Byłem tam. Wspomnienia weterana II wojny światowej

Page 1

BYŁEM TAM Wspomnienia weterana II wojny światowej



Bogusław M. Harok

BYŁEM TAM Wspomnienia weterana II wojny światowej

Przełożyła Edyta Pukocz

Biblioteka Śląska Katowice 2017


KOMITET WYDAWNICZY prof. zw. dr hab. Jan Malicki – przewodniczący prof. zw. dr hab. Ryszard Kaczmarek – zastępca przewodniczącego mgr Magdalena Skóra – zastępca przewodniczącego dr Barbara Maresz – sekretarz

© Copyright by Biblioteka Śląska w Katowicach, 2017

ISBN 978-83-64210-48-8

Projekt okładki Ryszard Latusek Adiustacja Jan Baron Skład i łamanie Zdzisław Grzybowski na podstawie projektu Omara H. Heredii

Druk i oprawa Biblioteka Śląska w Katowicach


Dla moich dzieci, wnukรณw i prawnukรณw



Spis treści Ludmiła M. Dąbrowski de Moszoro Wstęp .............................................................................................. 9 Dzieciństwo . ...................................................................................... 11 Okres nastoletni . ............................................................................... 19 Młodość .............................................................................................. 31 Burzowe wiatry .................................................................................. 51 Wojna .................................................................................................. 93 Opór .................................................................................................. 115 Więzienie .......................................................................................... 143 Wyrok ............................................................................................... 159 Obozy pracy przymusowej . ........................................................... 175 Polskie wojsko w ZSRR . ................................................................. 189 Bliski Wschód .................................................................................. 203 Włochy . ............................................................................................ 223 Z powrotem w Egipcie . .................................................................. 247


Z powrotem we Włoszech . ............................................................ 259 Nowe horyzonty .............................................................................. 275 Przemyślenia .................................................................................... 287


Wstęp Książka, do której wstęp przypadło mi napisać, zawiera wspomnienia z II wojny światowej. Jej świadkiem i uczestnikiem był autor. Najpierw poznajemy beztroski świat jego lat dziecięcych i wieku nastoletniego, kiedy jeszcze mógł cieszyć się pełnią istnienia. Autor czaruje nas opowieściami o wycieczkach kajakiem po Wiśle, o raju, który niespodziewanie został unicestwiony przez wybuch wojny. Od tamtego momentu wydarzenia, które stały się udziałem autora, to pościgi, prześladowania, aresztowania i deportacja do syberyjskiej tajgi jako niewolnika pracującego ponad siły, ale też odzyskanie wolności, wstąpienie do oddziału polskiego wojska na wygnaniu i chwile przeżyte na Bliskim Wschodzie (w Iraku, Iranie, Syrii, Libanie, Palestynie i Egipcie), w Ziemi Świętej oraz podczas kampanii przeprowadzonej we Włoszech, której kulminacyjnym momentem była bitwa o Monte Cassino. Tłem dla całej historii są wydarzenia polityczne i wojskowe, tak zaprezentowane, aby czytelnik nie zagubił się w toku narracji, a jednocześnie poznał okoliczności towarzyszące. Niemniej to, co najbardziej interesuje autora, to przekazanie wiedzy o przeszłości swoim dzieciom, wnukom i prawnukom, bo to właśnie oni wymusili na nim spisanie wspomnień. Idąc dalej: powinniśmy pogratulować zapału naszym potomkom, którzy przez znaczną część swojego życia nie wiedzieli pra9


wie nic o smutnych, trudnych i pełnych cierpienia latach przeżytych przez ich rodziców. Słuszne jest dążenie do poznania dziejów swoich przodków, tak jak słuszna jest tendencja do wzmacniania w ten sposób więzi rodzinnych. Powinniśmy być wdzięczni: dzieciom oraz wnukom. Pozwalam sobie na użycie liczby mnogiej, ponieważ pięć lat temu w takich samych okolicznościach zostały opublikowane moje Wspomnienia. Wszystko to, co minione, ma szczególną wartość, ponieważ pozwala znaleźć kolejnym pokoleniom odpowiednie miejsce w ponadtysiącletniej historii oraz podtrzymać cywilizację i wiarę. W dzisiejszym świecie wszystko jest chwiejne. Aby istnieć z godnością, trzeba pielęgnować fundamenty naszej cywilizacji, cywilizacji miłości, która wspięła się na szczyty wartości. Gratuluję autorowi zdobycia się – pomimo poważnych dolegliwości zdrowotnych – na wysiłek, który nie pójdzie na marne. Ludmiła M. Dąbrowski de Moszoro


Dzieciństwo Mój ojciec podczas I wojny światowej, rozpoczętej w 1914 roku, służył w wojsku austriackim, jako że Polska nie istniała wtedy na mapie. Był on jednym z tych hardych Ślązaków, którzy czuli się Polakami, mimo że ich polszczyzna była daleka od ideału. W tamtych czasach języka polskiego można się było nauczyć jedynie w domu, ponieważ polskie szkoły nie istniały. Wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości mój ojciec wszedł w szeregi II Brygady Legionów, która z czasem przekształciła się w 2 Pułk. Jako wojskowy wymagał bardzo wiele zarówno od siebie, jak i od nas, trzeba jednak przyznać, że zawsze był sprawiedliwy. Jako specjalista w dziedzinie bakteriologii był pracownikiem oddziału sanitarnego. Moja mama, która pochodziła z drobnej szlachty (non possessionatus), była gorącą patriotką i głęboko wierzącą katoliczką, wspaniałą matką i żoną oraz panią domu. Miałem dwie siostry: starszą o rok Irenę i młodszą Gertrudę. Gertruda przyszła na świat w Pińczowie, gdzie pułk, w którym służył ojciec, został przeniesiony z Piotrkowa, a tam z kolei to ja przyszedłem na świat. Kiedy mieszkaliśmy w Pińczowie, wskutek dość poważnego wypadku, musiałem być poddany leczeniu w specjalistycznej klinice. Niestety, w Polsce, nękanej problemami finansowymi po odzyskaniu niepodległości, takiej placówki po prostu nie było. W związku z tym mój ojciec postanowił wysłać mnie do Wiednia, gdzie 11


