Grzegorz Kalinowski, ur. 1955 w Inowrocławiu. Absolwent polonistyki UMK w Toruniu. Zajmuje się krytyką literacką. Redaktor „Kwartalnika Artystycznego. Kujawy i Pomorze”. Autor opowiadań, szkiców, recenzji i rozmów z pisarzami. Publikował w ogólnopolskich pismach literackich, współpracował z pismami regionalnymi, wydawnictwami, m.in. Wydawnictwem Pomorze, z Rozgłośnią Radia Pomorza i Kujaw. Pracuje w Państwowym Zespole Szkół Plastycznych im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy. Zasłużony Działacz Kultury; otrzymał Nagrodę Centrum Edukacji Artystycznej za szczególny wkład w rozwój edukacji artystycznej w Polsce oraz w roku 2007 Nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „w uznaniu nieocenionych zasług dla kultury polskiej”. Mieszka w Bydgoszczy.
Grzegorz Kalinowski
tylko biel
Galeria Autorska Bydgoszcz 2010
KONCERT NA FLET I ORKIESTRĘ Nastał wieczór. Chcę już spać. Zasłaniam okna. Zapalam lampkę nocną. Słabe światło. Cisza. Siadam na kanapie, okrytej szarym suknem. Nagle rozlega się stukanie do drzwi. Nie mam dzwonka, tak jak wszyscy mieszkańcy naszego wieżowca. O tej porze? Nie dziwi mnie to jednak zupełnie. Zdarza się od czasu do czasu. Pewnie ktoś się pomylił. Pijany sąsiad wraca do domu albo ktoś stuka nie w te drzwi. Nikt mnie tak późno nie odwiedza. Nikt mnie w ogóle nie odwiedza. Dlatego nie reaguję. Raz jeszcze stukanie, tylko tym razem bardziej natarczywe. Podnoszę się w końcu powoli z kanapy, która stoi w ciemnym, słabo oświetlonym kącie pokoju. Otwieram drzwi. Na progu wysoki szczupły mężczyzna w czarnym płaszczu do ziemi. W lewej ręce trzyma staroświecki parasol. Zdejmuje kapelusz z szerokim rondem. Gasną żarówki oświetlające klatkę schodową. Robi się ciemno. Nie widzę jego twarzy. Kłania się i mówi, że ma dla mnie ważną przesyłkę. Proszę wejść, zapraszam, i wpuszczam go do środka. Pewnie ryzykuję. W końcu obcy. Zamykam drzwi. Zapalam światło w korytarzu. On mówi, że jest posłańcem, wymienia nazwę jakiejś instytucji. Nie dosłyszałem. Co to za instytucja, proszę, aby powtórzył. On nie odpowiada. Po chwili grzecznie, ale stanowczo prosi, abym w jego obecności przeczytał zawiadomienie, które do mnie jest adresowane. Podaje mi kopertę. Ukradkiem zerkam na niego. Długie siwe włosy, pośrodku przedziałek, wyraziste czarne brwi, opuszczone powieki. Nie patrzy mi w oczy. Wąskie usta, ponad nimi siwy wąsik, długi haczykowaty nos. Adres się zgadza. Łamię grubą, brązową pieczęć i wyjmuję z koperty złożony, i jak się po chwili okazuje, poplamiony tłuszczem, papier. Co to jest? Rozkładam go starannie. Przysuwam bliżej oczu. Spełniając prośbę posłańca, czytam.
