Biuro Wrocław

Page 1

Wrocław

cena: 5 PLN (w tym 5 % VAT)

ORGAN PRASOWY BWA WROCŁAW

nr 6



Wrocław Niełatwo jest pisać o miejscu, w którym spędziło się większość swojego życia. Doświadczenie miasta zmienia się w codzienną rutynę tych samych tras, ścieżek, autobusów, budynków. Monotonia widoków i zapachów przeplata się z kolejnymi warstwami wspomnień. Subiektywna mapa miejsc zmienia się w nachodzącą na siebie serię anegdot, niekończący się dryf. Własne miasto odbiera się organicznie, czuje poprzez pamięć ciała. Uporczywa widmowość powraca w architekturze, poczuciu humoru, sentymentalnych gestach, w skrawkach zieleni, ławkach i zaułkach. Wrocław to miasto wyobrażone, powstałe z niczego. Szczególnie gościnne dla fantazmatów i miejskich legend. Swastyka w zworniku Hali Stulecia, dzielnice założone na rzutach symboli III Rzeszy, zalane wodami gruntowymi podziemne labirynty – wszystkie te mity, choć wyśmiane, ciągle ujawniają symptomatyczne wychylenie Wrocławia w stronę podszytej traumą fikcyjnej narracji, z której w latach 80. kpił Legendarny Luxus i Surrealizm Socjalistyczny Majora Fydrycha. Wrocławska lokalność rodzi się na przecięciu fikcji i autentycznych historii. Z braku wyłania się fragmentaryczny obraz miasta. Tworzące go insajderskie relacje włączają jednych a innych pozostawiają poza obrębem dziwacznego splotu wątków ważnych tylko dla nielicznych. Miasto z przeskalowanymi wspomnieniami, zatartą, niewyraźną historią, samowystarczalnymi mieszkańcami, bez własnej kuchni i popisowych potraw regionalnych. Deficyt ujawnia się w społecznym lęku przed tym, co obce, odrzuceniu 50 letniej tradycji powojennej historii miasta. Wypieranie rzeczywistej odmienności widoczne jest w dążeniu do likwidacji samowolnych „anarchitektonicznych” wytworów: targowisk, romskich koczowisk, brakiem szacunku dla myśli architektonicznej powojennego modernizmu, kojarzonego jedynie ze złowrogim systemem. Lokalność to przede wszystkim sieć kontaktów i relacji międzyludzkich. Prowincjonalne kółeczka wzajemnej adoracji, mocno przenikające się towarzystwa dają poczucie potwornego zaduchu, braku świeżego powietrza. Z drugiej strony środowiskowa ciasnota wykwita doskonale zorganizowaną siecią samopomocy i spontanicznymi mniej lub bardziej trwałymi inicjatywami D.I.Y. Prywatno-publiczne przestrzenie zrzeszają aktywne na różnych polach mikorospołeczności dając nadzieję na oczekiwany od dłuższego czasu ferment intelektualny i artystyczny. Wrocław do niedawna okrzyknięty polską stolicą punka i skłotingu, kojarzony z wolnościowym, niezależnym potencjałem, zmienia się, jak wszystko co żywe. Emocjonalny związek z miastem nie pozwala dokonać rzetelnej oceny. Tradycja kulturowej alternatywy to wartość, na której chce się budować, z drugiej strony być może kolejny miejski mit. Anna Mituś i Joanna Kobyłt


„BIURO” nr 6, 1/2013 ORGAN PRASOWY BWA WROCŁAW „Biuro” Nr 7, 2/2013, Organ Prasowy BWA Wrocław

BIURO to magazyn wydawany nakładem BWA Wrocław współczesnej kulturze wizualnej, Biuro topoświęcony magazyn wydawany nakładem BWA sztuce, dizajnowi i przestrzeni publicznej. Wrocław poświęcony współczesnej kulturze Strony BIURA to również dwuwymiarowa, wizualnej, sztuce, dizajnowi i przestrzeni niskonakładowa przestrzeń publicznej. Strony BIURAwystawiennicza. to również dwuwymiarowa, niskonakładowa przestrzeń

wystawiennicza. biuropress.blogspot.com ISSN: 2081-2434 Redaktor Anna cena: 5 PLNnaczelna: w tym 5 % VAT Mituś Sekretarz redakcji: nakład: 1000 egz.

Alicja Klimczak‑Dobrzaniecka Projekt graficzny i skład: Maciek Lizak

Redakcja: Anna Mituś – red. naczelna (a.mitus@bwa.wroc.pl), Adres redakcji: Joanna SoniaBWA Mielnikiewicz galeriaKobyłt, Awangarda Wrocław Sekretarz redakcji: Alicja Klimczak‑Dobrzaniecka 50‑149 Wrocław, Wita Stwosza 32 Projekt i skład: Kama tel. 71 graficzny 790 25 86, fax: 71 790 Sokolnicka 25 90 Korekta: Maria Narewska biuropress.blogspot.com ISSN: 2081‑2434

Adres redakcji: Redakcja wizualna: Łukasz Rusznica galeria Awangarda BWA Wrocław Koncepcja numeru: Bartecka, 50-149 Wrocław, WitaBeata Stwosza 32 Joanna Kobyłt, tel. 71 790 25 86,Michał fax: 71Grzegorzek, 790 25 90 Katarzyna Roj, Łukasz Rusznica Korekta: Anita Olejniczak

Prawa do tekstów i zdjęć o ile nie zaznaczono inaczej: BWA Wrocław i autorzy. Prawa do tekstów i zdjęć o ile nie zaznaczono inaczej BWA Wrocław i autorzy.

BIURO wydawane jest nakładem BWA Wrocław Galerie Sztuki BIURO wydawane jest nakładem BWAWspółczesnej, miejskiej kultury,Współczesnej, finansowanej z budżetu Wrocławinstytucji Galerie Sztuki miejskiej instytucji kultury,numer finansowanej miasta Wrocławia. Niniejszy wydano dzięki z budżetu miasta Wrocławia. Dofinansowano wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury ze środków Ministerstwa i Dziedzictwa Narodowego Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Numer „Biuro” Skóra jest powiązany z wystawą fotograficzną Skóra / Skin w Maison de la Photographie w ramach wrocławskich dni w partnerskim na okładce zdjęcie Stanisława Sielickiego mieście Lille we Francji. Kuratorami wystawy Panorama, nieistniejący hotel przy Placu Dominikańskim są Anna Łukasz Rusznica. z tyłu okładki:Mituś zdjęciei Stanisława Sielickiego www maisonphoto.com

BIURO in English: www.bwa.wroc.pl/biuroen.pdf


w numerze nr 6 (1/2013)

Było nie było Stanisław Sielicki ― 4 Jacek Schodowski: Jak Breslau stawało się Wrocławiem ― 7 Piotr Kmita: Wrocław the beating place ― 11 Klara Nowakowska: Nieśmiali koloniści ― 16 Marian Misiak: Zagadka wrocławskiej 2 ― 20 Agata Gabiś: Nowe Stare Miasto — słońce, zieleń i modernizm dla wszystkich ― 22 DIY Antoni Wajda: Wrocław z lotu ptaka ― 32 Szczeliny w mieście: z Jackiem Jankowskim Pontonem rozmawia Anna Mituś ― 33 Hubert Kostkiewicz: Historia wrocławskich skłotów ― 42 Chcesz coś robić? To robisz i tyle: z Dominiką Łabądź rozmawia Joanna Kobyłt ― 54 Mieszkanie i miejsce pracy odpowiadają: Olaf Brzeski, Joanna Synowiec, Joanna Stembalska, Norymberga, Kuba Suchar, Filip Zawada, Daniel Brożek, Beata Rojek, Aleksandra Urban, Marcin Łuczkowski, Truth – Krystian Czaplicki, Anna Rymarz, Karolina Freino, Kama Sokolnicka ― 59 Piotr Skiba: Man, that negro stole my show ― 84 Hubert Kielan i Michał Grzegorzek: Mapy ― 88 Nomada — o wielokurturowości i tolerancji rozmawiają Anna Galik i Joanna Synowiec ― 89 Trasy piesze Stanisław Sielicki ― 100 Konrad Góra: O co kaman ―104 Dominik Podsiadły ― 108 Maciej Bączyk: Trąd ― 114 Jacek Zachodny: Wyspa ― 124 Marcin Siehankiewicz: Wielka Wyspa ― 133 Kama Sokolnicka: Gatunki endemiczne ― 136 Jerzy Kosałka: Kolekcja 5 ― 139



zdjęcie: Stanisław Sielicki

Było nie było


8

Biuro—— Wrocław


tekst: Jacek Schodowski – ur. 1983, studiował filozofię i filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim; współpracuje z Istytutem Studiów Zaawansowanych; obecnie przygotowuje rozprawę doktorską w IFIS PAN poświęconą myśli Jacquesa Lacana.

Jak Breslau stawało się Wrocławiem rzecz o duchach z szafy i nie tylko

zdjęcia: Stanisław Sielicki

Wiele spośród środkowoeuropejskich miast ma w swej historii niezwykle krwawe karty. Wszakże nie tylko Breslau niewymownie ucierpiało wskutek hitlerowskiego obłędu. Wystarczy wspomnieć Warszawę, która w swych gruzach pochowała setki tysięcy ludzkich istnień. Jednakże jest we Wrocławiu pewien niepokojący naddatek, sprawiający, że żelazo i ogień określiły to miejsce od samego początku w równej mierze co koryto Odry, zaś tragiczne wydarzenia ubiegłego stulecia nie były ekscesem w miejskiej historii, lecz jednym z jej „normalnych” cyklów. Zapewne usytuowanie geograficzne wyspowego grodu nie przyczyniło się do pokojowego współistnienia z sąsiadami. Wszak „Kto włada Europą Wschodnią, panuje nad kontynentem; kto włada kontynentem, panuje nad Wyspą Świata; kto panuje nad Wyspą Świata, panuje nad Światem”. Tak też Wrocław od zawsze był miejscem tarć politycznych płyt tektonicznych, a tym samym niezwykle łakomym kąskiem dla każdego, kto miał szerokie ambicje polityczne, od Gustawa Adolfa po Stalina. Historia tej części Europy jest zatem historią bitew, inwazji, podbojów, ale też w miarę pokojowego osadnictwa. Po każdym z takich tarć ostawały się różnego rodzaju resztki, które na trwałe wpisały się w miejską strukturę. Z tego też względu korzenie mongolskie, celtyckie, sarmackie, germańskie czy semickie nie są tylko fantazmatycznym tworem PRowców od polityki multikulturalnej, ale niezbywalnym faktem historycznym. Różnica tkwi jedynie w tym, że tam, gdzie orędownicy różnorodności chcieliby widzieć wzór pokojowego współistnienia, w większości przypadków mamy do czynienia z silnym antagonizmem, częstokroć przybierającym formę brutalnej przemocy. Jednakże dla mieszkańców regionu owa przemoc była czymś na tyle integralnym, że niemalże topiła się z rytmem miejskiego życia jako jego niezbywalny element. Dopiero XX wiek przyniósł nowe rozwiązania w tej kwestii – nazistowski reżim dążył do wyrugowania jakichkolwiek tarć, tak aby płaszczyzna społeczna była płaska


10

Biuro—— Wrocław

jak tafla wody. Owo hegemoniczne dążenie do narodowego ujednolicenia doprowadziło do największej katastrofy w historii kontynentu, jak i największej katastrofy, jaka dotknęła „najwierniejsze miasto Adolfa Hitlera”. Wydaje się, że na mieście najmocniej odcisnął się pruski sznyt – nie tylko w kulturalnym, ale również militarnym wymiarze. U progu XIX wieku Breslau był istną fortecą otoczoną murami, fosami i wałami. Jednakże ów wojskowy płaszcz miejski zaczął powoli nieprzystawać do miasta wkraczającego dumnie w nowoczesność. Dopiero ambicją rozumu absolutnego na koniu, tuż po zdobyciu miasta, była jego defortyfikacja i utworzenie z Breslau strefy zdemilitaryzowanej. Umożliwiło to zarówno przyłączenie przedmieść, dotychczas odgrodzonych fortecznym pasem. Same fortyfikacje przemianowano na bulwary spacerowe, a z dawnych bastionów (Sakwowy i Ceglarski) utworzono wzgórza widokowe. Era Napoleońska, przynajmniej pod tym względem, wyszła Breslau zdecydowanie na dobre – daremnie bowiem szukać było człowieka, który by nie docenił tej zmiany. Czy jednak rozbrojone Breslau przestało być twierdzą, miastem przez ponad 800 lat nastawionym bojowo do otaczającej rzeczywistości? Bynajmniej. Status twierdzy nie tyle zależał od konkretnych umocnień, co stanowił wręcz niezbywalną matrycę miasta, której nie przykryją aleje i bulwary. 23 maja 1847 Breslau rozświetla blask lamp gazowych. Trzy dekady później przez miasto pędzą elektryczne tramwaje łączące centrum z przedmieściami. W końcu też XIX wiek uświetnił Breslau Jugendstilem, z drugiej zaś strony, budowlami wirtuozów architektury – Maxa Berga i Hansa Poelziga. Jednocześnie są to ostatnie tchnienia miasta przed nastaniem ery barbarzyństwa, której klajmaksem była Festung Breslau. Miasto w pełni zasłużyło sobie na miłość wodza, broniło się dłużej niż dowództwo III Rzeszy. Oporu nie przerwała nawet wiadomość o śmierci Hitlera w berlińskim bunkrze. Dopiero 6 maja 1945 generał Niehoff podpisał bezwarunkową kapitulację, a załoga Festung Breslau złożyła broń. W trakcie walk zginęło siedem tysięcy żołnierzy radzieckich, sześć niemieckich i 17 tysięcy cywilów. Miasto było gruzowiskiem: 90 procent dzielnic południowych i zachodnich było doszczętnie zniszczonych, staromiejska część w 60 procentach była zrujnowana. Sieć gazowa była zniszczona w 80 procentach, z kolei oświetlenie niemal w całości. 80 procent torów tramwajowych nie nadawało się do użytku, a sieć trakcyjna właściwie już nie istniała. Trzy tysiące punktów sieci wodociągowych przestało istnieć, podobnie jak siedem tysięcy kanalizacyjnej. Żaden dworzec nie był zdolny do pracy. Z 30 tysięcy budynków, które dotrwały do oblężenia, 21 tysięcy uległo zniszczeniu. W wielu miejscach gruzy sięgały do pierwszego piętra pozostałych budynków. III Rzesza obdarowała Breslau siedzibami urzędu wojewódzkiego i prezydium policji, z którego na kartach bijących rekordy popularności kryminalnych powieści Marka Krajewskiego wychodzi codziennie Eberhard Mock. Co ciekawe, ahistoryczne przypisanie tych instytucji do ich materialnego nośnika przetrwało zawirowania historii, po dziś dzień pełniąc dokładnie te same funkcje, mieszcząc w swoich murach odpowiedniki tych samych instytucji – od gestapo, przez milicję, po policję. Trudno o bardziej ponury chichot historii.


Było nie było

11

Po wojnie, poza oczywistą wonią dymu czy kurzu, Wrocław śmierdział trupem. Nie było jednak zbyt wiele czasu na sentymenty i od razu przystąpiono do odgruzowywania miasta, angażując pozostałych i nowych mieszkańców. W lutym 1946 roku spis ludności wykazał, że we Wrocławiu żyje 168 466 osób, w tym 74 610 Polaków. Zgrzyt, który skłonił komunistyczne władze do podjęcia decyzji o jak najszybszym wysiedleniu osób o nie-polskim obywatelstwie, na mocy poczdamskich postanowień. Historię piszą zwycięzcy. Szybko utworzono punkty repatriacyjne i 19 lutego o godzinie 11 wyjechało 1500 obywateli niemieckich. Z drobnym przerwami do 17 marca niemalże codziennie odjeżdżały kolejne transporty. Dwa lata później za sprawą dwóch wydarzeń Wrocław był na językach świata. Pierwszym była Wystawa Ziem Odzyskanych, której pozostałością jest Iglica stojąca przed Halą Ludową. Drugim wydarzeniem był oczywiście Kongres Intelektualistów, na który przybyło 46 delegacji niemal z całego świata, czyli crème de la crème światowego życia intelektualnego. W to, co pozostało z miejskiej tkanki, kolejne władze wpompowywały nacjonalistyczne (najpierw zabarwione komunizmem, później już puszczone wolno) fantazmatyczne wizje odwiecznie polskiego grodu. Piastowskie czy jagiellońskie są tak skwery, pomniki, ronda, jak i galerie handlowe. Palimpsesty jednak rzadko kiedy się udają. Im mniejsza skala, tym większe szanse powodzenia. W przypadku takiego tworu jak miasto jest to po prostu niemożliwe. Zwłaszcza w przypadku miejsca o tak burzliwej historii. A historia, jak wiadomo, lubi się powtarzać, niestety zazwyczaj jako farsa. Historia lubi też drwić, zarówno ze zwycięzców, jak i przegranych. We Wrocławiu drwi niemal co krok – zarówno za sprawą policjantów urzędujących w nazistowskich murach, jak i studentów mających swoją Alma Mater w radzieckich koszarach. W obydwu przypadkach pewien rygor jest głęboko wskazany. We Wrocławiu jednak historia powtarza się nie jako farsa (choć przyglądając się ostatniej brunatnej fali, można mieć co do tego wątpliwości), lecz jako drwina czy komedia. Nie dość, że nie ma tego samego ciężaru gatunkowego, to jeszcze ów śmiech rozbrzmiewa w zupełnie innym rejestrze aniżeli jego przyczyna. Ponoć to, co zostaje wykluczone ze sfery symbolicznej (języka, kultury czy też po prostu ducha), jak bumerang zawsze wraca. Powrót nigdy jednak nie jest niewinny, bowiem wraca pod postacią czegoś realnego, co wymknęło się procesowi symbolizacji, będąc tym samym ziarnkiem piasku w trybach dobrze naoliwionej maszyny. Zazwyczaj nie jest to nic przyjemnego – po to mamy język, a wraz z nim na przykład system jakichś wartości, aby różne pozajęzykowe potwory ujarzmiać, oswajać słowami, czynić je czymś bardziej znanym. Jednak realne takim zabiegom się nie poddaje. Tak samo lubi wracać, jak historia się powtarzać. Wiemy już jednak, że przypadek Wrocławia wymyka się łatwym aplikacjom, wobec czego – po przesunięciu z farsy na komedię w wymiarze historycznym – musimy również dokonać przesunięcia w ramach naszej łyżki dziegciu, czyli powrotów realnego. Kiedy palimpsestowa tkanka symboliczna zaczyna pękać w szwach, ze szczelin nie zaczynają wyzierać potwory, lecz groteskowe obrazy, komiczne


12

Biuro—— Wrocław

i nieprawdopodobne wizje. Legendy miejskie – szkoły w kształcie swastyk, podziemne tunele z Wrocławia niemal do Berlina, budynki układające się w godło Rzeszy i cała reszta równie barwnych, co nieprawdopodobnych historii. Jaka jest ekonomia takich historii? Mogę zaryzykować jedynie hipotezę, że to, co powinno się znaleźć w obiegu symbolicznym czy jakkolwiek rozumianej miejskiej (czyli społecznej, historycznej) narracji, nie zdoła znaleźć tam swego miejsca. Festung Breslau nie może wrócić w formie grozy, lecz w formie niemalże przygodowej przypowiastki. Jest niczym duch nawiedzający opuszczony dom, nie straszy jednak, lecz bawi, jak Casper, przyjazny duch, (który przecież jest duchem dziecka nie mogącym zaznać spokoju, co czyni tę postać jeszcze bardziej przerażającą). Widmo Festung wraca jak dusze, którym odmówiono należnego pochówku. Breslau musiało umrzeć, aby mógł narodzić się Wrocław. Wyraźny brak powagi w stosunku do minionych wydarzeń, brutalnie zasypana pod ziemią bądź literalnie wywieziona niemiecka tożsamość Wrocławia, odbijają się w krzywym zwierciadle miejskich mitów. Wrocław z pewnością zasługuje na więcej aniżeli tanie kryminały bez opamiętania karmiące się tymi odpryskami historii. Precyzyjnemu oddzielaniu poszczególnych warstw miejskiego palimpsestu z pewnością nie podoła szowinistyczny policjant z aspiracjami łacinnika. Aby przedrzeć się przez poszczególne tkanki Wrocławia, potrzeba kogoś obdarzonego chirurgiczną precyzją. Jestem przekonany, że Wrocław zasługuje na swojego Joyce’a, i wierzę, że kiedyś się go doczeka.

Wrocław the beating place, Piotr Kmita ur. 1981, absolwent ASP we Wrocławiu; w swoim malarstwie, montażach i instalacjach komentuje socjologiczne zjawiska związane ze sławą, władzą i PR-em.


13


14

Biuro—— Wrocław


15


16

Biuro—— Wrocław


17


Nieśmiali koloniści

o wyborach i unikach pamięci w procesie kształtowania się tożsamości współczesnych wrocławian

Kiedy w 1945 roku polscy osiedleńcy przybywali na Dolny Śląsk z nadzieją na nowe życie i przyszłość, decydowali się na życie w niepewności. Terytorium wzdłuż zachodniej granicy nazywano Ziemiami Postulowanymi, Powracającymi, Odzyskanymi i w gruncie rzeczy do dziś nie ma ono swej zwyczajowej, neutralnej nazwy. Geograficzno-polityczny status tego regionu pozostawał niedookreślony aż do 1990 roku. Chociaż każde z następujących, powojennych pokoleń wrocławian było świadkiem podpisywania międzynarodowych umów regulujących kwestie polsko-niemieckich granic (układu zgorzeleckiego w 1950 r., układu PRL-RFN w 1970 roku i ostatecznie polsko-niemieckiego traktatu granicznego w 1990 roku), niepewność przyszłych losów Dolnego Śląska i przyległych krain utrzymywała się, podsycana politycznymi napięciami i falą propagandy, stopniowo kształtując specyficzną mentalność nowych mieszkańców. Poczucie swoistego zawieszenia w czasie i przestrzeni z pewnością pogłębiał fakt bezprecedensowego – w niemal nietkniętej nurtem kolonialnym historii Polski - przesiedlenia setek tysięcy osób z jednego, „utraconego” krańca kraju wprost na „odzyskane”, ale obce ziemie. Nieznane krainy, obce plany miast, odmienna architektura, wrogi – według świeżych, powojennych doświadczeń – język wkomponowany w przestrzeń, zaminowane ogrody, kosztowności ukryte w kominach, niezwykłe urządzenia na podwórzach i w porzuconych mieszkaniach, ubrania o odmiennym kroju pozostawione w szafach, dziwny rozkład mieszkań i zwierzęta niereagujące na mowę przybyszów – jak osobliwym musiał wydawać się przesiedleńcom ten krajobraz z pogranicza powojennego gruzowiska i nowo odkrytego, egzotycznego lądu? I jaką pozycję wobec tej zastanej, zrujnowanej, a jednak gotowej do podjęcia przerwanych funkcji rzeczywistości mógł podjąć umysł człowieka, który obejmował ją w posiadanie? Czy rzeczywiście wzięliśmy wtedy w posiadanie „odzyskane” ziemie wraz z odpowiedzialnością za swój nowy dom?

tekst: Klara Nowakowska – ur. 1978, poetka, opublikowała zbiory wierszy „Zrosty" (1999), „Wodne wiersze" (2002), „Składnia" (2004), i „Ulica Słowiańska" (2012); laureatka głównej nagrody w konkursie im. Jacka Bierezina (1998); mieszka we Wrocławiu przy ulicy Słowiańskiej


Było nie było

19

We Wrocławiu ten specyficzny układ stał się zaczątkiem niezwykłego procesu kształtowania tożsamości mieszkańców – niezależnie od historii miejsca zamieszkania i osobistych z nim związków. Fundamentem wrocławskiej mentalności po wojnie stało się pokoleniowe doświadczenie kolonizacji miasta, często naznaczone doświadczeniem wcześniejszego przymusowego wysiedlenia. Tysiące ludzi, przez wojnę i powojenne zmiany granic pozbawionych domów i z tego albo innych powodów szukających nowego startu, spotkało się z wyboru lub przypadkiem w miejscu, które śmiało można nazwać miastem duchów. Z jednej strony przejęte Breslau oferowało obietnicę większych swobód i możliwości, z drugiej obca przestrzeń naznaczona śladami pozostawionymi przez wojennego wroga wytwarzała atmosferę opresji. Niepewność kwestii przynależności miasta do Polski w dalszej perspektywie nie sprzyjała myśleniu o przyszłości. Przeszłość Breslau była jeszcze trudniejszym tematem. Wrocławianie wybrali myślenie o teraźniejszości. Codziennie, wstając z cudzej pościeli, zakładając cudze ubrania, karmiąc cudze zwierzęta, wsiadając na cudze rowery, pracując przy rozbiórce zburzonych kamienic, kwartałów i dzielnic, ładując cegły na wagony, które wiozły je do odbudowywanej Warszawy, Wrocławianie opanowywali sztukę istnienia tu i teraz, cieszenia się chwilą i wzajemnego wspierania w codziennym życiu. Środek ciężkości osobistej przestrzeni przenieśli z przysłowiowego kawałka ziemi pod stopami w sferę mentalną. Bez żalu zrezygnowali z walki o własną przestrzeń i prawo do decydowania o niej w wyburzanym i rozbieranym stopniowo przez następne dziesięciolecia historycznym mieście. Postawili na to, co wówczas wydawało się najpewniejsze: wzajemną pomoc i życzliwość, zaufanie i tworzenie nowej historii, rozgrywającej się między ludźmi. To, co połączyło wrocławian w społeczność, to głód wspólnoty na przekór niesprzyjającym warunkom. Oto początek historii, jaką chcemy pamiętać. Być może właśnie wtedy, gdy dokonywało się to podświadome przewartościowanie, w gruncie rzeczy piękny i rzadki akt zwrócenia się zbiorowości ku jej elementarnym wartościom – Wrocławianie podpisali na siebie cyrograf? Wyrzekli się swej miejskiej tożsamości na kolejne, długie lata, nie zdając sobie sprawy, że budują dom bez fundamentów i że budowla w końcu się rozpadnie? Mimo upływu lat Wrocław pielęgnuje autobiograficzny mit miasta dźwigniętego z gruzów siłami kształtującej się od podstaw społeczności o silnych wewnętrznych relacjach. Wizję tę można porównać do projekcji gry wyborów i uników pamięci, obciążonych niewiarygodnym ciężarem psychicznym pionierów tej społeczności i późniejszych pokoleń nauczonych podobnych wyborów. Nie trzeba znać konkretnych historii, by móc wyobrazić sobie, że dla części napływowych wrocławian największą wojenną traumą było wysiedlenie z własnego domu i wysłanie na zmilitaryzowane, przygraniczne gruzowisko o nieustalonym statusie, gdzie wielu straciło życie na zaminowanych działkach, podwórkach czy w piwnicach, a reszta zamieszkała w porzuconych w biegu domach – tak bardzo przypominających ich własne gdzieś na Wschodzie. Wciąż niewielu wrocławian ma odwagę powtórzyć na głos rodzinne historie z powojnia, w których ściągający do Wrocławia Polacy byli świadkami lub


