Słowiański apostoł

Page 1

Zdzisław Dudek

Słowiański apostoł

Biblioteka Śląska Katowice 2020


© Copyright by Zdzisław Dudek, 2020 © Copyright by Biblioteka Śląska w Katowicach, 2020

ISBN 978-83-64210-73-0

Skład i łamanie Zdzisław Grzybowski Adiustacja Jan Baron Projekt okładki Ryszard Latusek Na okładce wykorzystano ryciny ze zbiorów Biblioteki Śląskiej przedstawiające św. Jacka Odrowąża Druk i oprawa Biblioteka Śląska w Katowicach


Boga chwalcie, przykazań przestrzegajcie, bo cały w tym człowiek.



1 Jesień w zupełne władanie wzięła ziemię śląską. Żółty liść brzozy zaścielał gaje, dęby nieskore do zimy się sposobić z pierwszym szronem okrywały listowiem spadły owoc. Po osadach rogaciznę na ostatnich pożytkach wypasano, by siana na zimę oszczędzić. Rozwieszone na żerdziach dosychały snopy wyroszonego lnu. Opał z posuszu pod dachem składano. We dworze komesa Eustachego zgiełk panował od świtu, włodarz zwykł był sam wszystkiego dojrzeć. Z pierwszym kurem, przed świtaniem jeszcze, wstał, parobków pobudził, służbie czeladnej ogień nakazał rozniecić. W staraniach jego wspierała go żona Beata. Mimo że z niemowlęciem przy piersi – od zajęć domowych się nie uchylała. Również ksiądz Szczęsław przed świtaniem jeszcze modlitwę poranną zakończył i do drogi się sposobił. Dziś rano, w dzień Świętego Łukasza Ewangelisty, komes Eustachy Odrowąż, kasztelan w Kamieniu, z pocztem zbrojnym ruszał do Krakowa. Powodem jego peregrynacji było ważne wydarzenie. Jeszcze w sierpniu, w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, przysłano z Krakowa umyślnego z wiadomością, że do stolicy Małopolski przybędzie legat papieski z relikwiami Świętego Floriana. Takiej okazji nie sposób przepuścić, więc z niezwykłą starannością sposobiono się do drogi. Wieść była powszechna i znana w każdym grodzie, klasztorze, kasztelu, wiosce, leśnej osadzie. Wszyscy urodzeni tam chcieli być i walory rodowe pokazać. Konkurowały z sobą na tym polu rody 7


znamienite, sposobem wszelkim o prymat zabiegając. A więc familia Lisów nieustannie do najwyższych urzędów w księstwie aspirująca i przy tej okazji chciała się z najlepszej strony pokazać. Z rodu tego wywodził się też wojewoda krakowski Mikołaj. Krok za nimi byli Gryfici zwani Świebodzicami, dumnego gryfa jako znak rodowy mający, a we własnej familii wiele znaczących postaci. Miejsca ustępować nie chciały wpływowe rody Awdańców, Powałów i Łabędzi. Parantela Odrowążów, mimo że poza księstwem krakowskim, na śląskiej ziemi miała swoją siedzibę, zwyczajem dawnym do Krakowa ciążyła. Dwór w Kamieniu przed zimą był należycie opatrzony. Groch, zboża, proso, gryka z pola zebrane. Len z siemienia wymłócony i wyroszony przed międleniem dosychał. Konopie we wiązkach swej pory czekały. Skrzynie i beczki w spichlerzu ziarna wszelakiego pełne. Miód z leśnych barci podebrany i w antałkach dochodził. Zebrano też plon, którym bór darzył, grzybów nasuszonych sznury u powały wisiały, solone zaś w faskach do komory złożono. Z mięs dziczyzna peklowana w beczkach dojrzewała i wieprzowina wędzona u krokwi zawieszona swej pory czekała. Można więc było spokojnie dom choćby i na dwie niedziele opuścić. Pani Beata sprzeciwów nie wnosiła, bo i czas był spokojny, wici wojnę głoszących nikt nie rozsyłał. Tak też w dwa pacierze później poczet gotowy do podróży stanął na dziedzińcu. Dziesięciu zbrojnych, którym sam Komes przewodził. By drogi pospieszyć, nie prowadzili z sobą telechy, jedynie sakwy przy siodłach potrzebnym dobrem napełnili i cztery juczne konie z sobą wiedli. Podróżować zamierzali szlakiem wzdłuż rzek biegnącym. Wcześniej już pan Eustachy ze swym kapelanem, który do stolicy krakowskiej wielokrotnie wędrował, drogę obgadał. Nim nogę w strzemię włożyli, kapłan komesa czytania Ewangelii dopełnił. Na dzień dzisiejszy osiemnastego października roku Pańskiego 1183 za patrona Świętego Łukasza mający poucza nas Pismo Święte słowami następującymi: „Pospiesz się, aby przybyć do mnie szybko…”. Słowa te uznano za pomyślną zapowiedź. Również refren psalmu o treści „Królestwo Pana głoszą jego święci” przyjęto jako dobrą wróżbę. Jeszcze tylko ostatnie pożegnanie i ojcowskie błogosławieństwo dla potomka, Jacek bowiem, syn komesa, w zupełno8


ści niemowlęciem jeszcze był. Ledwie piąty miesiąc mu zszedł. Nie mogło więc dziecię z ojcem w tak znojnej eskapadzie brać udziału. Poczet w rodowych barwach Odrowążów z kopyta ruszył, kurz na suchym dziedzińcu wzniecając. Szlak, jaki obrali, podzielony był na siedem etapów. Pierwszego dnia zamierzali dotrzeć do Koźla i tam na nocny popas zostać. Na czas nieobecności włodarza pani Beata przyjęła na siebie wszystkie obowiązki męża. A zajęć we dworze w przedzimowy czas nikomu nie brakowało. Jak powiadają, suchych drew na zimę nigdy za wiele. Stawiano więc w lesie sągi z drągowiny, by dosychały. Zwozić będą saniami, gdy śniegi ziemię pokryją. Jeszcze leśne barcie przejrzeć i samobitnie opatrzyć trzeba, by niedźwiedzie szkód nie narobiły. Na gumnie też roboty huk. Len wyroszony przesortować i międlić pora zaczynać, a włókno wyczesać. Wełnę owczą do prządki gręplować, konopie z paździerzy obłupić. Kołowrotki opatrzyć, krosna narychtować. Z pierwszym mrozem czas na młockę zbóż nadejdzie. Nim wicher listopadowy w nagich konarach dąbrowy zawyje, nim rozpustnice jesienne grunt rozmoczą, wszystkie zasiewy ozimin muszą być skończone i orka pod jare uprawy wykonana. Jedynie garbowanie skór wołowych i owczych można na czas pluchy zostawić. Młodej gospodyni energii nie brakowało, doświadczeniem wspierał ją podeszły już w wieku zarządca Marek. Obowiązek matczyny spełniając, dziecka dopatrzeć musiała, zarządcy nadzór prac polowych i leśnych zleciła, a sama domową chudobą się zajęła. Z każdą godziną, z każdym dniem pilnych zajęć ubywało. Również jeźdźcom komesa czas drogę skracał. Jechali teraz przez odwieczne, bezkresne bory, przez dąbrowy świetliste, a puszcza znaków była pełna, że do zimy się sposobi. Wszelki zwierz zimowe okrycie przywdział, wiewiórki rude orzechem i bukwią dziuple napełniały w rytmie, który pstrokaty dzięcioł na sośninie wybijał. Na łęgach łosie soczyste pędy ogryzały. Jelenie rykowiska zakończyły i w niedostępnych ostępach sił przed zimą nabierały. Niedźwiedzie na wiatrołomach gawry stroiły, w dąbrowach dziki w opadłym listowiu pod dębami buchtowały, pożywnych żołędzi szukając. Borsuki sadłem obrastały, a w noce księżycowe wilcy ponurą pieśń głosić zaczynali. Podróżującym w zbrojnym orszaku leśny zwierz niestraszny, gwar gromadny słysząc, zawczasu z drogi 9


uchodził. Czasem tylko jarząbek spłoszony furknął spod kopyta, stadko cietrzewi z wiosennego wywodka się poderwało. A bywało, że i głuszka do lotu gromadkę odchowanych pociech podniosła. Oni jednak na ochotę czasu mitrężyć nie zamierzali i utartym szlakiem do celu parli. Na pierwszy postój stanęli, gdy słońce do zenitu się wzniosło. Słoniny solonej z chlebem przegryźli, wodą z ruczaju popili, koniom owsa zadali i po niedługim odpoczynku stępa ruszyli, bo za dnia jeszcze kwatery chcieli poszukać. Pachołkowie wypoczęci brzozowymi witkami konie popędzali. Przed grodem na Koźlu, gdy las zaczął rzednąć, chorągiew ze znakiem rodowym rozwinęli, by straże warowni poznały, kto zacz przybywa. Przyjęto ich z otwartymi rękoma, komes Eustachy bowiem w dobrej komitywie z miejscowym włodarzem był. Zajazd na podgrodziu też chętnie gości przyjmował, toć to zarobek nie lada i wieści z kraju nowe. A i honor niemały znakomity poczet pod własną strzechę przyjąć. Karczmarz dwa antałki piwa na stole postawił, miodu syconego dla komesa i księdza Szczęsława podał i kiełbasy wędzonej w jałowcowym dymie pęt kilka. Jeszcze tylko konie rozkulbaczyć, żłoby sianem napełnić i samemu można było wieczerzę spożyć i na grochowinie legnąć. Nie odpoczywał jedynie pan Eustachy, zaproszony do kasztelu się udał, by z gospodarzem nowiny wymienić. Wrócił do gospody późno, mimo że gospodarz gościnę oferował, wolał być przy swoich ludziach i dopatrzyć wszystkiego. Świtaniem zadano koniom sutego obroku, nim wierzchowe żłoby opróżniły, był czas na posiłek dla wędrowców. Kolejny dzień w siodle, dobrze, że pogoda słoneczna, mimo że ranek chłodem szczypał. Celem drugiego dnia podróży był Racibórz, słowiański gród i podobnie jak Wrocław i Opole siedziba piastowskich książąt. Od lat dziesięciu stolec raciborskiego księcia zajmował Mieszko Laskonogi, władca rzeczywisty, mimo że ułomnością przez los pokarany. Kasztel raciborski za czasów jego władania solidny, załoga też karna i wyćwiczona w wojennym rzemiośle. Dzieciństwo spędził książę na ziemi saskiej, wraz z ojcem przed srogością kuzynów uszedłwszy. Tam też nauki pobierał, a gdy dorósł, mieczem swoją dziedzinę odebrał, na tron książęcy powrócił, by samowolę dzielnicowych władyków ukrócić. Gorzki chleb wygnania był wspomnieniem i przestrogą. Podzielona niefortunnym testamentem Bolesła10


