Perkuns nr 1 2005 pl

Page 1


WSTĘP Oto przed tobą, Drogi Czytelniku pierwszy numer pisma Perkūns. Pismo to jest następcą Poganin’zine, który był wydawany w latach 1997 – 2000, gdzie ostatni rok, a raczej wydarzenia sprawiły, iż zaprzestałem jakiejkolwiek działalności, korespondencji, a nawet chęci życia. Trudne to były chwile i nie wstydzę się przyznać do tego. Dziś, po kilku latach wznawiam, wraz z moimi przyjaciółmi, pismo, którego głównym celem jest przedstawianie i promowanie wszystkiego dobrego, co oferuje Ziemia Pruska (Warmia i Mazury). Od historii, poprzez archeologię, ekologię, literaturę, na muzyce skończywszy. Przeczytasz tu, Drogi Czytelniku, wiele nowych tematów, jak i starszych, minionych spraw, a także pojawią się tu przedruki z prasy, książek. Wszystko to nie z chęci zysku czy sławy, ale dla promowania Warmii i Mazur dla potomnych. Nasze pismo jest bezpłatne, a i my tworzymy doń za darmo, z miłości i fascynacji Prusami. W naszym piśmie nie ma miejsca na teksty nawołujące do dyskryminacji rasowej, faszyzmu, czy oderwania Ziemi Pruskiej od Polski. Trzeba to zaznaczyć i podkreślić. To, że jesteśmy fascynatami historii, kultury, języka pruskiego - nie stawia nas po jednej stronie z faszystami czy terrorystami, jakby niektórzy chcieli nas widzieć. Ale o tym wszystkim przekonacie się czytając nasze pismo. Numer ten chciałbym zadedykować Władimirowi Nikołajewiczowi Toporowowi (1928 - 2005), człowiekowi, który w znacznej mierze przyczynił się do odrodzenia języka pruskiego. Zapraszam do lektury Teīsilāuks Ragūsta

PERKŪNS Zespół redakcyjny: Teīsilāuks Ragūsta Nērtiks Kontakt: akszugor@o2.pl

Współpraca: Saūlis Klākis Meddinaitis (Guidgen) Lech Brywczyński Grafika na okładce: Barbara Owczarewicz


WŁADIMIR TOPOROW NIE ŻYJE Władimir Nikołajewicz Toporow (1928 - 2005), moskwianin, filolog, indoeuropeista, semiotyk kultury, jeden z czołowych przedstawicieli tartuskomoskiewskiej szkoły semiotycznej. Pracował w Instytucie Słowianoznawstwa Rosyjskiej Akademii Nauk i Rosyjskim Państwowym Uniwersytecie Humanistycznym. Od 1990 roku członek Rosyjskiej Akademii Nauk. Pierwszy laureat nagrody fundacji Aleksandra Sołżenicyna, przyznanej mu za wielki wkład w dzieło „samopoznanie Rosji”. Jeden z najbardziej uniwersalnych humanistów współczesności, autor ok. 1500 prac (w tym kilkunastu obszernych monografii), odnoszących się do wielu dyscyplin naukowych: językoznawstwa, literaturoznawstwa, folklorystyki, religioznawstwa, mitologii. Doktor honoris causa wielu uczelni, m.in. uniwersytetów w Wilnie i Rydze. Człowiek, który w znaczącym stopniu przyczynił się do odrodzenia języka pruskiego. Niechaj znajdzie wieczne miejsce w naszej pamięci… Redakcja

BIŻUTERIA PRUSKA Wspaniała pruska biżuteria, repliki starożytnych ozdób, które nosili nasi przodkowie. Dzieła wykonane ze srebra i brązu oraz zdobione świętym kamieniem – bursztynem. Znajdziemy wśród niej między innymi motywy kwiatów symbolikę solarną, trójkąt symbolizujący Boginię i jej świętego owada. Przez biżuterię wykonaną przez tego artystę przemawia dusza pruskiej ziemi. Gorąco polecamy jego stronę. http://www.stankiewicz.art-reklama.com.pl/

ZAKLĘTY ZAMEK W LESIE OLSZTYŃSKIM Na wzgórzu, w lesie, tam, kędy wartka struga łączy się z Łyną, stał kiedyś dawno, dawno temu wspaniały zamek. Jeszcze nasi ojcowie pokazywali nam spadziste, omszałe dachy, sterczące tuż nad ziemią. A chłopcy pasący bydło nad Łyną rzucali do kominów kamienie ciesząc się, że długo słychać ich suchy stukot.


