasy i przemoc jest rzeczywiście namacalna, ty w twórczości Severoth zwróciłeś się ku mizantropii, samotności i nieprzeniknionej natury ciemności, a w Morok ku mistycyzmowi i okultyzmowi. Czy uważasz, że istnieje ryzyko, iż taka postawa może być odebrana jako zaangażowanie się w czysty eskapizm? — Ludzie dla siebie samych tworzą ciemność i przemoc. I cierpią z tego powodu. Pożądają władzy i pieniędzy… chcą tylko konsumować i niszczyć. Oczywiście, nie wszyscy, ale większość z nich. Tacy ludzie nie mogą niczego stworzyć. Po prostu żyją swoimi płytkimi i pustymi żywotami. Niech więc ta ciemność zeżre ich od środka. Morok i Endless Batlle im w tym pomogą. A ja pozostanę z samym sobą. Osamotnienie i natura są w Severoth motywami dominującymi. Jak w takim razie te dwa zjawiska/ stany ciebie reprezentują i uosabiają? I, czy możesz wyjaśnić, dlaczego w szczególności wybrałeś akurat je jako centralny punkt Severoth? — Myślę, że to raczej one mnie wybrały. Wszyscy jesteśmy tylko chwilą w istnieniu tego świata. Jesteśmy tutaj tylko gośćmi, podczas gdy wspaniałe góry i lasy istnieją tutaj od czasów stworzenia. Trzeba nauczyć się to szanować, jak tylko można. Czyli górzysto-leśne krajobrazy Ukrainy miały na ciebie dobry wpływ, jeśli chodzi o inspiracje? — Tak, mam tutaj wiele pięknych miejsc, gdzie mogę cieszyć się ciszą i czerpać inspiracje. Głęboki wpływ miały również moje podróże w Karpaty, które w pewien sposób mnie zmieniły. W tych górach ukryte są korzenie starego ukraińskiego folkloru. Dwa ostatnie albumy Severoth trwają ponad godzinę każdy, co według obecnych standardów – nie mówiąc już o koncentracji uwagi – wydaje się bardzo długie. Czy w ogóle bierzesz pod uwagę, że to może przytłaczać potencjalnego odbiorcę lub po prostu mieć wpływ na stępienie materiału? — Nie. Po prostu tworzę album takim, jakim chce, by był. I nigdy nie patrzę na czas trwania. Zawsze na pierwszym miejscu jest atmosfera, którą kreuje dany utwór. Wszystkie 3 albumy Severoth mają wiele wspólnych cech, nie tylko muzycznych, ale przede wszystkim

tematycznych, dlatego można je nazwać trylogią. Czy powinniśmy się spodziewać, że następny album Severoth będzie nowym początkiem, wymagającym innego podejścia? — Tak, dokładnie. Czuję, że muszę coś zmienić, by pójść naprzód. Jednak, nie mam obecnie planów na kolejny album Severoth, tylko niewykorzystany materiał z poprzednich trzech albumów Severoth. Myślę, że na jakiś czas skoncentruję się na innych projektach. Może moja przyszłość się z tym nie zgodzi. Zobaczymy więc, kiedy przyjdzie na to czas. Czy, kiedy jesteś w trakcie procesu komponowania Severoth, jesteś w stanie odseparować się mentalnie od Morok, Endless Battle oraz Galdur, i na odwrót? Czy nie trudno jest tobie poradzić sobie z czasem i kreatywnością dla wszystkich twoich projektów, zwłaszcza, że skończyłeś właśnie prace nad albumem do twojego nowego tworu Bezmir, który wyjdzie tego lata? — Wszystko jest we właściwym czasie. Kiedy siadam i komponuję muzykę – nie myślę o tym, do którego projektu ją wykorzystam. Ale kiedy kończę riff/melodię, wypełniam ich nastrój. I to jest odpowiedź, do jakiego projektu/albumu zostanie wykorzystany. Zgodnie z tym sortuję więc te małe części i, kiedy zgromadzi się wiele materiału – robię pewne przygotowania i nagrywam demo. Potem słucham tego setki razy, wyrzucam „słabe” elementy i pracuję nad resztą… Z Bezmir było coś w podobie. Ten projekt zrodził się z jednego riffu, w sierpniu 2016 roku. Tak mnie przytłoczył, że aż poczułem tę zimną kosmiczną atmosferę. Następnie spędziłem 4 dni na komponowaniu i nagrywaniu albumu oraz pracach nad jego koncepcją. Wszystko zostało zrobione, w tym projekt wydania CD. Później, kiedy efekty przesłuchiwałem przez około tydzień, poczułem, że album ma słabe punkty, więc odłożyłem je na bok. Aż do maja 2017 roku, kiedy wpadłem na kolejny wspaniały riff. Ten riff stworzył i zaktualizował koncepcję albumu oraz doprowadził do nowej nazwy tego projektu. Następnie kolejne 2 dni spędziłem nad albumem, wyrzucając około 30% starego materiału i zastępując go nowym. Tak więc, cały album został zrobiony w ciągu 6 dni, licząc od pierwszego riffu do taśmy matki. Ogólnie rzecz biorąc, czy black metal i mroczny ambient rozpatrujesz jako różne drogi przekazywania tych samych emocji, a może widzisz je jako dwie odrębne jednostki? — Dla mnie to jest to samo. Te gatunki mają różne podejście i wykonanie, ale łączą w sobie to samo uczucie. Możesz zobaczyć to w Severoth – metalowe i ambientowe partie łączą się ze sobą bardzo naturalnie. Wiem, że spędziłeś wiele dni i nocy nad tworzeniem, komponowaniem i nagrywaniem „Forestpaths”, ale zauważyłem również, że wszystkie materiały Severoth nagrywałeś jesienią bądź zimą, zaś dla Morok poświęcałeś czas latem. Czy rzeczywiście są w tym jakieś pogodowo-klimatyczne zależności? — Może, chociaż nie muszę czekać na konkretną pogodę lub porę roku, by nagrywać muzykę. To po prostu przychodzi naturalnie. Muszę jednak przyznać, że jest to interesujące spostrzeżenie. Czy komponowanie w pojedynkę stanowi dla ciebie jakiekolwiek wyzwanie? Jak tu utrzymać się w ryzach kreatywności, zachowując świeżość oraz inspiracje, nie mając zza plecami żadnego kumpla z zespołu, który mógłby opierdolić w chwilach słabości i niemocy twórczej? — Wiesz, myślę, że jestem najgorszym krytykiem własnej muzyki. Mogę wyrzucić do kosza riff, utwór, a nawet cały album, a tym samym wiele dni, a nawet miesięcy pracy, tylko dlatego, że już czegoś więcej nie lubię lub po prostu bez większego powodu. I robiłem tak już wiele razy. Uwielbiam jednak proces komponowania, nagrywania, a także miksów i następnie masteringu. Kocham być sam w studiu podczas nagrywania, przygotowywać miejsce do procesu rejestracji… Oczywiście, że za pierwszym razem trudno było zrobić wszystko samemu, bez inżyniera dźwięku, który „nacisnąłbym przycisk nagrywania”, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Kiedy więc pomyliłem się gdzieś podczas nagrywania, setki razy musiałem pójść i samemu wcisnąć przycisk ‘record’. Ale tak to właśnie działa. Lubię ten fakt, że cały muzyczny proces od początku do samego końca jest zrobiony przeze mnie i nikt inny nie wpływa na moją muzykę. Cały spędzony


nad tym czas jest tego wart. Jak postrzegasz swój rozwój jako muzyka od pierwszych kroków aż po blackmetalową otchłań? Czy w pewnym stopniu widziałeś perspektywę zmian muzyki, którą tworzysz? — Cóż, po prostu robię to, co lubię. Kiedy tworzę album, myślę, że osiągam wszystko to, czego chciałem. Później mija trochę czasu i odkrywam lub uczę się czegoś nowego… Skoro robię wszystko samemu zawsze istnieje wiele sposobów na rozwój i podniesienie standardu. Muzycy zazwyczaj starają się słuchać i odbierać muzykę w całkiem inny sposób, często bardziej analityczny niż reszta ludzi, którym obca jest jakakolwiek teoria muzyki, a co dopiero cały proces wykonawczy. Jak ty podchodzisz do słuchania muzyki – dzielisz włos na czworo, czy pozwalasz działać emocjom? — Siedzę w większości w starych nagraniach. Wszystkie nowe materiały słucham jako muzyk, a zarazem inżynier dźwięku. 5 sekund utworu na Youtube są dla mnie wystarczające, aby zrozumieć, czy jest warto tego słuchać (i zazwyczaj nie jest). W tej chwili jest tak wiele wtyczek i innych bajerów, więc każdy może stworzyć „jednoosobowy zespół”, siedząc przed komputerem i po prostu naciskając przyciski na klawiaturze bez użycia prawdziwych instrumentów i jakiejkolwiek wiedzy. I finalnie mamy pustą oraz bezduszną kupę gówna. Stare albumy były tworzone w całkiem inny sposób. Miały w sobie uczucie i coś rzeczywiście prawdziwego oraz uczciwego. W taki sam sposób staram się postępować z moją muzyką. I lubię też nowe zespoły, które podążają tą drogą. Ale w dzisiejszych czasach, niestety, trudno jest znaleźć coś naprawdę oryginalnego w blackmetalowym świecie, ponieważ większość młodych zespołów, w mniejszym bądź większym stopniu, stara się kopiować klasyczne albumy, a do tego jest jeszcze kilka bardzo wyraźnych trendów, które ciągle się pojawiają. Ale widzę, że jednak nie trzymasz się kurczowo starych klasyków, znajdując coś ciekawego również w całkiem świeżych tworach… — Myślę, że słucham tej samej muzyki, co 10 lat temu, z pewnymi wyjątkami. Po prostu nie szukam niczego nowego, ale ma to sens, co mówisz o młodych zespołach. Wszystkie one muszą się nauczyć, jak być sobą, a nie kimś innym. Kopiowanie kogoś innego nie jest czymś złym, jeśli ostatecznie rozwijasz je na swój sposób. A propos ewolucji, od dłuższego czasu współpracujesz z polską Werewolf Promotion. Szymon cały czas rośnie jako wytwórnia, i tymczasem WP stało się siłą, z którą należy się liczyć. Czy odczułeś to jako twórca/zespół? — Tak, oczywiście. I to mi się podoba. Kiedy w 2010 roku po raz pierwszy weszliśmy we współpracę, nikt nie miał o mnie pojęcia, a Werewolf Promotion był wytwórnią nastawioną głównie na taśmy…Teraz wszystko się zmieniło. Włożono w to wiele pracy, by to osiągnąć, więc jest to zasłużone. Podsumowując, jak wyobrażasz sobie idealne, wizualne przedstawienie muzyki Severoth i Morok? — Chciałbym wierzyć, że każdy rozumie moją muzykę na swój własny sposób. Dla mnie muzyka jest jak magiczne zaklęcie – rysuje krajobrazy i tworzy światy. Czasami muzyka karmi twój gniew lub smutek… a czasami przenosi cię w czasie i przestrzeni. Wiesz, niektóre rzeczy po prostu rozumiesz lub nie. A słowa nie są w stanie opisać tego wszystkiego, więc po prostu postępuj zgodnie z własną ścieżką i bądź sobą. D

73


Gdy tylko gruchnęła wieść o tym, że Urn po niemal 10-letniej ciszy w eterze powraca z 4. albumem, a ten okazał się naprawdę niszczycielskim dziełem, wiedziałem, że za wszelką cenę muszę skontaktować się z jedynym ocalałym z założycielskiego składu – Sulphurem. Jarno Hämäläinen, bo pod takim mianem znają go żona wraz z dziećmi, którym trzeba dać jeść i zapewnić dach nad głową, mimo że od ponad roku jest na bezrobociu (na początku przymusowym, a później całkiem świadomym), nie okazał się wojowniczym gburem, jak przystało na black/thrashmetalowych wykonawców. Nie dość, że podczas rozmowy trawił go kac morderca, to jeszcze przyznał się, że się starzeje, a wraz z przybywaniem wiosen na karku robi się coraz bardziej wyrozumiały na rozwój w muzyce, chociaż sam zastygł w dawnych czasach i nie ma zamiaru się stamtąd ruszać. Przed wami prawdziwy fiński dinozaur i motor napędowy Urn. ↔

74

D nr 42 / 02–2017

Witam potężnego i złowrogiego Urn na łamach polskiego „7 Gates” Magazine, Mariusz z tej strony. Jak to dobrze słyszeć, że jesteście zawsze wierni dobremu, staremu black/thrash metalowi ze speedem w zardzewia łych silnikach. Jak tam u was leci na półtora miesiąca przed wydaniem „The Burning”, urywającym dupę przy samej szyi? — Cześć, Mariusz. W tej chwili wszystko jest w porządku. Jak dotąd wydaje się, że odpowiedź na nowy album będzie dobra. Każdy znak na to wskazuje, ale to i tak wszystko zależy od ludzi, że są nawet zainteresowani, by usłyszeć to, co wysmażyliśmy, i wydać nam resztę. Oczywiście, wróci do nas sporo gówna, że jesteśmy pozerami, kopiujemy jakieś tam zespoły i takie tam dyrdymały, ale pierdolić tę złą stronę tego biznesu, nie obchodzi mnie to. Jestem ciekawy i czekam z niepokojem daty wydania, by zobaczyć, jak to wszystko zacznie się kręcić. Czekasz nie tylko ty, ale i maniacy Urn, którzy jakoś musieli przetrwać tych 9 długich lat milczenia z waszej strony. Co działo się w obozie Urn przez tę bezproduktywną niemal dekadę? — Ech, z powodu tego, co działo się w naszym obozie


