W Y DA NIE IN T E R NE TO W E 15 kwietnia 2020
W Y D A N I E
I N T E R N E T O W E
15 kwietnia 2020
|
BIK
|
13
W
brew pozorom, czas kwarantanny, w jakim wszyscy wciąż się znajdujemy, może też mieć swoje jasne strony. Tak, tak, jest bowiem wiele płynących zeń korzyści! Założenie jest tylko jedno: zamiast, tak jak zdecydowana większość polskiego społeczeństwa, dalej nurzać się w chorej małostkowości, zazdrości, zawiści czy innych okropieństwach, należałoby postawić na samorozwój, stary, „dobry” hejt i trolling zastępując słuchaniem, oglądaniem, nade wszystko zaś – czytaniem. I tak – można czytać na przykład „BIK”, do czego oczywiście Państwa zachęcam, ale i cały internet pełen jest teraz innych, nieodpłatnych dóbr kultury. Korzystajcie więc, byśmy wszyscy wyszli z pandemii odmienieni! Odmienieni, oczywiście, na plus – tak działa bowiem kultura! Zastępczyni Redaktora Naczelnego Redaktorka wydania
n a n a s t ę p nyc h s t ron a c h Stolica maszynowego pisma Michał Tabaczyński
Wspomnienie o Profesorze Krzysztofie Pendereckim (1933–2020) Michał Dobrzyński
Dwukrotnie i dwa razy Szymon Andrzejewski
Historia i innowacja
Z Maciejem Bakalarczykiem rozmawia Monika Grabarek
Bydgoszcz – miasto koszmarnych snów Tadeusza Oszubskiego Tadeusz Krajewski
wydawca: Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy redaktor naczelny: Michał Tabaczyński, michal.tabaczynski@mck-bydgoszcz.pl zastępczyni redaktora naczelnego, redaktorka wydania: Emilia Walczak, emilia.walczak@mck-bydgoszcz.pl kontakt z redakcją: bik@mck-bydgoszcz.pl BIK w sieci: www.facebook.com/bik.bydgoszcz, www.issuu.com/bik_ na okładce: ulica Zaułek, 1920–39, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
100
E po s nowo ż y t n ego dw ur z e c z a (4) Michał Tabaczyński
Stolica maszynowego pisma TABLICA CZWARTA
1. Walają się zakurzone i poobijane w piwnicach. Zamknięte w swoich firmowych kufrach czekają nie wiadomo właściwie na co pośród gratów na strychu. Natykamy się na nie w tajemniczych miejscach w dziedziczonych po drogich zmarłych mieszkaniach. Natykamy się na nie w gabinetach – adwokatów, ważnych prezesów, dyrektorów przedsiębiorstw, biurach księgowych – gdzie pełnią wstydliwie rolę ozdobnego mebla. Migają nam czasem w śmietnikowych wiatach. Od czasu do czasu patrzy na jakiś zdezelowany egzemplarz pracownik skupu złomu. Jeśli zabłądzimy w zakamarki serwisów aukcyjnych, widzimy je wystawione masowo na aukcjach dla – chyba jednak niewielkiej – grupy zbieraczy. Jeśli jesteśmy przypadkiem zbieraczami – a to rzecz statystycznie tak rzadka jak śnieg w naszym regionie – widzimy je, kiedy tylko podniesiemy wzrok znad – książki, gazety, komputerowego ekranu. Maszyny do pisania. Mamy je wszyscy w pamięci? Nawet jeżeli nie, to większość codziennie spogląda na ich przedziwną pozostałość, i to wiele razy, kiedy siada przed klawiaturą komputera, wpisuje wiadomości do znajomych i rodziny na swoich smartfonach, uzupełnia wpisy na swoich profilach w mediach społecznościowych, korzystając z tabletów: układ liter na klawiaturze został bowiem ten sam, przekroczył granice czasu i mimo że jest wyjątkowo niepraktyczny i nieintuicyjny, oparł się cyfrowej rewolucji. To, co nazywa się „układem QWERTY”, nie powstało bowiem dlatego, że stanowi uniwersalny wzór ułatwiający pisanie. Powstało, bo taki układ klawiszy gwarantował płynne korzystanie z maszyny do pisania i był skutkiem jej mechaniki, a dokładniej – dyktowanych przez nią ograniczeń: tylko taki wzór liter gwarantował, że młoteczki, na których umieszczono czcionki, nie zacinały się podczas szybkiego pisania. Maszyna do pisania jest sprzętem ikonicznym. Nie tylko dlatego, że jest taka piękna (a bywały wśród nich arcydzieła designu XX stulecia, które projektowali mistrzowie w rodzaju Ettorego Sottsassa), bo przecież nie wszystkie egzemplarze takie | BIK | 15 kwietnia 2020
były. Ani nie dlatego, że była dla wielu zwykłym narzędziem pracy jeszcze dwie–trzy dekady temu. Ani nawet dlatego, że jest – jakby to powiedzieć – sprzętem wyjątkowo fotogenicznym, wykorzystywanym wciąż jako atrakcyjny obiekt w fotografii, literaturze czy – szczególnie – filmie. Ale dlatego, że wpłynęła na losy świata. To zaskakująca prawda. Niepozorne maszyny do pisania miałyby zdefiniować naszą epokę? Zaskakujące, ale tak. Są jej symbolem i wzorem. Amerykański badacz mediów Jay David Bolter wprowadził kiedyś (w swojej przełomowej książce Człowiek Turinga) kategorię „technologii definiującej” albo „paradygmatycznej” – takiej, która definiuje epokę i promieniuje na wszystkie jej elementy. Dla Boltera przykładem takiej technologii był zegar (w Oświeceniu) oraz komputer (dzisiaj – książka co prawda powstawała w końcu lat 80., ale to rozpoznanie pozostaje przecież w mocy). Uważam – i mam kilka argumentów – że maszyna od końca wieku XIX pełniła rolę takiej technologii definiującej. Po pierwsze: maszyna była szczytem możliwości technologicznych swojej epoki – czasu masowej produkcji przemysłowej o dużym stopniu precyzji. Po drugie: wprowadziła do powszechnego obiegu ujednolicony charakter pisma – pismo maszynowe, pozbawione jednostkowych cech stało się symbolem tej epoki masowej i ustandaryzowanej. Po trzecie: maszyny wprowadziły do powszechnej świadomości masowy wzór pisma urzędowego, które ufundowało XX-wieczną epokę nowoczesnej biurokracji. Po kolejne: to właśnie maszyny otworzyły kobietom drogę do rynku pracy, owszem, były to najpierw stanowiska podrzędne, ale pozwoliły na rewolucję – kobiety stały się w tej przestrzeni widoczne!