3
Ktoś informuje mnie, albo kogoś o identycznym jak moje imieniu i nazwisku, odczytuję, że to niby ja, albo ktoś o identycznym jak moje imieniu i nazwisku, mam zagrać, albo ma zagrać, solową partię na flet w galowym koncercie inaugurującym działalność miejscowej, dopiero co wybudowanej, trzy miesiące temu, a było to latem, Filharmonii, która stała się chlubą naszego miasta. To jakaś pomyłka. Nie jestem muzykiem, proszę pana. Nie mam o muzyce pojęcia. Nigdy nie trzymałem fletu w dłoniach. Nigdy nie grałem na żadnym instrumencie. Do szkoły muzycznej także nie chodziłem. Jestem urzędnikiem, a pracę swoją wykonuję od lat. Mówię o tym posłańcowi. Uważam, i o tym także mu mówię, że to, co się tu, teraz, u mnie, w moim pokoju dzieje, jest, jeśli potraktować to poważnie, po prostu, raz jeszcze powtarzam, zwyczajną pomyłką, głupim żartem. Ktoś sobie żarty stroi ze mnie, z pana, może z instytucji szacownej, jeśli przyjąć już, bo pieczęcie zamazane, nazwiska nieczytelne, nie znam zresztą nazwiska dyrektora Filharmonii, że to Filharmonia, może po prostu to samo nazwisko, imię, zwyczajna zbieżność nazwiska i imienia, pomyłka w adresach, nie wiadomo, kto to napisał, może jakaś nieuważna sekretarka, w tym pośpiechu to się przecież zdarza. Pomyłka albo głupi żart! Niepotrzebnie trwoni pan swój cenny czas, najlepiej jutro wyjaśnić, bo pora już spóźniona, jesteśmy zmęczeni, przynajmniej ja, a pan, czyż nie. Dla zabawy, mogę spróbować, jeśli pan sobie życzy, ale przecież nie w Filharmonii, próbuję jeszcze żartować, śmieję się. Może teraz mógłbym to zrobić, niestety nie mam fletu. Ale, swoją drogą, dziwne jest, że to dziś już czwartek i równie dziwna, a dla mnie zaskakująca i, proszę wybaczyć, śmieszna i niecodzienna forma informowania o czymś tak ważnym. A prób poprzedzających galowy koncert nie było? Pytam nieśmiało, mając świadomość niedorzeczności tego pytania, właściwie nie wiadomo po co. Może skontaktuje się pan telefonicznie z Filharmonią, podpowiadam, a moja podpowiedź jest równie niedorzeczna, posłańcowi, o tam telefon, na sto4
liku, tuż przy kanapie, nie można nikogo w ostatniej chwili o czymś takim zawiadamiać, a zresztą ja nie znam zwyczajów panujących w tych różnych instytucjach, kwituję i spoglądam znów ukradkiem na niego. Przecież każde dziecko wie, że każdy koncert poprzedzają długie i mozolne próby trwające kilka miesięcy, tygodni, skład orkiestry ustalany jest precyzyjnie, a tym bardziej ktoś taki jak solista, tu nie może być miejsca na jakąkolwiek improwizację. Każde dziecko wie. To bzdura, proszę pana. Czuję, że zaraz wybuchnę śmiechem. Może pokwitować, pytam ironicznie. Obaj jesteśmy jednak śmiertelnie poważni. Jego spokojne zielonkawe, jak teraz widzę, oczy we mnie wpatrzone, jakby rozbawione. A jeśli to nie bzdura, jeśli to nie jest pomyłka? To w takim razie, bez względu na to, czym to jest, co to jest? Nie, nie, po co ja w ogóle z nim rozmawiam. Powinienem go wyprosić. Zaraz to zrobię. Uśmiecha się po chwili milczenia łagodnie. Może, choć to niedorzeczne, chce mnie uspokoić. Wyjmuje z bocznej kieszeni płaszcza czarny notes. Chrząka i po chwili zaczyna czytać. Co to? Są to informacje, które dotyczą tylko mnie. To ja! Wszystko się zgadza! Najstraszniejsze jest, że ja o wielu rzeczach, nieważne o jakich, zapomniałem, pragnąłem zapomnieć i w końcu, zdawało mi się, że zapomniałem, a on właśnie teraz przypomina. Skąd wie? Skąd zna szczegóły z mojego życia? Przecież o tym wiem tylko ja! O tym, co wstydliwe, kompromitujące, o czym nie chciałbym pamiętać. Co to jest? Co tu się dzieje, w moim mieszkaniu, ze mną, z nim, z nami? Mimo wszystko chcę coś jeszcze wyjaśnić. To owszem się zgadza, te informacje, ale jak ja mam grać na flecie, jeszcze w dodatku w galowym koncercie, mówię. Pokazuję nieznajomemu dokumenty. Śmieje się teraz. Ja też się śmieję. Nagle on przestaje się śmiać. Milczy. Nieporozumienie wykluczone, proszę pana, mówi po chwili. Odwraca się. Nakłada kapelusz. Wychodzi zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Zostawia mnie.