I nie tylko przez tę wielgachną obsuwę odnoszę wrażenie, że wciąż jesteście zdecydowanie koncertowym zespołem, a nie kapelą, która woli skupić się jedynie na nagraniach studyjnych… — Tak, masz rację. Jesteśmy głodni koncertów, ale w tej chwili wydaje się, że trudno je znaleźć. Mieliśmy zaplanowaną trasę po Europie i po Ameryce Łacińskiej, jednak obecnie zostały one anulowane ze względu na brak zainteresowania. Mam nadzieję, że nowy album obudzi organizatorów. Po tym, co usłyszałem na nowym albumie jestem tego wręcz pewien. Czy „The Burning” jest jedynie zbiorem emocji i pomysłów, które przełożyliście na dźwięki, wyciskając to, co było w waszych duszach przez ostatnie 9 lat, a może wysiłkiem, który powinien reprezentować coś głębszego i bardziej istotnego dla odbiorców niż tylko 40 minut muzycznej ucieczki? — Proces nagrywania tego albumu był jednym z najłatwiejszych w historii. W ciągu ostatnich dwóch lat skomponowałem sporo muzyki. Wykopałem stare pomysły, które miałem jeszcze od 2009 roku, jak na przykład tytułowy numer i tekst do niego. Spędziłem 3 miesiące, żeby zrobić cały ten album i naprawdę czuję, że włożyłem w niego całą moją duszę i to, by być szczerym na tym nagraniu, więc nie obchodzi mnie, co inni myślą o tym albumie. Po prostu podszedłem do tego tak, jak do swobodnego przepływu uczuć i w 100% zaufałem temu, co robię. Najzwyczajniej w świecie dobrze się bawiłem podczas powstawania „The Burning”. Zrobiłem to w zupełnie inny sposób niż wcześniejsze albumy. Myślę, że można usłyszeć i wyczytać w muzyce, że mam coś do powiedzenia… to jest prawdziwy i szczery album. Szczery i prosty, jak najebany facet w barze (śmiech). A który utwór bądź utwory z „The Burning”, oczywiście, prócz tytułowego powstały najwcześniej. A może jest jakiś numer, który naprawdę przemawia do ciebie lub wywołuje szelmowski uśmiech na twojej twarzy? — Nie da się nie wspomnieć o numerze „The Burning” – riff, kiedy po raz pierwszy wchodzą wokale był jednym z tych pierwszych i łapiących za serce. Graliśmy go na próbach przed europejską trasą w 2010 roku. Drugim był riff otwierający „Sons of the Northern Star”. Zasadniczo, to w przybliżeniu 70% materiału wyszła podczas tworzenia utworów. Jestem zadowolony ze wszystkich kawałków, chociaż może „Falling Paradise” jest w pewnym rodzaju numerem, który wypełnia album. Reszta ma bardzo dobrą jakość i nie powtarza swoich patentów. „The Burning” to chyba najbardziej przemawiający kawałek ze względu na powrót do tych trudnych czasów, kiedy przysięgałem kosmosowi, że ponownie zbiorę się do kupy, wrócę mocniejszy niż kiedykolwiek i pokażę ludziom, iż odejście Blackvenoma oraz Hellwinda nie oznacza, że już nie będę w stanie kontynuować Urn. Ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolony ze wszystkich utworów, jednak może wiecznie przeze mnie wspominany tytułowy numer i „Wolves of Radiation” są tymi, które są mi najbliższe. Są również kawałkami, w które musisz się wsłuchać kilka razy, żeby na dobre w nie wejść. One nie są metalem jadącym prosto do przodu, wzburzonym niczym grom! A jakie to doświadczenie pracować z Rokiem z Sadistik Exekution. Czy pozwolił na to, żebyś wtryniał mu się w wizję okładki i oprawy graficznej?

— Nie, nie było takiej spierdoliny, jakiej się spodziewałem. Czekałem tylko, jak w swoim stylu odpowie mi – Fukk Off! Po prostu dałem mu kilka wskazówek, jak widziałbym ten obraz. Na początku było trochę drobnych nieporozumień, ale wszystko obróciło się na o wiele lepszą stronę niż się tego spodziewałem. Dostaliśmy dwa malowidła zamiast jednego. Następnie oba obrazy zostały przekazane Chrisowi z Misanthropic Art, żeby zaprojektował oprawę graficzną. Jesteśmy zadowoleni i jednocześnie ciekawi, by zobaczyć ten „rokphomet” jako jeden z najgorętszych motywów tatuaży tego roku! Czy nadal pamiętasz, jakie były ambicje Urn, gdy rozpoczynałeś to wszystko? — Yeah, byłem młodym i nie za bardzo utalentowanym muzykiem. To było trochę jak żmudne grawerowanie, ponieważ w przeszłości nie grałem zbytnio na gitarze. Wtedy myślałem, że w utworach zachowam o wiele lepszy poziom, jeżeli nie będę się w nie angażował od strony muzycznej. Teraz myślę inaczej – z dobrym smakiem, wyczuciem i lepszym graniem mogę osiągnąć lepsze poziomy bez utraty intensywnego dotknięcia. Byliśmy po prostu pod wielkim wpływem Sodom, Venom i tego typu grania. Skandynawski black metal był wtedy dużym trendem wzrostowym… a my chcieliśmy jedynie robić coś całkiem innego. Zasadniczo wciąż uważam tak, jak zawsze to robiłem – nigdy nie stworzyłem „nowego koła”, ale nadal myślę, że w Urn podążam własną drogą i można to usłyszeć w naszej muzyce. A jak scharakteryzowałbyś obecne brzmienie Urn w porównaniu z tym z lat 90-tych? — Brzmienie pierwszego albumu było całkiem fajnie i całkowicie należało do tamtych czasów, ale na razie myślę, że jesteśmy na dobrej drodze. Na każdym z albumów byliśmy ofiarami brzmienia… masteringi były niskich lotów albo całkowicie ich brakowało itp. Teraz naprawdę koncentrowaliśmy się na dźwięku i wiedziałem dokładnie, czego chciałem. To dlatego do nagrania „The Burning” wybrałem Wing Studios i Sverker Widgren ze Sztokholmu. Wszystko, co mogę powiedzieć to, że jestem dumny z brzmienia, jak zawsze to bywa ze zespołami, kiedy album jest świeży i gorący (śmiech). Bycie w studiu gdzieś indziej tylko po to, żeby zarejestrować album, nie przyjeżdżając z domu do studia robi ogromną różnicę. Naprawdę czuć, że w brzmieniu uchwyciliśmy atmosferę i wszystko, co z nią związane. Dla mnie przynajmniej, wraz z tym albumem, budzą się wszystkie wspomnienia z sesji nagraniowej. Co powiedziałbyś wieloletnim maniakom Urn o zmianie brzmienia na „The Burning” w stosunku do poprzednich wydawnictw? — Jest w tym coś nowego, ale wciąż jest to Urn. Posłuchaj i sam osądź. Stoimy za tym murem. Mam nadzieję, że starzy maniacy posmakują tego uczucia i poczują złe dusze, uchwycone na tym nagraniu. Puścicie to głośno! W stosunku do poprzednich wydawnictw ten album jest czysty i znacznie lepiej wyprodukowany, ale te utwory, aby wydobyć z nich odpowiedniego ducha, po prostu potrzebowały tego poziomu produkcji. Czyli jesteś zadowolony z tego, jak ewoluowałeś jako muzyk nawet w tak wydawać by się mogło „skostniałej” manierze Urn? — Tak, to jest pewnego rodzaju wzrost, który dokonuje się przez cały czas. Widzę, że wszystkie albumy są jak schody wznoszące się w górę wraz z każdym kolejnym materiałem. W dzisiejszych czasach jest to dla mnie poważniejsza branża niż w przeszłości, kiedy liczyła się tylko dobra zabawa bez większego znaczenia za tym wszystkim. Teraz, kiedy robię się coraz starszy muszę mieć więcej wizji odnośnie tego, co robić, dlaczego i w ogóle, po co? Wszystko już nie jest takie proste i łatwe, jak to było kiedyś. Skoro to „kiedyś” wspominasz z rozrzewnieniem, czy czujesz się jak dinozaur, który zastygł w dawnych czasach i nie może odnaleźć się w dzisiejszej, jakże przepełnionej scenie? — Obecnie trudno jest znaleźć coś ciekawego, ponieważ jest tego z byt wiele. Już nie śledzę tak bardzo tego, co się dzieje na dzisiejszej scenie. O niektórych zespołach dowiaduję się jedynie przez przyjaciół… , ale zawsze wracam do klasycznych albumów, na których się wychowałem. Cóż, być może czas na spotkanie na koncertach jakichś fajnych ludzi, poznanie kilku zespołów itd. Czasami pojawia się coś dobrego, ale będąc szczerym wydaje się, że żyjemy w świecie dino-

zaurów właśnie takich jak ja, więc dziś jesteśmy starymi pizdami (śmiech). Nie dostaliśmy zbyt wiele od tych nowych zespołów i nie dowiedzieliśmy się, po co one w ogóle są. Wszystko nie wydaje się już takie samo, jak kiedyś. Wiesz, bo tu trzeba umieć wpakować się w starą szkołę grania, jednocześnie znajdując tę cienką granicę między składaniem pustego hołdu dla tych wielkich, a dodaniem czegoś od siebie i stworzeniem czegoś nowego, a jednocześnie starego. Urn, moim zdaniem, posiadł tę wiedzę, jednak, jak już wspomniałeś na początku naszej rozmowy, są też krytycy, którzy zarzucają wam, że staracie się jedynie odtworzyć to, co już dokonały starsze zespoły. — Cóż, jeżeli tak to wgląda w oczach niektórych, to niech tak będzie. Wykonałem tak uczciwą robotę, jak tylko mogłem, i jeśli to nie wystarczy tym wszystkim krytykom, to zostawmy to w ten sposób. Również mógłbym naprawdę dużo powiedzieć o ludziach, którzy krytykują to, o czym tak naprawdę wiesz i właśnie o tym mówisz. Pierwszy przykład z brzegu – porównywanie naszej muzyki do Krisiun po prostu pokazuje, że ten, kto to powiedział jest jakiś pojebany i nie powinien nigdy nic powiedzieć. Zamknij się, cipo! I to nie dlatego, że porównuje nas do Krisiun. Ten zespół jest zabójczy, a to był tylko przykład zestawienia dwóch kompletnie różnych kapel. Ktoś twierdzący, że to jest to samo, po prostu wzbudza u nas salwy śmiechu, więc temu opóźnionemu w rozwoju „profesjonalnemu” krytykantowi pokażemy nasz środkowy palec… Nie wspominając już o poziomie jakości jako dziennikarza i opiniotwórcy. Z roku na rok jest coraz więcej młodych zespołów grających retro black/thrash metalu, był nawet okres prawdziwego boomu na takie granie, co doprowadziło do tego, że coraz trudniej było to wszystko śledzić. Dlaczego tak się stało, skąd u smarkaczy taki nawrót do starych czasów, i czy taki epigonizm należy traktować jako coś pozytywnego dla sceny? — Właściwie, tak jak już parę minut temu wspomniałem, nie wiem zbyt wiele o tym, co się obecnie wyrabia. Trendy przychodzą i odchodzą, ale zawsze będę się czuł jako kompan takich zespołów. Jednak jestem również coraz bardziej znudzony, kiedy przez cały czas muszę słuchać „kopii”. Gdy tylko prawdziwy metal rośnie w siłę, zawsze trzeba to odbierać, jak coś dobrego, ale przy tym pojawia się tak wiele gówna i „wielkich” zespołów, które same nazywają siebie „metalowymi” kapelami z bardzo wymuskaną produkcją i czystym brzemieniem. Są to bardzo przyjazne zespoły do słuchania dla dużych mas ludzi, ale wtedy znaczenie metalu kompletnie znika, a zespoły same siebie sprzedają. Ktoś może powiedzieć, że również się sprzedaliśmy…, ale nie… to nie jest możliwe, moja dusza jest już zaprzedana diabłu i nie ma już nikogo, komu mógłbym ją sprzedać. Ech, straciłem sedno pytania, o co chodziło? O to, że młode zespoły coraz częściej odnoszą się do wczesnych lat muzyki metalowej, zarówno w tym, co nagrywają i jak wyglądają, ale według mnie wyraziłeś się całkiem jasno. W takim razie, co jest tak silne w tej epoce, że zespoły cały czas wracają do niej po inspiracje? — Korzenie? Nie wiem… mam śmiertelnego kaca. No to coś na rozruszanie – co byś wybrał do machania baniakiem podczas alkoholowej imprezy black/ thrashmetalowej, oczywiście poza Urn? (śmiech) — Zdecydowanie Infernäl Mäjesty, Bathory, Possessed, Sodom, Merciless, Nifelheim. A co obecnie słuchasz? — W tej chwili cieszę się ciszą. Czy łatwiej jest tobie czerpać inspiracje od starszych zespołów, niż od tych bardziej współczesnych? — Jako metalowiec odpowiedź musi być tylko jedna – tak. Klasyki to klasyki i nie można ich pobić, nawet kiedy nowy zespół może być zabójczy, od którego aż kipi energią i pasją, ale skoro nie śledzę aż tak bardzo obecnej sceny, to naprawdę nie wiem, co się dzieje wokół. Stare brzmienie, to jest dopiero brzmienie. Problem w tym, że wiele zespołów, które święciły triumfy na początku lat 90-tych, czy to thrash-, death-, blackmetalowych, przez kolejne lata często drastycznie zmieniły styl, którym niegdyś zdobyły serca maniaków. Porzuciły swoje korzenie

