Zbliżenia i kontakty po raz trzeci

Page 1

Florian Ĺšmieja

ZbliĹźenia i kontakty po raz trzeci

Katowice 2010


KOMITET WYDAWNICZY: prof. zw. dr hab. Jan Malicki – przewodniczący mgr Magdalena Skóra – zastępca przewodniczącego dr Barbara Maresz – sekretarz dr Teresa Roszkowska mgr Aneta Satława

Wydała Biblioteka Śląska w Katowicach w nakładzie 150 egzemplarzy

Redakcja Elwira Zborowska Korekta Jan Baron Skład i łamanie Zdzisław Grzybowski

Copyright © by Biblioteka Śląska 2010 Copyright © by Florian Śmieja

ISBN 978-83-60209-49-3

Zdjęcie na obwolucie Florian Śmieja na tle szkoły w Kończycach, 2007 rok.

Druk Biblioteka Śląska w Katowicach


Dziękuję, Panie Profesorze Z ogromną radością i satysfakcją oddajemy do rąk Czytelników kolejny tom prac (bo przecież nie rozpraw) wybitnego uczonego, niezwykłego człowieka, niezrównanego gawędziarza, który z odległej Kanady spogląda, komentuje i ocenia współczesną rzeczywistość. Jednak z zupełnie innej perspektywy i przestrzeni geograficznej, doświadczeń historycznych i efektów spotkań z ludźmi, którzy już na stałe znaleźli miejsce w dziejach kultury polskiej, europejskiej, światowej. Owa uniwersalizacja hic et nunc nadaje zupełnie inny wymiar epizodyczności spotkań, rozmów, wspomnień. To sfera dopełnień człowieka zanurzonego w świat wielkiej kultury, często na zasadzie pars pro toto budującego inny wymiar owych związków zderzających kulturoznawcze uogólnienia ze szczegółem, impresją dookreślającą niezwykłość, czy li tylko zwyczajność przywoływanej postaci. Warsztat Pana Profesora, niczym skalpel chirurga, oddziela obie sfery. A wnioski nierzadko decydowały o ich miejscu w Panteonie wielkich twórców. Dla mnie jednak od owych częstych a wnikliwych dopowiedzeń ważniejsze były opowieści autobiograficzne, zaspokajające naszą ciekawość, lub jedynie poszerzające wiedzę o niezwykłej postaci, jaką dla mnie jest Profesor Florian Śmieja. Od pierwszego spotkania gorąco namawiałem Pana Profesora do spisania wspomnień o domu rodzinnym, o osobach najbliższych, o przyjaciołach z odległych lat i o przeżyciach. Wiele z tych opowieści wszak pogłębia wiedzę o autorze, ukazuje Jego postać w zupełnie innym wymiarze. Już bez togi akademickiej, która w rzeczy samej jest zwieńczeniem długiej drogi życia, mozołu budowania warsztatu naukowego i niezbywalnej satysfakcji z dokonań. Satysfakcji tak przecież potrzebnej każdemu z nas. Szczególnie w czasie bilansu, który sporządzamy w momentach szczególnych, choćby w wigilię Bożego Narodzenia, czy przełomu między starym a nowym rokiem. I powtarzane, niczym powracający refren starej piosenki, pytanie o spełnienie. To właśnie sprawiło, iż od lat namawiałem Pana Profesora na tom, który przywołałby przeszłość. Tę najwcześniejszą, i tę najpóźniejszą. 5


Jednakże znając doskonały warsztat pisarski Pana Profesora i znakomite pióro, wiedziałem, że ów przemijający świat młodości i dojrzałości będzie ukazany w sposób niezwykły. Zapewne w postaci narracji epopeicznej z towarzyszącym i rekonstruowanym stale poprzez wspomnienia światem otaczającej przyrody, subtelną filologiczną analizą zjawisk językowych w przeszłości przyjmowanych naturalnie, dzisiaj dopełnianych przez doświadczenia uczonego, jego dokonania i przemyślenia. Z ogromną więc radością przyjąłem oczekiwany tekst. Wierzę, iż stanie się też on dla naszych Czytelników lekturą ze wszech miar ciekawą, interesującą, intrygującą. Dziękuję, Panie Profesorze. Jan Malicki

6


Słowo od autora Ten trzeci już tom moich wspomnień i szkiców powstał w odpowiedzi na wyzwanie profesora Jana Malickiego, dyrektora Biblioteki Śląskiej oraz za zachętą profesora Włodzimierza Wójcika, który poręczył wykonanie zadania. Im ten tom dedykuję. Na trójdzielną w rezultacie książkę złożyło się sześć rozdziałów sensu stricto wspomnień z moich lat chłopięcych w Polsce i na Opolszczyźnie, aż do wybuchu wojny w 1939 roku. Tę pierwszą część, zatytułowaną Gniazdo, zaczynam w krajobrazie nadodrzańskich osad Starych Siołkowic i Dobrzenia Wielkiego, gdzie urodzili się i wychowali moi rodzice. Następnie przenoszę się i opisuję moją wieś rodzinną, Kończyce – dziś część Zabrza – oraz trzy lata bursy i gimnazjum w Tarnowskich Górach. Po tej części prezentuję krótkie prozy, beletrystyczne próby z autobiograficznymi reminiscencjami, a ich sceneria przesuwa się z czasem na Wyspy Brytyjskie, aż w końcu za Ocean – do Meksyku. Z dawnych tekstów przypominam cztery dramatyczne dialogi, z których tylko dwa pierwsze ukazały się w druku w miesięczniku „Kontynenty”, piśmie redagowanym przeze mnie w latach sześćdziesiątych w Londynie. Sceny dialogów obrazują ówczesną sytuację młodych Polaków na emigracji. W wyborze prozy pominąłem kilkadziesiąt reportaży z podróży po Europie, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Kubie, Meksyku, Dominikanie i Wenezueli, ale przytoczyłem cztery szkice w części zatytułowanej Silva rerum. W pierwszym badam losy polskiego oficera uwikłanego w tragiczne dzieje cesarza Meksyku Agostina de Iturbide (1783–1824). Kolejny artykuł opowiada o elżbietańskim poecie Philipie Sidneyu (1554–1586) i jego rzekomych zainteresowaniach wakującym wtedy tronem polskim. Trzecia pozycja traktuje o słynnych listach portugalskich, kunsztownych listach miłosnych przypisywanych portugalskiej zakonnicy, a na język polski przetłumaczonych przez Stanisława Przybyszewskiego (1868–1927). Czekały one trzy wieki zanim doczekały się właściwej atrybucji. W ostatnim tekście komentuję zjawisko Rafała Wojaczka (1945–1971), mikołowskiego poety. 7