To ostatnie ślady zaklętego zamku. Dokoła rozrosły się krzaki jagód, mchy, modre dzwonki leśne, rozszumiały sosny ociekające złotymi kroplami kadzidła, świerki pachnące wyciągnęły ramiona ku niebu. Przed wielu, wielu laty zamek słynął na całą okolicę, daleko i szeroko. Potężne jego baszty, oblane słońcem letniego popołudnia albo purpurą zorzy wieczornej, zachwycały oczy nie tylko okolicznego ludu, ale i niejednego wędrowca, który przybył z daleka. Komu wypadła droga koło zamku porą zimową, przedstawiał mu się tak piękny widok, jakiego nigdy nie widział. Obsypany śniegiem zamek błyszczał w słońcu milionem barw tęczowych, a na tle ciemnych sosen i świerków zdawał się niepokalaną bielą dosięgać niebiosów. W zamku tym mieszkał pan bardzo bogaty. Mówiono, że w podziemiach znajduje się sto skrzyń srebra, złota i klejnotów. Na ścianach komnat wisiały makaty, wyszywane srebrem i zlotem, a na posadzkach leżały skóry niedźwiedzi i wilków, których było w okolicy niezliczone mnóstwo. Właściciel zamku był nie tylko bogaty, ale co ważniejsze - dobry i sprawiedliwy. Lud okoliczny darzył go zaufaniem, ale przystąpić do niego z bliska nikt się nie odważył, bo oblicze jego było surowe, powiadano nawet, że kamienne. Latem, kiedy zachodzące słońce bramowało złotem niebo, a zorza w płaszcz szkarłatny ubierała krajobraz, pan zamku lubił wychodzić na najwyższy ganek i stamtąd spoglądać na okolicę. Wieśniacy wracali właśnie z pól, z pieśnią na ustach. Połyskiwały kosy i sierpy, czerwieniły się jak polne maki chusty dziewcząt. Na widok pana stawali warmijskim zwyczajem w rzędzie, ostrzyli kosy i miarowym uderzeniem w stal „dzwonili” hejnał żniwiarzy, śpiewając: Plon niesiem plon, Plon ze wszystkich stron... Często stała też obok pana zamku małżonka jego, Warmia. Macierzyńskim okiem obejmowała krajobraz, macierzyńskim sercem wszystkich kochała. Tam, pośród ludu zdrowego i pilnego, przebywało jej dwunastu synów, a liczne ich potomstwo mieszkało po wioskach i osiedlach. Warmia, ubrana w białe szaty, w welonie lekkim jak pajęczyna upiętym na jasnych włosach sięgających do ziemi, była symbolem jedności i miłości rodzinnej. Raz do roku, w wigilię św. Jana wszyscy synowie z rodzinami przybywali na zamek, napełniając stare mury wrzawą i śmiechem. U wrót przyjmowali ich rodzice, ściskając i całując każdego z osobna. Łzy radości błyszczały w oczach Warmii, kiedy witała swych dorodnych synów o jasnych jak len włosach i modrych oczach, kiedy przytulała do serca główki wnuków i prawnuków. Biesiady i łowy w olsztyńskim lesie trwały siedem dni. Potem wszyscy wracali do swoich zajęć, a stare mury ogarniała głęboka cisza. Tak płynęło życie, w spokoju i miłości wzajemnej. Aż pewnego razu, krótko przed dniem św. Jana, przybył na zamek jakiś obcy wędrowiec. Długo szeptali z panem, radzili, a chociaż noce


były krótkie, i nocami nie spali. Nowiny, jakie przyniósł obcy, musiały być ważne, bo obaj twarze mieli zatroskane. Wkrótce ukazał się na najwyższej baszcie płomień umówiony znak, że synowie mają zaraz stawić się przed ojcem. Zaraz też zaczęli się zjeżdżać ze wszystkich stron. Ojciec razem z obcym przybyszem oczekiwali ich w sali bursztynowej, gdzie przekazali im okropną wieść: dwóch sąsiadów, którzy zawistnym okiem patrzyli na szczęście rodziny, postanowiło porwać i zabić ukochaną matkę, Warmię. Już z dala słychać było okrzyki, a łuny płonących wsi znaczyły drogi, którymi zbliżał się nieprzyjaciel. W samą noc świętojańską przybyły liczne zastępy wrogów i rozłożyły się w pobliskim lesie przy ogniskach, a dzikie ich wrzaski i krzyki odbijały się echem o stare mury zamku. Właśnie w tym czasie drogą przez las szło dziecko. Małe jego serduszko dygotało z lęku, ale szło odważnie, bo Warmia miała przygotować dla chorej matki lekarstwo z ziół i korzeni. Jakaś jasność napełniała las. Gwiazdy - zda się - jaśniej migotały na niebie, a sierp księżyca jaśniej srebrzył czubki chwiejących się w objęciach wiatru drzew, obielił wydeptaną ścieżkę wijącą się wśród stuletnich dębów, buków, klonów i jarzębin. Wśród aksamitnych mchów unosiły się szerokie liście paproci. Nagle dziecko stanęło. Na tle paproci zobaczyło jakiś przecudny, barwami tęczy jaśniejący kwiat. Drżącą rączką zerwało ten kwiat i nie spostrzeżone przez wroga doszło do zamkowej bramy, która sama się przed nim rozwarła. Przyciskając do piersi skarb swój - kwiat paproci rozwinięty wśród nocy świętojańskiej - szło aż do sali, w której zebrał się cały dwór. Stanęło tam bose, uklękło wręczając Warmii przecudny kwiat, a ona dała dziecku lekarstwo i jedzenie na drogę, tak mówiąc: - Idź do mojego ludu i powiedz, że choćby wróg zabił moje ciało, ducha mojego nie zmoże. Ja będę żyła z wami w każdym kłosie zboża, w każdym kwiatku i drzewie, w powiewie wiatru, w szumie lasów i borów, w szmerze jezior i rzek, w ciszy wieczoru i w skwarze letniego popołudnia. Wojsko moje będzie spało wieki, ale przyjdzie dzień, że się obudzi, a wtedy ja znowu będę waszą matką i opiekunką. Niech słowa moje przejdą z pokolenia na pokolenie, a biada tym w one dni, którzy o nich zapomną! Po wyjściu dziecka echo rozniosło po zamku i okolicy miarowe kroki zakutych w żelazo mężów. Napełniły się wojskiem komnaty, sale i nawet podziemia, które prowadziły z lasu pod Łyną aż do kościoła Św. Jakuba. Warmia stała na najwyższym ganku. A kiedy zatrzaśnięto bramy, uniosła rękę, trzymając cudowny kwiat szczęścia. Zamek począł się powoli zapadać, coraz głębiej, aż znikł z powierzchni ziemi. Jedynie matka Warmia wychodziła spod ziemi na świat, bo posiadała kwiat szczęścia. Często widywano jej postać w białych muślinach, błądzącą nad brzegami Łyny. Ludzie omijali miejsce, gdzie stał zaklęty zamek. Mówiono, że tam straszy. Zwłaszcza w noc świętojańską słychać było z podziemi chrzęst broni, jakieś zaklęcia, nawoływania, jakiś śpiew daleki... Mówiono, że to wojsko spod Grunwaldu śpiewa: „Bogurodzico Dziewico"... Nad Łyną jest wzgórze pokryte ruchem, paprocią i krzakami czarnej jagody, porosłe lasem. Wysokie, dęby, buki, sosny i świerki opowiadają szumem odwieczną legendę o zaklętym zamku i o Warmii, która trzyma w dłoni kwiat szczęścia. Zientara-Malewska M., Baśnie znad Łyny, Warszawa 1970, str. 18-22.