5
Co tu się stało? Co robić? Jakaś straszna bzdura. Nade mną żarówka. Słabe światło w pokoju. Siadam w fotelu. Za oknem noc. A może, może jutro, z samego rana, pójść do sklepu muzycznego? Kupię flet i podręcznik do gry na tym instrumencie. Nie! Przecież to niedorzeczne. Co ja wymyślam? Dlaczego coś tak idiotycznego przychodzi mi do głowy? Chaos myśli, jeśli to w ogóle są myśli. W końcu zmęczony zasypiam. Żarówka i lampka nocna palą się przez całą noc. Rozerwana koperta leży na dywanie. Mokre plamy deszczu, które pozostawił po sobie posłaniec, powoli schną. Następnego dnia. Budzę się śmiertelnie zmęczony, jeśli to cokolwiek znaczy. Udręczony koszmarami, których nie pamiętam, zresztą to nieważne. Nie zjadam śniadania. Gaszę światło, lampkę nocną i w korytarzu. Nie wiem, która godzina. Wkładam czarny płaszcz. Wybiegam z domu. Pada. Miasto we mgle. Biegnę do sklepu muzycznego. Zamknięte z powodu choroby. Zwariowałem! Co ja robię? Przecież ja mu uwierzyłem, temu nadętemu posłańcowi. Zupełnie bezradny, a moja bezradność jest zupełnie niedorzeczna, jak zresztą każda bezradność. Stoję przed witryną sklepową. Tak, dziś jest właśnie piątek. I to dziś mam zagrać swoją solową partię na flecie. Co? Dzieje się coś, czego nie pojmuję. Pewnie nie skończę swojej opowieści. Od czasu do czasu podrywa się wiatr. Gna granatowe chmury po niebie. Mgła jeszcze przed chwilą gęsta staje się coraz rzadsza. Włóczę się ulicami miasta. Dlaczego tak pusto? Przecież jest piątek, normalny dzień pracy. A może to ja nikogo nie dostrzegam? W głowie zamęt i pustka. Ja poza czasem. Gdzieś. Ze swoimi obłąkanymi myślami, jeśli to są myśli. Co robić? Odwiedzam cmentarze, opustoszałe parki. Tylko kruki na ścieżkach. Docieram nawet na peryferie miasta. Nie wiem, jak długo trwa to wszystko. W końcu zapada zmrok. 6
Rozbłysły latarnie. Migoczą neony. Naprzeciw drogi, którą idę powoli, na pierwszym piętrze eklektycznego budynku okno oświetlone świecą. Jezdniami suną pojazdy. Miasto ożywia się. Przestało padać. Teraz marsz w kierunku Filharmonii. Masywny i potężny gmach. Wysokie schody. Pierwszy stopień. Cisza. Następny. Cisza. Ciągle wyżej. Próbuję liczyć stopnie. Dziewiętnaście. W końcu staję przed otwartymi oszklonymi wrotami. Wchodzę do środka. Przyćmione boczne światło. Cisza. Nikogo. Hall pusty. Długi korytarz jak ze snu. Sina biel. To nie może być jawa! Po chwili otwieram skrzypiące drzwi, pierwsze jakie zobaczyłem. Starannie zamykam je za sobą. Sala koncertowa. Jest jasno i pusto. Wysoko nad estradą mosiężny żyrandol. Sklepienie kopuły spowite mrokiem. Wchodzę. Bocznymi schodami wspinam się z wysiłkiem na estradę, potykam się o stopień. Krzesła. Instrumenty. Bęben i wiolonczela, kontrabas. Przedzieram się przez ten labirynt. Nareszcie. Siadam na krześle z lewej strony. W samym