Gniazdo



PEJZAŻ MOJEJ MATKI Między Opolem a Brzegiem jest taka ziemia równinna i łagodna, biegnąca od prawego brzegu Odry po ciemne lasy iglaste na horyzoncie. Przecina ją płynąca wśród łąk rzeka Brynica, nim wpadnie do Stobrawy i Odry. Taką krainę obrała opatrzność mojej matce Rozalii, u schyłku dziewiętnastego stulecia. Przyszła ona na świat w lichej chacie krytej słomą, u zagrodników Urbana i Pauliny Kuligów, jako druga z trzech córek. Miała ponadto dwóch młodszych braci. Kilkunastomorgowe gospodarstwo Kuligów posiadało spłachetki mało urodzajnej ziemi, kilka krów i dwa konie. Prosiak i drób zapewniały rodzinie mięso. Uprawiano na polu żyto, owies, kukurydzę i ziemniaki, nieco buraków, poganki, na gliniastej ziemi, pszenicę. W ogrodzie rosła kapusta i trochę innych warzyw. Grusze, jabłonki i śliwy dawały owoce. Powszednią strawą wielodzietnej rodziny były ziemniaki, mleczne zupy i chleb. W Siołkowicach do szkoły dzieci nie miały zbyt daleko. W zimie jednak, kiedy na drodze tworzyły się zaspy i dokuczały większe mrozy, odprowadzał je ojciec, często nosząc najmłodsze na barana. Wkładał im pierze do butów, by w stopy było cieplej. W szkole językiem obowiązującym był niemiecki, być może prywatnie ktoś uczył polskiego, bo bratanice matki jeszcze za czasów Hitlera takie dodatkowe lekcje w Siołkowicach brały. W odległym centrum wsi, na najwyższym miejscu, stał okazały budynek kościoła w stylu klasycystycznym pod wezwaniem św. Michała. Szło się doń obok wielkich stawów, które służyły za rezerwuary wody do gaszenia pożarów, a także do hodowania ryb. O wielu szczegółach ze skromnego życia matki już się nie dowiedziałem. Domyślam się, że wzrastała zgodnie z obowiązującymi na wsi ideałami kobiecego zachowania. Wówczas ludzie krzywo patrzyli, kiedy dziewczyny były głośne i nazbyt śmiałe, kiedy np. gwizdały, gdyż mawiano, że wtedy Najświętsza Panienka płacze. Nie jestem pewien, jak było z pensjonatem u zakonnic w Nysie. Walał się po naszym domu pamiętnik matki z tamtych czasów, były jakieś wpisy jej koleżanek po niemiecku i po polsku, ale ja nie byłem ciekaw, a może 11


po prostu już zapomniałem? Potem pamiętnik gdzieś przepadł. Dziś nie jestem w stanie powiedzieć, czy matka pobierała jakieś nauki, czy tylko kończyła kursy gospodarstwa domowego. Czyżby nie nęciła jej młodego umysłu ciekawość rzeczy i świata, wszak jedna z krewnych pojechała do Ameryki i w listach swoich apelowała o nowicjuszki z Opolszczyzny? Widocznie nie czuła powołania zakonnego. Na przełomie wieków kobiety wszędzie musiały walczyć o wykształcenie, a biedne dziewczyny wiejskie nie miały żadnych szans. Może dorastająca panienka marzyła, że kiedy będzie miała własną rodzinę, to jej dzieci doczekają łaskawszych czasów? Córek nie miała, urodziła pięciu synów, dwóch zmarło w niemowlęctwie. Pozostało mi kilka wyblakłych fotografii matki i niepewne wspomnienia krewnych. Na jednym ze zdjęć z 1919 roku ubrana jest w jaklę, czyli kaftan, tak jak jej siostry i matka, z wzorzystą zapaską, czyli fartuchem, stoi z rodzeństwem za siedzącymi rodzicami przed nowym domem, krytym czerwoną dachówką, zbudowanym w 1905 roku. Na wcześniejszej fotografii – z 1913 roku – z przyszłą bratową Marysią z sąsiedniego Popielowa; jest w identycznej jak ona sukience, najwidoczniej nowiutkiej, które uszyły sobie wspólnie pensjonarki. To pewnie wtedy najmłodszy brat, Tomasz, zobaczywszy siostrę ubraną nie po chłopsku powiedział: „Patrzcie, yno jakoł Adelajda!” – przyrównując ją do strojnisi, współczesnej sobie odpowiedniczki księżnej Diany. Matka była osobą wierzącą i gorliwą katoliczką. Jej żarliwe życie religijne promieniowało na rodzinę i otoczenie. Szanowała duchowieństwo i uczestniczyła w publicznych przejawach wyznawanej wiary, biorąc udział w procesjach i pielgrzymkach. Pamiętam, jak wróciwszy z pielgrzymki na Jasną Górę, przywiozła duży krucyfiks z drewnianym Chrystusem i powiesiła go w kuchni. Stroiła corocznie ołtarz przed naszym domem w Boże Ciało. Wspomagała hojnie wszelkie akcje miłosierdzia, którym patronował Kościół. Zaopiekowała się chorą Cyganką, którą ochrzciła i pochowała. Była wspaniałą orędowniczką potrzebujących. Dla każdego miała dobre słowo, wstawiała się za ludźmi. Pomagała im. Kiedy u lokatorów urodziło się dziecko, niezwłocznie udawała się do nich z wizytą, zabierając tradycyjne w takich wypadkach smakołyki, w tym na maśle smażone bułki. Matka smażyła na smalcu domowe pączki, czyli „kreple”, robiła desery z ryżem polewanym masłem i posypywanym cyna12