2. Jest przedziwnym paradoksem, chichotem historii pisma, że kiedyś maszyna rywalizowała z pismem odręcznym: stawką tej rywalizacji była czytelność pisma pozbawionego indywidualnego rysu i jednostkowego piętna. Dzisiaj maszyny są cenione właśnie za indywidualizm, alternatywę wobec ujednolicenia, jakie przyniosła epoka cyfrowa. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
100
E po s nowo ż y t n ego dw ur z e c z a (4) Dawni rywale w rozwoju narzędzi i praktyki pisma – rękopis i maszynopis, pióro i maszyna do pisania – dzisiaj zjednoczyli się w obliczu siły wspólnego wroga. Obie te techniki, jak pisał Richard Polt, znalazły się po tej samej, „błędnej”, przegranej stronie historii. Obie też zachowały tę samą właściwość, która w dobie powszechnej cyfrowej produkcji tekstów uwydatniła ich podobieństwo: ich działanie polega na pozostawianiu śladów na papierze. Pojawienie się maszyn do pisania spowodowało napływ kobiet na rynek pracy. Jednak utrwaliły one podział na tych, którzy sensy tworzą (mężczyźni), oraz tych, którzy sensy powielają, reprodukują (kobiety). Ta genderowa zmiana nastąpiła dość szybko. Znakiem tej zmiany, jej ikoną jest ten znany plakat przedstawiający Christophera Lathama Sholesa (twórcę maszyn do pisania) siedzącego przy małym stoliku ze swoją maszyną do pisania, a do niego w kolejce ustawił się cały tłum anielic. Sholes w roli wybawcy kobiet. Wywiódł kobiety z domu niewoli (dokładnie nawet: z niewoli domu i domowych obowiązków) i wprowadził do świata pracy biurowej. Jeśli przyjąć za prawdziwy wizerunek pracy biurowej, jaki stworzył wiek XX, to nie jest jasne, czy należą się mu za to podziękowania. Najbardziej znanymi i najczęściej cytowanymi zdaniami w historii maszyn do pisania są te autorstwa Johna Harrisona (pochodzą z podręcznika obsługi maszyn z roku 1888): „Maszyna do pisania jest wyjątkowo przystosowana do kobiecych palców. Są one wprost stworzone do maszynopisania. A korzystanie z maszyny nie wymaga wcale cięższej pracy niż gra na pianinie”. Owszem, kobiety wyszły dzięki maszynom z domu, zaczęły być widzialne (no i słyszalne – ten stukot!) w przestrzeni publicznej, ale jednak za cenę podrzędności wykonywanej pracy. Jej mechaniczności i odtwórczości. A te kobiece palce? To właśnie one zdefiniowały przyszły rozwój maszyny do pisania jako urządzenia, którego obsługa powinna się charakteryzować lekkością, wygodą wpływającą na szybkość pracy, estetyką.
3. Rzadko zdajemy sobie sprawę z tej skrytej rewolucji, jaka miała miejsce sto i kilkadziesiąt lat temu. Szkoda. Także ze względu na Bydgoszcz. A co ma to wspólnego z Bydgoszczą? Bydgoszcz jest symboliczną maszynową stolicą Polski. To tu powstała pierwsza polska maszyna do pisania. Jej twórcą był konstruktor-mechanik i wynalazca Władysław Paciorkiewicz. W roku 1921 ten 44-latek ze zdobytym w Berlinie patentem przyjeżw y d a n i e
i n t e r n e t o w e
dża do Bydgoszczy i zaczyna produkować maszyny swojego projektu. Brzmi to banalnie, ale banalnym faktem bynajmniej nie jest. Polska produkowała maszyny do pisania, ale nie były to polskie konstrukcje. Po wojnie światowej pokonane Niemcy pozbawiono praw patentowych i dzięki ich projektom powstawały – wszędzie, gdzie ktoś się zdecydował na produkcję – maszyny do pisania. W Polsce również. Natomiast w Bydgoszczy powstawała pierwsza maszyna do pisania „rodzimej” konstrukcji. Paciorkiewicz skonstruował kilka modeli: Paciora, Polonię i Ideę. Są tak rzadkie, że właściwie nie ma ich wcale. Jedyny znany mi egzemplarz posiada Narodowe Muzeum Techniki w Warszawie. Widziałem tę maszynę – to akurat Idea. Ale co tam widziałem – miałem okazję jej dotykać. Bardzo ładny model – niewielki, zgrabny, jakby pomiędzy biurkową a przenośną maszyną do pisania wymyślony. Miała – co najbardziej może ciekawe – klawisze z polskimi i niemieckimi znakami diakrytycznymi: do pisania jednocześnie po polsku i po niemiecku; wyobrażam sobie, że w Bydgoszczy lat 20. była to istotna potrzeba. To też wielki symbol: języki i mechaniczne urządzenia je utrwalające istnieją obok siebie, w najbliższym sąsiedztwie wbrew potwornej historii, która za wszelką cenę chce je rozdzielić. Ten ślad niemiecki, ale też znak mieszania się żywiołów narodowych nie wyczerpuje się na przykładzie Paciorkiewicza. Bo oprócz niego był jeszcze Oskar Picht, niemiecki nauczyciel w ośrodku dla ociemniałych. Ale przede wszystkim: twórca maszyny do pisania alfabetem Braille’a. Ale przecież także – choć nie tak długo – bydgoszczanin. I jego maszyna w tym przedziwnym kosmopolityzmie nawet przebija Ideę. Klawisze maszyny braille’owskiej są czarne, nie mają żadnych oznaczeń (na cóż by się one przydały osobom niewidomym?), bo znaki tego pisma wybija się odpowiednią kombinacją kilku klawiszy. Picht z Bydgoszczy wyjechał. Paciorkiewicz tu zmarł. Gdyby nie jego wczesna śmierć – a nie dożył 50. urodzin – Bydgoszcz być może byłaby dziś rzeczywistą, a nie tylko symboliczną polską stolica maszyn do pisania. A tak pozostała po nim tylko legenda i ten przeuroczy napis na nagrobku: „Tu leży mój mąż najdroższy, co dla Polski wiernie żył. Chciał ją dźwignąć, uszczęśliwić, lecz go grób przedwcześnie skrył”. Taki tu mamy symboliczny pakiet: technika, równouprawnienie płci, kosmopolityzm, pismo. Tyle w sobie mieści ta malutka bydgoska historia. 15 kwietnia 2020 | BIK |
ws pomni e ni e
Michał Dobrzyński
Wspomnienie o Profesorze Krzysztofie Pendereckim (1933–2020)
Zdaje się, że była jesień 2003 roku, gdy po raz pierwszy zetknąłem się bezpośrednio z Profesorem Krzysztofem Pendereckim. Maestro przybył do bydgoskiej Akademii Muzycznej na spotkanie z całą społecznością akademicką, w której także uczestniczyłem jako młody wówczas student kom | BIK | 15 kwietnia 2020