przebywał mój dziadek, który był w stanie pokryć koszty mojego leczenia. Kiedy więc w wieku pięciu lat wróciłem do Polski, moja znajomość polskiego była znikoma i miałem spore trudności, by porozumieć się z moimi siostrami, co na szczęście minęło po krótkim czasie i zbiegło się z przeniesieniem naszego ojca specjalisty bakteriologa do Przemyśla. Przemyśl był pięknym miastem, które rzeka San naturalnie podzieliła na dwie główne części: Miasto i Zasanie. Mieszkaliśmy w Szpitalu Wojskowym w dzielnicy Miasto, ponieważ brakowało mieszkań dla rodzin wojskowych, którzy służyli w tworzonych na nowo siłach zbrojnych. Już po krótkim czasie miałem tam paru kolegów, z którymi spędzałem czas na ciekawych, ale nierzadko też i ryzykownych zabawach. Kiedy pewnego dnia usłyszałem wyrażenie „biegać jak kot z pęcherzem”, była to dla mnie całkowita nowość. Akurat mieliśmy czarnego kota, nadmuchałem więc cienki mały balonik i przywiązałem go do kociego ogona. Na efekty nie trzeba było długo czekać: kot zaczął biegać na wszystkie strony przewracając i taranując wszystko, co znalazło się na jego drodze. Przewrócił się wazon, z którego wyciekająca woda zalała wszystko łącznie z „Greczynką”, ulubioną figurką mojej mamy. Przedstawiała ona kobietę odzianą w długie szaty, z – prawdopodobnie pełną wody – amforą na głowie. Jako że mama była do tej figurki bardzo przywiązana, długo płakała i była to największa z kar, jakie mogłem otrzymać. Kiedy ojciec dowiedział się o tym, co zaszło, spojrzał na mnie z uwagą i powiedział jedynie: – Widzisz… spójrz na to. To było dla mnie jeszcze dotkliwszą karą. W wieku sześciu lat poszedłem do szkoły podstawowej. W pierwszej klasie nie wydarzyło się nic szczególnego. Nie miałem żadnych problemów z językiem polskim, co więcej, zupełnie nie było słychać, że nauczyłem się polskiego ledwie parę miesięcy wcześniej. Mieliśmy w klasie paru Żydów, którzy mówili po polsku bardzo źle. Używali nieprawidłowych słów, mylili rodzaje, a ich wymowa była bardzo niedbała, podczas przerw rozmawiali za to w jidysz. Mimo że rozumiałem, co mówili, nie brałem udziału w dyskusjach. 12


Bez problemu zdałem do następnej klasy, w której dodano nam nowy przedmiot: język ukraiński, sprawiający mi lekki problem. Nasza nauczycielka Tatujowa, której nazwisko pamiętam do dziś, powtarzała tylko: – W domu powinieneś mówić po ukraińsku, bo inaczej nigdy nie nauczysz się tego języka. Kiedy w domu powtórzyłem te słowa, mój ojciec powiedział: – Jutro pójdę porozmawiać z twoją nauczycielką. Następnego dnia założył swój galowy mundur pełen licznych medali i udał się prosto do dyrekcji szkoły. Chwilę później dyrektor wraz z ojcem weszli do klasy, aby zapytać mnie, czy to, co powiedziała nauczycielka, było prawdą. – Tak – odpowiedziałem i cała trójka wyszła. Niedługo potem nauczycielka wróciła do klasy i mimo że nic nie mówiła, na jej twarzy widać było wściekłość. Nigdy więcej nie zapytała mnie o nic, było jasne, że traktowała mnie jak powietrze. Do tej samej klasy chodził również bardzo utalentowany chłopak o nazwisku Singer, który był Żydem. Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ już od początku roku szkolnego bardzo płynnie czytał. Podczas kiedy my niezdarnie literowaliśmy i składaliśmy słowa, on czytał już dosyć szybko i bezbłędnie. Był najlepszym uczniem z całej klasy. W połowie roku przestał z nami chodzić i dowiedzieliśmy się, że przeniesiono go do szkoły, w której językiem wykładowym był jidysz. Polska od zawsze była krajem bardzo tolerancyjnym wobec mniejszości etnicznych, a kwestia poczucia przynależności narodowej zależała od indywidualnych zapatrywań. Inną sprawą natomiast było obywatelstwo, które nabywało się automatycznie na podstawie miejsca urodzenia. Polskę cechowała również tolerancja religijna, uznawane w niej były wszystkie religie, bez wyjątku. Istniały też szkoły podstawowe i średnie, w których przedmioty prowadzone były w językach obcych, takich jak niemiecki, litewski, czeski i wielu innych. Szkoły te funkcjonowały na tych samych zasadach, co państwowe placówki oświaty, w których językiem wykładowym był polski. Szkoła podstawowa była bezpłatna i obowiązkowa, za to za szkołę średnią trzeba było płacić. Zdolni uczniowie z ubogich rodzin mogli liczyć na częściowe lub całościowe stypendia, a nawet dopłatę do mieszkania. Na początku lat trzydziestych sytuacja niektórych rodzin uległa poprawie, co stworzyło możliwość wynajęcia mieszkania. Tym sposobem i my mo13


gliśmy się przenieść do części Przemyśla zwanej Zasanie, na ulicę Elżbiety Drużbackiej 10. Przeprowadzka wymusiła na mnie zmianę szkoły, w przeciwnym wypadku bowiem miałbym zbyt długą drogę do pokonania. Moja nowa szkoła znajdowała się niemal nad brzegami Sanu. Aby do niej dotrzeć, musiałem przejść przez most, co na początku bardzo mnie bawiło, jednak wraz z nadejściem pierwszych mroźnych i wietrznych dni całkowicie zmieniłem zdanie. W nowej szkole odkryłem dotychczas mi nieznaną rozrywkę: Ochotniczą Straż Pożarną. Wcześniej nie miałem najmniejszego pojęcia, czym jest pożar, gdyż nigdy go nie widziałem. Również moi koledzy lubili podziwiać strażaków wspinających się po drabinach lub zjeżdżających z wielką prędkością po specjalnych linach. Od czasu do czasu strażacy symulowali akcję ratunkową, czasami nawet znosząc potencjalnych rannych na noszach. W niektórych akcjach brały udział również kobiety, które radziły sobie równie dobrze jak mężczyźni. Pewnego razu byliśmy tak zajęci oglądaniem tych ćwiczeń, że nie usłyszeliśmy dzwonka sygnalizującego koniec przerwy i nauczyciel osobiście musiał po nas przyjść, a następnie zaprowadzić do klasy. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, aż w końcu strażacy zmienili godziny ćwiczeń i wszystko wróciło do normy. Źródłem następnej nowej rozrywki były pozostałości po „twierdzy” otaczającej miasto, a złożonej z bunkrów zbudowanych przez Austriaków podczas I wojny światowej w celu obrony przed Rosjanami. Wraz z poddaniem się Austrii część z nich została zburzona, część jednak ocalała. Niejednokrotnie można było w nich znaleźć pozostawione karabiny, jak i dużą ilość amunicji. Pewnego razu natrafiliśmy nawet na skrzynkę pełną pocisków artyleryjskich, które rozdzieliliśmy między siebie jako „łup i trofeum odwagi”. Kiedy wróciłem do domu, mama zaczęła wznosić okrzyki aż do nieba: – Nie ma mowy, żeby te rzeczy były w domu, stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Po czym położyła pociski na kuchennym stole. Ojciec, po powrocie z pracy, podczas długiej dyskusji wyjaśnił mi, na czym polegało niebezpieczeństwo – jako wojskowy miał przecież duże doświadczenie w tej kwestii. Następnego dnia zaniósł do kwatery słynne pociski, które zostały tam rozbrojone i wyczyszczone, tak że pięknie lśniły. Moi nowi koledzy nie należeli do naj14