wa Krzywoustego polska kraina w coraz większą niemoc popadała, a kresu tej sromoty widać nie było. Piastowie, ród panów przyrodzonych, często wiecowali, o przyszłości ojczyzny radzili. A gdy argumentów nie stało, za miecze chwytali, nierzadko obcych na pomoc przyzywając. Czasy świetności stawały się wspomnieniem coraz bardziej odległym. Wszyscy niemal książęta piastowscy chcieli Polski silnej i zjednoczonej, byle tylko pod ich berłem. Ustąpić nikt nie zamierzał. O tym jednak komes z księciem rozmawiać nie chciał. To sprawa Piastów możnych, a kto palce między nich wciska, ten się poparzy. Wielu nadzieje wiązało z legatem papieskim, który do Krakowa z relikwiami Świętego Floriana podążał. Być może zebrany przy tej okazji ród piastowski wykrzesze z siebie wolę zjednoczenia. Od zarządcy otrzymał pan Eustachy wiadomość, że książę dzień wcześniej zamek opuścił. Sprawy niebagatelnej wagi powiodły go do Opola. Czy będzie w Krakowie, o tym nikt nie wiedział. W tej sytuacji wypadało jedynie co rychlej skorzystać z gościny na podgrodziu, bo znużenie wojażami w drugim dniu podróży dawało się we znaki. Pocieszeniem było, że następnego dnia ruszą w dalszą drogę w towarzystwie kupców, co szlak dobrze znają, bo z żup wielickich sól do Opola, Raciborza i Wrocławia wożą. Teren stawał się teraz trudniejszy, kamieniami usłany. Olza, wzdłuż której przyszło im teraz podążać, to bardziej potok górski niż rzeka. A brzegi jej klonem i jodłą porastały. Droga się poprawiła, gdy do Wisły przeskoczyli. Rzekę w tym miejscu szeroką w Strumieniu brodem przeszli i prawym jej brzegiem do celu zmierzali. W siódmym dniu wędrówki, nim słońce za górę się skryło, ujrzeli wieże katedry krakowskiej.

2 Sprawujący swój pontyfikat w burzliwym dla Kościoła czasie papież Lucjusz III uległ żarliwym i wielokrotnym prośbom krakowskiego księcia Kazimierza i postanowił odprawić do Polski relikwie umęczonego za wiarę chrześcijańską Floriana. Pieczę nad świętymi szczątkami na czas podróży powierzono biskupowi Idziemu z Modeny. Jeszcze wczesnym latem wyruszono w długą podróż, 11


bo zimą tym szlakiem niemożliwym było wędrować. Góry skaliste drogę przegradzały. Obrany trakt wiódł przełęczami Alp i pomiędzy niższymi, ale bardziej chłodnymi tatrzańskimi turniami. Spieszono się, by zdążyć przed zimą. Pierwsza pewna wiadomość dotarła z węgierskich Koszyc. Tam właśnie w miejscowym kościele na kilka dni zatrzymał się zdrożony legat. Wysłał jednak do Krakowa posłańca umyślnego, zapowiadając swoją obecność na dwudziestego siódmego października. Z poczuciem radosnego spełnienia wiadomość tę przyjęły wszystkie stany. Ma Wielkopolska Świętego Marcina, my też będziemy mieć znaczącego patrona. Na dworze książęcym ruch zapanował niebywały, bo też okazja po temu niebagatelna była. Światły dziedzic książęcej korony, najmłodszy z synów Bolesława Krzywoustego w zdarzeniu zamierzonym upatrywał szansy na jedność piastowskich władyków. Sam poznał życie z ponurej strony i nie godził się na swary wśród potomków Piasta. Dzieckiem jeszcze będąc, musiał na wygnaniu gorzkiego chleba obczyzny smakować. Cztery lata przebywał na niemieckim dworze, miał więc sposobność poznać język i obyczaje tam panujące. W polskiej krainie prawo powszechne dla wszystkich stanów zamierzał wprowadzić, stąd jeszcze za życia jako władcę prawego i sprawiedliwego go postrzegano. Jako książę krakowski doprowadził do synodu łęczyckiego i z najwyższą powagą traktował obrady duchownego gremium. Władca świadom był potrzeby normowań prawnych dla duchowieństwa, ziemian, a nade wszystko dla ludu poddanego. W wielkiej uroczystości z udziałem papieskiego wysłannika upatrywał szans na rzeczowe rozmowy o sprawach, które kraj trapiły. Naglącym stawał się zamysł zjednoczenia ziem polskich pod jednym berłem. Dziesiątki lat minęły, a Polska bez króla ostaje. Zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie tężały moce, które gotowe były ziemią Mieszka zawładnąć. Wyjątkowo niepokojące wieści nadchodziły z zachodu, cesarz niemiecki Fryderyk Barbarossa rósł w siłę zbrojną, orężem podporządkował sobie ziemie niemieckie i zapewne tylko dlatego nie przekroczył polskich rubieży, że w zatarg z papiestwem popadł, a własne zastępy zbrojne skierował potem na krucjatę do Ziemi Świętej. Biskup krakowski Gedeon cenił osobę piastowskiego juniora, wspierał jego poczynania, na dobre i złe przy tronie księcia stojąc. Sam także świadom za12


grożeń wszelkie wysiłki własnym staraniem czynił, by kraj przed wojną domową ochronić. Światłym i doświadczonym mężem był, wszak nauki w Padwie pobierał i miał to szczęście poznać tam Ubalda de Lucca, obecnego papieża. Żadną miarą nie przystawało mu więc w sekretne knowania i spiski się mieszać, ale widząc nieprawość, przeciwko Mieszkowi Staremu jawnie się postawił. Taka była potrzeba i taki czas, podłość przeciw prawdzie się srożyła, prawość zdradzie ulegała, prywata nad dobro kraju się wzniosła. Któż jak nie osoba duchowna tego autoramentu mogła rządzących napominać? Tak to w oparach rodowych waśni witać miano rzymskiego gościa. Lud nie do końca świadom politycznych intryg, nie zważając na to, że zarzewie domowej wojny po dzielnicach się tliło, na własny sposób wydarzenie znaczące zamierzał świętować. Jako też na podgrodziu przy drodze głównej ku południowej stronie wiodącej stanęły szeregi kramów z dobrem wszelakim zdrożonym wędrowcom przydatnym. Oferowano jadło i napitki, przyodziewek i użytkowe przedmioty. Piętrzyły się stosy łososia wędzonego i ryb wszelakich pośledniejszego gatunku. Dalej sery, twarogi i masło solone, a także świeże. Cech piekarski zachwalał chleb na różne sposoby wypiekany, posypany ziarnem kopru lub siemienia lnianego, kołacze miodem słodzone i te z zamorskimi bakaliami. Obok stały beczki ogórków kiszonych i kapusty też świeżo ukisłej. Piwowarzy własny wyrób zachwalali, z beczek dębowych w gliniane kubki pienisty napój lejąc. Wprost na ogniskach warzono w kotłach groch, ciecierzycę i kapustę z grzybami. Na dzień świąteczny, nie postny, wędzonego mięsiwa dodawano. Samym tylko patrzeniem można było się nasycić. Komes Eustachy swoją drużynę w karności trzymał, na swawolę nie przyzwalał. Wiedział, że pachołkowie po piwie do psot skorzy, a i bójki niekiedy przy takich zgromadzeniach się zdarzały. Nocleg na czas pobytu umówili w zagrodzie przy drodze do Wieliczki. Wiele chat na taką okazję stosownymi się stało, by przyjezdnych gości przyjmować. Bo nie tylko z okazji świąt wędrowcy z dalekich stron w tej okolicy się zjawiali. Znane od wieków żupy solne dostarczały kupcom na zamówienie sól warzoną w bałwanach, ale też kruszoną w antałkach i beczkach. Pod królewskim czy książęcym nadzorem 13