CZEKAJĄC NA POWRÓT SŁOŃCA Latem święte ptaki, jastrzębie, powoli zataczają koła na niebie. Wypatrują pokarmu, ale też wypełniają swą mitologiczną rolę – strzegą Słońca. Dlaczego nie widać ich na niebie zimą, gdzie się podziewają? Widzimy je przelatujące z jednego suchego drzewa na drugie, nisko krążące nad posępnymi miejscami. Czy zaniedbują swą misję? Nie. Walczą z siłami i istotami, które chcą zabić złotowłosą Boginię. Jej ciepło i światło każe wzrastać wszystkiemu co żywe i rozkładać się, wracać do ziemi temu co umarło. Promienie Słońca każą skryć się w ciemność wszystkim mieszkańcom Podziemia. Im słabsze jest Słońce, tym swobodniej całe Podziemne towarzystwo czuje się na Ziemi. Noce są długie, a księżyc darzy energią życiową wszystkich tak samo – żywych i martwych. Do pełnego triumfu potrzeba upiorom już tylko zabicia Słońca. Dzielne jastrzębie walczą z nimi ile sił! Kiedy rano patrzę na wschodzące Słońce, widzę je zmęczone już na początku wędrówki, nie tak czyste i radosne jak w lato i nie napełniające mnie energią do życia. Przesypiam całe dnie. Moje ciało traci siły na równi ze Słońcem i mimo mojej całej wiedzy astronomicznej czuję strach, że tej zimy Pikuls zawładnie światem, Słońce umrze, a wraz z nim świat Bogów i ludzi. Najlepiej byłoby po prostu zapaść w sen zimowy, jak niedźwiedź. Ale moim przeznaczeniem jest współcierpieć z Sauuli i w noc przesilenia wesprzeć Perkunsa w walce z siłami ciemności, by Bogini znów mogła odzyskać siły. W tym roku, w ten magiczny dzień, przez ogień wyleję do nieba całą moją tęsknotę za złotowłosą Sauuli. Jakże jest ona wielka! Nērtiks

ŚWIĘTO JESIENNE NA MAZURACH Wróciłem zmęczony z pracy, ech, te pomiary w polach...Bruzda za bruzdą, hektar za hektarem, ziemia, jej zapach, korzenie, pył... W każdym razie, wróciłem... Obiad. Drzemka. Budzi mnie światło słońca na twarzy... Podnoszę głowę, patrzę na kalendarz... JESIEŃ!!! No więc wstaję... biorę to co trzeba... krótkie parę słów domownikom nie z mojej bajki, że idę do lasu przywitać jesienny czas... Kiwają głowami, wiedzą, że ja tak mam...od lat... Idę drogą wyłożoną trylinką... Krok za krokiem, chrzęści beton pod podeszwami wojskowych butów. Pewnie tak chrzęścił, gdy ostatni oddział germański opuszczał miasto kilkadziesiąt lat temu. A jak to było, gdy krzyżacka załoga zamku uciekała przed nadchodzącym litewskim zagonem? Jak opuszczali swój gród Galindowie, gdy na skraju karczowanej puszczy pojawili się rycerze w białych płaszczach z krzyżem? Gdzie powędrowali...


Droga zmienia się w gruntówkę. Na horyzoncie widać las. Wzgórza porośnięte buczyną i świerkami. Słyszę donośne kruczenie. Jest! Na szczycie wysokiego świerku przy ostatnim gospodarstwie... wielka, czarna sylwetka, przygarbiona, gruby, mocny dziób otwarty do krzyku... To kruk – nomen omen święty ptak plemion pruskich - Galindów, Bartów, Pomezanów, Sasinów i innych... Jeszcze parę kroków i las... Wtem! Hurkot, obłok pyłu, kwilenie, trzepot skrzydeł... stado kuropatw przeprawiło się przez polną drogę z niemałym mozołem. Śpieszą się gdzieś? Na święto?