20

Biuro—— Wrocław

uczestnikami codziennych prześladowań pozostałej niemieckiej społeczności: samosądów, siłowych wysiedleń, grabieży i napaści. Akty te pozostawiły swój ślad w mentalności wrocławian tak samo, jak akty wzajemnej życzliwości, jednak wyborem zbiorowości jest nie pamiętać i nie odbierać tej lekcji. Inne jeszcze zaniechanie dotknęło przestrzeni miejskiej i najbliższego otoczenia mieszkańców. Przez dziesiątki lat powojenny Wrocław doświadczał ze strony swych kolonizatorów aktów agresji pod postacią niekończących się wyburzeń i rozbiórek zabytkowej architektury. Nic dziwnego, że wrocławianie nabyli co najmniej obojętnego stosunku do zastanego dziedzictwa i prób zachowania go. Dodatkowo życie na „Ziemiach Postulowanych” nie sprzyjało zapuszczaniu korzeni, tym bardziej w miejscu zbudowanym rękami „wroga”. Skutki wycofania poprzednich pokoleń z obywatelskiej odpowiedzialności za przestrzeń miejską stają się dziś coraz bardziej dotkliwe przy próbach jej odzyskania. Przy okazji odsłania się korozja tak sławionych społecznych więzi, które wydają się silniej manifestować przy zbiorowym zaniechaniu niż w działaniu. Czas jednak mija, zmieniają się okoliczności polityczne, pieniądz płynie, młodzi sięgają po swoje i koniec końców każda prawda wydobywa się na światło dzienne. Również prawda o uśpionym, ale budzącym się potencjale społecznym wrocławian. Młodsze pokolenie nadrabia zaległe lekcje rodziców i być może jesteśmy teraz świadkami przełomowego momentu w procesie kreowania wrocławskiej tożsamości: sięgania głęboko do historii miasta i szukania połączeń ze wszystkim, czego wcześniej zaniechano, z akceptacją wielokulturowości, ochroną zabytkowego dziedzictwa i odzyskiwaniem kontroli nad przestrzenią miejską na czele? Być może nasilające się w ostatnich latach akty wandalizmu i agresji wrocławian wobec mniejszości podobnie są świadectwem poszukiwań tożsamości – tym razem dziedziczonym po „ciemnej linii” powojennej historii miasta? Niezależnie od przekonań wrocławianie najwyraźniej polubili status „miasta duchów”: odtwarzanie i poznawanie „ducha Breslau” staje się w ostatnich latach przyczynkiem do wielopoziomowej integracji. Na fali popkultury i kultury wysokiej, przez uniwersyteckie aule, księgarnie, miejskie pikniki i jarmarki pomykają chmary okręcików oflagowanych poniemieckim godłem, opisanych dawną nazwą Wrocławia, wypełnionych dwu- i trzypokoleniowymi załogami miejskich sierot – bez uprzedzeń i kompleksów wybierających przedwojenny miraż na swoją opokę. Jest to zjawisko fenomenalne w kontekście poszukiwania korzeni w przestrzeni miasta: współcześni wrocławianie odgruzowują ogrody Breslau i na wszelkie sposoby adaptują poniemieckie tradycje, oswajają przedwojenną geografię, zawiązują osobiste relacje z osobistościami i zwykłymi mieszkańcami, restaurują i uzupełniają miejską mitologię. Bez względu na to, czy napędza ich sierocy głód i potrzeba dookreślenia miejskiej tożsamości, czy płyną na fali nostalgicznego snobizmu, procesy asymilacji i integracji nigdy dotąd nie były tak wyraźne i świadome. Lecz wciąż jeszcze jesteśmy świadkami niezwykłych roszad i losowań z tygla pamięci. Tym razem to przedwojenne Breslau przywoływane jest w romantycznym tumanie jako wielokulturowa, niemal utopijna społeczność, rajska wyspa na politycznej mapie Europy, dostatnia


Było nie było

21

enklawa na styku granic i wpływów, na którą nieprzychylne wichry historii sprowadziły niemal atlantydzką zagładę. W wyrazach szacunku dla tych, którzy zbudowali miasto, rzadko słychać odwołania wprost do niemieckich korzeni. Oczywiście nie da się uciec od języka, ale zmienia się jego percepcja – z szeroko kulturowej na lokalną („w Breslau językiem urzędowym był niemiecki”) i z urzędowej na umowną („Polacy w Breslau posługiwali się językiem niemieckim, a nawet zmieniali pisownię nazwisk na niemiecką”). Dawni wrocławianie, mieszkańcy Breslau, przedwojenni wrocławianie – tak określa się miejskich przodków, z którymi budowane są połączenia. Wyrywając z kontekstu historii i kultury Niemiec, umieszczając na jedynym planie miasta, upodabnia się ich miejską osobowość do dzisiejszej – nabytej i wyrwanej z kontekstów poza tymi kształtowanymi samodzielnie i na bieżąco. Kosztem takiej integracji jest ponowne zamazywanie konturów i wypieranie pewnych zjawisk na rzecz siłowej czasem adaptacji innych. I chociaż trudno dziś nazwać ten proces agresywnym, jest coś niepokojącego w niefrasobliwości, z jaką utożsamia się efekty powojennej, wyniszczającej miasto i resztki jego przedwojennej społeczności, kolonizacji Wrocławia z hasłami wielokulturowości i przyjaznych stosunków. Owszem, Wrocław był, jest i będzie „miastem spotkań”, ale jak na każdym pograniczu geograficznym, kulturowym i politycznym spotkania oznaczają też starcia i konflikty. Tej rzeczywistości nie da się przekupić szklanką lagera z regionalnego jarmarku ani zasłonić banerem z logo sponsora miejskiej imprezy. Wydaje się, że wrocławianie już tę wiedzę posiedli i dojrzewają, by stawić czoła samym sobie – w „mieście spotkań”.


Zagadka wrocławskiej 2

Cyfry taborowe – wrocławski typoaktywizm Typoaktywizm to wariant miejskiego aktywizmu, rozwijanego przez Mariana Misiaka, mieszkającego we Wrocławiu niezależnego projektanta i typografa. W swojej praktyce kluczową wagę Misiak przywiązuje do fazy badania genezy form typograficznych w powiązaniu z uwarunkowaniami społecznymi i politycznymi determinującymi historię ich funkcjonowania. Koncepcja typoaktywizmu zakłada aktywną postawę wobec wizualności, która poprzez działania grupowe jest w stanie dokonać realnej zmiany. Ma ona doprowadzić do powstania ruchu społecznego, którego działania wnoszą coś nowego lub blokują poprzez krytykę złe decyzje decydentów w obszarach kultury wizualnej. Określenie „typoaktywizm” opisuje zjawisko oddolnie organizującej się grupy, stając się nazwą kolejnego ruchu miejskiego, którego wrażliwość i cele zogniskowane są wokół typografii i przejawów wizualnych w przestrzeniach publicznych. Charakterystyczna cyfra 2 pochodząca z zestawu numerów porządkujących pojazdy miejskiej komunikacji zbiorowej we Wrocławiu stała się obiektem detektywistycznego dochodzenia, którym pokierował Marian Misiak w ramach serii warsztatów typoaktywistycznych przeprowadzonych w tym roku przez BWA Dizajn. Ostatnie spotkanie warsztatowe, podsumowujące działania młodych projektantów odbędzie się w Dizajnie 16 i 17 października 2013. Wtedy też rozwiąże się zagadka wrocławskiej 2-ki. Więcej informacji o warsztatach znajdziecie na stronie www.bwa.wroc.pl


Było nie było Marian Misiak – ukończył socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i projektowanie krojów pism na Wydziale Typografii i Komunikacji Wizualnej na Uniwersytecie w Reading (UK). Pracował w Londyńskim Researchstudio Neville’a Brody, pełnił funkcję zastępcy dyrektora artystycznego projektu prasowego »Polska The Times«. Aktualnie freelansuje zajmując się typografią multiscriptową, projektowaniem krojów pism i projektowaniem graficznym. Mieszka na Karłowicach.

23


Nowe Stare Miasto słońce, zieleń i modernizm dla wszystkich

tekst: Agata Gabiś – ur. 1981, historyczka sztuki i architektury, specjalizuje się w architekturze XIX i XX wieku; publikuje w „Autoportrecie", „Dziełach i Interpretacjach", „Architekturze i Biznesie"; współpracuje z Fundacją Promocji Sztuki „Transformator” zdjęcia dzięki uprzejmości Muzeum Architektury we Wrocławiu


Było nie było

1. W Archiwum Państwowym we Wrocławiu zachowało się kilkadziesiąt wypełnionych ankiet, w których czytelnicy odpowiadali na pytania z dużym zaangażowaniem, ale dość swobodnym tonem, pozwalając sobie na krytykę władzy, a nawet ustroju. Zob. Archiwum Państwowe we Wrocławiu, PRNmWr, sygn. 1551, k. 1-114 (cytaty pochodzą z tego zbioru – pisownia oryginalna).

25

Na gruzach można zbudować nowy świat. Nowe miasto. Nową dzielnicę. Bez ograniczeń, bez obciążenia przeszłością, bez naśladowania i kopiowania. Pełną zieleni, słońca, świeżego powietrza, ze wszystkimi udogodnieniami, jakie oferuje technika i cywilizacja. Można stworzyć elastyczne ramy, które mieszkańcy udomowią, wypełnią swoimi potrzebami, zwyczajami i gestami. Można wszystko – i można w to wierzyć. Szczególnie we Wrocławiu lat 50., gdy jest się młodym architektem, właśnie trwa polityczna i kulturalna odwilż, a socjalistyczna władza pozwala w miarę swobodnie eksperymentować, analizować i projektować. Mozolnie odbudowywane miasto potrzebuje mieszkań, a w „Miastoprojekcie” powstają całe dzielnice: na południu, zachodzie i w samym centrum, w pobliżu Rynku. To nie mają być jedynie skupiska bloków, ale nowoczesne, funkcjonalne i samowystarczalne jednostki. Wszystko jest już obmyślone, obywatele dyskutują i czekają, prasa chwali, ministerstwo nagradza koncepcje architektoniczne. Nikt jeszcze nie wie, że planu nie uda się zrealizować. I że nowe, chociaż staromiejskie, osiedle przy placu Nowy Targ tylko w niewielkim stopniu będzie manifestem architektury przyjaznej użytkownikom, a w większym – dowodem na nieprzystawalność idealnych założeń do możliwości i priorytetów gospodarki centralnie planowanej. Zanim jednak rzeczywistość zweryfikowała ambitne i wizjonerskie pomysły, na łamach „Słowa Polskiego” przetoczyła się dyskusja o tym, jak właściwie należy odbudowywać starówkę. W 1957 o architekturze rozmawiali wszyscy, w kawiarniach, na przystankach, podczas wystaw, prezentacji, wykładów. Ankieta „Wrocławianie o swoim mieście” była okazją do podzielenia się własnym zdaniem: odpowiadając na jedno z ośmiu szczegółowych i fachowych pytań (Czy uważasz za słuszne, aby na terenie Starego Miasta powstawały budynki mieszkalne o charakterze pseudozabytkowym czy nowoczesnym) mieszkańcy wykazali się z jednej strony pragmatyzmem (Jestem zwolennikiem nowoczesnego stylu w miejscu starych ruder, które w inwestycji i odbudowie są za kosztowne aby zachowywać ich pierwotny charakter i styl budowlany. Zabytkowość w tym wypadku byłaby w moim pojęciu tylko kosztownym snobizmem), jak i świadomością estetyczną: Stanowczo nowoczesne! Przede wszystkim dlatego, że są tańsze, wygodniejsze do użytkowania i nie udają czegoś czym nie są. Budynek „taki sam” jak ten który kiedyś istniał, nie jest jednak „tym samym” budynkiem (...). Poza tym dobry nowoczesny budynek w sąsiedztwie prawdziwych zabytków wcale nie musi źle wyglądać. Kiepsko by wyglądał, powiedzmy, Wawel, gdyby Zygmunt Stary „nawiązywał” i kaplica Zygmuntowska byłaby gotycka, ba, nie byłoby w ogóle gotyku, bo nawiązywano by do jakiegoś poprzedniego stylu, a nawet i tak niedawno modnego „klasyku” też by nie było, bo greccy architekci nawiązywaliby do czegoś tam innego. A jak by ładnie wyglądał n. p. Nowy Jork zabudowany „pod Biskupin”? I to wszystko na skutek „nawiązywania” do przeszłości1. Tym „niedawno modnym klasykiem” był oczywiście socrealizm: przełom 1956 roku przyniósł rezygnację z architektury „narodowej w formie i socjali-


26

Biuro—— Wrocław

stycznej w treści”, a w procesie projektowania dzielnic staromiejskich – zdecydowane odejście od rekonstrukcji i kreacji konserwatorskich, bazujących na formach historycznych. Wiązało się to przede wszystkim ze zmianą paradygmatu estetycznego i negacją socrealizmu, ale zbiegło się również z koniecznością wprowadzenia na szeroką skalę typizacji i uprzemysłowionych metod budowlanych, mających obniżyć koszty oraz usprawnić proces wznoszenia budynku. We Wrocławiu, w obliczu ogromnych zniszczeń, zwiększenie ilości nowych mieszkań było kwestią priorytetową, w niewielkim stopniu zależną od lokalizacji czy historycznego kontekstu. W połowie lat 50. jako osiedle mieszkaniowe funkcjonował już Rynek i pl. Solny, po 1956 roku przyszła kolej na północnowschodnią część Starego Miasta i trzeci ważny plac, czyli Nowy Targ. I pomimo stosowanej nomenklatury nie było to tylko „odbudowywanie”, ale raczej „budowanie”, tak naprawdę pierwsza po 10 latach okazja do swobodnego dialogu z przeszłością, do zmierzenia się z historią jeszcze wciąż „obcego miasta”, która w średniowiecznym centrum była przecież bardzo blisko widza, była czytelna i wymagająca. Za pierwszą, jeszcze nieśmiałą próbę wprowadzenia wątków współczesnych w zabytkowe otoczenie można uznać tak zwany pl. Młodzieżowy (czyli północny odcinek ul. Świdnickiej), projektowany w końcowej fazie socrealizmu i będący dla młodych architektów swego rodzaju poligonem doświadczalnym. Następnym, dużo poważniejszym zadaniem tego teamu (w składzie Włodzimierz Czerechowski, Ryszard Natusiewicz, Anna i Jerzy Tarnawscy) był całościowy plan północno-zachodniej części Starego Miasta, zaprezentowany na Regionalnym Pokazie Architektury w 1957 roku. W tym planie zachowano istniejącą skalę zabudowy oraz sieć ulic i zaproponowano nową oprawę dla ważnych skrzyżowań i placów: zielone skwery, wysoki hotel z kinem, akcentujący narożnik Nowego Targu i Piaskowej, a także nowe skrzydło, dobudowane do Hali Targowej; wrocławianie mieli się przechadzać po szerokich chodnikach i oglądać wolno stojące, przeszklone gabloty, wypełnione atrakcyjną konfekcją. Była to zupełnie nowa jakość i zupełne przeciwieństwo projektów z początku lat 50. dla tego obszaru, nawiązujących do zabudowy przedwojennej. Wytyczony w XIII wieku Nowy Targ, do 1945 roku był placem handlowym, otoczonym zróżnicowaną zabudową, składającą się z budynków o proweniencji średniowiecznej i nowożytnej – na przełomie XIX i XX wieku część starych kamienic wyburzono pod gmach Urzędu Nadprezydium Prowincji Śląskiej (dziś Urząd Miasta), część podwyższono i przebudowano. Na środku placu, na którym odbywały się jarmarki i funkcjonowało targowisko (handlowano przed wszystkim drewnem i śledziami), w 1732 roku stanęła fontanna Neptuna, zwanego przez wrocławian „Jurkiem z widłami”. Nowy Targ w swej historycznej formie przestał istnieć w 1945 – ze zniszczeń wojennych ocalały tylko fragmenty kamienic, neobarokowe Nadprezydium i kamienica na narożniku ul. Jodłowej. Ruiny zostały rozebrane, a nad nowym kształtem tego miejsca zaczął w 1953 roku pracować zespół Emila Kaliskiego: trzeci staromiejski plac planowano odbudować jako dzielnicę mieszkaniową, w zgodzie z doktryną


Było nie było

2. cytat z listu Włodzimierza Czerechowskiego

27

konserwatorską, która zastosowano już przy Rynku i pl. Solnym – nowa zabudowa miała mieć charakter historyczny, w miarę możliwości wiernie odtwarzać oryginalne fasady starych kamienic, ignorując, jako bezwartościowe, XIX- i XX-wieczne budynki. Jednak w obliczu ogromnych nakładów finansowych, których wymagały rekonstrukcje na terenie Starego Miasta, a także z powodu zmiany podejścia środowisk konserwatorskich do tego typu kreacji architektonicznych zaniechano realizacji tej koncepcji – a na pustym, oczyszczonym już z gruzów placu zaczęło funkcjonować, niezależnie od oficjalnych planów zagospodarowania i w zgodzie z wielowiekową tradycją miejsca, duże targowisko, które szybko stało się jednym z ważniejszych punktów na handlowej mapie Wrocławia. Opracowywanie projektu realizacyjnego dla Nowego Targu zajęło zespołowi Włodzimierza Czerechowskiego kilka lat i zakończyło się w 1961 roku. Zanim jednak powstała ostateczna wersja placu, spełniająca liczne wymogi inwestora, którym była Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych (czyli DBOR), w pobliżu, przy ul. Szewskiej 29-31 powstał w latach 1957-1959 eksperymentalny, prototypowy budynek, w którym zastosowano rozwiązania technologiczne (poprzeczne ściany konstrukcyjne) oraz funkcjonalne (elastyczne plany mieszkań) przewidywane dla reszty osiedla. Koncepcja mieszkań, których wnętrza każdy użytkownik może samodzielnie kształtować, była rewolucją na skalę ogólnopolską, manifestem nowego modelu życia: zaproponowano „całą gamę typów mieszkań. Od jednoprzestrzennych, dwupoziomowych (z otwartą dwukondygnacyjną przestrzenią), jak i podziałem na dwu- i jednoosobowe sypialnie. Układ mieszkań mógł ulegać zmianie przy pomocy meblo-ścianek, w zależności od zmiennych potrzeb użytkownika”2. Sami projektanci dostali przydział na lokale z pracownią w tym budynku i prowadzili długie dyskusje z przyszłymi lokatorami, którzy, z racji zróżnicowanego pochodzenia i wykształcenia, mieli bardzo odmienne wizje swoich mieszkań. Pod koniec lat 50. były więc we Wrocławiu


28

Biuro—— Wrocław

możliwe konsultacje społeczne i projektowanie mieszkań dostosowanych do indywidualnych potrzeb – był to ewenement nie tylko na skalę Polski, ale również Europy (podobny system jednostek mieszkalnych opracowali w 1961 roku, czyli dwa lata po powstaniu wrocławskiego budynku, John Habraken i Holendrzy z SAR, a na szerszą skalę zaczął być wdrażany w Anglii i USA w kolejnej dekadzie). W 1958 roku zespół architektów otrzymał nagrodę III stopnia Komitetu ds. Urbanistyki i Architektury za eksperyment przy ul. Szewskiej oraz I nagrodę za wstępny projekt zabudowy Nowego Targu, a w 1960 roku ruszyła budowa osiedla dla 4000 tysięcy mieszkańców – jednak projekt realizacyjny różnił się od wcześniejszych koncepcji. Budynki, których wnętrza zaprojektowano jako elastyczne układy z możliwością modyfikacji, zostały rozparcelowane na określoną liczbę mieszkań typu od M1 do M4 i rozdzielone bez uwzględnienia potrzeb lokatorów. Testowany wcześniej eksperyment społeczny nie miał szans na realizację w większej skali, w systemie odgórnego planowania – architekci dali użytkownikom narzędzia, z których ci nie mogli skorzystać. Dopiero dziś, poprzez likwidowanie ścianek działowych, mieszkańcy nieśmiało odkrywają potencjał tzw. wolnego planu z lat 60. Największe zmiany dotyczyły pierzei północnej: zrezygnowano ze spadzistych dachów, a handlowy parter, w którym miała się znaleźć m. in. kawiarnia,


Było nie było

29

zamieniono na mieszkania. Powód był prozaiczny – zaprojektowanie usług we wszystkich trzech pierzejach spowodowało przekroczenie normatywu: za dużo było powierzchni handlowo-usługowej w stosunku do mieszkalnej. Zrobienie sklepów na wszystkich parterach byłoby więc co najmniej rozrzutnością, a przeprojektowanie ich na mieszkania – rozwiązaniem tanim i efektywnym, argumentowanym przez konieczność zwiększenia liczby izb. Za pierzeją północną stanął drugi, taki sam blok: pierwotnie miał być łukowato wygięty, tak jak pobliska ulica, jednak znów wygrała ekonomia i plan uproszczono. Podczas tej budowy projektanci musieli wykazać się dużą elastycznością – zachodni narożnik został zmodyfikowany, gdy odkryto w jego pobliżu relikty średniowiecznego Domu Panien Trzebnickich, które postanowiono zachować i wyeksponować w przeszklonym pawilonie, przeznaczonym ostatecznie na siedzibę galerii fotografii. Na tego typu świadectwa piastowskiej przeszłości niemal zawsze znajdowały się we Wrocławiu dodatkowe środki – i dlatego Nowy Targ wzbogacił się o element nie ujęty we wcześniejszych projektach koncepcyjnych. Architekci przewidzieli umieszczenie na środku placu nowoczesnej fontanny, nawiązującej do przedwojennej fontanny Neptuna – obok niej miał stanąć lekki, parterowy pawilon handlowy z fantazyjnym, łamanym daszkiem. Na narożniku z ul. Piaskową planowano wzniesienie wysokiego hotelu, który stanowiłby optyczną przeciwwagę dla masywnego gmachu dawnego Nadprezydium. Ulica Piaskowa miała mieć rangę miejskiego corso, reprezentacyjnego deptaka łączącego pl. Dominikański z Ostrowem Tumskim. Żadnego z tych elementów nie zrealizowano: pawilonu nie zbudowano, zamiast fontanny zrobiono klomb, a koszt przeniesienia linii tramwajowych poza Nowy Targ okazał się zbyt wysoki i dlatego Piaskowa jest dziś ruchliwą ulicą, a nie spacerowym traktem. W połowie lat 60. na narożniku, przeznaczonym pod wysoki hotel, stanął biurowiec „Navicentrum” projektu Bożeny i Waldemara Hinców z Warszawy: ten niewysoki obiekt o gęstych, żebrowych podziałach elewacji w żadnej mierze nie przystaje do przemyślanej zabudowy autorstwa teamu Czerechowski, Natusiewicz i Tarnawscy i jest przykładem nieprzemyślanej decyzji, podjętej z powodu doraźnej potrzeby, bez szacunku dla autorskiej koncepcji i dla przestrzeni miasta. Bo zabudowa Nowego Targu, obecnie zaniedbana i w fatalnym stanie technicznym, to wbrew pozorom bardzo starannie zakomponowana całość, w obrębie której budynki utrzymały tradycyjny, zwarty charakter pierzei, o odmiennych formach i wyrazie plastycznym. Wschodnia i zachodnia pierzeja, obie z usługami w parterze, bazują na naprzemiennym rytmie wyższych i niższych segmentów o pulpitowych dachach, podkreślonych pionami ceglanych kominów. Horyzontalny rytm wprowadzają natomiast jasne, poziome pasy pełnych, betonowych balustrad balkonów. Pierzeja północna jest bardziej wyciszona – to długa, zwarta bryła z płaskim dachem, której elewacje opracowano jak abstrakcyjny, geometryczny obraz, składający się z dwóch modułów, wykorzystujących okna w trzech formatach i urozmaiconych prześwitami na parterze oraz loggiami na najwyższej kondygnacji. Graficzność elewacji podkreślono


30

Biuro—— Wrocław

dodatkowo przez zastosowanie pod oknami pasów czarnych płytek ceramicznych oraz przez białą-szarą kolorystykę, skontrastowaną z czerwienią cegły i czarną terakotą (obecnie na elewacjach pozostały już tylko resztki tych materiałów i barw). Integralną częścią całego założenia była geometryczna posadzka placu, bazująca na skojarzeniu ze staromiejskim, szachownicowym układem ulic, regularnie podzielona pasami bazaltu na jasne kwadraty, z których część przeznaczono na trawniki, część – dla kasztanowców, a jeden większy – na duży klomb, będący rezerwą pod nigdy nie wzniesioną fontannę. Nowy Targ nie miał być konkurencją dla pobliskiego Rynku i pl. Solnego, został zaplanowany jako półpubliczna przestrzeń, w niewielkim stopniu ukierunkowana na reprezentację (urząd i parking przed nim), a w zdecydowanie większym na stworzenie kameralnego, zielonego miejsca, sprzyjającego odpoczynkowi i będącego chociaż częściowo rekompensatą dla użytkowników małych mieszkań. Duża ilość zieleni była jednym z priorytetów całego przedsięwzięcia – podobnie jak na całym Starym Mieście, tak i na Nowym Targu zakładano, zgodnie z wytycznymi Karty Ateńskiej, wprowadzenie maksymalnej ilości słońca, zieleni i świeżego powietrza. I dlatego zaprojektowano tam zadrzewione skwery i wnętrza międzyblokowe, a na nich place zabaw: Rejon Nowego Targu to niemal całkowicie nowy fragment centralnej części miasta. Od starej zabudowy różni się on nie tylko nową architekturą. Na obszernych zapleczach bloków mieszkalnych urządza się place zabaw dla dzieci, sieje trawę i sadzi krzewy. Do każdego mieszkania dochodzi słońce3. Realizacja ambitnego planu, jakim była zabudowa tego zniszczonego podczas wojny rejonu, polegająca właściwie na stworzeniu go od nowa, rozciągnęła się na lata – być może, gdyby plan nie był tak szeroko zakrojony, to udałoby się szybciej rozpocząć całą inwestycję i tym samym choć częściowo uniknąć przymusu restrykcyjnych oszczędności, wprowadzonych po 1960 roku. Ekonomia okazała się dość bezlitosna, a w obliczu oszczędności nowe hotele, kawiarnie i sklepy musiały pozostać na papierze. Sam plac stał się cichym, zielonym miejscem, a jego nieco leniwa atmosfera bliższa była osiedlowemu podwórku niż centrum dużego miasta. Kolejne dziesięciolecia przyniosły niestety degradację tej przestrzeni – parking zajął niemal połowę powierzchni, zniknęły ławki, a trawniki, drzewa i krzewy domagały się pielęgnacji. W okres politycznej transformacji Nowy Targ wszedł z odium miejsca zaniedbanego, otoczonego schematyczną, PRL-wską architekturą. W wydanym w 1998 roku Atlasie Architektury Wrocławia uznano plac za szary i monotonny oraz postulowano zastąpienie obecnej zabudowy nową, lepiej wpasowaną w historyczny kontekst. Te wątki pojawiały się zarówno w oficjalnych, urzędowych dyskusjach o przyszłości miasta, jak i wśród wrocławian – negatywne konotacje z epoką historyczną przekładały się na bardzo surowe i często bezrefleksyjne sądy, oparte tylko na powierzchownej wiedzy. W latach 90. architektura powojennego modernizmu nie znajdowała uznania ani w kręgach naukowych, ani u opinii publicznej, a w medialnej narracji kojarzono ją jednoznacznie z okresem PRL, w którym to ustroju, politycznie błędnym,

3. cytat za: Nowy fragment śródmieścia, „Gazeta Robotnicza”, nr 90, 12 IV 1963, s. 4


Było nie było

4. http://wyborcza.pl/ 1,76842,3158555. html

31

po prostu nie mogły powstawać żadne wartościowe budynki, a wszystkie, które zbudowano, szpecą polskie miasta i nadają się jedynie do wyburzenia. Racjonalna ocena, jakiej podlegały np. malarstwo czy filmy z tego samego okresu, nie dotyczyła architektury, co przyczyniło się z jednej strony do ogromnych zaniedbań i zniszczeń, a z drugiej – do opóźnienia procesu akceptacji spuścizny ostatnich 50 lat, w przypadku Wrocławiu bardzo ważnych dla budowania lokalnej tożsamości. Sytuacja zaczęła się zmieniać po roku 2000, kiedy to zamkniętym okresem historycznym, jakim jest PRL, zainteresowało się pokolenie nie mające uprzedzeń i negatywnego nastawienia do epoki i chcące poznać twórczość pokolenia swoich dziadków. Ten żmudny proces dowartościowywania architektury powojennej, która z racji czasu, w jakim powstała, a także stanu, do jakiego została doprowadzona (z powodu lat zaniedbań, ale również ze złej jakości materiałów budowlanych) uznawana była przez opinię publiczną za rzecz bezwartościową, trwa właściwie do dziś. Wrocławskim symbolem wszystkich wad architektury lat 60. jest właśnie Nowy Targ – w lutym 2006 roku w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” ukazał się artykuł pod prowokacyjnym tytułem Wyburzamy i zarabiamy, rozpoczynający się od słów: Gdyby wyburzyć bloki na Nowym Targu i odtworzyć jego historyczną zabudowę, można by na tym zarobić nawet kilkanaście milionów złotych. I plac będzie piękniejszy4. Wstępny plan Biura Rozwoju Wrocławia (dość nierealny i charakterystyczny dla okresu boomu gospodarczego), w którym zastanawiano się, czy takie przedsięwzięcie jest możliwe, spotkał się