monem, zwanym na Śląsku „skórzycą”, „zaprawiała” słoiki owoców, w które obfitowały nasze ogrody. Utrzymywała przyjazne stosunki z proboszczami. Najcieplej wspominam księdza Piotra Kowolika. Do niego poszedłem po list polecający i świadectwo moralności przed wyjazdem do bursy w Tarnowskich Górach. Z jego listu do mnie z 19.06.1949 roku dowiedziałem się, że matka informowała go o moich losach na Zachodzie, a on sam czytał moje artykuły w „Gościu Niedzielnym”, posyłane redakcji przeze mnie ze studiów w Irlandii. Ksiądz Kowolik cieszył się wielkim szacunkiem za wyjątkową odwagę. Niemcy przez trzy lata więzili go w Dachau i Berlinie, którego oblężenie i zdobycie przetrwał. Nic dziwnego, że w czasach stalinowskich nie lękał się w swoim liście napisać otwarcie: „U nas coraz to gorzej. Walka z Kościołem zaostrza się. Ale mamy nadzieję, że i tę próbę zwycięsko przejdziemy. Lud garnie się do Kościoła, chłopi dopisują na całej linii. Im większy nacisk, tym większy hart ducha i upór święty serca”. Matka nie rozwieszała wprawdzie w mieszkaniu haftowanych wezwań w rodzaju „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, ale je praktykowała, a z pewnością żadnego wylegiwania w łóżku nie znosiła. Tak to wyraziłem w jednym z wierszy: Mawiała matka skrzętna Opolanka Wychodź z pościeli, gdy otworzysz oczy. Co się nie zdarzy, dzień będziesz miał dłuższy Matka po wojnie dwa razy przyjechała w odwiedziny do Anglii. Po raz pierwszy zjawiła się z ciężko chorym ojcem, którego trzeba było natychmiast zabrać do szpitala, a następnie pośpiesznie odwieźć do Polski, gdyż stan jego był krytyczny i lekarze dawali mu kilka tygodni życia. Wtedy też zobaczyła swoją synową. Co czuła, oglądając kobietę, z którą związał się daleko od domu, po kilkunastu latach niewidzenia, jej pierworodny syn? Szlachetność poznanej synowej ujęła matkę od razu. Przyjechała po śmierci ojca ponownie i nie mogła się nachwalić uczucia szczęśliwości, które jej towarzyszyło, kiedy była u nas. Gdzie mi będzie lepiej, powtarzała. Nie grymasiła nigdy ani nie wymagała dla siebie żadnych luksusów. Ale matczyne serce widać miało swoje intuicje. Zmarła dość niespodziewanie. Miała wysokie ciśnienie i chyba nie była odpowiednio leczona. Ponieważ miałem wtedy już obywatelstwo brytyjskie i paszport, pojechałem na pogrzeb. 13


Był koniec roku i zima. Cała podróż pociągami i statkiem była przygnębiająca i samotna. Widmowy był przejazd nad ranem przez Niemcy i Polskę, śpiące i opuszczone po balowaniu i pijatykach sylwestrowych. W rodzinnym domu trumna stała otwarta do ostatniego momentu. Zobaczyłem więc jeszcze matkę spoczywającą na zawsze w nie tak podeszłym przecież wieku. Rezolutna ciotka Ulka z Odrowąża zapewniała, że kazałaby trumnę otworzyć nawet jeszcze na cmentarzu, gdybym przyjechał później. Patrzyłem na nieżyjącą matkę w jakiejś aurze nierzeczywistości, w znieczuleniu. Nie zdobyłem się na pocałowanie jej. Gdzie podziała się synowska wdzięczność? Czy wystarcza zobaczenie w trumnie? Nieraz, rozmyślając o brzasku, kiedy bieleje nowy dzień, tęskniącym sercem wspominam matkę, którą tak mało zapamiętałem, jako uosobienie czułości, dobroci i poświęcenia. Czy to mało?