lepszego towarzystwa, jakie można sobie wymarzyć, bardzo szybko nauczyli mnie różnych przekleństw, które następnie powtarzałem w domu, nie mając pojęcia, co znaczą. Z biegiem czasu przyjaźnie te się skończyły, a z powodu kradzieży, o które podejrzewaliśmy właścicieli domu, musieliśmy poszukać kolejnego lokum i tak też przypadło nam w udziale zamieszkać w innej, dosyć oddalonej dzielnicy. Mimo to dystans, który pokonywał mój ojciec w drodze do pracy, a także ja i moje siostry do szkoły, nie uległ drastycznej zmianie. Właściciele nowego domu byli niezwykle uprzejmi i wydawało się, że tym razem obejdzie się bez większych problemów. Mieszkali na parterze, podczas gdy my zajmowaliśmy piętro. Właściciel był ukraińskim emerytowanym kolejarzem, który spędzał całe dnie na lekturze ukraińskich dzienników, co w żaden sposób nam nie przeszkadzało. Oni mieli swoje życie, a my swoje. Zawsze przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocą składaliśmy sobie wzajemnie życzenia, mimo że nasze święta (rzymskokatolickie) wypadały w innym czasie niż greckokatolickie. Różnice te nie stanowiły w naszym przypadku żadnej przeszkody aż do dnia, w którym miał miejsce pewien incydent, do jakiego doszło podczas wizyty przyjaciół właścicieli domu. Ewidentnie chcąc nas sprowokować, mówili oni na głos: – Jak można wynajmować tak ładny dom Lachom?! Nie zamierzaliśmy reagować na te zaczepki aż do powrotu ojca. Tymczasem gość naszych gospodarzy, po wypiciu paru kieliszków wódki, wstał i widząc mundur splunął w jego kierunku. Bez żadnego komentarza mój ojciec przeszedł obok, ignorując zaczepkę. Po zakończeniu wizyty, gospodarz przyszedł nas przeprosić za zachowanie swojego gościa, tłumacząc je zbyt dużą ilością wypitego alkoholu, jednak mój ojciec podjął już decyzję i powiadomił gospodarza, że mamy zamiar szukać nowego lokum. Tak też się stało i szybko znaleźliśmy nowe mieszkanie, usytuowane bliżej miejsca pracy ojca, a i bliżej szkoły, do której nadal uczęszczałem. Jedyne, co uległo zmianie, to trasa, którą pokonywałem. Aby skrócić sobie drogę, musiałem bowiem przejść przez dzielnicę żydowską oraz Plac Rybny, które to miejsca wyróżniały się niesamowitą ilością brudu. Zachowanie Żydów również pozostawiało wiele do życzenia. Kiedy przechodziłem, podchodzili do mnie i prowo15


kującym tonem pytali w jidysz: – Czego ten goj tutaj szuka? Słowem „goj” Żydzi w obraźliwy sposób nazywali chrześcijan. Czuli się panami swojej dzielnicy i nie tolerowali obecności obcych, czyli chrześcijan, na terenach w większości zamieszkałych przez Żydów. W naszym nowym mieszkaniu byli już lokatorzy. Był to bowiem duży dom przeznaczony pod wynajem pokoi dla uczniów szkoły średniej pochodzących z ubogich rodzin. Niektóre mieszkania były wynajmowane całym rodzinom, co pozwalało na opłacenie kosztów utrzymania budynku personelu, który zajmował się przygotowaniem posiłków i robieniem prania. Drugie piętro przeznaczone było dla lokatorów. Składały się na nie cztery mieszkania. Pierwsze z nich zajmował dyrektor pensjonatu, który jednocześnie był kapłanem; drugie – pułkownik Dudek, dowódca 5 Batalionu Oddziału Strzelców Podhalańskich, wraz z rodziną; trzecie – dwaj księża: kapelan wojskowy oraz ksiądz Nastałek uczący w jednej z przemyskich szkół, której nazwy nie pamiętam. Czwarte mieszkanie zajmowaliśmy my. Życie w tamtej spokojnej dzielnicy nie było zakłócane żadnymi problemami. Co więcej, z tyłu budynku znajdował się malutki ogródek z różnymi rodzajami warzyw, z czego skorzystała moja mama i miała tam swój własny kącik. Urządziła również i kurnik. Pewnego razu, w późnych godzinach nocnych, usłyszeliśmy hałasy i gdakanie kur. Ojciec natychmiast pobiegł w tamtą stronę, aby sprawdzić, co się stało. Na pierwszy rzut oka nie widać było nic podejrzanego, jednak następnego dnia mama odkryła, że brakowało dwóch kur. Jasne było, że poprzedniej nocy do kurnika zakradł się złodziej. W tamtym czasie byłem entuzjastą modnych książek przygodowych Karola Maya, co bardzo szybko znalazło swoje odbicie w moim zachowaniu. Wówczas w Polsce, jak i zresztą w innych krajach, było dostępnych wiele zabawek, takich jak pistolety i rewolwery na amunicję z korków, która poza niewyobrażalnym hałasem nie powodowała jednak większych szkód, co czyniło ją zupełnie niegroźną. Ja też miałem taką broń, która służyła mi do zabawy w policjantów i złodziei, ale też do innych celów. Któregoś razu z pomocą kolegi zainstalowałem broń w kurniku. Zastawiliśmy pułapkę, przywiązując broń do kołka wbitego uprzednio w ziemię oraz przeciągając specjalną linkę pomiędzy iglicą bro16