kącie. Jestem śmiertelnie zmęczony senny. Ale przecież nie mogę teraz spać! Gwałtownie z lewej i z prawej strony sali koncertowej odskakują drzwi. I oto, oto ach! Dostojny tłum gości zaczyna wypełniać salę. Jazgot. Ukłony. Pozy. Gesty. Uśmiechy. Zajmują miejsca. Skrzypią fotele. Feeria kolorów. Co za przepych! Co za blask! Wyprostowani, ostrożnie i z gracją, stąpają niemal, po ścieżkach znaczonych odstępami między rzędami foteli. Od czasu do czasu ktoś, a są to wyłącznie panowie, podrywa się do biegu, nie wiadomo dlaczego. Biegnąc przed siebie, na oślep, nie zważając na napływający tłum, czasem potyka się i przewraca, jakiś czas leży na dywanie, po chwili podnosi się, poprawia garderobę. Stoi zawstydzony, z opuszczoną głową. W końcu idzie w kierunku widowni, jakby nic się nie stało. Panie chyba ze względu na kreacje tego nie robią. Są bardziej dy7
styngowane, aniżeli ich nieokrzesani towarzysze, którzy zachowują się jak dzieci. Mundury. Garnitury. Fraki. Wytworne powłóczyste suknie. Purpurowe dywany. Nikt z przybywających na koncert nie zwraca na mnie uwagi. Patrzą na estradę. Ja tu siedzę od jakiegoś czasu. Oni dopiero wchodzą. A ja jakbym ich witał, co prawda siedzę na krześle, ale przecież muszą mnie widzieć. Tylko ja jestem na estradzie. Żadnego gestu z ich strony żadnego uśmiechu. Nic. Nagle poruszenie. W drzwiach pojawia się dostojny gość, a o jego dostojeństwie świadczy reakcja tłumu. Ci, co siedzieli podrywają się z miejsc. Stukają siedzenia. Oklaski. Ukłony. Aaaaaaaaaa! Wokół osobistości damy w długich białych sukniach do ziemi. Gość nie prezentuje się zbyt okazale. Niewysoki, krępy, otyły. Ma na sobie niebieski mundur. Kto to jest? Jakiś dostojnik, może gość z zagranicy. Bacznie obserwuje wnętrze, w którym się znalazł. Spogląda na widownię. Odwzajemnia uśmiechy, również kłania się, uśmiecha. Spogląda na estradę. Może na mnie? Nie, chyba nie. Odległość, jaka nas dzieli jest niewielka, zaledwie trzydzieści metrów, nie więcej. Zajmuje miejsce w loży, obok siadają damy. W końcu on siada. Wszyscy siadają. Co tu się dzieje? Coraz głośniej. Białe światła. A we mnie? Co we mnie? Skąd to pytanie, teraz w najmniej odpowiedniej chwili. Przestań pytać! We mnie ciemność. Jak zbełtana i mętna rzeka. A wokół jazgot. Wrzawa. Gwar. Jakby świat cały stał się pokraczną muzyką. Czy był przedtem jakąkolwiek muzyką? Nie ma czasu. Pierwszy dzwonek. Drrrrrrrrr! Patrzę na widownię. Goście snują się między rzędami foteli. Wytworni. Dostojni. Uśmiechnięci. Rozmowni. Wchodzą i wchodzą. 8