pozycji. Oczywiście nie mogłem być wtedy tak świadomy jak dzisiaj, jak trudną drogę sobie obrałem, ani tym bardziej nie mogłem nawet przypuszczać, że nazwisko Penderecki w czasie zupełnie nieodległym trwale połączy się z moim artystycznym dossier. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
ws pomni e ni e
Krzysztof Penderecki, fot. Mirosław Pietruszyński (commons.wikimedia.org)
Kilka lat później – w 2006 roku, w drodze ogólnopolskiego konkursu dla młodych twórców ze wszystkich uczelni muzycznych w kraju (nadesłane utwory osobiście oceniali Krzysztof Penderecki i Henryk Mikołaj Górecki), zakwalifikowałem się do czteroletniego programu promocji młodych kompozytorów. Od tego momentu wielokrotnie miałem okazję spotykać Krzysztofa Pendereckiego, po raz ostatni w 2018 roku w Europejskim Centrum Muzyki w Lusławicach, w ramach otwarcia kolejnego programu dla młodych twórców i artystów muzyków „Muzyka Naszych Czasów”. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
Ze wszystkich spotkań wspominam Krzysztofa Pendereckiego jako człowieka posługującego się prostym, wręcz obrazowym językiem i mającym skłonność do filozoficznej refleksji na temat własnej twórczości jako kwintesencji życia w wielu jego wymiarach. Pamiętam, gdy podczas jednego ze spotkań namawiał młodych twórców, by (podobnie jak On sam) nie bali się podejmować największych i tym samym najbardziej ryzykownych twórczych wyzwań. Wskazywał przy okazji na własną doskonałą znajomość dawnych muzycznych reguł, szczególnie dotyczących znajomości tradycyjnego kontrapunktu, która zawsze dawała „poczucie gruntu pod nogami”. Podkreślał, że jako młody człowiek miał wiele szczęścia i był – jak sam to określił – „bezczelny” (oczywiście w sensie stricte artystycznym), co pozwoliło mu na podjęcie tematów, które być może innych onieśmielały lub przerastały. O pracy nad Pasją według św. Łukasza – utworem, który zaliczał do jednych z największych własnych twórczych osiągnięć – mówił, że podejmując się jego napisania jako młody jeszcze człowiek, nie miał świadomości, na co się porywa, w czym – jak przypuszczał – być może także tkwił sukces tej kompozycji. Wspominam Krzysztofa Pendereckiego jako człowieka, który bardzo dobrze wiedział, co chce wyrazić oraz absolutnie potrafił to zrobić. W tym wypadku jego atutem jako kompozytora była bezsprzecznie ta pewność siebie, której życzył innym młodym. Zarówno ze spotkań z Pendereckim w Lusławicach, jak i bezpośrednio z Jego dzieł miałem okazję poznać człowieka, który artykułował swoje prawdy życiowe i twórcze „grubą, wyrazistą kreską” – podobną do tej, jaką można zobaczyć w jego awangardowych utworach (jak np. De natura sonoris, Anaklasis czy Przebudzenie Jakuba). Nie zmienia tego nawet fakt, że stylistyka i wartości, które wyznawał młody Penderecki, zostały w pewnym momencie przez niego zanegowane („To nie ja zdradziłem awangardę, to awangarda zdradziła muzykę”). W późniejszej twórczości wyraźnie przecież widać wciąż tę samą, pewną i niecierpiącą sprzeciwu rękę – ową „grubą kreskę”, która panuje nad formą i która zdaje się przeważać nad drugoplanowym detalem. Osiągnięcia Pendereckiego w zakresie dzieł oratoryjno-kantatowych (wymieniając tutaj chociażby dwa najbardziej znane: Polskie Requiem z lat 1980–1984–1993 aż po rok 2005, kiedy skrystalizowała się ostateczna forma utworu, czy VII Symfonia Siedem bram Jerozolimy z 1996 15 kwietnia 2020 | BIK |
ws pomni e ni e roku) ewoluowały stopniowo w stronę utworów coraz bardziej kameralnych, stylistycznie różnorodnych i momentami wręcz osobistych w swoim wyrazie (jak np. cykl pieśni Powiało na mnie morze słów z 2010 roku czy III kwartet smyczkowy z podtytułem Kartki z niezapisanego dziennika z 2008 roku), dla mnie osobiście bliższych. Wspominam dzisiaj spotkania i rozmowy z Mistrzem, zwłaszcza w Jego naturalnym miejscu – w Lusławicach – które niejako potwierdziły to, co już znałem wcześniej z różnych przekazów: szacunek do tego, co zastane („bez korzeni nie ostanie się żadna twórczość”), dążenie do twórczej syntezy (labirynt jako symbol nieoczywistych wyborów twórczych), ustawiczna i świadoma praca nad métier (warsztat twórczy – podobnie jak praca nad ogrodem, wymaga myślenia i działania długofalowego, precyzyjnie zaplanowanego i polifonicznego), zamiłowanie do wartościowej literatury, a także postrzeganie twórczości jako pola predystynowanego do podejmowania tematów ważnych i ponadczasowych. Te właśnie idee, na które tak często wskazywał Krzysztof Penderecki, uważam także i ja za uniwersalne i fundamentalne, mimo że na swój własny sposób wyobrażam sobie ich wyrażenie w muzyce. Kwestią
dość oczywistą jest, że prawdziwe poznanie kompozytora odbywa się poprzez studiowanie dzieł. A jednak po lusławickich spotkaniach muzyka Krzysztofa Pendereckiego (jak już wspomniałem wyżej – szczególnie ta kameralna) stała się w moim odczuciu w jakiś sposób bardziej człowiecza, bardziej osobista. Ze wszystkich spotkań wspominam (nie bez sentymentu) naszą krótką, ale jakże esencjonalną rozmowę w cztery oczy sprzed około dekady. To było spontaniczne spotkanie w Jastrzębiej Górze, gdzie Maestro często latem przebywał. Pracowałem wtedy nad moją pierwszą operą – Operetką na podstawie dramatu Witolda Gombrowicza. Powiedziałem o tym Profesorowi, gdy akurat na chwilę zostaliśmy sami. Odpowiedział, że także Jego fascynował wiele lat temu ten dramat oraz że jego zdaniem znakomicie nadaje się na operę. Dodał, że kiedyś także przymierzał się do skomponowania opery na jego kanwie, ale zaraz wyjaśnił, że pojawiły się wtedy akurat nowe zamówienia i później nie miał już nigdy czasu, by do tego wrócić. Życzył mi sił twórczych i powodzenia w tej pracy, a po latach mogę powiedzieć, że możliwości przedstawiania światu tego utworu z pewnością wyprzedziły moje ówczesne oczekiwania.