ni, a wejściem do kurnika. Pułapkę wyciągaliśmy o świcie. Tamta letnia noc była wyjątkowo spokojna i rozgwieżdżona, na niebie nie było ani jednej chmury. Wtem dał się słyszeć niesamowity odgłos eksplozji, psy zaczęły szczekać, a i kury rozgdakały się na dobre. Ojciec pobiegł w kierunku kurnika, bo to stamtąd dochodziły te piekielne odgłosy. Na ziemi leżał mężczyzna, który spostrzegłszy nas, zaczął głośno wołać: – Jestem martwy, jestem martwy. Wiedzieliśmy, że tak nie jest, ponieważ martwi nie mówią. Ojciec został z nim, a mnie kazał iść po policję, która natychmiast po przybyciu rozpoznała złodzieja, chociaż ten skarżył się cały czas, powtarzając, że ojciec wycelował do niego z broni i zranił go. Niemal natychmiast został rozpoznany. Istotnie, był ranny w głowę, jednak jeden z policjantów w porę zauważył, że obrażenia są wynikiem zderzenia z blaszanym dachem. Mimo to złodziejaszek upierał się przy swoim, powtarzając w kółko: –Wszyscy słyszeli odgłos wystrzału. Kiedy pokazałem policjantom skonstruowany przeze mnie mechanizm, zaczęli się śmiać. Nazajutrz poszliśmy z ojcem na komisariat w celu złożenia wyjaśnień w sprawie wydarzeń z poprzedniej nocy. Również komisarz wydawał się bardzo rozbawiony wzmianką na temat użytej „broni”. W tamtym okresie mieliśmy psa mieszańca, który wyglądem przypominał miniaturowego dobermana. Był bardzo inteligentny i lubił polować. Bardzo go kochaliśmy. Co więcej, żył w zgodzie z kotem, z którym jadł z jednej miski i spał na tym samym posłaniu. Wszyscy zachwycali się tym widokiem. Pewnego dnia, podczas wakacji, zacząłem się nudzić, gdyż moje siostry przebywały na letnich koloniach dla dziewcząt w Krasiczynie. Krasiczyn to małe miasteczko założone przez ród Krasickich, które przy okazji zawieranych małżeństw między rodzinami przypadło w posagu książęcemu rodowi Sapiehów. Sprowadzili oni do pilnowania włości Szkotów, pełniących swoje obowiązki w efektownych narodowych strojach. Potomkowie dawnych strażników z czasem przestali pełnić tę funkcję i wyposażeni w sporą odprawę wrócili w swoje rodzinne strony lub pozostali w Polsce, gdzie pozakładali rodziny i kupili ziemie, na których żyli. Do dziś w Kra17


siczynie można spotkać osoby o takich nazwiskach, jak Murchal, Hemerling, Fok. Moja mama, jak zawsze, przygotowała obiad, który zjedliśmy w trójkę, rozmawiając o różnych sprawach. Kiedy ojciec poszedł do pracy, mama postanowiła uciąć sobie drzemkę i poprosiła mnie, bym w tym czasie pozmywał naczynia, na co oczywiście nie mogłem się nie zgodzić. Z szczerą chęcią nagrzałem wody, by oczyścić talerze z tłuszczu, po czym zdałem sobie sprawę, że mój pies Pikuś spogląda z uwagą w moją stronę. Pomyślałem, że pewnie jest głodny, więc podsunąłem mu jeden z talerzy, który dokładnie wylizał. Widząc oszałamiający efekt tej czynności, podsunąłem Pikusiowi resztę garnków i talerzy, które on „czyścił”, a ja spłukiwałem wodą. Nasza współpraca miała się już ku końcowi, kiedy wstała moja mama i z przerażeniem w oczach obserwowała moje wysiłki. Nie chcę opowiadać, co stało się potem, mogę jedynie zapewnić, że nie płakałem.


Okres nastoletni Czas mijał, a ja miałem coraz więcej lat, jak i wzrostu, który na tamte warunki określiłbym jako średni. W 1933 roku byłem już w pierwszej klasie Państwowego Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego, naszego wielkiego poety. Pierwszy rok w nowej szkole oznaczał również konieczność przystosowania się do nowych obowiązków i okoliczności. W gimnazjach uczniowie musieli nosić mundurki, na które składały się przypominające blezery granatowe marynarki, spodnie i okrągłe berety w tym samym kolorze. Widniała na nich dodatkowo błękitna wstążka – w przypadku uczniów czterech pierwszych klas – oraz czerwona dla osób uczęszczających do liceum. Na lewym ramieniu trzeba było nosić tarczę z numerem szkoły. Mnie w udziale przypadł numer pięćset siedemdziesiąt siedem na błękitnym tle. Przypominając sobie te fakty, zdaję sobie sprawę, że tamte pozornie nieistotne szczegóły wymuszały zachowanie dyscypliny i kontrolę nad swoim zachowaniem na ulicy. W gimnazjum z jednej strony kontynuowaliśmy naukę przedmiotów znanych już z wcześniejszych etapów edukacji, z drugiej – dodano nam lekcje algebry oraz, w połowie roku, semestr łaciny. Nie miałem żadnych problemów z niemieckim, jednak, choć często nudziłem się na lekcji, nie dawałem po sobie poznać, że posługiwałem się tym językiem o wiele lepiej niż moi szkolni koledzy. W tym samym roku wstąpiłem w harcerskie szeregi, stając się członkiem Związku Harcerstwa 19


Polskiego. Warto wspomnieć, że polskie harcerstwo w tamtych czasach było trzecim pod względem liczebności na świecie, a szacunek dla tej organizacji widoczny był zarówno ze strony władz, jak i zwykłych mieszkańców. Harcerstwo było bowiem uważane za „instytucję wysokiej użyteczności”. Pokochałem ten ruch całym sercem i byłem z tego bardzo dumny. Dlatego, mimo że w moim życiu szkolnym nie wydarzyło się wtedy nic szczególnego, w tym harcerskim wręcz przeciwnie. Przemyśl był pięknym miastem z ponadtysiącletnią historią, co napawało nas taką dumą, że czuliśmy się tak jakbyśmy to my byli jego założycielami. Miasto pełne było opustoszałych bunkrów pozostałych po I wojnie światowej, które to służyły nam czasem za schronienie podczas weekendowych wycieczek, będących jednocześnie okazją, aby zdobyć wiedzę niezbędną każdemu harcerzowi zarówno na służbie, jak i w życiu codziennym. W tamtym czasie nauczyłem się tylu nowych rzeczy, że z łatwością ukończyłem bieg na stopień młodzika, zdobywając ten właśnie tytuł. W czerwcu natomiast, podczas wycieczki, złożyłem harcerską przysięgę zwaną „przyrzeczeniem” oraz otrzymałem harcerski krzyż o numerze seryjnym CXXI 648. Jednocześnie zakończyłem bez większych problemów pierwszy rok nauki w gimnazjum. Podczas letnich wakacji pojechałem na obóz harcerski do malutkiej miejscowości o nazwie Starzawa, położonej tuż przy sosnowym lesie. Był on pełny grzybów, malin, poziomek i innych leśnych owoców, ale też różnych gatunków zwierząt, które jednak uciekały spłoszone naszą obecnością. Podczas licznych spacerów po lesie zastępowy i starsi harcerze uczyli nas, jak odróżnić poszczególne grzyby, zwłaszcza te jadalne od tych trujących, ale też jak rozróżniać poszczególne gatunki ptaków, które wraz z pierwszymi promykami słońca zaczynały przepięknie ćwierkać, tak jak gdyby była to ich poranna modlitwa. Największe z nich, sokoły, gwałtownie pikując, atakowały najmniejsze ptaki, a z kolei ogromne bociany rozpościerały szeroko skrzydła, okrążając teren w poszukiwaniu pożywienia. Wszystkie te obrazy przywołuję w myślach aż do dziś, mimo upływu czasu. Wakacje skończyły się zdecydowanie zbyt szybko i ani się obejrzałem, byłem już w drugiej klasie gimnazjum i od razu popadłem 20