75

www.fb.com/Urnofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

dopadł nas kompletny brak motywacji. Po latach wspólnego grania byliśmy całkiem dobrze zjednoczeni z Hellwindem i Blackvenomem, jednak mimo tego chłopaki postanowili odejść. Wraz z nowym składem w 2010 roku odbyliśmy trasę koncertową po Europie i „wyjebaliśmy się na lodzie”, ale po znalezieniu nowego perkusisty przez lata planowaliśmy rozpoczęcie prób, jednak podczas tych lat wydarzyło się tak wiele rzeczy, więc zajęło nam to sporo czasu zanim wreszcie powróciliśmy. Największym powodem powrotu z Urn była niewiarygodnie ciężka praca i aroganckie osoby, które otaczały mnie w moim kolejnym zespole – Hammerheart. To po prostu nie posuwało się do przodu na tyle, na ile ciężko się starałem. Wtedy wkurwiłem się i powiedziałem, że pierdolę to gówno i zrobię nowy album Urn. No i wreszcie wszystko stało się znacznie łatwiejsze, nawet mimo tego, że Hammerheart teraz radzi sobie całkiem dobrze. Urn był demonem z przeszłości, z którym musiałem się zmierzyć. I tak oto jesteśmy, tu i teraz!


i przemieszały swój gatunek, idąc w różnych, odmiennych kierunkach. W rezultacie w dzisiejszych czasach tak wiele kapel uważa się za thrash-, death-, blackmetalowe, co kiedyś byłoby nie do pomyślenia i by nie przeszło. Jak zapatrujesz się na takie zmiany? — To wszystko i tak rozbija się o osobiste opinie. Niech robią to, co robią. Niektórzy z nich idą w głąb swojego stylu, inni nie. W ten sposób odbieram to jako coś bardziej interesującego, bardziej różnorodnego… jest to również niczym gra o przetrwanie na winylowym stole. Kto jest następny, żeby iść, a kto nigdy nie będzie leżał na tym stole, ha?! Zazwyczaj o wiele bardziej wolę pierwsze nagrania, na przykład Tiamat. Dla mnie jednym z najbardziej interesujących albumów będzie zdecydowanie płyta nowego Possessed – czy oni potrafią uchwycić to stare uczucie… czy oni potrafią uchwycić to stare uczucie… czy oni potrafią… czy oni potrafią… Na pewno nie będą eksperymentować ze skrajnie odmiennymi gatunkami. Chociaż… czy uważasz, że eksperymentowanie z niejednorodnymi gatunkami i nieustanne zmiany brzmienia są w muzyce bardziej zasadną filozofią niż trzymanie się kurczowo konkretnego gatunku i ciągłe kombinowanie oraz staranie się, by dać z siebie wszystko, co najlepsze w ograniczonej ramie? Konsekwencja, czy powtarzalność – co lepiej pasuje do zespołów, które wytrwale i z uporem maniaka tkwią przy swoim brzmieniu i własnym świecie? — Powtarzalność… a raczej liczy się osobisty wybór. Niech robią to tak długo, jak bardzo się za tym opowiadają. Podobnie, jak w przypadku Urn, jest tylko jeden zespół, który na przestrzeni wielu lat może utrzymać to samo brzmienie, i jest nim Motörhead. Może jest to lekki paradoks, ale im bardziej się starzeję, to na temat wielu spraw zaczynam myśleć nieco inaczej niż 20 lat temu. Wtedy, wszystkim, którzy zmieniliby swoje brzmienie, powiedziałbym, że są jebanymi pozerami i sprzedali się na ołtarzu sławy. Teraz mówię, że jest to naturalny postęp i osobista sprawa.

76

D nr 42 / 02–2017

Czy uważasz, że wizerunek podkreślony corpse paintami, ćwiekami, pasami z nabojami, łańcuchami itp. musi być niezbędnym atrybutem black/ thras metalu? — Nie. Spójrz na Deströyer 666 – jeden z naprawdę niewielu zespołów, które zabijają podczas koncertów bez względu na to, czy mają gwoździe, ćwieki, pasy z nabojami i tonę reszty żelastwa… A co sądzisz o dzisiejszym przemyśle muzycznym? Jeśli mógłbyś coś w nim zmienić to, co by to było? — Wydaje się, że jest to zły biznes. Jednym z najciekawszych jego aspektów jest patrzeć, gdy rosną w siłę tak szczere wytwórnie, jak Iron Bonehead. Na pewno zakazałbym takich rzeczy, jak Spotify czy też Youtube. Zabić iiiiiiiiiiiich!!! Czego oczekujesz w tym roku w świecie metalu, oprócz nowego Possessed, oczywiście? (śmiech) — Zebrać koncerty dla Urn i pojechać w trasę, a przed tym niech album wreszcie ujrzy światło dzienne… A, i jeszcze zobaczyć się ze wszystkimi przyjaciółmi z całego świata i ze znakomitymi zespołami, z którymi graliśmy. Burbon i cola zwyciężą! W takim razie, z kim najbardziej chcielibyście jechać w trasę? — Infernäl Mäjesty i Exciter, zdecydowanie! Po tym możesz o nas zapomnieć… skończyliśmy! Jak myślisz, jakbyś chciał, aby twój zespół został zapamiętany, jeśli chodzi o dziedzictwo, kiedy będziesz już zgrzybiały i stary? — Myślę, że wraz z nowym albumem Urn sięgnął poziomu, który nie może być znacznie wyższy. W zasadzie jesteśmy na samym szczycie tego, co robimy. W takim razie, co dalej? Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie! (śmiech) Tylko mi nie mów, że powróciliście po 9 latach tylko po to, żeby przejść na emeryturę? A tak przy okazji,

kiedy nie tworzysz dla Urn druzgocących riffów, jak zarabiasz na życie? Czy twoja praca w pełni daje ci stabilizację, dzięki czemu możesz kupić nową gitarę i zapłacić za czynsz? — Półtora roku temu straciłem pracę i od tamtej pory zajmowałem się głównie muzyką za o wiele mniejszą stawkę, ale za to miałem o wiele więcej wolnego czasu, co jak najbardziej mnie ucieszyło. Zresztą, nie jestem łasy na dużą kasę. Już kilka razy wspominałem tobie, że mam drugi zespół – Hammerheart, i wydaje mi się, że teraz jestem w odpowiednim nastroju do robienia rzeczy na rzecz drugiej kapeli. O ile mogę podążać taką drogą, to nie mam planów, aby zdobyć jakąś robotę. Mam żonę, dzieci, dom do opłacenia itp., ale jako tatuażysta od lat mam z tym związaną pracę na boku, żeby było co do gara włożyć. Mam nadzieję, że z Urn uda nam się załapać na kilka koncertów i dorwać kontrakt płytowy dla Hammerheart, który obecnie jest dla mnie większym projektem. Urn na tę chwilę nie jest w stanie zabukować sobie wielu koncertów i dlatego robię co mogę, by włożyć w niego 100% siebie. No to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć wam jak najwięcej koncertów promujących „The Burning”, bo ta płyta jest tego warta. Dzięki za twój czas i wkład w powstanie kolejnego numeru „7 Gates”. Jeśli chcesz rzucić coś na koniec do naszych czytelników, no to, kurwa, teraz jest na to czas… — Dziękuję ci ManieK za ten wywiad. Trochę nas nie było. Cały czas szukamy koncertów, wszędzie. Mam nadzieję zobaczyć cię na koncertach lub na jakiś pojechać przynajmniej samemu. Są również plany na reedycje niektórych materiałów, a także… pracujemy nad nowymi kawałkami Urn z myślą o prawdopodobnie 5-utworowym minialbumie. Tak samo, jak na samym początku, kiedy w ubiegłym roku po raz pierwszy zeszliśmy się na próbie naszym celem było wydanie mini-LP zamiast pełnego albumu. Niech więc to ujrzy światło dzienne w najbliższej przyszłości. Na zdrowie, i niech ten ogień płonie dalej. D



Ten wywiad odbył się na totalnie wariackich papierach. Byłem umówiony na dłuższą rozmowę z Naasem Alcamethem (wokal, gitary, bas), założycielem Nightbringer, którego miałem zamiar pociągnąć za język również w kwestii najnowszych albumów Bestia Arcana oraz Excommunion, powracającego po wielu latach ciszy z konkretnym ciosem, a także tego, co ma się niedługo wydarzyć w obozie Akhlys. Niestety, dosłownie na kilkadziesiąt minut przed umówionym wywiadem dowiedziałem się od Gunnara Sauermanna z Season of Mist, że po drugiej stronie spotkam Ophisa (wokal, gitary). W sumie, nie jest tak źle – pomyślałem. W końcu, staż Ophisa w Nightbringer jest zaledwie o rok krótszy od Kyle’a Earla Spanswicka, tylko że ja tu czekam na Naasa kuty na cztery łapy, gotowy niczym przyczajony tygrys, ukryty smok, a tu takie kwiaty nagle wyrastają zza węgła. Trudno, trzeba było improwizować, czyli zrobić coś, czego w śladowych ilościach można doświadczyć na gargantuicznym „Terra Damnata”, piątym już albumie Nightbringer, którego ku uciesze samych twórców można zrównać z najlepszymi dokonaniami Emperor. ↔

78

D nr 42 / 02–2017


Zapewne również przez ostatnie wydawnictwa Excommunion i Bestia Arcana? — Chyba przede wszystkim przez Excommunion. W końcu wrócili po wielu latach. Ale i tak najwięcej czasu pochłania Nightbringer, z którym obecnie aktywnie koncertujemy po Europie i Stanach Zjednoczonych, więc powiedziałbym, że wszystko idzie bardzo dobrze. Nie dziwię się, w końcu „Terra Damnata” to naprawdę potężny album. — Dzięki! Waszą pracę ponownie zilustrował David Herrerias, podobnie jak w przypadku Bestia Arcana czy Akhlys. Jeśli chodzi o wizualne znaczenie, porozmawiajmy o artystach, których wybieraliście do tej pory, by przekuli waszą muzykę w obrazy. Jak na nich natrafiliście i, jak myślisz, co oni wnieśli do muzycznego świata Nightbringer? — Praca z tak prawdziwie utalentowanymi i inspirującymi artystami była niesamowicie zadowalająca. Myślę, że zarówno Benjamin Vierling, jak i David Herrerias byli kluczowi na odbiór naszej twórczości przez publiczność, ponieważ często to oprawa graficzna jest tym, co robi pierwsze wrażenie. Naas był tym, który skontaktował się z nimi jako pierwszy, a później obaj byliśmy z nimi w bliskim kontakcie, będąc zaangażowanymi w opracowanie i rozwój całościowych projektów graficznych. Czy można powiedzieć, że okładka „Terra Damnata” jest pewnego rodzaju kontynuacją obrazu z poprzedniego albumu „Ego Dominus Tuus”, która przedstawiała drogę męki od przeobrażenia się Ogni Sztuki w samym tyglu podziemi, poprzez objawienia Diabła, aż do Strażnika czekającego u Progu i zarzynającego Słońce Śmierci, Światło Lucyfera? — Oczywiście, że w ten sposób można połączyć okładki obu tych albumów. Jednak tym razem grafika była ukończona, zanim zdecydowaliśmy się na jej użycie, więc nie narodziła się na drodze współpracy, jak to miało miejsce w przypadku opraw graficznych poprzednich albumów. Wiem, że oprawa graficzna „Terra Damnata” odnosi się do lirycznej treści kilku utworów,

a w szczególności „Midnight's Crown” i „Misrule”, czyli numerów ściśle związanych między innymi z Wielkim Smokiem i biegunami świata, jak powiedziałeś kilka tygodni temu. Czy na nowym albumie znajdziemy więcej tematycznie powiązanych ze sobą utworów, niż pozostałe? — Cóż, powiedziałbym, że istnieją dwa wzajemnie powiązane tematy lub dwa aspekty jednego tematu, które podsumowaliśmy pod wspólnym tytułem „Terra Damnata”. Jeden wiąże się z obecnym stanem istnienia człowieka, o czym wspominałem jeszcze gdzie indziej, a drugi z przejściem przez podziemie, przemianę za pośrednictwem Nigredo. Dlatego też takie utwory, jak „As Wolves Amongst Ruins” czy „Inheritor of a Dying World” mają większy nacisk zewnętrzny, chociaż działają jako odzwierciedlenie tematów wewnętrznej transformacji. „Misrule” jest w pewien sposób powiązany z dwoma wspomnianymi utworami, choć łączy się również z „Midnight’s Crown” i „Serpent Sun” poprzez nawiązanie do stacji Północy, Saturna i niebiańskiego Smoka. Dokładnie, samo wyrażenie „Terra Damnata” to nie tylko odniesienie do alchemicznego Nigredo, ale także ma inne konotacje, związane z obecnym stanem ludzkości i dzisiejszego świata. Biorąc pod uwagę dosłowne znaczenie „Terra Damnata”, dlaczego nasz świat/Ziemia jest lub może być skazany/-a na potępienie? — W tym przypadku użycie słowa świat/Ziemia nie powinno być traktowane dosłownie, jakoby planeta miała być unicestwiona (choć jest to możliwe), ale raczej należy rozumieć to jako odniesienie do ogółu warunków determinujących obecną naziemną egzystencję różnych „ludzkości”, jak cywilizacje i ludzie w stanie upadku. Naprawdę wierzę, że żyjemy w końcowej fazie Kali Yugi, finalnej i najniższej z czterech wielkich epok czasu i ludzkiej egzystencji, jak zostało to wyjaśnione przez starych hinduskich proroków. „Ziemia” jest również symboliczną całością cielesnych i misternych sił w pracy nad ludzkim ciałem, i tyczy się to właśnie tej symbolicznej ziemi, która zstępuje, jak nauczali mistrzowie hermetyści, w procesie śmierci i odrodzenia. Twoja metaforyka, obrazowanie i teksty są mocno oparte na okultyzmie. To dodało tekstom, zarówno na „Ego Dominus Tuus” i „Terra Damnata”, bardzo metafizycznego aspektu. Wiem, że czytacie dzieła filozofów i myślicieli, które później przekształcacie na pożytek Nightbringer. — Istnieje wiele tekstów, z których czerpiemy inspiracje. Pisma Andrew Chumbley’a i grupy Cultus Sabbati są naszym głównym źródłem, jak również ezoteryczne dzieła Juliusa Evoli i jego ogólne stanowisko przedstawione w Rewolcie przeciwko współczesnemu światu.