32

Biuro—— Wrocław

z diametralnie różnymi reakcjami, od entuzjastycznych po bardzo krytyczne. W obronie swojego projektu wystąpili jego autorzy, których poparli studenci i wykładowcy architektury i historii sztuki, sprzeciwiający się również pomysłowi dostawiania historyzujących fasad do istniejących bloków (bo takie pomysły również pojawiały się w prasie). Koncepcja rekonstrukcji, budząca zrozumiałe wątpliwości z punktu widzenia zarówno ekonomicznego, jak i ideowego napotkała na dość duży opór również wśród służb konserwatorskich: taki zrekonstruowany plac byłby sztucznie wykreowanym Disneylandem, symulakrum, przywołującym bezpieczne skojarzenia z idealną przeszłością Breslau, a negującym bliską i realną (a przecież też już historyczną) fazę rozwoju miasta. Najlepszym przykładem, wskazującym na to, jak w ciągu kolejnych lat zmieniało się postrzeganie powojennego modernizmu, wydaje się być werdykt jury konkursowego, które w 2010 roku oceniało prace, zgłoszone na projekt przebudowy posadzki Nowego Targu (i wybudowanie podziemnego parkingu). Wygrała praca biura Roman Rutkowski Architekci, w której uszanowano prawa autorskie, zachowując najważniejsze cechy miejsca (takie jak regularna siatka podziałów), zaprojektowano meble miejskie oraz pawilon, czyli element, którego nie udało się zrealizować pół wieku temu. Wraz z zakończeniem prac, w lecie 2013 roku, rozpoczął się kolejny etap historii Nowego Targu i przestrzeni, która wymagała remontu, ale przede wszystkim oswojenia i akceptacji. Nowo zrealizowana posadzka, pomimo zachowania pierwotnego podziału, jest dowodem na to, że modernizacja i dążenie do perfekcji nie zawsze są najlepszym rozwiązaniem, szczególnie w miejscach, które z racji pełnienia podstawowej, mieszkalnej funkcji, powinny dysponować pewnym marginesem swobody i elastyczności. Na idealnej, granitowej szachownicy nie ma śladu po trawnikach i żywopłotach – tym razem nikt nie zasiał trawy i nie posadził krzewów, a rozdźwięk między tą oficjalną i reprezentacyjną przestrzenią a otaczającymi ją zaniedbanymi domami jest obecnie bardzo wyraźny, zarówno w warstwie wizualnej (granitowa perfekcja kontra rozsypujący się beton), jak i znaczeniowej. Sam plac staje się odrębnym, wydzielonym terytorium, teoretycznie przeznaczonym dla wszystkich wrocławian i turystów – stąd m.in. pomysł organizowania tam ekologicznych jarmarków, pod specjalnie zaprojektowanymi wiatami i na określonych odgórnie warunkach. Jak sprawdzą się te koncepcje – okaże się w ciągu kilku następnych lat, jednak rezygnacja z osiedlowej półprywatności na rzecz anonimowej reprezentacji nie wydaje się być optymalnym rozwiązaniem. Można odnieść wrażenie, że we współczesnej kulturze eventów, spektakularnych akcji i placów-wizytówek nie ma miejsca na zielone skwery, bez narzuconego scenariusza i bez fajerwerków. A przecież Nowy Targ nigdy nie był konkurencją dla „salonu miasta”, czyli Rynku, i może nie trzeba z niego robić na siłę przestrzeni wyjątkowej; posadzone 50 lat temu drzewa to taki wyraźny znak, że show odbywa się gdzie indziej, a tu można odpocząć w cieniu, porozmawiać, pobyć. Trochę jak w domu, trochę jak na podwórku. Nie wiadomo jeszcze, jakie rezultaty przyniesie konkurs na fontannę Neptuna, której forma już budzi emocje, co w obliczu dyktatu granitowej kostki


Było nie było

33

nie jest chyba sprawą pierwszorzędną – być może miejsce fontanny (obecnie puste, otoczone nieco przeskalowanymi leżankami) powinien zająć płytki staw, wokół którego swobodnie rosłyby trzciny i tatarak, zmiękczające symetrię nowych siedzisk i perfekcyjną płaszczyznę nawierzchni. Albo chociaż duży trawnik – po prostu, żeby popatrzeć na zieleń. Zachowane stare kasztanowce, w cieniu których przysiadają przechodnie i małe, być może nieefektowne przedogródki pierzei północnej, które zawdzięczamy zaostrzonym normatywom z początku lat 60., w zestawieniu z nową częścią placu są jak nieśmiały znak sprzeciwu wobec tworzenia miejsc reprezentacyjnych i skończonych. W ciągu ostatniego półwiecza Nowy Targ zmienił się diametralnie i wciąż się zmienia: wiadomo już, że nie dojdzie do skutku ani wyburzanie, ani żadna retrowersja i że zabudowa zachowa swoje najważniejsze cechy, o co chcą zadbać służby konserwatorskie. Być może powinniśmy wrócić do idei ul. Piaskowej tylko dla pieszych albo zastanowić się nad zastąpieniem biurowca nowym budynkiem – ale takim, który byłby na wskroś współczesny i dopełniłby autentyczną, choć zaniedbaną, tkankę urbanistyczną. Bo Nowy Targ i te wszystkie studia, szkice, plany wstępne i szczegółowe, analizy i eksperymentalne projekty oraz to, co na ich bazie powstało, czyli budynki, wnętrza międzyblokowe, zaułki i perspektywy widokowe, są przecież świadectwem czasem fascynujących, a czasem nieporadnych poszukiwań współczesnych form i odpowiedniego języka, potrzebnego do opisania skomplikowanej i wielowątkowej narracji Starego Miasta. Są też świadectwem krótkiego okresu twórczej swobody, kiedy można było zaprojektować wszystko: nowe osiedle, miasto, świat.

zdjęcie z archiwum autorki


DIY Wrocław z lotu ptaka, Antoni Wajda – ur. 1976, malarz, rysownik i ilustrator; uprawia surrealizującą społeczną satyrę; wydał chuligańskodeliryczną książkę o życiu polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii „Banbury. Czyli zdarzenia na brygu”


z Jackiem Jankowskim (Pontonem) rozmawia Anna Mituś 28.06.2013

Szczeliny w mieście

koncert Kormoranów w wieży ciśnień przy ul. Wiśniowej, zdjęcie z archiwum artysty

Jesteś twórcą niesamowitych projektów – Kormorany i Raj. Chciałabym, żebyś opowiedział mi o Wrocławiu lat 80. w kontekście przestrzeni, która to sprowokowała. Na własny użytek nazywam ją prywatną przestrzenią publiczną lub upublicznioną. Mam na myśli to, o czym kiedyś rozmawialiśmy, te wszystkie dziwne szczeliny w tkance miejskiej, gdzie osiedliła się twoja działalność. Przestrzeń była o tyle niezamknięta, że była otwarta i łatwo było ją penetrować. Można było wchodzić na większość dachów. Na dachach, w nawach kościołów czy też na wieżach właściwie non stop odbywały się imprezy – poczynając od katedry aż po dwupoziomowy kościół Św. Krzyża, gdzie można było wchodzić, korzystając z permanentnie rozstawionych tam rusztowań. Działo się to w cza-


36

Biuro—— Wrocław

koncert Kormoranów w wieży ciśnień na Wiśniowej, zdjęcie z archiwum artysty

sie trwającego przez wiele lat remontu, ale też i później – wystarczyło wiedzieć, którą klapę podnieść. Do większości takich obiektów publicznych bardzo łatwo było się dostać, na przykład bez problemu można było wejść do palmiarni i wykąpać się w tropikalnej sadzawce, podobnie jak i w większości publicznych basenów. Takie wydarzenia opisuje Siemion w „Niskich Łąkach”. Siemion namieszał, bo pomylił fakty i postacie, czym zdenerwował parę osób. Pisze, że Miki Mousoleum gra w Jazie Opatowickim, a to my graliśmy. Zresztą wielokrotnie. Tych koncertów było kilkanaście, łącznie z jedną akcją samozagłady, podczas której odbezpieczyliśmy policyjne gazy bojowe i w maskach obserwowaliśmy, jak pokojowo nastawiona publiczność zrzuca się z drabinek, byle tylko wydostać się stamtąd jak najszybciej. Tak, jak już wspomniałem, przestrzeń była dostępna, można było łazić wszędzie. Oczywiście czasem musieliśmy uciekać, bo ktoś tam się przyplątał, np. milicja. Wchodzenie na różne opuszczone bloki, dźwigi lub do kościołów – to był standard. Tak się spędzało czas. Eksplorowało się też mnóstwo kamienic, ale tu już pojawia się wątek skłotowy, jako że dorabiało się do różnych pomieszczeń własne klucze. Znaliśmy wiele takich miejsc, gdzie można było organizować spontaniczne imprezy – całe kwartały, z których wysiedlono ludzi, z wielkimi strychami stały puste. Do lat 80. istniały takie miejsca? Jasne. Myślę, że wręcz do lat 90. Dużo tego było. Pamiętam jedną kamienicę na Ofiar Oświęcimskich, teraz mieści się tam jakiś bank. To była taka kamie-


DIY

37

nica ze studnią wewnętrzną, strychem w kształcie podkowy i z wyjściem na dach. To była centralna imprezownia, część ludzi tam nawet mieszkała, bo mieszkanie było w doskonałym stanie, może trochę nieumeblowane, bez wody. Sam tam kiedyś mieszkałem. Dużo było takich miejsc. Bardzo różne rzeczy się tam działy. Czy określiłbyś te miejsca jako proto-skłoty? Czy były to, jak mówi o nich twój kolega z „dzielni” Staszek Sielicki, po prostu meliny? Do dzisiaj skłoty są czymś takim. Zależy, kto tam mieszka. Możesz mieć melinę, mieszkając we własnościowym M4. To jest kwestia mentalności lokatorów i ich indywidualnej kultury osobistej. Pamiętam masę pojechanych imprez, po których te mieszkania rzeczywiście wyglądały gdzieniegdzie jak pobojowisko. Powiedziałbym jednak, że to margines zjawiska. A jak wyglądały takie imprezy? No, bardzo różnie. Ja zajmowałem się muzyką. Pamiętam koncerty trwające przez dwa, trzy dni bez przerwy, tylko z drzemkami w międzyczasie. Grało się na różnych instrumentach praktycznie do upadłego. Spotykaliśmy się wówczas w bloku, którego budowa trwała aż do połowy lat 90. To był biurowiec politechniki przy Placu Grunwaldzkim. Dziesięć pięter, całkowita pustka, piękny taras. Używaliśmy go ze względów akustycznych. Ze szczytu tej konstrukcji zwisały rury, w które waliliśmy, uzyskując niesamowicie przestrzenne dźwięki. eksperymenty akustyczne w tunelach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, zdjęcie: Jacek Jankowski


38

Biuro—— Wrocław

Kormorany? To były różne osoby. Istniał, co prawda, pewien trzon, a oprócz niego jakieś satelickie osoby pojawiające się w zmiennych konfiguracjach, ale wydaje mi się, że to wszystko miało bardzo nieformalny charakter. Nikt się nie czepiał, że musi powstać z tego konkretna grupa. Wymienianie nazwisk nie ma sensu, bo pamięć płata figle. Każdy pamięta zupełnie inny garnitur osób. Jakie to były miejsca? Czy możesz o nich opowiedzieć? Podobno miałeś klucze do strychów kamienic otaczających Rynek, schronów przeciwlotniczych, a nawet do Jazu Opatowice. Nie trzeba było nawet mieć kluczy, wystarczyło po prostu wędrować. Kamienice tworzyły charakterystyczne kwartały zamknięte w obrębie czterech ulic. Taki kwartał dało się przejść, skacząc z dachu na dach. Mnóstwo budynków stało otworem, a do niektórych mieliśmy klucze, bo się zakładało swoje kłódki. Graliśmy kiedyś w tzw. Sedesowcach, czyli słynnych wieżowcach Hawrylakowej*, gdzie mieszka moja mama. Jeden z koncertów odbywał się w szybie windowym, w pomieszczeniu na samej górze. Skończyło się to tym, że milicja zabrała nas wszystkich do jednej suki i na komisariat. No, ale to były takie czasy, że w tej klatce dalej paliliśmy jointy, grając wesoło na instrumentach, które nie wymagały prądu. Można było nagłośnić cały blok przez szyb windowy, tak, aby wszyscy słyszeli. I to nie było złośliwe, bo ładnie graliśmy (śmiech). Pewnego razu jednak aura stanu wojennego spowodowała, że ktoś odpalił z racy gaz łzawiący czy też może świecę dymną. W tamtym czasie przewijało się dużo sprzętu typu ZOMO. Od razu przyjechali strażacy, ale nie skojarzyli nas z tym dymem i po prostu kazali nam się wynosić. Do ciekawych miejsc należała też Wieża ciśnień na Wiśniowej, może nie pod względem akustycznym, ale ze względu na cykliczne imprezy, które odbywały się tam co kilka tygodni. Stada ludzi tam przychodziły. Wciągało się na górę masę sprzętu: wzmacniacze, mikrofony, kable etc. To było regularne granie z prądem na taką skalę, że dzisiaj w niektórych klubach tak nie ma. Ludzie cały ten sprzęt na plecach taszczyli – na linach przeciągali go przez dziury i popalone stropy, a potem wynosili z powrotem. Teraz się to wydaje absurdalne, ale mieliśmy do dyspozycji zajebiste wnętrze, wypalone wcześniej przez pożar. Miało to jakiś nieosiągalny klimat. Wtedy jeszcze parter był zamieszkany, ale udało się nam tam dostać pod pretekstem remontu, który nasi znajomi przeprowadzali w tej beczce na górze. Koncertów było kilka, ale w pewnym momencie owi mieszkańcy odczuli chyba, że ktoś dybie na ich bezpieczeństwo. Podczas jednej z akcji wyciągnęli przedłużacz z gniazdka, co spowodowało, że raptem zrobiło się kompletnie ciemno oraz zamknęli drzwi, przez które wchodziło się do tej beczki na wodę. To doprowadziło do prawdziwego armagedonu. Była noc. Nic nie widać. Ktoś powylewał niechcący z beczek farbę, jakiś toksyczny chlorokauczuk, wszyscy umazani w tej farbie, po ciemku. W końcu przyjechała milicja i nas wypuściła. To, że nikt się tam nie zabił, to był jakiś cud.

*budynki zaprojektowane przez Jadwigę Grabowską-Hawrylak, należące do czołowych osiągnięć nurtu brutalistycznego i futurytyscznego w powojennej polskiej architekturze przyp. red.


DIY

39

Wasze akcje często nosiły takie znamiona horroru? Tak, ale wydaje mi się, że to też działało jak rodzaj swoistego katharsis. Po prostu był to taki horror, który sami sobie zafundowaliśmy, a nie ktoś inny nam i to działało odprężająco. Ile miałeś wtedy lat? Trudno mi powiedzieć. Dwadzieścia parę, to było jakiś czas po stanie wojennym. Czy od początku miało to jakieś społeczno-polityczne założenia, w porównaniu do tych, jakie nadaje swoim działaniom ruch skłoterski? To było bardzo proste. Mieliśmy do czynienia z jednej strony ze społeczeństwem, a z drugiej z milicją. Robienie czegokolwiek na takiej otwartej płaszczyźnie zawsze wiązało się z pewnym poziomem opresji. A to trafił się jakiś pijany typ, namolny milicjant albo tajniak. Granie muzyki w takich miejscach było ryzykowne. A te „nasze” miejsca raz, że dawały niezależność pogodową, bo o każdej porze roku można było robić to, co się chciało, to na dodatek otrzymywałaś piękne luksusowe wnętrza tylko dla ciebie. Wyobraź sobie tę niezależność – w centrum miasta masz masę miejsca, aby robić to, co chcesz, nie będąc nękana przez nikogo. Nie wiązaliśmy tego z żadną specjalną polityczną ideologią. Dzisiaj to się pewnie wpisuje, ale to jest wtórne doczepianie sensów. Kłopoty zaczynały się, kiedy organizowaliśmy coś na obszarach kontrolowanych przez milicję, np. koncert na dworcu głównym lub inne wydarzenia w przestrzeni publicznej. Przeważnie bowiem wybieraliśmy po prostu miejsca, które miały wyjątkową, ekskluzywną akustykę, która normalnie byłaby poza naszym zasięgiem. Wrocław, jako spustoszona poniemiecka metropolia uwikłana w nachalną propagandę Ziem Odzyskanych, jawił się wam zapewne jako wyjątkowe miejsce. To poniemieckie miasto stanowiło specyficzne wyzwanie jako uporczywie wypierany z oficjalnej pamięci historycznej „opornik”. Jak postrzegasz sytuację Wrocławia tego heroiczego okresu? Czy dla ciebie i ludzi, z którymi pracowałeś, miało to istotne znaczenie? Ja postrzegałem Wrocław jako zwietrzałą skałę, w której gnieżdżą się różne proste organizmy. Oczywiście istniały również miejsca, gdzie odczuwało się metafizykę wyższego rzędu, ale mnie przede wszystkim rzucał się w oczy ów aspekt organiczny. Dominowały szare ulice pozbawione współczesnych reklam. Wyglądało to jak wielki kanion w zwietrzałym piaskowcu, gdzie jakieś istoty wykopały sobie jamki... Powidoki życia, uświadamiające, że coś tam kiedyś było, a teraz zostały tylko ślady życia niemrawego, zamierającego. Taka zona. Kamienice na Trójkącie czy przy Jedności wyglądały jak zerodowana skała z gnieżdżącymi się w jej wnętrzu nornicami.


40

Biuro—— Wrocław

wieża kościoła św. Krzyża, zdjęcie z archiwum artysty


DIY

41

Nie chcesz nikogo pominąć, ale czy mógłbyś wymienić jakiś trzon osób, które tworzyły środowisko, które opisujesz? Nie wydaje mi się, żeby można było powiedzieć o kilku osobach. To były stada ludzi, które się łączyły, żeby coś tworzyć. To były takie czasy, że jak ktoś nie miał instrumentu, to przychodził i grał na cudzym. Jak nie umiał, to wrzeszczał. Panowało przekonanie, że każdy jest artystą i może tworzyć. To był wówczas silny nurt – ekspresja na każdym polu artystycznym, bez względu na kompetencje. Czasami wychodziło to zaskakująco dobrze. Ludzie, którzy trzymali instrumenty w rękach po raz pierwszy, robili świetne rzeczy. Na tym to polegało, że udawały się rzeczy, które nie miały żadnej racji bytu. Nie było animatorów, była tzw. ekipa, czyli ludzie, którzy się spotykali w mieście, przewijali przez te same imprezy, znali się z towarzystwa i utrzymywali kontakty, mimo tego, że nie mieliśmy internetu i komórek. Dzwoniło się z telefonów w budkach, do których wrzucało się pieniążki, co stanowiło abstrakcję, bo posiadanie w domu telefonu nie było wtedy jeszcze normą. W jakiś magiczny sposób to się udawało. Teraz możesz zapraszać ludzi po sto razy przez jakieś facebooczki, wysyłać im e-maile, SMS-y, a i tak nie przyjdą. Miejsca, które eksplorowałeś, to nie tylko przestrzeń miejska. Ciągnęło was też do „lasu” – do porzuconych w nim bunkrów i innych obiektów, które wykorzystywaliście jako rodzaj komory pogłosowej. Interesował was efekt mentalno-akustyczny? Takie miejsca zapewniały nam wysoki poziom odłączenia się od wpływów cywilizacyjnych. Międzyrzecki Rejon Umocniony, bunkry, w niektórych miejscach sięgające kilkunastu metrów pod ziemią, są miejscem zupełnie odrealnionym, pozbawionym promieniowania falowego, dźwięków z zewnątrz. Stała temperatura i zupełna ciemność stwarzają idealne warunki do obcowania ze swoim wnętrzem i paru ludzi zrobiło sobie tam poważną introspekcję, a czasami też i jakieś ziaziu przy okazji. Nie zawsze wchodziły w grę wyłącznie psychologiczne eksperymenty, bywało i tak, że pojawiały się narkotyki. Jeździło się też do grot naturalnych, w Tatry. Ludzie wybierali się tam po to, żeby się skonfrontować z samym sobą, ale też i pograć, pozwiedzać, pobyć ze znajomymi. Chodziło o eksplorację. Aspektem militarnym nikt się natomiast nie jarał. Oczywiście przyjeżdżali czasem z bazy Rosjanie z kałasznikowami i udawali, że będą nas rozstrzeliwać, ale nikt nie traktował ich poważnie. Środowiska wówczas bardzo się przenikały, panowała wielka otwartość. Teraz mam wrażenie, że te niezależne grupy są znacznie bardziej hermetyczne psychologicznie. Trudno im się zintegrować z innymi środowiskami, np. twórczymi. Czasem wręcz ludzie wilkiem na siebie patrzą, boją się siebie, a kiedyś tak nie było. Ludzie się bratali, chociaż byli z kompletnie innych bajek, z różnym wykształceniem, z różnych generacji. Jeśli ktoś rokował, to od razu przyjmowało się go do bandy.


42

Biuro—— Wrocław

No, ty tak rokowałeś... Ponoć ksywka Ponton wzięła się stąd, że obiecałeś starszym kolegom, między innymi Staszkowi Sielickiemu, ponton, który jakoby twoja mama trzymała gdzieś w szafie. Ponoć bardzo chcieli wedrzeć się wtedy do Wieży Ciśnień Na Grobli od strony rzeki. I tak przez parę tygodni, kiedy cię gdzieś spotkali, wykrzykiwali: ponton! ponton! To nieprawda. Tą ksywę dostałem od starszego kolegi punkowca, niejakiego Jasia Autobusa, ponieważ tak wyglądałem i to było dużo wcześniej. Stanisław zawsze próbował być złośliwy, niestety ostatnio coraz mniej mu to wychodzi, no ale OK, bo jest to zabawne. Faktycznie, rzeczony ponton istniał naprawdę. Strasznie ciężki. Były nim robione spływy, z których jeden o mały włos nie zakończyłby się śmiercią w turbinie elektrowni za Mostem Uniwersyteckim. Okazało się bowiem, że mimo wiosłowania, ponton wraz z zawartością płynie pod mostem prosto w stronę tego urządzenia. Ocembrowanie było dość pionowe i gdyby nie jakiś wystający drut, to elektrownia zrobiłaby z nas mielonkę. Bywało wesoło. Z powstaniem Kormoranów wiąże się zabawna historia. Podobno grałeś kiedyś w kościelnej orkiestrze na trąbie? Z trąbą to było tak, że ksiądz wybrał ministrantów spośród największych chuliganów. Był to ksiądz fanatyk, który chciał resocjalizować trudną młodzież przez służbę Bogu. W pozytywnym sensie to mówię. Nie chciał, żeby dzieci zeszły na złą drogę, więc nakupił instrumentów i szkolił orkiestrę, która grała nie tylko pieśni kościelne, ale też i takie trochę jazzujące. My te instrumenty dostawaliśmy do domu, żeby ćwiczyć, a że szatan nie spał, to się wpadało w złe towarzystwo i z tymi instrumentami szło się gdzieś w miasto, gdzie było fajnie słychać, czyli np. pod Mostem Pokoju. Grało się Hymn Maryjny, a potem kolega przez megafon przemawiał do nielicznych nocnych przechodniów: „To ja mówię do ciebie, twój Bóg”. Takie wygłupy. Tak nam się to spodobało, że zaczęliśmy się spotykać, mieszać się z innymi opcjami. Organizowaliśmy tzw. jamy, polegające na tym, że ludzie, którzy na co dzień nie grają ze sobą, spotykają się i grają razem w celu zderzenia różnych koncepcji. To dawało ciekawe efekty i działało bardzo rozwijająco. Nagrywaliście to? Mieliśmy jakieś magnetofony kasetowe, ale, jak się domyślasz, jakość była kiepska i niewiele z tych nagrań się ostało, prawie nic. Kto był waszą publicznością? Wszyscy goście, którzy przychodzili na taką imprezę, byli też jej twórcami. Nie było podziału na publiczność i artystów, ale oczywiście bez paranoi. Jak ktoś się zmęczył, to robił sobie przerwę. Wszyscy się dobrze bawili i partycypowali w imprezie na tych samych zasadach.


DIY

43

Robiłeś też pierwsze wrocławskie flash-moby, prawda? Takie pomysły pojawiały się spontanicznie. Nie wiem, czy można mi przypisywać jakieś autorstwo. To chyba bez sensu. Pomysły się pojawiały i realizowało się je. Odbywało się to poza kategoriami sztuki czy też jakiegoś podejścia konceptualnego, nie staraliśmy się dopisywać do tego żadnej teorii. Dopiero mniej więcej dekadę temu dowiedziałem się, że takie działania zostały oficjalnie skategoryzowane jako flash-mobs. Byliście na fazie? Do takiego przedsięwzięcia trzeba było się przygotować. Załatwić kamerę, kamerzystę. Wtedy była taśma 16 mm, VHS był poza zasięgiem. Pod koniec lat 90. pojawiły się w towarzystwie może ze dwie. Zarejestrowanie takiej akcji wymagało przytomności umysłu. Wspomniałaś o fazie. Wiele osób było na permanentnej fazie i przyswoiło sobie umiejętność efektywnego działania na tej szeroko pojętej fazie, takiej lub innej. Czy to wpływało jakoś na poetykę tych wydarzeń? Na ich specyficzną składnię, swoisty flow? Ten flow wynikał z zanurzenia w różnych niezależnych elementach związanych z duchem czasu. To były akcje nieskorelowane, spotykało się wiele jednostek, które działały i po prostu w jakiś cudowny sposób to się synchronizowało. Wydana w 2010 r. przez Ha!Art książka o kulturze niezależnej po przełomie zupełnie pomija fakt istnienia takiej kultury we Wrocławiu. Dlaczego, jak sądzisz? To jest mechanizm ponownego pisania historii przez autorów zanurzonych w wiedzy, ale powiązanych z innymi środowiskami. Tego typu książki i wystawy piszą historię na nowo. Potem ludzie przez jakiś czas twierdzą, że tak wówczas było, bo przeczytali książkę lub obejrzeli wystawę, która pokazywała protoplastów danego nurtu. To jest nieunikniony proces – co pewien czas pojawia się bomba, która rekonfiguruje pamięć. Ja bym się tym nie przejmował. Każdy ma prawo podsycać swoją pamięć czy nawet dbać o własne interesy. To, że niektóre dzisiejsze grupy badające korzenie ówczesnych zjawisk nie postrzegają naszych działań jako istotnych, może też wynikać z braku zainteresowania podbudową anarchistyczną. Działania wrocławskie nie były zdeklarowane ideologicznie, prezentowały kompletnie efemeryczny charakter, nie odbywały się pod żadnym sztandarem. Chodziło o to, żeby wspaniale żyć, a nie szyć sobie jakieś flagi.


Historia wrocławskich skłotów Trzeba także przyzwyczajać się do wzajemności od dzieciństwa, rozwinąć tę najpierwszą cnotę ludzką w okresie wczesnej młodości, gdyż ludzie wychowani w samolubstwie nie zawsze potrafią wykonać zadanie braterstwa ludzkiego, gdy warunki życia wymagać od nich tego będą.