w konflikt z nauczycielem języka niemieckiego. W książce do nauki niemieckiego znajdował się wierszyk zatytułowany Frühling, to jest Wiosna, którego mieliśmy się nauczyć na pamięć, gdyż nauczyciel mógł poprosić każdego z nas o wyrecytowanie go. To wszystko wydało mi się dosyć nudne, zwłaszcza że moi koledzy nie wymawiali poprawnie słów, nauczyciel bez ustanku ich poprawiał, a oni powtarzali, by po chwili ponownie popełnić te same błędy. Doprawdy, zaczynałem zasypiać w trakcie lekcji, co od razu zauważył nauczyciel, każąc mi wyrecytować wiersz, którego oczywiście nie znałem na pamięć. Powiedział więc: – Nie nauczyłeś się? Nie? Nie nauczyłeś się, niedostateczny! Na tym skończyła się tamta lekcja, co bardzo mnie ucieszyło. Po kilku tygodniach nikt już nie pamiętał o historii z wierszykiem i właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie, nauczyciel jeszcze raz poprosił mnie o wyrecytowanie nieszczęsnej Wiosny, której nadal nie znałem na pamięć. – Dobrze, dobrze, znów nie wiesz, niedostateczny. Ponownie zadzwonił dzwonek, kończąc kolejną lekcję. Kwestia wierszyka nie powróciła aż do połowy semestru, jednak w międzyczasie odbył się pisemny egzamin, na którym nie popełniłem poważnych błędów, myląc się jedynie w znakach przestankowych. Dostałem złą ocenę, co bardzo mnie zdziwiło, ale jednocześnie nie przeszło mi nawet przez myśl, że mogłoby to być coś niepokojącego. Pod koniec semestru otrzymaliśmy wstępne karty z ocenami. Na mojej wszystkie oceny były bardzo dobre lub dobre z wyjątkiem tej z niemieckiego, co oznaczało, że ojciec musiał zapłacić pełną stawkę za moją edukację, a to z kolei było zupełnie niesprawiedliwe. Ojciec wiedział, jaki jest mój poziom znajomości niemieckiego i było dla niego niezrozumiałe, dlaczego dostałem tak złą ocenę. W związku z tym mama udała się do szkoły, aby porozmawiać w tej sprawie z nauczycielem, który otwierając swój kajecik stwierdził: – Przepytałem go trzy razy i trzy razy udzielił nieprawidłowej odpowiedzi, cóż miałem zrobić, skoro źle odpowiedział? Z taką wiadomością mama wróciła do domu. Zarówno dyrektor domu uczniowskiego, jak i drugi ksiądz nauczyciel bardzo się zdziwili na tę nowinę, nie chcieli jednak bezpośrednio interweniować. Doradzili tylko ojcu, by poprosił o zorganizowanie egzaminu dodatko21


wego. Wiedzieli, że mój poziom niemieckiego zdecydowanie przewyższał zakres materiału obowiązujący w drugiej klasie. Ojciec nie czekał długo i napisał list do odpowiedniego dla regionu oddziału kuratorium oświaty, wyjaśniając, że powodem niedostatecznej oceny na egzaminie była „niewystarczająca znajomość języka niemieckiego” i jednocześnie prosząc o bliższe przyjrzenie się mojemu przypadkowi. Niemal natychmiast zwołano odpowiednią komisję, która wezwała mnie na egzamin. Ojciec doradził mi, abym w czasie egzaminu mówił wyłącznie po niemiecku, gdyż tym sposobem komisja mogła łatwo zweryfikować moją znajomość tego języka, co też uczyniłem. Egzamin trwał ledwie parę minut. W klasie byłem całkiem sam. Kiedy weszli nauczyciele, wstałem i powiedziałem z dobrym niemieckim akcentem: – Guten morgen, Herren Professoren, czyli: Dzień dobry, panom profesorom. Jeden z nich odpowiedział mi po polsku: usiądź, ja jednak pozostałem w pozycji stojącej aż do momentu, w którym oni zajęli miejsca. Zaczęli mówić między sobą, ale nie słyszałem dokładnie treści ich rozmowy. Po chwili jeden z nich zapytał mnie, gdzie nauczyłem się mówić tak dobrze po niemiecku. Ja odpowiedziałem, cały czas po niemiecku, że mówię w tym języku od dzieciństwa. Wszyscy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, po czym jeden z nich zapytał po polsku: – Jak to jest możliwe, że tak dobrze mówisz? – Tak jak pan słyszy – odrzekłem tym razem w języku polskim. Poproszono mnie, bym na kilka minut opuścił salę, po czym poinformowano mnie, że zdałem egzamin na ocenę pozytywną. Po powrocie do domu opowiedziałem o całej sytuacji ojcu, który był widocznie zadowolony z takiego obrotu sprawy. W drugim semestrze mojej nauki w drugiej klasie – 12 maja 1935 roku – zmarł kochany i szanowany przez ludność marszałek Józef Piłsudski. To właśnie on odbudował Wojsko Polskie i walczył w I wojnie światowej, doprowadzając do odzyskania przez kraj niepodległości wraz z należnym mu miejscem na mapie Europy. Bardzo dobrze pamiętam tamte dni, kiedy kondolencje napływały z całego świata, poza Związkiem Radzieckim, który został zwyciężony 15 sierpnia 1920 roku u bram Warszawy. Tamto wydarzenie do dziś nosi nazwę Cudu nad Wisłą, a marszałek miał w tym swój czynny udział. Pamiętam nabożeństwo żałobne i po22