Siadają. Wstają. Obserwują dostojnika. Niby nie patrzą, a jednak śledzą każdy jego gest ruch pozę minę. Komiczne przedstawienie. Spektakl w spektaklu i w spektaklu. Snują się obrazy. Jak we śnie. Drugi dzwonek. Drrrrrrrrr! Z ukrytego wejścia, z naprzeciwka, wchodzą muzycy. Ukłony. Na chwilę przystają. Ukłony. I znów oklaski. Idą dalej. Lśnią czarne fraki. Białe suknie do ziemi. Muzycy siadają w końcu na krzesłach. Po chwili stroją instrumenty. bzzzzzzzzzz bumbumbum tratatata fifififififi bambambam tututututu bzzzzzzzzzz Co się ze mną stanie? Jazgot wokół. Oni nic. Żadnego gestu. Przecież mamy razem grać! Jak? Co ja bredzę? Jak mogę się na to godzić, jak mogę w tym tkwić? Niedorzeczność! Widownia też mnie nie dostrzega. Może mógłbym wstać? Wyjść? Po prostu. Zwyczajnie wyjść, tą samą drogą, która mnie tu przywiodła. Co się stanie? To pytanie paraliżuje. Nagle okazuje się, że nie jestem zdolny do czegokolwiek. Siedzę i dalej nie robię nic. Nic! Zamykam oczy. Ciemność choć na chwilę i tak nie daje wytchnienia. Ten hałas! To, co tam na widowni i na estradzie oślepia i ogłusza. Po chwili słyszę jakieś głosy. Coraz bliżej mnie. Otwieram oczy. Rozbłyska obraz. Rozedrgany. Chaotyczny. Dwaj jasnowłosi chłopcy w czarnych opiętych kombinezonach ustawiają wokół mnie biały parawan. Co to jest? Co to za maskarada? Po co ten parawan?, krzyczę. Nie odpowiadają. Uciekają. Po chwili jakiś starzec w granatowym uniformie stawia przede mną stojak z zamknięta księgą. Skąd on się tu wziął? Wyrósł nagle spod ziemi. Spojrzał na mnie. Odwraca się. Staram się go zatrzymać. Wy9
ciągam ręce w godnym pożałowania błagalnym geście. Proszę, aby mi wyjaśnił co tu się dzieje. Nic nie mówiąc odchodzi. W co ja tu zostałem wplątany? Jaki to wszystko ma sens? Patrzę na księgę, którą przyniósł starzec. Pewnie partytura. Muzycy z orkiestry mają inne oprawy. Ale ja i tak nie potrafię czytać nut! A oni ciągle stroją instrumenty. Szorują smyczki po strunach. Trąbią trąbki. Świszczą piszczałki. Dudnią bębny. Rwą. Szarpią. Dmą. Bębnią. bzzzzzzzzz bumbumbum tratatata fifififififi bambambam tututututu bzzzzzzzzzz Jak w ekstazie. Skaczą po estradzie. Wrzeszczą. Miotają się na wszystkie strony. Spocone czoła. Rozwiane włosy. Rozpięte suknie. Rozpięte fraki. Opuszczone ramiączka białych sukien. Obnażone ciała. Jazgot. Wrzawa. Gwar. Oni krzyczą. Ja krzyczę. Widownia krzyczy. Może dostojna osobistość też krzyczy. Nagle jazgot słabnie. Jakby ktoś tak chciał i o czymś zdecydował. Z nadzieją spoglądam na muzyków. Nic! Ja tu jestem! Udają albo naprawdę nie widzą. A jeśli… A jeśli mnie tu nie ma? Ani tu ani tam! Poza salą koncertową. Może ja w ogóle nie jestem? Nie byłem? Nigdy nie będę? A jeśli oni wszyscy udają? Po co? Dla kogo? Siwowłosy mężczyzna, tym razem, wbiega na estradę. Kładzie na stojaku, tuż obok księgi, jakiś przedmiot. Co to? Futerał czarny. Drżą mi palce. Otwieram. W środku flet! Krzyczę, po co, czy pan zwariował, czy wy wszyscy zwariowaliście? Odchodzi tak szybko, jak przybiegł. 11