14


FAJKA Świętej pamięci Ojca Ujrzałem go po raz pierwszy w kościele. Kiedy ksiądz, pokropiwszy święconą wodą, okadził trumnę cienkimi strużkami dymu, weszli bezszelestnie czterej na czarno ubrani mężczyźni z zakładu pogrzebowego i wprawnym ruchem wydźwignęli ją ponad głowy. Spłynęła nawą w ostatnią podróż, żegnana łacińskimi wersetami, z których zrozumiałem tylko słowo paradiso. Z ław wysypali się żałobnicy i z pewnym zażenowaniem podążyli za orszakiem. Mój stryj nie był lubiany za życia, także po śmierci nikt po nim łez nie ronił. Zresztą ja też byłem na pogrzebie obecny tylko ciałem. Stryj pod koniec poczuł do mnie dużą sympatię. Ogarnęło mnie więc zdumienie, kiedy zobaczyłem stojącego z boku młodego mężczyznę zalanego łzami. Średniego wzrostu, raczej krępy, patrzył przed siebie niewidzącymi oczami. Ostra twarz drgała wzruszeniem. To mnie zadziwiło i zarazem ubodło moją dumę: miałżeby ktoś nieznany, nienależący do rodziny, przywłaszczyć sobie obowiązek żałoby? Spojrzałem na niego złym wzrokiem, ale on mnie nie widział. Patrzył gdzieś poza mnie, gdzieś bardzo daleko. Wyszedłem z kościoła podrażniony. Na ulicy uformował się kondukt. Wieńce i kwiaty pokrywały ciężkim całunem karawan. Mistrz ceremonii zamykał oszklone drzwiczki, kobiety żegnały się z mężczyznami, którzy mieli jechać na cmentarz trzema czarnymi limuzynami stojącymi niedaleko. Wsiadłem do ostatniej i wnet ruszyliśmy w drogę. Z początku jechaliśmy wolno, posuwając się za prowadzącym orszak. Ale kiedy tylko znaleźliśmy się na głównej ulicy, nabraliśmy prędkości. Tu i ówdzie idący chodnikiem mężczyźni przystawali uchylając kapelusza, kobiety patrzyły bezwiednie i wtedy widać było cień przesuwający się po ich twarzach. Większość ludzi nie zwracała jednak na nas uwagi, spiesząc ku swoim niełatwym sprawom. Cmentarz był na krańcach miasta. Wjechaliśmy nań gładko z rutyną autobusu dobijającego do końcowego przystanku. Z karawanu wyniesiono trumnę i poszliśmy w stronę świeżo wykopanego dołu. Wszystko było gotowe: belki przerzucone przez jamę i pasy, na których mia15


no opuścić trumnę. Zebraliśmy się wokoło. Ksiądz przemówił krótko, wezwał do modlitwy i pokropił trumnę. Wtem obsunęła się belka i jeden z mężczyzn porzucił linę, aby poprawić podkład. Przez myśl mi przeszło, żeby doskoczyć i stanąć na zwolnionym miejscu. Miałem okazję oddać zmarłemu ostatnią posługę. Ruszyłem po momencie wahania nad brzeg dołu. Za późno. Trumna już zstępowała w piaszczystą mogiłę. Kolebała się nierównomiernie. Jedna lina nie podążała za pozostałymi trzema, opóźniając litościwie zjazd. Posypały się grudki ziemi. Po chwili mężczyźni zaczęli grupkami umykać do najbliższego baru na wódkę. Miałem już odejść, kiedy rzuciwszy okiem po raz ostatni na świeży grób, ujrzałem nieznajomego z kościoła. Stał nad otwartą mogiłą i szukał rękami czegoś w kieszeniach płaszcza. Wydobył papierową torebkę i ku mojemu zdumieniu rzucił ją na trumnę. Nie potrafiłem opanować ciekawości i postanowiłem dociec powodów dziwnego zachowania młodego człowieka. Podszedłem do niego, ale nie śmiałem się odezwać. Staliśmy obaj w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nagle nieznajomy odwrócił się i wolnym, ciężkim krokiem ruszył w stronę ulicy. Chciałem go zawołać, ale onieśmieliły mnie łzy na jego twarzy i zwisłe, bezradne ramiona. Co go mogło łączyć ze zmarłym? Próbowałem sobie przypomnieć wszystkich przyjaciół stryja, ale nijak nie mogłem tego mężczyzny z nikim skojarzyć. Może zaszło jakieś nieporozumienie – pomyślałem, podążając za tajemniczym nieznajomym. Dogoniłem go na ulicy na przystanku. – Pan znał stryja? – zagadnąłem. Spojrzał na mnie łagodnie i zaprzeczył wolnym ruchem głowy. Nie znał! Zdumiałem się jeszcze bardziej. Widać odgadł moje zdziwienie, bo dodał: – Dzisiaj jest pogrzeb mojego ojca. Zwątpiłem w jego rozsądek i chciałem odejść, ale przytrzymał mnie i ująwszy za rękę powtórzył: – Tak. Dziś go pogrzebano. A mnie tam nie było. Teraz pan rozumie? – Nie bardzo – musiałem przyznać. – Ale może się gdzieś schronimy, bo zaraz będzie padać, a autobusu nie widać. Poszliśmy do pobliskiej kawiarenki. Rozespana kobieta, ze zwisającym niedbale papierosem w źle uszminkowanych ustach, postawiła przed nami dwie filiżanki herbaty. Duże krople deszczu przesłoniły widok ulicy. 16