Zagłębiam się w las. Wdech, wydech... Zielona mgła powoli ogarnia umysł, szelestów i szeptów coraz więcej, nie chce się już myśleć, co zostało za plecami, o całym tym zgiełku, ciągłym udowadnianiu swoich racji, stanowisk, poglądów, o całym tym wyścigu szczurów... Zaraz, zaraz, coś się poruszyło między drzewami, szeleści, krok za krokiem zbliża się... łania. Z niedowierzaniem łapie mój zapach, ech, blisko jest, kilkanaście metrów. Ogłupiona czasem rui, wędruje przez las bez zwykłej ostrożności... Nagle zrozumiała błąd, podziwiam jak niemały przecież tułów wygina się nagłym ruchem w bok i w tył, i już miga lustro jej zadu... poszła! Obracam głowę wiedziony przeczuciem... nie mylę się, ukryty w cieniu młodnika sosnowego stoi on, przybrany wieńcem rogów, rozgląda się i cicho parska. Jeszcze za wcześnie na godowy ryk, jeszcze nie zmierzch... Ruszam dalej, nie niepokojąc zwierzęcia; i tak miałem szczęście, że trafiłem na rykowisko. Coraz rzadziej można trafić na byka i łanię w dzień. Co i rusz płoszone przez kłusowników, a to przez dewizowych myśliwych, a to stada dzikich nie karmionych psów gospodarskich i wreszcie... przez wilki, nie mają spokoju przez cały rok. Skręcam w boczny dukt, nasila się zapach pleśni i mchu, czasem jak fala uderzy smród sromotnika, potem znów zapach żywicy i igliwia, butwiejące liście, ponownie omszały pień,


można rozpoznawać z zamkniętymi oczami, to przecież księga, księga pisana welesowym oddechem, spojrzeniem wił spod korzeni, splątanymi opowieściami wiatru i pajęczyn na twarzy... Trwa cały czas...Tutaj już kroków nie słychać. Doskonale tłumi je mech i wilgotna trawa. Mogę wsłuchać się w życie lasu, słychać nawet trzepot skrawka brzozowej kory lekko poruszanej wiatrem. Doszedłem na miejsce. W prawo od duktu, kilka metrów w las, i staje się przed potężnym głazem. Stoi obły, wysoki, zwężający się ku górze, niczym jakiś menhir. Być może jest w nim w istocie, ponieważ szerszy u podstawy, nosi ślady jakby obróbki. W połowie wysokości ma półeczkę, doskonałe miejsce żeby pozostawić dary leśnym gospodarzom. Rozłożyłem wszelkie swoje przybory, zapaliłem szczyptę szałwi i piołunu tak by się dymiły przywołując leśne istoty, a jednocześnie trzymając z dala licho, czyli to, co psotne i szkodzące... Lubię tą chwilę, gdy witając gospodarza tego miejsca, obchodzę trzykrotnie głaz, jako tworzenie, zakreślanie magicznego kręgu, gdy w ręce sarni róg kreśli aż widoczne w szarości zmierzchu świetliste koło... Mruczę, wołchwiąc, swoją własną pieśń, wyciągam z zanadrza czuryngę – warkotkę przywiezioną onegdaj z Biskupina i wywijam nią zawzięcie wydobywając niesamowity dźwięk, taki jak lubią duchy od tysięcy lat... Lekki dotyk wiatru na twarzy, ledwie muśnięcie, daleki krzyk myszołowa, kwilenie sowy... Dźwięki lasu stają się coraz bardziej wyraziste, nachalnie wlewają się w uszy, słyszę drobne kroki leśnej myszy i odległe czochranie się dzika o pień przy kałuży... Kamień za moimi plecami zdaje się ożywać, oddycha, mech na jego powierzchni faluje, jak u zwierza sierść... Czas na żertwę... Składam trochę chleba i kilka orzechów na półce skalnej, a kaszę sypię w cztery strony świata, na kamień i na siebie, myśląc o wszystkich swoich przyjaciołach, rodzinie, znajomych, niech im się darzy, niech bogowie będą przychylni i wraz z duchami przodków nie skąpią inspiracji, niech dalszy czas będzie równie dobry jak dotychczasowy, oby nie gorszy... Wszak to czas dożynek, ziarna zbóż kładę i dziękuję w ten sposób za wszelkie dobra, jakie zebraliśmy dotąd dosłownie i w przenośni....Zamiast ogniska, zapalona świeca, w tej gęstwinie lepiej nie ryzykować przywołaniem czerwonego kura... Szałwia dymi się, tworzy mgłę wokół kamienia, układa się w fantastyczne wzory, może tak tańczą duchy? Otwieram piwo i napełniam nim róg, las nagle cichnie i... gdy wylewam napój na kamień spełniając dalszą żertwę nagle zrywa się wiatr... Wspaniale... I cichnie, gdy róg jest pusty. Nalewam ponownie piwo, spełniam ofiarę dla bogów i znów to samo, wiatr zrywa się szarpiąc wierzchołkami sosen i sypiąc na mnie złote igliwie... Siadam, teraz ja wychylam róg... Trwam tak długo, długo, aż czuję jak wtapiam się w menhir, słyszę jak bicie mojego serca dochodzi gdzieś z głębi ziemi, coś wiruje za moimi plecami, właściwie nie ma mnie, ani kamienia, ni lasu, wszystko wiruje, przenika się w nieustającym tańcu mocy, przenikających się kolorowych strumieni, strun, drgania, wszystko jest jednym, wszystko się tworzy, dzieje się, istnieje... Tym razem nie było obrazów, nie było głosów, było współistnienie... Było, bo czuwające ciało zarejestrowało jakiś ruch nad sobą i wróciło poczucie miejsca... Myszołów wracał na swoje nocne leże, zakręcił parę kółek i odleciał... Pięknie... Akurat zaczęło się ściemniać, podziękowałem duchom i gospodarzowi, na gałęzi świerku zawiesiłem w podarku pióro jastrzębia i przymocowałem zieloną wstążką. Zanim pozbierałem swoje przybory zrobiło się całkiem ciemno. Niemal po omacku wyszedłem na ścieżkę, co rusz zahaczając o gałęzie. Dalej poszło łatwiej, jednak jest coś takiego jak szósty zmysł, bo prawie nic nie widząc, omijałem leżące pnie, kałuże, i unikałem zderzenia z drzewami na zakrętach. Niesamowity jest marsz przez las w takich ciemnościach, jak w czarnej mgle, ma się wrażenie jakby dokoła stał milczący tłum i przyglądał się czekając na potknięcie... Ale zamigotały światła miasta, na skraju światów przystanąłem jeszcze chłonąc niezwykłość przejścia... Pozdrowiłem cztery strony świata na rozstaju i maszerując raźno dotarłem