źródła solne dochód znaczny przynosiły. Tym samym urząd żupnika cieszył się poważaniem. Czerpał też korzyści z bliskości żup solnych lud miejscowy, kupcom gościny i wiktu ustępując. Onego ranka w dniu dwudziestego siódmego października dzwony katedry krakowskiej wezwały miejscowych i przybyłych na procesję. Tak postanowił główny organizator, biskup krakowski Gedeon. Na siedem mil przed miasto z pocztem książęcym i ludem zgromadzonym wyjść zamierzał, aby powitać papieskiego legata. Straże miejskie procesję formowały o ład ustalony dbając, drużyny ceklarzy porządku ustalonego pilnowały. Na czele iść miało duchowieństwo krakowskie i biskupi z ościennych diecezji oraz książę i rodzina panującego. Za książęcym orszakiem stawały rody znamienite. Pierwsi Lisowie ze znakiem strzały sygnalnej, za nimi Gryfici, Świebodzicami zwani. Na poczesnym miejscu znalazł się też poczet Odrowążów ze znakiem strzały Świętego Sebastiana na tarczach. Potem szedł ród Ciołków aż z ziemi sieradzkiej przybyły, dalej Jastrzębce z Janowic. Byli też Nałęczowie z Mazowsza, Wierszycowie z zawołaniem Oksza w błękicie barw własnego godła. Za nimi żółtym odcieniem odmieniał się znak rodu Rawiczów. Pod znakiem Nowina zgromadzili się rycerze z północnej części Mazowsza się wywodzący. Ziemia sandomierska wyróżniała się godłem Ślepowron. Ze wschodu dotarł znany na lubelskiej ziemi bitny ród Toporczyków z toporem na tarczy. Ze śląskiej krainy przybyły rody Drogosławów i Grzymałów. Wielkopolską ziemię reprezentowały godnie familie Trzywarów z półkozicem na tarczy i Pomianowie pod własnym znakiem. Wielobarwne tarcza oznajmiały obecność Zarębów z sieradzkich równin. A pomiędzy nimi w kilku miejscach widoczne były tarcze ze znakiem Avdank, poszczególne gałęzie licznego rodu Awdańców oznajmiając. Za tymi znaczącymi rodami wiele różnych pomniejszych familii z każdej strony piastowskiej dziedziny. Za patrycjatem pospólstwo, orszak kończyła liczna rzesza plebsu. Na dany znak z powagą i w zgodzie ruszyło zgromadzenie na spotkanie z gościem niosącym nadzieję. Natenczas wielu wiarę dawało, że obecność świętych relikwii odmianę na lepsze przyniesie. Poruszenie zapanowało wśród uczestników procesji, gdy pojawił się giermek na spienionym koniu. Jednym tchem przekazał 14


biskupowi wiadomość. Orszak legata w honorowej asyście traktem od Bochni wiedzie wystawiony na tę okazję poczet Lisów pod własnym znakiem. Przezacny gość na nocleg zatrzymał się w Niepołomicach. Po mszy porannej w miejscowej kaplicy ruszyli do przeprawy. Wisłę promem przebyli i doliną wiślaną zmierzają w stronę Krakowa. Spotkanie obu orszaków nastąpiło wczesnym popołudniem we wsi Rybitwy. Padł na kolana krakowski władyka i duchowieństwo, a za nimi cały lud zgromadzony. Powitał gościa łacińskim słowem biskup Gedeon. Zgromadzeni, klęcząc, przyjęli błogosławieństwo papieskie i ze śpiewem ruszono w stronę Wawelskiego Wzgórza. O taką powagę, o taką zgodę zabiegał też książę Kazimierz. Starania jego od tego dnia miały być wsparte kultem świętego patrona. Dwudniowe uroczystości zakończono ogólną modlitwą, relikwie natenczas złożono w krakowskiej katedrze. Z należnymi honorami uroczystości dopełniono, godnie i hojnie pożegnano biskupa Idziego. Ksiądz Szczęsław uznał, że jutro pora w powrotną drogę ruszać. Komes Eustachy miał na tę okoliczność inne plany, odmiennym też zamierzał wracać szlakiem. Lat temu kilka zamówił w Tyńcu u ojców benedyktynów nowy sakramentarz i Pismo Święte. Wydatek to znaczny jednak z myślą o potomnych czyniony i nie przerastał możliwości komesa, który z pełnionego urzędu przychody czerpał. A przy tym, przezornie gospodarując, z własnej dziedziny niemały miał też przybytek. Na straganach krakowskich zakupił więc sukna przedniego czterdzieści łokci i tkaniny jedwabnej niemało. Nabył też kilka tuzinów grotów do strzał, pół tuzina grotów do oszczepów, dwie rohatyny. Kupił również pięć toporów ciesielskich, a cztery korce solnego kruszcu w juki zapakowali. Dzień cały zszedł im w podróży, nim ujrzeli posadowiony na wapiennej skale klasztor benedyktyński. Braciszkowie, przywykli do swojej powinności, przybyłych serdecznie przyjęli, skromnym, ale pożywnym jadłem nakarmili i pod dach własny na nocleg zaprosili. Jeszcze tego dnia, przed wieczerzą, wzruszony ksiądz Szczęsław odebrał święte księgi. Nabytek w pergamin starannie owinął i do sakwy schował. Jutro świtaniem ruszają w powrotną drogę. 15


3 Jedną niedzielę zajęła również powrotna wędrówka pod rodzinną strzechę. Szóstego listopada, w dzień Świętego Leonarda Pustelnika, zajechali na kamieński kasztel umęczeni podróżą wędrowcy. Pan Eustachy służbie konia oddał i pobiegł do domu ciekaw zmian, jakie zaszły w czas jego nieobecności. Już od progu rzucił wiązkę pytań: – Zdrowi wszyscy? W stajni porządek? Łaja się oszczeniła? Pani Beata z obowiązkami domowymi radziła sobie wybornie, rodzina zdrowiem tryskała, a resztą zajęła się służba, która swoje powinności sumiennie spełniała. O tej porze roku najwięcej zajęć miał Witosław, który wraz z najstarszym swoim synem Sławborem opiekę nad leśną zwierzyną i łowieckimi przyborami sprawował. Doglądali też sfory psów gończych. Pan Eustachy już na dzień następny planował objazd pól. Szczególnie frapowały go zasiewy ozimin. Z Witosławem umówił się na późniejszą porę. – Cała zima przed nami na ochotę. Da Bóg zdrowie, to może i krwi wilczej utoczym – odpowiadał łowczym na zachęty do polowania. Dzień w listopadzie krótki, więc jeszcze przed wschodem słońca trzeba było wyjechać, by upraw dojrzeć. Na Niwkach i w Kalinowicach trzy łany pod jare zasiewy wyznaczono. Ozimin było tutaj łanów dwanaście. W Izbicku trzy staje pod konopie zajęto, bo tam grunt niższy, a na takiej roli konopie się udają. Na Otmicach za wapiennikami czternaście łanów oziminy zdrową, zieloną runią urodzaj na rok przyszły zapowiadało. Kontent z oględzin komes mógł się w dniach następnych sprawom urzędowym poświęcić. Skarg kilka wniesiono do jego urzędu z Gogolina, Górażdży, Strzelec i innych podległych mu wiosek. Naród miejscowy pracowity, zaradny, uparty, jednak powszechną wadę miał, swarliwy był do przesady. Sprawy, bywało, że błahe i komiczne, pod osąd wnosił. O starą kurę, co ją lis do lasu poniósł, o jajek kilka, o wiązkę lnu przed urząd komesa z petycją stawali. Filozoficznych trzeba się było imać forteli, by ukontentować wnoszących skargę. A bywali i tacy, co kilka razy w roku z desperacją niemałą zażalenia przedkładali. Na dzień Świętego Leona dziesią16


tego listopada roku Pańskiego 1183 pierwszą po swym powrocie rozprawę wyznaczył, skarżących oraz świadków powiadomić kazał. Stanęła przed wysokim urzędem wdowa z gromadką zapłakanej dziatwy. Sama przez łzy wnosiła zażalenie: – Bo to, Panie Wielmożny, dwie barcie w lesie przy małym łęgu jeszcze mój nieboszczyk narychtował. Miodu z tego niewiele było, ledwie dwa garnce, a czasem trochę więcej, jak rok był miodny to… – Z czym żeście przyszli? Skargi waszej wysłuchać mam wolę. – Kuzyn nasz i kumoter, co za strumieniem ma chałupę ze strzechą dziurawą i bez płota nijakiego… – Napominam was po raz drugi, jakąż to skargę wnieść chcecie? Trzeci raz nie będę. – Miód z naszych barci wybrany, kuzyn Falisław to sprawił i jeszcze ludziom się chwalił. Wezwany na ten sam dzień przez kancelistę podejrzany przed urzędem stanął. Sama jego fizjonomia potwierdzała słowa wdowy. Galoty ledwie sznurkiem konopnym spięte, dziurawe w kilku miejscach. Kubrak barani też w nie lepszym stanie, a ciżmy takie, że w obuwiu szedł, a bosy ślad zostawiał. – Skarga na was jest, miód z cudzej barci wybieracie. Prawda to jest? – komes zwrócił się do podejrzanego. – A bo to można, Panie Przemożny, babom wiarę dawać? Com znalazł, tom wziął. – Barć ciosnem znaczona? – A gdzieby nie. Jeszcze mój nieboszczyk znaki poczynił – wtrąciła wdowa. – Toć może i były ciosna, alem ich nie widział. – Oddacie miód? – A skąd ja go wezmę? Już dawno zjedzony. A barcie samowtórne były. – Łżesz – zakrzyknęła poszkodowana – toć barcie dziane, płaszką z okiem opatrzone i samobitnie przed niedźwiedziami założone. – Może i były. Jam tego nie widział, bo mrok już był. – Widzicie to, panie, jak zwykły złodziej po mroku do cudzego się skradał! 17


