Wesele na Górnym Śląsku

Page 1

Wesele na Górnym Śląsku



Biblioteka Śląska

Wesele na Górnym Śląsku

Katowice 2016


KOMITET WYDAWNICZY: prof. zw. dr hab. Jan Malicki – przewodniczący prof. zw. dr hab. Ryszard Kaczmarek – zastępca przewodniczącego mgr Magdalena Skóra – zastępca przewodniczącego dr Barbara Maresz – sekretarz

Reprinty oryginałów pochodzących ze zbiorów Biblioteki Śląskiej: Wesele na Górnym Śląsku Stanisława Ligonia oraz Program Śląskiego Teatru Ludowego w Katowicach

© Copyright by Biblioteka Śląska w Katowicach, 2016

ISBN 978-83-64210-12-9

Skład i łamanie, projekt okładki Zdzisław Grzybowski Druk i oprawa Biblioteka Śląska w Katowicach Nakład 100 egzemplarzy


Starszy Pan w fantazyjnym, artystycznym kapeluszu Jak grom z jasnego nieba odebrali czytelnicy „Dziennika Zachodniego” suchą, beznamiętną wiadomość: „W dniu 17 marca 1954 r. zmarł w Stalinogrodzie… Stanisław Ligoń, członek Związku Literatów, zasłużony działacz kulturalny. Wyprowadzenie zwłok nastąpi w sobotę, 30 III br. o godz. 1530 z domu przy ulicy Lisieckiego 1. Związek Literatów Polskich”1. Tę sobotę, po latach, wspominać będzie Bolesław Lubosz: W chłodny marcowy dzień Ligoń odszedł od nas na zawsze. Żegnały go nieprzebrane tłumy ludzi. Tylko wcześniej Wojciecha Korfantego żegnał w sierpniu 1939 Śląsk w taki sposób manifestacyjny. Ligoń odszedł, ale już na drugi dzień po pogrzebie nikt nie chciał uwierzyć, że już nigdy… Ktoś powiedział: – On znowu z nas zakpił2.

Owe tłumy, oddające hołd jednemu z największych Ślązaków w historii, ciszę w momencie przejazdu karawanu zaprzęgniętego w kare czy może siwe konie oraz bijący z twarzy mieszkańców Katowic smutek doskonale pamiętam – stałem na chodniku wraz z matką, obserwując żałobny kondukt. Czuło się przemijanie, epopeiczny moment odchodzenia kogoś, ale i czegoś, czego niezbywalnym symbolem był Stanisław Ligoń. Odchodził „nasz człowiek niezwykły” – jak mawiała moja matka – wkraczał zaś oficjalny świat tolerowania lokalności w nowej wschodzącej internacjonalności Polski. Kres tego modelu rodzimości, który monumentalizował epizodyczność miejsca – „bo jesteśmy stąd”, ale też jego godność 1 2

„Dziennik Zachodni” 1954, R. 10, s. 2. B. Lubosz: Alfabet śląski. Rok Pański 1995. Katowice 1995, s. 82.

V


i wartość. Wzmacnianą naturalnym związkiem z przekształcaną, przeobrażaną i przystosowywaną do górnośląskich realiów kulturą polską. Na dodatek przybliżaną współbrzmieniem języka, modulowanego i wchodzącego w „związki krwi” z nowymi jakościami cywilizacyjnymi, wnoszonymi tu przez powracających z wędrówek mieszkańców tej ziemi, ale i przybyszów. Z zachodu, wschodu i południa. Współczesna nauka to zjawisko określa jako akulturację: „proces wymiany kulturowej, następującej w sytuacji bliskiego i długotrwałego kontaktu między różniącymi się od siebie kulturowo grupami etnicznymi i narodowymi lub należącymi do nich jednostkami”3. To proces ważny i naturalny, lecz bez politycznej politury, która zakłóca, burzy i miesza jego naturalność. Proces, który w minionych stuleciach, dla krystaliczności budowanego tu modelu, naznaczony bywał epitetami dopełniającymi w przestrzeni dobra i zła, a na dodatek często zmienianymi à rebours. A jeśli do tego modelu kulturowego Śląska wprowadzimy determinantę subiektywności, ideologicznego kreatora rzeczywistości przeszłej, wybierającego metodę punktową doboru faktu historycznego, świadomie odrywanego od ciągu zdarzeniowego (przed, po) i kontekstu współkreującego, a jednocześnie determinującego fakty, to wówczas wkraczamy w „rajską dziedzinę ułudy”. Już sam wybór jednego li tylko zdarzenia – wyalienowanego z kontekstu, subiektywnego, często z pozycji i racji oczekiwań interpretatora, a na dodatek poddanego akceptacji lub negacji w interesie grupy – sprawia, że pojęcia prawdy i fałszu ulegają zatarciu, nabierają względności i migotliwości. Tworzy się swoisty model asocjacji historycznej, prowadzący wprost do sterowanej polityki historycznej, historii równoległej, parahistorii. Ze śmiercią Stanisława Ligonia odchodził więc stary świat górnośląskiej, ale i polskiej kultury. To swoisty paradoks. Akcent padał na Górnoślązaków; polskość stawała się barwą modelującą. Nastawał czas wielkich kombinatów kulturowych, ponadlokalnych, uniwersalnych w swojej wymowie, wprzęgniętych w realizację centralnych planów 3- i 6-letnich, ale coraz bardziej odległych od tego, co naturalne, codzienne, bliskie. Znakiem owych przemian było powołanie m.in. wielkich zespołów pieśni i tańca: „Mazowsza” w 1948 r. oraz „Śląska” w 1953 r. pod dyrekcją niezapomnianego Stanisława Hadyny i Elwiry Kamińskiej. Zespołów zawodowych, opierających swój repertuar o oryginalne teksty ludowe i perfekcyjne wykonanie, poparte wiedzą uczonych. Jednak owe doskonałe 3 Modi memorandi. Leksykon kultury pamięci. Red. M. Saryusz-Wolska, R. Traba, współpr. J. Kalicka. Warszawa 2014.

