Teraz wi´c ju˝ wiem, jak to ma wyglàdaç. W zasadzie dok∏adnie tak samo jak wtedy, kiedy Vicky ˝y∏a. Wtedy te˝ ˝àda∏a, abym ca∏à swojà uwag´ skupia∏a na niej. Nic si´ nie zmieni∏o. Ludzie nie od razu ∏apià, w czym rzecz. Zw∏aszcza Grubas Sam. Czeka na mnie po lekcjach, próbuje siadaç ko∏o mnie podczas lunchu, chce mnie odprowadzaç do domu po szkole. — Pozbàdê si´ tego ciamajdy! — rozkazuje Vicky. — Przepraszam ci´, Sam — mówi´. Vicky marszczy czo∏o z wÊciek∏oÊcià. Bior´ g∏´boki oddech. — Sorry, Grubasie. Chc´ wracaç do domu sama. Wytrzeszcza na mnie oczy. Okropnie si´ czuj´, widzàc wyraz jego twarzy. Omijam go wzrokiem i spoglàdam na kwiaty Vicky. Jest ich ju˝ tak du˝o, ˝e zapychajà studzienki kanalizacyjne i odprowa-
109
dzenia wody, wi´c ilekroç pada deszcz, robi si´ niewielka powódê. KtoÊ zaczà∏ sprzàtaç stare, przegni∏e bukiety, ale wybuch∏y gwa∏towne protesty. Ludzie potulnie przechodzà na drugà stron´ ulicy, aby kwiaty Vicky pozosta∏y nietkni´te. Tylko ona teraz tam chodzi, na palcach spaceruje po swoich tulipanach, taƒczy na stokrotkach, skacze po ró˝ach. Czasami przystaje, by przeczytaç jakiÊ list, popatrzeç na zdj´cia, schyla si´, by dotknàç misia. Widz´, jak p∏acze, rozpaczajàc po samej sobie. Kiedy indziej kroczy dumnie i liczy z∏o˝one sobie dowody pami´ci, piejàc z zachwytu, ˝e jest najbardziej op∏akiwanà dziewczynkà w ca∏ym mieÊcie, ba, w ca∏ym k r a j u. W lokalnej telewizji poÊwi´cili jej jednominutowy program, który tato nagra∏ dla mnie na wideo. Ilekroç go oglàdam, Vicky mi towarzyszy, podziwiajàc samà siebie. Czasem jednak jest w pod∏ym nastroju, a wtedy rozkopuje kwiaty, szura w nich nogami i depcze je jak opad∏e jesienne liÊcie, czytajàc na g∏os: „Vicky, zawsze b´d´ o tobie marzyç” g∏upim, p∏aczliwym g∏osem. — Marz sobie do woli, z∏otko. Gdybym ˝y∏a, nawet bym na ciebie nie spojrza∏a. Teraz te˝ jest w takim w∏aÊnie nastroju. Ok∏ada Grubasa Sama nieistniejàcymi misiami i przezroczystymi ró˝ami. Obrzuca go wyzwiskami, doskakujàc do niego i odskakujàc. — Na co tak patrzysz? — pyta Grubas. — Na ciebie!
110
— Nie. Patrzysz, jakbyÊ... Czy wcià˝ jeszcze udajesz, ˝e Vicky tu jest? — Nie! — WynoÊ si´! Za kogo si´ ta kreatura uwa˝a? WÊcibska, g∏upia, trz´sàca si´ galareta. Powiedz mu to. Po w i e d z! — nalega Vicky. Mówi´ wi´c i uciekam, choç czuj´ si´ podle. — Dlaczego jesteÊ dla niego taka wredna, Vic? — pytam, gdy jesteÊmy ju˝ prawie w domu. — On ci´ l u b i. Dlatego ciàgle si´ za mnà w∏óczy. Chce mi pomóc. Zachowuje si´, jakby rozumia∏. — Kogo to obchodzi? — prycha Vicky. — S∏owo daj´. Co jest mi´dzy tobà i Grubasem? Wpad∏ ci w oko, tak? — Nie bàdê g∏upia! — To nie ja robi´ ciel´ce oczy i nie mnie odbija, kiedy ta Êwinia pochrzàkuje na mój widok. — Przestaƒ! Nie mów tak o nim. Dlaczego jesteÊ taka z ∏ a? — Dlaczego? A co, mam si´ niby cieszyç, ˝e umar∏am, tak? — OK, OK, tylko nie pozbywaj si´ w∏osów. — Patrz´ na nià pewna, ˝e zaraz wystrzeli wszystkie swoje w∏osy w kosmos, ona jednak nagle opada i wspiera si´ na mnie. — Przepraszam ci´, Jade. Nie chc´ byç taka. Po prostu czasem coÊ takiego mnie najdzie. Zw∏aszcza kiedy ty sobie z kimÊ gadasz, a ja nie mam do kogo otworzyç ust.