Sprawa stawała się oczywista, sam przyzwany zdarzeniu nie zaprzeczał, nie było potrzeby ponad miarę rozprawy przeciągać. Komes wydał wyrok: – Falisławie, mocą przyznanego mi urzędu wyznaczam ci obowiązek zadośćuczynienia obecnej tu wdowie. W trzy dni oddasz coś ukradł. Jako karę nakazuję wymierzyć ci dwadzieścia kijów. A gdybyś w terminie zadośćuczynienia nie spełnił, naznaczam ci karę stu kijów. I jeszcze to ci powiem, że Najświętsza Maryja Panna też niewiastą była, więc miej szacunek do niewiast. Słowne protesty Falisława przerwali pachołkowie, którzy powiedli go nałożoną karę wykonać. Dwa dni jeszcze zeszło, nim skargi wszystkie wniesione do kancelisty komes rozpatrzył. Tymczasem jesienne szarugi ogarnęły śląską ziemię, chłodne wichry niosły tumany ciemnych chmur. A te wilgocią brzemienne oddawały ziemi nadmiar wody. Przybrały rzeki i leśne ruczaje, na łęgach pojawiły się zalewiska, dogodne ostoje dla nielicznego już ptactwa wodnego stanowiąc. Po rozpustnicach mrozy przyjdą, takie było ludowe porzekadło i odwieczne prawidła aury. Deszcz jednak padać nie przestawał, a nadmiar wody w korytach cieków się nie mieścił. Złe nudzi się szybko, więc osadzony przy kominach i w kureniach naród zmian upatrywał. A te jakby się nie spieszyły, niebo ciemne słońca upragnionego pokazać nie chciało. Mokrym chłodem przeszedł dzień Świętej Barbary. Pojaśniało dopiero na dzień Świętej Łucji, męczennicy o jasnych oczach. Przywoływano więc na tę okazję przysłowia wśród ludu krążące: „Po Świętej Łucji pogoda, na koniec grudnia śnieg poda”. Jakoż adagium to zdawało się spełniać z każdym dniem wyraźniej. Słońce zza chmur coraz częściej wyglądało, a poranki szronem bielały. W sposobny czas przypomniał sobie pan Eustachy Witosława zachęty. Pora do kniei z gończymi ruszyć, wezwał więc łowczego do siebie, by się w ofercie jego rozeznać. – Syn, mój Sławbor – zdawał sprawę Witosław – wypatrzył kilka stanowisk borsuków. Na domowe potrzeby sadła borsuczego czas dobyć. Koło Ligoty rędzina na kamiennym podłożu, nory głębokie nie będą. Zwlekać też nie trzeba, bo jak mróz ziemię zwiąże, trudno będzie poradzić. 18


Ruszyli dnia następnego w łopaty, motyki i topór tylko wyposażeni. Eustachy, Sławbor i czterech pachołków wierzchem, na koniach. Spieszyć się należało, bo dzień grudniowy niedługi, a bywa, że borsucze nory rozbudowane są do miary niepojętej. Czasami nawet pod pniem drzew rosłych skryte. Wiedli ze sobą dwa gończaki na otokach troczone, by za zwierzem po lesie nie goniły. Sadło borsucze wiele pożytku do domu wnosi. Lekiem bywa przy zaziębieniach i na płucne choroby. Smaruje się nim rany trudno gojące. Zwierz przed zimą, nim w sen zapadnie, intensywnie żerując, wszelkie dobra w sadle gromadzi w objętości takiej, by do wiosny starczyło. Może więc i człowiek z jego zapobiegliwości skorzystać, sadła dobywając. A gdy zjełczeje i niestrawnym się staje, za smar do rzemieni uprzęży służy, by od suchości nie pękały. Ze skór borsuczych sakwy dla podróżnych i ochotników są wytwarzane. Skóra borsucza żadnej wilgoci nie przyjmuje, więc krzesiwo i hubkę w niej noszą podczas długich wypraw. Przy pierwszej norze psy nijakiego zainteresowania nie wykazywały, a to oznaczało, że nora jest pusta i zwierz inne legowisko na czas zimy sobie obrał. – Dwie mile stąd jest drugie siedlisko. Tam sprawdzić trzeba – zaproponował Sławbor. Ruszyli więc w stronę uroczyska Oleszki. Tym razem wybór okazał się trafny. Dla pewności łowczy obszedł okolicę nor. Świeże latryny były potwierdzeniem obecności zwierza. Psy także dawały znaki, że pod ziemią jaźwiec skryty siedzi. Zaczęła się robota na kilku frontach naraz. W ruch poszły łopaty i motyki, toporem co grubsze korzenie odcinano. Psy zwolnione z otoka same, na własną łapę, też próbowały do zwierza się dostać. Trzy godziny niemal na kopaniu zeszło, nim pies zwarł się z pierwszym borsukiem. Pan Eustachy z oszczepem w pogotowiu stojąc, pospieszył z pomocą i gdy borsuk w swej zajadłości łeb zbytnio wychylił, ugodził go w kark i do ziemi przygwoździł. Celnie trafiony drapieżnik szybko znieruchomiał. Należało dalej kopać, bo zwykle na zimę kilka borsuków w jednej norze zasypia. Przypuszczenia się potwierdziły, zajadłe ujadanie psów oznaczało kolejny kontakt ze zwierzem. Tym razem był to wyrośnięty samiec i łatwo nie dawał za wygraną, boleśnie kalecząc psie nosy. Ugodzony oszczepem jeszcze szcze19


rzył zęby. Rozochoceni sukcesem pachołkowie z większym entuzjazmem przystąpili do dzieła. Ustąpić też nie chciały psy, mimo że ich nosy krwią ociekały. Gdy czwarty borsuk legł na pokocie, zdawało się, że to koniec polowania. Człowiek ze swoimi niedoskonałymi zmysłami może się mylić. Pies nie myli się nigdy i tylko od doświadczenia ochotnika zależy zakres wykorzystania jego wrodzonych predyspozycji. Sławbor mimo młodego wieku posiadał instynkt łowcy i wiedział, jakie znaki dają mu czworonożni pomocnicy. Gdy ledwie dwuletnia suka wabiąca się Pogna zaczęła kopać grunt w miejscu już przekopanym, jeden z parobków chwycił ją za obrożę i starał się odciągnąć. – Zostaw – nakazał Sławbor. – Ona wie, co tam jest. Rozmowę łowców wykorzystała stara, doświadczona borsuczyca. Sprężyną wyprysła z bocznej komory, między nogami parobków z wykopu wyskoczyła, pomknęła w las. Psy samorzutnie rzuciły się w pogoń. Nie ubiegły nawet jednej stai, jak osaczyły borsuka, ten, nalany sadłem, był zbyt powolny na ucieczkę. Jednak nie zamierzał tanio oddać swej skóry. Zadem oparty o pień starego dębu odgryzał się ujadającym gończakom. – Pobiegniemy wesprzeć psy – zaproponował pan Eustachy. – To zbyteczne, jeśli pobiegniemy, borsuk będzie dalej uchodził – skwitował Sławbor. – Można tylko wolno i w pojedynkę z oszczepem podchodzić. Sprawę rozstrzygnęła Pogna, gdy zdesperowany borsuk chwycił za nos jej towarzysza, ona wykorzystała dogodny moment i za kark ucapiła zwierza. Ze skruszonymi kręgami legł ostatni drapieżnik. – To będzie pies pana Eustachego, radzę go sobie przysposobić i hołubić przy każdej okazji. Jeśli gończy bierze tak zdecydowanie borsuka, to i niedźwiedzia się nie ulęknie – zawyrokował młody łowczy.

4 Spóźniona o miesiąc cały aż z Wenecji nadeszła oczekiwana przesyłka. Sześć ram okiennych ze szkłem wyprodukowanych na wyspach Murano. Ta nowina, mało jeszcze nad Odrą znana, jedy20


nie w formie witraży w niektórych kościołach niekiedy się pojawiała. Bo też wydatek to był znaczny i nie zawsze takowy parafia udźwignąć mogła. Dbający o bliskich pan Eustachy mawiał, że nic, co dla rodziny, za drogie nie jest. Głównie z myślą o potomnych ten zakup poczynił. Zwyczajem miejscowym okna przesłaniano pęcherzami wołowymi, dla lepszej przejrzystości sadłem wieprzowym powierzchnię smarując. Mimo to w okresie jesieni i zimy półmrok w pomieszczeniach panował. Szkło eliminowało tę niedogodność, bo znacznie więcej światła dziennego przepuszczało. – Będą pociechy mieć pożytek, gdy pora przyjdzie do nauki ich sposobić. Cieplej i widniej będzie w zimowy czas. W izbie przeznaczonej dla rodziny niezwłocznie założono ramy oszklone. Kamienny piec, na którym ciągle płonął ogień, dawał dostatek ciepła nawet w srogie mrozy. – Niestraszna nam zima zła – żartował ojciec, bawiąc się z potomkiem na rozłożonej wilczurze. Śniegiem jeszcze nie sypnęło, ale mrozy nadeszły tęgie. Każdy czas, odmierzany rytmem pór roku, miał swoje zajęcia przypisane przez naturę, obyczaj i potrzebę. Kiedy już mróz twardo związał ziemię i lodem grubym skuł wody, na łęgach i rozlewiskach zaczynał się doroczny zbiór trzciny. Sierpami cięta i wiązana w snopy stanowiła materiał do pokrycia strzech. Spośród służby wydzielano też kilku ludzi, by w czas stosowny nacięli wikliny. Kosze na zbiory i więcierze do połowu ryb będą wyrabiane z tego, co się uda zebrać. Przy kasztelu był warsztat koszykarzy biegłych w sztuce wyplatania. Teraz trwały żniwa surowca, na dalszą obróbkę przyjdzie czas wiosną. Z pierwszym śniegiem saniami zwożono cały urobek na wyższy grunt i w sterty układano. Na pierwszej ponowie do lasu odprawieni zostali Witosław i Sławbor. Zadaniem ich było po białej stopie zwierzynę tropić, ocenić stany pogłowia drapieżnych i zagrożenia z tego płynące. A przy tym wypatrzyć gawry i baczyć, czy tropów szatuna w pobliżu osad nie widać. Pułapki na kuny, gronostaje i lisy rozstawiać, za tropami rysia patrzeć, stan wilczych watah ocenić. Nim śniegi kopne spadną, zajęcia dla każdego starczy. Święto Bożego Narodzenia poprzedził post wigilijny i modlitewne czuwanie. Ksiądz Szczęsław w izbie jedliną według starej tradycji wyścielanej, nim mszę odprawił, opowiadał historię Narodzenia 21