VI


wykonania przechodziły drogę: od ortodoksyjnej czystości po asocjacyjne opracowania, zatracając przy tym spontaniczność, odmienność, w sumie zaś oryginalność. Proces ten odbił się też i na samym Stanisławie Ligoniu. Jego znakomite Bery i bojki, które do dziś porywają czytelników i słuchaczy, powstałe lub redagowane w latach 1947−1953, zatracają swoją barwę lokalną, gwarową na rzecz szeroko rozumianej współczesnej mu literackości. Wówczas to bowiem usunięto z nich sporo wyrażeń, zwłaszcza germanizmów; wprowadzono zmiany ortograficzne, modyfikacje stylistyczne, wreszcie usuwano wszystkie te fragmenty, które można było identyfikować z przedwojenną rzeczywistością lub które aluzyjnie nawiązywały do powojennych trudnych realiów. Na szczęście świat elwrów i miglanców nie zaginął. W powojennej edycji Berów i bojek zacierał się też coraz wyraźniej – przy zachowaniu całej odmienności i oryginalności Górnoślązaka – jeszcze jeden aspekt, który przez całe długie trwanie Ligoniowego rodu był istotny. To wielki krąg tradycji polskiej, współkreującej od lat śląskie ethnicum. Dla Stanisława Ligonia, człowieka doświadczonego, schorowanego i wiekowo dojrzałego, musiał to być wielki dramat. Dramat jednostki w konfrontacji z systemem. „Prosiłem o wizytę – pisał Bolesław Lubosz – ponieważ poruszony byłem – jak inni koledzy – niedobrą atmosferą w Polskim Radiu, jaka się wokół jego osoby wytworzyła. Dlatego odejście popularnego Karlika z Kocyndra przyjęliśmy jako wynik szykan. A przecież był on już człowiekiem starym i nękanym chorobami, które lekceważył”4. Powtórzmy raz jeszcze: odchodził na oczach wielkiego Ślązaka lub jedynie przekształcał się, tracąc swoją ostrość i wyrazistość ten model kultury Górnego Śląska, który tak skutecznie był przyswajany mieszkańcom wielu pokoleń, poczynając od czasów Józefa Lompy w latach 40. XIX wieku. Model widzenia kultury lokalnej ogłoszony expressis verbis w „Dzienniku Górnośląskim”, a powtórzony przez Pawła Stalmacha w „Gwiazdce Cieszyńskiej”: „Pamiętajmy, że jesteśmy Słowianami, wśród Słowian Polakami, wśród Polaków Ślązakami”. Model lokalności w praktyce wzbogacony trzydzieści parę lat później przez wielość poczynań Karola Miarki i plejadę innych twórców – działaczy „wchodzących w lud” i piszących „dla ludu” – poprzez deklaracje narodowościowe, jak to uczynił Juliusz Ligoń5, by z czasem w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku ujawnić się 4 5

B. Lubosz: op. cit., s. 83. Por. „Nowiny Raciborskie” 1889 nr 68/69.

VII


w niezwykle bujnym rozkwicie propolskiego ruchu śpiewaczego, teatralnego, wydawniczego, czytelń ludowych, sokolstwa, a nikłym zainteresowaniu hasłem „Śląsk dla Ślązaków”, głoszonym choćby przez dr. Latacza z Wodzisławia i Alojzego Pronobisa z Bytkowa. Patrząc na kondukt, czuło się nostalgię za kimś, ale i czymś, na naszych oczach ginącym, nieokreślonym, minionym, niepowracalnym, ostatecznym, szczególnie że wciąż powtarzano opinię o niesprawiedliwości, jaka dotknęła ikonę śląskiej tożsamości i człowieka, który był kwintesencją śląskości. Stał się symbolem powojennych, bezwzględnych zmian dotykających ludzi rozpoznawalnych przez społeczność mieszkańców Śląska, przez innych, bez szacunku dla jego poglądów, osiągnięć, autorytetu i zasług dla społeczności lokalnej i swojej wielkiej ojczyzny. W miejsce nobilitacji tego, co trwałe i naturalne – raz jeszcze podkreślmy – wprowadzano miazmaty internacjonalizmu, rozmywającego to, co silne było tradycją zachowań, rodzimością miejsca, przestrzeni, upływającego czasu. Jego doświadczenia i przekonania nijak nie mieściły się „w nowym, socjalistycznym ładzie”. Przeciwnie. A dodatkowo jeszcze – co było wówczas potężnym obciążeniem – w pamięci tysięcy ludzi pozostawał człowiekiem „minionej epoki”. Redaktor plebiscytowego „Kocyndra”, powstaniec śląski, wieloletni przedwojenny naczelny Polskiego Radia w Katowicach i poseł na sejm Rzeczypospolitej, nade wszystko zaś podbijający serca słuchaczy, uroczy człowiek z audycji Bery i bojki, Niedziela przy żeleźnioku, Czelodka radiowa, U Karliczka gro muzyka (po wojnie już tylko „brzmi pieśniczka”), Przy sobocie po robocie. W czasie trwania tych audycji zamierało miasto. Tak przed wojną, jak i po wojnie. Jest to wspomnienie słuchacza, dla którego niezwykły i nieznany świat radiowej codzienności był światem magicznym, wykreowanym wyłącznie przez jednego człowieka – Stanisława Ligonia. I z nim identyfikowanym. Trudno oczywiście przywołać wszystkie wielkie wydarzenia, w jakich uczestniczył, i drobne, ulotne epizody z życia „Karlika z Kocyndra”. Przypomnijmy zatem te najistotniejsze. Urodził się 27 lipca 1879 r. w Królewskiej Hucie, w rodzinie o bogatych tradycjach narodowych – polskich i kulturalnych, silnie osadzonych w rzeczywistości lokalnej. Ojciec Jan to kopalniany maszynista, ale i poeta; dziadek Juliusz – kowal, również poeta – postać niezwykle zasłużona dla polskiej kultury na Śląsku. Jego popiersie do dzisiaj zdobi salę obrad Sejmu Śląskiego, obok Karola Miarki, Józefa Lompy, Pawła Stalmacha, owych patriarchów polskiej kultury Śląska. VIII