– Coś do zjedzenia? – zagadnęła, nie wyjmując papierosa. Nieznajomy podziękował. Długo mieszał lekką, aluminiową łyżeczką, podniósł naczynie do ust, ale zanim się napił, zauważył: – Dobrze, żeśmy się tutaj schronili. Niech pan popatrzy, jak tam leje. Spojrzałem na ulicę. Po szybie ciekła woda. Autobus torował sobie drogę czerwonym cielskiem. Wtem zauważyłem w szybie twarz towarzysza wpatrzoną w szarugę. A może w moje odbicie? Patrzył na mnie, jakby z płótna Rembrandta, wyrazisty światłem otaczającej tajemnicy. Dziwny efekt dawały krople deszczu, spływając po jego lustrzanej podobiźnie. Zdawało mi się, że to płakała jego dusza. – Mówi się, że pogoda jest dobrym znakiem w dzień ślubu. Myśli pan, że deszcz w dniu pogrzebu też coś znaczy? Zaskoczyła mnie jego uwaga i zanim zdołałem odpowiedzieć, dodał: – Ale może tam nie pada? A zresztą, co za różnica? Spoglądałem na niego z zaciekawieniem. Czułem, że dowiem się wszystkiego, jeżeli będę cierpliwy. Nie myliłem się, gdyż mój towarzysz poprawił się na krześle i spojrzał w moją stronę. – Jeszcze dwa tygodnie temu był tutaj ze mną, a dziś go pochowano. Gdy po długich latach niewidzenia stał się znów osobą ważną i drogą, opuścił mnie na zawsze. – Pan ojca dawno nie widział? – Piętnaście lat. To może nawet nie jest tak bardzo długo, ale dla mnie to jest pół życia. A i z tej drugiej połowy wiele lat spędziłem poza domem. W pewnym sensie przyzwyczaiłem się nie mieć ojca. Rozdzieliła nas wojna. Ojciec pozostał w Polsce, ja osiedliłem się po demobilizacji w Anglii. Oczywiście, wymienialiśmy listy, choć to nie jest zupełnie ścisłe, bo ojciec czuł zawsze wstręt do pióra. Nie ufał literze. Wolał żywe słowo. Mama mawiała, że z niego jest wielki gaduła. Pamiętam, jak na krótko przed śmiercią miał trudności z oddychaniem, dlatego trudno mu było mówić. Ale nigdy nie rezygnował bez walki. Ostatkiem sił monopolizował rozmowę. Matka próbowała interweniować. „A dyć, Piotrze, nie gadaj tak wiele, bo ci słów zabraknie. Powiadają, że każdy człowiek ma trzy tysiące słów, jak je wyczerpie, to umrze”. Biedna mama nie przeczuwała, że trzeci tysiąc ojca skończy się szybko. Z trzaskiem otworzyły się drzwi i z pluchy wyłonił się mokry gazeciarz w krótkim płaszczu z demobilu. Tupnął kilka razy z furią, próbując strząsnąć z siebie wodę. Pod pachą ściskał stos oklapłych gazet. 17


– Okropny dzień. – Paskudny – odpowiedziała kobieta, nie wyjmując z ust papierosa. Gazeciarz schylił się niezgrabnie po monetę, ukazując podarte, przemoczone buty i gołe kostki. Nie miał skarpet. Mój rozmówca drgnął na ten widok. Grymas, który ściągnął jego twarz był czymś więcej niż tylko fizyczną reakcją na zimno. – Łatwiej wielbłądowi… – Słucham? – Nic. Przepraszam pana. Ja tylko tak do siebie mówiłem… – Niech się pan nie krępuje. Nie zna mnie pan. To, co mi pan tutaj powierzy, pozostanie między nami. – Głupstwo właściwie, nic ważnego. Przyszła mi na myśl przestroga, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi przez bramę nieba. Niepokoiła mnie ona przez długi czas, a i dziś, choć wiem, że ucha igielnego nie należy brać dosłownie, że chodziło o współczesną Chrystusowi dobrze znaną wąską bramę Jerozolimy, niemniej dręczy mnie ta wizja niemożliwości. – Jest pan bogaty? – zagadnąłem niepewnie. – Ja? Ależ skąd? Ojciec, owszem, był. Rzecz jasna, nie na tutejszą skalę. We wsi był najbogatszy i dumny z tego faktu do śmierci. Pamiętam, jak na trzy tygodnie przed zgonem podniósł się z posłania z wysiłkiem, żeby pochwalić się swoją pracą. Błysnęły mu oczy, kiedy mówił o tym, że był przedmiotem zazdrości. Czy bogaci muszą zostać potępieni dlatego, że mają kamienicę czy kawałek pola? Nie mam na myśli ludzi urodzonych w bogactwie, ludzi, którzy nigdy nie musieli pracować na kawałek chleba. Myślę o takich jak mój ojciec. Fortuny dorobił się z niczego. Po trzydziestu latach pracy kupił dom, drugi sam postawił, zadłużając się na całe życie. Potem nabył kawałek pola i przemienił w sad i ogród warzywny. Sprytu mu nie brakowało, ale nie stronił od rzetelnego wysiłku. Oszczędzał i odmawiał sobie wiele, ale potrafił być hojny i wspaniałomyślny. „U nas zawsze to samo” – zwykł był mawiać – „jemy skromnie, to samo pierwszego, co ostatniego dnia”. U sąsiadów bywało inaczej. Po wypłacie gęś, pod koniec miesiąca cienkie dania i wodzianka. Zapobiegliwy był mój ojciec, zapobiegliwy. Czy orać, czy siać, żąć czy rąbać, szczepić drzewka, naprawiać dachy, prowadzić sklep czy podnieść z ruiny cegielnię – wszystko robił z powodzeniem. Potrafił 18