MICHAŁ DOBRZYŃSKI, kompozytor, wykładowca Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Należy do grona twórców młodego pokolenia wyłonionych przez K. Pendereckiego i H.M. Góreckiego do programu „Młodzi kompozytorzy w hołdzie Fryderykowi Chopinowi” (2007–2010). Szczególne miejsce w twórczości Dobrzyńskiego zajmują opery. Wystawiane były około 30 razy w ciągu zaledwie 3 sezonów, w Warszawskiej Operze Kameralnej, Operze Bałtyckiej w Gdańsku, a także za granicą: w Wiedniu i w Estońskiej Operze Narodowej. Za operę Tango na podstawie dramatu Mrożka Dobrzyński został uhonorowany przez krytyków „Operowym Olśnieniem Roku 2017”. Jego Operetka na podstawie dramatu Gombrowicza otrzymała rekomendację samej Rity Gombrowicz i transmitowana była z Wiednia na cały świat przez jedną z najbardziej prestiżowych telewizji – Arte Concert. Michał Dobrzyński, fot. Marek Hofman
| BIK | 15 kwietnia 2020
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
re c e n z je p ł y t Szymon Andrzejewski
Dwukrotnie i dwa razy Chciałbym przeprosić. A właściwie to nie chciałbym, ale przepraszam. Wszyscy wiemy, co się dookoła dzieje, i to właśnie wytrąciło mnie z rytmu. Jestem tzw. zadaniowcem, czyli wstaję (bardzo wcześnie), robię, dopóki mam siłę, a potem idę spać. Okazało się, że jak mi ten pochód czynności zachorował i został poddany kwarantannie, to rozjechałem się niczym młoda klempa na marcowym lodzie. Ale już się ogarniam i już śpieszę donosić o tym, co nam się w regionie urodziło na pięcioliniach. W dwutygodniku internetowym, jakim stał się „BIK”, obwieszczam więc najpierw nadejście drugiego potomka pewnego brodatego barda oraz poczęcie obrazu muzycznego do obrazów ruchomych. Smacznego!
Wiesław „Marcyś” Marcysiak – Pocztówki z księżyca (wyd. własne, styczeń 2020)
Lubię nasze z Marcysiem rozmowy telefoniczne. Ja lakonicznie pytam o to, o co chcę zapytać, on odpowiada i natychmiast próbuje tematów pobocznych, ja nie pozwalam, ale nie jakoś tak bardzo energiczw y d a n i e
i n t e r n e t o w e
nie, na końcu tradycyjnie rzucam „Nie marudź!” i jest po zabawie. Taki ping-pong na życiowe postawy. Przyjemne, bo się człowiek rozrusza. Jednak w przypadku drugiego w karierze zbioru piosenek pana Wiesława o końcu wspomnianej zabawy mowy być nie może. Na tej płycie potańcówka trwa w najlepsze od początku i pozostaje z nami na długo po wybrzmieniu ostatniego utworu. To dobrze. A co dobrze dokładnie? Ależ proszę… Głos. Głos Wieśka Marcysiaka miejscami na tej i poprzedniej płycie wpada w taką charakterystyczną, ochrypłą manierę, którą uwielbiłem jeszcze w latach 90. za sprawą Jacka Różańskiego i jego interpretacji wiersza Stachury Życie to nie teatr. Na składanym przez 17 lat debiucie The best of (jak państwo poszperają na ISSUU, to państwo znajdą „BIK-ową” recenzję) tego przydymienia nie mieliśmy aż tak dużo jak na Pocztówkach…, ale też i sam materiał był bardziej szeroki tematycznie, więc nie wszędzie ta szlachetna chrypa wiekowa pasowała. Tu pasuje bardzo i powoduje niesamowitą spójność przekazu. Ale o tym później. U barda głos to druga z podstaw. Ten głos mnie przekonuje i mnie łechce miło swą chropowatością. I nie nudzi. Głos więc dobrze. Warstwa muzyczna. To było chyba pierwsze nasze pytanie w czasie rozmowy w studio Radia Kultura. Coś się pan tak cofnął, drogi panie Marcyś? Dlaczego stylistyka kolorofonu i wzmacniacza Pionier? Skąd i po co dansingowy kotlet muzyczny nam tu na tacy odtwarzacza skwierczy? Nie żebyśmy byli bardzo zdziwieni, bo przecież po podobną stylistykę „fajfu” (młodzieży, do Google’a marsz, no bo do babci teraz nie wolno) zdecydowali się również całkiem niedawno mistrzowie muzycznej jazdy bez trzymanki, czyli członkowie formacji Babu Król i Smutne Piosenki na Nowej fali polskiego dansingu – płycie absolutnie rewelacyjnej i genialnie balansującej na krawędzi stylistycznego kiczu. „Tęsknię za tym klimatem. Za tą atmosferą betonowej podłogi i brunatnych swetrów. Coś w tym było fajnego” – odpowiedział nam brodacz znad Brdy i trudno się tu nie zgodzić. Trudno, szczególnie teraz, nie przyklasnąć idei „srebrnej kuli” wspomnień, którą każdy z nas nosi gdzieś pod sercem albo w żołądku, i choć uwiera, to nie pozbylibyśmy się jej za żadne skarby, bo to coś, co 15 kwietnia 2020 | BIK |
re c e n z je p ł y t nas zbudowało. Stylistyka wygazowanego piwa i nie do końca zgranej kapeli na zabawie w domu kultury pasuje jak ulał do tego, co ma nam do powiedzenia na Pocztówkach z księżyca Marcyś. I tu dochodzimy do podstawy pierwszej w życiu każdego szanującego się barda… Przekaz. Na wspomnianym już The best of przeszkadzało mi tylko jedno – ogromny wręcz rozstrzał tematyczny, pochodzący z kilkunastu lat pisania piosenek i nabierania doświadczenia. Z jednej strony fascynujący, oczywiście materiał do obserwacji procesu rozwoju artystycznego, ale mnie to jednak nie do końca leży. Jestem fanem spójności. Na drugim swoim albumie Marcysiak tę spójność posiada w ilości takiej, że normalnie gluten by się nie powstydził. Nie ma co wymieniać tytułami (choć wspomniana już Srebrna kula jest chyba takim wyznacznikiem, jeśli chodzi o treści przekazane na tym albumie), bo z każdego utworu można odczytać pozycję Marcysia w czasie jego pisania. To pozycja siedzącego pod ścianą dyskoteki myśliciela, który może by i potańczył, ale z drugiej strony jednak bardziej mu się nie chce, bo wie, że w tym momencie życia czynność ta prowadzi tylko do zakwasów. A przecież przyjemniej jest obserwować, jak dookoła własnej osi wirują ludzkie „bączki”, którymi wszyscy jesteśmy. Posłuchacie, to zrozumiecie. Prawdziwa jest ta płyta do bólu i do tego jeszcze napisana językiem pozbawionym metaforycznych hemoroidów. Prosto i smutno. Ale tak smutno, że wiecie, że to nie jest smutek samobójcy, tylko kogoś, kto już wie. Ale i tak czeka na później. Poza tym nie można nie uwielbiać płyty, która informuje, że „nie ma nic smutnego tak jak meblościanka”. Wiecie, o czym mówię. Wiesław „Marcyś” Marcysiak, Pocztówki z księżyca – przepięknie opisana potańcówka, z której nie wszyscy wyjdą z tą dziewczyną, z którą przyszli.
