8 minute read
Podróż to jeden z moich ulubionych rzeczowników
Karolina Cieng iel
PODRóŻ to jeden z moich ulubionych rzeczowników. Daje tyle możliwości
Advertisement
„Raz do roku pojedź w miejsce, w którym jeszcze nie byłeś”. /Dalajlama/
To lato obfitowało w podróże. Niektórzy mówili do mnie: „Szczęściara!” albo „Powodzi się!”, „Skąd tym razem wróciłaś, bo już się gubię?” Irytowało mnie to bardzo. Bo tylko ja znałam prawdę. Wiem, że moje podróże były wynikiem mojej ciężkiej pracy - zawodowej i tej „nad sobą” (Co za wyświechtane pojęcie!).
Odejście z polskiego systemu edukacji było najlepszą zawodową decyzją, jaką podjęłam do tej pory - jest w tym też duży smutek, że niestety w moim kraju nie mogłam realizować się tak, jak tego pragnęłam. Przyszłam do miejsca, które mnie docenia i na starcie dało duży kredyt zaufania. Ciężko pracowałam, by go nie zawieźć.
W zamian dostałam możliwości rozwoju, a wśród nich podróże właśnie.
Malta była jak spełnienie marzeń o odwiedzeniu dalekich, nieznanych mi dotąd lądów.
No, może poza przytłaczającym upałem, pomimo bycia fascynatką gorąca, i prawie stuprocentową wilgotnością powietrza. Wszystko inne było po prostu idealne.
Czasami lubię myśleć, że oprócz obłaskawionego już trochę perfekcjonizmu i luterskiego etosu harówki, które pchają mnie, by ciągle „sięgać wyżej”, mam w życiu dużo szczęścia do miejsc i ludzi.
Kurs był odkrywczy, poszerzający horyzonty moich umiejętności IT, a jako ktoś, kto nie może nazwać siebie „digital native”, właśnie to stawiałam sobie za cel - zaprzyjaźnić się blisko z cyfrowymi technologiami. Jednak kluczem do mej maltańskiej ekstazy podróżniczej byli ludzie i miejsca.
Maltańczycy to zdecydowanie „słitaśna” nacja. Pomagają, asystują, upewniają się, że jesteś „Orajt?” na każdym kroku. Kwintesencją ich nadopiekuńczości była moja host-lady, Margaret. Złoto, nie kobieta! Margaret od siedemnastu lat przyjmuje do swojego pięknego, wypełnionego antykami i fotografiami rodzinnymi mieszkania studentów z całego świata. Łatwo się zorientować, z jakich zakamarków globu przybywali, patrząc na jej okazałą kolekcję magnesów na lodówce. Kochana Margaret traktowała mnie jak swoją kolejną wnuczkę, a ma ich w sumie siedmioro. Dużo rozmawiałyśmy przy posiłkach, opowiadała o swojej rodzinie, o tym, że tęskni za mężem, który zmarł trzy lata temu i który to zawsze robił zakupy dla studentów, a teraz została z tym sama. Mówiła, że bardzo potrzebuje nas „travelers”, żeby nie czuć się samotna na co dzień. Kilka dni przed moim
wyjazdem, Margaret szykowała się na urlop, który miała spędzić z przyjaciółkami w Portugalii. Poprosiła mnie o pomoc w doborze „kreacji”, bo tak trzeba nazwać garderobę Margaret, na każdy dzień urlopu. Przebierałyśmy więc w sukienkach, bluzkach z koralikami, dobierałyśmy biżuterię i apaszki. Margaret Calleja, mała, drobna staruszka podarowała mi jedną z najpiękniejszych podróży na Malcie - do jej małego świata.
Krajobrazy matlańskie? No cóż. Rozkładały na łopatki. Starałam się cały czas robić długie stopklatki w mojej głowie, by jak najdłużej zatrzymać pamięć o widokach, smakach i zapachach danego miejsca. Publicznym transportem autobusowym, którego możemy im szczerze pozazdrościć, przemierzałam wyspę wzdłuż i wszerz. Przesiadałam się na prom lub statek, by dotrzeć do cudownego Gozo (wyspa na północ od Malty, należąca do tegoż kraju) oraz do ekskluzywnego Comino z jego Niebieską (a właściwie niebiańską!) Laguną.
Słońce spiekało twarz, wiatr mierzwił włosy, słona morska woda pozostawiała srebrzysty osad na ciele. A ja dziękowałam sobie w myślach, że się uparłam i wyszłam z strefy komfortu, a raczej wyskoczyłam - dzięki Ci samorozwoju! Raz upragniony, raz nienawidzony!