Ale nie tylko w pracach Evoli i Chumbley’a znaleźliście inspiracje, przecież w tekstach na „Terra Damnata” można wielokrotnie natknąć się na cytaty z Cycerona. Widoczne są też ślady MacGregora Mathersa, podobnie znaczące były dla was pisma Petera Kingsley’a, jak i Nigela Jacksona w kwestii europejskiego czarnoksięstwa. Jak się bliżej przyjrzeć, jest to całkiem zróżnicowania lista źródeł, zwłaszcza, gdy Nightbringer jest zakorzeniony w tym, co swobodnie można by całościowo zdefiniować jako zachodnią tradycję ezoteryczną. — Powiedziałbym, że wszystkie te źródła przenikają do albumu, każde na swój sposób. Studia Petera Kingsley’a o Apollo natchnęły nas na odwołania w „As Wolves Amongst Ruins”, a cytat z Cycerona został przemyślany jako istotny temat dla utworu, więc tak też został włączony. Mathers miał wpływ na niektóre znaczące teksty na najnowszym dokonaniu Bestia Arcana, ale nie dla „Terra Damnata” Nightbringer. Czy ta filozofia i ideologia, która lirycznie napędza „Terra Damnata” uzewnętrznia się w jakiś sposób muzycznie, w kompozycjach? — Lirycznie, jak najbardziej. Istnieje powiązanie między ideami, które dotyczą Kali Yugi jako końcowego przystanku obecnego, ziemskiego istnienia człowieka. Dotyczy to również alchemicznego Nigredo – jak na górze, tak na dole; jak wewnątrz, tak na zewnątrz. Czy mimo tej sprawiającej wrażenie tematycznej fragmentaryczności, powinno odbierać się „Terra Damnata” całościowo niczym nieprzerwany strumień świadomości lub obrządek, którego w żaden sposób nie należy zatrzymywać. Wiesz, ostatnio ludzie nie mają czasu „wejść” i zagłębić się w album, często przerywając odsłuch z błahych powód lub nie koncentrując się, bo robią kilka rzeczy na raz, zapominając, że ten, kto stworzył tę muzykę traktuje ją nie tylko, jak samą muzykę, ale coś naprawdę więcej, coś głębszego. — „Terra Damnata” zdecydowanie powinna być odbierana jako całość, a nie niczym tylko przypadkowa kolekcja piosenek. Myślę, że również przez to, iż muzyka rzeczywiście może być wdrożona w rytualny kontekst, czy to na żywo w formie jakiegoś wydarzenia czy też na użytek prywatny. Można by powiedzieć, że proces grania muzyki może być sam w sobie rytualnym aktem, jeżeli przyniesie ci kontakt z pierwotnymi i potężnymi energiami oraz siłami. Podczas występów na żywo, wzajemne zrozumienie pomiędzy wykonawcą a publicznością może stworzyć własną energię. To, czy muzyka ma przy tym pełnić oczyszczającą funkcję zależy od stopnia, dla którego te energie przeradzają się w zdezorganizowany nałóg własnego ja i tożsamości. To prowadzi nas do tego, co powiedział kiedyś Dagon z Inquisition: „Dla mnie największym rytuałem jest tworzenie muzyki, drugim – nagrywanie w studiu, a trzecim – rytuał gry na żywo. Te trzy wspomniane fazy prowadzą do bardzo wysokich stopni koncentracji, kontroli i techniki, a ponad wszystko – inspiracji”. Jakie masz podejście do tych trzech etapów w świecie Nightbringer? Czy jest w tym wszystkim właśnie ten element duchowości, kiedy komponujesz, nagrywasz i występujesz na żywo? — Praktyka w obrębie rytualnej komnaty, w ten czy inny sposób podsyca inspiracje dla naszych prac. Ta inspiracja często przybiera kształt „nastroju”, który nagle przewyższa czyjś kurs zwykłego dnia, żądając odpowiedniej ekspresji. Jest to nasienie lirycznej i muzycznej ekspresji. Występ na żywo, jeśli jest adekwatny, również sprzyja buntowniczym nostalgiom, jak nazywał je Chumbley. Przełożenie na warunki koncertowe atmosfery i uczuć drzemiących w waszej muzyce musi być niełatwe i przypuszczam, że wymaga szczególnego sposobu myślenia. Czy kiedy „obnażasz się” przed publiką, czujesz, że ma miejsce pewien dziwny rodzaj wyzwolenia, jest to dla ciebie czymś trudnym? I, jak wytłumaczysz ten proces przekraczania cienkiej granicy między zdrowym rozsądkiem, a obłędem, i później powrót do normalności, gdy koncert się już skończy? — Myślę, że istnieje pewna jakość dla tego rodzaju muzyki, pewna odmiana energii przybierająca postać „opętania”, czegoś dzikiego i nieujarzmionego, męskiego i wojowniczego. To jest właśnie to, co w najlepszych okolicznościach budzi się w nas, kiedy komponujemy, nagrywamy i wykonujemy na żywo tę muzykę. Zawsze

79

www.fb.com/NightbringerOfficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć, Ophis. Nie ukrywam, że byłem przygotowany na rozmową z Naasem Alcamethem, więc nie zdziw się, jak ten wywiad odbędzie się na zasadzie wielkiej improwizacji. Co takiego się stało, że Kyle, nagle nie miał czasu dla „7 Gates”? — Cześć. Wiesz, Kyle ostatnio ma cholernie mało czasu na cokolwiek i jego grafik jest naprawdę napięty.


istnieje pewne napięcie pomiędzy tym, co związane z Nightbringer, a bardziej „normalnym” stanem umysłu, ale właśnie tak wygląda ścieżka urzeczowiania własnej odmienności. Czy twoje marzenia, senne dni, halucynacje, bycie w stanie letargu i ezoteryczne doświadczenia miały jakikolwiek wpływ na teksty i muzykę zawarte na „Terra Damnata”? — Tak, zarówno sen, jak i budzenie „ezoterycznych” doświadczeń wpłynęły na nasze tworzenie. Zresztą, jak zawsze. Nagrywanie debiutanckiego albumu „Death and the Black Work” planowaliście głęboko w lasach Kolorado. Minęło 9 lat i na rzecz nowego materiału, te wszystkie niekonwencjonalne intonacje w „The Lamp of Inverse Light” nagrywaliście w piwnicznej krypcie, północnej wieży raczej niechlubnego zamku Wewelsburg w Niemczech. Czy aż tak ważne jest dla was otoczenie, które towarzyszy rejestracji muzyki Nightbringer? — Lasy i góry Kolorado nadal mają na nas wielki wpływ. Czy nie było powiedziane o Kainie, że był wędrowcem pustkowia? Pewne miejsca są obciążone i niosą ze sobą ładunek ducha tej lokalizacji oraz mogą wywierać wpływ na kogoś, kto jest chłonny i wrażliwy na takie zależności. Jak ważna jest dla was własna interpretacja słuchacza, jeśli chodzi o odbiór całościowego przekazu Nightbringer? — Docelowo, sposób, w jaki każdy odbiorca zrozumie muzykę jest czymś niepowtarzalnym, a więc jest to kwestia tego, czy on lub ona ma jakiekolwiek powinowactwo z tym, co zostaje przez tę muzykę wyrażone. Dopiero to zdeterminuje, co zostanie z tego wzięte. Czy uważasz, że wystawianie na pierwszej linii swoich emocji, a nawet duszy jest niezbędne w celu tworzenia muzyki, która naprawdę przemawia do ludzi? No i jak przy tym ustrzec się zbyt nachalnego mentalnego i duchowego ekshibicjonizmu? — Trudno dokładnie przewidzieć, określić i wiedzieć, co drzemie w czyjejś muzyce, że tak rzeczywiście przemawia do innych. Możemy to tylko przepełnić naszą własną intencją, kreśląc krąg odmienności świata, który znajduje się na zewnątrz. Czy muzyka pozwala tobie na wyrażanie się za pomocą całego konglomeratu zmysłów, będąc odzwierciedleniem tego, co ci w duszy gra? — Powiedziałbym nawet, że muzyka nie powinna być gospodarowana jako rezonans duszy, lecz jako oddźwięk w duszy człowieka, więc nie jest to tylko kwestia percepcji zmysłowej. Istnieją niuanse uczuć, które mogą być wyrażone tylko i wyłącznie przez samą muzykę lub przynajmniej takie ekspresje są wyjątkowe i właśnie dlatego przybierają formę muzyki, a nie czegoś innego. Dokładnie. Muzyka jest ekspresją i powinna być wyrafinowanym narzędziem do wyświetlania różnych poziomów ludzkiego umysłu, które pozostają niewidoczne. Czy w takim razie, muzyka jest drogą do lepszej płodności umysłu, ducha i ciała? W końcu, manipulacja dźwiękiem to alchemia sama w sobie, mantra jest sanskryckim słowem, które oznacza „instrument myśli”, a skoro ciało i dusza są blisko siebie, to ciało doświadcza muzycznych wibracji i chłonie je całym sobą. Zresztą, przecież ty wyznajesz teorię Pitagorasa o tonalności i sferach niebiańskich… — O ile dobrze pamiętam, odniesienie do Pitagorasa było użyte w kontekście sposobu, w jakim dźwięk może być „naładowany” z zamiarem i znaczeniem tego, kto go wykorzystuje. Pojęcie rezonansu jest tutaj bardzo trafne, ale tylko wtedy, gdy ktoś „wzywa” w odpowiedni sposób, a coś na to „odpowiada”. Każdy z albumów Nightbringer trwa godzinę bądź dłużej. Tym razem, „Terra Damnata” jest waszym najkrótszym albumem. Czy, kiedy zaczynacie komponować ustawiacie sobie jakiś limit czasu odnośnie rozpiętości materiału? — Nie. Same kompozycje mają wewnętrzną logikę, która wyznacza ich czas trwania, a to nie może być wymuszone. Czy przy tak długich i misternie zbudowanych utworach jest w Nightbringer miejsce na improwi-

80

D nr 42 / 02–2017

zację? — Jeśli chodzi o sam proces nagrywania, zwykle pozostawiamy sobie nieco przestrzeni na improwizację, ale tylko w niewielkim stopniu, ponieważ utwory zostały już wcześniej skomponowane. Nightbringer jest bardzo często porównywany z najlepszymi nagraniami Emperor. Jak się z tym czujesz? Czy waszą pierwotną intencją było brzmieć w tonie tych wszystkich majestatycznych blackmetalowych zespołów z połowy lat 90-tych, kiedy ten gatunek po raz pierwszy święcił triumfy, a może jest to tylko rezultatem ich silnego wpływy na was? — Jesteśmy naprawdę zaszczyceni, będąc porównywanymi do wczesnych materiałów Emperor. Oczywiście, że scena z lat 90-tych była dla nas inspiracją, ale nie przedstawiliśmy się wszystkim jako tylko imitatorzy jakiegokolwiek z tych zespołów. Ogólna estetyka i brzmienie są podobne, ale taka właśnie jest tradycja, w której działamy. Najlepsze zespoły z tamtych czasów stworzyły wyjątkowe narzędzia ekspresji, i pełen pokory śmiem twierdzić, że Nightbringer właśnie w ten sposób jest unikalny, a nie będąc tylko sumą i wypadkową wpływów. Kiedyś powiedziałeś, że twój duchowy punkt widze-


nia oraz inspiracje niewiele się zmieniły od czasu, kiedy po raz pierwszy zaangażowałeś się w Nightbringer, a Kabała, którą uznawałeś za coś interesującego jest tak naprawdę hermetyczną Kabałą, jeśli taki termin w ogóle jest dozwolony, która ma bliższy związek z platonizmem niż z judaizmem. Teraz wręcz toniemy w oceanie blackmetalowych zespołów zafascynowanych Kabałą i okultystyczną tematyką. Czy nie uważasz, że dzisiejszy okultystyczny black metal to jeszcze bardziej modny i pusty twór, niż to miało miejsce dekadę temu? — Nazywanie okultystycznego black metalu „modnym” i „pustym” mogłoby zakwestionować szczerość i poświęcenie takich zespołów, jak: Ascension, Acherontas, Behexen, Dødsengel, Abigor, Thy Darkened Shade, Watain, Ofermod, Malign, Mortuus, Irkallian Oracle, Acrimonious, aby wymienić tylko kilka. Wręcz przeciwnie, myślę, że scena w tym kierunku tylko dojrzewa i jest znacznie więcej autentycznych i szczerych okultystycznych zespołów niż kiedykolwiek. Jestem pewien, że są i ci, którzy skupiają się tylko i wyłącznie na wyglądzie, ale nad tym powinny zastanowić się jednostki w to zaangażowane. Black metal jest aleją dla tych, którzy poważnie traktują te rzeczy. Pewnie, że najlepsze okultystyczne dokonania, czy to jest black metal, czy ostatnio również modny retro rock, wywodzą się z najgłębszych osobistych i duchowych miejsc. Podobnie jak w jodze, gdy na początku hathajoga, przez swą popularyzację na Zachodzie, zamiast trzymać się duchowej głębi dla jednostek, w zasadzie przerodziła się w klasę łagodnych ćwiczeń. Czy czujecie jakiekolwiek „braterstwo” z innymi blackmetalowymi zespołami, a może sami zarzucacie własne sieci w niezgłębioną ciemność, krocząc swoją drogą kosmicznej podróży ku Prawdziwej Woli? — Z pewnością czujemy poczucie pokrewieństwa z innymi zespołami, zwłaszcza z tymi, z którymi koncertowaliśmy lub współpracowaliśmy. Oczywiście, nie ma jednego kredo i ścieżki, którą wszyscy podążają. Być może bardziej trafne jest stwierdzenie, że jest pewien wspólny etos, przeniknięty kultem Adwersarza w takiej czy innej postaci. Wiele z waszych materiałów stanowią splity. Porozmawiajmy więc o znaczeniu łączonych wydawnictw w stosunku do pełnych albumów. Przynajmniej dla mnie, solidny split może być dużo bardziej skuteczny niż pełnowymiarowy materiał, zwłaszcza gdy dzieli się go z kamratami w wierze, o których przed chwilą mówiłeś. Ale istnieje też powszechna krytyka, że splity są efektem lenistwa. Co ty na to? — Splity mogą być środkiem do wyrażania muzycznych myśli o zupełnie innej naturze niż jest to ujęte na pełnych wydawnictwach. Mogą też być pewnego rodzaju dialogiem z innym zespołem bądź zespołami, które w tym uczestniczą, wyrażeniem wspólnego tematu. Myślę, że niedawny split, który zrobiliśmy wraz z Abigor, Mortuus i Thy Darkened Shade jest doskonałym przykładem tego, co można w ten sposób osiągnąć. To prawdziwie spójne i artystycznie zjednoczone wydanie splitu. Niczym mityczny wąż zatoczyliśmy koło, czas więc kończyć. Dzięki, Ophis, za twój czas i przejęcie wywiadowczych obowiązków Naasa. Podsumowanie zostawiam tobie. — Dziękuję za wywiad. Poszukaj Ciemności i odnajdź Światło! D