111
— Ze mnà zawsze mo˝esz rozmawiaç. Ju˝ dobrze, Vicky. — Obejmuj´ jà ramieniem, na tyle, na ile to mo˝liwe. — Nie chc´ rozmawiaç z nikim innym. Tylko z tobà. Grubas Sam chyba w koƒcu za∏apa∏, o co chodzi. Ju˝ nie ∏azi za mnà po szkole ani nie czeka na mnie po lekcjach. Widzàc, ˝e nadchodz´, szybko rusza w przeciwnym kierunku. To znaczy tak szybko, jak pow∏óczàcy wiecznie nogami Sam potrafi. Ale jest jeszcze piàtkowy Klub Biegania dla PrzyjemnoÊci. Sam do niego nale˝y i ja te˝, a pan Lorrimer oczekuje, ˝e b´dziemy biegaç razem. Sam udaje, ˝e ma jakieÊ problemy z adidasami, i zwleka, po czym idzie dwadzieÊcia kroków za mnà, chocia˝ pan Lorrimer nie przestaje go ponaglaç, ˝eby si´ ze mnà zrówna∏. Zaczynam biec i Sam te˝ biegnie, ale z ty∏u, chocia˝ musi przebieraç nogami w miejscu, kiedy ja zatrzymuj´ si´, bo chwyci∏a mnie kolka. — Hej, Jade, co jest z tobà i z Samem? — pyta pan Lorrimer. — Nic — odpowiadam, trzymajàc si´ za bok. — Pochyl si´. Kolka zaraz ci przejdzie. Co to znaczy: nic? Mnie nie oszukasz. Pok∏óciliÊcie si´? — Skàd! On nie ma ze mnà nic wspólnego, prosz´ pana. To tylko Grubas Sam. Vicky wiwatuje. Pan Lorrimer marszczy czo∏o. — Przestaƒ, Jade, daj ch∏opakowi spokój. Nie sàdzi∏em, ˝e ty te˝ lubisz przezywaç ludzi.
112
Czuj´ si´ okropnie. Obchodzi mnie, co pan Lorrimer o mnie myÊli, podobnie jak Sam. Ale Vicky obchodzi mnie b a r d z i e j. Zaczynam biec, chocia˝ kolka jeszcze mi nie przesz∏a. Pan Lorrimer biegnie obok. Zwalniam. On tak˝e. Nie ma szans, ˝ebym go przeÊcign´∏a. Jak mam si´ go pozbyç? — Jak myÊlisz, dlaczego Sam zapisa∏ si´ do klubu? — Nie wiem — odpowiadam, sapiàc. Bo chce schudnàç? Nabraç t´˝yzny? — Bo chcia∏ dotrzymywaç ci towarzystwa. Zobaczy∏ twoje nazwisko na liÊcie. Wiedzia∏, ˝e b´dzie ci ci´˝ko bez Vicky. — Och, serce mi krwawi — przerywa mu niegrzecznie Vicky. — B∏a-agam! Tylko nie wymi´kaj, Jade. N i e b´dziesz si´ zadawaç z Grubasem. Nie zadaj´ si´. Sam zosta∏ daleko z ty∏u. Pan Lorrimer rezygnuje i wyprzedza mnie. Biegn´. Id´. Biegn´. Id´. Vicky frunie i robi gwiazd´, frunie i robi gwiazd´. Âwietnie si´ bawi. Chc´ bawiç si´ z nià. Przecie˝ to z jej powodu uprawiam to g∏upie bieganie. Ale dzisiaj nie jest tak fajnie, jak w ubieg∏ym tygodniu. Jest nudno. — Jak mo˝esz si´ nudziç, skoro jesteÊ ze mnà? — pyta Vicky z oburzeniem. Teraz nie odst´puje mnie ani na chwil´. Jest obok ca∏y czas. Pcha si´ na mnie podczas lekcji i nie pozwala mi s∏uchaç. Kiedy próbuj´ coÊ pisaç, wyrywa mi pióro.