Stanisław, jak sam wspomina, wychował się w Bytomiu, ściślej w Rozbarku, w jednej z najstarszych i najciekawszych dzielnic miasta. Tutaj więc rozpoczął swoją edukację, kształtował swój plastyczny talent, tutaj też rozpoczął pracę, jako goniec w księgarni i uczeń pracowni artystycznej Zygmunta Majchrzakowskiego. Z czasem przeniósł się do Poznania i Krakowa, do Szkoły Przemysłu Artystycznego. Po latach, w 1912 r., raz jeszcze wróci tu, by podjąć studia u Józefa Mehoffera i Jacka Malczewskiego w Akademii Sztuk Pięknych. Jednak dla Ligoniowej biografii równie ważny jak studia był okres przypadający na pierwszą dekadę XX stulecia. Zapewne w 1900 r. (inne źródła wskazują na 1901 r.) Stanisław wyjechał do Berlina – a jakże – na studia malarskie. Trafił na czasy niezwykłego fermentu intelektualnego i gospodarczego. Berlin ery Wilhelmińskiej, wciąż jeszcze korzystający z sum repartycji po zwycięstwie nad Francją, przeżywał rozkwit cywilizacyjny i kulturowy. Był nieziszczalnym Edenem dla „kulturalnej cyganerii” z całej Europy i jej marzeń o odnowie świata przez sztukę. Wstrząsem intelektualnym dla wielu miłośników sztuki teatralnej stały się realizacje sceniczne naturalistycznych dramatów Gerharta Hauptmanna, takich jak: Przed wschodem słońca z 1889 r., Bobrowe futro z 1893 r., wreszcie o rok wcześniejsi Tkacze. Nie wiemy też, czy Ligoń przed powrotem na Śląsk miał możliwość obejrzenia wystawionej w 1903 r. Róży Bernd. W każdym razie atmosfera i kult teatru – jako miejsca skutecznego oddziaływania poprzez zaskakiwanie i łamanie konwencji oczekiwanej przez widza, silne estetyzowanie, wreszcie dydaktyczne pouczenie – musiały oddziałać na młodego Górnoślązaka. Był to bowiem teatr inny niż ten, z którym stykał się na Górnym Śląsku. A przecież nie możemy wykluczyć i tego, iż mógł zetknąć się z legendą wówczas przebywających w Berlinie: Franka Wedekinda, Reinera Marii Rilkego, Roberta Musila, Johana Augusta Strindberga. Teatr w pejzażu intelektualnym Berlina – powtórzmy – stał się bodaj czy nie najważniejszą instytucją. Deutsches Theater, zwłaszcza za czasów Maxa Reinhardta, z drugiej zaś strony znakomity Theater des Westens Hansa Pfitznera – to dwa skrzydła kultury teatralnej, której siłę mógł dostrzec, obserwować, a być może poznać Stanisław Ligoń. Również druga z jego wielkich fascynacji właśnie w środowisku berlińskim musiała ulec głębokim przeobrażeniom. I to w aurze skandalu. Wciąż bowiem głośne były echa powstania Berliner Sezession, grupy próbującej idealistycznie związać ogień z wodą, impresjonizm z realizmem, czego zarzewiem stała się dziś już mityczna wystawa obrazów Edwarda IX


Muncha. Jakże odległy był to więc świat od doświadczeń artystycznych młodego Ślązaka. Jednak berliński tygiel kulturowy był na tyle atrakcyjny, iż musiał umocnić, oddziaływać lub jedynie zwrócić jego uwagę na dwie dziedziny artystycznej ekspresji, umacniając przekonania o ważności malarstwa i sztuk pokrewnych oraz teatru. Niewykluczone, iż równie silnym kręgiem oddziaływania na młodego artystę mogły być kontakty z berlińską społecznością o wyraźnie propolskiej orientacji, określaną w dotychczasowych badaniach jako Polonia, zamieszkująca od lat w stolicy Rzeszy lub jedynie tu przebywająca. Społeczności, którą w większości tworzyli mieszkańcy Wielkopolski, ale i Ślązacy, integrując się – podobnie jak to się działo we Wrocławiu – wzmacniając, stając się grupą coraz liczniejszą i coraz bardziej aktywną. Jednorodną. Wówczas Stanisław Ligoń poznał m.in. Stanisława Wojciechowskiego, przyszłego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, demonicznego Stanisława Przybyszewskiego i Franciszka Morawskiego z „Gazety Robotniczej”. Dość jedynie przypomnieć, iż w siedem lat po powrocie Ligonia na Śląsk, w marcu 1910 r., na terenie samego tylko Berlina istniały 73 organizacje polskie, skupiające Ślązaków i Wielkopolan, które w poprzednim roku odbyły 2386 zebrań i spotkań. To zaledwie – i jedynie – zestawienie statystyczne, dokumentujące aktywność żywiołu polskiego w stolicy Rzeszy. A przecież ważną rolę odgrywało Koło Poselskie, w którym – gdy Stanisław Ligoń powracał na Śląsk – istotną pozycję zajmował Wojciech Korfanty, rozpoczynający dopiero swoją parlamentarną służbę; niezwykle aktywną, wyrazistą i dostrzegalną przez inne środowiska. Poświadczają to niedawno opublikowane przemówienia, mowy, polemiki wygłaszane przez niego w Landtagu i Reichstagu, poczynając od wystąpienia z 28 stycznia 1904 r., po ostatnie, słynne i będące niezwykle ważnym kontekstem wyjaśniającym przyszłe losy Górnego Śląska, Wielkopolski i Pomorza, wygłoszone 25 października 1918 r., gdy mówił: „mamy roszczenia do polskich powiatów Górnego Śląska i Średniego Śląska – żadnego niemieckiego powiatu! – do Poznania, polskich Prus Zachodnich i polskich powiatów Prus Wschodnich”6. Od siebie dorzućmy: opisywanych przez Konstantego Damrota w Szkicach z ziemi i historii Prus Królewskich7, wydanych w Gdańsku w 1886 r. Zresztą cały nakład Szkiców skonfiskowano i zniszczono. To dygresja. Korfanty szybko po tym W. Korfanty: Przemówienia z lat 1904−1918. Przedm. J. Malicki. Katowice 2012, s. 102. 7 K. Damrot: Szkice z ziemi i historii Prus Królewskich. Listy z podróży odbytej przez Czesława Lubińskiego. Gdańsk 1886. 6