grzeb w katedrze na Wawelu, gdzie znajdują się również szczątki polskich królów. Sarkofag ze szczątkami naszego bohatera narodowego Józefa Piłsudskiego umieszczono w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. Tamtego roku pojechałem na pierwszy w moim życiu międzynarodowy obóz harcerski, który bardzo mi się spodobał ze względu na obecność młodzieży z różnych części świata. Zjazd, przygotowany z okazji dwudziestopięciolecia Harcerstwa Polskiego, był bardzo dobrze zorganizowany. Odbywał się w będących własnością rządu Lasach Prezydenckich. W tym oto reprezentatywnym krajobrazie dyplomaci, jak i niektóre zagraniczne osobistości oddawali się przyjemności polowania na niedźwiedzie, jelenie, dziki, wilki i inne gatunki mniej popularne w innych europejskich krajach. Miejsce to zostało udostępnione z okazji zjazdu przez prezydenta Polski Ignacego Mościckiego. Wśród zaproszonych znaleźli się Węgrzy, Czesi, Francuzi, Anglicy, Szkoci, Belgowie, Szwedzi i przedstawiciele wielu innych narodowości, których już trudno sobie przypomnieć. Co więcej, obecne były również delegacje reprezentujące członków Harcerstwa Polskiego mieszkających poza granicami naszego kraju. Najważniejszym gościem był oczywiście założyciel ruchu harcerskiego – lord Robert Baden-Powell. Ja znajdowałem się w Drugiej Przemyskiej Drużynie Trzeciego Hufca Lwowsko-Wołyńskiego w Czwartym Podobozie, tuż naprzeciw Rumunów, którzy mówili w niezrozumiałym dla nas języku, za to dosyć sprawnie posługiwali się francuskim czy niemieckim. Nie mieliśmy żadnych problemów komunikacyjnych, a jedną z ciekawostek jest fakt, że wśród rumuńskich harcerzy znajdował się Michał I Rumuński, syn Karola II Rumuńskiego. Ponadto nauczyliśmy się nowego magicznego słowa change. Wymienialiśmy się insygniami harcerskimi, tarczami, znaczkami, monetami, chorągwiami i wszystkim, z czego można było stworzyć kolekcję. Bardzo mi się to podobało, wymieniłem się więc na wiele znaczków, z których niektóre były naprawdę okazałe. O wiele trudniej natomiast było dogadać się z Anglikami, bowiem w Polsce mało kto mówił w ich języku. Pamiętam dobrze wspólne ognisko w trakcie którego poszczególne narodowości przedstawiały typowe dla ich kraju tańce 23


i tradycje. Australijczycy pokazali bumerang, który po wyrzucie powracał do właściciela. Powszechny podziw wzbudzili również jodłujący Austriacy. Nie sposób wymienić wszystkich wydarzeń, które wtedy miały miejsce. Nauczyliśmy się ponadto harcerskich pozdrowień w różnych językach, jak na przykład: Be prepared po angielsku, Gut Pfad po niemiecku, Jó munkát po węgiersku, Na zdar po czesku i Sănătate po rumuńsku. Tym sposobem wakacje minęły w mgnieniu oka i nim się spostrzegłem, znów zaczął się kolejny rok szkolny. Kiedy mama poszła zapisać mnie do trzeciej klasy, dyrektor zasugerował jej, że powinienem zmienić szkołę z powodu mojego wcześniejszego konfliktu z nauczycielem języka niemieckiego, którego w końcu przeniesiono. – Rozumie mnie Pani? Wydamy mu wspaniałe świadectwo – powiedział z uśmiechem. Na podjęcie decyzji było niewiele czasu. Po sprawdzeniu wszystkich dostępnych opcji, pojechałem do Wadowic, gdzie znajdował się klasztor ojców karmelitów bosych, w którym ponadto działało znane z surowości i ściśle przestrzeganej dyscypliny gimnazjum. To właśnie tam uczyli się moi dwaj przyjaciele: Tadeusz i Konstanty Ludowichowie, których matka stała na czele personelu odpowiedzialnego za utrzymanie czystości i gotowanie w naszej szkole. Znalazłem się w całkiem nieznanym mi środowisku. Większość moich kolegów pochodziła ze Śląska, kiedy jednak powiedziałem im, że moja rodzina również pochodzi z tego regionu, nie chcieli mi wierzyć, ponieważ mój południowo-wschodni akcent wydawał im się dziwny. Zdziwienie to przekształciło się w jeszcze większe niedowierzanie, kiedy oznajmiłem im, że urodziłem się w Piotrkowie. Cała sprawa wyjaśniła się po krótkim czasie, chociaż pewne wątpliwości pozostały. Gimnazjum nosiło imię ojca Rafała Kalinowskiego, szlachcica żyjącego w XIX wieku, epoce, w której Polski nie było na mapie Europy. W 1863 roku ojciec Kalinowski wziął udział w powstaniu styczniowym, czego skutkiem była konfiskata majątku i deportacja na Syberię. Aby tego uniknąć, Rafał Kalinowski ukrył się w Wadowicach w klasztorze ojców karmelitów, w którym spędził ładnych parę lat, odkrywając duchowość swoich pobratymców. Przekazał im w końcu cały swój majątek, aby otworzyli szkołę, w której młodzi Polacy mogliby kształcić się w duchu religii i patriotyzmu. Jak głosi legenda, ojciec Kalinowski od czasu do cza24


su przyjeżdżał do szkoły, aby sprawdzić, czy wszystko funkcjonuje, tak jak on sobie tego zażyczył. Zakonnik zwykł nosić brązowy habit z białą narzutą, w ręce trzymał zapaloną świecę, a z racji szlacheckiego pochodzenia miał szablę i ostrogi przy butach. Pewnej nocy, wychodząc z łazienki, usłyszałem dziwny hałas. Spoglądając w kierunku, z którego dochodził, ujrzałem zakonnika w habicie z białą narzutą, zapaloną świecą w ręce i błyszczącym przedmiotem z lewej strony, któremu towarzyszył metaliczny dźwięk ostróg. Rafał Kalinowski! Przestraszyłem się tak bardzo, że pognałem do naszej sypialni. Położyłem się do łóżka, przykrywając się kocem aż po same uszy. Zostawiłem jedynie małą szparę, aby obserwować, co dzieje się na zewnątrz. Drzwi otworzyły się bardzo powoli i w świetle świecy ukazała się twarz brata Władysława, który stróżował i – zgodnie z regułą karmelitów – wracał właśnie z nocnych modlitw. Cała ta historia była więc jedynie wytworem wyobraźni piętnastoletniego chłopca. Fizjonomia brata Władysława pasowała idealnie do opisu ojca Rafała, szabla natomiast okazała się być różańcem, którego używają zakonnicy. To właśnie tenże różaniec wydawał metaliczne, podobne do stukania ostrogami, dźwięki. Strach był jednak jak najbardziej rzeczywisty. Mijały dni i coraz bardziej przyzwyczajałem się do nowego życia, zacząłem też patrzeć innym okiem na wydarzenia polityczne na świecie. Hiszpańska wojna domowa miała się ku końcowi i było jasne, że istniały dwie przeciwne grupy: z jednej strony Niemcy, Włosi i zwolennicy generała Franco, a z drugiej Rosjanie i ochotnicy z pozostałych krajów. Według doniesień walki były zacięte, włączając w to ataki na ludność cywilną, kobiety, osoby starsze, dzieci i niepełnosprawnych. Ci ostatni stanowili największą liczbę poszkodowanych. Pewnego dnia usłyszeliśmy, że Niemcy zajęli Nadreńską Strefę Zmilitaryzowaną, co było prawdziwym szokiem. Nasz prefekt ojciec Rafał Ciesielski, który pochodził z Poznania, wytłumaczył nam, co to oznaczało. Wraz z zakończeniem I wojny światowej Niemcy otrzymali zakaz zajmowania militarnego strefy, ponieważ tym samym pogwałciliby postanowienia Ligi Narodów podpisane również przez państwo niemieckie. Ojciec Rafał powtarzał raz po raz: – Nie podoba mi się to, będą z tego problemy. Nie do końca rozumieliśmy jego słowa, okazało się jednak, że miał rację. 25