być wymagający i surowy dla innych, skoro sam w pracy znosił rygory, ale najczęściej tylko się śmiał dobrodusznie: „Tytka z ciebie. Tyś nie do roboty”. Radził, pomagał, kierował, wodził rej. Był solą ziemi, która go zrodziła, kochał ją i dbał o nią, jak tylko chłop małorolny potrafi. Na swoim czuł się jak udzielny książę i dumy swojej nie taił. Uznania nie żądał, ale drażniła go niewdzięczność ludzi, którym dużo pomógł. Raz kupił konia i wóz bezrobotnemu woźnicy. Ten, nie spłaciwszy długu, konia i wóz sprzedał i tyle ojciec widział ze swoich pieniędzy. Innym razem wykształcił palacza do cegielni, okazując mu wiele serca, choć, kiedy przyszli Niemcy, ten sam człowiek przyjął posadę zarządcy domów skonfiskowanych ojcu. Gdy wybuchła wojna, uzbrojeni cywile wpadli rano pierwszego września do naszej wsi i naszli najpierw ojca. Byliby go niewątpliwie zastrzelili, gdyby im był otworzył drzwi, do których się dobijali. Wyskoczył oknem. To go uratowało. Oprawcy wzdrygnęli się przed dobijaniem powalonego wroga. Wroga? A tak, bo był bogaty. Nieraz ojciec zazdrościł sąsiadom żyjącym z dnia na dzień. Oni byli sprawiedliwi, ubodzy. Im należało ciągle pomagać. Kiedy po wojnie niektórzy z nich znaleźli się w lepszej od ojca sytuacji materialnej, nawet im przez myśl nie przeszło spytać, czy może ich gospodarz czegoś potrzebuje. Ojciec miał o to żal do końca. Chciał zobaczyć ludzkie serce, pragnął uwierzyć w ludzi. Trapiła go myśl, że sobkostwo jest błędem. Nie wiem, może przynajmniej ostatnie dni osłodziła mu ludzka troska o jego zdrowie. Nie wiem… – Więc ojciec jeszcze przed śmiercią miał szczęście zobaczyć się z panem? – Tak. Był tu z matką niecałe trzy tygodnie. Starali się o przyjazd od dawna. Ciężko chory ojciec jeździł do Warszawy i do Katowic po różne papierki. Wystawał godzinami i dniami całymi przed biurami bezdusznych urzędników, chory i umierający. Kiedy wreszcie dostał paszporty, wizy i zakupił bilety, zdawało się, że już się w żadną podróż nie puści. Ale po dwóch dniach nastąpiła nagła poprawa, żelazne serce zrobiło nadzwyczajny wysiłek i ojciec dał się matce namówić na wyjazd. Jechali przez Niemcy, Holandię, przeprawili się przez morze i dotarli wreszcie w sam dzień moich urodzin na londyńską stację. Poznałem ich bez trudu: mama siwiutka już, ojciec – cień. Jeden rzut oka powiedział mi wszystko. Przywitawszy ich nie omieszkałem 19


podzielić się niepokojącą obserwacją. „Tak, tak” – zgodził się ojciec szybko. – „Jestem chory. Nie mogę czasem dopaść powietrza”. O taksówce nawet nie chciał słyszeć. Mimo ciężkich waliz trzymał się dzielnie. Tylko schody go niepokoiły. A stacje kolejki podziemnej, przez które wypadło jechać, nie były łaskawe. Położyłem go natychmiast do łóżka. Próbował się podnieść, chodzić trochę. Nie poddawał się. Nazajutrz poszedłem z nim do doktora. Widok jego wycieńczonego ciała potwierdził najgorsze obawy. Było nie do wiary, by tak mizerny organizm potrafił żywić jego żelaznego ducha. Część drogi powrotnej szliśmy pieszo. Prowadziłem go pod ramię lekkiego i posłusznego. Karetka zajechała w kilka godzin później. Rozpoczęły się długie dwa tygodnie szpitala. Ojciec nie umiał słowa po angielsku. „Nauczyłem się w szpitalu cierpliwości” – zwierzył mi się. Niech pan sobie pomyśli: zdany na łaskę obcych, z dala od rodzinnych stron, bezsilny i osaczony przez śmierć. Z początku ufał szpitalowi. Czuł, że jest w dobrych rękach, miał niezły apetyt. Snuł znowu wizje przyszłych prac i przynajmniej myślami próbował oderwać się od łoża bezczynności i niemocy. Ogłaszał chwilowe triumfy z przeświadczeniem, że oto jeszcze jedną przeszkodę zwycięsko pokonał, jak tyle innych w swym życiu. A my, a raczej matka, umacnialiśmy go w przeświadczeniu, że już niedługo wyzdrowieje. – Musiało mnie na tym statku zawiać – powtarzał w kółko lekarzowi, który znał niemiecki. – Tak, na pewno. – Przejdzie mi. – Musi pan wypocząć. Tylko mnie powiedziano całą prawdę. Ojciec cierpiał na raka płuc w końcowym stadium. Nie można już było operować. Ile mu czasu zostało? Miesiąc albo sześć tygodni. Młoda lekarka dodała: „Dokładniej tego określić nie mogę. We are not that clever, you know”. Pozwoliła mi odwiedzać ojca o każdej porze. Dość daleko było do szpitala, obowiązki zaczęły przeszkadzać i tępić tragizm położenia. Może zachowały się w przeświadczeniu strzępki wiary w cud, czaiła się wątpliwość w nieomylność wiedzy medycznej. Przecież lekarka sama wyznała, że nie jest that clever. Choć nie odwiedzałem ojca tak często, jak należało w tej sytuacji, sporo razy przesiadywałem przy jego łóżku, nawet wymykałem się do 20