113
— OdpuÊç sobie, smutny kujonie! Jest OK. Nikt nie oczekuje, ˝e b´dziesz si´ uczyç. Przecie˝ wcià˝ jeszcze mnie op∏akujesz, no nie? Zaczyna mnie denerwowaç. Ilekroç któryÊ z nauczycieli podchodzi, by ze mnà porozmawiaç, zachowuje si´ po prostu skandalicznie. Musz´ pochylaç g∏ow´ i zas∏aniaç si´ w∏osami, ˝eby nie wybuchnàç Êmiechem. Czasem chce mi si´ p∏akaç. Madeleine jest dla mnie taka mi∏a, zw∏aszcza teraz, kiedy Sam trzyma si´ z daleka. Zauwa˝y∏a, ˝e nie odrabiam zadaƒ, zaproponowa∏a mi wi´c, ˝ebym odpisywa∏a od niej. W czasie przerwy prze∏amuje swojego Kit Kata na pó∏ i chce si´ ze mnà podzieliç. — Nie, Maddy, dzi´kuj´. Zjedz sama — broni´ si´, ale ona nie chce o tym s∏yszeç. — W ogóle nie powinnam jeÊç czekolady — mówi i klepie si´ po swoim t∏ustym brzuchu. — Wszystko bym odda∏a, ˝eby wyglàdaç tak, jak ty, Jade. Chyba jej odbi∏o. Nienawidz´ swoich koÊcistych nadgarstków, sterczàcych ∏okci i chudych kolan. Okropnie mnie kr´puje to, ˝e jestem p∏aska jak deska i nie mam wcale bioder. — To prawda, niezbyt pi´knie wyglàdasz — szydzi Vicky. — Ale i tak o niebo lepiej ni˝ ta ró˝owa klucha. Po co si´ zadajesz z tymi wszystkimi t ∏ uÊ c i o c h a m i? Sp∏aw jà! — Nie wiem jak — odpowiadam bez zastanowienia.
114
Madeleine wytrzeszcza na mnie oczy. — Có˝, chyba powinnam przejÊç na diet´, no nie? W sobot´ siostra przynios∏a mi Êwietne spodnie, ale naprawd´ sà troch´ za ciasne. Mogà byç, kiedy wciàgn´ brzuch. Hej, a mo˝e byÊ wpad∏a dzisiaj i powiedzia∏a mi, co o nich myÊlisz, co, Jade? — Powiedz jej, ˝e z takim ty∏kiem w ogóle nie powinna nosiç ˝ a d n y c h spodni! — krzyczy Vicky. — Nie gniewaj si´, Maddy, nie mog´. — A jutro po szkole? — Nie, musz´ wracaç prosto do domu. — No to mo˝e w sobot´? Wybieramy si´ z Jenny i Vicky-Dwa na basen. Chcesz pójÊç z nami? MyÊl´ o turkusowej wodzie i o tym, jak fajnie by∏oby w niej pop∏ywaç. Pomys∏ tak mi si´ podoba, ˝e bez namys∏u kiwam g∏owà na zgod´. Ale Vicky do tego nie dopuÊci. — Nie pójdziesz z tà bandà na ˝aden basen! C o si´ z tobà dzieje? Dobrze wiem co. — To znaczy, ˝e pójdziesz? — uÊmiecha si´ radoÊnie Madeleine. — Nie. Nie, nie mog´. Sorry, ale musz´ lecieç. Prosz´ ci´, Maddy, nie proÊ mnie wi´cej. Nie mog´. — Chcia∏am si´ tylko z tobà zaprzyjaêniç! — Wiem. Ale... ale... ja nie mog´ si´ z tobà kolegowaç — mówi´ i odpycham jà. Ale˝ si´ wrednie czuj´. Najgorzej jest nast´pnego dnia na przerwie. Madeleine odwraca si´ do
115
mnie plecami i sama zjada swój batonik. Chc´ si´ jakoÊ wyt∏umaczyç, ale zanim zdà˝´ cokolwiek zrobiç, podchodzi do Jenny i Vicky-Dwa i razem idà si´ uczesaç. Nieopodal kr´ci si´ Grubas Sam, kiedy jednak spoglàdam w jego stron´, wsadza nos w najnowszà ksià˝k´ Terry’ego Pratchetta i ca∏kowicie pogrà˝a si´ w „Âwiecie Dysku”. — Chyba nie jesteÊ z a w i e d z i o n a? — pyta Vicky, tràcajàc mnie, chocia˝ jej r´ka przenika przeze mnie jak cieƒ. — Weê si´ w garÊç, Jade! Mam wra˝enie, ˝e w garÊci ma mnie Vicky, choç