Tymczasem, moi koledzy, którzy wiedzieli, że jestem harcerzem zapytali mnie, czy oni też mogliby nimi zostać. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie powinno być z tym żadnych problemów, uprzedzając ich niemniej jednak, że potrzeba nam oficjalnego pozwolenia. Wkrótce nasza prośba została pozytywnie rozpatrzona i tego samego popołudnia zorganizowaliśmy spotkanie, na którym wybraliśmy przewodniczącego grupy Zbigniewa Brongiela. Był on bardzo odpowiedzialny zarówno w życiu, jak i w harcerstwie. Omówiliśmy najważniejsze tematy, takie jak: nazwa drużyny, drużynowy, liczba zastępów, patron, kolor chust i jeszcze wiele innych rzeczy. A zatem w kwestii drużynowego wybór, bez głosu sprzeciwu, padł na mnie. Również jednogłośnie orzekliśmy, że patronem naszej harcerskiej drużyny będzie ojciec Rafał Kalinowski. Zaproponowałem, aby nasze chusty były koloru brązowego niczym mnisie habity, jednak moja propozycja przegrała z pomysłem Brongiela na to, abyśmy użyli krajki w żywszym niż brązowy kolorze. Najpierw musieliśmy jednak znaleźć parę przykładowych wzorów i to z nich wybrać ten nasz. Wytłumaczyłem też kolegom, że zanim otrzymamy nasz własny numer jako drużyna, musimy powiadomić o naszym istnieniu komendanta hufca, który to z kolei – po złożonej wizycie i przebytym przez nas pozytywnie – okresie próbnym zdecyduje o nadaniu numeru. Wszystko toczyło się swoim rytmem i pod koniec roku planowaliśmy już obóz. Musieliśmy o tym projekcie powiadomić hufcowego, któremu też przedstawiliśmy plan wyprawy nad jezioro Narocz. W trakcie podróży mieliśmy zamiar zrobić przystanek turystyczny w Warszawie, następnie w Wilnie, by zobaczyć Ostrą Bramę i w końcu dotrzeć nad jezioro Miadzioł, nad którym planowaliśmy rozbić obóz. Hufcowy był bardzo zaskoczony naszymi aspiracjami i w dyskretny sposób zapytał nas, czy mamy na to odpowiednie środki finansowe. Kwestię tę wyjaśniliśmy mu ze szczegółami. Koszty podróży miały zostać obniżone, dzięki harcerzom, których ojcowie byli pracownikami kolei, w związku z czym dysponowali sporymi zniżkami na przewóz ciężkiego bagażu. Z kolei w Warszawie znajdował się klasztor karmelitów, co gwarantowało nam bezpłatny nocleg. Podobnie sprawa przedstawiała się w Wilnie – Ostra Brama bowiem od wieków znajdowała się pod 26


opieką tegoż samego zakonu. W miejscu, w którym planowaliśmy rozbić obóz, znajdowała się przepiękna kalwaria wymagająca jedynie lekkich poprawek malarskich, co w przypadku naszej grupy wydawało się idealnym rozwiązaniem. Stary klasztor, należący do tak przychylnego nam zgromadzenia, położony był również na terenie miejscowości Stary Miadzioł. Słysząc te słowa, hufcowy zapytał nas żartobliwie: – Czy istnieje jakieś miejsce, w którym nie byłoby karmelitów bosych? Na to wszyscy wybuchnęli śmiechem. Stwierdziliśmy zgodnie, że widocznie był to zamiar ojca Rafała Ciesielskiego, który również był harcerzem i doskonale wiedział, czym jest harcerski styl życia. To on doprowadził ciężką pracą do realizacji naszego planu, po czym usunął się w cień. Zaoferował nam również pomoc w opracowaniu tematu „Drużyna w okresie próbnym”, co było postawą godną naśladowania. W rzeczywistości, mimo że nad projektem pracowaliśmy wspólnie, to właśnie ojciec Ciesielski podsunął nam parę pomysłów, które uznaliśmy za swoje. Obóz harcerski okazał się wielkim sukcesem, odkryliśmy przepiękną część Polski pełną jezior, takich jak: Narocz, Miastro, Miadzioł, Rudakowo, jak również malownicze okolice: Stary Miadzioł i Nowy Miadzioł. W miejscowości Stary Miadzioł mieścił się wiekowy klasztor ojców karmelitów oraz kościół katolicki, w którego krypcie znajdowały się liczne groby założycieli kościoła i zakonu. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że pomimo upływu czasu ciała pozostały w niemal nienaruszonym stanie. Inną ciekawostką była osada tatarska, w której znajdował się malutki meczet z minaretem zwieńczonym półksiężycem. Drewniana konstrukcja utrzymana była w stylu orientalnym z zachowaniem wszelkich proporcji. Zamieszkujący tę osadę Tatarzy zajmowali się głównie hodowlą koni i produkcją wyrobów skórzanych. Można było nawet mówić o przemyśle skórzanym na niewielką skalę. Produkowano tu na przykład torebki, paski, walizki, ale też siodła, bardzo cenione przez kluby jeździeckie. Tatarzy zamieszkiwali tereny Polski od XVII wieku, kiedy to nadano im prawa obywatelskie, szanując ich religię i zwyczaje, w zamian za ochronę Polski przed najazdami obcych wojsk. Po zakończeniu obozu harcerskiego wróciłem od razu do Wadowic, bowiem do początku nowego roku szkolnego brakowało tylko dwóch tygodni, muszę jednak przyznać, że nudziłem się 27