Był 1998 rok, przyszła paczka z Pagan Records z precjozami, zakupionymi na spółkę z moim kumplem, który mieszkał nade mną, a w niej m.in. split Hirilorn / Merrimack wydany na kasecie przez Drakkar Productions. Nie było YouTube’ów, SoundCloundów, streamów, Bandcampów i całej innej rzeszy internetowych wspomagaczy, które z przerobem kombajnu w samym środku żniw oddzielają teraz ziarna od plew. Pamiętam, że graliśmy wtedy w rzutki, co to dla bardziej światowych kolegów z osiedla dartem się zwały, i w atmosferze sportowej rywalizacji weryfikowaliśmy przybyły wagon kaset. Wówczas bardziej podszedł mi Hirilorn – po zdradzie blackmetalowych ideałów przez dwóch członków kapeli przerodził się w Deathspell Omega, który dla jednego z moich rozmówców jest eksperymentalnym black metalem, a nie cementową parą butów. Merrimack na wysokości tego splitu kompletnie mnie obleciał i nie wróżyłem im świetlanej przyszłości. A teraz po 19 latach od blackmetalowej, sąsiedzkiej rozgrywki w lotki Merrimack jest już po pięciu albumach, a mnie w ramach nie tylko bardzo mocnej „Omegaphilia”, ale również ogólnej sytuacji we Francji, jak i blackmetalowej sceny przyszło skontaktować się z gitarzystą Perversifierem i wokalistą Vestalem, ku mojemu zdziwieniu, bo tego drugiego nie spodziewałem się usłyszeć po drugiej stronie. I dobrze, bo stworzyli wymarzony wywiadowczy duet ostatnich strażników blackmetalowej czystości, co to nie pierdolą się w tańcu i nie boją się jasno prawić swoich poglądów, które dla rozmemłanego zachodniego świata są nie na miejscu. Panowie, toż to nie przystoi! ↔ Cześć! Pozdrowienia od polskiego „7 Gates” Magazine. Co słychać w tym najgorętszym okresie letnich festiwali, i jak się sprawy mają zaledwie miesiąc po wydaniu „Omegaphilia”? Czy wybieracie się na któryś z tych wielkich, wakacyjnych spędów, nie jako Merrimack, ale czysto prywatnie jako fani? — Perversifier: Cześć. Wszystko w porządku, dzięki. Tak naprawdę to nienawidzę festiwali, więc zdecydowanie nie wybieram się na żaden z nich. Uczestniczę tylko w festiwalach, na których musimy zagrać, i to wystarczy. Masz przynajmniej przyzwoite warunki, dostęp do zaplecza, hotel, itd. Nie musisz mieszać się z bezmózgą masą pod palącym słońcem. Nie lubię tłumów, a tym bardziej metalowych tłumów. Zawsze wolałem zobaczyć zespoły w klubach niż na festiwalach pod chmurką. Pozostając w koncertowej sferze, niedawno szykowała się wam trasa z Kozeljnik i Zloslut, jednak 19 kwietnia zmuszeni byliście zaanonsować, że: „Przykro jest nam poinformować, że właśnie dowiedzieliśmy się o odwołaniu Remnants of the Void Tour 2017. Jest to całkowicie niezależne od naszej woli i przepraszamy wszystkich ludzi, którzy byli spragnieni zobaczyć nas tam, gdzie naprawdę rzadko bywamy”. Co się stało, co poszło nie tak? — P: Wiele spraw poszło nie tak, więc jest to długa i złożona historia, której nie chcę tutaj ujawniać. Mogę tylko powiedzieć, że Merrimack nie jest odpowiedzialny za anulowanie tej trasy. Byliśmy bardzo rozczarowani tym, że to się tak wszystko rozpadło. Mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości będziemy w stanie przybyć do Europy Wschodniej. Pomiędzy wydaniem „Of Entropy and Life Denial” i „Grey Rigorism” powiedziałeś: „Czekaliśmy przede wszystkim na dużą trasę, która nigdy nie miała miejsca. Każdy plan, jaki mieliśmy, zawiódł sromotnie jeden po drugim. Straciliśmy więc trochę czasu na różnych koncertach tu i tam”. Mam nadzieję, że teraz jesteście na lepszej drodze, jeżeli chodzi o występy na żywo i z tego, co słyszę obecny skład jest wreszcie stabilny, mocny i twórczy, przez cały czas? — P: Niełatwo jest znaleźć dobrą okazję do pojechania w trasę, a jeszcze mniej prawdopodobne, by się ona odbyła. I nie jest to tak naprawdę spowodowane problemami ze składem. Musisz znaleźć dobre kapele do wypełnienia koncertowego harmonogramu, następnie znaleźć promotorów, którzy wezmą to na klatę, trzeba

82

D nr 42 / 02–2017

też upewnić się i przewidzieć, że nie będzie finansowej wtopy, do tego wszyscy muszą być w stanie wziąć wolne w pracy itd., …ale muszę przyznać rację, że skład mamy całkiem stabilny, gdyż nie zmienił się od 2010 roku. Jeżeli ktoś podąża za waszą twórczością, to jasnym jest, że Merrimack konsekwentnie pije z niekończących się źródeł światowych ścieżek średniowiecznego mistycyzmu i tajemniczych, lucyferiańskich tradycji. „Omegaphilia” ma zapewne za sobą jakieś filozoficzne i duchowe prace literackie, które szczególnie wpłynęły na ten album podczas jego tworzenia? — Vestal: Gnostyczne objawienie polega na zrozumieniu, że ten świat jest podupadającą wersją rzeczywistości, materia i czas to dwie części składowe kosmicznej szczęki, a my jesteśmy w samym sercu maszyny entropicznej, przeznaczonej do pogrzebania i rozszarpania tego, co w naszych duszach pozostało boskie. Co zrobić z tym objawieniem? Jak z tym żyć? Czy koniecznym jest, by wystąpić przeciwko temu stanowi rzeczy, czy musimy przyjąć postawę cyników i sofistów, którzy poprzez leniwy pryzmat samych siebie oraz hedonistyczną dekadencję obserwują powolny upadek świata i swoich ciał? „Omegaphlia” mówi o tej wątpliwości, tej opozycji między organicznym determinizmem, a poszukiwaniem wolnego rozjemcy, bliższego kosmicznej ontologii. Ciało jest usytuowane w precyzyjnym punkcie przecięcia się tych dwóch, antagonistycznych sił, jak również narodzin, gdy zostają zaakceptowane jako ostateczne, ale perfidne oszustwo stworzone dla duszy. By przeciwstawić się wszystkiemu, by wyrzec się tragedii materializacji, by jeden po drugim wcielić się w wiarę i truciznę, by być jednym i tym samym mechanizmem w boku Chrystusa oraz włócznią, która zatopiła się w nim, a później piła krew z jego ran.


Naas Alcameth z Nightbringer traktuje swój projekt Akhlys jako bramę. Czy właśnie tam, o czym teraz mówisz, prowadzi wasza droga, właśnie takich krajobrazów i miejsc mamy się spodziewać po przejściu przez bramę Merrimack? — V: Pewien francuski krytyk niedawno powiedział o black metalu, że jest to zarówno część niemieckiego, przedromantycznego völkische Bewegung (populistyczne-

go ruchu z romantycznym skupieniem się na folklorze i „organicznie, naturalnie rosnącej wspólnocie w jedności“ – dop. M.) oraz włoskiego futuryzmu: z jednej strony marzy o mitologicznej przeszłości, odrzuca współczesny świat, a z drugiej strony zwiększa swoje najsurowsze strony, z tym niemal „dźwiękowym“ aspektem, muzycznie mówiąc, co sprawia, że jest wyjątkowy. Jest to prawdopodobnie, wreszcie, jedyna współczesna muzyka, która jest naprawdę transcendentalna jako zniekształcony wzorzec postmodernizmu. Z tego, co wiem, to intra są dla ciebie, Perversifier, nudne i bezużyteczne. Czy w takim razie, powinniśmy traktować „Cauterizing Cosmos” jako wewnątrz zespołowy kompromis, obejmujący otwierające rytualne partie ze świetnym brzmieniem kości (?) i klasycznego black metalu łączącego szorstkie brzmienie z epickimi strukturami i ostrymi jak brzytwa kompozycjami z zapadającymi w pamięć riffami, jadowitymi solówkami (kolejna wielka w „The Falisfied Son”) i zniewalającymi melodiami? — V: „Początek to bardzo wrażliwy czas” – to było w Diunie, jeśli się nie mylę. Zawsze podobała mi się zdolność blackmetalowych nagrań do bycia narracyjnymi, więc uważam, że jest to bardzo dobrze wykonane intro, a oprócz tego wprowadza odbiorcę w wybrany stan umysłu, ale może też mieć programową stronę, kodując cały album w pewnego rodzaju kondensacji. Co więcej, to intro pełni rolę bezpośredniego połączenia z outro ostatniego utworu, będąc odwrotnym echem – z jednej strony, pełniąc rolę rytualnego, protoreligijnego intro, zaś z drugiej strony, będąc typową chrześcijańską wotywną piosenką inspirowaną dziełami Antona Brucknera i Krzysztofa Pendereckiego. Jest to pewnego rodzaju pętla 2000 lat.

— P: W tym momencie muszę się nie zgodzić. Jestem tym jedynym w zespole, który uważa introdukcje za nudne i bezcelowe, przez większość czasu nie skupiają się na albumie, nie „gromadzą się” w nim, one po prostu odznaczają się, ale poza kontekstem, bez bezpośredniego związku z treścią i często są kiepsko natchnione. Byłem przeciwko istnieniu intro jako osobnego utworu na albumie, więc jest tak, jak powiedziałeś, „Cauterizing Cosmos” jest kompromisem, który znaleźliśmy. Wprowadzenie albumu jest w istocie introdukcją tego numeru, która jest w pełni zintegrowana z „Cauterizing Cosmos”, częściowo w tym samym nastroju, przez co doskonale łączy się z całością i nie może być pominięte przez odbiorcę. Jak zauważyłeś, niektóre kości rzeczywiście zostały użyte jako element perkusyjny, a wokale Fratera Stephane przygotowują słuchaczy do okrucieństwa, które nadchodzi jako następne. Tuż po wydaniu „Grey Rigorism” Terrorizt (obecnie były wokalista), został zapytany o to, w jakim kierunku pójdzie Merrrimack na następnych materiałach, a on odpowiedział: „Będziemy dalej robić to, co robimy: wcielać do naszej muzyki coraz więcej nowych elementów, jednocześnie dbając o to, że wciąż pozostajemy wierni tradycji chorobliwej ciemności i tajemnicy najczystszego black metalu”. Ale teraz spróbowaliście zrobić album zbliżony do źródeł black metalu lat 90-tych. Mniej złożone struktury, imponujące riffy, prawdopodobnie jest go łatwiej strawić niż poprzednie nagrania Merrimack… — P: Cóż, myślę, że jest to jeden z powodów, dla których Terrorizt nie jest już w zespole. W sprawie muzycznej przyszłości Merrimack zaczęliśmy mieć różne punkty widzenia i już nigdy więcej nie byliśmy w stanie nadawać na tych samych falach. Nie wydał nic od czasu odejścia z zespołu, a my w tym czasie nagraliśmy dwa albumy, które naprawdę kocham. Nigdy więc nie będę wiedział, co tak naprawdę miał na myśli. „Of Entropy and Life Denial” jest jak dotąd naszym najbardziej udanym albumem, podczas gdy „Grey Rigorism” jest z pewnością materiałem, który ludzie lubią o wiele mniej. By nie być gołosłownym, gdy Terrorizt zaczął wprowadzać te swoje eksperymentalne pomysły, jak atrakcyjny riff w „Omniabsence”. Gdy słucham teraz tego po latach, to jestem daleki od miłości do tych rozwiązań. Uważam więc, że pewne sprawy poszły wówczas w złym kierunku. Chciałem wrócić do pierwotnego cementu tego gatunku. Jeżeli ludzie chcą słuchać eksperymentów, to mają Deathspell Omega czy Blut Aus Nord, które robią to doskonale. To po prostu nie jest moja para kaloszy. Lubię słuchać tych zespołów, ale nie jest to muzyka, którą chcę grać. A, co was skłoniło, by po inspiracje powrócić do korzeni black metalu? — Myślę, że istnieją pewne cykle, pętle. Kiedy ktoś zaczyna być znudzony słuchaniem cały czas tego samego, będzie eksperymentować ze słuchaniem nowych rzeczy. Jednak po pewnym czasie nostalgia sprawia, że ten ktoś wraca do początkowej miłości, kiedy zdaje sobie sprawę, że żadne z tych nowych nagrań nie jest nawet w połowie tak dobre, jak początkowe albumy, które lubił i nadal lubi. Tak właśnie się czuję. Black metal z lat 90-tych był najlepszym, co kiedykolwiek powstało w tym gatunku, i myślę że żaden z zespołów obecnych czasów nie jest w stanie dostarczyć lepszej muzyki niż wtedy, nawet z tych eksperymentujących i przechodzących na awangardową stronę. Staramy się więc ponownie rozpalić ogień, który pochłaniał nas, gdy byliśmy nastolatkami, kiedy w black metalu była prawdziwa autentyczność i poczucie zagrożenia, kiedy każdy wydany album był arcydziełem, ponieważ inspiracja była prawdziwa, czysta i szczera. Dlatego też waszą intencją był powrót do źródeł black metalu połowy lat 90-tych, chcieliście zrobić coś, co brzmi naturalnie, i dlatego też na „Omegaphilia” nie ma poprawianej i wyrównywanej w studio perkusji. Czy również dlatego uprościliście struktury utworów, nieco zmniejszyliście ilość tekstów (aby głos zmienił się w indywidualny, doskonale frazujący instrument – świetna robota w „Cesspool Coronation”), przez co zdecydowaliście się nagrać nieco krótszy album od poprzednich? — P: Tak, świadomie stworzyliśmy prostsze utwory i krótszy album. Nasze dwa poprzednia albumy miały dość złożone konstrukcje numerów. Wiesz, na przykład mieliśmy struktury w stylu riffA, riffB, riffC, riffD, riffE, riffF, zamiast tradycyjnej rock’n’rollowej