Jachna, Ziołek, Buhl – Animated music (wyd. Pawlacz Perski, styczeń 2020) Pozwólcie, iż rozpocznę od pytania. Czy Wojtek Jachna, Kuba Ziołek i Jacek Buhl nie wyłażą wam już nawet z lodówki? Jeśli wasza odpowiedź brzmi „tak”, to to jest bardzo dobra (szczególnie dla was) informacja, bo to oznacza, że niezwykle skutecznie suplementujecie netflixową dietę i wprowadzacie do organizmu muzyczne witaminy, mikroelementy i białka w postaci wyrobów medycznych, a nie wysokosłodzonych galaretek | BIK | 15 kwietnia 2020
z lekką zawartością substancji odżywczych. Tęskniłem za tym… Natomiast poważnie, to faktycznie te trzy nazwiska ostatnio wypełzają z każdego muzycznego zakamarka świadomego odbiorcy tej najabstrakcyjniejszej ze sztuk. Oprócz mistrza Buhla, oczywiście. Dżentelmeni nie wypełzają. W przypadku pana Jacka jest tak, że gdziekolwiek byście się nie znaleźli, to on już tam jest od około siedmiu minut i patrzy na was z lekkim uśmieszkiem na ustach, zastanawiając się, dlaczego jesteście spóźnieni. No taki Buhl. Natomiast wracając do muzyki, to trudno się o J, Z i B gdzieś tam nie potknąć czy to koncertowo, czy to wydawniczo. Za progiem czeka już debiutancki krążek formacji Wojciech Jachna Squad, a my wracamy do stycznia, a dokładniej jeszcze to do roku 2016 i klubu Mózg. Ale po kolei… Granie improwizacji do filmów na żywo ma w Bydgoszczy dość bogatą tradycję, którą najbardziej kultywuje festiwal Animocje, rokrocznie zapraszając do takiej właśnie formy wyrazu lokalnych muzyków pasących się na wielu różnorodnych stylistycznie łąkach. Materiał zawarty na Animated music to utwory powyciągane z występów tria JZB na Animocjach właśnie oraz doprawione dawką kompozycji zagranych w czasie poznańskiego festiwalu Animator do pełnometrażowej animacji Chłopiec i świat. Panowie trzej zdecydowali później, że ich sztuka jest warta, i weszli do wspomnianego już klubu Mózg, by te powybierane fragmenty zarejestrować w sposób trochę bardziej chociaż ogarnięty. Taśmę magnetyzował Janusz Czado, a nad ostatecznym brzmieniem czuwało w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
re c e n z je p ł y t Madżonga Studio Jarka „Mam To Na Winylu” Hejmana. Tyle metryczka telemetryczna. A muzyka? No cóż… Kiedy ktokolwiek z moich znajomych słyszy ten album (przypadkowo lub celowo w czasie odsłuchu czegoś „innego niż normalnie”), to bez wyjątku na razie ani jednego reakcja jest taka sama: „Ej, ale to fajne jest!”. Nic dziwnego, bo to fajne jest. Twórczość panów twórców obecnych talentem na Animated music może być niszowa (szczególnie ostatnie dokonania Jachny i Buhla), ale na tym albumie udało im się zrobić to, co formacji Lonker See na najnowszej swojej płycie Hamza. JZB odwrócili piwo nalepką do klienta i wydali z siebie twór jednocześnie zachęcający dla ich zaprzysięgłych fanów i zwolenników dźwiękowych dziwadeł (tutaj prym wiedzie drugi na krążku Spirituals – choć i on jest wręcz taneczny), jak i przystępnie rytmiczny i „bujający”, a nawet skłaniający czasem do poruszania głową (niesamowicie mroczne, ale też napędzające War). Może to „granie pod obrazek” spowodowało, że ryzy były z grubszego materiału i nawet takim szaleńcom nie udało się ich wystarczająco mocno powyginać, a może panowie tak chcieli. Nie wiem. Ocenicie sami. Natomiast wynikowa jest taka, że nie gubiąc swojej improwizatorskiej wolności i dziwności, Jachna, Ziołek i Buhl sprokurowali materiał, przy słucha-
niu którego nie potrzeba się specjalnie napinać. Animated music nie jest wymagające w stopniu, który przeszkadzałby w chodzeniu po ulicy. A wiemy, co robili pierwszy i trzeci na God’s body. Wiemy i pamiętamy tę cudowną toksynę wsączoną nam do żył przy współudziale Jacka Mazurkiewicza. Zatruli nas, uzależnili i teraz musimy tej płyty słuchać przynajmniej raz na kwartał. Mimo iż czasami nie chcemy. Tutaj jest inaczej. Akustyczne instrumenty i ich elektronicznie powykręcane wersje dają słuchaczowi poczucie swego rodzaju porządku. Swoistego spokoju, że co prawda nie wiadomo, co kryje się za zakrętem, ale przynajmniej ma się pewność, że jego ostrość nie grozi wypadnięciem z drogi. I jak już się te zakręty spokojnie pokona, to na końcu dojeżdża się do magicznego ogrodu. I można się tego piwa z naklejką zwróconą w naszym kierunku napić. Animocje to jeden z moich ulubionych festiwali. Jednym z powodów jest właśnie to magiczne połączenie muzyki i obrazu, którego można w czasie jego trwania doświadczyć. Szkoda, że go w tym roku nie ma. Ale z drugiej strony, nie ma wielu rzeczy. Zdrowia państwu życzę. Kupcie sobie ten album. Jest doskonały. Jachna, Ziołek, Buhl, Animated music – dźwiękami rysowana kronika filmowa z elementami horroru, kina akcji i czarnej komedii.