X


przemówieniu znalazł się w Poznaniu, powołany na stanowisko komisarza do spraw politycznych i wojskowych Naczelnej Rady Ludowej. „To – pisze Zygmunt Woźniczka – kluczowy resort i Korfanty był odpowiedzialny za przygotowanie kadr wojskowych i administracyjnych w Wielkopolsce, na Pomorzu i na Górnym Śląsku”8. Tylko nieuważny czytelnik nie dostrzeże tu konsekwentnie budowanych od lat 40. XIX wieku więzi między Górnym Śląskiem, szczególnie zaś z Wielkopolską i Pomorzem, expressis verbis wyartykułowanych przez Korfantego. Czy jednak Stanisław Ligoń w okresie berlińskim mógł się spotkać z przyszłym dyktatorem III Powstania Śląskiego? To hipotetyczna i prawdopodobna możliwość. Sięgając bowiem po Urzędowy przewodnik po Reichstagu. Kadencji jedenastej, czytamy, iż Korfanty uczęszczał „na uniwersytety w Berlinie i we Wrocławiu (1896−1901)”. Informacja ta powtórzona zostanie cztery lata później9. W Berlinie – powtórzmy – Stanisław Ligoń przebywał przez trzy lata (1900−1903). Wrócił wraz z żoną Wilhelminą Wandą Geelhaar, Dunką, do Bytomia. Nie wiemy, czy dostrzegał prowincjonalizm tego miejsca, broniącego swojej uprzywilejowanej pozycji wobec ekspansywnych Katowic, ale też innych miast i miasteczek Rzeszy. Zapewne widział „małą stabilizację” bogatych mieszkańców, drapieżność przemysłu i mizerną kondycję rodzin biednych. Jak w wielu przecież innych miastach Śląska i Europy. Dostrzegał też kresowość miasta ze wszystkimi wynikającymi stąd konsekwencjami – zarówno degradującymi miasto, jak i je wzmacniającymi. Skuteczną formą przełamywania kresowości Bytomia stała się jedna z najważniejszych inwestycji miasta, jaką stanowiła budowa Teatru Miejskiego i Konzerthausu. Już 1 października 1901 roku (w/g relacji pracowników z czasów budowy) teatr był gotowy – pisze Krystyna Jankowiak – a na uroczyste otwarcie wybrano uwerturę Beethovena „Zur Weihe des Hauses”. Dyrektor powstałego teatru, Hans Knapp, wygłosił uroczystą mowę. Następnie odbyło się przedstawienie „Dziewicy Orleańskiej” Franza Schillera. Repertuar rozpoczętego sezonu obejmował na razie tylko sztuki mówione i operetki. Ale czego tu nie było – największe dramaty literackie m.in.: „Makbet”, „Hamlet”, „Sen nocy letniej” Szekspira, „Faust” Goethego, „Chory z urojenia” Moliera, „Dziewica Orleańska”, „Don Carlos”, „Wallenstein” i „Wilhelm Tell” Schillera10. 8 Z. Woźniczka: Wojciech Korfanty w Walce o Górny Śląsk. [W:] W. Korfanty: op. cit., s. XXXVI. 9 Por. op. cit., s. XX. 10 K. Jankowiak: W zabytkowych murach teatru. [W:] Pół wieku Opery Śląskiej. Księga Jubileuszowa Teatru z lat 1945−2000. Pod red. i w opracowaniu T. Kijonki. Bytom [2001], s. 15.

XI


Był to więc wielki i satysfakcjonujący sukces władz miasta. Ale także jego nobilitacja. Znakiem rozpoznawczym każdej grupy elitarnej było i jest uczestnictwo w kulturze wysokiej, bywanie na premierach teatralnych, koncertach, rautach i przyjęciach. Sam budynek teatralny integrował najzacniejszych i najbogatszych mieszkańców Bytomia. Stawał się miejscem uprzywilejowanym i pożądanym. Jednak obok zawodowej sceny teatralnej i licznej społeczności jej miłośników istniał i drugi, nad wyraz rozwinięty, ruch teatru amatorskiego, skupiającego ludność tak niemiecką, jak i polską. Badania naukowe prowadzone nad tym zjawiskiem podkreślają jego rozległość terytorialną, rozmaitość repertuarową i bogactwo form inscenizacyjnych. Jak pisze Czesława Mykita-Glensk, tylko w latach 1901−1908 odbyło się 219 przedstawień, z których w Bytomiu około 38, plasując to miasto „w centrum teatralnej mapy Śląska”11. A nieco dalej: Najstarsza z miejscowych organizacji Towarzystwo św. Alojzego wystąpiło 6 razy z 12 sztukami (W. Anczyca, J.K. Gregorowicza, K. Kucza, Lebardina, J.N. Nestroya). Wyłonione z Kasyna Katolickiego ks. Bonczyka w 1895 r. Kasyno Polsko-Katolickie trzykrotnie zapraszało mieszkańców Bytomia na pokaz sztuk głównie autorów rodzimych, jak „Macocha” (8 lutego 1903 obok „Fatalnej szafy” A. Tłoczyńskiego) tegoż „Wycużnika” i „10 000 marek” (17 kwietnia 1904), „Stawkę” Miarki wraz z graną po raz pierwszy 5-aktową ludową sztuką Teodora Smolarza „Kusiciele ludu” (14 kwietnia 1907). Tłumy publiczności ściągnęły dwa przedstawienia Towarzystwa Górnośląskich Przemysłowców w 1903 r. (25 stycznia – „Łobzowianie” i 18 października „Adam i Ewa” oraz „Stary piechur i jego syn huzar”). W dniu 14 stycznia 1906 r. jego członkowie przedstawili „Karpackich górali”. Również w 1903 r. bytomskie gniazdo „Sokoła” wystąpiło z „Domem otwartym” Bałuckiego (17 maja, a w dniu 7 listopada z „Niedźwiedziem” A. Czechowa i krotochwilą J. Feré „Nowy Rok”12.