83

www.fb.com/merrimackofficial B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Poprzedni album „The Acausal Mass” również bardzo skupiał się na gnostycyzmie. Czy gnostycki mistycyzm jest jedynym jednoczącym i koncepcyjnym tematem „Omegaphlia”? Pytam się, bo, o ile dobrze pamiętam, na „Grey Rigorism” ogromny wpływ wywarł film Sous le Soleil de Satan Maurice’a Pialata, a tak w ogóle to prace Georgesa Bernanosa… — V : R z e c z y w i ś c i e , „Th e Ac a u s a l M a s s” b y ł w głównej mierze inspirowany gnostycką literaturą – apokryficznymi ewangeliami, ale także dziełami Hansa Jonasa czy Ioana Petru Culianu, którzy naprawdę wyklarowali i sprecyzowali istotę gnostyckiej wiary. „Omegaphilia” jest mniej teoretyczna, jest jak powrót kwasu, jest tym śmiertelnym zbliżeniem na bolesne nacieranie ciał, które, niestety, podąża za każdą duchową nobilitacją. Globalny rak jako jedyny problem jest umieszczony po drugiej stronie wiary jako miecz rozkładu i upadku. Spróchniałe zęby, chore oczy, skażone tym, że widziały zbyt wiele. Mózg jako tron sadła, w którym gromadzimy pamięć genetyczną, ciężką i chaotyczną… wiedza o świecie prowadzi jedynie do szaleństwa. Wiedza prowadzi tylko do choroby. Wszyscy dostąpią dnia Objawienia Pańskiego we wspólnocie wolnych i równych ludzi domów spokojnej starości.


kompozycji w deseń riffA, riff B, riffA, riff B, riffC. Nasze kawałki były niczym długa historia, ale finalnie były one trudniejsze do integracji i przetrawienia. Na „Omegaphilia” konstrukcje utworów są bardziej efektywne, co sprawia, że utwory płyną gładko, a melodie o wiele łatwiej wgryzają się w twój mózg. Poświęcamy czas, aby „zainstalować” odpowiednią atmosferę, powtarzając te same melodie i nie przełączając się zbyt często do kolejnego riffu. Mamy też mniej gwałtownych zmian tempa, co zwykle wcześniej czyniliśmy, a teraz riff podąża za następnym w bardzo naturalny sposób i żaden z nich nie wydaje się wychodzić poza kontekst materiału. Uważamy też, że 40 minut to właściwy czas na blackmetalowy album. W tej muzyce jest wiele rzeczy i wiele szczegółów. Jeżeli ktoś chce jej posłuchać bardzo uważnie, dłuższy album sprawi, że odbiorca straci swoją uwagę i skupienie. Ostatnio któryś z was powiedział nawet, że: „Uważamy, że dokonaliśmy wszystkich udoskonaleń, które chcieliśmy zrobić i jesteśmy pewni, że fani tradycyjnego black metalu będą cieszyć się tym nagraniem, posiadającym wszystkie składniki tego, co 20 lat temu uczyniło ten gatunek wspaniałym”. Jakie w takim razie są dla was najbardziej znaczące i wpływowe albumy z tamtego blackmetalowego okresu? — V: Dla mnie norweska scena jest jedyną, która wiedziała, jak pozbyć się swoich metalowych wpływów, aby zaproponować czystą, transcendentalną, indoeuropejską muzykę. W kilka lat wszystkie norweskie zespoły stworzyły awangardę, która do dziś pozostaje bezkonkurencyjna. Zbytecznym byłoby przytaczać tutaj wszystkie te nagrania, nieprawdaż? — P: To prawda, że wiele arcydzieł pochodzi z Norwegii, ale nie tylko. Prawda jest taka, że prawie każdy album, wydany w tamtych latach, był klejnotem, niezależnie od kraju pochodzenia. Grecja i Szwecja również były dostarczycielami bardzo dobrze „przygotowanego” black metalu. Ukrzyżowane (złożone w ofierze) macica i płód, przedstawione na okładce regularnego wydania, ilustrują miłość aż po sam kres, ale i nienawiść od samego początku, odrzucenie narodzin. Jak ten kult śmierci i ubóstwianie unicestwienia koresponduje z „Of Entropy and Life Denial”… tytułem waszego drugiego albumu? — P: Nie czcimy śmierci. My, na wiele sposobów, gardzimy życiem. Ale to nie oznacza, że jesteśmy samobójczy lub coś w tym rodzaju. Po prostu potwierdzamy, że teatr życia jest maskaradą, która oślepia większość istot, czyniąc ich chodzącymi bez celu zombie. Wierzę, że wydatnie jestem mizantropem, w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Mam bardzo mało szacunku dla ludzi, co nie znaczy, że nie mogę się z nimi spotykać, udzielać się towarzysko. Po prostu całkowicie nie mam żadnej empatii. Nie czuję, że jestem z nimi blisko, nie czuję się jak oni. Jednak nadal jestem jednym z nich, więc do siebie również czuję bardzo mało miłości. Jest jeszcze inna, alternatywna okładka, z ocenzurowaną oryginalną grafiką dla rynku amerykańskiego – zamiast ukrzyżowanego płodu i macicy, musieliście ograniczyć się do mięsno-kostnego pentagramu rozpiętego na błonie. Wiem, że trudno jest wam zrozumieć, dlaczego Stany Zjednoczone trwają w takim purytańskim i konserwatywnym umyśle, skoro wszystkie inne kraje, w których dystrybuowana jest „Omegaphilia” akceptują taką oprawę graficzną. W takim razie, jak takie pójście na ustępstwa koresponduje z pierwotnym blackmetalowym duchem – prawdziwą siłą buntu, wiecznie przeciwstawiającym się wszystkiemu aż do nadejścia królestwa? Wiadomo, wewnątrz zespołu czasami trzeba iść na ustępstwa, o czym rozmawialiśmy przy okazji intro, ale, czy w black metalu powinno być w ogóle miejsce na kompromisy? — V: Temat rzeka. A, co stało się antykonformizmem w wieku, gdy bardziej niż normalnym jest bycie wytatuowanym czy bycie za transgenderyzmem, niż posiadanie nieskazitelnie czystej skóry i bycie „cisseksualnym”, jak to oni, kurwa, określają. Żyjemy w odwróconym świecie, gdzie to, co wczoraj było marginalne, dziś stało się normą. Jak wielki homoseksualista z lat 20-tych, czy to Yukio Mishima czy Jean Genet, mógłby pielęgnować gejowską dumę bez natychmiastowego porzygania się z obrzydzenia, przed tego rodzaju widowiskiem, które podsumowuje homoseksualizm do niepohamowanego i infantylizującego festiwalu? Jak blackmetalowy

84

D nr 42 / 02–2017

muzyk z lat 90-tych może znieść widok tego, jak te „wspaniałe” ekstremalne festiwale metalowe oferują głupie atrakcje turystyczne, takie jak diabelskie koła prosto z kolorowych lunaparków, sprowadzając metal do rodzaju ogromnego oszustwa dla dużych dzieci? Black metal zrodził się w latach 90-tych i nie było w tym nic zabawnego – to była ofiara, poświęcenie się, i tak musi pozostać. Jesteśmy wyrzutkami, zmarginalizowani, nasze ciała noszą oznaki naszego zamętu i nieporządku. Tatuaże i skaryfikacja były tam, by szokować burżujów, by prosto w twarz konformizmu wyć naszą odmową rzeczywistości. Dzisiaj jakakolwiek początkująca dziewczynka wypasając krowy z dumą prezentuje swoje pretensjonalne tatuaże, zainspirowane prze Kandinsky’ego lub antykosmizmem na niskim poziomie… W tym świecie, który zintegrował marginalność jako motor napędowy swojej wyobcowanej mocy nie ma już miejsca na jakikolwiek antykonformizm. W zasadzie, prawdziwy antykonformizm stałby się niemal tradycjonalnym i bezkompromisowym katolicyzmem. — P: Nadal są jeszcze ci, który „praktykują to, co propagują” i ci, którzy jedynie stwarzają pozory, „udają”, by takimi być. Prezentują się tak samo, ale dobrze wykształcone oko rozpozna, kto jest kim. Można jednak powiedzieć, że twórczość na przykład takiego Franka Zappy (jako muzyka, kompozytora, autora tekstów piosenek, producenta, gitarzysty, aktora i reżysera filmowego) charakteryzuje się nonkonformizmem. I tu nasuwa się pytanie, czy dostosowania do zastanego świata można uznać za psychiczne samobójstwo? — P: Od zawsze wmawiano nam, że każda istota ludzka jest wyjątkowa i oryginalna, przynajmniej ze względu na swoje DNA. Ale z drugiej strony społeczeństwo stara się nas uformować, kształtować nas, jak lalki pochodzące z tej samej formy. Wierzę jednak, że inteligentni ludzie są skazani na to, by być nieszczęśliwymi, podczas gdy „prości”, a tak naprawdę głupi ludzie mogą mieć „szczęśliwe” życie. Jeżeli jesteś zbyt mądry, po prostu nie możesz zaakceptować tego, aby zostać wrzuconym do tej fabryki klonów bez żadnego wyjaśnienia, bez jakiegokolwiek powodu, żadnego celu. Zaczynasz swoje własne poszukiwanie. Potrzebujesz odpowiedzi, by wydeptać własną drogę, która ukształtuje twoje własne przekonania i osobowość. I, oczywiście, jeżeli zastanawiasz się nad coraz większą ilością pytań, nigdy nie znajdziesz odpowiedzi, i dlatego będziesz cierpiał wiecznie. To cierpienie musi zostać uwolnione w ten czy inny sposób. Zaczniesz więc robić rzeczy, które są uważane za „nonkonformistyczne”. One są tylko doświadczeniami i najprawdopodobniej cię zniszczą, a ty nie możesz nic

na to zaradzić, ponieważ nie potrafisz żyć prostym życiem, budząc się, chodząc do pracy, pieprząc swoją grubą żonę i chodząc spać. Wy, jako Francuzi, jesteście bardzo przywiązani do waszej wolności słowa. Jak w takim razie odbieracie niedawną wizytę Donalda Trumpa w waszym kraju? Czy jesteście w stanie ocenić wyniki tych odwiedzin? — P: A co wizyta Donalda Trumpa ma w ogóle wspólnego z wolnością słowa? W każdym razie nie mogłem przejść obojętnie obok wizyty Trumpa, ponieważ nadal zastanawiam się, jak amerykańscy obywatele mogli wybrać tak niewykształconą karykaturę, ale myślę, że dostali tego, na którego zasłużyli. Specjalnie was podpuszczam, ponieważ waszą pierwszą i jedyną trasę po USA (wraz z Marduk i Nachtmystium) zagraliście w 2009 roku. A teraz, o ile mi wiadomo, rozważacie ponowną trasę po Stanach Zjednoczonych, jeśli Trump pozwoli wam wjechać na jego terytorium, jak to pół żartem pół serio powiedziałeś w jednym z niedawnych wywiadów. Czy naprawdę wierzysz, że moglibyście mieć problemy z amerykańskim, kołtuńskim dyktatem? — P: Trump chce zacieśnić i uszczelnić granice, ale wierzę, że jako francuscy obywatele nie odczujemy tego, nie będzie to miało na nas wpływu. Powiedziałem tak, dlatego że przeczytałem gdzieś, jak niektórym zespołom ostatnio odrzucono wizy, ale tak naprawdę to nie znam dokładnego powodu, który za tym stoi. I znów pojawia się Frank Zappa, bo w tym momencie przypomniało mi się jego stwierdzenie, że: „Republikanin jest w porządku, jeśli jesteś milionerem. Demokrata jest sprawiedliwy, jeśli wszystko, co posiadasz, właśnie nosisz na sobie. Żaden z nich nie ma racji, bo żadnemu z nich nie zależy na tobie”. Powiedział również, że: „Stany Zjednoczone są narodem praw: źle napisanych i przypadkowo egzekwowanych”. Czy Frank Zappa miał rację? — V: Zappa powiedział także: „Demokracja jest tylko rozrywkową sekcją wojskowo-przemysłowego kompleksu”. Myślę, że rozumiał, iż USA są polityczną pomyłką, rodzajem przerzutu nowotworowego dogmatu Oświecenia, dostarczanego podczas Lumières (Oświecenie – dop. M.), myśleniem stosowanym na terytorium całego kraju i opartym na grabieży ziemi tubylcom. Inny wielki Amerykanin, Philip K. Dick, widział w Stanach Zjednoczonych pewnego rodzaju przejściowe zniekształcenie Imperium Rzymskiego, które nazywał „żelaznym więzieniem”. Miał rację o tyle, że jest to prawie jedyny kraj zbudowany na podstawie idei zbieżności dwóch aberracji: masońskiego okulty-