Pańskiego zamieszczoną w Piśmie Świętym. Płonące świece i zapach jedliny wprowadzały świąteczny nastrój. Lud Boży, ochrzczony, ale nie wszystkiego świadom, z uwagą słuchał słów kapłana. To właśnie takie dni mocą tarana kruszyły pogański obyczaj i światło nowej wiary niosły. Jak wiele trzeba wysiłku, by ochrzczeni stali się chrześcijanami? – rozważał zadumany kapłan. W czas świąteczny post ścisły zdjęto i można było do woli ucztować. Podawano mięsiwo pod różnymi postaciami i we wszelakich gatunkach. Piwo i miód sycony przytłaczały stoły. Na ławach giermkowie, służba dworska, a wokół radość powszechna. W dzień dwudziestego dziewiątego grudnia pojawili się wysłani do puszczy Witosław z synem. Zdawali relację ze swych poczynań. – Tropów wilczych w kniei niewiele, śladów szatuna nie znaleźliśmy. Barłogi trzy pewne ustanowiliśmy. Pora zatem w knieję ruszać. – Ruszymy po godach. Jak niedźwiedź w gawrze, to i nie ucieknie. – Śniegi głębokie spadną, to i do puszczy się nie dostaniemy – argumentowali rozgorączkowani łowcy. – Poradzimy, jak będzie taka potrzeba, to poczwórny zaprzęg do sań założym. Po Nowym Roku śniegiem sypnęło, ale nie tak głębokim, by w wyprawie do lasu przeszkodzić. Komes nakazał przygotowania do wyjazdu poczynić. Nowe rohatyny, co je jesienią w Krakowie nabył, naostrzyć i na dębowych stylach obsadzić. Psy dobrze karmić, obuwie wysokie borsuczym sadłem nasmarować. Każdy szczegół jest ważny, polowanie na niedźwiedzia wielce ryzykownym bywa i tylko dla wytrawnych łowców zalecone. Przy polowaniu z barłogu istotną jest znajomość stosownego wyposażenia. Do takich łowów zwykła włócznia, choćby z najlepszej nawet stali, nieprzydatna. Głownia rohatyny winna mieć ostrze na łokieć długie i na trzy cale szerokie. Ten wymiar dawał pewność szybkiego wykrwawienia zwierza. Róg albo poprzeczka u nasady głowni równie solidna. To ważna część broni. W użyciu sprawia, że wbita w ciało zwierza głownia nie przechodzi na wylot, a opiera się na skórze i tym samym chroni łowcę przed zasięgiem niedźwiedzich łap. Drzewce nie dłuższe jak łokci cztery, koniecznie z dębiny lub jesionu. 22


Ruszyli świtaniem w dwa zaprzęgi konne saniami grochowiną wymoszczonymi. Psy także do siebie wzięli, by zapał do łowów miały i nie umęczyły się ponad miarę. Pierwsza gawra, którą zamierzali przepatrzyć, znajdowała się w okolicach uroczyska Miedziana. Na pół mili przed celem zeszli z sań. Koniowodnych przy nich jedynie zostawiając. Psy na otoki wzięto, a parobkom Witosław nakazał wyciąć dwie długie jedlinowe żerdki przydatne dla wypłoszenia kosołapego. Kierujący polowaniem ostatnich rad i przestróg udzielał i szyk ustawiał. Zwierza ruszonego skłóć miał pan Eustachy. Trzy kroki za nim, też z rohatyną, podążać miał Sławbor. Psy, kroków pięć z tyłu trzymane, zwolnione miały być z otoka tylko w razie nagłej potrzeby. W tych łowach decydujący jest czas, gdy kosmaty ruszony z barłogu na świat bielą pokryty wyskoczy, ślepnie na kilka sekund od światła. Tę chwilę musi wykorzystać ochotnik, by cios śmiertelny zwierzowi zadać. Łowcy stanęli u wylotu barłogu, a pachołkowie z drugiej strony, rumor wielki czyniąc, jęli dźgać żerdziami. W chwilę potem wypadła samica stara. Oniemiała od światła, „drabinę” na tylnych łapach zrobiła. Ten moment fortunnie wykorzystał pan Eustachy, wbił głownię rohatyny w pierś zwierza, a drzewce o ziemię zaparł. Czerwonym strumieniem na śnieg biały bluznęła gorąca posoka. Niedźwiedź słabł w oczach, Sławbor mógł się tylko przyglądać rezultatom. Psy na rozkaz zwolnione podskoczyły do gawry i ujadać zaczęły. Okazało się w barłogu był jeszcze roczny piastun. Osaczonego przez gończe Sławbor życia pozbawił. Było co świętować, dwa niedźwiedzie w jednym dniu to nieczęsty pokot. Mięso, skóry i sadła niedźwiedziego dostatek z jednej tylko wyprawy. Wieczorem już z pochodniami na dziedziniec zajechali. Wyległa gawiedź ubitych zwierzów oglądać. Przy łuczywach zdjęto skóry, a mięso poćwiartowano i do chłodnej komory złożono. Przemrożone będzie zdrowsze. Łapy niedźwiedzie wyborne danie stanowią i po zwyczaju starym łowcom, co w wyprawie udział brali, przysługują. Śniegiem obfitym sypnęło w drugiej połowie stycznia. Nikt do lasu się wybrać nie zamierzał, bo ani potrzeby, ani możliwości nie było. Gnuśne życie kmiotkom wieść przyszło, a kto drew nie naszykował, tego chłód nocami po plecach szczypał. Drogi główne po kilku dniach pogodnych przetarte były, więc wieści z róż23


nych stron szybko docierały. A nie były to radosne nowiny. Zgody między książętami ciągle nie było. To jeszcze nie otwarta wojna, ale jak tak dalej pójdzie, to nie da się uniknąć rozlewu bratniej krwi. Bunty wrocławskich książąt, zabieganie o protekcję u sąsiadów zachodnich pokoju nie wróżyły. Nie było sposobu, by z targającymi się o władzę władykami dzielnicowymi sobie poradzić. Bolesław Wysoki tracił wpływy w kolejnych grodach do śląskiej dziedziny należących. Mieszko Stary po władzę nad ziemią krakowską rękę wyciągał i o pomoc do Henryka VI się zwracał. Pod własne władanie zamierzał wziąć Mazowsze i Kujawy. Niemiecki władca, podobnie jak jego poprzednicy zajęty utrwalaniem stanu posiadania na zachodzie, niechętnie się angażował w sprawy wschodnich sąsiadów. To była zasadnicza przyczyna ocalenia piastowskiej dziedziny przed najazdem z Niemiec. Czas ten jednak dobiegał końca, z czego nad Odrą, Wisłą i Bugiem nie zdawano sobie jeszcze sprawy. Tymczasem zwykłe lokalne kłopoty ciągiem brutalnych zdarzeń dały znać o sobie. Na Gromniczną wilki wyją, powiada ludowe porzekadło. Tej zimy nie tylko zawyły, ale naczyniły co niemiara utrapienia. Z początkiem lutego pogoda jasna, a z nią mrozy trzaskające nastały. Wróżby z pogody były pomyślne i urodzaj zapowiadały. Zdarzenia, do jakich dochodziło, wręcz odwrotnie, grozą wiały. W uroczysku Wilidrogi wataha wilków do obory się podkopała i cały żywy dobytek wyrżnęła. W Czarnocinie jeszcze gorzej, od wilczej napaści nie tylko inwentarz padł, ale też cała rodzina włościańska zginęła. Wilk zimą panem, powiadali ludzie. Wnet w Leśnej na dzień Świętego Hieronima zwołano naradę i wielką obławę planowano. Roztopy, jakie nadeszły, zniweczyły wszelkie plany. Polowano więc na wilki z kuszą przy padlinie w noc księżycową i paści stawiano. Jedynie ten ostatni sposób przynosił wymierne rezultaty, tylko że samołówek ciągle było za mało. Kowalom w okolicy wyznaczono obowiązek po pięć sztuk pułapek wykonać, a opłacenie tej roboty z książęcej kasy przewidziano. Pogoda w lutym kapryśna była i wszelkie zamiary mieszała. Po kilku dniach roztopów nastały znów mrozy. Koniem do puszczy wybrać się nie było możliwości, bo wierzchnia zmarzlina wierzchowcom pęciny kaleczyła. Wyglądano więc pierwszych oznak wiosny z nie24


małą tęsknotą. Łowczym zaś na wiosenną porę nakazano wilczych nor szukać i mioty młodych trzebić.

5 W kraju nastał czas pozornego spokoju i podskórnych intryg. Szerzyły się wieści zawikłane i krążyli posłańcy złej sprawy. Organizowano koteryjne spotkania, które miały wyłonić nowego władcę na krakowskim stolcu. Tylko władca krakowski, Kazimierz, rządy na swej dziedzinie sprawując, nie zamierzał mieszać się w układy tworzone ze zdradliwych podszeptów. Twardą ręką władzę dzierżył i ustępować nikomu powodów nie widział. Do intryg niechętnie się też mieszał wrocławski władyka, do większej jedności piastowskich pobratymców wzywając. Z Branderburgami także nie myślał w konszachty wchodzić, bo ci już kilka razy własną, zaborczą naturę obnażyli. Księstwo Halickie, również swoimi sprawami zajęte, nie przysparzało podzielonej Polsce kłopotów na wschodnich rubieżach. Komes Eustachy, pomny porzekadła: „W czas pokoju do wojny się rychtuj”, kasztel umacniał, załogę orężem doposażył, w sztuce wojennej ćwiczył. Nie zaniedbywał też spraw rodzinnych. O naukę potomnych zadbać wypada. Pierwszą rzeczą było stawianie liter i poznanie cyfr podstawę matematyki stanowiące. Jacek ledwie z niemowlęcego wieku wyrósł, a już na księgi ciekawie spoglądał. Ledwie jednak dwa latka zakończył i za młody do nauki był. Wszystkiemu czas własny potrzebny, nie zaszkodzi jednak wstępne przygotowania poczynić, reszty czas dopełni. Pierwsze znaki pokazywał nauczyciel na desce heblowanej, woskiem pociągniętej i dla lepszej widoczności popiołem drzewnym poprószonej. Dnia każdego, z wyjątkiem świąt i niedziel, dwie godziny w początkowym stadium na nauki poświęcano. Abakus w Tyńcu nabyty jeszcze w użyciu nie był, zbyt trudny był przyrząd dla tak młodego ucznia. Prostsze metody matematyki na początek przyjęto. Liczono więc kury na podwórcu, gęsi na łące i wróble na gałęzi. Każda okazja była dobra, by wiedzę i nawyk utrwalić. Już w piątym roku życia do nauki Jacek przystąpił. Podpatrując poczynania nauczyciela, 25