Nic dziwnego, iż żywioł teatralny stał się dla Stanisława Ligonia naturalnym środowiskiem. Podjął co prawda pracę zawodową jako ilustrator w wydawnictwie Karola Miarki w Mikołowie, lecz zwyciężyła wielka jego pasja, jaką był teatr amatorski. W słynnym bytomskim „Ulu”, Domu Narodowym, organizował przedstawienia, będąc jednocześnie i reżyserem, i scenografem, i aktorem. Tak już zostanie do końca życia. Stwierdzenie to nie jest oryginalne, nie zaskakuje, a wręcz przeciwnie. Jest bowiem konsekwencją silnej tradycji rodzinnej. Przypomnijmy, iż dziadek artysty 11 C. Mykita-Glensk: Polskie życie teatralne na Śląsku Opolskim w okresie międzywojennym. Opole 1990, s. 35. 12 Op. cit., s. 35.

XII


Juliusz (1823−1889), syn dworskiego kowala osiadłego w Prądach koło Koszęcina, był nie tylko przyjacielem Karola Miarki, ale też: Obdarzony pewnym talentem literackim pisywał sztuki dla zespołów amatorskich dość popularne nie tylko na terenie Śląska. W większości przypadków miejscem ich prapremiery był Bytom13.

Tak też było z Losem sieroty czyli nienawiść zwycięża – sztuką wystawioną 28 stycznia 1883 r. Sztuką, którą bytomskie towarzystwo salezjańskie rozpoczęło swoją działalność. Warto też przypomnieć obrazek ludowy w 4 aktach Dobry sen, wystawiony w 1879 r., który po wielu latach doczekał się trzykrotnego wystawienia na Opolszczyźnie (1929−1931). Jednak dla późniejszych dokonań jego wnuka, Stanisława, ważny jest inny przejaw działalności Juliusza Ligonia. To przyjaźń z Józefem Gallusem, drukarzem i wydawcą śpiewników zawierających „najulubieńsze pieśni i śpiewy religijne, narodowe i ludowe”, wreszcie Starosty weselnego14. Tam też znaleźć można teksty sygnowane JL, zapewne Juliusza, choć niewykluczone, że Jana – ojca Stanisława, którego postać Gallus przypomni na łamach „Katolika”15. Po latach teksty zawarte w Staroście weselnym zostaną wykorzystane w Weselu na Górnym Śląsku. Tak się stanie np. z pieśniczką (nr 9) O siadej, siadej, kochanie moje, stanowiącą wariant drugi tekstu zawartego w Gallusowym Staroście weselnym. Teatr amatorski stał się naturalnym, wielopostaciowym żywiołem Stanisława. I to na wiele lat, może nawet do śmierci, skoro jeszcze w trudnych latach 50. potrafił wyzwolić entuzjazm, zdobyć aplauz publiczności zgromadzonej w cechowniach i halach fabrycznych, posiadł umiejętność panowania nad tłumem. Oryginalny, niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju spektakl jednego aktora. Dużą rolę w tym procesie odegrały lata tuż po przyłączeniu części Górnego Śląska do Polski, kiedy został zatrudniony w charakterze nauczyciela rysunków w gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Katowicach. Już wtedy ciągnęła się za nim sława Karlika z Kocyndra, pracownika Polskiego Komitetu Plebiscytowego z bytomskiego hotelu „Lomnitz” (notabene obronę hotelu uwiecznił na jednym ze swoich obrazów), gdzie przecież zorganizował Poradnię Teatralną, wreszcie graficznego opracowania aktu przejęcia części Górnego Śląska, na którym znalazły się podpisy najwybitniejszych ludzi Polski i Śląska tamtych czasów. Op. cit., s. 24. J. Gallus: Starosta weselny. Zbiór przemówień piosnek i wierszy do użytku starostów, drużbów i gości przy godach weselnych. Katowice 2008. 15 J. Gallus: Świętej pamięci Jan Ligoń, wspomnienie pośmiertne. „Katolik” 1917 nr 116. 13 14