bydgoska wiosna wirtuali
PRO G R A M
14.04.2020, wtorek, godz. 10.00 / fanpage Pałac Ostromecko (FB): wirtualny spacer po Starym Pałacu. 15.04.2020, środa, godz. 10.00 / fanpage Bydgoski Informator Kulturalny (FB): druga odsłona cyfrowego wydania „BiK-u”. 16.04.2020, czwartek, godz. 10.00 / fanapage Barka Lemara (FB): kolejny odcinek reportażu „Legendy Szyperskie”. 17.04.2020, piątek, godz. 10.00 / fanpage Pałac Ostromecko (FB): „Biuro Rzeczy Zamyślonych” – nowy dokumentalny cykl Adama Gajewskiego. 19.04.2020, niedziela, godz. 10.00 / fanpage Animocje (FB): Wirtualne Małe Animocje. 19.04.2020, niedziela, godz. 10.00 / fanpage Barka Lemara (FB): AKCJA – KREACJA na Urodziny Miasta. 20.04. 2020, poniedziałek, godz. 10.00 / fanpage wyMywammy (FB): Impro w odcinkach – odc. 1 – PREMIERA! 21.04.2020, wtorek, godz. 18.00 / fanpage Bydgoska Kronika Filmowa (FB): Filmowy wtorek z Bydgoską Kroniką Filmową. 22.04.2020, środa, godz. 20.00 / fanpage Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy (FB): Studio i Scena – Bisz/Radex – koncert na żywo! 23.04.2020, czwartek, godz. 18.00 / fanpage wymyWammy (FB): „Mamy do pogadania” – podcast impro. 24.04.2020, piątek, godz. 12.00 / fanpage Galeria Wspólna (FB): „Geometra miasta – Bydgoszcz” – wernisaż wirtualnej wystawy Dariusza Gackowskiego. 28.04.2020, wtorek, godz. 18.00 / fanpage Bydgoska Kronika Filmowa (FB): Filmowy wtorek z Bydgoską Kroniką Filmową. 28.04.2020, wtorek, godz. 19.00 / fanpage Animocje (FB): Wirtualne Animocje 365. 29.04.2020, środa, godz. 20.00 / fanpage Radio Kultura (FB): Studio i Scena – Adam Kośmieja – PIANO & ELECTRONICS – koncert na żywo! 30.04.2020, czwartek, godz. 18.00 / fanpage wymyWammy (FB): „Perspektywy” – impro spektakl online. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
15 kwietnia 2020 | BIK |
fot. Dariusz Gackowski
S t a re Mi a s to
Historia i innowacja Z Maciejem Bakalarczykiem, menedżerem Starego Miasta i Śródmieścia, rozmawia Monika Grabarek.
Za co najbardziej lubisz Bydgoszcz? W jakich miejscach czujesz najmocniej jej klimat? Najbardziej lubię w Bydgoszczy architekturę, od najstarszej, takiej jak fara, poprzez wiek XIX, dwudziestolecie międzywojenne, modernizm, niektóre obiekty okresu PRL, aż po współczesne realizacje, takie jak BRE. Bardzo cenię też zabudowania poprzemysłowe oraz miejsca, w których miasto przenika się z rzeką i zielenią. Natura, w tym rzeka, to dla mnie drugi element tworzący klimat miasta. Wychowałem się na Wyżynach, a tamte zarośnięte skarpy to były swego czasu nasze bazy i szałasy, więc mogę powiedzieć, że dorastałem w zieleni. Czy chcemy być nowocześni, wielkomiejscy, światowi, czy raczej prowincjonalni? Miasto to niekończący się projekt, z którego nigdy nie powinniśmy być w pełni zadowoleni. Warto przyglądać się pionierom i liderom w swoich dziedzinach, naśladować ich, tak by czasem być wzorem do naśladowania dla innych. Mimo że z roku na rok podnosimy poprzeczkę, to zawsze będzie miejsce dla imprez celujących w masowego odbiorcę. Chciałbym jednak, by nawet takie wydarzenia trzymały pewien poziom estetyki i by odbywały się w odpowiedniej dla nich przestrzeni. Jarmark na moście prezentuje się elegancko, a jest to przecież impreza masowa. Są w centrum jednak miejsca zbyt cenne, by stawiać kolorowe balony i targowe namioty. Uważam, że np. Stary Rynek powinien kojarzyć się raczej z wydarzeniami wyższej klasy. Nie do końca podoba mi się też liczba i jakość wydarzeń na Wyspie Młyńskiej, gdzie wrzuca się praktycznie wszystko. Liczę, że tutaj nowym rozdaniem będzie powrót do życia młynów Rothera, które powinny serwować dużo wydarzeń na innym, nowym poziomie. Dotychczasowe rozmowy o pomniku na Starym Rynku i w ogóle o kształcie i charakterze Rynku, Śródmieścia, budzą tak wielkie emocje, że istnieje obawa, że nic się tutaj nie zmieni. 10 | BIK | 15 kwietnia 2020
Jakbyśmy byli w pełni gotowi na zmiany, to znaczy, że nie byłyby one tak potrzebne. Zdecydowanie brakuję mi szaleństwa, rozmachu, innowacyjnych rozwiązań zarówno w architekturze, podejściu do przestrzeni miejskiej, jak i w rozwiązaniach komunikacyjnych. Wolałbym koncentrację na jakości, nawet kosztem ilości. Z drugiej strony, oprócz patrzenia w przyszłość, widzę ogromny, nadal niewykorzystywany potencjał w naszej historii. Tak innowacyjne miasta jak Hamburg, Kopenhaga, Londyn czy Singapur, wykorzystując innowacje, czerpią jednocześnie garściami ze swojej bogatej przeszłości. Dla Bydgoszczy zarówno innowacje, jak i bogata historia to może być świetne narzędzie do budowania dumy, potencjału turystycznego i marki miasta. W lutym wycięto ponad sześć pięknych drzew na bulwarze przy operze. Nie dało się ich ochronić? Temat zieleni jest mi szczególnie