pierwszą literkę paluszkiem na desce utrwalił. Pobiegł z tą nowiną do pani Beaty rozradowany kapłan, niby relikwie święte tabliczkę z niezgrabną literką niosąc. A ta pod nieobecność gospodarza kazała tabliczkę odłożyć do czasu jego powrotu. Jakoż rok później pojawił się w kamieńskim kasztelu nowy gość, brat Hipolit ze zgromadzenia cystersów w Lubiążu nad Odrą. Powodów po temu było kilka. Pierwszy to odciążyć księdza Szczęsława, który mszę odprawiał w Kamieniu, Strzelcach i Leśnicy, obejmując opieką duszpasterską rozległy obszar. Po drugie cystersi wysoki poziom wiedzy wnosili. Hipolit przez skromność bratem kazał się mienić, mimo że wykształcenie wysokie odebrał. Trzecim ważnym powodem, o którym gospodarz Kamienia wolał milczeć, była osoba księdza Szczęsława. Pracowity i ofiarny sługa Boży miał jedną wadę. Śpiew jego, gdy spełniał kapłańską posługę, niósł się po okolicy niby głos stada baranów na rzeź pędzonego. Poskąpiła w tej mierze opatrzność talentu i sposobem żadnym tego nie szło naprawić. Brat Hipolit Ślązak rodowity nowicjat na niemieckiej ziemi odbywał i rad wrócił na słowiański Śląsk. Energię do pracy czerpał z dwóch źródeł: zgromadzonej wiedzy i umiłowana ziemi ojczystej. O lepszego wychowawcę trudno było w krainie porosłej puszczami odwiecznymi. Ten skromny zakonnik starał się oddać ojczyźnie i ludziom wszystko, czym został obdarzony, czego się nauczył i co z jego szczerych myśli wynikało. Zwiedził kraje chrześcijańskiego zachodu, obserwował, podpatrywał, myślał, naśladował. Zaznał też smaku słonych łez i gorzkiego potu. Ludu prostego był orędownikiem i temuż całym sercem służyć pragnął. Potomka komesa wychować zamierzał w poszanowaniu zasad, jakie sam wyznawał. Miłość do ziemi ojczystej przy każdej sposobności wpajał. W zimie pokazywał, jak ptaszynom zziębniętym pomagać. W lato upalne wodził podopiecznych aż na uroczysko Raszowa. Habit zakasywał i razem rękami raki łowili. O prawidłach leśnych wiedział bardzo wiele i często na te tematy ze Sławborem wiódł długie dysputy. Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje. Tak człowiekiem jest każda istota Boga chwaląca, pan i sługa jego, kupiec w kantorze i kmiotek w kurnej chacie. Nakazał Pan czynić sobie ziemię poddaną, a nie 26


zniewoloną. Tak przeplatały się nauka pisma z ukazywaniem prawideł, jakie w odwiecznym rytmie światem rządzą. W trzy lata jego podopieczni mogli w stadium początkowym opanować zdolność pisania, liczenia i w łacinie się wysłowić. Radość przepełniała oboje rodziców, szczęście, zdawać by się mogło, u drzwi stało. Pierwszy grom uderzył w maju 1194 roku. Niespodziewanie zmarł książę Kazimierz, władca ziemi krakowskiej i sandomierskiej. Sukcesji po nim nie miał kto przejąć, synowie jego bowiem jeszcze nieletnimi byli. W tej sytuacji rękę po władzę wyciągnęło kilku pretendentów naraz. Wprawdzie regencja w godne ręce poszła, bo wdowa po zmarłym władcy księżna Helena, wspomagana przez wojewodę krakowskiego Mikołaja z rodu Lisów i biskupa Pełkę, obowiązki spadłe na nią spełniać potrafiła. Jednak Piastowicom marzył się krakowski stolec i ustępować nie zamierzali. Do czasu pełnoletniości Leszka Białego władza miała pozostawać w rękach regenta. Liderem wśród intrygantów okazał się Mieszko Stary. Jeszcze za życia księcia Kazimierza rozpoczął pertraktacje z królem niemieckim Henrykiem VI, o wsparcie prosząc. W politycznych knowaniach darmowych obietnic się nie składa. Rozpoznał zamiary niecne książę Kazimierz w dyplomatycznych poczynaniach biegły, obyczaje i sposoby ościennych intrygantów znający. We właściwym czasie udaremnił knowania. Po śmierci przedwcześnie zmarłego władcy sprawa piastowskiej sukcesji na nowo odżyła. Mazowiecki dwór zaczęli odwiedzać ludzie, którzy na pewno Polakami nie byli. I o polskie sprawy zabiegać nie zamierzali. Krążąc między Kaliszem, Opolem a Raciborzem, na gruncie im podatnym motali sieć, która spętać i zniewolić ojczyznę piastowską miała. Ludzie ci, opłacani przez księcia Mieszka, nagradzani przez niemieckich mocodawców, stali się doradcami piastowskich książąt. Licznie pojawiali się też na ziemi krakowskiej w przebraniu wędrownych mnichów lub kupców udając. W piastowskiej krainie ich ostoją stał się Kalisz, a celem księstwo krakowskie. Poczynaniom tej sfory przewodził niejaki Gerard z Żagania. Kim naprawdę był, nie wiadomo. Wiedziano natomiast, że ma znaczący wpływ na księcia Mieszka. Widywano go też na dworach w Łęczycy, Płocku, Gnieźnie, Sieradzu. Docierał do Opola, Raciborza, Wrocławia. Zawsze ponoć jako reflektant, w kupieckich interesach i w pogoni 27


za kupieckim zyskiem. Nawet w Krakowie, Wiślicy i Sandomierzu miał swoich ludzi. Stawało się oczywiste, że dojdzie do zderzenia dwóch orientacji. Pół wieku minęło od nieszczęsnego postanowienia Bolesława Krzywoustego. Wydana przez władcę Polski ustawa sukcesyjna miała jednoczyć Piastów, w istocie ich podzieliła. Rządzili jeszcze niektórzy synowie Bolesława, ale po władzę sięgały też już jego wnuki, a to oznaczało dalsze podziały i chaos niepojęty. O sytuacji, jaka panuje w podzielonych księstwach, ostrzegał księżną Helenę biskup Pełka. Gdy bez śladu zginął ojciec Celestyn, kapelan na dworze Mieszka Starego, patriota szczery i kaznodzieja oświecony, uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Ponoć w Wiśle utonął w czasie przeprawy do Płocka. Woda duża tej jesieni była, przybory nagłe po deszczach, powiadali ludzie. To akt zwykłego, skrytobójczego morderstwa, orzekł wojewoda Mikołaj. Nikt się jednak tą sprawą zająć nie chciał, nie przesłuchano świadków i tak już zostało. Knowania Mieszka Starego nie były dla nikogo osobliwością, to raczej echo jego wcześniejszych poczynań. Już w roku 1146 jako dwudziestoletni młodzieniec brał udział w saskiej krucjacie przeciwko Słowianom Połabskim. To wówczas, jak sądziło wielu, przyjął na siebie zobowiązania, które ciążyły do końca jego dni. W późniejszym czasie miał też swój udział w nawiązaniu porozumienia pomiędzy Bolesławem Kędzierzawym a Fryderykiem Barbarossą. Uczestniczył też w wypędzeniu z kraju pierworodnego syna Bolesława, księcia Władysława Wygnańcem zwanego. Współpraca ta wydała zgniły owoc. W rok później zostaje Mieszko księciem krakowskim. Pokrętna polityka, jaką prowadził, staje się przyczyną buntu krakowskich możnych. Buntownicy opanowali miasto, a książę banita uszedł do Raciborza. Knowań jednak nie zaprzestał. W swym życiu trzykrotnie sięgał po tytuł księcia krakowskiego i tracił władzę na skutek niefortunnych decyzji. Tym razem poszedł zupełnie za daleko. Już wiosną 1195 roku udał się do władyków sprzymierzonych, by omówić sytuację piastowskiej sukcesji. Jako najstarszy z żyjących synów Bolesława Krzywoustego uznawał, że tylko jemu należy się urząd krakowski. Popierali go w tym zamyśle książęta z Opola i Raciborza. Mazowsze i Śląsk, mimo usilnych zabiegów Gerarda z Żagania i jego ludzi, nie kwa28