W Valletcie, stolicy Malty, spędziłam dwa tygodnie. Przyleciałam sama i to był wspaniały prezent, jaki sobie dałam. Choć dni były wypełnione zajęciami, zwiedzaniem, podróżami z nowo poznanymi przyjaciółmi - późne wieczory spędzałam tylko we własnym towarzystwie.
Bardzo się polubiłam z sobą w tym czasie. Bardziej zaufałam. Niewątpliwie nie bez znaczenia był też fakt, że nikt nie wołał do mnie „Mamooo!” sto razy na dobę. Nie martwcie się - nadrobili na wakacjach rodzinnych. Och, jak nadrobili!
Szwendałam się ulicami Valletty, podziwiałam uroczyste parady na cześć różnych świętych, których figury były niesione głównymi alejami miasta, by w końcu spocząć w wybranej katedrze. Sacrum mieszało się tutaj z profanum na każdym kroku. Religijne pieśni dobiegające od strony procesji przeplatały się z (fenomenalnym swoją drogą) ulicznym piosenkarzem, śpiewającym covery hitów Eltona Johna. Pobożne maltańskie kobiety idące za figurą odsłaniały swoje wdzięki w kusych sukienkach, a ich mężczyźni już rozkładali pod kościołem stoły, na których zaraz mieli rozlewać różne alkohole. Fiesta!
Lato ma niestety to do siebie, że zawsze mija za szybko. Sierpień, przeczytałam gdzieś ostatnio, jest jak niedziela w weekendzie - niby jeszcze wolne, ale już myślisz o robocie.
Mój sierpień to nieprzerwanie od szesnastu lat podróż przez kontynenty podczas Letniej Szkoły Języka i Kultury Polskiej Uniwersytetu Śląskiego, która corocznie odbywa się w Cieszynie. Gdybym nie była nauczycielką, na pewno byłabym tłumaczką. Letnia szkoła nauczyła mnie jednego z najtrudniejszych zawodów - tłumaczenia symultanicznego. Kiedy siadam w budce do tłumaczeń i zakładam na uszy słuchawki, wpadam w jakąś dziwną czasoprzestrzeń - coś pomiędzy tu i teraz, a tym, co w tej samej chwili rodzi się w mojej głowie i wychodzi z moich ust. Brzmi dziwnie, nie? Ale dostarcza mi orgazmicznych wrażeń, serio!
Więc sierpień, tak… Myślami coraz bliżej szkoły. Na tę moją się bardzo cieszę. Przed nami nowe wyzwania, stare i kolejne projekty, nowe obowiązki. Z ciekawością myślę o moich uczniach - gdzie oni podróżowali? Co odkrywali? Czym się ze mną podzielą?
Z gulą w żołądku myślę o systemie, w którym uczą się moje prywatne dzieci. Wiadomo, nie jestem sama. A problemów polskiej oświaty milion. Czarnek, HiT (sHiT!), braki kadrowe wśród nauczycieli, warto zresztą rzucić okiem na stronę kuratorium w Katowicach - problem powoli puka do drzwi Cieszyna, no i ta nasza pruska szkoła polska, której nie chcemy, ciągle w większości, puścić kantem i spróbować inaczej.
I tu, w tym momencie właśnie, wracam myślami do słów Dalajlamy - „Raz do roku pojedź w miejsce, w którym jeszcze nie byłeś”. I parafrazuję: raz do roku zrób coś - w swojej pracy, życiu rodzinnym, kręgu przyjaciół, w obrębie życiowych pasji (niepotrzebne skreślić) - czego jeszcze nie robiłeś.
No tak! Porzuć utarte ścieżki, wyświechtane schematy, dobrze znane zakamarki i oklepane drogi. Skręć w lewo, zamiast w prawo tym razem (bez podtekstów politycznych), a może okaże się, że ten “objazd”, choć dłuższy, bardziej wymagający, to jednak o wiele ciekawszy jest.
Czy jesteś polskim rodzicem, czy polskim nauczycielem (obie sfery są mi dobrze znane) możesz odczuwać beznadzieję, ogromne zmęczenie, presję, ale wierzę też, że taka kryzysowa sytuacja może być początkiem innej drogi. A inna droga może rozpocząć inną podróż. Czasami mały krok w inną stronę przynosi dużą zmianę. A zmiany są dobre. Warto się na nie odważyć.