EDWARD ABRAMOWSKI

Dzieciaki chyba od zawsze zakładają swoje bazy. Budują domki na drzewie albo znajdują opuszczone ziemianki, altanki, komórki czy inne miejsca z dala od dorosłych. Baza jest przestrzenią autonomiczną, miejscem poza. Powstając, automatycznie uruchamia wyobraźnie. Może stać się absolutnie wszystkim: kuchnią oferująca zupy z błota, sklepem, polem walki, obozowiskiem złowrogiej armii czy statkiem kosmicznym do podróży międzygalaktycznych... Baza to przestrzeń częściowo wymyślona, umowna, działająca na wewnętrznych zasadach, zmieniająca funkcje w zależności od ułańskiej fantazji biorących udział w zabawie. Hasło paryskich sytuacjonistów „Cała władza w ręce wyobraźni” we Wrocławiu zamieniono na „Pustostany w ręce wyobraźni”. Potrzeba przestrzeni, niedookreślonej, bez ostatecznie wytyczonych granic była wspólnym mianownikiem wielu miejsc. I nie zakładali ich aktywiści polityczni, co oczywiście nie oznacza, że były bezideowe. Polityka wynikała bezpośrednio z praktyki. Idee jawiły się raczej jako narzędzia codziennego doświadczenia, więc nie było powodów, by trzymać się ich kurczowo. Kiedy przyjechałem tu w połowie 2001 roku, Instytut Grotowskiego, teatr Kalambur, Luxus czy Pomarańczowa Alternatywa były już tylko cieniami na ścianach. Wrocław mienił się zupełnie nowym światłem. Energia prężnego środowiska, dla którego nie było żadnych ograniczeń, bo uwierzyło w siłę własnej samoorganizacji, stała się także moim paliwem. Poczucie własnego miejsca i łatwość robienia czegoś wspólnie budowały naszą tożsamość. Ale ta historia

tekst: Hubert Kostkiewicz – ur. 1979, aktywista wrocławskiego ruchu skłoterskiego, członek kolektywu Centrum Reanimacji Kultury, gitarzysta the Kurws

autorzy cytowanych wypowiedzi chcą pozostać annimowi zdjęcia pochodzą ze skłoterskich kronik udostępnionych nam przez bohaterów tekstu


DIY

45

zaczyna się na długo przed moim przyjazdem, albowiem ruch skłoterski we Wrocławiu tworzy się i przeobraża w swoistym continuum już od ponad dwóch dekad. Nim powstał legendarny Rejon 69, we Wrocławiu działały już samowolnie tworzone miejscówki. Przybierały charakter przestrzeni mieszkalnych (poddasze na Kniaziewicza 1993–1996), miejsc potrzebnych do imprez (kamienica na Purkyniego) lub węzłów o ambicjach kulturotwórczych (restauracja Saska na Biskupinie). Objętościowe ograniczenia niniejszego tekstu pozwalają naszkicować tylko wycinek historii wrocławskiego ruchu skłoterskiego.

Reja 69 – wiemy, że są niepowtarzalne miejsca Właścicielem podupadłego domku z sadem i szkieletami szklarni był Król. Tak go nazwali. Facet jakieś dwadzieścia lat starszy od nich. Jego pasją były szybowce. Może właśnie dlatego przychylnym okiem spojrzał na bandę zapaleńców. Stanęło na drobnych miesięcznych opłatach i tak we wrześniu 1996 roku powstał Rejon 69 – całkiem już dojrzała idea miejsca – tygla, gdzie połączyły się ścieżki wielu różnych osób. W porównaniu z tym, co działo się we Wrocławiu wcześniej, to był skłot innej generacji. Konsekwencja świadomego wyboru, konkretnego stylu życia. Suma doświadczeń z wcześniejszych podróży do Berlina, Paryża, Amsterdamu i żarliwych obserwacji wszystkiego, co skłoterskie. Do tamtego momentu, pomimo prób, w mieście działo się niewiele, panował ogromny głód miejsca, które jest w stanie pomieścić całą gromadzoną przez lata energię. „Kiedy w końcu powstało, wiele ludzi poczuło się tam bardzo dobrze”. Zresztą łącznie z Królem,


46

Biuro—— Wrocław

który przechadzając się po rozległym sadzie, nie krył zadowolenia, że dom, w którym dorastał, przeżywa drugą młodość. Żeby dobrze żyć z okolicznymi działkowcami, pomagali babciom i dziadkom przekopywać ogródki. Obskurny budynek, otoczony złą sławą narkomańskiej mety, po liftingu z wapna i kolorowej farby przestał straszyć spacerowiczów z psami. W środku nie było kanalizacji, dlatego w piwnicy zainstalowali beczkę wyposażoną w system alarmowy. Kiedy woda ze spływu zaczynała się przelewać, to w kablach robiło się spięcie, a na górze grała melodyjka. Wtedy trzeba było zejść na dół i opróżnić beczkę. Kwestia kibla rozwiązana była w podobny sposób, tyle że w beczce znajdował się worek, który opróżniało się w rękawiczkach i masceprzeciwgazowej. W garażu stanął mały bar, a w jednej ze szklarń sala koncertowa. „Musieliśmy obniżyć poziom gruntu, żeby więcej ludzi mogło tam wejść. Kilka ton ziemi przerzuciliśmy taczkami do pobliskiego ogrodu”. Policyjny wjazd od zawsze był nieodzownym elementem skłoterskiego życia. 14 czerwca 1997 roku o 3 nad ranem do bramy zapukali policjanci. Rzekomo powodem był pozostawiony przed budynkiem otwarty samochód. „Byliśmy zaspani, ktoś otworzył drzwi. Gliniarze – nie mając oczywiście ani skrawka papieru uprawniającego ich do wejścia – wdarli się do środka bijąc nas i ubliżając. Wszystko wyglądało na zaplanowaną akcję, bo pod skłotem momentalnie zaroiło się od suk – zaangażowali chyba całą komendę Grunwald, która podobno w tym czasie nie mogła przyjmować innych zgłoszeń”. Skłotersi oskarżyli policję, zorganizowali konferencję prasową i spontaniczną demonstrację. Media żyły ich relacjami. Sprawa znalazła swój finał przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka, który w 2009 roku nakazał państwu polskiemu wypłacenie odszkodowań za nadużycia swoich funkcjonariuszy. Rejon był nie tylko mekką polskiej sceny niezależnej i ważnym punktem w jej dynamicznie zmieniającej się infrastrukturze. Jako organiczne miejsce spotkań prowokował do sytuacji środowiskowych przenikań, był zalążkiem miejskich trendów i kulturotwórczych sytuacji. Wystarczyła grupa przyjaciół i poczucie wzajemnego zaufania, by skutecznie odczarować rzeczywistość. Kula śniegowa rozpędzała się, dołączali następni. W domu nie było miejsca na pokój gościnny, więc w ciepłe dni ludzie spali w ogrodzie. Większość podróżnych odwiedzała to miejsce głównie dla sielankowego klimatu. Byli też tacy, którzy zostawali na dłużej. Kiedy we wrześniu 1999 roku Król zdecydował się sprzedać działkę pod budowę bloków, wiadomo było, że środowisko mocno się rozrosło i zamiast jednego, potrzebne będzie kilka następnych miejsc. Kromera 6a Weszli przez drzwi otwarte na oścież. Zapowiadało się na bułkę z masłem, ale od początku było ciężko. Po pierwsze: brak możliwości podłączenia prądu. Po drugie: brak instalacji wodnej. Po trzecie: kosa z sąsiadami. Dzieciaki z podwórka chciały gonić brudasów, ale były tylko dzieciakami. Próbowały straszyć mitycznymi naziolami z Czajkowskiego. Któregoś dnia podrzuciły do skrzynki


DIY

47

list napisany nieskładnie ręką dziesięciolatka. Treść: „Brudy wypierdalać, wjedziemy tutaj" itd. Podpisane: Czaja Hools. List wisiał jeszcze jakiś czas w salonie jako przedmiot o wyjątkowej wartości anegdotycznej. Jakby tego było mało, dokładnie na przeciwko mieszkał emerytowany klawisz, któremu ewidentnie przeszkadzali nowi mieszkańcy. Do dziś nie wiadomo, czy to czasem nie on stał za wizytą tajniaków, którzy postanowili wpaść którejś nocy. Jeden z nich wspiął się na wysokość pierwszego piętra i wszedł przez okno salonu. Wyciągnął pistolet i celując w psa, powiedział „Zabierzcie tego kundla, bo go odstrzelę”. Byli po służbie. Żaden z nich nie pokazał blach. Zamiast pałek mieli nogi od stołu. I wyglądali bardziej na jakąś mafię. Sprawę załagodzili dopiero mundurowi zawiadomieni o sprawie przez dziennikarzy. Ostatecznie rozeszło się po kościach: jedna osoba zatrzymana, resztę spisano. Założone w lutym 2000 roku samozwańcze centrum kultury im. Stanisława Ignacego Witkiewicza od początku nie miało łatwo, ale ludzie byli hardzi. Nikt nawet nie zauważył, kiedy powstało we Wrocławiu środowisko, które z dnia na dzień stawało się coraz większe, coraz bardziej świadome siebie i wyzwolonych przez siebie mocy. Kolejne problemy miały je tylko wzmocnić. Eksmisja Kromera była solidnym kopem energetycznym. Na ulice wyszła kilkusetosobowa demonstracja, w czasie której doszło do przepychanki z policją, ucierpiał nawet samochód prezydenta Zdrojewskiego. Dwa miesiące później pojawił się pomysł reokupacji Kromera. Z początku trochę niepewnie, późnej śmielej mieszkańcy powrócili na stare śmiecie. Czekając na policję, która nie przyjechała ponownie. Mniej więcej w tym czasie wysoko na ścianie budynku pojawił się napis „Chcemy tylko spokoju”. Włodkowica 10 48 miejsc parkingowych, 4000 m2 powierzchni, w tym 2800 m2 powierzchni biurowej i 400 m2 handlowo–usługowej. Wall Street House w samym sercu Wrocławia. Ale zanim postawili biurowiec, stały tu przemysłowe baraki, a ulica Włodkowica uczęszczana była rzadziej niż obecnie. W lutym 2000 roku trafili tu ludzie z Rejonu. Byli trochę zdesperowani, ponieważ do końca miesiąca musieli opuścić swoje stare miejsce, a nie mogli znaleźć niczego sensownego, mimo miesięcy intensywnych poszukiwań. W remont Włodkowica zaangażowało się mnóstwo ludzi, także krewnych i znajomych królika. Cała infrastruktura stanęła błyskawicznie: część mieszkalna z siedmioma pokojami, salonem, kuchnią i łazienkami, do tego sala koncertowa, biblioteka, ogródek i plac zabaw dla dzieci. Podłączono prąd i wodę. Już po tygodniu odbyło się pierwsze wydarzenie: wystąpiła grupa wokalna OVO, a capella wykonując śpiew starosłowiański (współtworzyła ją część dziewczyn skłotujących później dom na Bończyka)”. Integracja z sąsiadami przebiegała równie szybko. Od pierwszego dnia na skłot zaczęły przychodzić dzieciaki i co bardziej ciekawscy sąsiedzi. Życzliwość okazała także Gmina Żydowska. Jakaś starsza pani powiedziała lokalnej gazecie:


48

Biuro—— Wrocław


DIY

49

„Od kiedy oni tu są, zrobiło się jakoś jaśniej, weselej”. Nie wywarło to absolutnie żadnego wrażenia na szefie firmy ArC2, która była właścicielem terenu, a wtedy także potentatem na rynku wrocławskich firm budowlanych. Mimo podejmowanych prób rozmowy, był nieprzejednany: „A jak jutro przyjdą tu Cyganie i kogoś zgwałcą, to kto będzie odpowiadał? Ja!” Dostali dwa dni na wyprowadzkę. Miejsce pożegnali koncertem i happeningiem. „Mieliśmy mnóstwo rzeczy, które upchaliśmy po znajomych i w jakichś garażach. Sami wsiedliśmy w busa i w pięć osób, dwa koty, trzy psy jeździliśmy w poszukiwaniu kolejnego budynku”. CRK Jagiellończyka „Musieliśmy zacząć rozmawiać z miastem, bo inaczej to wszystko by się rozpadło, ludzie by się rozjechali. Póki była energia – trzeba było coś z tym zrobić. Po Włodkowica, a może nawet jeszcze wcześniej – na Rejonie – zdaliśmy sobie sprawę, że to szerokie spektrum ludzi, którzy chcą coś robić, jest wartością samą w sobie. Pierwszym celem Jagiellończyka było scementowanie tej społeczności. Ważna była dla nas baza, infrastruktura. No i żeby młodzież nie musiała zaczynać od zera”. Na cześć finałowej sceny w filmie „Braveheart”, w której torturowany William Walles wykrzykuje słowo „wolność”, centrum kultury niezależnej otrzymało nazwę „FreeDom” na Jagiellończyka 10d. Bardzo możliwe, że nie byłoby tego miejsca, gdyby nie Bohdan Aniszczyk, radny Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Społecznik-konserwatysta bez reszty zaangażował się w sprawę i podjął decyzję o przyznaniu budynku, do którego klucze przekazano we wrześniu 2000 roku. „Cel może być romantyczny, może być mglisty, ale żeby dążyć do niego, trzeba uwzględniać realia. Skłoterski Wrocław, poza tym, że był pragmatyczny, wykształcił także specyficzne środowisko. Środowisko otwarte na niekonwencjonalne, niedogmatyczne myślenie”. Podupadającą oficynę, w której jeszcze do niedawna mieściła się szwalnia, trzeba było jakoś wyposażyć. W tamtym czasie niewiele można było znaleźć na ulicy, a nikogo nie było stać na to, by cokolwiek kupować. Dwie niezależne grupy spędziły miesiące, przetrząsając najgłębsze zakamarki Szwajcarii, w poszukiwaniu rzeczy, z których można by było zbudować centrum kultury. Z opuszczonych budynków wykręcano gniazdka i lampy. Wynoszono kaloryfery, piece, dywany i łóżka. Wszystko z błogosławieństwem skłotersów z Zurichu, Biel, Berna, Lozanny czy Genewy, którzy w gestach solidarności organizowali, co mogli. Dzieciaki przyszły pierwsze. W końcu włóczyły się po podwórkach od zawsze, zaglądając w każdy kąt i szczelinę. To był ich teren. „Wy jesteście inni niż dorośli, bo nie rozmawiacie tylko o pieniądzach”. Zaprzyjaźniliśmy się. Była to pierwsza prawdziwie sąsiedzka relacja z przedstawicielami dzielnicy, o której nikt nie chciał pamiętać, na której temat krążyły niestworzone historie. Raz, kiedy urządziliśmy wspólną akcję odmalowania bramy wjazdowej na podwór-


50

Biuro—— Wrocław

ko, dostaliśmy telefon z ZZK z pretensjami, że zrobiliśmy to bez zapytania i bez zezwolenia. Polecono przywrócić bramę do poprzedniego stanu: brudnej, tłustej wnęki z naskórkiem farby odpadającym całymi płatami. Na Nadodrzu chodziły słuchy, że ktoś miał chrapkę na nasz budynek. Sala koncertowa świetnie nadawałaby się na hurtownię czy magazyn. Po interwencji rady osiedla przez CRK przetoczyła się lawina kontroli. Budynek przekazano nam w fatalnym stanie, wszystko w nim robiliśmy własnym sumptem, było do czego się przyczepić. Broniąc naszego centrum kultury przed zamknięciem, inspirowani brytyjskim Reclaim the Streets, 22 lutego 2002 roku wyszliśmy na ulicę, organizując własne uliczne party. Korowód ruszył z Parku Staszica, miał dotrzeć na Rynek, jednak po kilkudziesięciu metrach policja zamknęła go kordonami z obu stron ulicy Kazimierza Jagiellończyka. Było nas może trzysta osób. Ich – jak podawały media – pięciuset. Niektórzy z bronią gładkolufową, w nowoczesnych kombinezonach à la Robocop, inni jeszcze w strojach z minionej epoki. Z okolicznych okien słychać było „ZOMO! ZOMO!”. Mijający mnie tajniacy rzucili nerwowo: „Będziecie mieli ten budynek, tylko spierdalajcie już stąd!”. Koniec końców udało nam się dotrzeć na Rynek i wygłosić swoje postulaty. Policji dostało się od mediów za „użycie sił nieproporcjonalnych do zagrożenia”. Nam zostawiono budynek i dano względny spokój. Nadodrze miało złą sławę, niebezpiecznej, patologicznej dzielnicy. Zanim stało się oczkiem w głowie specjalistów od rewitalizacji, wszyscy omijali je szerokim łukiem. Ostrzegano nas, że może ktoś przyjść i powybijać nam okna. Byli tacy, co nie wierzyli, że zostaniemy tutaj dłużej. Tymczasem my poczuliśmy się wyjątkowo dobrze i zżyliśmy z tą dzielnicą. Podchodzono do nas z dystansem, nazywano pokemonami, ale jednocześnie mieliśmy respekt. Kiedy sąsiadka przyszła prosić nas o pomoc w związku z eksmisją, niczego nie było trzeba sobie tłumaczyć. Mieszka tam do dzisiaj. Żadnych wyrachowanych strategii, zwykła ludzka solidarność czyniła cuda. Akcja rozdawania posiłków w Parku Staszica (Jedzenie Zamiast Bomb), dystrybucja darmowych warzyw wśród potrzebujących czy udział w strajku personelu szpitala na Rydygiera i cała masa innych drobnych sytuacji cementowały naszą więź z dzielnicą. Wzmacniały poczucie, że jesteśmy stąd. Jesteśmy u siebie i nikt nie ma prawa nas stąd wyrzucać. Kiedy po prawej stronie patio wprowadziła się galeria „Czarna Łódź Podwodna”, a jakiś czas później dołączyło stowarzyszenie Akwen 116, pojawiła się koncepcja stworzenia konglomeratu różnych, autonomicznych grup. Dokonywała się przemiana tożsamościowa, wynikająca z przemieszania środowisk. Przestawał istnieć stricte skłoterski FreeDom i powstawało coś o znacznie szerszym kontekście: Centrum Reanimacji Kultury. Nazwa, która zawsze wydawała mi się pretensjonalna, ale muszę przyznać, że dobitnie podkreślała nowy kierunek rozwoju. Miejsce powoli krzepło, nabierając instytucjonalnego sznytu. Pierwotną spontaniczność zastąpiła żmudna codzienna aktywność, której ogrom był widoczny dopiero z perspektywy czasu. „Łączyła nas świadomość, że bardzo niewiele osób ma/miało/mieć będzie taką szansę kreacji w czystej postaci. Z jednej strony wielowymiarowa działalność centrum, ogromne nakłady


DIY

51

energii, zero dotacji, wzajemne nakręcanie się do działania i niezwykle inspirująca pozytywne reakcje z zewnątrz. Z drugiej – nasza grupa, dzieląc przecież przestrzeń prywatną z przestrzenią publiczną oraz z przestrzenią pracy – pozostawała dla siebie oparciem”. Porównując projekt działalności CRK, który złożyliśmy w Urzędzie Miasta w 2000 roku z tym, co udało się zrealizować, z zaskoczeniem zauważyłem, że udało się więcej, niż zakładaliśmy. Miało to swoją cenę. Odbiło się to na naszych relacjach. Bez nowych, adekwatnych do dynamicznie zmieniającej się sytuacji modeli zarządzania i jasnej wizji będzie nam bardzo ciężko prowadzić to miejsce w przyszłości. To miasto w mieście przez ponad dekadę miało wiele różnych twarzy. Wciąż mam swoje nadzieje, ale też i obawy o to, jaka będzie następna. Przeciągający się remont należących do miasta budynków CRK postawił nas w bardzo trudnej sytuacji, ale dał też szansę wyjścia z transu intensywnej pracy i spojrzenia na nasz sposób działania z dystansu. Wagenburg Ciężarówki z Berlina jechały cały dzień i całą noc. Z doczepionymi wagonami mogły poruszać się maksymalnie 20 km na godzinę. Miejsce docelowe: ulica Braci Gierymskich. W maju 2001 roku pierwszy wagenburg w tej szerokości geograficznej zaczyna swój żywot spektakularnym festiwalem, na który zjeżdżają się ludzie z całej Europy. Z jednej strony, wagenburgowy lifestyle to namiastka wiejskiej sielanki w sercu dużego miasta. Z drugiej, proza życia, na którą składają się absorbujące czynności podstawowe. Woda sama z kranu nie leci, a zorganizowanie opału na zimę może wyzuć człowieka energii.


52

Biuro—— Wrocław

Kiedy trzeba zmienić miejsce, przeprowadzka jest dużą operacją logistyczną, która często angażuje całe środowisko. Wrocławski Wagenburg ma za sobą wiele przeprowadzek i związanych z nimi perturbacji. Z Biskupina na Sikorskiego, parking na Legnickiej, parę lat na Paczkowskiej i ostatecznie zakontraktowana przez miasto Zielona Wyspa na Grobli. Kiedy już znajdzie się miejsce i jest perspektywa, by zostać dłużej, morale w grupie wzrasta, a kolorowy mikrokosmos wysypuje się z wagonów. „Po pokonaniu licznych wertepów docierało się do płotu. A za płotem, całkiem niespodziewanie – cyrkowe miasteczko. Schludne wagodomki na kołach, samochody mieszkalne, wspólna kuchnia, sala koncertowa, salka do ćwiczeń dla przeróżnej maści żonglerów, cyrkowców i artystów. Zielono, cicho, kury i tabun psów, z którego każdy wyglądał jak rumuńska przybłęda, a co najmniej miał różnego koloru oczy. Idealne rozwiązanie dla grupy, w której każdy chce pozostać autonomiczny, ale robić razem tzw. rzeczy. Bale przebierańców, występy teatrów, picowe wieczorki filmowe czy kilkudniowe festiwale muzyczne. Jako skłot, miejsce różniło się bardzo od pozostałych. Po pierwszych wycieczkach do Szwajcarii, Niemiec czy Francji zrozumiałem, że wagenburgi mają magiczną zdolność do pączkowania, klonowania się i teleportowania w różne miejsca na świecie. To jak unijny standard”. Bończyka Mały domek z czerwonej cegły, z dużym, zielonym terenem i zabytkową szopą. Urokliwe miejsce trochę na uboczu, z dala od wielkomiejskich podwórek


DIY

53

– za to blisko na wały. Zupełnie nowy, lepszy standard skłoterskiego bytowania, przywodzący raczej na myśl zajęte wille we Włoszech czy w Szwajcarii aniżeli jakiekolwiek polskie tego odpowiedniki. Właścicielem terenu była firma Dexpol, wcześniej chyba Akademia Rolnicza, bo mieszkał tutaj jej pracownik z rodziną. Możliwe, że na terenie sadzono jakieś eksperymentalne plantacje, bo kiedy w kwietniu 2004 po raz pierwszy tam weszli, to znaleźli jeszcze szafy do suszenia roślin. Budynek otworzyły praktycznie same dziewczyny. Jedyny męski okaz przemianowany został na „kobietę z brodą”. Jako że część mieszkanek związana była z grupą feministyczną „Liberta”, o miejscu krążyły bzdurne plotki, że mężczyźni są tam ledwie tolerowani. „Na początku krycie się, zasłanianie okien, spanie w jednym pokoju. Pierwszą przestrzenią, jaką zrobiliśmy, była kuchnia – jednocześnie mózg i serce domu”. Właściciel terenu pojawił się kilka tygodni później, dokładnie w momencie, kiedy rozładowywali transport warzyw na cotygodniową akcję Jedzenie Zamiast Bomb. Ostatecznie mogli zostać, ale pod jednym warunkiem: mieli pomóc rozebrać pobliską szopę, która nagle przestała być zabytkowa. Napisali podanie o licznik przedpłatowy: że studenci, że ciemno, że zimno. Dexpol się zgodził, wpłacając nawet połowę kaucji. Drugą połowę uzbierali, organizując benefit na Jagiellończyka. Z sąsiadami nie było większych problemów. Dziewczyny przeszły się po okolicznych domach, żeby się przedstawić. Chodziliśmy tam na ogniska, okazjonalne imprezy. Zapach zieleni bez pyłu Nadodrza, bez krzyków i tłuczonego szkła. Organizowano tam letnie kina, kuchnie społeczne, dziad giełdy i przedstawienia cyrkowe. Ale to, co stamtąd najbardziej zapamiętałem, to celebrowanie wspólnych więzi w otoczeniu bliskich sobie osób. „Nikt nie myślał, żeby szukać sobie zajęcia zarobkowego, odkładać na czynsz, wynajmować. Mieliśmy alternatywną wizję. Że wiecznie będziemy skipować, skłotować, jeździć za granicę dorabiać sobie na recyklingu. To była nasza recepta dla całego świata”. 2 kwietnia 2005 wypadała rocznica miejsca, na stole pojawił się tort urodzinowy ze świeczkami. Kiedy zaintonowaliśmy chóralne „Sto lat!”, zawyły syreny. Gdzieś daleko w Watykanie umarł papież. Bończyka przestało istnieć rok później. Krzycka (Dom Bożego Ciała) Był 10 czerwca 2004 roku, kiedy dwaj bracia podekscytowani pędzili rowerami z wózkiem wypełnionym wszystkim, co powinno znaleźć się w przyborniku młodego skłotersa, w kierunku starej, poniemieckiej willi na Krzykach. Po drodze mijali bożociałową procesję. „To był całkiem niedorzeczny kontrast: z jednej strony opieszały przemarsz bogobojnego ludu, z drugiej dwóch chłopaków goniących na złamanie karku, by wreszcie, z wypiekami na twarzy, złamać prawo własności”. Krzycką założyła niespełna dziesięcioosobowa grupa. Głównie byli to aktywiści społeczni, na co dzień działający przy wrocławskim oddziale Amnesty International, piśmie „Recykling Idei”, ekologicznym stowarzyszeniu Basta i Centrum Reanimacji Kultury.


54

Biuro—— Wrocław


DIY

55

Niestety okazało się, że trzypiętrowa willa z ogrodem i salonem, w którym „brakowało jedynie fortepianu, by poczuć się jak w Żelazowej Woli, była od dawna metą lokalnych osiłków. Nieudolne próby ich wyproszenia rozpętały małą wojnę, a grupa musiała barykadować się od wewnątrz, broniąc przed wzbierającą falą oblężeń. Kolega dolał oliwy do ognia, w skutek czego w przerwie między podjazdami musiał uciekać, przeskakując przez płoty okolicznych ogródków, tak by nie zostać zauważonym przez wroga. My ewakuowaliśmy się chwilę później. Nie mieliśmy najmniejszych szans”. Migawki Nie ma najmniejszych szans, by seria przedstawionych przeze mnie migawek z życia ludzi i miejsc w skłoterskim Wrocławiu mogła w pełni oddać ducha kultury, która z różnym skutkiem realizuje potrzebę budowania społecznych utopii. Instynktownie dąży do tworzenia oddolnych struktur samopomocy, jak pisał Abramowski „realizowania zadań braterstwa ludzkiego”, podejmując ryzyko eksperymentowania na polu demokracji bezpośredniej. Aktywne uczestnictwo w działaniach tego nieformalnego ruchu daje szansę na wypracowanie narzędzi, które pozwalają lepiej zrozumieć siebie i innych. Zaobserwowane mechanizmy można analogicznie odnieść do większej skali: do tego, jak funkcjonuje państwo czy społeczeństwo. Nawet jeśli – paradoksalnie – punktem wyjścia jest pierwotna potrzeba zaakcentowania indywidualnej odrębności, stworzenia sobie wyłomu w systemie.