jej r´ce sà pozbawione si∏y. Wchodz´ do budynku i chowam si´ w ubikacji. Chc´ si´ ukryç przed Vicky, ale ona mnie nie odst´puje. — Vicky! Zaczekaj na z e w n à t r z! — Próbuj´ jà wypchnàç. — M n i e nie mo˝esz wypchnàç — mówi Vicky. Zatrzaskuj´ przed nià drzwi, ona jednak przenika przez nie i prawie siada mi na kolanach. — Nie mo˝esz si´ odczepiç ani na chwil´? — Uwa˝aj. Bo si´ odczepi´ na dobre. — Dlaczego zawsze musisz byç taka t r u d n a? Nie pami´tam, czy za ˝ycia te˝ taka by∏a. Zawsze musia∏a postawiç na swoim, ale da∏o si´ nad nià zapanowaç. Âwietnie si´ razem bawi∏yÊmy, zawsze by∏a kupa Êmiechu... — O tak, mo˝na si´ z d r o w o uÊmiaç, kiedy jest si´ martwym — mówi Vicky.
116
— Przestaƒ czytaç w moich myÊlach! — A ty przestaƒ czytaç w m o i c h! — Chcia∏abym, ˝ebyÊ si´ uspokoi∏a. JesteÊ taka wÊciek∏a na wszystkich. Nawet na mnie. — Bo to nie fair! Ty ˝yjesz, a ja umar∏am. Dlaczego ma byç w∏aÊnie tak? — Przechodzi przeze mnie tam i z powrotem, a˝ wstrzàsa mnà dreszcz. W jednej przera˝ajàcej chwili zdaje si´, ˝e wnika do mojego mózgu, zabierajàc z niego wszystkie myÊli. — Przestaƒ. Nienawidz´, kiedy tak robisz. — Tobie to dobrze. Tkwisz sobie bezpiecznie we w∏asnym ciele. A ja nienawidz´ tak d r y f o w a ç. — A kiedy ci´ tu nie by∏o? No wiesz, po pogrzebie? Dokàd wtedy podryfowa∏aÊ? — Troch´ by∏am z mamà i tatà. A potem... — Vicky jest dziwnie zak∏opotana. — Skoro ju˝ musisz wiedzieç, próbowa∏am... — Macha r´kà w powietrzu. — WznieÊç si´ do góry? — Gadasz, jakbym wsiad∏a do windy. Tak, polecia∏am w gór´. — I jak by∏o? — W sumie nie dotar∏am d o n i k à d. Po prostu unosi∏am si´ w nicoÊci. Zacz´∏am si´ czuç, jakbym przesta∏a byç s o b à. — Tak chyba ma byç? — Skàd mam wiedzieç? Nie mam o tym zielonego poj´cia. Przecie˝ nigdy nawet nie chodzi∏am do koÊcio∏a ani nic z tych rzeczy. Mo˝e jeÊli chce
117
si´ iÊç do nieba, trzeba o nim coÊ wiedzieç. Mo˝e ty spróbujesz zdobyç dla mnie jakieÊ informacje, Jade? — Jak? Przecie˝ nie ma czegoÊ takiego jak „Przewodnik po niebie”. — Nawet nie wiem, czy j e s t niebo. Ludzie wierzà w ró˝ne rzeczy. A anio∏y? Chodê, poszukamy o nich w Internecie. Pos∏usznie daj´ si´ jej zaciàgnàç do biblioteki. Staram si´ jak mog´ znaleêç coÊ o anio∏ach. W sieci jest pe∏no linków, ale wszystko to tylko jakieÊ pomylone opowieÊci o anio∏ach pojawiajàcych si´ w najmniej oczekiwanych miejscach, takich jak pralnie, w których pomagajà starszym paniom za∏adowaç pranie, albo spadajàcych nie wiadomo skàd na dachy pi´trowych parkingów, by uratowaç potencjalnych samobójców. — Tym si´ mam zajmowaç po Êmierci? — pyta Vicky. — Pomagaç staruszkom praç majtki i ratowaç Êwirów? Niezbyt atrakcyjne zaj´cie. Szukam wi´c czegoÊ bardziej wyrafinowanego na temat anio∏ów. Musz´ si´gnàç do historii. Znajduj´ coÊ dziwnego o kimÊ, kto nazywa∏ si´ Enoch i na w∏asne oczy ujrza∏ w niebie trzysta anio∏ów. — Co robi∏y? — pyta Vicky, zerkajàc mi zza pleców. — Âpiewa∏y. — I?