A bardziej przyziemnie - jak i w podróżach po świecie, tak i w tych bardziej wewnętrznych odkrywaniach, jak zwykle cholernie ważni są współtowarzysze.
Do takiej nowej, pod względem jakości relacji, podróży szkolnej zaprasza tegoroczna kampania ruchu „Budząca się szkoła”, tak bliska mojemu sercu: „Współpraca zamiast rywalizacji”. Tak o przedsięwzięciu pisze założycielka ruchu, Marzena Żylińska: „(...) Wyobraźmy sobie, że szkoła uczy współpracy, a nie rywalizacji.
Wyobraźmy sobie, że spotkanie w nowym roku szkolnym zaczyna się od rozmowy o tym, czym jest klasowa (i szkolna) wspólnota. Co oznaczają słowa „wspólnota” i „społeczność”? Jak zachowują się wobec siebie członkowie jednej społeczności?
Wyobraźmy sobie, że po rozmowie czy dyskusji członkowie klasowej społeczności ustalają, jak mogą się nawzajem wspierać, jak mogą sobie pomagać i o siebie nawzajem dbać.
Wyobraźmy sobie, że w tej rozmowie/rozmowach poruszony zostaje temat dobra wspólnego, które tak często (szczególnie w ustach polityków) jest pustym frazesem. Co oznacza dobro wspólne w kontekście klasowej i szkolnej wspólnoty?
Wyobraźmy sobie, że na początku roku szkolnego rozmawiamy z uczniami o budowaniu dobrych, wspierających relacji, o tym, co zrobić, żeby szkoła była przyjaznym miejscem, w którym KAŻDY członek wspólnoty, niezależnie od swoich uzdolnień i możliwości, czuje się dobrze i bezpiecznie. Co zrobić, żeby POTRZEBY KAŻDEGO CZŁONKA KLASOWEJ/SZKOLNEJ SPOŁECZNOŚCI BYŁY DOSTRZEŻONE?
Wyobraźmy sobie, że rozmawiamy z uczniami o tym, co może niszczyć relacje i sprawić, że niektórzy członkowie klasowej/szkolnej społeczności będą ignorowani, wyśmiewani, że poczują się wykluczeni lub będą się czegoś bać? Co można zrobić, żeby w naszej klasie/ szkole nie było przemocy, również tej emocjonalnej.
Porozmawiajmy o hejcie, również tym internetowym, o bólu wynikającym z gorszego traktowania lub z wykluczenia. Mówiąc o hejcie wspomnijmy, że takie zachowania najwięcej mówią o osobach hejtujących, o ich niskim poczuciu własnej wartości, które próbują podnosić krzywdząc. Pokażmy, że na hejtowanie można patrzeć jak na wołanie o pomoc. Tylko dorośli, którzy rozumieją, że pomocy wymagają i osoby hejtowane i hejtujące, mogą skutecznie pomóc. Ale ten temat musi być obecny w szkolnych rozmowach.
Nauczmy dzieci i młodych ludzi, jak i gdzie szukać pomocy.
Proszenia o pomoc też trzeba się kiedyś nauczyć.
Wyobraźmy sobie, że wspólnie ustalamy zasady współpracy i pomagania osobom, które tego potrzebują. Dzięki temu wszyscy wiedzą, do kogo i w jaki sposób mogą się zwrócić, gdy będą mieli z czymś problemy.
Wyobraźmy sobie, że wszyscy uczniowie wiedzą, że ich problemy z nauką lub inne związane ze szkolnym życiem załatwiane są w szkole, przede wszystkich w klasowej wspólnocie, do której należą również nauczyciele. Współpraca zamiast rywalizacji to hasło obejmujące wiele aspektów szkolnego życia. Jednym z nich jest sposób oceniania. To temat, który poruszamy już od wielu lat i który będziemy nadal poruszać w ramach akcji „Współpraca zamiast rywalizacji”.
Dlatego zapraszamy nauczycieli do zastanowienia się, jaki sposób oceniania wybrać. Czy ten tradycyjny oparty na cyferkach, napędzający rywalizację i umożliwiający porównywanie, czy też ten wspierający proces uczenia się, zgodny z obowiązującym prawem oświatowym, oparty na informacji zwrotnej? (...)”
Wyobraźmy sobie. A potem to zróbmy.
Wierzę, że to możliwe. Wiem, że to możliwe.
Dobrego podróżowania w nowym roku szkolnym!