Ostrożnie zza parawanu głowę wychylam. Co tam się dzieje? I nagle, nagle widzę dostojnika, który we mnie wpatrzony! Uśmiecha się. Więc jednak mnie widzi! A więc nie zwariowałem, a więc oni też nie zwariowali! Uśmiecha się porozumiewawczo, ze zrozumieniem, tak, tak, ja to znam. Co to znaczy? Czego on ode mnie chce? Co mi chce tym swoim patrzeniem powiedzieć? Ja go widzę pierwszy raz. Chowam się kulę w sobie. Po chwili drugi raz głowę wychylam. Co się dzieje? Miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział, teraz jest puste. Uśmiech spojrzenie i zniknięcie. Co to jest? I raz jeszcze głowę wychylam. Miejsce dostojnego gościa zajęte. Obcy mężczyzna w czarnym smokingu. Wszyscy jednak, o zgrozo, sprawiają wrażenie, jakby nic się nie zmieniło, że dostojna osobistość nadal tkwi w tym samym miejscu otoczona pięknymi towarzyszkami. Czy oni, goście, udają? Trzeci dzwonek. Drrrrrrrrrrr Widownia milknie. Z trzaskiem zamykają się drzwi. Muzycy przestali stroić instrumenty. Nieco zawstydzeni poprawiają garderobę. Szepty. Obok mnie na stojaku flet. Otwieram ostrożnie księgę, drugą ręką przytrzymuję instrument, aby nie spadł. Znów zdumienie. Białe puste strony. Co za bzdura! Muszę coś zrobić. Tego już za wiele! Natychmiast. Zerwałem się z krzesła. Spadł flet spadła księga. Partytura rozsypała się po lśniącej posadzce. Z nadzieją patrzyłem na muzyków. Niektórzy siedzieli inni stali. Zastygli. Ręce opuszczone. Nieruchome smyczki pałki w dłoniach skrzypce pod brodami dłonie na strunach palce na klawiaturach ustniki w ustach. I cisza. Oczy nieruchome usta uchylone. Zatrzymane w bezruchu piekło. Martwota. Żadnego gestu szmeru. Biegałem po estradzie. Krzyczałem. Wszystko na nic. Goście na widowni nieruchomi. Niektórzy stali inni siedzieli. Jak uśpieni. Ręce opuszczone palce na ustach dło12
nie pod brodami zasłonięte oczy. Niewidzialne obrazy niesłyszalna muzyka. Zatrzymane w bezruchu piekło. I cisza. Wróciłem za parawan na swoje krzesło. Ciemność pod sklepieniem kopuły sali koncertowej nade mną i nad nami. Zrozumiałem, że nic już nie mogę zrobić. klap! klap! klap! Wchodzi dyrygent. Czarny frak. Rozwiane siwe włosy. W lewej dłoni batuta. Lśni. Kłania się publiczności. Wita muzyków. Podaje dłoń pierwszemu skrzypkowi. Mnie nie dostrzega. Niby dlaczego miałby dostrzegać? Przecież mam być, albo jestem, tylko nędznym flecistą. Może tylko tak mi się wydaje? A zresztą, co mi po tym, co mi się wydaje! Znów oklaski. klap! klap! klap! Goście wstają z miejsc. Stuk bam stuk bam! Znów jazgot. Tracę siły. To mnie przerasta! Muszę wytrzymać. Choć pewnie nie skończę swej opowieści. Jeszcze jeden ukłon. I jeszcze jeszcze…Wreszcie dyrygent odwraca się tyłem do widowni. Publiczność siada. Co teraz? Patrzę na niego. Wchodzi na podium. Unosi ręce ku górze. W lewej dłoni lśni batuta. Pręży się. Nieruchomieje na mgnienie. Zastyga. Cisza jak otchłań.