zmu i judeo-protestanckiego ultraliberalizmu. Patrząc na to z tej strony można uznać, że USA są dosłownie rodzajem Imperium Zła. Wiem, że jesteście za wolnością słowa i myśli, dlatego też około 20 lat temu powiedziałeś, Perversifier, że: „Elita przeszłości została zanieczyszczona, ale my wolimy skupić się na naszych prawdziwych wrogach (mam na myśli chrześcijan, muzułmanów, Żydów lub inne robactwo) zamiast próbować szukać, kto na scenie jest prawdziwy, a kto nie”. Czy nadal uważasz, że masz rację, propagując takie idee, nawet, jeśli są one kontrowersyjne w porównaniu z przekonaniami innych? — P: Tak, czuję, że mam prawo powiedzieć cokolwiek, czego chcę. Mimo, że wypowiedź, którą wspominasz ma już 20 lat i obecnie nie zgadza się ze wszystkimi moimi poglądami (byłem młodym zbuntowanym nastolatkiem, przeciwko religiom, co już nie jest argumentem), to myślę, że nikt nie ma prawa mówić mi, że nie mogę tego powiedzieć. Nikt nie może powiedzieć tobie, jak myśleć. Dlaczego ktoś miałby mieć prawo powiedzieć tobie, że niektóre dźwięki nie mogą wyjść z twoich ust? Z jednej strony odnośnie „Omegaphilia” powiedziałeś, że: „W związku z brakiem jakiegokolwiek związku przyczynowo-skutkowego, ten świat może być doceniony tylko w kategoriach nigdy niekończącego się upadku. Granice rzeczywistości zostały sztucznie rozszerzone za pomocą nowoczesnych technologii i struktur liberalizmu. Dzięki nim świat został uwięziony we własnym odbiciu, w którym perspektywa jego końca została nie tylko zmaterializowana, ale też wyszydzona”. Jednak z drugiej strony opowiadasz się za wolnością poglądów i swobodą wypowiedzi. Czy nie uważasz, że jest to pewnego rodzaju paradoks odwiecznej próby znalezienia złotego środka, jeżeli wolność słowa i wyrażania swoich myśli są bardzo blisko liberalizmu? — V: Wolność słowa jest po prostu kolejnym dogmatem liberalno-demokratycznej religii, marionetką, która macha przed ludem, aby dać mu złudzenie wolności. Czy autorytarne reżimy naprawdę uniemożliwiały ludziom wyrażania siebie? Nie sądzę. Im większa jest swoboda wypowiedzi, tym staje się ona bardziej rozpuszczona, mdła i owodniowa w czymś, co Baudrillard nazywa „przezroczystością świata”. Prawda musi być urzeczywistniana jako kontrapunkt czegoś konkretnego, musi powstać przeciw swojemu przeciwieństwu. Ultraliberalny i pobłażliwy świat, w którym żyjemy jest docelowo najdoskonalszą formą totalitarnego reżimu, ponieważ jesteśmy trzymani w tej atrapie wolności, sprzedawanej przez nas jako oznaka najwyższego rozwoju społecznego. W rzeczywistości, historycy niedawno udowodnili, że współczesny człowiek jest o wiele bardziej uwłaszczony niż średniowieczny chłop. Jest to jedynie przykład, który udowadnia bezwzględną dumę tych postdemokratycznych społeczeństw, które chcąc być wzorcem wolności, swobód i prawa, tak naprawdę kopią sobie jedynie własny grób. Ograniczenia i cenzura zawsze były czynnikami, które stymulowały sztukę do rozwoju i wzmacniania się. Dzisiaj zaś każdy chce być artystą, filmowcem, aktorem, muzykiem, skutkiem czego otrzymujemy jedną wielką zupę-śmieciówkę, wypełnioną po brzegi przeciętności i samozadowolenia, podlaną obficie narcyzmem i bezwstydną indywidualizacją, jakiej można doświadczyć w mediach społecznościowych, które są zestawieniem i marną sklejką małych i zadowolonych egocentryków. Jak zwykł mówić Philippe Muray, francuski eseista: żyjemy w świecie posthistorii, w wirtualnej rzeczywistości, która cały czas sama się odkształca i wypacza, w której każdy przejaw awangardowego sprzeciwu i niezgodności jest odzyskiwany i natychmiastowo przywracany do normatywu i bycia zgodnym, począwszy od black metalu. — P: Vestal ma całkowitą rację. Swobody wypowiedzi nie można uważać za jakikolwiek przejaw wolności. To przeciwwaga dla wolności ubóstwa, z jaką się spotykamy. Bardzo często podróżuję do Chin, byłem tam chyba 28 razy. Jak zapewne wiesz, dzięki programowi Great Firewall rząd Państwa Środka ogranicza swoim obywatelom dostęp do okna na świat, do większości programów informacyjnych, kultury, mediów społecznościowych, pornografii, itd. Uważam, że to narzędzie znakomicie zdaje egzamin w takim państwie, jak Chińska Republika Ludowa, w którym demokracja, po prostu nie ma racji bytu. Niezależnie od zachodniego punktu widzenia, Chińczycy wydają się być bardzo szczęśliwymi i nie narzekają na swój

ustrój. Natomiast tutaj, we Francji, rząd cały czas karmi nas iluzją demokracji, wolności wypowiedzi, itd. Jest to tylko sposób, aby nas kontrolować, dokładnie w takich krajach, jak nasze. We Francji istnieje organizacja nazywana C.S.A., cenzurująca telewizję i audiowizualne media. Organizacja ta od zawsze sprawuje kontrolę nad audycjami czy widowiskami i ma na tyle silną oraz legalną władzę, by zablokować ich emisję, jeżeli uzna, że przekazywana treść w jakikolwiek sposób może być szokującą dla odbiorcy. Jednak z drugiej strony, Francja jest państwem, w którym okładki albumów muzycznych nigdy nie podlegały cenzurze, a nagrania kapel blackmetalowych można kupić w sieciach Fnac czy Virgin, nawet jeżeli są one opatrzone najobrzydliwszymi coverami. Prasa we Francji jest wolna, można w niej do woli wyśmiewać i krytykować polityków…, ale jeżeli zostanie w niej przedstawione umierające zwierzę, możesz być pewien, że już następnego dnia zwali się na ciebie tona organizacji broniących praw zwierząt, spotkasz się z masowymi protestami z ich strony, oni powstaną przeciwko tobie. Czy nie dostrzegasz w tym kolejnego paradoksu? — P: C.S.A. w rzeczywistości ma niewiele władzy i prawie nigdy nie ukarali kogokolwiek. Oni właśnie zrobili to całkiem niedawno i musiał to być jeden z pierwszych razy, a dostało się jakiemuś telewizyjnemu kanałowi, w którego talk-show pojawiły się treści homofobiczne. Dostali za to jakieś 3 miliony euro kary. Ale nie jest to prawdziwa cenzura – w swoim programie nadal możesz mówić, co chcesz pod warunkiem, że masz w głębokim poważaniu konsekwencję i zapłatę grzywny. To tak, jak w prawdziwym życiu. Możesz mówić, co ci się tylko żywnie podoba, ale musisz być gotów do stawienia czoła konsekwencjom. Jadąc na przedmieścia Paryża w koszulce z napisem „Nienawidzę Czarnuchów” nie możesz być zaskoczony faktem, że ktoś obije ci ryja albo powiesi na drzewie. Prawdziwe ograniczenia wolności słowa znajdują się w prawie: nie wolno działać na szkodę osób trzecich i zniesławiać ich, nie wolno używać wizerunku osób trzecich bez uzyskania ich zgody, nie wolno używać w stosunku do osób trzecich słów uznanych prawnie za obraźliwe, wygłaszać treści, które nawołują do nienawiści na tle etnicznym, rasowym, religijnym, wojny lub terroryzmu, dyskryminują ze względu na orientację seksualną lub stopień inwalidztwa, negujące holokaust i zachęcające do zażywania narkotyków. Nie zniesławiaj ludzi. Oprócz tego, wszystko jest prawnie dozwolone, w szczególności, jeżeli mieści się to w ramach sztuki. Wiem, że Merrimack jest środkiem wyrazu twoich ideologicznych, filozoficznych, metafizycznych i religijnych poglądów oraz wentylem dla upustu frustracji, wywołanej życiem. Swoje inspiracje czerpiesz również zewsząd – z życia codziennego, tego, co przeczytasz i interakcji z otaczającym światem. Jaka jest więc twoja opinia, jako rdzennego paryżanina, o aktach terroru, do jakich doszło w stolicy Francji i zagrożeniu islamskim ekstremizmem oraz masowym napływem „uchodźców”? — P: Tak naprawdę szatan nie ma granic i obecnie na pewno jest bardziej obecny na Bliskim Wschodzie, niż gdziekolwiek indziej. To niesamowite, do czego zdolny jest człowiek. Myślę, że świat jest zszokowany oddaniem i determinacją tych wszystkich terrorystów, którzy nie boją się umierać za swoje ideały. W porównaniu z zamachowcami jesteśmy słabi, a Europa swój czas świetności, chwalebny okres ma daleko za sobą. To pozwala myśleć, że w pewnym sensie, nasz kontynent sam sobie zasłużył na to, co się dzieje. Straciliśmy sumienie naszego dziedzictwa, jakąkolwiek dumę i siłę. Świat zachodni chciał nauczać inne cywilizacje, czym powinny być poprzez narzucanie im demokracji jako jedynego akceptowalnego modelu. Pytam się – jakim prawem? Kim jesteśmy, że rościmy pretensje do rządzenia innymi narodami? Prawdziwych wojowników widzę po drugiej stronie barykady, podczas gdy po naszej widzę tylko mięczaków i płaczące pizdy. Nie jestem optymistą, jeżeli chodzi o przyszłość, ale szczerze mówiąc niewiele też ona mnie obchodzi. O ile dobrze pamiętam, jako wady życia we Francji wymieniłeś kiedyś zatrważającą ilość muzułmanów oraz fakt, że Francja próbuje na siłę wprowadzić równość społeczną i wszystko w twoim kraju jest socjalne. Co złego w twoim mniemaniu jest w państwie socjalnym? — P: W przeszłości tylko prawo silniejszego gwaranto-

wało przetrwanie. To był jedyny model, jedyna droga przetrwania, by mieć świetlaną przyszłość. Jest to teoria ewolucji wszystkich gatunków. Pomaganie sła-bym prowadzi jedynie do osłabienia ciebie samego. Jak już powiedziałem, nie mam żadnego współczucia i empatii dla ludzi i nie za bardzo rozumiem, dlaczego mam pracować i płacić podatki po to, by pomagać bezrobotnym i imigrantom? Każdy powinien być panem swojego losu, a nie polegać na innych. Powróćmy do tematu muzyki. Nie słuchasz zbyt wiele współczesnego black metalu. Kiedyś powiedziałeś: „Każdego roku pojawia się kilka wydawnictw, które są warte tego, by je przesłuchać, ale większość z muzyki, jaka wychodzi jest nudna, bezużyteczna i daremna”. W takim razie, co w twoim odczuciu odróżnia Merrimack od innych blackmetalowych zespołów? — P: Nie mogę postrzegać swojej twórczości w sposób obiektywny. Oczywistym jest przecież, że muzyka, jaką tworzę jest najbliższa tej, której sam bym słuchał. Jeżeli nie znajdujesz dookoła siebie tego, czego ci potrzeba, wtedy robisz to sam, zgadza się? Jeżeli chcesz dobrego ciasta, a w sklepie go nie ma, to starasz się je upiec sam. To jest właśnie to, co robimy. W końcu okazuje się, że jest dobre dla naszego poczucia smaku, ale nie możemy zagwarantować, że ciasto zostanie docenione przez wszystkich, którzy będą je próbować. Wciąż najważniejszym pozostaje fakt, by smakowało ono przede wszystkim tobie. To tylko ciasto, które chcesz zjeść. Wiem, że w o obecnej blackmetalowej scenie nienawidzisz tego, że już nie ma w niej nic elitarnego. Dlaczego jesteś tak surowy w ocenie współczesnej sceny, skoro sami jesteście jej częścią? — P: Nie uważam się za część jakiejkolwiek sceny. Nie czuję szczególnego związku z innymi zespołami i ich członkami. Niemniej jednak wokół każdej sceny tworzy się zawsze kilka podscen. Nadal możesz wybrać, częścią której z nich chcesz być. I w pewnym sensie czuję się związany z jedną z nich. To wszystko. Możesz uważać, że to pewien rodzaj elitarności – zgadzam się, ale wciąż w skali mikro, a nie makro, niestety. Wszyscy pozostali członkowie Merrimack słuchają różnych rodzajów muzyki, naprawdę szerokiej gamy. Również i ty sam słuchasz gatunków, które czasami wydają się być dużo mroczniejsze niż sam black metal, ale jednocześnie słuchasz rocka, jak chociażby Guns N’Roses. Co sądzisz o ich powrocie w prawie oryginalnym składzie i wyprzedanych koncertach? — P: Czekałem na ten moment przez 15 lat. W zeszłym roku wybrałem się do Nowego Jorku, aby zobaczyć ich koncerty po ponownym zjednoczeniu, ponieważ nie chciałem czekać aż zostaną ogłoszone daty europejskiej części tournee. Oczywiście, poszedłem na koncert, jaki miał miejsce w tym miesiącu w Paryżu. Wprawdzie nie ma już tej magii, jaka towarzyszyła Gunsom w latach 90-tych, ale mimo wszystko wspaniale jest móc zobaczyć ich razem i radość, jaka płynie z tego, ze w końcu grają na scenie klasyczne kawałki. Wiem, że jesteś związany z muzyką od dekad. Kiedy więc nasiona Merrimack zostały tak naprawdę zasiane, i co stanowiło dla ciebie wówczas największe źródło inspiracji, by to wszystko sklecić w jedną całość? — P: To miało miejsce w liceum. W black metal zostałem wciągnięty przez kumpla i od razu złapałem bakcyla, zostałem uwiedziony. Pamiętam, że szukał kogoś, z kim mógłby założyć kapelę. Od trzech miesięcy byłem posiadaczem gitary, więc zaprosił mnie do współpracy. Na początku graliśmy covery, ale później bardzo szybko udało nam się stworzyć pierwsze kawałki. W 1995 roku zarejestrowaliśmy pierwsze demo. Inspiracje były oczywiste, zresztą już o nich rozmawialiśmy. Black metal lat 90-tych miał w sobie bardzo prawdziwą i unikalną intensywność. To była naprawdę mroczna i zła muzyka. Poza tym była niebezpieczna. To chyba wystarczające powody, by zainteresować nastolatka, zgadza się? Pewnie, że się zgadza, idealnie, by zatoczyć koło, którym dobrnęliśmy do końca. Powodzenia z „Omegaphilia” na zbliżających się koncertach. Dzięki za wasz czas i wkład w ten wywiad. Jakieś małe podsumowanie? — P: Dziękujemy za bardzo długi i wyczerpujący wywiad. Cieszę się, że inne rozmowy nie są takie, jak ta teraz, bo inaczej w ogóle nie miałbym czasu dla siebie. D