Chcesz coś robić? To robisz i tyle. Po co założyłyście U? Trzem młodym artystkom zaniedbana przestrzeń pustostanu z niedziałającym piecem kaflowym potrzebna była do prezentacji własnych prac? Nie. To wynikło samo z siebie. Nasz kolega Rafał znalazł budynek przy Jedności Narodowej. Chciał pociągnąć w tym miejscu różne inicjatywy. Miał pomysł na sytuacje rowerowe i cyrkowe. Któregoś dnia pojechałam tam z nim zobaczyć tę przestrzeń. Od razu pomyślałam: Galeria! Robimy galerię! Zadzwoniłam po Gosię Sawicką. Gosia zaproponowała Marysię Orzeszynę, którą od razu w to wciągnęłyśmy. I hej! Zaczęło się od pierwszej wystawy, wymyślania, kombinowania. To było tuż po moim dyplomie. Byłam przekonana, że jest wiele możliwości działania. Poczułam, że potrzebna jest we Wrocławiu taka przestrzeń odciążona, nieskostniała. W ogóle nie myślałam o stworzeniu przestrzeni tylko na nasze potrzeby. Mówisz, że brakowało takiego miejsca? To znaczy jakiego? Sprecyzuj. Nie wiem, na ile odpowiedź na to pytanie będzie mieszała się z moimi teraźniejszymi oczekiwaniami, ale wydaje mi się, że brakowało galerii małej, młodej. Młodej w tym sensie, że prowadzonej przez młodych ludzi, ale także dla młodych osób, wolnej od cenzury instytucjonalnej. Ten ostry, radykalny punkt widzenia wtedy bardzo mnie interesował. Wtedy także wróciłam z rocznego pobytu na stypendium w Holandii. Tam miałam okazję poznać masę takich miejsc. Tworzyło się tam mnóstwo inicjatyw, oddolnie organizowanych miejscówek. Panowała jakaś taka większa swoboda twórcza. Oczywiście to wiąże się z finansowaniem. Dobrobyt ekonomiczny wpływa na strukturę społeczną, która tam jest inna. Wszystko jest więc bardziej

z Dominiką Łabądź, założycielką DIY-owej galerii U rozmawia Joanna Kobyłt zdjęcia: Sonia Mielnikiewicz


DIY

57


58

Biuro—— Wrocław

beztroskie i organizowane z większą lekkością. Nieoceniona była pomoc CRK, które od początku organizacyjnie (i nie tylko) wspierało Galerię U. Wszystko się przenikało. To było przekładanie doświadczeń i wymienianie się. Tak po prostu. Często pewnie spotykacie się z opinią, że inicjatywa jest świetna, ale jednak hermetyczna. Jaki jest klucz doboru artystów i wydarzeń? To prawda, że do tej pory zapraszałyśmy głównie znajomych. Przyczyna jest prozaiczna. Wszystkie wystawy mają budżet zero złotych. Nigdy nie nie prosiłyśmy o realizację nowych projektów, tak jak dzieje się to w innych galeriach, bo po prostu nie mieliśmy kasy na takie sytuacje. Po pierwszej wystawie ludzie sami zaczęli się zgłaszać, galeria rozpędziła się własną siłą.


DIY

59

Powstało swego rodzaju naturalne parcie. Okazało się, że młodzi ludzie niekoniecznie chcą wystawiać się w wielkich instytucjach, a zależy im na małych miejscach. Formuła zero budżet jest założeniem? Nie, absolutnie nie jest, ale wydaje mi się, że to jest fajne i twórcze. Okazuje się że można tak owocnie funkcjonować przez trzy i pół roku. Niemniej, jest sporo pomysłów i zapotrzebowanie na dofinansowanie konkretnych działań. Jakie są wektory działania U? Przede wszystkim promocja młodych artystów, działania poza oficjalnym obiegiem. Łatwiej jest się dobić do Galerii U niż do jakieś prywatnej galerii o ustalonej marce. Zależy nam na skupianiu środowiska wokół siebie, a co za tym idzie (a może nawet to poprzedza) – działaniu kolektywnym. To zaczęło być mocno wyraźne w tym roku. Wydaje mi się, że od momentu zamknięcia CRK, czyli od czasu zorganizowania kolektywnej wystawy „Miasta B” – m.in. była to dokumentacja (niestety bardzo uboga) 10-letniej działalności CRK. Od tego momentu zaczęliśmy robić cykliczne spotkania, kolaż party. Taka forma aktywności bardzo mnie interesuje. Spotykanie się, bycie i praca w grupie, robienie cyklów czy wydawanie zina. Oczywiście jest to w jakimś stopniu forma spędzania wolnego czasu w sposób twórczy i kreatywny, ale także wspólnej pracy (bo w grupie powstaje potrzeba zrobienia czegoś). Interesuje mnie wyzwalanie kreatywności społecznej. Ważne jest też, że o kolektywne działanie nie odbywa się w gronie artystów. Nie chodzi o celebrowanie tytułu artysty, tylko o fakt, że artystą może być każdy. Pojawiają się też u nas artyści, którzy są absolutnie poza obiegiem, którzy się nim całkiem nie zajmują. Podsumowując, fascynuje mnie zużywalność tej przestrzeni i pozainstytucjonalność, w tym sensie „U” nie jest galerią. Galeria U to forma rzeźby społecznej, budowanej przez ludzi, którzy tam przychodzą i tam się wystawiają. Ja bardzo się cieszę, że tak właśnie to działa i samo się napędza. Natomiast brakuje mi krystalizacji pewnych zjawisk i spostrzeżeń pojawiających się i związanych z prowadzeniem tej galerii. Już w zeszłym roku chciałam wydać publikację, która miałaby mocny związek z Galerią U i z ogólnie oddolnymi inicjatywami. Miał to być podręcznik społecznej kreatywności. „Miasto B” to była ironiczna nazwa pocztówkowych „Miast A”, czyli takiego oficjalnego wizerunku miasta. Stworzenie przewodnika mało być efektem kolektywnej pracy. Zaprosiłam parę osób do współpracy oraz takie inicjatywy, jak CRK (które wtedy jeszcze funkcjonowało). Było to związane z rewitalizacją Nadodrza i procesami z nią związanymi. To był przewodnik z takimi praktycznymi przykładami? Na przykład jak zająć jakiś lokal, zrobić galerię w pustostanie?


60

Biuro—— Wrocław

To nie miał być podręcznik w tym sensie, że uczymy się krok po kroku: zbuduj sobie półkę jak Adam Słodowy. Miały znaleźć się w nim pomysły na przykład zagospodarowania dachów domów na ogródki dla mieszkańców. Proste działania mogące poprawić życie społeczne na Nadodrzu, które jest mocno atakowane przez działania zmierzające do jego komercjalizacji – choć bez popadania w przesadę. Nie chcę powiedzieć, żeby dzielnica była jakoś wyjątkowo gentryfikowana, trwa nieśmiała rewitalizacja. Chodziło więc o to, aby w tej sytuacji wskazać sposoby organizacji życia społecznego w atakowanym komercjalizacją i uniformizacją śródmieściu. Przewodnik miał mówić o tym, w jaki sposób można zachować relacje sąsiedzkie, jak współtworzyć zrównoważoną strukturę społeczną. Publikacja miała mieć dwie części: praktyczną i teoretyczną. Na tę pierwszą miały składać się konkretne działania w przestrzeni publicznej. Druga miała być opracowana przez osoby, które zajmują się także tematem od teoretycznej strony. Gdy nie dostałam dotacji, odłożyłam go, zajęłam się czymś innym. Jeszcze rok temu problem ten był palący i były inne emocje w ludziach. Bardzo chciałam utrwalić ten moment, bo wiem, jak łatwo ulatuje entuzjazm. Na przykład, kiedy CRK zostało zamknięte, to było spore poruszenie, ale też dół. Niedawno zamknęliśmy Drugą Falę, kolejne ważne miejsce. Zależało mi na tym, żeby utrwalić pewne działania, pewną świeżość i ferment, który w jednym momencie jest, a za chwilę uleci bezpowrotnie i beznamiętnie. Miał powstać taki przewodnik po Nadodrzu, po miejscu, które już zanika i którego być może już teraz nie ma. Nadal jest twórcze, powstaje tu mnóstwo inicjatyw, budowane są siedziby dla fundacji i stowarzyszeń. Ale to jest już działanie projektowane. Tego pierwotnego ducha tu już po prostu nie ma. Ludzie, którzy nie mają fundacji, instytucji, wyższego wykształcenia, nie zorganizują sobie niczego tam teraz. Chodzi mi o takie ewenementy, jak na przykład drużyna sportowa, młode chłopaki, którzy mieli ambicje stworzenia klubu sportowego, totalnie zajarani. Chciałam utrwalić takie unikatowe momenty mobilizacji, poruszenia i zbiorowej zajawki. Chodziło o uchwycenie takiego poczucia, które daje ci prawo do działania i siłę sprawczą. To ten moment, w którym uświadamiasz sobie, że możesz to zrobić i robisz. Często jest tak, że jak ludzie się dowiadują, że Galerię prowadzimy same, łapią się za głowę, wyolbrzymiają ten trud. A to jest proste. Chcesz coś robić? To robisz i tyle. I nie pytasz nikogo o pozwolenie.


redakcja: Anna Mituś Joanna Kobyłt

Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcia (o ile nie zaznaczono inaczej): Sonia Mielnikiewicz

Jaką rolę w praktyce młodych wrocławskich artystów pełni miejsce pracy? Wrocławska tradycja wspólnotowa, towarzyska i grupowa była podstawą kontestacji lat 80. i samoorganizacji lat 90. Wykształciła przejawy upublicznionej przestrzeni prywatnej, takie jak charyzmatyczne pracownie akademickie, skłoty, nielegalne koncertownie i domowe wystawy typu DIY. Czy tradycja ta przechodzi właśnie do historii? Na to pytanie odpowiadają twórcy i aktywiści działający na peryferiach głównego nurtu wrocławskiej kultury.


62

Biuro—— Wrocław


Mieszkanie i miejsce pracy

63

Olaf Brzeski – ur. 1975, rzeźbiarz, rysownik, autor instalacji i filmów

To, gdzie pracuję, ma na mnie duży wpływ, pracownia musi sprzyjać, choć myślę, że pracownia idealna jest raczej wytyczną niż stanem możliwym do osiągnięcia. Zajezdnia na Legnickiej to taki konglomerat marzeń o tym, czym dla każdego z nas powinno być miejsce do pracy. Ja zamykam się w swojej przestrzeni, poszukując odosobnienia, krzywo patrzę na gości. Karol, który wraz z Marcinem i Beatą zajmują przestrzenie obok, dąży zdecydowanie do stworzenia organizmu otwartego. Układu, przez który przepływa wielu artystów, którzy mogą w tym ogromnym zapleczu, które on stale rozbudowuje, znaleźć rozwiązania dla wszystkich problemów związanych z technologią i realizacją. To miejsce rzemiosła, w tym dobrym znaczeniu. Płynnie zmienia swoje funkcje. Czasem jest studiem fotograficznym i filmowym. Po skończonych zdjęciach natychmiast zasypywane jest trocinami ze stolarni, która wyrosła obok na czas nowej realizacji. Stolarnia zaraz przemieni się w lakiernię, potem w ślusarnię, a ta zostanie wypchnięta przez kanapy i stoły, na których rozkwitnie wieczorna impreza. To dobre miejsce. W niezdefiniowaniu i płynności jest bezinteresowne, niewykalkulowane, chaotyczne i żywe. Istnienie takich miejsc na mapie Wrocławia tworzy ukryty układ krwionośny. Dzięki nim miasto żyje naturalnym trybem, to są arterie działające na okrągło, a nie festiwalowe krótkie pokazówki.


64

Biuro—— Wrocław


Mieszkanie i miejsce pracy

65

Joanna Synowiec – ur. 1980, wraz z Wojciechem Jeżewskim współzałożycielka wrocławskich kluboksięgarni Złe Wychowanie (2008 z Krzysztofem Bańkowskim, ZW istniało pół roku przy Placu Kościuszki w niewyremontowanym lokalu dawnej Cepelii) i Falanster (od maja 2009 do grudnia 2012, później jako Druga Fala do lipca 2013), nawiązujących do zasad ekonomii partycypacyjnej Kolektyw Falanster: Wojciech Jeżewski, Mariusz Sibila, Joanna Synowiec, Iza Wiśniewska, Sonia Sobiech, Igor Wenc, Paweł Rawicki, Zosia Reznik, Joanna Kobyłt, Łucja Łopatka, Martyna Kuligowska, Aneta Jerska, Kuba Majchrzak, Hubert Kostkiewicz

Otwierając Falanster, nie rozpoczynałam pracy, rozpoczynałam przygodę. Później okazało się, że codzienność tego przedsięwzięcia jest wypełniona ciężką pracą, która tylko czasem jest zabawą i przyjemnością. Falanster był miejscem opartym na społecznym zaangażowaniu, w którym praca zorganizowana była niehierarchicznie. Było to wynikiem naszych poglądów i potrzeb wielu ludzi, którzy byli jego częścią, a także pewnej dozy przypadku. Choć odwoływał się do utopii, to realnie stanowił działanie na rzecz poszerzenia pola walki o samoorganizację i przestrzeń miejską. Miał, jak my, którzy go organizowaliśmy, swoje wady. Dla jednych był „zamknięty” przez swoją domowość, dla innych był domem, a jeszcze inni widzieli w nim przestrzeń, która dawała szanse na robienie czegoś, czy to na rzecz społecznych i politycznych zmian, czy to w obszarze ekspresji. Prawo do Falanstera ma każdy, kto czuje, że to miejsce było ważne na mapie miasta. Ja czuję!


66

Biuro—— Wrocław

Joanna Stembalska – ur. 1979, kuratorka BWA Wrocław, animatorka, redaktorka wydawnictw poświęconych street artowi, od 2008 realizuje cykl wystaw sztuki miejskiej: „Artyści Zewnętrzni”, „Out of Sth prezentuje” i „Out of Sth vol. 3”; w 2014 roku w Studio BWA poprowadzi nową przestrzeń warsztatową Out of Sth

Pasaż przy Ruskiej 46 był na przestrzeni ostatnich lat bardzo ciekawym fenomenem, laboratorium przenikania się rozmaitych kooperatyw. Kilka lat temu włączyłam się w prace powstającej tam grupy RTR (Robimy to Razem). Wraz z działającymi tam miejscami, m.in. Falansterem, Studiem BWA, galerią Art Brut i Niskimi Łąkami stworzyliśmy nieformalną koalicję osób – nie tylko artystów – które chciały uczestniczyć w aktywizowaniu wspólnego podwórka, dotąd będącego obłażącą z tynku betonową studnią. Chcieliśmy uświadomić wszystkim jego użytkownikom możliwość uczestniczenia w kształtowaniu tego kawałka wspólnej przestrzeni. Choć obecnie „tamtej Ruskiej” już nie ma, to korzystając ze zdobytych doświadczeń i potencjału miejsca, chciałabym w mieszczącym się tam Studio BWA stworzyć kombinat twórczy. Wyobrażam go sobie jako naturalne przedłużenie naszego zainteresowania trudnymi do zaklasyfikowania zjawiskami w sferze publicznej. Ma pogłębiać problematykę, którą próbowały uchwycić dotychczasowe działania Out of Sth, a jednocześnie być otwartą i dostępną dla wrocławskich artystów przestrzenią wraz z odpowiednią infrastrukturą i narzędziami kreacji, gdzie organizowane będą warsztaty, spotkania i debaty, powstaną również m.in. pracownie sitodruku, wideo oraz w najbliższym czasie platforma twórczej wymiany artystów między Wrocławiem i Londynem.


Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcie z archiwum Joanny Stembalskiej

67


68

Biuro—— Wrocław

Norymberga – wrocławska gupa noise-rockowa, której członkowie sami określają swoje motywacje jako „efekt uboczny nudy, frustracji oraz ponadmiarowego czasu wolnego, realizację teenage angst ludzi zbliżających się do bezlitosnej granicy wieku średniego” Skład od 2012 roku: Paweł Malinowski, Iwona Jarosz, Marcin Siehankiewicz, Karol Morawski, Kuba Majchrzak.

Do niedawana miejscem naszej pracy była sala prób, urządzona w piwnicy pod nieistniejącym już Falansterem. Powstała ona po wejściu ekipy remontowej na CRK, w którym różne zespoły robiły wcześniej próby. Animatorzy CRK, znajomi i przyjaciele, uczestniczyli w imprezach Falanstera, jako twórcy lub publiczność. Po Falansterze powstała w tym samym miejscu Druga Fala a w piwnicy grały The Kurws, Norymberga, Zrobię To Sobie, Komputer. Z czasem zostały utworzone nowe zespoły: Margaret Thatcher, Ukryte Zalety Systemu, jak również inne pomniejsze projekty. Zaistniała pewna niewymuszona i swobodna wymiana poglądów, dotycząca głównie naszych preferencji muzycznych. Grupy jakoś oddziaływały na siebie, niekiedy ta sama osoba brała udział w kilku składach. Sala używana była także jako miejsce koncertowe. W okresie najwyższej aktywności powstał pomysł zbiorowego wydawnictwa, na którym każdy zespół zaprezentowałby po jednym utworze. Mówienie o scenie to może za dużo ale z pewnością jednoczyła nas wspólna przestrzeń, czas, personalne i muzyczne koneksje. Wraz z zamknięciem Drugiej Fali pod koniec sierpnia urządzono koncert, na którym wystąpiły prawie wszystkie składy grające w tym miejscu.


Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcie: Paweł Starzec

69


70

Biuro—— Wrocław

Kuba Suchar, Filip Zawada Filip Zawada (pseudonim artystyczny Filip Itoito) – ur. 1975, poeta, muzyk (Pustki, Infigo Tree), fotograf, performer, reżyser i aktor filmów offowych Kuba Suchar – ur. 1975, perkusista, artysta multimedialny, twórca plakatów; założyciel i lider nieistniejącego już Robotobiboka, aktualnie wspołtwórca Mikrokolektyw (Delmark Records), Slug Duo (Vytvornia OM), Three Beards Quartet, Forest Underground obaj na co dzień współpracują z Ośrodkiem Postaw Twórczych, miejską instytucją kultury, założoną z inicjatywy młodych artystów skupionych w Grupie Zappy oraz Jarosława Jachimowicza w 2002 roku zdjęcie Dagmara Świętek

KS: Na początku istnienia OPT pracowaliśmy w nim właściwie za darmo. Trwało to niemal 8 lat. Jeżeli dobrze rozumiem, czym jest kolektyw, to stworzyliśmy coś więcej niż kolektyw. Stworzyliśmy monolit złożony z ludzi, którzy nie bacząc na trudności i biedę (serio), trzymali się razem i kontynuowali zamierzony plan. A było nim stworzenie miejsca, w którym oprócz pracy z ludźmi, mogliśmy zajmować się swoją działalnością. Myślę, że najtrafniej można określić OPT jako twór w ciągłym ruchu. Substancję elastyczną, sprężystą i zmienną. Oczywiście skład się zmieniał. Okazywało się, że niektórzy tego najzwyczajniej nie potrafią. Łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się z piłeczką kauczukową, która wpada do wnętrza kombajnu. Wtedy zaczyna się niezła zabawa. Gorzej, kiedy do kombajnu wpada kiełbasa.


Mieszkanie i miejsce pracy

71

zdjęcie Ewa Golińska–Schilling

FZ: Poza nami, czyli Kubą i Filipem, pracuje tu jeszcze kilka osób, z których każda prowadzi swoją pracownię. Pracownie korespondują między sobą. Pracownia grafiki pomaga pracowni fotografii w tworzeniu książek itp. Dzięki kolektywowi obserwujemy nawzajem swoje twórcze działanie i to jest czynnik stymulujący.


72

Biuro—— Wrocław

zdjęcie z archiwum autora


Mieszkanie i miejsce pracy

73

Czarny Latawiec (właśc. Daniel Brożek) – ur. 1978, aktywny na polach sztuki dźwięku i krytyki muzycznej, kurator Sceny Dźwiękowej przeglądu sztuki Survival, dj i producent, autor bloga cantiilluminati.blogspot.com

Pomimo rozwoju mediów społecznościowych z globalnymi kanałami wymiany myśli krytycznej oraz powszechnemu dostępowi do całej muzyki świata w formacie mp3, nowe idee w sztuce dźwięku rodzą się ze współuczestnictwa, a zacieranie granic pomiędzy odbiorcą i twórcą postępuje coraz bardziej. Istotna jest możliwość bezpośredniej konfrontacji z nowym zjawiskiem, poddania go próbie horyzontalnej krytyki i reinterpretacji we własnych działaniach. W ostatnich latach we Wrocławiu taka paleta możliwości w dziedzinie nowej muzyki była możliwa jednie dzięki działaniom oddolnym, w większości bez jakiegokolwiek wsparcia z państwowych i samorządowych budżetów. CRK, Falanster / 2fala, galerie U i G23, to miejsca które zawsze były otwarte na nowe zjawiska dźwiękowe, nie oczekując w zamian sutych zarobków, fajerwerkowych opraw wizualnych pasujących do miejskich folderów i schlebianiu gustom wiecznych dyrektorów artystycznych.


74

Biuro—— Wrocław

Beata Rojek – ur. 1985, zajmuje się malarstwem i rysunkiem animowanym; dezorientuje ją pustka, a istotę rzeczy odnajduje w drgającym nagromadzeniu zazębiających się bodźców

Pracownię mam od roku. Początkowo przeżywałam ogromną fascynację jej posiadaniem. Wydawało mi się, że zacznę pracować zupełnie inaczej, bardziej efektywnie. Myślałam, że będę w stanie ocenić, ile czasu poświęcam na pracę. Potem miałam etap wątpliwości, posiadanie pracowni kosztuje. Przy moim płynnym budżecie okazało się, że czasem za dużo. Nie chcę jednak wracać z powrotem do salonu w moim mieszkaniu. Po pierwsze, dlatego że materiały, z którymi pracuję są szkodliwe, a po drugie, pracownia jest pewnego rodzaju samotnią, miejscem do medytacji. Miejsca kumulują energię, dlatego pracowanie w miejscu, w którym się śpi, nie jest higienicznym rozwiązaniem. Pracownia to trochę taki azyl, rezerwat, odcina od ciebie to wszystko, co jest nieistotne. Moja pracownia znajduje się przy podwórku na Ruskiej. Podoba mi się obecność Studia, Rity Baum, Art Brutu i w ogóle obecność ludzi wokół. To daje poczucie bezpieczeństwa. Dopóki istniał Falanster, to podwórko na Ruskiej wydawało się bardziej spójne, można było przysiąść i pogadać. Takich przestrzeni brakuje trochę w mieście. Teraz, gdy na nie wchodzę, chcę czym prędzej zaszyć się w swojej bramie. Istnieje kilka skupisk pracowni artystów, ale to ciągle mało w skali miasta. Być może wytworzą się nowe przestrzenie otwarte dla niezrzeszonych. To też jest OK, gdy hermetyczność można zmieniać, otwierając pracownie i lokale na działania takie jak wystawy, różnego rodzaju inicjatywy wspólne.


Mieszkanie i miejsce pracy

75


76

Biuro—— Wrocław

Aleksandra Urban – ur. 1978, dyplom na wydziale Malarstwa i Rzeźby wrocławskiej ASP; maluje, tworzy obiekty zdjęcie: Marcin Łuczkowski

Realia wyglądają tak, że mieszkamy z Marcinem Łuczkowskim w kawalerce. Nie mamy pracowni, bo nas na nią nie stać (ledwo starcza na kredyt i rachunki, bo pozwalam sobie na bycie artystą i nie pracuję zarobkowo). Wygląda to tak, że jedną ręką mieszam rosół, a drugą maluję. Na antresoli leży sto obrazów, a pod nią stoi wyrko. Zastanawiam się, czy dosłownie od tej sztuki kiedyś nie umrę, bo mi się na łeb zwali. Romantyczną wizję pracowni-galerii, gdzie zapraszam ludzi i dyskutuję z nimi o sztuce, można włożyć między bajki. Przyznam też, że lubię pracować w domu i lubię mieć tu swoje prace. Chętnie za to pozbyłabym się z pracowni Marcina, bo dwoje artystów i ich prace na 40 metrach plus pies to za dużo. Taka jest rzeczywistość. Jestem typem artystki aspołecznej, w sposobie pracy jestem introwertyczką. Nie interesują mnie wszelkie hipsterskie akcje, skłoty i wystawy w mieszkaniach, bo niewiele dobrych widziałam. Doświadczenia mam raczej tego typu, że nawalona i naćpana ekipa pokazuje rzeczy marnej jakości, zamontowane na płocie, przy akompaniamencie psychodelicznej muzyki. Akcje społeczne w przypadku sztuki niestety mało mnie interesują, wolę kontakt bliższy, sam na sam z autorem.


Mieszkanie i miejsce pracy

77

Marcin Łuczkowski – ur. 1977, dyplom na wydziale Malarstwa i Rzeźby wrocławskiej ASP; zajmuje się malarstwem, rzeźbą i fotografią zdjęcie: Aleksandra Urban

Pracownia to ciężki temat. Są artyści, którzy za darmo lub półdarmo pracują w wielkich przestrzeniach. Ja tyle szczęścia nie miałem. Mała „pracownia”, w której pracuję, narzuca mi pewne ramy i ograniczenia, ale staram się by mnie całkowicie nie blokowała. Na małej przestrzeni robi się po prostu inne (mniejsze) rzeczy. Większy problem mam z czasem niż z przestrzenią. Przechowywanie prac natomiast jest dla mnie jednym z najbardziej deprymujących elementów pracy twórczej. Podobają mi się za to galerie organizowane w takich nieformalnych miejscach. Pokazują sztukę bez kompromisów i bez kompleksów. Czasem razi niska jakość prac, ale jest ona o wiele wyższa niż w „galeriach oficjalnych”. Na pewno jest tam dużo pozytywnej energii.


78

Biuro—— Wrocław

Truth, Krystian Czaplicki – ur. 1984, absolwent Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa wrocławskiej ASP; w przestrzeni miasta umieszcza enigmatyczne, poetyckie obiekty, przełamujące rutynę miejskiego krajobrazu, czasem prowokujące interwencje straży miejskiej

Mam minipracownię u babci w piwnicy, ale szczerze mówiąc, od kilku lat służy mi ona raczej jako składzik. Większość moich prac wykonują lokalni fachowcy na bazie przygotowanych przeze mnie wizualizacji i rysunków technicznych. Przy dużych realizacjach czasem pracuje wspólnie kilka różnych ekip. Myślę, że ich warsztat i przestrzenie, w których wykonują moje rzeźby, mocno wpłynął na estetykę moich prac. Pracując z podwykonawcami, dla których praca ze mną bywa pierwszym zetknięciem z tzw. sztuką współczesną, staram się nie rozdymać artystycznego sensu moich obiektów, nie tworzyć niepotrzebnych barier i dystansu, tylko mówię wprost, jak chcę, żeby praca wyglądała i jaki efekt chcę uzyskać. Nauczyłem się „wychwytywać” najciekawszy moment w produkcji obiektu, śledzę, jak rzeźba powstaje i proszę, by zakończyli pracę nad nią dokładnie w tym wybranym momencie, który najbardziej mnie zaintrygował i posiada w sobie lekkość, której sam bym raczej nie uzyskał. Nigdy nie odczuwałem natomiast potrzeby współpracy czy wzajemnej inspiracji z innymi artystami albo zrzeszania się w ramach jakichś kooperatyw. Zawsze działałem na własną rękę, jednak wydaje mi się, że dla wielu twórców z Wrocławia to były i są ważne miejsca.


Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcie Edyta Jezierska / dzięki uprzejmości artysty i BWA Warszawa

79


80

Biuro—— Wrocław

Anna Rymarz – ur. 1985, dyplom na Wydziale Malarstwa i Rzeźby wrocławskiej ASP; tworzy obiekty; próbuje zmierzyć się z ideą disnejowskiego szczęścia

Od kilku lat mieszkam w starym domu w Parku Szczytnickim. Dom ten był kiedyś skłotem studentów i absolwentów ASP, ale było to może 15 lat temu. Tamci studenci dorośli i mają już dzieci więc i skłot stał się zalegalizowanym domem. Wiele osób miało w nim swoje pracownie, od dłuższego czasu mieszkam tam ja i Darek Orwat.


Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcie: fragment cyklu „Safe Rituals” Anny Rymarz, współpraca realizacyjna: Katarzyna Szczepkowska

81


82

Biuro—— Wrocław


Mieszkanie i miejsce pracy

83

Karolina Freino – ur. 1978, artystka wizualna, adaptuje różne techniki i media artystycznej wypowiedzi; ukończyła studia na Wydziale Malarstwa i Rzeźby wrocławskiej ASP, Edinburgh College of Art (School of Sculpture) i Uniwersytecie Bauhausu w Weimarze (MFA „Sztuka Publiczna i Nowe Strategie Artystyczne"); działa w międzynarodowej grupie artystycznej Usualy4

Moim podstawowym miejscem pracy jest moja głowa, a także przestrzenie publiczne, w których realizuję swoje projekty. Nie mam pracowni jako osobnego pomieszczenia. Komputer, na którym często pracuję mam w domu, który jest domem kolektywnym. W pewnym sensie moja pracownia jest tam, gdzie jestem. Ma to swoje plusy i minusy, bo praca lubi się rozlewać na resztę życia, a reszta życia – na pracę. Grupa artystyczna, której jestem częścią i jedno stowarzyszenie, do którego należę, to też są moje pracownie. Wspólne bycie przy pracy (bo niekoniecznie wspólna praca) – to dla mnie ważny, potrzebny do rozwoju element.


84

Biuro—— Wrocław

Kama Sokolnicka – ur. 1978 artystka wizualna, autorka projektów związanych z miejscem oraz prac, w których łączy i odkształca płaszczyzny prywatnej pamięci oraz medialnych reprezentacji historii

Synchronizacja z grupami i kolektywami nigdy mi nie wychodziła ale ich sąsiedztwo to dobra rzecz. Do tradycji kiepsko przystaję, choć ich obecność również nie jest rzeczą złą. Mogę narzekać na to miasto ale lubię tu mieszkać i wracać, choć z drugiej strony ciężko się stąd wydostawać. Miejsce oczywiście wpływa na moją pracę w warstwie merytorycznej, fizycznej i ekonomicznej – lokalność potrafi dawać moc, jak też ją odbierać. Na potrzeby pracowni od kilku lat wynajmuję pokój w domu przyjaciół, bo nasze mieszkanie jest zbyt małe a przyjaciele są w stanie zrozumieć, z jaką nieregularnością w płatnościach łączy się moja praca. Pokój jest ładny, ma jednak tylko 17m2 i od jakiegoś czasu nie ma w nim już miejsca na nic – na mnie, na kolejne projekty. Nie umiem przenieść wszystkiego czym się zajmuję do komputera, potrzebuję przestrzeni. W ostatnim czasie miałam możliwość przygotowywania nowego materiału w gościnnych pracowniach za granicą – porównania są bolesne, choć na pewno nigdzie nie brakuje problemów. Zobaczymy, co będzie dalej.


Mieszkanie i miejsce pracy

zdjęcie dzięki uprzejmości artystki i BWA Warszawa

85


Man, that negro stole my show

W pracy Man, that negro stole my show! kamuflując twarz za pomocą lateksowej maski, pojawiam się na osiedlu Kosmonautów, w którym żyję z rodziną na co dzień. Usiłuję przez kilka dni wprowadzać wirus w osiedlowej społeczności przyzwyczajonej do przewidywalnych rytuałów w zamkniętym kwadracie salonów kosmetycznych, kościołów, aptek, żabek, poradni psychologicznych, urologicznych itp. Osiedle Kosmonautów daje mieszkańcom wszystko, czego im trzeba, nie ma więc potrzeby korzystania z zewnętrznego świata. Tytuł pracy jest fragmentem komentarza czarnoskórego amerykańskiego artysty Davida Hammonsa dot. wygranych przez Barracka Obamę wyborów prezydenckich w 2012 roku.


Mieszkanie i miejsce pracy

tekst i kadry: Piotr Skiba – ur. 1980, artysta wizualny, malarz, rysownik, autor filmów, w których porusza tematykę szaleństwa, nieprzystosowania i samotnosci

87


88

Biuro—— Wrocław

kadry z filmu Piotra Skiby Man, that negro stole my show! 2012


Mieszkanie i miejsce pracy

89


90

Biuro—— Wrocław

poligony, Hubert Kielan Michał Grzegorzek H.K. – ur. 1986, doktorant na wydziale Architektury PWr; grafik, scenograf; prowadzi studio projektowe we Wrocławiu; stale współpracuje z Galerią BWA Dizajn www.kielandesign.com M.G. – ur. 1988, ukończył Filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim; założyciel i producent Sekretnego Kina; pracuje w BWA Wrocław


Nomada

rozmwiają: Anna Galik Joanna Synowiec

Stowarzyszenie NOMADA to wrocławska organizacja pozarządowa działająca na rzecz kształtowania postaw solidarności międzyludzkiej i porozumienia ludzi o różnym pochodzeniu i statusie społecznym. Organizacja zajmuje się prawami człowieka, ich popularyzacją i ochroną, szczególnie w odniesieniu do grup wykluczonych, imigrantów, obcokrajowców, mniejszości etnicznych, narodowych czy religijnych.

Jesteśmy? Grupą osób – stowarzyszeniem, działającym na rzecz imigrantów we Wrocławiu. Jakie w tym temacie widzimy potrzeby? Nagłośnienia tematu przemocy z nienawiści szczególnie w przypadku imigrantów, wsparcia osób, które jej doświadczyły i wspólnego wypracowywania działań przeciwdziałających takim incydentom. Wsparcia różnych osób – imigrantów, które mają problemy z udokumentowaniem pobytu. Działania na rzecz Romów rumuńskich, którzy jako imigranci ekonomiczni wymagają wieloaspektowego podejścia do ich sytuacji, np. edukacji, zdrowia, miejsca zamieszkania, możliwości podjęcia pracy, współżycia z sąsiadami. Wszystkie te działania mają na celu uwrażliwienie naszego społeczeństwa, przeciwdziałanie nierównościom, ale też zanalizowanie sytuacji imigrantów we Wrocławiu oraz ich potrzeb. Czemu od lat toczy się dyskusja o rocławskiej wielokulturowości, skoro statystyki i wielu badaczy mówi co innego? Jako Nomada bierzemy udział w tej dyskusji, wpisując się w działania na rzecz różnorodnego społeczeństwa, choć wiemy, że to tymczasem mit. Zakładając nasze stowarzyszenie, zdawałyśmy sobie sprawę, że mówimy o faktycznej marginalizacji problemów imigrantów. Ale też tym, że jest to nieliczna grupa, że mówienie o wielokulturowości Wrocławia odnosi się do historii, a tu i teraz nie przekłada się na jakość życia imigrantów, takich jak studenci z różnych krajów afrykańskich czy Romowie z Rumunii. Ich odmienność i specyficzna dla ogólnej normy sytuacja życiowa determinuje ich widoczność. Przez to są narażeni na zaczepki słowne, agresję, a często też i na przemoc fizyczną. Wrocławska wielokulturowość jest pewnym – moim zdaniem – założeniem, które do tej pory nie miało nawet szansy się zrealizować. Jest też chwytem marketingowym, który ma przyciągać inwestorów takich jak Google, ale też turystów. Widząc statystyki, rozmawiając z imigrantami, nie sądzę, żebyśmy byli wielokulturowym miastem. Daleko nam do tego, choć w centrum


92

Biuro—— Wrocław

grunty własność gminy, Hubert Kielan Michał Grzegorzek


Mieszkanie i miejsce pracy

93

miasta coraz częściej słychać języki inne niż polski. Ja widzę Wrocław i jego wielokulturowość w wydanych pieniądzach na folklor, w zaproszeniu kilku kapel na wyspę i dwudniowym festiwalu, który pokazuje nam różne kultury. Nie mam nic przeciwko takim działaniom, ale są one odległe od codzienności. Powoływanie się na te festiwale jako działania integrujące jest sporym nadużyciem. Dodatkowo to stereotypizuje grupy mniejszościowe. Zamyka je w pewnego rodzaju skansenie i wyobrażeniach na ich temat. Debata o wielokulturowości to debata o dobrobycie, rozwoju i nierównościach społecznych. Imigracja jest pewnego rodzaju efektem wzbogacania się społeczeństwa. Imigrant decyduje się na życie w mieście, w którym ma szanse – w przeciwieństwie do swojego miejsca pochodzenia – na zdobycie pracy i utrzymanie się. Wrocław nie ma tymczasem tego magnesu. Prędzej przyciąga kapitał zagraniczny opcją taniej polskiej siły roboczej, jak w specjalnej strefie ekonomicznej. W takim sensie muszę się z tobą zgodzić, bo przecież i ja jako imigrantka wyjechałam, bo łatwiej mi było w Londynie o pracę, która pozwalała mi na wyższy komfort życiowy. Dlaczego, skoro Wrocław dobrobytu porównywalnego z Londynem czy Berlinem nie posiada, decydują się na życie tu osoby z różnych krajów afrykańskich? Jakie mają motywy przyjazdu? Najczęściej jest to jednak kwestia wykształcenia. Szukają sobie już w swoich krajach możliwości studiowania. 90 procent osób, które wybierają Polskę, z którymi miałam kontakt, robiła to ze względów ekonomicznych. Taniej jest studiować w Polsce niż studiować w Londynie bądź w Paryżu. Myślisz, że jest im wszystko jedno, czy to jest Łódź, Warszawa czy Wrocław? Jeśli chodzi o studia, to większość zaczyna w Łodzi, bo tam jest najczęściej wybierana szkoła języka polskiego. Ale wszystkie uczelnie chcą ich przyjąć. Za nimi idą pieniądze. Po szkole języka polskiego wybierają uczelnię w mieście, gdzie mają swoich przyjaciół, znajomych ze swoich krajów, którzy przetarli już szlaki. A jakie są realia życia imigrantów we Wrocławiu? Gigantyczną barierą dla imigrantów przyjeżdżających do Polski bez zaplecza w postaci rodziny lub przyjaciół jest bariera językowa w Wydziale do Spraw Cudzoziemców Urzędu Wojewódzkiego. Muszą w nim udowodnić, że mają prawo przebywać na terenie Polski (czyli też na terenie państw Schengen), że przyjechali pracować lub uczyć się. Nie znając języka polskiego, ale operując


94

Biuro—— Wrocław

punkty, Hubert Kielan Michał Grzegorzek


Mieszkanie i miejsce pracy

95

językiem angielskim, francuskim kontakt z urzędami jest mocno stresujący, frustrujący i odbierający poczucie podmiotowości. To jest po prostu jakiś koszmar. Jeśli nie przyjdziesz ze swoim tłumaczem, jeśli ktoś nie poprowadzi cię za rękę i nie pokaże ci, co trzeba zrobić i jak wypełniać te kwestionariusze, jakie dokumenty złożyć, to jesteś jak dziecko we mgle. Tak więc osoba z Kamerunu,która nagle tutaj trafia, jest pozostawiona sama sobie. Może tylko liczyć na to, że wcześniej skontaktuje się z ludźmi ze swojej diaspory, ze znajomymi znajomych, którzy, jeśli mają czas i akurat nie są w pracy albo na uczelni, znajdą dla niej parę godzin, poczekają w kolejce i będą tłumaczami. Jak wygląda życie codzienne tych imigrantów, którzy tu np. skończyli studia lub pracują? Jeśli mówimy o tych osobach, które skończyły studia i pracują w korporacjach, to praca. Myślę tu przeważnie o osobach pochodzącyh z różnych krajów afrykańskich. Praca, później może piwo ze swoimi znajomymi z pracy i dom. Jak twierdzą, wybawili się już na studiach i już nie mają potrzeby poznawania nowych ludzi. Musieli przetrzeć szlaki i nauczyć się, jak unikać kłopotów. Wyrobić mechanizmy ochrony i radzenia sobie z incydentami rasistowskimi, z którymi mieli codzienny kontakt. To pewnie kosztowało ich wiele zdrowia i zniechęciło do wychodzenia na miasto, kiedy już mają mniej czasu, rodziny, pracę i znajomych. Nie mając dziś potrzeby wychodzenia na miasto, mają swoje grono ludzi zaufanych, z którymi czują się dobrze, z nimi się spotykają w swoich i ich mieszkaniach. Są też bardzo zajęci, praca zabiera im bardzo dużo czasu. Narzekają, że mają problemy właśnie z tym, żeby wygospodarować sobie czas dla swoich starych przyjaciół. Studentów widuję tylko w miejscach, w których wiem, że ich znajdę: w wybranych klubach nocnych czy akademikach. I widzę nowe osoby, które prawdopodobnie przyjechały, żeby już zdawać egzaminy na studia albo dostawać się do collage’u. Miałam ostatnio stały kontakt z grupą chłopaków, którzy uwielbiają muzykę i taniec. Do spotkań wybrali sobie klub Mundo. Jednak i w nim często spotykali się z przemocą werbalną i fizyczną – atakami rasistowskimi. Po ostatnich zdarzeniach, kiedy ochroniarz pobił bardzo spokojnego chłopaka, przestali tam chodzić. Powiedzieli, że nie, nigdy więcej już tam nie pójdą, zbojkotowali to miejsce. Bawią się teraz w innym klubie, w Melanżu. Podobnie postąpili ich znajomi. Oni muszą wiecznie poszukiwać bezpiecznych miejsc. Uczepili się Mundo, bo to było takie miejsce na mapie Wrocławia, gdzie wiadomo, że jest dużo obcokrajowców, gdzie przychodzą też erasmusi, ale ono nie spełniało ich potrzeb. Nie zapewniło podstawowej potrzeby poczucia bezpieczeństwa i zaufania. Jednak nie oznacza to, że chodzą do wszystkich knajp. Nie widzę ich tak po prostu, przechodząc i patrząc po ogródkach, nie ma osób wyróżniających się wyglądem. Jest bardzo dużo obcokrajowców z Europy Zachodniej. Moi znajomi, wyróżniający się kolorem skóry, Afrykańczycy, wieczorami wybierają bezpieczne dla nich miejsca, sprawdzone, czyli akademiki, trawnik pod akademikiem, pewnie jakieś małe knajpki gdzieś blisko domu, blisko tego, co interpretują jako bezpieczne.


96

Biuro—— Wrocław

miejsca zaginięć we Wrocławiu od 2000 roku do dziś (dane Itaca), Hubert Kielan Michał Grzegorzek


Mieszkanie i miejsce pracy

97

A jak wobec tej niewidzialności i niewielkiej skali imigracji we Wrocławiu zapatrujesz się na zarzuty, że my też wspieramy – naszymi działaniami i próbą upubliczniania tematu – dyskurs o wrocławskiej wielokulturowości? Czy my też nie dmuchamy w ten balon wielu kultur? Tak. Muszę przyznać, że w żadnym momencie nie brałam pod uwagę nośności tego tematu, a raczej moją potrzebę działania w sprawach z góry skazanych na długofalowe działanie (śmiech). Romowie mieszkają tu ponad 15 lat, nie oszukujmy się, że byli niezauważeni. Są pod tymi samymi kościołami, są w tych samych miejscach. Zmieniają tylko miejsce zamieszkania. Myślę, że sytuację zmienił fakt, że my się pojawiłyśmy i w ten sposób też zaczęły pojawiać się wzmianki w artykułach. To niestety uruchomiło na nich nagonkę, co też pokazuje, jak nie jesteśmy jako społeczeństwo gotowi na Innych, którzy przyjeżdżają z odległych stron i mogliby potrzebować wsparcia. Na fali nagłośnienia sytuacji Romów mieliśmy przecież też dwukrotne próby podpalenia koczowiska oraz nawoływanie NOP-u do ostatecznego rozwiązania. Wrocławski pluralizm tradycji i kultur jest ważnym elementem polityki promocyjnej miasta. Może miasto Wrocław powinno się stać ambasadorem wszystkich imigrantów i np. działać na rzecz zamknięcia obozów detencyjnych na terenie Polski (na początku tego roku odbył się w nich strajk głodowy), wpływać na Urząd do Spraw Cudzoziemców, żeby uprościł procedury dokumentowania pobytu, zrobił eksperymentalny projekt z Romami rumuńskimi? Może to wyobrażenie o wielokulturowości powinno miasto i całe społeczeństwo zobowiązywać do pewnego rodzaju odpowiedzialności wobec imigrantów, ich problemów i potrzeb? Skoro w pewien sposób posługujemy się nimi, żeby legitymizować wielokulturowość Wrocławia. Właściwie prawie dwa lata temu, przy okazji próby ewikcji Romów z koczowiska przez Straż Miejską, próbowałyśmy swoim oświadczeniem w „Gazecie Wyborczej" powiedzieć o tej konieczności odpowiedzialności miasta, które się mieni „wielokulturowym”, a próbuje pozbyć się dość dużej społeczności romskiej. Zwłaszcza w momencie, gdy Unia Europejska za cel obiera sobie działania na rzecz Romów, ich edukacji i zdrowia, możliwości osadzenia się w społeczeństwie. Tak to wyglądało w marcu 2012 roku. Teraz sytuacja – mam nadzieję – zaczęła się zmieniać. I my jako Nomada nie występujemy tylko jako grupa, która stanie na barykadach w momencie ewikcji, ale która rozpoczyna rozmowy z władzami i urzędnikami miejskimi na temat sytuacji Romów. A wszystko to dzięki lub przez ostatnie wydarzenia, nie bezpośrednio dotyczące Romów, ale


98

Biuro—— Wrocław krzywe, Hubert Kielan Michał Grzegorzek


Mieszkanie i miejsce pracy

99

pokazujące sytuację napięć i skalę agresji we Wrocławiu. Myślę, że to musiało kiedyś się uwidocznić. W 2011 roku, kiedy opublikowałyśmy na stronie internetowej raport o przemocy wobec imigrantów pt. „Masz problem? Przemoc motywowana nienawiścią we Wrocławiu” miałam wrażenie, że duża część osób, która powinna być zainteresowana tematem, uważała, że przesadzamy. Wydaje mi się, że argumentowano, że tych incydentów nie ma zbyt wiele, a my dodatkowo psujemy obraz „otwartego” i „przyjemnego” miasta. Miasto jest aglomeracją, w której wiele różnych grup ma swoje interesy i stara się o nie walczyć, pod warunkiem, że czuje się wystarczająco podmiotowo. Czy jest szansa we Wrocławiu na to, żeby grupy imigrantów, może właśnie imigranci z Afryki, miały na tyle poczucia podmiotowości, żeby wysuwać swoje postulaty i walczyć o poprawę jakości życia? O uwagę i zauważenie ich perspektywy? Trudno mi powiedzieć, czy będą walczyć, ale widzę, że po kilku latach współpracy z nami mają ochotę się zorganizować i działać na rzecz swojej wspólnoty. Cieszy mnie, że 21 sierpnia odbędzie się pierwsze spotkanie wrocławskiej sekcji Afryka Inaczej – organizacji, która działa już w Warszawie. Teraz przyszedł czas na działania we Wrocławiu i wspólne spotkania. Mam nadzieję, że z tych spotkań wynikną działania, które będą przekładać się na ich życie codzienne. W jakimś zakresie będą mogli sami rozstrzygnąć. A jak może wyglądać twoim zdaniem przyszłość Romów rumińskich we Wrocławiu? Długo zabiegałyśmy o to, żeby usiąść i porozmawiać (z władzami miasta) o tym, co dalej ze społecznością naszych romskich sąsiadów. To się właśnie dzieje. Nie wiem, czy już można się z tego cieszyć, ale ja mam wiele optymizmu w sobie. Mam nadzieję, że stworzymy wspólnie grupę ekspertów, którzy będą z miastem mediować. Zorganizujemy konferencję, z innymi organizacjami i instytucjami, którym się udało pomóc migrującym Romom w Europie. W ten sposób mamy szansę na korzystanie z ich dobrych praktyk, ale również uczenia się na ich błędach. Że uda się opracować strategię eksperymentalną wsparcia Romów. Masz nadzieję, że Romowie rumuńscy staną się obywatelami Wrocławia? Tak, będą mieli szansę. Jeśli tego chcą, to będą mogli nimi się stać. Część z nich deklaruje chęć. Oni chcą tu zostać. Trzeba też zostawić przestrzeń dla Romów, którzy nie chcą wejść w system i chcą tak żyć – to też jest jest bardzo ważne. A co z wyobrażonym strachem przed zalewem Romów rumuńskich? Prasa często pisała, że dziś jest 80 osób, a za chwilę może być ich 180?


100

Biuro—— Wrocław

Michał, Hubert 03.08.2013, Hubert Kielan Michał Grzegorzek


Mieszkanie i miejsce pracy 101

Jest to strach nakręcany przez media. Romów rumuńskich jest skończona liczba, przy skali Europy jest to naprawdę mała mniejszość. Słowo zalew jest tutaj nieadekwatne. Oczywiście, że przyjadą następni. Dlaczego było mi tak łatwo wyemigrować do Londynu? Ponieważ byli tam moi przyjaciele. Byli moi znajomi, którzy sobie poradzili i pomagali innym. Masz ochotę przyjechać, bo tutaj jest łatwiej, będziesz mogła zarobić, mieszkać. To jest podobny mechanizm do migracji Polaków na Zachód, którym też nie zawsze udały się wszystkie plany i odnieśli ekonomiczny sukces. Jasne, że musimy się z tym liczyć, że tak może się stać, że jeśli wypracujemy na to jakiś dobry pomysł, to może się zdarzyć, że więcej będzie chętnych Romów do tego, żeby z tej szansy skorzystać. Rozumiem, że oni, biorąc udział w tym eksperymencie, mieliby możliwość stać się niezależni w zakresie, w jakim jest to możliwe w przypadku wielodzietnej rodziny, która potrzebuje też opieki zdrowotnej, bezpłatnej edukacji itp. jak wszyscy? Tak, stworzenia perspektyw również dla przyszłych pokoleń. W taki sposób, że będą mogli znaleźć pracę, rozwijać swoje umiejętności, które już posiadają lub zdobyć nowe. A nie tylko mieć możliwość pozostania we Wrocławiu. Żeby kolejne pokolenia miały coś więcej niż tylko opcję siedzenia pod kościołami. Dziękuję za rozmowę.


102

Biuro—— Wrocław


103


104

Biuro—— Wrocław


zdjęcie obok i na poprzedniej stronie: Stanisław Sielicki – ur. 1958, z wykształcenia biolog; w latach 90. członek wrocławskiej grupy Luxus, fotograf; zdjęcia, które wykonuje od lat 70. dokumentują w chłodnej, obiektywizującej estetyce miejski pejzaż, znajomych i wydarzenia

Trasy piesze


O co kaman? Śmierć Marka Bieronia, Hapenera – jego pogrzeb, jako jedna z tych przyjemności, które z przełknięciem śliny sobie odpuściłem – jakoś zbiegły się z tym, że pod prawie modną knajpą spotkałem Krzysztofa Kłosowicza, Kamana, i w parę sekund prawie mi się wyświetliły zerowe lata, bieganina z wywalonym jęzorem, idiotyczne poczucie sensu życia i inne takie atrakcje, jak spacer od siebie ze wsi jeszcze wcześniej, i wchodzenie z lasu pod Psim Polem w funebralne światła cmentarza na Kiełczowskiej; jakby się do miasta wchodziło źle policzonym wydrożem, sztolnią przez cmentarz z muzyką, do pętli N-ki jak do miejsca umówionej albo po prostu nadarzającej się ewakuacji; próbowałem już paru ludziom wcisnąc ten kit, zaczątek mitu o Psim Polu jako przejściu cmentarnym do dopiero ożywającego terroir miejskiego, które po przekroczeniu Widawy mazi się spod nóg na oczy z najoczywistszą niechęcią, jak w tej głupawej historii o myjni i serwisie samochodowym zaraz za Shellem, po drugiej stronie od Korony, ale jeszcze przed furtkami do sklepów, gdzie na froncie z szyb widniał pierwotnie napis WYMIANA OLEJU, z którego odpadła czy też znalazła się w miejscu wybitego okna litera A, i moja pijana i głodna wyobraźnia w jej miejsce wykładała jak w grach planszowych literę O, i tak wtaczałem się nocą czy dniem do miasta, którym starałem się gardzić, i którego częścią coraz mocniej byłem: jak głupki poszliśmy z Czahą na grób Wojaczków, Andrzej, lekarz, umarł niewiele wcześniej, nie można było unieść płyty pierwszego brata, żeby dosunąć doń drugiego: skremowano więc jego ciało i wepchnięto urnę najdalej, jak się dało: myślałem o tym jak o próbie montażu lampki w jakiejś osypanej grocie, żeby choć oświetlić pierwsze jej metry, skoro nie można dostać się dalej, albo, jeszcze bardziej, o dostarczaniu światła dziecku, które utknęło w studni albo spuście gnojownika i jeszcze się nie zaczadziło: na grobach braci spotkaliśmy nieformalną wdowę po Andrzeju, przynosiła nam potem słoiki na ogórki na skłot, bo nie wiem, dlaczego, powiedziałem jej, że tego potrzebujemy najbardziej. Stała tam też sztofka wódki z liściem jesionu na wierzchu, jakiś dureń przychodził tam pić z Rafałem. Było tego za mało i za daleko, żeby po to jeździć, ale opcja czterdziestu czy pięćdziesięciu gram jesionówki jako konsumpcyjna ostateczność zagnieździła mi się we wspomnieniach, których próbowałem dokonywać na przykład ustami; nie znałem jeszcze smaku miasta i czasami wydawało mi się, że jego

tekst: Konrad Góra – ur. 1978, poeta, laureat turnieju im. Rafała Wojaczka (1998, 2007), nominowany do nagrody Silesius (2012), autor tomów poezji „Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem” (2008), „Pokój widzeń” (2011), „Fasolka po brytyjsku – nr 1” (2011) i „Siła niższa (full hasiok)” (2012)


Trasy piesze 107

powietrze potrafi mieć konsystencję rozgotowanych kartofli czy zupy porowej w podpleśniałym chlebie, pracowały jeszcze oba browary, w ich okolicach snuły się szarfy woni słodu i folii, bo tak z daleka trefi spirytus, foliowym workiem po azofosce. Ale komu miałem ten tryb łączenia przyszłości z teraźniejszością narzucić? Oprócz mnie na skłocie mieszkał tylko jeden człowiek ze wsi, Groszek; spotkałem go na dniach, po latach w tej samej tancbudzie co Kamana, przyjechał na koncert Diamandy Gallas. Wtedy razem zbieraliśmy drewno po śmietnikach i wzdłuż Odry. Potem pokłóciliśmy się prawie na śmierć i życie. Wyjechali we dwójkę, oczywiście nie przeze mnie; mieszkali w samochodzie w Szwajcarii, Francji i pewnie Holandii. W bagażniku wozili snopek z grzybnią boczniaka. Jeśli o to chodzi, to na targu hurtowym przy Obornickiej rolnicy codziennie wyrzucali warzywa skrzynkami, kartonami, wiadrami. Nic nie mogły wskórać u nich kobiety, od razu wyzywali je od kurew. Przyjeżdżałem tam wózkiem pod rower. Raz na jakiś czas na płycie targowiska umierał bezdomny albo i pracownik jakiejś hurtowni korzenia i pomidora; wtedy dostawałem handlowy towar prosto do wózka. Zimą marzły wystawy, tyle że kartofle robiły siłę czysto bimbrowe. Pierwszy raz w dwudziestodwuletnim życiu jadłem bakłażany, potem szparagi i awokado. Wróciliśmy – po rocznej przerwie po końcu skłotu Rejon – do rozdawania zupy w parku, przerzuciliśmy się z Placu Wolności na Plac Staszica, i ileś lat brano nas za krisznowców, którzy wycofali się stamtąd dwa lata wcześniej, po wyprowadzce na Psie Pole, które tylko dla mnie było źle wyrysowanym cmentarzem, jakiś człowiek zobaczył w nim filię Łodzi, nikogo innego moja wizja nie kupiła. Ktoś tam łapał stopa i tyle. W 2000 roku przestałem pisać wiersze i chodzić na turnieje. Cenie urodziło się czternaście szczeniaków, w tym dwanaście żywych, jej wlaścicielka była chora psychicznie i groziła komuś nożem w ciemnościach. Założyliśmy dla nich nowy skłot, przy Ptasiej. Był grudzień, szczeniaki miały po trzy tygodnie. Przy ścianach zamarzała para i warzywa. Nie wiedziałem, że cytrusy wyzębiają i w największe mrozy żywiłem się mandarynkami. Z kolumny przewodu wentylacyjnego postawiłem amatorski piec, właściwie ognisko na dwóch cegłach, z wlotem do komina. To było jak zadanie wojenne, musieliśmy utrzymać się trzy tygodnie. Z dwunastki szczeniaków, jedno, ruda suczka, było w typie tamtych dwojga martwych i pozostałe odrzucały ją z kręgu. Stała przed moim idiotycznym pseudopiecem i ogrzewała kolejno lewy bok, prawy bok, przód, tył. Kiedy wygasało, kładła się w popiele. Przypomniała mi się legenda Kali Gandaki. Bogini nędarzy, która mieszka z nimi na wysypiskach i kocha się z trędowatymi. Nazwałem ją Kali i zabierałem do łóżka. Mnie też było cieplej. Potem oddałem ją pewnym ludziom ze wsi. Skonała z mrozu zeszłej zimy. Ludzie, którym udało się wmusić te szczeniaki, brali nas za ostatnią patologię, która poiła je piwem, na dźwięk odbijania puszki czy butelki dostawały pierdolca; w rzeczywistości stać nas było na piwo tylko wtedy, kiedy znaleźliśmy tyle mięsa, żeby wystarczyło dla Ceny i zarobiliśmy na złomie i kartonach na żarcie dla szczeniaków: libacje były sygnałem wyżerki. Po piątym czy szóstym podpaleniu przez okoliczną giterkę mołotowami czy po prostu szmatami