piły się do wsparcia tej rebelii. Wrzało w całej dziedzinie od nadmorskiej Białogóry po Cieszyn. Ten niezdrowy ferment rozkładał Polskę gospodarczo, osłabiał politycznie. A gdy letnią porą wici po grodach i urzędach rozesłano, stało się oczywiste, że zbrojnej walki już nie sposób uniknąć. Po takich wieściach również komes Eustachy zwołał naradę ludzi związanych z jego urzędem. Ksiądz Szczęsław i brat Hipolit w tym gremium reprezentowali duchowny stan. Rycerstwo obecne było w osobach: Janisława zawiadującego drużyną ze Strzelec, Lutosława komendującego drużynie z Kamienia i Niestka z Leśnicy. Wśród rycerskiego stanu, podobnie jak w całym kraju, głosy po wszystkich stronach się rozbiegały. Jedni przy Krakowie się opowiadali, drudzy z Wielkopolską iść chcieli. Ale o tym, by wojaczki zaniechać, nikt nie pomyślał. Do rozsądku przywołał rozgorączkowanych wojów ksiądz Szczęsław. Po nim przemówił brat Hipolit: – Bracia, nim o wojnie zaczniemy mówić, zmówmy modlitwę, błagając Stwórcę o myśl natchnioną. A ja tylko powiem, że wojna, jaką nam los niesie, nie jest wojną sprawiedliwą. Po którejkolwiek byś się opowiedział stronie, przeciwko Piastom miecz podniesiesz, z panami przyrodzonymi wojował będziesz. Co się tyczy wici, to żadnej one dla nas mocy nie mają. Rozesłał je książę wielkopolski i bez uzgodnienia z naszym księciem. My tu nad Odrą siedząc, baczenie musimy dawać w zachodnią stronę, by od Niemców jakaś nawała na kraj nie spadła. Południowa rubież też niepewna. Przemyślidzi w naszą stronę zerkają i osłabiony wewnętrznymi walkami kraj zająć mogą. Rada zdawała się zasadna. Nie będziemy bratniej krwi toczyć, postanowili zebrani. Decyzja, choć słuszna, nie mogła wstrzymać działań Mieszka Starego i jego sojuszników. Wojska już zebrane, szlak wytyczony, idziemy na Kraków. Nie zasypiał sprawy regent, wojewoda krakowski. W sytuacji wojennego zagrożenia przysługuje regentowi pełnia władzy. Wsparcia zobowiązał się udzielić wojewoda sandomierski Goworek. Doświadczony strateg na wieści z Krakowa reagował poprawnie. Wpierw należało zabezpieczyć rubieże, wysłał więc samodzielnie poselstwo do księcia halickiego, proponując przymierze w działaniu. Zaraz po żniwach ruszyły sandomierskie hufce szlakiem handlowym na Miechów brodami przez 29


Wisłę się przeprawiając. Na szlaku do Jędrzejowa połączyły się siły krakowsko-sandomierskie. W tym czasie wojska Mieszka Starego przekroczyły Pilicę i dnia dziesiątego września dotarły do Jędrzejowa. Po forsownym marszu zarządzono dwudniowy odpoczynek. Pospólstwo po antałki z piwem i miodem ręce wyciągnęło, z regularnego wojska w hałastrę się przemieniając. Wojewoda Goworek natomiast przynaglał do marszu: – Kraju przy granicy bronić należy, lud poddany przed łupiestwem chronić. Ruszyli więc dalej na spotkanie przeciwnika. Do starcia doszło trzynastego września 1195 na polach nad rzeczką Mozgawą. Polała się bratnia krew szerokimi strugami, Wielkopolanin miecz na brata podnosił, rycerz z ziemi krakowskiej włócznią w pierś mówiącego polskim językiem uderzał. Mimo że siły zorganizowane, to mniej liczne były po stronie krakowskiej. Na wiele nie zdały się starania wojewodów Mikołaja i Goworka. Nie przyniosły też rozstrzygnięć wysiłki Mieszka Starego i obu książąt śląskich. Do wieczora mimo znacznych strat po obu stronach bitwa nie została rozstrzygnięta. Nazajutrz z posiłkami przybył książę halicki Roman. Niewiele miał już do roboty, rozległe pobojowisko, usłane było ofiarami bratobójczej walki. Woda w rzece Mozgawie przybrała barwę czerwoną. Zamęt, jaki powstał, brzemienny był tragicznymi zdarzeniami dla obu stron. Do niewoli dostał się wojewoda sandomierski Goworek, który nieopatrznie z nieliczną tylko drużyną zapuścił się na stronę przeciwnika. Mieszko Stary ranny został w rękę. Zginął włócznią przeszyty jego jedyny syn Bolesław. Zamiast wojennych łupów wiózł książę wielkopolski do Kalisza ciało swego pierworodnego. Rzeczywistym zwycięzcą w tej walce zdawał się być jedynie Gerard z Żagania, ale on natenczas gdzieś się zapodział.

6 Komes z Kamienia, mężem jeszcze w sile wieku będąc, wśród potomnych swoich upatrywał następcy na urząd przez niego sprawowany. Nie czyniąc wyraźnego wskazania, całą rodzinę równo traktował. 30


– Czas jeszcze – powtarzał – nauki stosowne pobrać należy, wiedzę ugruntować, doświadczenia, ogłady nabyć. Brat Hipolit ofiarnie wypełniał nałożone na niego zadanie, jednak tylko na wstępnym etapie nauki mógł podołać. Pilnym się stawało podjąć decyzję, do jakich szkół własnych spadkobierców odprawić. Orężnego wieku wnet Jacek dorośnie. Rady poważnej zasięgnąć wypada, roztropny kierunek nauki wybrać. Póki co za namową brata Hipolita zdecydował pan Eustachy wysyłać potomnego do klasztoru w Lubiążu. Tam dostęp do ksiąg znaczniejszy i nauczyciele pod ręką. Zamiarował też komes Eustachy do Kuzyna Saula, co na dziedzinie w Końskich gospodarzy, wybrać się w odwiedziny. Wieści posłuchać, rady zasięgnąć. Odkładał jednak tę podróż na rok przyszły, bo czas na piastowskiej ziemi po sromocie nad Mozgawą stał się nikczemny i ryzykowny. Na północy Brandenburczycy ziemię lubuską najechali, Odrę przeszli, grody Kostrzyn i Lubusz zajęli. Do zawładnięcie Pomorza szczecińskiego się sposobili. Odcięli możliwości spływu towarów Notecią. Ziemie słowiańskie po lewej stronie Odry aż po Szprewę sięgające zostały bezpowrotnie utracone. W takiej sytuacji lepiej było mieć bliskich w zasięgu wzroku i samemu niepotrzebnie zdrowia bądź życia na szwank nie wystawiać. Jacek, mimo że nie w nowicjacie, musiał się poddać surowym regułom klasztornym. Posiłki skromne zwyczajem czasu ówczesnego dwa razy dziennie spożywali. Posty częste hartowały ciało i ducha. Obok nauki również praca fizyczna była obowiązkiem podopiecznych klasztoru. Bezczynność jest wrogiem duszy. Ta zasada miała w lubiąskim klasztorze praktyczny wymiar. Za Odrą, na strudze zwanej Cichą Wodą, mieli braciszkowie młyn wodny. Tam też Jacek do pracy często bywał odprawiany. Dziwił się, bo po raz pierwszy takie monstrum techniki oglądał. Pomysł prosty, a jakże pożyteczny w życiowym trudzie. Nie człowiek, nie zwierzę, ale woda do pracy zaprzęgnięta. Spadając, kołem wielkim obraca, a to zaś młyńskimi kamieniami kręci, mieląc ziarno na mąkę. A kamienie jakże ogromne, nie takie jak w żarnach. Na miejscu będąc, miał okazję z inną nowiną się zapoznać. Czasem też robotę przy hutniczym piecu mu wyznaczono, a tam żelazo gorące żywym strumie31


niem ciekło. To na nasz grunt przenieść pilnie trzeba. Zgodni byli w tej mierze Odrowążowie. – Ile oszczepów, grotów, mieczy z tego można wytworzyć, mówili. – A lemieszy do pługów ile – wtórował Jacek. Praktyczny zmysł nakazywał takie wnioski wywodzić. Z wiedzy i z pracy rodzi się bogactwo narodu. Chłonął więc wiedzę jak sucha ziemia wodę życiodajną, wierząc, że czas zbioru nadejdzie. Po roku w lipcowym skwarze wracał młody Odrowąż do Kamienia. Co będzie robił, już wiedział, jednak z ojcem trzeba własne pomysły omówić i resztę rodu o zdanie zapytać, do dzieła zaprzęgnąć. Młyn wodny miał być ich pierwszą ważną i wspólną rodową inwestycją. Od zamysłu do realizacji droga daleka, jednak wizja i upór to gwarancja sukcesu. Brat Hipolit został w Lubiążu, ale pomoc obiecał, zrobił nawet spis koniecznych do budowy materiałów. Sam jednak nie podjął się sporządzenia planów. Znał ogólne zasady wznoszenia i funkcjonowania takich budowli, ale szczegółowe opracowanie to rzecz mistrzów biegłych w tym dziele. Jak będzie postanowienie, to takowego znajdziemy i do Kamienia sprowadzimy. Natenczas wypadało się zająć przygotowaniem materiałów ze spisu brata Hipolita. To też ważne dzieło, zrobić trzeba podsumowanie, co już mamy, a o co trzeba zabiegać. Dół wapna gaszonego na potrzeby kasztelu dojrzewał, ojciec użyczy, jak zajdzie potrzeba. W okolicznych lasach dębiny niemało. Wyrąbie się późną jesienią, zimą przetrze i pod dach złoży, niech dosycha. W kraju jakby nieco się uspokoiło, więc po żniwach w drogę do Końskich pan Eustachy zamierzał ruszyć. Mieszko Stary mimo sromoty o przejęciu władzy nie przestawał myśleć, metody tylko inne obrał i do wojaczki się nie palił. Podobnym się wydawało, że to podszepty Gerarda. Wieści, jakie w Krakowie i Sandomierzu rozpuszczano, spokój z takim trudem osiągnięty burzyły. Nie wiadomo skąd pojawiły się pogłoski i mimo że były to półprawdy i zwykłe oszczerstwa, coraz szersze kręgi zataczały. Powiadano, że władze w Krakowie ma przejąć Mścisław Udały, boć przecie Helena, mimo że morawianka z rodu, to z Rusinami spowinowacona jest i swego kuzyna na pomoc przyzywa. Wszystko być może, ale żeby 32