niebawem do domu. Zamknąłem za sobą drzwi, ale magiczność trwała i trwa dalej... I to mnie zachwyca najbardziej... Saūlis Klākis (Gdzieś na Mazurach 24.09.2005 r.)

SYMBOLE ŚWIĘTE I NIEŚWIĘTE: DZIK - ŚWINIA Elementem charakterystycznym dla wierzeń etnicznych, powszechnie określanych jako religie pogańskie, jest silny kult natury. Szacunek i ubóstwienie wobec zjawisk przyrody sięgają w przeszłość dalej niż ludzkie wyobrażenia jakiegokolwiek panteonu Bogów. Niemal każda kultura szamańska zawierała pogląd o istnieniu swego rodzaju zwierzęcych pomocników, opiekunów i sprzymierzeńców. Istoty totemiczne, jak często się je nazywa, miały wygląd i cechy zwykłych zwierząt, cudowne i wyjątkowe były natomiast ich pochodzenie i ich natura, przez co potrafiły się one komunikować z szamanami czy oddziaływać na sprawy ludzi. Dzięki swym magiczno-mistycznym właściwościom zajęły zwierzęta ważne miejsce w religijnej i kulturowej symbolice. Dzika oraz jego udomowioną postać – świnię, uczyniłem bohaterami pierwszego artykułu niniejszego cyklu. Na usta niejednego z Czytelników ciśnie się zapewne pytanie przyczynę takiej decyzji. Bo cóż wspólnego ze świętością może mieć tak „nieczyste” zwierzę? Zobaczmy… Na dzisiejsze postrzeganie świni, na jej symbolikę czy nawet semantyczną wartość samego słowa „świnia”, ogromny wpływ ma kultura judeochrześcijańska. To właśnie z Bliskiego Wschodu przybył do Europy obraz świni „nieczystej i plugawej”. Jak zobaczymy poniżej, różni się on diametralnie od wizerunku tego zwierzęcia w symbolice ludów indoeuropejskich. W Biblii świnia symbolizuje kulturową i moralną nieczystość. W tym sensie wędrowny żydowski filozof, Jezus z Nazaretu, przestrzegał przed rzucaniem „pereł przed wieprze” (Mt 7,6). W kulturze judeochrześcijańskiej, a szczególnie w doktrynie kościoła katolickiego świnia powracająca do swych wymiocin była symbolem wracającego do „błędów” grzesznika. Obecne w wielu językach określenia, takie jak: świński, być świnią – mają wydźwięk wybitnie pejoratywny i wskazują na nieczystość, nieprzyzwoitość, pruderię. Mięsa świń (tj. wieprzowiny) dotyczy tabu żywieniowe w tradycji judaistycznej oraz muzułmańskiej. Charakterystyczny stosunek ludów bliskowschodnich wobec symbolu świni, którego przykład odnajdujemy również w Biblii (np. tzw. Przypowieść o synu marnotrawnym) to pogarda wobec hodowców świń i ludzi przy tej działalności zatrudnionych. Radykalnie odmienny stosunek do tego zwierzęcia miały ludy indoeuropejskie. Symbol świni / dzika miał dla wielu z nich, jak choćby Celtów czy Germanów, wręcz sakralne znaczenie. Boginie dobrobytu i płodności, jak celtycka Ceridwen czy germańska Freya, nierzadko przybierały postać właśnie cudownej świni! Głęboka symbolika tego zwierzęcia dotyczy zarówno pokarmu (fizycznego i duchowego) jak też obdarzania inspiracją, czy wreszcie cyklu życia i śmierci. Motyw świni występuje niezwykle często w mitologiach ludów indoeuropejskich. Świnia była świętym pokarmem rodu iryjskich Bogów Tuatha De Dannan. Symbolicznie łączy się w tym kontekście z mitycznym kotłem obfitości. Natomiast relikt reprezentowanego przez świnię aspektu płodności zachował się choćby w języku polskim w słowie „maciora”, określającym niegdyś matkę, obecnie płodną samicę świni.