108

Biuro—— Wrocław

w ropie zrzutów choinek i innego badziewia opałowego pod ścianami, policja z zarządem kamienic eksmitowała nas za stwarzanie ryzyka pożarowego. Szczeniaki zdążyliśmy odchować i wydać. W lutym 2001 pękł mi woreczek żółciowy i na kilka tygodni trafiłem z kilkutygodniową Kali do wspomnianych ludzi ze wsi. W ten sposób przepiłem i przegapiłem eksmisję skłotu na Kromera, której dokonano w nocy z 26 na 27 marca w ramach egzaminu trzeciego roku elewów szkoły policyjnej. Wtedy chyba zagrało na granicy powagi. Przed atakami na WTC można jeszcze pobiegać po ulicach i poprzepychać się z policją. Wróciłem w prawdziwe wrzenie, załoga z Ptasiej pogodziła się z Kromerowcami, szukano nowego pustostanu, kiedy ktoś zaparł się z powrotem na Kromera 6a. To pewnie był błąd, poniosła nas honorówka – w nocy z 12 na 13 maja wróciliśmy do pustostanu bez prądu i bieżącej wody, co gorsza w oficynie gęsto zamieszkanego podwórza. Coś aktywnego działo się tam pięć czy sześć lat, potem drugie tyle trwała typowa agonia skłotu mieszkalnego. Co ciekawe, bardzo szybko pojawili się tam zielonoświątkowcy z młodzieżowego ruchu do nawracania punków i anarchistów, o korzeniach z samej Holandii. Przybyła też najdziwniejsza i, w toku historii, jedyna istotna postać tego miejsca, niejaki Młody, szybko nazwany Młodym z Kromera. Osiemnastoletni, wychowany na jakimś wojskowym osiedlu, o poglądach skurwysyna i Mesjasza, wyglądał i poruszał się jak drzewo albo trup wybity z lodu, któremu dołączono mechanizm przekładania stóp i rzadkiej, niczym dokonywanej siekierą, gestykulacji. Na jakimś śmietniku znalazł półtorametrowej wysokości plastikową półkę sklepową i póki nie zmieliła mu pleców, używał jak plecaka, w zasadzie przesuwał się od śmietnika do śmietnika za puszkami i makulaturą jak zwierzę z gatunku, który w tym pokoleniu opuścił swoje tory ewolucyjne. Z poglądów był prawicowcem i za to jakiejś jesieni go wyrzuciliśmy: a potem poszedłem szukać go po ulicach. Znalazłem u pierwszych czy drugich sekciarzy chrześcijańskich. Z tego, co wiem, obecnie jest cieciem pola paintballowego i żywi się literaturą. Nie widziałem się z nim od pierwszych dni po Smoleńsku, kiedy to wpadliśmy na siebie pod jakimś kontenerem na makulaturę. Poglądów nie zmienił: póki nie zgubiłem telefonu, bombardował mnie – czasami kilkunastoma dziennie – esesmesami w stylu „ilu ludziom zrobiło się lepiej od zaangażowania Szczepana Kopyta”. Ze starszymi łączyła mnie Galeria OBOK Marcina Harlendera i Grażyny Wilk. Marcin malował białe kreski na deskach z różnych skrzynek, a ja, wpierw amatorsko i jeszcze z Groszkiem, a w miarę rodzenia się kolejnych dzieci – doszli do piątki – coraz profesjonalniej i coraz bardziej sam przywoziłem im warzywa i piłem z Marcinem piwo. Zrobiłem tam największe nieuświadomione świństwo w życiu: na jakiejś posiadówce czy wernisażu nieznana mi wtedy dwudziestoparoletnia panna wzięła do ręki kulę z padającym w środku w środku śniegiem i spytała idiotycznie dla mnie poważnym tonem: „- Ciekawe, jaka przyszłość mnie czeka?” – a ja odpowiedziałem jej cytatem z pierwszych klatek „Osiedla Swoboda”, kultowego wtedy komiksu: „- Ty nie masz żadnej przyszłości, kobieto”. Dziewczyna wybiegła trzaskając drzwiami. Ktoś mi powiedział, że ma białaczkę. Co jakiś czas przychodziły samobójstwa, rzadziej


Trasy piesze 109

inne śmierci. Zaczęło się od dziewczyny z grupy antyeksmisyjnej, która rzuciła się z okna swojego mieszkania na siódmym czy ósmym piętrze; ktoś, pewnie ja, dorabiał legendę o topoli, którą złamała upadkiem. To był przedostatni pogrzeb, na który poszedłem. Potem w Berlinie zaćpał się z żółtaczkowych bóli jeden z założycieli Kromera, które swoją drogą nie dorobiło się żadnego imienia; ludzie z jego pierwszej załogi mieli z berlińskiego schroniska odebrać jego psa, inną sukę Ceny, oczywiście, nic z tego nie wyszło. Potem dwaj kumple zginęli w wypadku samochodowym w Skandynawii, gdzie pojechali pracować: i wtedy poczułem, że kobiety nie dają już rady, a to musi być początek końca. To byli naprawdę ważni kolesie, jeden rozkręcał galerię, drugi po prostu był. Reszta tych historii jest za świeża, żeby je odrabiać, a niektóre nigdy nie przestaną być świeże, jak choćby ta o czternastoletnim dzieciaku z podwórka CRK-a, kibolu Śląska, łączniku z dresami w okolicach, który przychodził do Jedzenia Zamiast Bomb pomagać w gotowaniu, za torbę warzyw dla matki i rodzeństwa, którą i tak dostałby za darmo, aż jakiejś soboty zginął, wypadając z pociągu przy gówniar-skich zabawach z szalikami, w drodze na mecz skumplowanej z nimi Miedzi Legnica. Inne znowu mnie nie dotyczą. Były też historie na balansie groteski, typu ktoś poszedł siedzieć i wrócił jako Jehowita. Jest też zadawniona, jeszcze z lat 90., w zasadzie wysypana i zmyślona, legenda o zamianie mordercy z ofiarą: jakiś znany załogant, w bójce i przy tylko swoich świadkach, zabił świeżo przybyłego; wieść o morderstwie i aresztowaniu wróciła do ludzi. Jego kumple, żeby ratować jego honor i wyjaśnić zniknięcie, martwego zrobili z niego, ze świeżaka mordercę. Nigdy w tę nie wierzyłem i zawsze wydawała mi się konieczna do postawienia. Wrocław, oczywiście, jest alternatywny, posiada Rynek z Ratuszem, dokąd kiedyś wywoziłem w kartonach szczury łapane żywcem w piwnicach i pod spiżarnią Kromera; Galerię Dominikańską, gdzie na rampie rozładunkowej ochroniarze skopali na śmierć złodzieja wódki, posiada Odrę, gdzie ludzie chodzą się opalać, a której brzeg jest obecnie czyszczony z ziemi; cały alternatywny Wrocław sprawia wrażenie czyszczonego z ziemi; browarów już nie ma, Jedności Narodowej pachnie wirem osobówek, między którymi bezszelestnie brodzą powietrzem czeskie tramwaje, w których nie sposób pić i spać. W piekarniach co prawda jeszcze palą oponami, ale to już tylko zastraszona patologia, cwaniaczkowie po naprawdę nietypowych wyrokach. Kolega niedawno wynajął magazyny od jakiegoś biznesmena; nazajutrz spotkał go o szóstej rano w czarnej rękawiczce obierającego miedziane kable z gumy; typ przez noc przerżnął czynsz na automatach. Bardzo ciekawi mnie ten obcy mi, kompletnie alternatywny Wrocław, który nam szykuje i stolicę kultury, i igrzyska sportów nieolimpijskich, a szczególnie różne wybory. Jest podobny do jeszcze jednego Wrocławia, najbliższego jego trzewiom, kanałom i przejściom między ścianami ze sklejki, blachy i ocieplenia. Wrocławia dwóch milionów. Jeśli kilkadziesiąt razy wypłoszałem tu z różnych miejsc szczury – w tym matronę wielkości jamnika z następnym pokoleniem widocznym przez sierść brzucha, to ze śmietnika na Leśnicy spłoszyłem kiedyś jenota. W ogóle Leśnica to bardzo alternatywny Wrocław, altanowi bezdomni zbierają tu gałęzie, a nie deski, szkło


110

Biuro—— Wrocław

od dawna jest skupowane na wagę, knajpy mają sznyt dworcowo-komisaryjny, a nie burdelowy, i taką też ją sobię roję, przeszedłem Wrocław od urojonego funebrum na Północy po równie urojone gardens na Południu, wszedłem weń nocą, opuszczam upalnym południem i, żeby było głupiej, opuszczam go do Wrocławia, tak jak idee i nadzieje opuszcza się dla zagłębienia w ich trzewia, w wymiona oleju.


Trasy piesze 111

zdjęcia: Dominik Podsiadły – ur. 1967, autor obiektów, obrazów, rysunków, obiektów i projektów sieciowych, na których formę duży wpływ wywarło dzieciństwo spędzone w Afryce; w latach 90. współtworzył grupy: NEUE GOTHIK ART, JUJU HOUSE, DDR.; swoją sztukę określa jako postapokaliptyczne voodoo


112

Biuro—— Wrocław


Trasy piesze 113


114

Biuro—— Wrocław


Trasy piesze 115


Trąd Trąd Czermień spojrzał na zegarek. Było już pięć po wpół do siódmej. Fala pieszych na chodniku zgęstniała; wszyscy czekali na zmianę świateł. Wreszcie błysnęło zielone. Narożnik na moment opustoszał. Czermień podniósł oczy i na dwudziestu ekranach zobaczył nieruchomą twarz utopionej dziewczynki. Akcję swojego opowiadania Ścibor-Rylski umieścił w samym centrum Dolnego Śląska. Dla uwiarygodnienia opisywanych zdarzeń tekst najeżony jest wrocławskimi akcentami – nazwami ulic, placów i osiedli, gdzie główny bohater, poszukując brata, spotyka dawnych kolegów ze swojej kryminalnej przeszłości. Zdarza się również, że Rylski nawiązuje do kulturalnego życia Wrocławia początku lat 70., a wszystko to wkleja w gęstą siatkę ulic i knajp zatłoczonego śródmieścia, gdzie w ciągu zaledwie jednego dnia i jednej nocy Stanisław Czermień (grany przez Zygmunta Malanowicza) przegra walkę o swojego brata Witka. W podobnej scenerii osadzona jest ekranizacja opowiadania. Oglądamy mnóstwo scen nakręconych w miejskich plenerach Wrocławia początku lat 70. I choć film w wielu momentach odbiega od literackiego pierwowzoru, to zmienione bądź dodane sceny nie przeinaczają ogólnego, obyczajowo-miejskiego charakteru opowieści. To właśnie czyni „Trąd” wyjątkowo ciekawym materiałem w kontekście rozmyślań nad lokalnością, rozumianą na użytek tego tekstu jako bycie u siebie, w swojej dzielnicy, na własnym chodniku, wydeptanym przez tych, którzy byli tu wcześniej – właśnie w latach 70. Mieszkańcy ówczesnego Wrocławia nie mogli sobie pozwolić na podobny luksus. Sprowadzili się na wykarczowaną ziemię, która po przesunięciu kreski granic znalazła się po dostępnej stronie. To oczywiste, że nie oglądali nigdy filmów nakręconych w Breslau, szukając kawałków własnego świata, własnej historii. Przeżycie filmowe pozwala zobaczyć to, czego już nie ma. Wytwórnia Filmów Fabularnych Epoka Edwarda Gierka to czas, w którym społeczeństwo wkracza w nową, kolorową jakość. Być może to pierwszy moment, kiedy mentalne obciążenie horrorem II wojny światowej wypierają zwykłe, codzienne potrzeby spod znaku małej stabilizacji. To również czas na rozluźnienie i masową rozrywkę, która niekoniecznie musi wspominać walkę z okupantem. W zbiorowej świadomości lata 60. reprezentują czterej pancerni i Kloss a lata 70. – czterdziestoletni inżynier Karwowski. Rodzima produkcja filmowa jest odpowiedzią na potrzeby

tekst: Maciej Bączyk – ur. 1977, z wykształcenia kulturoznawca, zajmuje się fotografią, działaniami o charakterze projektowym („Niewidzialna mapa Wrocławia” – zrealizowana wspólnie z fotografem Karolem Krukowskim i 16 niewidomymi mieszkańcami miasta), instalacją i twórczością dźwiękową; jest członkiem performersko-muzycznej grupy Małe Instrumenty.


Trasy piesze 117

nowego, powojennego społeczeństwa. Katalog filmów nakręconych w stolicy Dolnego Śląska jest całkiem spory – ale nie aż tak duży, żeby już na samym początku zaniemówić z chęci powiedzenia wszystkiego naraz. Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu to miejsce, gdzie w pierwszej kolejności warto skierować swoje kroki (podobnie jak robi to bohater „Trądu” – zaraz po opuszczeniu aresztu). – Pod Halę Ludową – powiedział Czermień i usiadł obok niego. (…) – Gdzie cię wysadzić? – zapytał pucułowaty. – Przy filmie. – Idziesz się angażować? – Już to zrobiłem. Gram pozytywnego kolejarza, który daje zarobić bidnemu koledze z sanitarki.

Trąd reżyseria: Andrzej Trzos-Rastawiecki Scenariusz na podstawie opowiadania „Trąd”: Aleksander Ścibor-Rylski muzyka: Tomasz Stańko premiera: grudzień 1971 r. atelier i laboratorium: Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu

Gdyby faktycznie Stanisław Czermień zaangażował się do filmu, miałby szansę pojawić się w jeszcze kilku kryminałach i filmach obyczajowych, zrealizowanych we Wrocławiu na przełomie lat 60. i 70.: „Morderca zostawia ślad” (1967) – reż. Aleksander Ścibor-Rylski, „Złote koło” (1971) – reż. Stanisław Wohl (scenariusz: Aleksander Ścibor-Rylski), „Zaraza” (1972) – reż. Roman Załuski, „Anatomia miłości” (1972) – reż. Roman Załuski, „Bułeczka” (1973) – reż. Anna Sokołowska, „Pies” (1973) – reż. Janusz Kondratiuk, „To ja zabiłem” (1975) – reż. Stanisław Lenartowicz. Oczywiście WFF ma na swoim koncie dzieła wybitne, jak choćby „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa albo „Popiół i diament” Wajdy, ale nas interesują filmy przeciętne i osadzone w aktualnych dla ich powstania realiach. Powinny posiadać, podobnie jak „Trąd”, charakterystyczny wrocławski idiom i zawierać dużą ilość zdjęć plenerowych (takie warunki spełniają wyżej wymienione tytuły, może jedynie z wyjątkiem krótkometrażowego „Psa”, którego akcja w całości rozgrywa się w sedesowcach na Placu Grunwaldzkim). Każdy z nich mógłby stać się, w gruncie rzeczy, przedmiotem odrębnej analizy. Wszystkie powstały w momencie, w którym Wrocław, uwalniając się od uspokajającej baśni o odzyskanych piastowskich ziemiach, zaczyna ujawniać symptomy choroby nowoczesności. Na nasze potrzeby jednak proponuję wycieczkę w głąb filmu „Trąd” (z pewnymi dodatkami – jak to się później okaże). Potraktujmy film Trzosa-Rastawieckiego jako punkt wyjścia do spotkania z miastem, jego klimatem i zupełnie świeżą, 25-letnią historią. Przyglądajmy się uważnie zdjęciom zrealizowanym przez Antoniego Nurzyńskiego, obserwujmy drugi i trzeci plan. Spróbujmy wypatrzeć to, co widać z okien mieszkań bohaterów filmu lub co w szybkim tempie przelatuje nam przed oczami, kiedy Czermień śmiga Skodą 1000MB (1000 małych błędów) przez centrum. Zwróćmy uwagę na wizję miasta, wykreowaną przy pomocy montażu i doboru planów zdjęciowych. Wyławiajmy z dialogów adresy, dzielnice i inne miejskie wskazówki. Wreszcie podążajmy równolegle tropem opowiadania,


118

Biuro—— Wrocław

na podstawie którego powstał film. Dzięki temu na obrazy filmowe nałoży się dodatkowa warstwa – w niektórych przypadkach synchronicznie, w innych kontrapunktowo. Wycieczka przez Wrocław z początku lat 70., śladem szantażystów trudniących się nakłanianiem nieletnich do nierządu, to propozycja poszukiwania miasta, które dopiero zaczyna budować własną tożsamość. Odra – Oszczędzę panu tego – powiedział głucho Budny. (…) Piętnaście lat i może kilka miesięcy. Śmierć nastąpiła wskutek utonięcia. Ekran znowu błysnął światłem. Teraz ukazała się na nim szeroka panorama Odry w pobliżu Młynów. Most, puste nabrzeża, głuche domy przy ulicy Księcia Witolda. I wzburzony nurt, który wyrywał się z otwartej śluzy. Gdyby szukać filmu surrealistycznego z Wrocławia lat 20., to materiały operacyjne Milicji Obywatelskiej, które porucznik Traszka i kapitan Budny wyświetlili Czermieniowi w komendzie przy ul. Łąkowej, wydają się idealne (7’20’’–8’37’’). Mocno kontrastowy obraz, stylizowany przez operatora na amatorską robotę, ukazuje wyławianie ciała zamordowanej dziewczyny z Odry. Najpierw widzimy miejsce, w którym znaleziono zwłoki – na schodach stoi funkcjonariuszka milicji – w tle widać most łączący Podwale z ulicą Mostową. Następnie milicja holuje topielca. Na brzegu czeka dwóch ludzi w czarnych płaszczach i kapeluszach. Ta scena mogłaby z powodzeniem znaleźć się w „Antrakcie” René Claira lub na obrazach René Magritte’a. W tym przypadku trudno mieć © Studio Filmowe Kadr


Trasy piesze 119

problemy z umiejscowieniem planu zdjęciowego. Węzeł wodny przy Moście Pomorskim. Aktualnie trwa jego modernizacja i już teraz widać, że oryginalny wygląd ulegnie zmianie. Z miejsca, w którym MO wyłowiła ciało, mamy świetny widok na ceglany budynek południowej elektrowni wodnej z 1924 roku, zaprojektowanej przez samego Maxa Berga. Po opuszczeniu aresztu przy Łąkowej i załatwieniu kilku drobnych spraw w mieszkaniu swojej dziewczyny właśnie tam udaje się Czermień. Snuje się po wybetonowanym nabrzeżu, gdzie kilka dni temu wyłowiono ofiarę. Jednak tym razem do ujęć z okolic Mostu Pomorskiego doklejono jeszcze zdjęcia z Portu Miejskiego na Kleczkowie (17’28’’–8’12’’). Kto nie zna Wrocławia, nie zauważy tego karkołomnego topograficznie połączenia. Niemniej ujęcia dobrze się z sobą montują i w połączeniu z muzyką Stańki tworzą bardzo rasowy klimat. Przy tej okazji warto namówić wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć Wrocław z nowej, mniej znanej perspektywy, do skorzystania z możliwości, jakie daje Odra i jej zakamarki. Wycieczka łódką lub kajakiem po rzece to temat na zupełnie odrębną opowieść – jakkolwiek warto w tym miejscu zasugerować i taką możliwość. Z uwagi na dziesięciolecia gigantycznych zaniedbań infrastruktura wodna Wrocławia może nas przenieść w czasy dużo odleglejsze niż lata 70. Knajpy, bary i kluby Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, plac Kościuszki

Swoich dawnych kolegów Czermień spotyka w EMPiK-u przy placu Kościuszki, dziś – w lipcu 2013 roku – spotkałby ich w dyskoncie Biedronka. Na przełomie lat 60. i 70. EMPiK sąsiadował z galerią Pod Moną Lizą, miejscem prowadzonym przez Jerzego Ludwińskiego, szczególnie ważnym dla wrocławskiej sztuki konceptualnej. (Archiwum Jerzego Ludwińskiego możemy oglądać od 26 lipca tego roku w Muzeum Współczesnym Wrocław). Odwrócił się, podszedł do drzwi po drugiej stronie i ostrożnie je uchylił. Mieścił się tam spory przedsionek, prowadzący do czytelni czasopism. Co pewien czas urządzano w nim galerię dziwactw plastycznych pod wezwaniem Mony Lizy. Tego dnia królowały tam gigantyczne liczydła i czarne, zawieszone na nitkach tablice, gęsto nabite metalowymi szpilkami; na niektórych szpilkach tkwiły czerwone kostki. Były to „układy otwarte”, do których zwiedzający mieli prawo wkraczać zgodnie ze swoim upodobaniem, to znaczy wolno im było przesuwać kulki na liczydłach lub też przenosić czerwone kostki z jednego gwoździa na drugi i w ten sposób współuczestniczyć w akcie plastycznego tworzenia. Na razie chętnych było niewielu (…). Wszystko wskazuje na to, że Czermień spotkał się z Matusiakiem (Witold Pyrkosz) i Kunzem (Henryk Hunko) na wystawie „Układ Otwarty” Wandy Gołkowskiej (profesor szkoły plastycznej we Wrocławiu). Niestety w tym przypadku twórcy filmu wybrali zgoła odmienny wariant i spotkanie starych


120

Biuro—— Wrocław

znajomych umiejscowili w tramwaju zmierzającym w kierunku Stadionu Olimpijskiego (wzdłuż alei Ludomira Różyckiego i Parku Szczytnickiego – aktualnie trasę tę obsługują tramwaje linii: 9, 17 i 33+) (28’37’’–31’13’’). Scena w tramwaju ujawnia niebezpieczne praktyki ówczesnych podróżnych – wsiadanie i wysiadanie w biegu – oraz stary model tramwaju z charakterystycznymi rozsuwanymi drzwiami i siedzeniami z drewnianych szczebelków. Trasa tramwajowa wzdłuż Parku Szczytnickiego ma tę zaletę, że przy stosunkowo niewielkiej dozie wyobraźni pozwala poczuć się, jakbyśmy jechali tramwajem przez las. To surrealistyczne doznanie możemy zwieńczyć wizytą na Stadionie Olimpijskim w poszukiwaniu monumentalnych przejawów architektury III Rzeszy. Klub muzyczny – koncert zespołu Romuald & Roman

Przed obejrzeniem filmu dowiemy się, że mamy do czynienia z kryminałem skoncentrowanym na dość mało popularnym w PRL-owskiej kinematografii temacie. Praktyki grupy przestępczej polegały m.in. na: zmuszaniu do nierządu, gwałcie zbiorowym i szantażu, a wszystko to w odniesieniu do osób, których wiek podpowiada użycie słowa – pedofilia. Film to raczej przeciętny. Dla wielu widzów jego głównym atutem może okazać się muzyka Tomasza Stańki. Początek lat 70. to jeden z lepszych okresów w jego twórczości. Czy ścieżka dźwiękowa z „Trądu” pojawi się kiedyś na płycie? (Pytanie o tyle zasadne, że trąbka Stańki to nie jedyna muzyczna atrakcja, na jaką natrafimy w filmie.) Krótka wizyta w barze samoobsługowym kategorii drugiej na Dworcu Głównym PKP (54’59’’–56’44’’) pozwala przypomnieć sobie czasy, kiedy dworzec tętnił życiem, a swoboda handlu i spożycia była tak duża, że piwo lane z kija można było wypić bezpośrednio na peronie. Czermień po raz kolejny spotyka się tu z Tusiem (w pierwowzorze literackim ich spotkania odbywają się w kościele Marii Magdaleny oraz w pobliżu Opery Wrocławskiej), by po chwili trafić w samo centrum rozrywki klubowej. O ile w filmie zamiast „Układów Otwartych” Wandy Gołkowskiej zobaczymy wnętrze tramwaju, o tyle nieco później natrafimy na scenę, której nie znajdziemy w opowiadaniu Ścibora-Rylskiego. Rekompensatą za wycięcie z kadrów wrocławskiej sztuki konceptualnej jest pełen ognia występ zespołu Romuald & Roman (56’44’’–60’00’’). Gdzie odbywa się koncert? Podpowiedź może stanowić charakterystyczna mozaika za plecami muzyków, a są nimi: Romuald Piasecki, Roman Runowicz, Kazimierz Cwynar i Ryszard Sroka. Wszystko się zdarzyć może w ciągu jednej nocy, śpiewa Runowicz i rzeczywiście akcja filmu wchodzi w kulminacyjną fazę. Jeszcze tego wieczoru Czermień spotka swojego brata Witka i podejmie próbę wyciągnięcia go z poważnych tarapatów. Piosenkę „Gdyby przebaczać mogli wszyscy” znajdziemy na płycie wrocławskiego zespołu NURT (Aleksander Mrożek, Kazimierz Cwynar, Ryszard Sroka i Roman Runowicz). Znakomita płyta z roku 1973, łącząca żywiołowego rocka, niezłe teksty i freejazzowe frazy Tomasza Stańki, stanowi kolekcjonerski rarytas (mowa oczywiście o winylo-

Wanda Gołkowska, praca z wystawy Układ otwarty w galerii Pod Moną Lisą 1967 r.


Trasy piesze 121

okładka EP NURTU

© Filmoteka Narodowa

wym longplayu, który nigdy nie doczekał się reedycji). Co jednak ważne w kontekście omawianego filmu, „Trąd” jest prawdopo-dobnie jedyną okazją do obejrzenia muzyków zespołu Romuald & Roman (oraz NURTU) w akcji, w momencie ich najintensywniejszej i zupełnie nowa-torskiej jak na owe czasy działalności. W końcówce sceny dostajemy błyskotliwą instrukcję, jak za pomocą widelca i szmaty opuścić zatłoczony klub, zwłaszcza, jeśli są w nim osoby, które bardzo chciałyby nas zatrzymać.