13
Raz jeszcze to lodowate piekło. Ostatni mój krzyk. Nie! Nikt nie zareagował. Nic! Muzycy siedzą skupieni. Na widowni spokój. Dyrygent nieruchomy jak monument. Tylko tam, w głębi, z drugiej strony, gdzie ukryte wejście dla muzyków, siwowłosy starzec kładzie palec na ustach. To dla mnie ten znak. Nie krzycz durniu! Starzec znika w ciemnościach. Wysoko wysoko nade mną sklepienie kopuły osnute mrokiem. Co się teraz stanie? Co się ze mną stanie? Czuję, wiem to, nadchodzi chwila, której nie wydobędę z ciemności i chaosu. Pewnie nie skończę swej opowieści. Przygasa światło… Dyrygent stał na podium. Flecista otulony czarnym płaszczem siedział za parawanem. Dyrygent uniósł ręce ku górze. Nakreślił dwa półokręgi. Gwałtownie opuścił batutę. Zdawało się, że przeciął przestrzeń i jednocześnie otworzył jakieś ukryte drzwi, za którymi była już tylko muzyka. Wolno wolno wolno w tempie largo larghetto rozlegały się dźwięki. Smyczki wolno wolno wolno posuwały się po strunach skrzypiec. Dźwięki jakby płynęły ku widowni ku sklepieniu osnutemu mrokiem. Flecista nagle drgnął. Sprawiał wrażenie, że obudził się z koszmarnego snu. Podniósł flet. Ustnik włożył do ust. Zasłonił palcami kilka otworów. I zagrał. Dźwięk był czysty. Mocny delikatny. Pełna harmonia ze smyczkami. I nagle, kiedy grał, może nieco zdziwiony, a może nie, spojrzał na dyrygenta. A ten w tym samym momencie przestał wykonywać ruchy batutą. Zastygł. Wpatrywał się w solistę uporczywie.
14
I wtedy równie nagle, niespodziewanie, z rąk solisty wypadł flet, zaś on osunął się na posadzkę. Ciemność spod kopuły spływała w dół pogrążając w sobie wszystko. Po chwili jasność. Orkiestra grała. Na estradzie nie było parawanu. Nie było flecisty.
15
W tej serii nakładem Galerii Autorskiej ukazały się: Jan Wach „Miłość bierze się z gry światła”, 2005 Krzysztof Grzechowiak „Regalia”, 2005 Franciszek Kamecki „Podsłuchiwanie siebie”, 2006 Krzysztof Szymoniak „Wszędzie, skąd wracałem”, 2006 Jarosław Jakubowski „Wszyscy obecni”, 2006 Franciszek Kamecki „Tam gdzie pędraki, zielsko i cisza”, 2006 Wojciech Kass, Krzysztof Kuczkowski „Pieśń miłości, pieśń doświadczenia”, 2006 Krzysztof Szymoniak „29 prac Szymona Słupnika”, 2007 Jan Wach „Zawsze będą obiekty przykuwające uwagę”, 2007 Krzysztof Soliński „Jeżeli”, 2007 Zdzisław Pruss „Szczygieł z New Jersey”, 2008 Krzysztof Soliński „aż po kroki słów”, 2008 Krzysztof Szymoniak „Światłoczułość”, 2009 Sławomir Kuczkowski „Piętno”, 2009 Jan Wach „Chodźmy na miasto”, 2009 Wojciech Banach „Nie tylko aniołowie”, 2009 Wykorzystano grafikę Jacka Solińskiego: obwoluta i okładka, Liczenie kropek, linoryt, 44,5x26 cm, 2000 oraz fragmenty grafik: str. 10, Chwilowość, linoryt 43,7x29 cm, 2008 str. 16, 18, Medytacje nad sznurowadłem, linoryt 45,7x28,6 cm, 2004 str. 22, 24, Pisanie w powietrzu, linoryt 46,2x28 cm, 2006 str. 28, W każdym momencie, linoryt 44,4x25 cm, 1995 str. 32, Chwilowość, linoryt 43,7x29 cm, 2008 str. 34, Układanie kamyków, linoryt, 44,2x27 cm, 2001 str. 51, Zwyczajna czynność, linoryt, 49,6x26,6 cm, 2003
Copyright by Grzegorz Kalinowski 2010 Copyright by Galeria Autorska 2010 Projekt – Jan Kaja, Jacek Soliński Korekta – Hanna Kalinowska Przygotowanie do druku – Jacek Czekała, www.aldus.pl Zdjęcie autora – Jakub Kaja Galeria Autorska Jan Kaja i Jacek Soliński, Bydgoszcz 2010 www.autorska.pl, galeria@autorska.pl ISBN 978-83-60924-13-6
S P I S TREŚCI Koncert na flet i orkiestrę
3
*** (Noc…)
17
Koncert II
19
Koncert III
23
Główna wygrana
25
*** (czekam na ciebie…)
33
Polowanie na zające
35