w tamtym czasie z braku odpowiednio zajmującego zajęcia. Na terenie szkoły znajdował się warsztat, w którym brat Gaspar był jednocześnie szefem, rysownikiem, opiekunem i robotnikiem. Z chęcią przystał na to, abym został jego pomocnikiem, po otrzymaniu zgody ojca Rafała – opiekuna wszystkich uczniów. Naprawialiśmy zatem zamki w drzwiach, okna, zmienialiśmy cieknące krany, słowem – reperowaliśmy wszystko, co się dało. Przy tej ilości obowiązków czas płynął bardzo szybko i nim się obejrzałem, nadszedł pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Zdawało się, że rok szkolny 1936–1937 będzie raczej spokojny, jednak w powietrzu można było wyczuć nieznane dotąd napięcie. W gimnazjum mieliśmy w planie lekcji taki przedmiot jak przysposobienie wojskowe, jednak w czwartej klasie jego zakres znacznie się rozszerzył. Z jednej strony bardzo podobały nam się tamte zajęcia, ale z drugiej wzbudzały w nas pewne wątpliwości. – Po co nam to? Czy na pewno tego potrzebujemy? – pytaliśmy sami siebie. Większość uczniów po maturze miała zamiar wstąpić do zakonu, a zakonnicy nie brali udziału w akcjach zbrojnych. Rudolf Fuchs, jeden z moich kolegów, który co roku odwiedzał rodzinę mieszkającą w Niemczech, opowiedział mi o organizacji młodzieżowej zwanej Hitlerjugend, która w teorii przypominała harcerstwo, jednak w praktyce ocierała się o fanatyzm. Rudolf opowiadał też, że Niemcy byli bardzo negatywnie nastawieni do Żydów, a członkowie Hitlerjugend wielokrotnie atakowali grupki Żydów pod okiem policji, która w ogóle nie reagowała. Mówiono, że w Niemczech Hitler cieszył się wielką popularnością oraz że wielu Niemców mieszkających na Śląsku podzielało jego poglądy. – A ty? – zapytałem. – Ja? Tak, jestem Niemcem, ale nie zgadzam się z tym, żeby kogoś bić, tylko dlatego że jest Żydem; jestem katolikiem i w mojej wierze wszyscy jesteśmy bliźnimi: Żydzi, Cyganie, Arabowie, Afroamerykanie, Europejczycy, Azjaci, wszyscy jesteśmy braćmi i skoro tak jest, nie możemy mówić jednej rzeczy i robić innej. Jesteśmy czy nie jesteśmy chrześcijanami? – odparł. Rudi, bo tak go nazywaliśmy, był bardzo religijny. Wkrótce nadeszło Boże Narodzenie. Z tej okazji pojechałem do domu. Grudzień od zawsze charakteryzował się niskimi temperaturami i sporą ilością śniegu. I tamten rok nie przyniósł żadnych 28


niespodzianek. Spadło mnóstwo śniegu i warunki były idealne do jazdy na nartach. Miałem swoją parę nart i niemal codziennie na nich jeździłem, zwłaszcza że w Przemyślu było wiele miejsc temu sprzyjających. Czas mijał bardzo, bardzo szybko. Na jednej z tych narciarskich wypraw spotkałem dziewczynę o imieniu Joasia. Była moją sąsiadką i znałem ją od dawna, jednak dopiero po jakimś czasie zacząłem na nią zwracać uwagę. Umówiliśmy się na następny dzień i następny, i następny, aż w końcu stało się to tradycją, każdego ranka razem jeździliśmy na nartach. Bardzo miło spędzało nam się czas i nim się obejrzeliśmy, zimowe wakacje dobiegły końca i bez wielkiej chęci wróciłem do Wadowic. Obiecaliśmy sobie pisać listy, jednak nie było to takie łatwe, ponieważ do szkoły mogły przychodzić jedynie listy wysyłane przez rodzinę, korespondencja od obcej dziewczyny byłaby nie lada skandalem. Sam nie wiem, jak wpadłem na pomysł, żeby wysyłać i odbierać listy za pośrednictwem poste restante. Należało rozwiązać jednak jeszcze jedną kwestię. Jak miałem dostarczać listy na pocztę? To wcale nie było łatwe. Miałem już przygotowany list w kopercie z wypisanym adresem i czekałem na sposobną okazję. W końcu jeden z moich kolegów musiał iść do dentysty, wykorzystałem więc ten moment i poprosiłem o nadanie za mnie listu. Dwa tygodnie później ten sam kolega miał odebrać z poczty odpowiedź, jednak ponieważ towarzyszył mu jeden z zakonników, misja ta okazała się niemożliwa do spełnienia. Musiałem odczekać jeszcze jeden tydzień. W tak długo oczekiwanym liście znalazły się jednak jedynie suche informacje na temat lekcji, szkolnych obowiązków, konieczności nauki do późnych godzin nocnych, same negatywne wiadomości. Przestałem pisać do Joasi, myśląc, że nie jest już zainteresowana znajomością ze mną. Było to bardzo dziwne. Zachowałem jednak jej list, który pewnego popołudnia, podczas odrabiania lekcji, wypadł nie wiadomo skąd. W tym samym momencie do pokoju wszedł ojciec Rafał. Zapoznawszy się z treścią listu, powiedział cicho: – Chodź ze mną. Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu, zapytał mnie o pochodzenie listu. Nie wiedziałem wprawdzie, co mam powiedzieć, nie chciałem jednak kłamać, dlatego też odpowiedziałem na jego pytanie zgodnie z prawdą, precyzując, że autorką listu była moja przyjaciółka z dzieciństwa, również mieszkająca w Prze29


myślu. Spojrzał na mnie z uwagą i powiedział po chwili: – Widać, że twoim powołaniem nie jest droga zakonna. Zapamiętaj, ta historia pozostanie między nami, a robię to tylko dlatego, że wiem, iż jesteś dobrym człowiekiem, bo gdyby tak nie było, nawet pomimo zbliżającego się końca roku szkolnego postarałbym się, by cię wydalono. Pozostałe tygodnie minęły bardzo szybko i wraz z końcem roku szkolnego musiałem zdecydować, do jakiej szkoły pójdę, jako że nie chciałem dłużej uczyć się w szkole zakonnej. W Liceum Handlowym, tak jak we wszystkich tego typu placówkach obowiązywały egzaminy wstępne, które choć nie były trudne, zawsze pozostawały egzaminami. Zdałem je pomyślnie i zostałem przyjęty. Kiedy moje siostry dowiedziały się o tym, że mnie przyjęto, od razu znalazły dla mnie czerwoną tarczę o numerze H 204. To oznaczało również, że od tego momentu zostanę już w rodzinnym mieście.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.