XIII


Lata 20. ubiegłego wieku były dla Ligonia czasem stabilizacji życiowej, był profesorem w gimnazjum, miał wolny czas na pracę twórczą. Wykonywał więc projekty znaczków pocztowych, dyplomów, ilustracji książkowych, dekoracji do sztuk teatralnych, oper, operetek. Aulę gimnazjum, w którym pracował, ozdobił motywami śląskimi, wykonał polichromię kościoła św. Barbary w Chorzowie. Był też współorganizatorem wielu wystaw, by jedynie przypomnieć 1923 r. i wystawę pamiątek plebiscytowych; 1928 r. – wystawy śląskiego malarstwa i architektury w sali ekspozycyjnej nieopodal parku Kościuszki, 1929 r. – pierwszą wystawę obrazów i rzeźb w Katowicach. W tymże szczególnym i ważnym dla Stanisława Ligonia roku jego prace znalazły się w warszawskiej „Zachęcie”. Pociągała go również praca organizacyjna; współtworzył Związek Zawodowy Artystów Plastyków w Katowicach, zostając jego wiceprezesem. Obok niego członkami tej organizacji byli m.in.: J. Tor, P. Steller, A. Bunsch, L. Kłapucki, J. Grabczyk, F. Dudziak, F. i K. Witkowscy, T. Nowak, A. Krotochwila i Stanisław Klimowski, ostatni malarz Młodej Polski, jak o sobie mawiał. Nie była to oczywiście pierwsza i jedyna jego rola społeczna. Pamiętamy, iż od 1921 r. działał w Komisji Artystycznej Śląskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, obok m.in. T. Dobrowolskiego, P. Stellera, T. Michejdy. Był też przedstawicielem środowiska plastyków w Radzie Muzealnej powstającego Muzeum Śląskiego, obok ks. E. Szramka, Z. Kossak-Szatkowskiej, S. Skudlarza i T. Michejdy. Od 1927 r. rozpoczął współpracę z Rozgłośnią Katowicką Polskiego Radia, ale i został radnym Miejskiej Rady Miasta Katowic. Z czasem – posłem na sejm. To właśnie on podjął trudną, drażliwą i poniżającą kobiety kwestię „celibatu” nauczycielek na Śląsku. Jednak dusza społecznika oraz praca w gimnazjum zaowocowały innymi jeszcze działaniami, które właściwie do bliskich nam czasów stały się naszą śląską tradycją. Pracując w gimnazjum, nawiązał kontakt z Teatrem Polskim i zajął się organizacją specjalnych przedstawień dla młodzieży. Jak wspomina niezapomniany Marian Sobański, Ligoń uganiał się po wszelkich zakładach szkolnych, zachęcał do chodzenia do teatru, rozprowadzał bilety wstępu, popularyzował wiedzę o przedstawieniach. Nic więc dziwnego, iż jak nikt nadawał się do kierowania sekcją Śląskich Teatrów Ludowych w ramach Wydziału Oświecenia Publicznego, Działu Oświaty Pozaszkolnej. Warto przy okazji przypomnieć, iż nad Sekcją Teatrów Ludowych patronat objęło Społeczne Towarzystwo Przyjaciół Teatru Polskiego, założone z inicjatywy dr. F. Bocheńskiego, prezesa sądu XIV


apelacyjnego w Katowicach. Towarzystwo to postawiło sobie za cel w momencie powstania utworzenie w Katowicach polskiego teatru oraz popularyzację polskiej twórczości dramaturgicznej. Myślę, że nie tylko z zawodowego obowiązku popierał i organizował wędrowne zespoły kukiełkowe, wypożyczalnię kostiumów czy biblioteki utworów scenicznych. Wiedział, że widowiskowość, odświętność spotkań i atrakcyjność języka są najlepszym propagatorem kultury polskiej. W takim szerokim kontekście współczesnej sytuacji kulturowej w 1929 r. Stanisław Ligoń, wspólnie z Aleksandrem Kubiczką (scena) i Bolesławem Wallek Walewskim (muzyka), przygotował Wesele na Górnym Śląsku. Widowisko ludowe w 4 obrazach, 5 odsłonach ze śpiewem i tańcami. Sam wybór tematu widowiska nie jest zaskoczeniem. Mógłbym rzec, to wszak jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu człowieka. Ale nie tylko. To utrwalony i w ogromnej mierze spetryfikowany, konwencjonalny w swej istocie gatunek, wykorzystywany tak w kulturze wysokiej, jak i w folklorze, o wyrazistej, identyfikowalnej, wewnętrznej architekturze. Są to bowiem w ogromnej większości widowiska obrzędowe, wysoce skonwencjonalizowane, przygotowywane przez lokalne zespoły folklorystyczne lub chociażby grupę zapaleńców, miłośników starych pieśniczek. Dodajmy – powszechnie znanych. Stąd i niekwestionowana ich atrakcyjność wśród słuchaczy i widzów, których łączyła przewidywalność fabuły i doskonała znajomość śpiewanych tekstów. Tych cech pozbawione były teksty wzorowane na klasycznej literaturze. Potwierdzają to relacje z widowisk odbywających się na terenie Górnego Śląska jeszcze przed 1922 r. Przypomnijmy – za Czesławą Mykitą-Glensk – jedynie przedstawienia takie, jak: Wiesław, czyli wesele krakowskie, opracowane i wystawione w 1883 r. przez K. Ostrowskiego, według tekstu Kazimierza Brodzińskiego czy późniejsze Wesele Zosi F. Dominika z 1896 r. Na uwagę zasługuje też premiera w Katowicach Wesela Haliny, wystawionego 30 stycznia 1910 r., przygotowana przez Towarzystwo Młodzieży Kupieckiej (w strojach wypożyczonych z Teatru w Sosnowcu) czy późniejsze Wesele wiejskie16. Ligoniowe Wesele na Górnym Śląsku powstawało więc w bardzo szczególnym momencie. Z pewnością inspirującą rolę mogło odegrać wystawione w 1929 r. Wesele Łobzowskie lub inne obrzędowe widowisko. Nieprzypadkowo bowiem z tego samego okresu pochodzą teksty innych śląskich literatów, m.in. Emanuela Imieli, którego Ligoń wspomina 16