Spójrzmy jeszcze na postać dzika, która w kulturze ludowej cieszyła się ogromną popularnością, szczególnie wśród wojowników. Jego kły stanowiły cenny i potężny amulet dla wszystkich parających się wojennym rzemiosłem. Dzik był najświętszym zwierzęciem Celtów, czego wyraz znajdujemy w licznych przedmiotach zawierających „dziczy” motyw. Symbolizuje on szczęście, spryt, ognisty temperament (a więc także aspekt seksualny), waleczność, a nawet poetyckie i muzyczne natchnienie czy wiedze tajemną. Liczne mity obrazują, jak strasznym potrafił być dzik przeciwnikiem. Najbardziej znane Czytelnikowi są zapewne Twrch Trwyth z legend arturiańskich czy dzik erymantejski, z którym mierzył się grecki heros Herakles. Gdy spróbujemy skonfrontować rodzime, indoeuropejskie wyobrażenia świni z jej wizerunkiem w kulturze judeochrześcijańskiej, zrozumiemy jak obca była symbolika „nowej wiary” dla naszych przodków. Funkcjonujący we współczesnym języku niemieckim idiom „Schwein haben” (dosł. mieć świnię) oznaczający „mieć szczęście” znakomicie oddaje charakter przedchrześcijańskiego stosunku do tego zwierzęcia i jego symboliki. Jakże odmienna to postawa od narzuconego przez chrześcijaństwo wizerunku plugawej, nieczystej istoty!. Może warto, przy okazji poznawania dziedzictwa przodków zrewidować również nasz stosunek do symboliki tego, bądź, co bądź, bliskiego człowiekowi zwierzęcia? Moje rozważania pozwolę sobie zakończyć staropolskim przysłowiem: „Wielka to jest mądrość Bogów, że nie dali świni rogów” Meddinaitis (Guidgen)

POWITAJ NOWY ROK Z GALINDAMI! Czy chcesz powitać nowy rok na prawdziwej, Pruskiej biesiadzie, pośród znakomitych jadeł, i równie przednich napojów? Pod duchową opieką szamana uczesniczyć w rytuałach, które zapewnią Ci pomyślność w nowym roku? Obejrzyj zapowiedź uczty, na którą zaprasza Cię wódz Yzzegis. O północy między innymi: Rytualne obrzędy Galindów przy świętym ogniu z aktywnym udziałem gości, a żywioły ognia, wody, powietrza i ziemi przenikać się będą. Nocna wyprawa w pochodnie oprawiona do puszczy, gdzie święty Gaj się znajduje, tam szczęścia i darów Nowego Roku poszukiwać będziem. W grotach szamanów wróżby, horoskopy i obrzędy rytualne. W Jaskini Bursztynowej amulety, talizmany i klejnoty z jantaru ukryte będą, a każdy odkrywca na własność zdobyć je może. http://www.galindia.com.pl/ •

• • •


LEWICA A WIARA RODZIMA, CZYLI... POGANIE DO AFRYKI! W tygodniku "NIE" z 14 kwietnia 2005 r.(nr 15/2005) znaleźć można, na drugiej stronie, artykulik pani Julii Ikonowicz (albo zbieżnośc nazwisk, albo autorka należy do rodziny byłego szefa Polskiej Partii Socjalistycznej, Piotra Ikonowicza - mniejsza o to), zatytułowany smakowicie: "Kraina mdłych kremówek". Rzecz na temat żałoby po śmierci Jana Pawła II, a raczej odbioru tejże przez ludzi samodzielnie myślących, nie lubiących ulegać stadnym nastrojom i odruchom. Autorka przynależnośc do takiej właśnie grupy osób domyślnie deklaruje, więc nie było jej lekko: imprezy rozrywkowe odwołane, polskie kanały telewizyjne w głębokiej żałobie, internetowe portale takoż. W poszukiwaniu bratnich dusz zajrzała więc na internetowe fora i gadu-gadu, lecz i tam nastroje były minorowe: wszyscy na okrągło rozpaczali, a jeśli pojedynczy osobnik zdecydował się na nieśmiały protest ("może ta żałoba za długo trwa?", "może szum medialny wokół śmierci papieża jest zbyt wielki?"), był przez pozostałyh internautów traktowany niczym mysz w spiżarni i obrzucany obelgami. Pani Julia nie ulękła się jednak i bohatersko wyraziła swój pogląd na gadu-gadu, w dodatku podpisując się tam jako "poganka". Na odpowiedź nie trzeba było czekać: "natychmiast odezwało sie do mnie jakieś dziesięć obcych osób sugerując, żebym zastanowiła się nad sobą ewentualnie wypier... do Afryki." Że przeciętny katolik miejsca dla pogan w naszym kraju nie widzi, to fakt znany nam, polskim neopoganom od zawsze, ale dlaczego akurat do Afryki? Czarny Ląd pięknym kontynentem pewnie jest, ale klimat tam niezdrowy, poza tym dzikie zwierzęta, nędza, AIDS, walki plemienne itd. A i pogaństwo afrykańskie, choc jeszcze liczne, to przecież słabo zorganizowane i rozproszone... Może więc lepiej wysiedlić nas gdzie indziej? Wszak poganami są też Japończycy, dla których cesarz jest żywym potomkiem bogini Amaterasu, nie wspominając o wielomilionowych rzeszach Hindusów, stale odwiedzających okazałe świątynie bogów, jeszcze nie ogołocone z wiernych mimo starań zakonnic od Matki Teresy. Swoją drogą ciekawe, czy katoliccy misjonarze, działajacy w Indiach, też mówią hinduskim poganom, że ich wierzania sprzyjają nasilaniu się patologii społecznych? Bo w takim właśnie tonie wielokrotnie wypowiadają się o pogaństwie polscy biskupi katoliccy i nikt, także polska lewica, przeciwko temu nie protestuje. Bo nasza lewica walczy jak lew w obronie wszelkich mniejszości, z wyjątkiem mniejszości wyznaniowych, które hurtem uważa za "niebezpieczne sekty". Na temat kościoła katolickiego duża część lewicowców sądzi podobnie, ale tego to już nie śmieją publicznie powiedzieć, bo obawiają się jego potęgi. Stąd biorą się takie zachowania, jak poparcie lewicy dla "wartości chrześcijańskich" w Konstytucji Europejskiej czy działalność pewnego posła Unii Pracy, gorliwie pomagającego hierarchii katolickiej w zwalczaniu "sekt". Sam Prezydent RP powiedział przecież w jednym z wywiadów, że chociaż jest człowiekiem lewicy i agnostykiem, to "akceptuje wartości chrześcijańskie jako filar moralności" itp. Co do moralności, to złośliwie odwołałbym się w tym miejscu do marksistowskiej analizy, jakiej dokonał Lew Trocki w znakomitej książce "Ich moralność i nasza", gdzie przedstawił moralność jako polityczne narzędzie klas rządzacych: niemoralne jest wszystko to, co zagraża aktualnie panującemu ustrojowi społecznemu. Odwołanie się do marksistowskiej myśli w niczym nie zagraża mojej "pogańskości" - po prostu staram się nie być dogmatykiem i czerpać z dorobku rozmaitych nurtów ideowych. Dlatego nie rozumiem, dlaczego polska lewica boi się sięgać np. po intelektualny dorobek