Tropem adresów i mieszkań W trakcie swoich miejskich peregrynacji Czermień spotyka się z panem Sitko – hodowcą psów z Kleciny. Po krótkiej wymianie zdań ujawnia właściwy powód swoich odwiedzin. Nie interesują go pudle... – Niech pan powie, panie Sitko, jak pan zamawia te swoje dziewczyny. – Jakie dziewczyny? – Te piętnastoletnie. – Panie, o czym pan gada? – Chcę dostać kontakt, po prostu chcę wiedzieć, u kogo kupuje pan te gówniary, nic więcej. – Panie, idź pan stąd, bo jak spuszczę na pana..., no spieprzaj pan, na co pan czekasz! (42’20”)


122

Biuro—— Wrocław

Jak łatwo się domyślić, Czermień nie korzysta z rady hodowcy, a wręcz przeciwnie – terroryzując go łańcuchem, wprasza się do mieszkania i nawet korzysta dwukrotnie z telefonu. Dzięki temu udaje mu się podjąć kolejny trop. Niestety, jak okaże się później, fałszywy. – Miałem dzwonić po pięciu minutach. – Tak. Podam panu adres, czy pan jest wozem? – Wozem. – To niech się pan nie śpieszy. Dziewczyna będzie o czwartej. – Dobrze, gdzie? – To jest na Gajowicach, ulica Grabiszyńska 16–22, czy pan zapisał? – Ja nie muszę zapisywać, proszę tylko o numer domu, mieszkania... – Trzecie piętro, mieszkania 25. – Pukać czy dzwonić? – Bez znaczenia. – Dziękuję. (45’15”) Zanim Czermień podjedzie wozem na Gajowice, przechadza się wolnym krokiem po kawiarnianym ogródku gdzieś w centrum Wrocławia. Gdzie? Być może przy placu Kościuszki lub ulicy Świdnickiej, być może w Rynku. Miasto się relaksuje, dochodzi szesnasta. Dużo ładnych dziewcząt przy stolikach, w modnych lokalach śródmieścia. Na drugim planie, w rolach statystów, ciągle te same osoby, które okażą się związane z bandą stręczycieli i szantażystów. Czermień rusza pożyczoną skodą na Gajowice i szybko orientuje się, że jest śledzony. Opowiadanie Ścibora-Rylskiego nie zawiera tej sceny. Być może uznano, że pościg samochodowy dobrze zrobi leniwej skądinąd narracji, podniesie napięcie i zagęści atmosferę wokół głównego bohatera. Nie do końca jednak wiadomo, kto i po co ściga Czermienia. Nie widać kierowcy ani powodów, dla których rzucił się w pogoń ulicami ścisłego centrum. Oto w pierwszym, dłuższym ujęciu widzimy ulicę Kuźniczą, którą główny bohater jedzie w kierunku kościoła Uniwersyteckiego. Po prawej stronie mija zakład optyczny (róg Kuźniczej i Nożowniczej). Zakład rodziny Daniluków istnieje od 1945 roku, ale w tym miejscu mieści się od 1968 roku, czyli od momentu, kiedy z Kuźniczej zniknął ostatni powojenny gruz. Skoda skręca, następnie przyśpiesza, by po chwili, jadąc ulicą Kotlarską, skręcić w Łaciarską i ponownie w Nożowniczą. Ulice, którymi ucieka Czermień, są kompletnie puste. Przy chodnikach ani jednego auta. Z dużą prędkością wbija się w niezwykle wąską ulicę Garbary, co dziś wydaje się równie abstrakcyjne jak tramwaj jeżdżący po lesie. Pościg kończy brawurowy wiraż na Wyspie Piaskowej. Skoda gubi swojego tajemniczego prześladowcę, skręcając gwałtownie z Mostu Młyńskiego w głąb wyspy. Tajemniczy kierowca pojechał dalej. Nie dowiemy się, kto nim był. Czermień jeszcze chwilę czeka w aucie (tu po raz kolejny słyszy pisk opon – tak jakby auto ponownie nadjechało Mostem Młyńskim i ponownie nie


Trasy piesze 123

© Studio Filmowe Kadr

skręciło tam gdzie trzeba) i upewniwszy się, że zgubił ogon, idzie na Gajowice. Z Wyspy Piaskowej na ulicę Grabiszyńską 16–22 szedłby około 30–40 minut, ale dzięki niezwykłym możliwościom montażu, odkrytego przez szkołę radziecką, już po kilku sekundach widzimy go, jak wjeżdża windą na trzecie piętro i szuka mieszkania nr 25. Trąd i Zaraza

spektakl Teatru Pantomimy „Odejście Fausta”, reż. Henryk Tomaszewski, premiera 1970 r.

Olbrzymi sklep radiotechniczny na rogu Świdnickiej i Oławskiej błyskał dwudziestoma ekranami telewizorów rozmaitej wielkości. Wszystkie nadawały program lokalny z Wrocławia. Przez szyby nie było słychać dźwięku; zresztą głuszył go nieprzerwany ruch na jezdni. Ale obraz na wszystkich był czysty i jasny: grupa aktorów z „Pantomimy”, powielona równocześnie dwadzieścia razy, falowała wokół nieruchomego Fausta.


124

Biuro—— Wrocław

W średniowieczu trąd był uważany za oznakę Bożego gniewu. Jakie grzechy mieli na swoim sumieniu bohaterzy filmu Trzosa-Rastawickiego, młodzi, długowłosi mieszczanie krążący między placem Kościuszki a Rynkiem? Początek i koniec filmu zamyka klamra dokumentalnych ujęć modnie ubranych dziewcząt wyłowionych z tłumu, które nieświadome morowego powietrza przemykają chodnikami. To już wyraźnie powojenne pokolenie osób urodzonych na początku lat 50. Film ani przez chwilę nie przywołuje kontekstu drugiej wojny, a i opowiadanie Ścibora-Rylskiego tylko w jednym momencie puszcza delikatne oko w tamtym kierunku: Dalej była wielka biała przestrzeń – puste wspomnienie po dzielnicy, która zniknęła stąd ćwierć wieku temu, w czasie walk o miasto. Dwadzieścia pięć lat później zakorkowane ulice, pełne bary i piwiarnie, milicja wyposażona w najnowsze techniki i narzędzia, sztuka konceptualna i ostry, gitarowy rock. W tekście Ścibora-Rylskiego piętrzą się modernistyczne osiedla i rwą strumienie samochodów: Piętnaście po czwartej był na Gajowicach. Osiedle, stanowiące dumę Wrocławia, tonęło w rtęciowym blasku. (…) Szwedzka winda zawiozła go na trzecie piętro. W tym klimacie tytułowy trąd to robak, który toczy umysły pierwszego powojennego pokolenia u progu obyczajowego rozluźnienia początku lat 70. Film bynajmniej nie kończy się happy endem. Ta choroba jest nieuleczalna, kara za grzechy, plaga, zaraza. Zaraza – W mieście jest zaraza. Co w tej chwili znaczą pańskie harmonogramy i plany?! Kto wie, ilu ludzi chodzi w tej chwili po ulicach i roznosi chorobę! Nie wolno czekać. – Jest pan pewien, że to czarna ospa? – Tak. – Zapasy szczepionki wystarczą w sam raz na potrzeby niewielkiej wsi, a nie półmilionowego miasta. – Pan nas wszystkich chce wpakować w aferę! – Lekarz powinien mieć wyobraźnię. Chcecie zobaczyć trupy na ulicach, żeby uwierzyć? (26’30’’) „Trąd” miał premierę w grudniu 1971 roku. Cztery miesiące później na ekranach kin pojawiła się „Zaraza”. Dramat psychologiczny Romana Załuskiego, zrealizowany na podstawie książki Jerzego Ambroziewicza. Mija dokładnie 50 lat od ostatniej epidemii czarnej ospy w Polsce i jednej z ostatnich takich epidemii w Europie. Od roku 1980 ospę prawdziwą uznaje się za całkowicie zwalczoną. 15 lipca 1963 roku ogłoszono we Wrocławiu stan pogotowia przeciwepidemiologicznego, a kwarantanna osób narażonych na kontakt z wirusem trwała jeszcze przez kolejne trzy miesiące. Film Załuskiego wpisuje się w popularny model kina katastroficznego, jednak grozę budzą głównie twarze pokryte charakterystyczną dla ospy

Zaraza reżyseria: Roman Załuski scenariusz na podstawie książki „Paraza”: Jerzy Ambroziewicz premiera: kwiecień 1972 r. atelier: Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu


Trasy piesze 125

wysypką i strupami. Film wzbudza dużo większe zainteresowanie z powodu miejskich plenerów Wrocławia początku lat 70. Pracownicy sanepidu i lekarze nieustannie krążą po Wrocławiu. Czasem z pomocą milicji wywlekają zaspanych ludzi prosto z łóżek, nocą, przy Świdnickiej, koło księgarni i Teatru Kameralnego. „Trąd” – 1971, „Zaraza” – 1972, a w tym kontekście rozgrzane miasto, pełne nieświadomych mieszkańców na zatłoczonych ulicach. Czarna ospa spada na nich jak egipska plaga – nikt nie chce uwierzyć w diagnozę doktora Adama Rawicza, który rozpoznaje u jednego z pacjentów objawy czarnej ospy, a potem sam na własną rękę ustala łańcuch epidemiologiczny. „Zaraza” to kolejny film i kolejna wielowątkowa opowieść. Znajdziemy w niej słoneczny roześmiany PRL, kolorowy KDM, ponure wnętrza wrocławskich szpitali, knajpę koło Mostu Zwierzynieckiego i pustą autostradę, po której główny bohater wraz z kierowcą (Bogusz Bilewski bez brody) pędzą w kierunku Bolesławca. Zarówno „Trąd”, jak i „Zaraza” nie doczekały się jak dotąd przyzwoitej, cyfrowej rekonstrukcji. Jak wiele innych, mniej znanych tytułów z PRL-u, pojawiają się z rzadka w telewizji i oczywiście internecie (dla wszystkich tych, którzy po zwalczeniu moralnych oporów zadowolą się mocno skompresowanymi kopiami zgranymi właśnie z telewizji). Dziwny, pełen intrygujących symptomów świat wrocławskich filmowych produkcji klasy B czeka na przyzwoity box DVD.

Czytanie miasta poprzez lokalną produkcję filmową nastręcza pewnych trudności. W związku z tym autor zwraca się z prośbą o zlokalizowanie dwóch miejsc, które nie dają mu spokoju: 1. Przy jakiej ulicy widzimy bramę nr 14, przy której Czermień skatował przechodnia? 2. Gdzie odbywał się koncert zespołu Romuald & Roman?



tekst: Jacek Zachodny

Wyspa


128

Biuro—— Wrocław

Co chce się zobaczyć, a co widzieć? Ważne miejsca przestały być ważne, przebijam się przez zapomnienie, które definiuje czas. Pamiętane krajobrazy, dźwięki i zapachy, z początku miłe i rozpoznawalne, w końcu stają się męczącą melancholią. Wyspa. Archipelagi rozproszone są po całym świecie. Każdy, kto bywa w takich miejscach, wie, że wyspy kierują się swoimi prawami. Ludzie je zamieszkujący najczęściej nie lubią władz zewnętrznych. Poprzez swoje wyobcowanie i otoczenie niewidzialnym murem, trudnym do przebicia dla ludzi z zewnątrz, tworzą pewną formę wspólnoty doraźnie jednoczącą się wobec zagrożeń. Widać to zwłaszcza podczas powodzi, kiedy to granica działań jest wyraźnie zaznaczona brzegami rzeki. Ludzie żyją blisko siebie, tworzą własne odrębne światy, które nawzajem się przenikają. Tolerują się, a to jest już podstawa wspólnoty. Jej członkowie, niczym w pierwotnym plemieniu, wiedzą o sobie prawie wszystko. Przez cienkie ściany przesączają się odgłosy miłości, delikatne regularne pojękiwania rozkoszy, dudniące słowa awantury o nic. Z ogrodów, przez otwarte okna, wraz z ptasim śpiewem, wpada śmiech i przekleństwa. Wyspiarze chcieliby wszystko mieć u siebie albo przynajmniej nanieść na swój teren skurczoną siatkę mapy świata. Ta wyspa nie różni się pod tym względem od innych – już sama jej nazwa, Wielka Wyspa, używana powszechnie od czasu Wielkiej Powodzi w 1997 roku, mówi sama za siebie. Teren zielony z boiskami pośrodku Sępolna to Maracana; Kilimandżaro to tutejsze określenie na ruiny niemieckiego systemu obronnego, tworzące wzniesienie o wysokości dwudziestu pięciu metrów, będące ulubionym miejscem ekstremalnych zjazdów rowerowych, a niegdyś szalonych wyścigów motocrossowych; Morskie Oko – naturalny duży staw położony na wysokości 116 metrów n.p.m., mętne kąpielisko znane w całym mieście; Stadion Olimpijski – mocno podupadły, niesamowity modernistyczny kompleks sportowy, a w jego obrębie monumentalny swego czasu Basen Olimpijski, obecnie zniszczony, pochłaniany przez roślinność; Pola Marsowe, największy płaski zielony teren w mieście, gdzie do sfanatyzowanego tłumu przemawiał Adolf Hitler; Ogród Japoński stworzony w 1913 roku przez entuzjastę Orientu hrabiego Hohenlohe i mistrza Mankichi Arai z Tokio, przywrócony do świetności przez ogrodników z Nagoi; Hala Stulecia – żelbetowy monument wpisany na listę UNESCO, obok niej Pawilon Czterech Kopuł i dawna Wytwórnia Filmów Fabularnych, obecnie zdewastowana; na terenie Pergoli ogromna multimedialna fontanna strasząca w każdy weekend ptaki z sąsiadującego parku; WuWa – zachowane po zorganizowanej w 1929 roku wystawie mieszkaniowej modernistyczne osiedle Niemieckiego Werkbundu; ogromne Afrykanarium na terenie zoo. Wreszcie Iglica, monumentalna stalowa szpica o wysokości 96 metrów przywieziona na Wystawę Ziem Odzyskanych w 1948 roku. Wszystko to nazwy wielkie, jakby mieszkańcy wyspy postanowili zgromadzić w jednym miejscu cały świat, jakby nie chcieli mówić: „Jadę do miasta coś zobaczyć” lecz woleli za to powiedzieć: „Idę na spacer”. Rzeczywistość wyspy poprzez jej bagienny klimat, wszędobylską wilgoć i regularne wylewy Odry, wylęgi nieprzebranych ilości moskitów i muszek

zdjęcia czarno-białe: Sonia Mielnikiewicz – ur. 1984, absolwentka filozofii i niderlandystyki na Uniwersytecie Wrocławskim, studentka Erasmus Universiteit Rotterdam, stypendystka Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego; publikowała w magazynach „Zwykłe Życieˮ, „Ultra Żurnalˮ, „Romka Magazineˮ zdjęcia kolorowe: Jacek Zachodny – ur. 1969, wrocławski artysta wizualny, autor multimedialnych instalacji, filmów, obrazów i akcji; w swoich pracach bada, w jaki sposób różne, odbiegające od zachodnich, koncepcje czasu, śmierci, końca i trwania określają współczesność.


Trasy piesze 129


130

Biuro—— Wrocław

stawała się przez lata coraz bardziej oniryczna i duchowa. Jesienne mgły przykrywają i otulają wszystko, zatrzymują czas, pochłaniają wszelkie dźwięki, wiosenne natomiast zatrzymują dym z kominów. Letnie niosą orzeźwienie i chłód, zimowe – melancholię i wrażenie odosobnienia. Roślinność wdziera się w każdy zakamarek. Zielony mech wypełnia szczeliny, które wykruszyła zima, bluszcze z desperacją imigrantów przekraczają zakazane szlaki chodników, wkraczają na ulicę, wędrują po chropowatych ścianach, zaglądają przez okna, próbując się wedrzeć do środka. Po nich wędrują mrówki pochłonięte codziennym wynoszeniem okruszków lub kryształów cukru, bezcennego towaru w ich rozległym państwie. W obrośniętych pnączem ścianach rodzą się ptaki i rozgrywają się tragedie, kiedy roztrzęsieni rodzice bezradnie patrzą, jak kuna pożera ich potomstwo. Przeszywający jazgot rozchodzi się po dzielnicy i tylko wtajemniczeni wiedzą, że właśnie teraz, w tym oto momencie, rozgrywa się dramat. Cały teren kipi od życia, grasują tu koty domowe, koty dzikie, szczury, nornice, myszy polne, żaby, jenoty, jeże, zapuszczające się między zabudowania nocną porą lisy, wiewiórki, szczury wodne i dziki. Niebo należy do ptaków, między innymi przelatujących nad głowami kluczy gęsi, które zwiastuje rozchodzący się w powietrzu gęgający szum. W oddali dostrzec można drapieżców, a niżej przelatującą czaplę w drodze na nocleg. W koronach drzew przesiadują sroki i sójki, jemiołuszki, słowiki, zięby oraz wszędobylskie szpaki wyjadające dojrzewające czereśnie. Dzikie gołębie, monogamiczni marzyciele, zawsze w parach, dumne i zdumiewająco inne od swoich ulicznych pobratymców. Kolonie wróbli w żywopłotach, głośne i emocjonalne, stada sikorek, jerzyki, jaskółki, a wysoko w koronach starych dębów grubodzioby. Stare domy oferują podparapetowe szczeliny, przyrynnowe dziury, porządne murowane dziuple. Zimą stada złożone z tysięcy gawronów przelatują nad głowami, tworząc na niebie niesamowity spektakl. Noc należy do sów, które nawołują się godzinami, pohukując lub wydając przejmujący złowrogi pisk. Z niedalekiego zoo w letnie noce dochodzi zapach dzikich zwierząt i lekko zachrypnięty ryk lwa. Nietoperze zachłannie krążą w nieprzewidywalnym locie, tworząc duże grupy i wydając dziwny, cykający dźwięk na granicy


Trasy piesze 131

ludzkiej słyszalności. Godowe bójki kotów pełne są jęków do złudzenia przypominających niemowlęcy płacz. Szalone walki kun, które w wirze starcia przelatują sczepione razem, nie zważając kompletnie na otoczenie. Nocne polowania. Rano w ogrodach znaleźć można kępki sierści, krew lub nadjedzone ptasie ciało ze śladami nierównej walki. Jeżeli człowiek odwróci się gdzieś na zbyt długo, wszystko w miejscu, od którego oderwał wzrok, zarasta i ewoluuje w zastraszającym tempie. Przyroda pochłania czas i pożera stare historie, zimowy wilgotny mróz rozsadza monolity przekonań, które miały być wieczne. Wszystko tutaj jest własną konstrukcją, prywatną wizją, indywidualnym pejzażem. To świat stworzony poza władzą, poza politycznymi systemami, realizowany przez co najmniej cztery pokolenia. Brytyjska koncepcja miasta ogrodu, zaadaptowana i zrealizowana przez niemieckich architektów i inżynierów, w trakcie wojny prawie niena-ruszona, zasiedlona przez uciekinierów ze wschodu, lwowiaków, wołyniaków, imigrantów z centralnej Polski, mieszankę ludności wiejskiej z wielkomiejską, koktajl tradycji, mowy i jej dialektów, nazw ciast i stylów estetycznych. Większość małych sklepików prowadzi zeszyt kredytowy. W sklepach się rozmawia, wymienia informacje o zaginionych kotach, o dzielnicy, prawi komplementy. Pijanych sąsiadów odprowadza się do domu, a przynajmniej sadza lub kładzie na ławce, ale nie dzwoni na policję – z sąsiadami się pertraktuje. Poniemieckie meble, fragmenty historii, tożsamości dawnych lat, cała ta przeszłość przelewa się na powierzchnię codzienności. Wieszaki na ubrania z nostalgicznymi inskrypcjami treści L. Prager, Herren – u. Knabenmoden Breslau 1. Albrechtstr. 51; Ring 41, Ecke Albrechtstrasse, Gebr. Gruttner / Breslau dźwigają XXI-wieczne koszule zawieszone w biedermaierowskich szafach; dzwonki – bitte drehen, miele – w starych drzwiach wejściowych, szczelina na listy – briefe, stare piwniczne kłódki, włączniki do światła. W kuchni znaleźć czasem można metalową, emaliowaną półeczkę z trzema pojemnikami, a każdy z napisem wykaligrafowanym frakturą Sand, Seife, Soda – w latach 30. standardowe wyposażenie kuchni w nowo oddanych mieszkaniach. Wciąż jeszcze żyją obywatele Breslau, mieszkańcy pamiętający Zimpel z czasów wojennego dzieciństwa – pojedyncze, stare i usychające drzewa. Co możesz tu robić? Być wnikliwym obserwatorem społecznego eksperymentu, a jeśli ci się znudzi jego wyjątkowe, ustabilizowane tempo, zwiedzaj ogrody, zagub się w kilometrach wąskich ścieżek, wejdź w środek tego miejsca. Może uda się poznać tubylców, bezcennych przewodników. Jeżeli nie, pocieszeniem będzie spacer pomiędzy fantazją a zaniedbaniem, umożliwiający kontemplację tysiąca koncepcji urządzania tutejszej przestrzeni. Uważaj, możesz osiągnąć błogi zastój. Występuje tu bowiem biotyczna struktura charakterystyczna dla wielu krajów Azji. Wszystko jest hand made. Do it yourself. Ogrody, domki, domy, szopy, budyneczki, murki, płoty, altany, domowe szklarnie, ścieżki, dróżki, drabinki dla kotów, szopy na drewno, trzepaki i parkingi, podjazdy, wiaty, kwietniki i karmniki, małe warsztaty na tyłach domów, pompy z wodą gruntową i skalne ogródki – większość


132

Biuro—— Wrocław

autorskiego pomysłu, zrobiona własnymi rękami. Mimo pozornego wrażenia chaosu i zaniedbania należy docenić fakt, że w przeciwieństwie do innych części miasta, tutaj mieszkańcy naprawdę decydują o obliczu miejsca, w którym żyją.


Trasy piesze 133




136

Biuro—— Wrocław


137 opracowanie kartograficzne: Marcin Siehankiewicz – ur. 1976, historyk sztuki, pracuje często w zawodzie, współtworzy wrocławską formację Norymberga współpraca: Marta Kozłowska

Mapa przedstawia rekonstrukcję obszaru wrocławskiej tzw. Wielkiej Wyspy w końcu XVIII wieku. Do jej wykonania wykorzystano szereg XVIII- i XIX-wiecznych materiałów kartograficznych, w szczególności trzy plany wykonane po 1790 roku. Podczas ich analizy wybrano punkty stabilne (łatwe do wyznaczenia na współczesnych mapach) i naniesiono na współczesny plan miasta, co było konieczne z racji niekartometryczności materiałów źródłowych (brak możliwości wykonania adekwatnych pomiarów odległości i powierzchni). Następnie metodą rekonstrukcji opartą na regresywnej analizie porównawczej szeregu map z XIX i początku XX wieku wykreślono pozostałe punkty i linie reprezentujące obiekty geograficzne, zarówno przyrodnicze, jak i antropogeniczne. Mapa zawiera poszczególne treści: – hydrografia: zrekonstruowano bieg Odry i Starej Odry, jej starorzecza, tak zwanej Czarnej Wody, jak również pozostałych, pomniejszych cieków i zbiorników obszaru; – wały: szczególną uwagę zwrócono na rekonstrukcję przebiegu wałów przeciwpowodziowych chroniących osiedla, uprawy i łąki; – pokrycie terenu: na mapie przedstawiono obszary leśne, łąki i pastwiska, posługując się specjalnymi sygnaturami nawiązującymi do charakterystycznego dla rękopiśmiennej XVIII-wiecznej kartografii sposobu przedstawiania pokrycia terenu, odpowiednio: gęsty las, rzadki las, zarośla, łąki; – sieć komunikacyjna: zrekonstruowano przebieg dróg i lokalizację ważniejszych przepraw w stanie z końca XVIII wieku; – osadnictwo: za pomocą sygnatur obrazkowych w jakościowy sposób ukazano osady w stanie w stanie z końca XVIII wieku, różnicując zabudowę mieszkalną od gospodarczej; zaznaczono również obiekty przemysłowe, takie jak cegielnie i wapienniki; na mapie oznaczono również usytuowanie zameczku myśliwskiego należącego do kapituły wrocławskiej; – toponimia: na podstawie źródeł kartograficznych zebrano zespół nazw hydrograficznych, polowych, jak i osiedleńczych z końca XVIII wieku, których pierwotne znaczenie podano, pomijając późniejsze polskie chrzty i rekonstrukcje toponomastyczne, – jako warstwę referencyjną zachowano współczesny plan Wrocławia, pozwalający na analizę współczesnego stanu pod kątem zmian i genezy poszczególnych elementów przyrodniczych i antropogenicznych, które polegały na przekształcaniu naturalnego obszaru zalesionego starorzecza na obszar gospodarki leśno-łąkowej, wraz z rzadką siecią osiedleńczą przede wszystkim małych folwarków, a następnie w teren parkowo-wystawowy oraz obszar osiedli jedno- i wielorodzinnych. Źródła kartograficzne: – [b.a.], [Wrocław], rękopis, ok. 1790, skala ok. 1 : 24 000 Staatsbibliothek zu Berlin - Preußischer Kulturbesitz, Kart. N 16398 – [b.a.], [Wrocław], rękopis, ok. 1790, skala ok. 1 : 24 000 Staatsbibliothek zu Berlin - Preußischer Kulturbesitz, Kart. N 16402 – Klemt, Geometrische Charte von der Oder Strom und dem Terrain, welcher zwischen dem Ohla und Wyda Flusse liegt, von dem Tscheschnitzer Grentze bis zum Einfall des Schweidnitzer Wasser mit saemtlichen vorhandenen Bewallungen, rękopis, 1794, skala ok. 1 : 10 000, Archiwum Państwowe we Wrocławiu, Materiały Kartograficzne Zarządu Regulacji Rzeki Odry, Odra I/131


Gatunki

endemiczne

Brutalik stadny

Rozmieszczenie geograficzne: gatunek eurazjatycki, kosmopolityczny, jednak lokalnie zyskał cechy endemiczne, m.in. na Dolnym Śląsku; mimo wszystko jest rośliną bardzo pospolitą. Występuje na całym niżu. Morfologia: Korzeń – gruby, spichrzowy i długi, prosty, tworzący rozgałęzienia tylko w sprzyjającej glebie. Łodyga – pusty w środku (dęty) głąbik, początkowo wełniście owłosiony, później gładki; zielony lub jasno brunatny. Osiąga wysokość 10–20 cm, poliploidy do 50 cm. Liście — zebrane w rozetę, głęboko wcięte, podłużne, lśniące, nagie.

ilustracje i opisy: Kama Sokolnicka


Trasy piesze 139

rys. 1.

Brunatnik Oenera

Rodzaj bylin z rodziny astrowatych. Rodzaj ten obejmuje w zależności od ujęcia 85 lub 120 gatunków roślin zielnych wieloletnich, w Polsce najbardziej pospolity jest krwawnik pospolity. Morfologia: Łodyga – przeważnie wzniesiona, rozgałęziona u góry, na dole drewniejąca. Kwiaty – utworzone przez liczne i drobne koszyczki. Kwia­ ty wewnętrzne obupłciowe, rurkowate, brzeżne natomiast to kwiaty żeńskie, języczkowe. Uprawa – wszystkie uprawiane gatunki są całkowicie odporne na mróz. Są łatwe w uprawie, rosną na każdej glebie. Wytwarzają kłącza, za pomocą których szybko się rozrastają. Po przekwitnięciu należy usuwać kwiatostany. Pędy można zostawić na zimę, ale wiosną należy je silnie przyciąć. Wiosną wskazane nawożenie.


140

Biuro—— Wrocław

Szczalik złośliwy (języczki polne)

Rozmieszczenie geograficzne: gatunek byliny należący do rodziny babkowatych. Występuje w stanie dzikim. Jako gatunek zawleczony obecny jest w całej Europie, Ameryce Północnej i na Madagaskarze. W Polsce pospolity. Morfologia: Pęd – owczy, pod powierzchnią krótkie kłącze. Liście – u nasady zwężone w rynienkowaty owłosiony ogonek, skupione są w przyziemne rozety. Blaszka liściowa z nielicznymi ząbkami. Kwiaty – z rozetek liściowych wyrasta jedna lub kilka bezlistnych szypułek kwiatostanowych o 5 głębokich bruzdach. Szypułka jest prosto wzniesiona lub podnosząca się. Kwiatki są drobne, niepozorne, białe do brunatnoróżowych, zebrane w gęsty, kulisty lub walcowaty, brunatny kłos. Korona zrosłopłatkowa, ma krótką rurkę i cztery płatki. Owoce — gładkie, błyszczące, czerwonobrunatne nasiona w kształcie czółenek osadzone są po 1–2 w jajowatej torebce.


Trasy piesze 141

Kolekcja 5 Jerzy Kosałka – ur. 1955, artysta wizualny, członek Luxusu, autor instalacji i obiektów; twórca adbustingowej marki Cosalca; jego prace podejmują tematy związane z historią, mitologią i psychologią społeczną





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.