niego bez wiedzy matki. Nie chodziło tylko o urozmaicenie mu nieprzyjemnego leżenia samotnie wśród obcych ludzi. Mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Zacząłem poznawać ojca od nieznanej strony. Pamiętałem jego surowość, upór, zręczność, pracowitość. Teraz odkryłem perspektywę nową, rodzicielskiej słodyczy i głęboko chowanej miękkości. Odkryciem byłem niemniej zaskoczony niż kiedyś, kiedy jeżdżąc pociągiem do szkoły tą samą trasą, poznałem krajobraz tyle razy mijany i przywykłem doń. Pewnego dnia moje stałe miejsce przy oknie było zajęte. Usiadłem po drugiej stronie przedziału. Ze zdumieniem oglądałem widoki całkiem mi nieznane i dlatego niepokojące. Tyle razy przejeżdżałem tamtą trasą, a nie znałem jej należycie. Po chwilowym polepszeniu stan zdrowia ojca zaczął się pogarszać. Mimo to starał się nie być ciężarem dla nikogo. Nawet sam się golił. Palenie rzucił. Przynosiłem mu owocowe cukierki, które bardzo lubił, szczególnie kwaśne. Był obolały od zastrzyków, stracił apetyt. Zaczęła się budzić nieufność do tego, co mu o stanie zdrowia mówiliśmy. Niepokoiła go źle ukrywana obojętność lekarzy: czuł, że został odstawiony na boczny tor, że prawdziwe życie płynie gdzieś obok. „Tego starego z przeciwka operowali i już się dobrze czuje, a mnie nie jest wcale lepiej”, skarżył się cicho. Mijały dni i kończył się okres życia dawany przez lekarzy. Musiałem działać szybko. Przywiozłem ojca do domu, bo nie chciał jechać ze szpitala na dworzec. Wezwałem księdza, który udzielił mu ostatnich sakramentów. „To na drogę – powiedziała matka – zobaczysz, że zaraz poczujesz się lepiej”. I istotnie chory stał się spokojniejszy, poprosił o papierosa. Niemniej niecierpliwił się, kiedy zbliżała się pora odjazdu. Ubrany i spakowany czekał już na dwie godziny przed czasem. Jakby na nieszczęście zamówiony samochód zajechał dopiero na kilka minut przed odjazdem pociągu do portu. Ta niesłowność kolegi poszarpała resztę nerwów. Pociąg właśnie gotowy był do odjazdu, kiedy zajechaliśmy na peron. Dopadliśmy wagonu bocznymi drzwiczkami i nie szukając rezerwowanych miejsc, usiedliśmy w korytarzu na walizkach. Byliśmy bez tchu, ojciec zupełnie wyczerpany, opadł na kufrze. On się najbardziej niecierpliwił i skamlał w samochodzie. Żeby zdążyć na pociąg musiałem go przynaglić szorstkim: „Przestań utyskiwać, bo nie jesteś baba”. W porcie sprowadziłem dla ojca wózek. Usiadł na nim bez szemrania i pozwolił się wieźć posłusznie przez komorę celną i biuro kontro21


li paszportów. Na statek wszedł po trapie i spoczął na kanapie. Ciężko dyszał przez dłuższą chwilę, zanim przyszedł do siebie. Zaprowadziłem go do kajuty. Natychmiast się położył i poczuł raźniej. Nad ranem musieliśmy pootwierać wentylatory, bo miał mało powietrza. Pociąg ruszył z portu poprzez płaskie łąki Holandii. Od czasu do czasu mijaliśmy statek płynący kanałem w głąb lądu. Za chwilę pędziliśmy przez Rotterdam. Za oknem rozciągało się nowe śródmieście, nowoczesne i okazałe gmachy, przestrzenne place i szerokie jezdnie. Ale po co się nad tym wszystkim rozwodzę? Z pewnością pana nudzę? – Bynajmniej. Niech pan śmiało wszystko mówi. Mamy czas. – A mój czas się kończył. W Rotterdamie miałem wysiąść z pociągu. Ojciec siedział zrezygnowany i przybity. Cierpiał widać, choć nic nie mówił. Pocieszałem go obietnicą rychłego przyjazdu. Przyrzekałem posłać lekarstwo. Przyjmował wszystko bez wrażenia. Nie wiem, czy ogarnęło go zwątpienie, czy też zamroczyła choroba tak, że na nic nie reagował. Kiedy go pocałowałem na pożegnanie, nawet oczu nie otworzył. A ja wiedziałem, że go więcej nie zobaczę! Na pustym peronie w zimny poranek stałem, spoglądając za odjeżdżającym pociągiem. W oknie matka powiewała chustką, a ja traciłem ojca na zawsze. Potem nastąpiły dni oczekiwania. Przyszły listy o szczęśliwym powrocie. Ginący organizm raz jeszcze zrobił wysiłek. Ojciec na swoim, wśród znajomych i rodziny, poczuł małą poprawę. Raz spróbował nawet chodzić po sadzie między swoimi drzewami. O czym myślał, patrząc gasnącymi oczami na niedawno ukończony domek i na ogród pełen życia? Czy czuł żal, spoglądając na schludne zabudowania, pola zagospodarowane i wypielęgnowany sad, że cały ten wysiłek człowieka, aby urządzić sobie życie, idzie na marne? „Nie znacie bowiem dnia ani godziny…”. Czy pomyślał, że gdyby mógł raz jeszcze zacząć od nowa, tak samo by pojmował życie, jako porządkowanie i ustawianie rzeczy materialnych? Bo czyż porządek duchowy nie wywodzi się z kontemplacji porządku materii? Wreszcie przyszedł telegram. W niedzielę świeciło słońce i była cisza poobiednia, kiedy zajechał goniec na motycyklu. Brutalna prawda przedarła się wreszcie przez złudną osnowę niepewności. Dzisiaj go pochowano, a ja, nie mając paszportu, nie mogłem pojechać na pogrzeb. Kiedy wstąpiłem do lokalnego kościoła, była akurat msza ża22