C. Mykita-Glensk: op. cit., s. 41.

XV


w Słowie wstępnym wydania książkowego Wesela na Górnym Śląsku. Zresztą w Bibliotece Śląskiej w Katowicach zachowały się aż trzy zbiory o podobnej tematyce autorstwa Imieli. Pierwszy, najstarszy – Tajemnica Twardonia (sygn. R 921 III) – zawiera w części trzeciej fragmenty zatytułowane Wesele i Bójka weselna. Ta część z pewnością powstała w latach 30. XX wieku. Drugi rękopis – Wesele śląskie (sygn. R 1015) – składa się z następujących fragmentów: Zmowy, Zrękowiny, Wywodziny, Uczta weselna i czepiny. Ten powstał zapewne przed 1928 r. Wreszcie trzeci tekst Zaloty śląskie. Sztuka ludowa w 3 aktach (sygn. R 915 II), najpóźniejszy, został napisany już po II wojnie światowej, dodatkowo opatrzony nutami pieśni weselnych. Owo zainteresowanie obrzędowością będzie dostrzegalne również w innych częściach Polski, a na dodatek i w kulturze „eksperymentalnej”. Wystarczy przywołać tu choćby wielką „Redutę” Juliusza Osterwy i Mieczysława Limanowskiego, której repertuar w ogromnym stopniu nawiązywał do tego nurtu. Przypomnijmy, iż w 1922 r. „Reduta” wystawiła Pastorałkę Leona Schillera, wydaną zresztą drukiem w 1931 r., z czasem Wielkanoc. Sam Leon Schiller wystawi w Henrykowie Gody weselne w 1943 r. Wesele na Górnym Śląsku wpisywało się więc nie tylko w lokalny, regionalny kontekst kulturowy. Było adresowane do znacznie szerszego kręgu odbiorców, szczególnie w kraju, ukazując i popularyzując cały wielki i bogaty krąg zwyczajów oraz obrzędowości Górnego Śląska, trwających tu od dziesiątek – a może setek – lat. Autorzy ujęli więc „wesele” w kształcie dzieła scenicznego, o dominacji żywiołu obrzędowego, silnie akcentując przy tym wierność folklorowi tak w sferze językowej (posługując się gwarą), unikatowych kostiumów, jak też kolejności zwyczajów. Silnie została wyeksponowana funkcja dydaktyczna, parenetyczna. Jednak utwór ten nie tylko wiernie imituje następujące po sobie ceremoniały weselne, lecz i dopełnia o inne jeszcze zwyczaje, by wspomnieć jedynie goiczek i marzannę oraz pieśni towarzyskie czy okolicznościowe. Świadczy to w dużym stopniu o precedensowości tekstu, otwartości oraz dominacji prezentacyjnego traktowania folkloru. Tym samym niezwykle silnego podkreślania tego, co wspólne z kulturą polską, ale też inne. A może jedynie przez lata przeobrażone. Przełomowy dla dalszych losów widowiska był sezon 1929/1930. „W tym sezonie – pisał Bolesław Surówka, a my dopowiedzmy: 22 stycznia 1930 r. – wystąpiono z 28 premierami, wśród których największy, a dotychczas niespotykany sukces odniosło Wesele na Górnym Śląsku Stanisława Ligonia i Edwarda Kubiczka (sic! – Aleksandra – J.M.), któXVI


re odegrano aż 63 razy – rekord jak na owe czasy niebywały”17. Sytuacja powtórzy się też w sezonie 1936/1937, kiedy – pisał recenzent – „wśród siedemnastu premier zaprezentowanych w powyższym sezonie wielkie sukcesy odniosły m.in. wznowione Wesele na Górnym Śląsku Ligonia i Kubiczka (32 przedstawienia)”18. A należy doliczyć do tego występy w Warszawie i Wilnie, gdzie zespół teatralny z Katowic, z okazji propagowania i popularyzowania kultury Śląska, widowisko to odegrał kilkakrotnie, zresztą przyjęty z niezwykłym aplauzem, gorąco oklaskiwany przez tłumy widzów. „Sukces ten przyznaję – pisał Stanisław Ligoń – wiele sprawił mi radości i zadowolenia”19. Wreszcie też trzeba odnotować, iż Wesele na Górnym Śląsku aż 23 razy w ciągu 7 lat wystawiano po drugiej stronie granicy: w Zabrzu, Gliwicach, Strzelcach, Oleśnie, Groszowicach, Popielowie, Mikulczycach, Gosławicach, Żlinicy, Boguszycach, Raciborzu i Wieszowej”20. Równie entuzjastycznie widowisko to przyjęli krajowi recenzenci. „Bez agitacji, bez zwykłej w takich razach reklamy odbywa n.p. obecnie po całem Województwie Śląskim pochód triumfalny ułożone przez prof. Ligonia i inż. Kubiczka Wesele na Górnym Śląsku. Tak samo bez żadnych ukłonów w stronę tamtejszego społeczeństwa należy życzyć sobie, by po tym triumfalnym pochodzie po swoim ściślejszym terytorium impreza ta pokazała się również poza granicami swego województwa” − pisał jeden z nich. Podobne słowa zachwytu i ogromnego uznania można było wyczytać w „Ilustrowanym Kurjerze Codziennym” z 2 i 25 marca 1930 r.; „Polonii” z 25 marca 1930 r.; „Kurjerze Wileńskim” z 11 listopada 1931 r.; cieszyńskim „Prawie Ludu” z 10 kwietnia 1930 r.; opolskich „Nowinach Codziennych” z 6 kwietnia 1930 r., by wymienić kilka z wielu, jakie się wówczas ukazywały, zaznaczając i utrwalając szlak przedstawieniowy widowiska. A przecież Wesele na Górnym Śląsku było zazwyczaj klasyfikowane w obrębie często wystawianych tzw. sztuk regionalnych, obok m.in. Wesela na Kurpiach czy Wesela sandomierskiego. Powtórzmy za Stanisławem Ligoniem: to był sukces. Wtedy jednak autor widowiska miał już za sobą debiut przed mikrofonem Rozgłośni Katowickiej Polskiego Radia w Boże Narodzenie 1927 r. Nie spodziewał 17 Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach 1922−1972. Księga pamiątkowa. Red. W. Szewczyk. Katowice 1972, s. 34. 18 Op. cit., s. 43. 19 S. Ligoń: Słowo wstępne. [W:] Wesele na Górnym Śląsku. Katowice 1934, s. 7. 20 C. Mykita-Glensk: op. cit., s. 345.