Rusin na polskim tronie nie zasiadł! Księcia wielkopolskiego wspierać trzeba i o pomoc prosić. Mało kto zważał, że takie oszczerstwa pokój między Słowianami nad Wisłą i Odrą żyjącymi w niwecz obracają. Wojewoda Mikołaj śledztwo w sprawie oszczerstw wytoczył, jednak niewiele mógł zyskać, bo wieść powszechną się stała i źródła jej nijak dociec nie można było. O rozwagę apelował biskup Pełka, gawiedź jednak za prawdę krążące podszepty przyjmowała. Także możni ku skażonej tezie się skłaniali. Targi jawne i sekretne trwały, a księżna osaczona ustępować musiała. W trzy lata po tragicznej bitwie nad Mozgawą zgodziła się ustąpić. Wpierw jednak gwarancje praw dla synów swoich Leszka i Konrada do ziemi Kujawskiej i Mazowieckiej uzyskała. W wieku podeszłym już będąc, Mieszko Stary oddał znaczną część władzy w ręce obcych ludzi, a ci, własnej korzyści upatrując, ze szkodą dla kraju podejmowali decyzje. Kto tak naprawdę zawiadywał książęcą mennicą, nie wiedziano. Jednak widocznym się stało, że pieniądz państwowy na wartości znacznie tracił, w upadłość gospodarkę pogrążając. Roztropniejsi wiedzieli, że to skutki knowań obcych przybyszów, jednak roztropności w ludzie zwykle tyle, że na lekarstwo nie staje. Czy pod rządami księcia na zdrowiu podupadającego kraj się z niemocy otrząśnie? W taką porę ruszał komes w podróż, by strony ojczyste, czasem zmienione, własnymi oczyma obejrzeć. Jechał konno, sześciu zbrojnych z sobą wiodąc szlakiem przez kupców wytyczonym. Przez Strzelce, Toszek, Twaróg, Kalety, Koziegłowy, Żarki i Lelów nad Białką. Potem podążali wzdłuż Pilicy do prastarego Przedborza. Tam porzucili nadrzeczny szlak, skręcając na wschód do Fałkowa. Na zapowiedziany jeszcze wiosną przyjazd kuzyna Saul Odrowąż przygotował się z należytą starannością. Tym, co jego pasją życiową było, gościa zadziwić zamierzał. W majątku Końskie miał sokolarnię sławną na okolicę. Oddzielny budynek przeznaczony był wyłącznie na potrzeby ptaków łowczych. Pod rozłożystymi dębami była też klatka olbrzymia sieciami opleciona. Tam w czas upałów trzymano sokoły. Ciekaw był komes zobaczyć ową osobliwość, drogi jednak nie przyspieszał, jadąc na bory spoglądał, pola okiem znawcy taksował, stogi siana na łęgach złożone liczył. W miejscach ciekawych dwa, a nawet trzy dni popasał. Bartnictwo go także inte33


resowało. W Kaletach podglądał, jak żelazo w dymarkach wytwarzają. Jesień była sucha, więc przez rzeki w bród się przeprawiali. Za Fałkowem, gdzie szlaki się krzyżowały, o drogę nie było kogo spytać. Trzy mile ujechali, jak zobaczyli parobczaka, co świnie pod dębami wypasał. – Do Końskich drogę nam wskażesz? – spytał pan Eustachy. – Nie wskażę, bo wy może grasanty jakieś, a pan Saul z obcymi konszachtów zakazał. – Toć ja nie wróg, jeno kuzyn jego jestem. Znak rodowy na traczach widzisz przecie. – Znak widzę, ale kim jesteście, tego nie wiem. – Nie opóźniaj nam drogi, bo na wieczerzę w koneckim dworze stanąć zamiarujemy. – Toć jedźcie, droga prosta do majątku wiedzie. Gospodarz od dni kilku gościa wypatrywał. Piwa świeżego warzyć nakazał. Chleba żytniego napiec. Nie godzi się przecież gościa tak znakomitego podpłomykami częstować. Słońce za koroną wiązu się skryło, kiedy orszak z Kamienia przed konecki dwór zajechał. – Czymże ja cię dziś ugoszczę, bratanku miły. Wszak wiesz, że dziś piątek i pościć należy. – Tym się nie kłopocz, kuzynie. Pościć będziemy obaj, jak tak wypadło. Jak z rybą żeś nie gotów, to chudego sera skosztujemy. Okazało się, że gospodarz przygotowany był na każdą okazję. Wnet podano szczupaka na wschodni sposób kaszą faszerowanego, płocie i liny z rusztu. A na gardła przepłukanie gliniane kubki miodem syconym napełnione. Ostatni raz kuzyni się widzieli jak zupełnie młodymi byli. Iwo, pierworodny Saula, ledwie wówczas z dziecięcego wieku wychodził. Kuzyn Czesław zaś był niemowlęciem, a Jacka jeszcze na świecie nie było. Nie brakowało więc tematów do rozmowy. Saul natenczas seniorem rodu Odrowążów się poczuł i do wynikających z tego obowiązków się przykładał, nauk i rad kuzynom nie skąpiąc. – My już starzy – zaczął, gdy wieczorem do rozmowy przy piwie siedli – ale młodzież nasza musi szeroko oczy na świat otworzyć. Nie wszystko, co stare, dobrym jest, świat nigdy w miejscu nie stał, ale teraz zdaje się galopem ruszać, pędu nabierać. Synów naszych musimy sposobić, bo na urzędach sobie nie poradzą. Mój Iwo 34


w daleki świat powędrował, bo natenczas nauki w krakowskim kolegium nie wystarczają. Ostatnią wieść od niego łońskiego roku przez kanonika krakowskiego przekazaną miałem. Zmartwienie to żadne, bo młodzian rezolutny i dobrze się sprawia. – Ja mojego Jacka do klasztoru w Lubiążu wysłałem, niech się w łacinie podciągnie, a innych nauk zakosztuje. A jak wola będzie, to na włoski czy francuski uniwersytet srebra nie poskąpię. – Nie taki to znów wielki wydatek, a pożytek znaczny. Następnego dnia na łowy z sokołami i chartami jechać zamiarowano. Bo jak sokół na niebie, to ptactwo i szaraki dotrzymują bardziej. Psiarnia gospodarza nie gorzej od sokolarni się prezentowała. Pan Eustachy, choć spokojniejszego temperamentu, od polowań nie stronił, w łowach na grubszego zwierza jednak gustował. Bywało też, że w towarzystwie parobków w pole jesienną porą wychodził, by siatką stadko kuropatek nakryć. Oglądając psiarnię gospodarza, dostrzegł w niej dwie rasy: tradycyjną gończaków i mniej znaną chartów. Na dworze w Kamieniu także były gończe, jednak gość, widząc okazały przychówek, dwie suczki dla odmiany krwi, jak powiadał, zamówić zechciał. Świtaniem ruszyli w pola nad Radomką, psy biegły karnie, gdy drogą jechali. Na polach zaś bez przykazu wyprzedziły jeźdźców i szerokimi zakosami pola okładając, tropiły zwierzynę. Służba ptactwa wypatrywała i gdy stadko kuropatw poderwane niedaleko zapadło, starali się je siecią nakryć. Ten sposób polowania okazał się najbardziej wydajny, ptactwa bowiem na polach był dostatek. Niezadługo też poderwał się pierwszy szarak. Psy doświadczone w tego rodzaju łowach ruszyły pełnym pędem, odległość między sobą zachowując. Gdy szarak nagły zwrot zrobił, wpadł w pysk drugiego charta. – Skoki psom w nagrodę, zając do siatki i ruszamy dalej – komenderował pan Saul. Tak w niedługim czasie uszczuto cztery szaraki. – Kuropatw też sakwa pełna, pora do domu wracać. Jutro jedziemy nad Czarną z gończakami za grubym zwierzem. W ostępach nadrzecznych dzik, a bywa, że i niedźwiedź zalega. Niewiele było tego dnia okazji sokoły sprawdzić, ale łowy do udanych zaliczyć wypada. 35


Zmęczenie i miód szybko zamknęły powieki myśliwców. Na świeżym sianie w zapachu ziół łąkowych posnęli niebawem. Plan na dzień następny zakładał, że początek łowów w Stąporkowie miejsce mieć będzie. Dwie sfory gończych na otoki iskacze wziąć zamierzali. Parobek jeszcze przed świtem pobudził łowców, by do drogi się gotowali. Pierwsze prawo skłucia zwierza mieć będą gość i gospodarz. Każdy na swoją stronę. – Rogu mi słuchać – przykazywał gospodarz psiarkom i służbie. – Samowoli nie dać się ponieść. Puścili psy i w ślad za nimi zaczęli się przedzierać przez gąszcze, ścieżkami wydeptanymi przez zwierzynę drogi sobie obierając. Dwa kwadranse później psy głosem dały znać, że zwierz ruszony. Szczekanie w jednym miejscu informowało łowców o osaczeniu. Pan Eustachy konia psiarczykowi oddał i z włócznią jął zwierza podchodzić. Psy twardo trzymały niezbyt rosłego wycinka, nie trzeba było więc wielkiego zachodu, by zwierz na pokot trafił. Hałas poczyniony przez łowców i sfory sprawił, że grubszy zwierz usunął się dalej lub rzekę przebył. Nie zmyli psiego nosa żaden fortel uchodzącej ofiary, po niedługim czasie obie sfory zaczęły głosić, oszczek z jednego miejsca dochodził, a to oznaczało, że zwierza grubego trzymają. Pan Saul do wytrawnych łowców należał, więc niespieszno pod wiatr podchód zaczął. Za nim trzy kroki szedł przyboczny, też z włócznią. Widok, jaki ujrzeli, był imponujący. Pobojowisko na kępie stratowanej trzciny świadczyło, że walka tu zacięta się toczy. Niedźwiedź osaczony przez cztery psy, na tylnych łapach stojąc, przednimi opędzał się przed natrętami. Celny cios włócznią jednak położyć go nie mógł. Z pomocą doskoczył przyboczny i toporem w kark cios zadał. Podparty w dwie włócznie, obficie posoką brocząc zwierz dochodził szybko. Na tym łowy zakończono, mimo że słońce jeszcze do zenitu nie doszło. – Zwierza kuzynie, jak widać, u nas dostatek. Teraz na ucztę zapraszam.

36


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.