85


Olio Tähtien Takana – mówi Wam to coś? Jeszcze kilka miesięcy temu zupełnie mi nieznany blackmetalowy projekt, można by powiedzieć kompletnie z dupy wzięty, sprawił, że Michał z Wolfspell Records kolejny raz miał nosa do węszenia w głębokim podziemiu, a Finlandia ponownie mnie zaskoczyła. To jest Kraj Tysiąca Jezior? Nie, to jest Kraj Tysiąca Zespołów, z których każdy rzeczywiście ma do opowiedzenia swoją własną historię. Tym razem trzeba Wam będzie wybrać się w podróż do lodowatej próżni, by znaleźć duchową równowagę i odseparować się od gnijącego świata. ↔

www.fb.com/oliotahtientakana B ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

i odwieczna tajemnica wieczności również są dominantą dla Olio Tähtien Takana. Co te motywy reprezentują i uosabiają dla ciebie, i czy możesz wyjaśnić, dlaczego akurat te kwestie wybrałeś jako centralny punkt dla OTT? — Kilka z nich tyczy się właśnie tej lodowatej nicości, o której przed chwilą mówiłem, ale wspomniane przez ciebie zagadnienia (wśród jeszcze kilku innych) odgrywają niezwykle ważną rolę w tym stanie umysłu, w którym naprawdę się znajduję. Gdzie nic nie zamazuje mojej doskonałej wizji boskiej tyranii. Świat, w którym zakuta jest moja fizyczna istota umarł dawno temu.

Cześć v-KhaoZ! Miło mi jest powitać cię na łamach polskiego „7 Gates” Magazine. Przede wszystkim gratuluję albumu „Neocosmos”. Może nie powoduje opadu szczęki, ale wybija się ponad cały ocean innych wydawnictw. Inni też podzielają moje zdanie, no i czy nadal jesteś zadowolony z tego materiału? — Veni, omnipotens aeterne diabolus! Reakcje są zupełnie inne od tego, czego się spodziewałem. Z tego względu, że album zawiera wiele elementów z różnych stylów muzycznych, byłem pewien, krytykowania go za to, iż jest zbyt nietypowy. Jednakże ta dewiacyjna atmosfera została podkreślona jako jeden z głównych elementów tego albumu, więc mogę powiedzieć, że jestem z tego zadowolony. Po tym wszystkim dobrym sposobem na ocenę twoich prac jest również myślenie o rzeczach, które zrobiłbyś całkiem inaczej, jeśli byłaby taka możliwość, i naturalnie, jeżeli nie udało ci się znaleźć wielu słabych punktów, to osiągnąłeś cel. W tym konkretnym przypadku prawdopodobnie nagrałbym nową wersję tego albumu, ponieważ brakuje mu nieco dynamiki. Czy „Neocosmos” niesie ze sobą jakiś nadrzędny temat? Może jakaś odpowiednio duchowa bądź filozoficzna literatura pomogła przekuć ten album w muzyczną formę? O ile jakaś filozofia, przesłanie oraz intencja stoją za twoją muzyką? — Nie jestem pod wpływem przemyśleń oraz poglądów innych ludzi. Tworzę własną filozofię opartą na tym, co uważam za ważne wartości, aby utrzymać duchową równowagę. Odnośnie samej filozofii nie jestem w stanie udzielić tobie odpowiedzi, która uczyniłaby ją jaśniejszą, ponieważ sam przedmiot rozważań jest tak wielowymiarowy i niemal niemożliwy do opisania tylko słowami na papierze. Byłbym jednak wdzięczny, gdybyś mógł dać wgląd do jednolitego i konceptualnego tematu albumu, bo wszystko na to wskazuje, że właśnie tak jest. Rzuć nieco światła na te różnorodne literackie i duchowe aluzje w ramach kontekstu chociażby tekstów utworów. — Dominującym motywem całego albumu jest oczyszczenie myśli od wszelkiego nieistotnego i bezużytecznego ciężaru oraz skupieniu się na znalezieniu boskości w samym sobie. Tylko pusta, zimna otchłań może zapewnić możliwość ustanowienia rzeczywistości, gdzie można uzyskać równowagę i to jest właśnie tam, gdzie myśli każdego powinny podróżować. Z konstelacjami, jak błyszczące perły wokół twoich palców oraz niekończącą się i konsumującą ciemnością niczym twoje przebranie wymierzone w gnijącą rzeczywistość, w której zmuszeni jesteśmy żyć. Wydaje mi się, że tajemniczy kosmos, nicość, śmierć

86

D nr 42 / 02–2017

A co mógłbyś mi powiedzieć o wymowie okładki i oprawy graficznej? — Ten album jest całością. Oprawa graficzna utrzymuje w mocy muzykę i na odwrót. To dość smutne, że jest coś, o czym obecnie tak często się zapomina. Wracając do czasów, w których albumy kupowało się w sklepach muzycznych doniosłość okładki była nawet bardziej znacząca, ponieważ była to pierwsza rzecz, na którą zwracałeś uwagę, jeżeli nie byłeś jeszcze obeznany z jakimś zespołem. Prawdą jest, że jeden obraz, jedno zdjęcie może powiedzieć więcej niż tysiąc słów, ponieważ okładka powinna w mgnieniu oka ujawniać to, czego możemy spodziewać się po zawartości. Co w takim razie wyróżnia Olio Tähtien Takana z masy innych blackmetalowych zespołów? — Nie staram się być na siłę odrębnym od innych blackmetalowych zespołów. Moment, w którym bycie unikalnym i nadzwyczajnym staje się celem, powoduje, że wszystko zostaje zaprzepaszczone. Jednak nie wyrażam dezaprobaty dla rozwoju. To po prostu musi zdarzyć się naturalnie. Kompleksowy rozwój tworzy ładny pakiet sezonowy, opakowany w plastik i zapomniany równie szybko, jak został zmuszony do powstania. Rozbudowana i starannie wyważona orkiestracja twoich kompozycji sugeruje wielką dyscypliną, w szczególności pod kątem skupienia uwagi. Skupienie i uwaga, jak rozumiem, są warunkami osiągnięcia wyższej płaszczyzny wiedzy duchowej oraz transcendencji. Czy jako samotna jednostka starasz się te szczególne cechy, w kontekście Olio Tähtien Takana, aktywnie doprowadzić do perfekcji? — Wymaga to ekstremalnego skupienia się na teraźniejszości, ponieważ w tym samym czasie musisz wyprzedzić swoje dzieło. Musisz usłyszeć to, co się wydarzy dalej i być jeszcze w stanie dostosować to, co nastąpi do obecnej chwili. Komponowanie orkiestracji zawsze polega na balansowaniu z dramatycznymi elementami. Wszystko polega na tym, by ze spokojnymi motywami umiejętnie zmieścić się między burzami, zachowując jednocześnie solidną całość. Aby każdy kawałek umieścić w miejscu, do którego należy i przewidzieć, że wynik końcowy wymaga bezwzględnego stężenia oraz koncentracji i zdolności do blokowania wszelkich możliwych zakłóceń. Jednym z niewiarygodnych aspektów twojej muzyki jest umiejętność zabrania słuchacza do naprawdę odległych rejonów. Człowiek zapomina o wszystkim, jest w innym świecie, gdy słucha „Neocosmos”, w świecie naprawdę emocjonalnej muzyki. Czy to jest celowe? Czy kiedy komponujesz, świadomie próbujesz przekazać to potencjalnemu odbiorcy, a może to zjawisko jest jedynie rezultatem przekazania uczuć i muzyki w twojej głowie? — W pewnym sensie jest to zamierzone, ponieważ podczas tworzenia muzyki nie jestem obecny na tym świecie. Mój umysł podróżuje, gdy moje wizje się rozwijają. To jest jak trans, w którym każdą moją myśl mogę zobaczyć tak wyraźnie, że jestem w stanie nawet ją

dotknąć. Wystarczy wychwycić każdy kawałek i ustawić go w idealnym porządku. „The Watcher” i „Encircled by Spectral Dimension” to utwory zapadające w pamięć. W jaki sposób doprowadziłeś te numery do obecnego kształtu – czy było coś specjalnego, co dało tobie podstawowy pomysł, a może jakaś szczególna idea? Jak wypracować pomysły, do których trzeba później się dostroić? — Zazwyczaj, zanim nawet zacznę komponować jakiś utwór, na długo przed widzę go jako obraz. Gdy już wiesz, jak wygląda dany kawałek, sprawia to, że cały proces jest o wiele prostszy. Kolor, kształt, ekspresja. Później to już praktycznie wszystko zależy od udoskonalenia twoich wizji i przekucie ich w rezultat. Działając w różnych projektach i zespołach, jak chociażby Draudan Forest, Hiisi, Oath, V-KhaoZ, nie wspominając już o poprzednich kapelach: Hin Onde, Azaghal czy Kalmankantaja, jak wygląda twój proces twórczy. Czy siadasz i pracujesz konkretnie nad jednym zespołem, a może ta sztuka po prostu przepływa przez wiele projektów, kiedy uderza inspiracja? — Nigdy nie siadałem specjalnie z myślą, żeby coś stworzyć. Inspiracja nie jest czymś, co można zmusić do pojawienia się. Podstawy wielu moich kompozycji powstały bez użycia jakichkolwiek instrumentów. Słyszę melodie, a potem nagrywam je w odpowiednim momencie. Mam własne domowe studio i wszystko jest przez cały czas tak zorganizowane oraz ustawione, że raczej bez wysiłku jestem w stanie zachować wszystko, co stworzył mój umysł. Ale mimo wszystko, zwłaszcza, że tworzysz w pojedynkę muszą gdzieś czaić się wyzwania, chociażby pod kątem kreatywności i dokręcania śruby samemu sobie? — Wyzwania leżą głównie po stronie technicznej. Muszę być w stanie opanować wszystkie instrumenty, co naturalnie wiąże się z wieloma próbami. Techniki nagrywania i miksowania również są czymś, czego nie można nauczyć się w jedną noc, więc to też zajmuje sporo czasu. Ważną rzeczą, o której warto pamiętać, jest to, że nigdy nie wiesz, co jest tak naprawdę wystarczające, ponieważ nauka jest wiecznym kontinuum. Dla mnie jest to idealna sytuacja, jako że jestem niezwykle ambitnym człowiekiem i nie jestem zbytnio skłonny do zadowalania się kompromisami. Forsowanie siebie, by wyjść bardzo daleko poza wszelkie granice powoduje, że jestem cały czas zajęty, więc nie mam czasu martwić się tym całym gównem, które mnie otacza. Olio Tähtien Takana jest obecnie pod skrzydłami Wolfspell Records, młodej, podziemnej, ale prężnie działającej wytwórni. Jak ci się współpracuje z Michałem? — Pomimo faktu, że Wolfspell Rex to raczej mała wytwórnia (cóż, właściwie, to obecnie już nie), to robota wykonywana przez Michała od początku naszej współpracy jest profesjonalna i umiejętnie nadzorowana. Dla wydawcy są to bezwzględne wymagania, żeby rósł w siłę i liczył się w przyszłości. Wolfspell udowodnił, że jest godny zaufania i oddany sprawie. To sprawia, że artystom pracuje się wiele łatwiej, nie muszą martwić o nic, koncentrując się jedynie na swojej sztuce. Dzięki za twój czas i udział w tym wywiadzie. Naprawdę widzę ogromny potencjał i to, że coś wielkiego może zadziać się w przyszłości Olio Tähtien Takana. Chciałbyś przekazać coś na koniec? — Nawet, jeśli świat wokół nas się zmienia, to wartości prawdziwego black metalu nigdy nie powinny. D




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.