hOTeL GLOBO
d O T yC h C z A S W S e r I I u K A z A Ły S I Ę :
Joanna Lewandowska, Trach (2019) Mariusz Jochemczyk, W poszukiwaniu utraconej afazji (2019) Sylwia Jaworska, Mistrzowskie trójki (2020) Wojciech Brzoska, Plejady (2021)
W P r z y G O T O WA N I u :
Sylwia Jaworska, Echo serca (2021)
MICHAŁ MUSZALIK
HOTEL GLOBO Obrazy G r z e go r z C h u d y
Biblioteka Śląska Katowice 2021
And miles to go before I sleep. Robert Frost, Stopping by Woods on a Snowy Evening
I. Blisko
Silesia Superior. Opisanie krainy i mieszkańców
Nie zna morskiego odcienia błękitu, kryształki soli w trawach jej nie spały. Jest za to blisko delikatnych szczytów, co tylko zimą noszą czepiec biały. Kiedy stopnieje w rzekach lodu szkliwo, to powracają tu kluczami ptaki. Niech ich powroty nikogo nie dziwią: znów nie dotarły do swojej Itaki. A tuż pod nimi bezskrzydli wędrowcy idą ogrzani słońca białą perłą. Też są przejazdem, jakby trochę obcy, więc dzierżą pamięć jak królewskie berło. Losy ich da się, jak w krainach wszystkich, wpisać pomiędzy dwa rejsy pokrótce: w życie wpływają w czółenku kołyski i stąd odchodzą w trumny ciasnej łódce. Lecz osobliwy mają tutaj zwyczaj zejść wiele głębiej niż drzewa korzenie podziemne szlaki do kruszca wytyczać, czym rozjuszają diabłów całe plemię. 9
Bytom niebiańskim też zabrali spokój: wieże jak ostrza mają tu kościoły i szczep nomadów pruje puch obłoków, rzeźbiąc widziane później tam anioły. Jeszcze w ich mowie przedziwną techniką na twardej gamie gra rodzimy dialekt, co jest miksturą z trzech różnych języków, z całym indeksem tego wad i zalet. I każde słowo jest szorstkim zaklęciem, które na ląd ten cierpkim miodem ścieka. Na ostateczne sensu odsłonięcie komuś na pewno dane jest doczekać. Lecz póki płyną kołyski i trumny, a swej ojczyzny poszukują ptaki, niech słońce znaczy wciąż rumieńcem dumnym odczytujących pośród ścieżek znaki. Z potoków schodzą chwilowe lodowce, kręcą się koła szybów jak wrzeciona. Jeszcze iść muszą bezskrzydli wędrowcy i jest ta ziemia jeszcze niespełniona.
10
Józefka. Grudzień. Poranek
Mojej dzielnicy, byłem jej winien Miasto nieco dalej. Tutaj prawie wioska, w widły dwóch arterii złapane uliczki. Chrzęści śnieg pod stopą, gdy się schodzą ludzie na mały przystanek. To wymiar profanum. Sacrum: taniec świateł pod rękawiczkami – idą, półśpiąc, dzieci na wczesne roraty. Szarość. Zimno. Grudzień. Toczy się samochód, jeden, drugi, trzeci. Wnet gasną latarnie. Las jest niedaleko. Rzekę dławi tama, więc leniwie płynie strumyk-półwspomnienie. Kiedyś na jej wodach Cesarstwo wspierało swoją ostrą krawędź o inne Cesarstwo. Teraz zapomniano, czym były imperia. Miasto nieco dalej. Śnieży tylko trochę. Przysiadł kruk na płocie. Albo gawron – nie wiem. Może się pokusi na dobroć karmnika. Miasto nieco dalej. Tutaj prawie wioska, dzieci idą z rorat, autobus odjechał. Dajcie mi spać jeszcze. Albo nie pozwólcie. Tutaj czas się sączy rzeką, która znika.
11
Thomas, czyli Tomasz
I. Zdjęcie, które czasem wyjmuję z pudełka i patrzę na uwiecznionego mężczyznę. Tomasz, brat prababci, o nieco pucołowatych policzkach i gęstych, kruczych włosach, w mundurze Wehrmachtu, na kołnierzu patki jak dwie srebrne żyletki. Jego szwagier ma podobny portret, tyle że robiony parę lat wcześniej, więc pod szyją wiją się symetrycznie dwa wełniane wężyki, jak to pod koniec lat dwudziestych wyglądał był artylerzysta krakowskiego pułku. Dwie czarne perły oczu Tomasza pełne czystego blasku, bez zaciętości ani wstrętu do czegoś czy kogoś: przyszło powołanie pisane gotykiem, to poszedł. Rodzina była zbyt liczna, żeby się bawić w jakieś kombinacje. II. Nie wiadomo, czy był karny lub czy popełnił zbrodnie. Jest rodzinne podanie, jak zakończył służbę. Otóż mógł mieć więcej szczęścia i podczas wściekłego szturmu wejść w skrzyżowanie linii snajperskiej lunety – 12
ale on utopił się w bagnie. Mam go przed oczami w pułapce wysokich butów wwiercających się w dno, na krótką chwilę, zanim puste krużganki płuc zamienią się w cysterny gęstawej polewy, gdy klnie albo modli się, albo jedno i drugie. Jeśli go znaleźli lub znajdą, to właśnie tak: w kurtce z ciężkiego sukna, zastygłego w panice. III. Pradziadek jedzie na rowerze i mruży oczy, patrząc w stronę rozżarzonego otoczaka słońca i myśli: co by było? Tomasz wróciłby z wojny, założyłby rodzinę, byłby lubianym gościem na ślubach sześciu synów i dwóch ukochanych córek. Jechaliby obok siebie po nierównych kasetonach szarawego bruku, gdzieś tam, ku królestwom ziół i czereśni, może księstwom malin. Ale było inaczej. Thomas, czyli Tomasz, w mauzoleum z mułu, wyliczony pośród zmiażdżonych w szczękach Ostfrontu, szwagier artylerzysty z krakowskiego pułku. Bez niego przeciętna saga zwykłej śląskiej rodziny byłaby – tak, tak – jakoś kaleka, niepełna.
14