Jana Stachniuka. Jego książka "Chrześcijaństwo a ludzkość" zwaliłaby z nóg niejednego, lewicowego wielbiciela wartości chrześcijańskich... Przypomnijmy tu, iż agnostyk to człowiek, który stwierdza, że ani on ani inni ludzie nie są w stanie swoimi zmysłami ocenić, czy i jakie siły duchowe/boskie istnieją. Ta właśnie niemożność zdobycia wiedzy o religii jest swego rodzaju religią agnostyka. Wychodzi więc na to, że nasz Prezydent nie ma wiedzy na temat zaświatów i uważa, że takiej wiedzy nie mają też np. biskupi katoliccy, ale na wszelki wypadek akceptuje głoszone przez tychże biskupów opinie i dogmaty... Agnostycyzm jest sam w sobie pożyteczny, bo stanowi punkt wyjścia do dalszych rozważań religijnych: każdy uczciwy poszukiwacz prawdy przyzna, że rzeczywiście nie jest w mocy człowieka poznać za życia "drugą stronę". Każdy, kto mówi, że "wie" - kłamie. On może tylko "wierzyć", nigdy "wiedzieć". Z tej niemożności wszyscy wyciągają jednak inne wnioski: ateista zakłada, że skoro żaden z bogów nie kopnął go w zadek, to oni na pewno nie istnieją (jakby nie mieli nic innego do roboty!); chrześcijanin zakłada, że cała prawda jest zawarta w Biblii, muzułmanin stawia na Koran, zaś my, poganie, stawiamy na wiarę naszych przodków: skoro oni, nie indoktrynowani i nie "ewangelizowani", samodzielnie stworzyli w swoich umysłach politeistyczną wizję boskich bytów, to widocznie owe byty same im to w jakiś sposób podszepnęły. Wszystkie powyższe wybory trzeba cenić tak samo: żaden nie jest "na starcie" uprzywilejowany. Wszystko, co dzieje się potem, to czysta polityka: wszak wiadomo, że Mieszko I wybrał chrześcijaństwo nie z przyczyn ideowo-religijnych, bo niewiele o tej religii wiedział... W warunkach polskich za agnostyków podają się najczęściej ateiści: bo to i lepiej brzmi, i nie kojarzy się z "minionym ustrojem". Nie wiem, czy w bezpiecznej przystani agnostycyzmu ukrywa swe religijne przekonania także pani Julia Ikonowicz - to jej sprawa. Wiadomo jednak, że z tą "poganką" to był tylko żart, o czym pani Julia skwapliwie poinformowała jednego ze swoich anonimowych, internetowych rozmówców, a także czytelników gazety "NIE". W odpowiedzi została połajana: "Ten żart jest niesmaczny, bo źle się w tym trudnym czasie kojarzy. Obrażasz moją przynależność narodową, papież był Polakiem." Uff! Ta odpowiedź anonimowego "pożeracza kremówek" jest zaiste godna powieściowego Ciemnogrodu, opisanego przez Stanisława Kostkę Potockiego! Używanie słowa "poganin" jest "niesmaczne", "źle się kojarzy" i - co szczególnie bezczelne w odniesieniu do rodzimej religii Polaków - "obraża przynależność narodową"! Z takimi argumentami nie chce się nawet polemizować i chyba nie warto. Gallowi Anonimowi też się pogaństwo źle kojarzyło: w swojej kronice zamieścił wiele opisów pobożnych wypraw Bolesława Krzywoustego przeciwko pogańskim Prusom, szczególnie chwaląc władcę za brutalne rozprawianie się z miejscową ludnością i za wielkie łupy... Tak wyglądał średniowieczny "ekumenizm" na dzisiejszej ziemi elbląskiej, której mam zaszczyt być mieszkańcem. A i później nie było lepiej. Bo, wbrew opinii prof. Tazbira, Polska nie była państwem bez stosów. Była raczej i jest państwem ze stosami, o których nikt nie chce pamiętać. Na jednym z nich spłonął w Warszawie, w 1689 r., polski szlachcic Kazimierz Łyszczyński, skazany na śmierć za ateizm (innych zarzutów mu nie stawiano). Kilka lat temu poświęciłem Łyszczyńskiemu dramat jednoaktowy "Diamentowe serce". Przypadkowo dowiedziałem się, że w Warszawie istnieje Stowarzyszenie Wolnomyślicieli im. Łyszczyńskiego, postanowiłem więc wysłać im ten tekst. Zamiast podziękowania otrzymałem e-mail z pretensjami: "Dramat nam się nie podoba, bo my nie wierzymy w żadne zjawy, a takie się w tekście pojawiają".