bliski i dlatego plan moich działań w centrum na rok 2020 dostał nazwę „Ogrody historii”. Wcześniej sporo zachodu wymagało też posadzenie drzew na naszym Rynku. Gdyby nie obecna, trudna sytuacja w kraju, właśnie zaczynałbym społeczne nasadzenia w centrum. Na dłuższą metę najważniejsza jest świadomość, jak cenne dla każdego mieszkańca jest nawet pojedyncze drzewo i miejska przestrzeń zielona. Cieszę się, widząc rosnącą aktywność oddolną i kolejne dbające o zieleń stowarzyszenia i grupy mieszkańców. To taki nasz wspólny majątek i każdy powinien dbać, by jego wartość rosła. Natura będzie za jakiś czas nową, zieloną walutą i dobrze, gdybyśmy mieli w przyszłości miejski portfel wypchany „zielonymi”. Zdrowa, przyjazna przestrzeń w mieście będzie tylko zyskiwać na wartości, stając się jednym z elementów przyciągających nowych mieszkańców. Życzyłbym sobie, by pojawiły się u nas zielone przystanki, nowe łąki kwietne w centrum, ale chciałbym też, by każda wycinka była dokładnie przemyślana. Wymiana dorodnego drzewa nawet na dziesięć sadzonek to jak wymiana złotówki w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
S t a re Mi a s to
fot. Dariusz Gackowski
na dziesięć jednogroszówek. Od lat obserwuję obumieranie kolejnych drzew na moich ulubionych szlakach nad Brdą. Marzą mi się nasadzenia wyprzedzające w pobliżu zagrożonych jednostek, które za dekadę skończą swój żywot. Koszt niewielki, a minimalizowałby straty po ich wycince. Widzisz miejsce dla artystów w Śródmieściu? Na co byś im pozwolił? Z chęcią ujrzałbym nowatorskie instalacje artystyczne w mieście, nawet kontrowersyjne. Mamy dużo ciekawych działań w różnych centrach kultury, ale sztuka bezpośrednio na ulicach to jest to! Często rozmawiamy o tym w gronie Rady ds. Estetyki. Ja obecnie pracuję nad włączeniem w przestrzeń miejską elementów rozwiniętej w Bydgoszczy kultury komiksu, a w moich planach ulica Zaułek powinna na przestrzeni roku stać się pewną formą żywej galerii. A co z Rybim Rynkiem, Halą Targową? Fajnym pomysłem był Nocny Batory. Co jeszcze chciałbyś zrobić, żeby rozkręcić pozostałe części Śródmieścia? Odkrywanie zupełnie nowych przestrzeni postawiłem sobie za jeden z celów w moich działaniach. w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
Tak było z jarmarkiem na moście, śniadaniem na trawie czy Nocnym Batorym. W kolejce są nowe lokalizacje, jak np. Pod Blankami. Interesują mnie też nieznane przestrzenie w Śródmieściu, a zwłaszcza podwórka i bramy. Rybi Rynek musi poczekać na remont, a o ogromny potencjał hali zadba już przyszły operator. Może stworzyć nowe, prywatne centrum kultury. Liczę, że uda mi się wykorzystać pustą halę jeszcze chwilę przed oddaniem obiektu. Ciekawą przestrzenią jest też rzeka. Widziałbym tam artystyczne wydarzenie płynące z nurtem, ale nawet nasz jarmark powinien zagospodarować rzekę jako swój teren. Tylko takie nieszablonowe myślenie nas wyróżni. Czy jest coś, co bardzo chciałbyś zrealizować w naszym mieście, ale boisz się, że się nie da? I czy w ogóle „nie da się” istnieje w twoim słowniku? Jestem optymistycznym realistą, ale czasem chciałbym po prostu rzeczy prostych, jak eleganckie chodniki w całym centrum czy uporządkowanie estetyki szyldów. Z tematów trochę trudniejszych to ogród zimowy jako element zagospodarowania zachodniej części rynku. Dobre przygotowanie, plan i konsekwencja i zrobić można prawie wszystko. 15 kwietnia 2020 | BIK | 11
100
Bydgo s z c z w m at r i k s i e (4) Tadeusz Krajewski
Bydgoszcz – miasto koszmarnych snów Tadeusza Oszubskiego Drapieżnik, wyhodowany w miejskich ściekach przez bydgoszczanina Tadeusza Oszubskiego, uwolnił się w 1999 roku i z miejsca rozpoczął bezlitosne, widmowe łowy, czym wzbudził niemały popłoch zarówno w fanowskich, jak i mainstreamowych mediach. A było się czego bać, gdyż do tego czasu polska powojenna literatura cierpiała na chroniczny bezwład umiejętności wzbudzania strachu, tego strachu niewywodzącego się z życiowych realiów, strachu mającego swe źródło w imaginacji głównie, z fikcyjnych rojeń wyrosłego – jakby nie potrafiła otrząsnąć się z mrocznych inspiracji międzywojnia, nad którym królował
niepodzielnie tylko jeden szermierz obłędu, mistrz wzbudzania podświadomych lęków, niekwestionowany mistyk grozy – Stefan Grabiński. Tadeusz Oszubski podczas swoich licznych spotkań autorskich często przedstawiał dość ryzykowną tezę o „zamrożeniu” horroru i literatury weird fiction w Polsce po 1945 roku. Winnych tego stanu rzeczy znajdował głównie wśród marksistowskich krytyków postulujących w pierwszej kolejności tworzenie beletrystyki zgodnej z materialistycznym oglądem świata. Literatura grozy – siłą rzeczy spokrewniona z metafizycznym pojmowaniem rzeczywistości (zdaniem autora Drapież-