118
— Nic. Tylko Êpiewa∏y. S∏odkimi, przejmujàcymi g∏osami. — Matko, co za nuda — wzdycha Vicky. — Dobra, potrenuj´ troch´. Odrzuca w ty∏ g∏ow´ i wydziera si´, prezentujàc w∏asnà wersj´ anielskich chórów. — Alleluja! Alleluja! Alleluja! Co za g∏upie s∏owa. Alleluja! — Cii. Przymknij si´, Vicky! Ludzie si´ gapià. No tak, ale nie mogà jej us∏yszeç. S∏yszà natomiast mnie. Dwaj siódmoklasiÊci szukajàcy czegoÊ w dziale biologicznym tràcajà si´ i palcami rysujà znaczàce kó∏ka na czo∏ach. Kilka osób z jedenastej klasy patrzy z zatroskanymi minami. Pani Cambridge te˝ zerka znad kontuaru, starajàc si´ zobaczyç, w czym rzecz. — Ty Êwirze! — z∏oÊci si´ Vicky. — JesteÊ czerwona jak burak. Próbuj´ nie zwracaç na nià uwagi i wpatruj´ si´ w ekran monitora. Widnieje na nim grupa ∏agodnie uÊmiechni´tych anio∏ów ze z∏otymi aureolami i bia∏ymi skrzyd∏ami, z∏o˝onymi porzàdnie, aby im si´ nie poplàta∏y, i stopami wystajàcymi spod wykoƒczonych z∏otem szat. — Anio∏y, Jade? O Bo˝e! Pani Cambridge stoi za mnà. — Pisz´ prac´ — be∏kocz´. Pani Cambridge milczy.
119
— Jade, czy chodzisz na terapi´? — S∏ucham? — Terapi´ dla pogrà˝onych w ˝a∏obie? Potrzàsam g∏owà. Nawet nie wiem, o czym ona mówi. — Uwa˝am, ˝e to dobry pomys∏. Chyba powinniÊmy byli zaproponowaç ci to wczeÊniej. Czy chcesz, ˝ebym porozmawia∏a z twoimi rodzicami? Zagryzam warg´. Wiem, co mama i tato sàdzà o terapiach. — PomyÊlà, ˝e mam k∏opoty w szkole. — Nie, nie, skàd˝e, przecie˝ nie masz ˝adnych k∏opotów. Chcemy ci tylko pomóc. — Pani Cambridge nachyla si´, by jej g∏owa znalaz∏a si´ na równi z mojà. — Mo˝e j a mog∏abym ci jakoÊ pomóc, Jade? Wiem, ˝e jest ci ci´˝ko, w koƒcu teraz musisz ˝yç jak dawniej, ale ju˝ bez Vicky. Nie mog´ jej przecie˝ powiedzieç, ˝e wcià˝ robi´ wszystko w s p ó l n i e z Vicky. Na pewno pomyÊla∏aby, ˝e kompletnie zwariowa∏am. Spoglàda z niepokojem na grupk´ anio∏ów widocznà na ekranie. — Sàdzisz, ˝e Vicky posz∏a do nieba? — pyta, rumieniàc si´. — Nie, prosz´ pani. — Doprawdy trudno sobie wyobraziç Vicky pod postacià anio∏a — mówi z uÊmiechem. — Bezczelna! — krzyczy Vicky ponad jej ramieniem.
120
Nie b´d´ na nià patrzeç. Skupi´ si´ na tym, co mówi pani Cambridge. Najwyraêniej zamierza dalej drà˝yç temat terapii. — Nic mi nie jest, prosz´ pani, naprawd´ — twierdz´ z uporem.
121