łobna i wyprowadzenie trumny na cmentarz. Postanowiłem przyłączyć się do pogrzebu i tu, tysiące kilometrów od rodziny, spełnić ostatnią powinność. Teraz pan wie wszystko. Przepraszam, że obciążam moją troską, bo któż z nas nie ma własnych utrapień? – Jestem głęboko wdzięczny za zaufanie, którym mnie pan obdarzył. Pragnę panu złożyć najserdeczniejsze wyrazy współczucia. Uścisnąłem mu rękę. Posiedział chwilę w milczeniu. W końcu spojrzał na zegarek i wstał. Podniosłem się również. Zapłaciwszy wyszliśmy na ulicę. Przestało padać. Czuć było świeżość powietrza. Na jezdni i na chodniku stały kałuże wody. – Pan mi tak szczerze wszystko opowiedział, że chciałbym spytać o coś, co mnie niezmiernie ciekawi. Czy mogę? – Niech pan pyta. – Papierowa torebka, którą pan rzucił do grobu. – Więc pan zauważył! A wydawało mi się, że nikt nie patrzy. W torebce była fajka. – Fajka? – Tak. Zwykła fajka z wiśniowego drzewa. – Pamiątka po ojcu? – Nie, nie pamiątka. Próba naprawienia przeszłości. Widzi pan, ojciec był zawziętym palaczem. Kiedy go odwiedziłem w szpitalu, prosił mnie o fajkę. Chciał małej, zgrabnej fajeczki. „Po co tobie fajka” – odpowiedziałem szorstko. – „Ty już nigdy nie będziesz palił”. Nie zrozumiał tonu mojej wypowiedzi. W dalszym ciągu rozwodził się nad zaletami dobrej fajki. Więc kupiłem fajkę. Ale nie taką, jaką chciał: tanią, z dużego domu towarowego, gdzie sprzedają tandetę. Zbyłem go jak dziecko, a on cieszył się prezentem, ważył fajkę w ręku, brał do ust i orzekł, że właśnie takiej zawsze pragnął. – Dzisiaj, jadąc na cmentarz, zauważyłem w oknie wystawowym śliczną fajkę. Taką powinienem był kupić ojcu w ostatnim podarunku. Nie namyślając się długo, wszedłem do sklepu i nabyłem ją. Cudo! Główka maleńka, drzewo wyborowe. Na szczęście miałem przy sobie dość pieniędzy. Jestem pewien, że się ojcu naprawdę spodoba. – Na pewno. – Zaspokoiłem pańską ciekawość. Czas iść. Nadjechał autobus. Jakby w nagłym przypływie zawstydzenia, nieznajomy uścisnął pospiesznie moją rękę i wskoczył do pojazdu, nie oglądając się za siebie. 23


Wracałem do domu zamyślony, lecz nie smutny. W kałużach wody, w których pełno było pożółkłych liści, przeglądało się niebo. Sine, listopadowe, ale zawsze niebo.

24


Spis treści

Dziękuję, Panie Profesorze..................................................................... 5 Jan Malicki Słowo od autora....................................................................................... 7 Gniazdo Pejzaż mojej matki............................................................................ 11 Fajka.................................................................................................. 15 Urbaś z Zołdupia............................................................................... 25 Szczęśliwa czternastka...................................................................... 43 Konwikt............................................................................................. 57 Wrzesień............................................................................................ 65 Zwidy i konfabulacje Beno i Bonawentura.......................................................................... 73 Butelka wina...................................................................................... 83 Don Juan znad jeziora Chapala......................................................... 89 Dyć jeszcze nie biją........................................................................... 97 Grzyby............................................................................................... 99 Inspiracja......................................................................................... 105 Kształt miłości................................................................................. 109 Mgła................................................................................................. 111 Największa przysługa...................................................................... 117 Niewdzięcznik................................................................................. 123 Niewinna ofiara wojny.................................................................... 129 Uczeń Stanisławskiego.................................................................... 131 Zaufanie........................................................................................... 135 Na emigracji Dialog pierwszy......................................................................... 139 Dialog drugi............................................................................... 146 Dialog trzeci.............................................................................. 151 Dialog czwarty........................................................................... 156


Silva rerum Cesarz Iturbide i pułkownik Beneski.............................................. 163 Poeta angielski sięga po koronę polską........................................... 175 Trzysta lat mistyfikacji.................................................................... 181 Obłąkane wiersze Rafała Wojaczka................................................. 189 Nota biograficzna – Florian Śmieja . ................................................ 199


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.