Odpisałem im: "Do tej pory myślałem, że wolnomyślicielowi wolno myśleć, co chce. Okazuje się jednak, że jesteście równie dogmatyczni, jak ci, którzy spalili Łyszczyńskiego, a prawdziwą wolność intelektualną daje wyłącznie pogaństwo". Podobnie zabawne było moje starcie z pismem Lewą Nogą - dobrym, lewackim półrocznikiem, w którym zamieściłem komedię satyryczno-polityczną "Kamienne schody" satyrę na współczesną, polską politykę. Tekst ten (zupełnie areligijny!) został opublikowany, a potem entuzjastycznie wzmiankowany w "Trybunie", w recenzji nowego numeru "Lewej Nogi". Parę miesięcy później redaktor pisma napisał mi jednak, że nie chce moich dalszych tekstów, nawet nie dotyczących religii, bo... jestem poganinem. "Poganin w piśmie marksistowskim - to nieporozumienie, to zabawna koincydencja!" - oznajmił, jak przystało na przeciwnika wszelkiej dyskryminacji. Gdybym zaliczał się do którejś z mniejszośći narodowościowych lub seksualnych, to co innego: wówczas polityczna poprawność narzucałaby mu akceptowanie mnie z całym dobrodziejstwem inwentarza. A tak... Wnioski: analogiczne jak w sprawie Łyszczyńskiego - poraża dogmatyzm i nietolerancja polskiej lewicy, nie umiejącej wznieść się ponad własne opłotki myślowe. Lewicowcy obchodzą szerokim łukiem "wartości chrześcijańskie", co jakiś czas przed nimi przyklękając, natomiast do rodzimej wiary Polaków odnoszą się w najlepszym razie ze wzgardliwą obojętnością, najczęściej zaś traktują ją jako szkodliwe dziwactwo, "rozrywkę oszołomów". Wiem jedno: jeśli polskich pogan naprawdę będą kiedyś chcieli wysiedlić do Afryki, lewica nie ruszy palcem w obronie "szkodliwej sekty". I znajdzie na to mnóstwo "ideowych" argumentów. Lech Brywczyński

KULGRINDA - PRŪSU GIESMĒS (PIEŚNI PRUSÓW) Oto przed tobą ogromna, zielona puszcza. Prastary, święty, pruski las. Z daleka słychać śpiew wilków. Nagle z lasu wyłania się kobieta i rozpoczyna opowieść o Prusach, o ich wierze, przyrodzie, wspaniałej ziemi. Zaprasza nas gościnnym ruchem ręki w głąb pruskich krain (As kwāi minīntun Prūsan - Ja chcę pamiętać Prusów). W ten sposób rozpoczyna się najnowsza płyta litewskiej Kulgrindy.


Kolejne pieśni, spokojne, z melodyjnymi głosami wprowadzają nas w zadumę nad ziemią, lasem, świętami solarnymi, pogrzebami, narodzinami i codziennością żyjących tam ludzi wszystko okraszone lutnią (np. Sīnda nūse Dēiwi - Usiądź nasz Boże), kobzami, rytmicznymi bębnami czy śpiewami a capella. Wędrujemy dalej przez las dochodząc do polany z jeziorkiem po środku. Z oddali słychać kobzy, niczym kwilenie dziecka. Rozpoczyna się pieśń o Księżycu, który poślubił Słońce (Mīniks Saūlikan weddi). Zaprawdę, przecudny utwór, który głęboko osadzony jest w pruskiej mitologii. Kolejne pieśni, które należy wyróżnić z tej jakże oryginalnej i ciekawej płyty to: Ukadebikaisis Perkūnai (Największy Perkunie), Kwēi as jalai czy Prūsa, Tū sestrīka (Prusy, ty siostrzyczko). Na koniec dodam, iż zespół powstał w 1990 roku z inicjatywy Inii i Jonasa Trinkunasów. Inspiracją były stare, po części już zapomniane melodie i pieśni pogańskiej Litwy. Najnowsza płyta poświęcona jest Prusom.

Płytę można nabyć na stronie: http://www.dangus.net/mailorder/catalogue.htm Oficjalna strona zespołu: http://www.romuva.lt/?kalba=engl&page=kultura&nr=3 Muzyką smakował się Teīsilāuks Ragūsta


Olsztyn - Kwidzyn 2005


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.