Tadeusz Oszubski
12 | BIK | 15 kwietnia 2020
w y d a n i e
i n t e r n e t o w e
100
Bydgo s z c z w m at r i k s i e (4) nika) – na równi z żywotami świętych i dziełami propagującymi szeroko rozumiany spirytualizm (od religijnego po „stolikowy”) nie miała prawa wstępu na literackie salony „jedynie słusznej” ideologii. Niewątpliwie był to jeden z powodów, ale inną, nie mniej istotną przyczyną była po prostu… dyskryminacja. Hasło przewodnie jajogłowych brzmiało: „Istnieje literatura i fantastyka. My rozmawiamy o literaturze”. Dlatego Stefan Chwin i Maciej Słomczyński fantazjowali pod pseudonimami, dlatego Jerzy Afanasjew stosował filtr groteski, a Lucyna Woźnicka w swoim Pitavalu fantastycznym (podobnie jak Jerzy Siewierski w Sześciu barwach grozy) puszczała nieustannie oko do czytelnika, strasząc tylko i wyłącznie POD SPODEM. Pod spodem to jeden z najlepszych tekstów Tadeusza Oszubskiego w całej jego karierze literackiej. Z ducha lovecraftowski, odwołujący się do „zakazanej archeologii”, do archetypu „przedwiecznych” demiurgów, do niepokoju związanego z rozkładem, pleśnią, piwniczną wilgocią kamienic, kamienic niezmieniających swojej natury nigdy, kamienic, w których dorastaliśmy i z których uciekaliśmy w popłochu z nie do końca uświadomionych powodów. To nie tylko „poranne mdłości” zmuszały nas do rejterady, nie tylko potrzeba głębokiego zaczerpnięcia wolności (wcześniej wcale przez nasze organizmy nigdy niewdychanej)! Zakodowany w stęchliźnie strach wiódł nas przez wertepy miejskich dzielnic, irracjonalnych w swej egzystencjalnej beznadziei, swą szpetotą urągających wszelkim kanonom estetyki, nawet tej na potrzeby turpizmu skrojonej. Opowiadanie Pod spodem stanowi kamień węgielny Drapieżnika, tekst kanoniczny, Apokalipsę Nowej Księgi Grozy. Nic dziwnego zatem, że znalazło poczesne, centralne miejsce w całym zbiorze. Trudno tę książkę sklasyfikować. Autor upiera się przy terminie „powieść”, choć wyraźnie widać, że to zbiór opowiadań spiętych nadrzędną klamrą kompozycyjną, opowiadań mogących żyć swym samoistnym bytem, historii autonomicznych, których odczytanie we właściwym kontekście, w schemacie narzuconym według autorskiego pomysłu, artystycznie je w pełni dopiero nobilituje. Tadeusz Oszubski zagrał va banque. Tak dotąd nikt nie pisał! Bez dystansu, bez potrzeby przepraszania mainstreamowego parnasu, bez poczuw y d a n i e
i n t e r n e t o w e
cia winy! Wykorzystał w tym celu mity miejskie, zmodyfikował te najbardziej urbanistycznym folklorem przesiąknięte, stworzył własne, odkrył te nigdy dotąd niewypowiadane, a nade wszystko skorzystał z obszernego archiwum prasowych doniesień o życiu wielkich, polskich miast, a szczególnie jednego, tkwiącego nieustannie w głębokim matriksie – Bydgoszczy. Pomogła mu w tym niewątpliwie dziennikarska pasja, umiejętność prowadzenia drobiazgowych dochodzeń reporterskich, śledcze dziennikarstwo, którym się od dawna profesjonalnie zajmował. Dlatego jego bohaterowie są prawdziwi, dlatego zarażeni wielkomiejskim kiczem ulegają dzień po dniu mentalnemu rozkładowi, którego powstrzymać żadną miarą nie można. Cierpią na amnezję – nie pamiętają widoku nagich, zezwierzęconych dzieci prowadzonych przez porzuconą przez ludzi sukę (Młode Kory), cierpią na ślepotę – nie widzą błagającego o pomoc chłopca zamkniętego w limuzynie z innego wymiaru (Kości ojców), nie widzą też szlachtujących bezdomnego mężczyznę chłopców bawiących się w komandosów (Jego piękny nóż), cierpią w końcu na przypadłość najgorszą, na apatię z braku wiary wyrosłą – nie dostrzegają nikogo, bo nikogo tak naprawdę nie potrzebują (Podstacja). Nie podejrzewają zatem, że „gdzieś w zakazanym labiryncie łka zabłąkany człowiek, dopiero teraz odkrywający prawdę, iż świat, który dotąd go otaczał, jest tylko złudzeniem. Ostateczną prawdę, iż istnieje tylko mrok i ciasne gardziele lochów, a dzięki nim – droga do boskości” . Tadeusz Oszubski jest do bólu uczciwy! Prawie każdym tekstem składa hołd swoim twórczym mentorom. A znaleźli się wśród nich – Stefan Grabiński (Kości ojców), Clive Barker (Kawałek ulicy), Nick Cave (Jego piękny nóż) czy David Lynch (Podstacja). Osiem lat po wydaniu Drapieżnika pojawiło się pierwsze wielkie dzieło weird fiction Łukasza Orbitowskiego – Tracę ciepło, też wielkomiejską grozą przesiąknięte, siłą rzeczy korespondujące z prozą Oszubskiego. Nie powinno nikogo zatem dziwić, że w 2015 roku krakowianin wydał powieść, której fabuła rozgrywa się w Bydgoszczy, dokładnie w roku publikacji Drapieżnika, fabuła oparta na szczegółowo przeprowadzonym literackim dochodzeniu. „Coś się kończy, coś się zaczyna”. Krąg się zamknął? Tadeusz Oszubski, Pod spodem.
15 kwietnia 2020 | BIK | 13