XVII


się zapewne, iż za kilka lat, w 1934 r., zostanie jej dyrektorem. Nie tylko zarządzał, w „niedyrektorskim stylu urzędowania”, lecz i systematycznie stawał przed mikrofonem i wygłaszał w gwarze śląskiej anegdoty, gawędy, opowiastki. Przesławne Bery i bojki były entuzjastycznie przyjmowane przez słuchaczy. Miał bowiem – powtórzmy – ogromny dar zjednywania sobie ludzi. Potrafił każdą anegdotę przekazać plastycznie, pogodnie, bezpośrednio i bezpretensjonalnie. Tworzył też słuchowiska, część z nich weszła do programu „Katowickiego Teatru Wyobraźni”, do którego pisali i Zofia Kossak-Szczucka, i Gustaw Morcinek, ale i amatorzy. Nie sposób pominąć „Nadscenkę Teatru Wyobraźni”, prowadzoną przez „ciocię Helę” – Helenę Tymieniecką. Ten świat radiowej codzienności na szczęście został już w miarę szczegółowo zbadany, opisany i spopularyzowany przez bodaj czy nie najlepszego znawcę – Henryka Grzonkę. Funkcję dyrektora Rozgłośni Katowickiej Polskiego Radia Ligoń pełnił do 2 września 1939 r. Nie wiedział zapewne, że wkraczające do Katowic oddziały Wehrmachtu i Gestapo w opracowanej w Berlinie Sonderfahndungsbuch Polen umieściły jego nazwisko wśród osób, które należy natychmiast aresztować. Znaleźli się tam m.in.: „dr Kominek Pfarrer Kattowitz III J. Gestapa Berlin”, „dr Szramek, Pfarrer Kattowitz III J. Gestapa Berlin”, „Slawik Henryk Redakt. Kattowitz Jana 1”, „Sobański Marijan Theaterdir Kattowitz Żwirki i Wigury 13a”, „Zientek Amtsvorst Radzionkow” i jego sekretarz, „Wolny RA Kattowitz Zacisze 3 III J Gestapa Berlin…”21. Wyjazd na południe, na Węgry, do Budapesztu uratował mu życie. Tam też spotkał Henryka Sławika, którego znał jeszcze z Katowic. To pozwoliło mu podjąć obowiązki sekretarza w Komitecie dla Uchodźców Polskich. W Budapeszcie rozpoczął również współpracę z radiem paryskim – na prośbę jego kierownika programowego Tadeusza Skrzetalskiego i kierownika działu aktualności – Jerzego Tepy, niegdyś pracownika rozgłośni śląskiej. Co dwa tygodnie, poczynając od grudnia 1939 r., przekazywał pogadanki na temat życia w polskim obozie na Węgrzech; zaś swoim wiernym słuchaczom przesyłał List do Ślązaka. W 1940 r., jako Franciszek Drużbacki, wyjeżdża do Jugosławii. W Belgradzie, wraz z Henrykiem Sławikiem, Horwatem i Władysławem Medyńskim, tworzy komitet pomocy migrantom pod nazwą „Delegatury do Spraw Opieki nad Uchodźcami Polskimi”. Rok później, jako wiceprezes Ligi Polsko-Jugosłowiańskiej na Bliskim Wschodzie, wyjeżdża do Turcji, Egiptu, a stamtąd do Palestyny i Jerozolimy. Znalazł schronienie w klasztorze dominikanów francuskie21

Sonderfahndungsbuch Polen. Berlin [1939].

XVIII


go pochodzenia. I dalej aktywnie tworzy. Wydaje pracę zbiorową Śląska Ojczyzna, Bery i bojki śląskie, wystawia Wesele na Górnym Śląsku. Oczywiście nie da się w kilku zdaniach opisać wszystkich jego aktywności: współpracy z radiem paryskim i londyńskim; założenia „Domu Polskiego” w Jerozolimie dla żołnierzy, dla polskich dzieci zaś stołówek i przedszkoli (na dodatek poświęcił im specjalne audycje: Dzieciom polskim w dzień św. Mikołaja, Pozdrowienia dla dzieci z szopki betlejemskiej). Dużo malował. Jego pejzaże, kwiaty, martwa natura, obrazy religijne znajdą się na wystawach w Kairze, Jerozolimie, Hajfie, Tel Awiwie; a obraz Matki Boskiej Piekarskiej – w ołtarzu polowym żołnierzy w Tobruku. Był niezwykłym człowiekiem, ale też niepodważalnym autorytetem dla całego jakże zróżnicowanego środowiska, w którym przebywał, i dla słuchaczy jego audycji, do których jego głos docierał. W 1946 r. z żołnierskim workiem na plecach i charakterystycznym, a rozpoznawalnym uśmiechem wraca do kraju. Oczywiście na Śląsk. Do rodziny i do radia. Prowadzi cykle audycji Przy sobocie po robocie, Czelodka radiowa, Wczoraj była niedzieliczka. I spotyka się ze słuchaczami. Entuzjazm i euforia górników, hutników, kolejarzy, włókniarzy, ale i dzieci z domów dziecka, uczniów, studentów zderza się z chłodem, rygoryzmem i niechęcią jego naczelnych. Z wielkiego improwizatora staje się upokorzonym lektorem własnych tekstów. Dla kierownictwa był bowiem niezatapialnym symbolem dawnej epoki, której cele były inne, bliższe jednak mieszkańcowi Śląska po obu stronach ówczesnej granicy. Mimo czci i kultu, jakim się cieszył wśród prostych ludzi, ludzi zwykłej, codziennej, wyniszczającej pracy, nie przystawał już do powojennej, ponadnarodowej, bezreligijnej cywilizacji węgla i stali. To zmierzch jego życia. Wierny sobie i swoim przekonaniom, wzbogacony doświadczeniem życiowym i artystycznym, z niezachwianą hierarchią wartości, której przestrzegał – powtórzmy raz jeszcze – nie mieścił się w nowej rzeczywistości. Jednak dalej, jak co dzień od lat, idąc dzisiejszą ulicą Szeligiewicza, potem Wita Stwosza w dół, obok katowickiej katedry, wędrował do radia. Starszy pan w „fantazyjnym, artystycznym kapeluszu ze starannie przystrzyżoną bródką płomiennie rudą, potem siwą i krzaczastymi brwiami, spod których patrzyły zawsze do wszystkich i wszystkiego uśmiechnięte oczy”22. Do marca 1954 r. Jan Malicki 22 J. Ponitycki: Wspomnienie o Stanisławie Ligoniu. „Śląsk Literacki” 1954 nr 10/11, s. 188.

XIX







Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.