Zdzisław Józef Kijas
TAM
GDZIE RODZI SIĘ
ŻYCIE
Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku
Tam, gdzie rodzi się życie
Zdzisław Józef Kijas
Tam, gdzie rodzi się życie Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku
Kraków 2018
Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów
Copyright © 2016 by Zdzisław Józef Kijas Copyright © 2016 for Polish edition by Wydawnictwo Franciszkanów „Bratni Zew” spółka z o.o.
ISBN 978-83-7485-288-3 Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Adiustacja polonistyczna: s. Aleksandra Leki CSSE s. Bogumiła Czemko SCM Maria Sowa ISCE Jolanta Kunowska
Dodruk 2018 r.
Fot. na okładce: John Everett Millais, Stitch! Stitch! © Johannesburg Art Gallery / Bridgeman Images / PhotoPower
Druk i oprawa: ABEDIK S.A.
WYDAWNICTWO FRANCISZKANÓW „Bratni Zew” spółka z o.o. ul. Grodzka 54, 31-044 Kraków tel. 12 428 32 40, fax 12 428 32 41 www.bratnizew.pl
Spis treści Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
Kontekst historyczny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
11
Wiktoria . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
Pierwsza wizyta u Wiktorii . . . . . . . . . . . . . . . . . .
22
Pierwsza pomoc odrzucona
..................
28
Nie jest łatwo pomagać . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
30
Trzeba pomagać w sposób elegancki . . . . . . . . . . .
36
W życiu potrzeba pasji. Druga wizyta u Wiktorii
................
39
Maria Luiza prowadzi wewnętrzny dialog . . . . . .
46
Wielkie pragnienie pomagania innym
.........
50
Klara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
54
Między modlitwą i działaniem
...............
61
Trzeba pomagać w sposób mądry. Kolejna wizyta u Wiktorii . . . . . . . . . . . . . . .
75
Bardzo wielu jest potrzebujących
.............
85
Trudności wewnętrzne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
90
Franciszka wraca wspomnieniami do przeszłości . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
95
27 września 1842 i początek nowego życia . . . . . .
103
Dyskusja w Magistracie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
118
Pierwsze Statuty
..........................
126
Nowe miejsce pracy. Prudnik . . . . . . . . . . . . . . . . .
141
Kazanie ks. Franciszka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
153
Bóg jest bardzo cierpliwy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
169
Przed wyjazdem do Prudnika . . . . . . . . . . . . . . . .
187
Siostry w Prudniku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
196
Doświadczenie pustyni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
209
Towarzyszenie umierającej Matyldzie . . . . . . . . . .
225
Trzeba, aby Stowarzyszenie oparte było na prawie . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
245
Ks. Franciszek informuje siostry o decyzji Rady . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
258
Nieudany epizod w Pradze . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
272
Nowe narodzenie. Wiktoria odwiedza Marię Luizę . . . . . . . . . . .
275
Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
286
Przedmowa
Niniejsza powieść o kobietach XIX wieku powstała z wielkiego pragnienia ukazania duchowości czterech kobiet Dolnego Śląska: Klary Wolff, Marii Luizy Merkert, jej siostry Matyldy oraz Franciszki Werner. Ojciec Zdzisław Kijas zwraca uwagę na bogate sylwetki duchowe Założycielek Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, na ich szczególne cechy charakteru, które stały się inspiracją do późniejszego działania. Pracowitość, pokora, pełna miłości i poświęcenia postawa, z jaką Śląskie Samarytanki niosły pomoc potrzebującym, od samego początku cechowały ich apostolską posługę. Co więcej, silne pragnienie pielęgnowania „cierpiących członków Chrystusa” w duchu miłości miłosiernej i połączone siły Klary Wolff oraz jej Towarzyszek, przyczyniły się do powstania w 1842 r. nowego Zgromadzenia, którego duchowość ukierunkowana jest na kult Najświętszego Serca Pana Jezusa i Matki Bożej. W 1850 r. Maria Luiza Merkert i Franciszka Werner obrały za Patronkę dla swojej apostolskiej działalności św. Elżbietę, aby za jej wzorem służyć z całkowitym oddaniem najbardziej potrzebującym, według słów Chrystusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Autor niniejszej książki w sposób bardzo jasny i obrazowy opisuje życie czterech młodych kobiet,
7
które miały istotny wpływ na kształtowanie się w pierwszej połowie XIX wieku Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety i jego duchowości. Ojciec Kijas barwnie opisuje wygląd zewnętrzny, charaktery, marzenia Założycielek Zgromadzenia, ich codzienną posługę oraz sposób reagowania na różne sytuacje, z którymi przyszło im zmagać się w życiu. Celem lepszego zrozumienia okoliczności, w jakich tworzyła się nowa Wspólnota zakonna, która jako zamysł Boży odczytała swój charyzmat posługi wśród najbiedniejszych chorych, Autor przybliża także tło historyczne i społeczne miasta Nysy, które stało się miejscem narodzin Zgromadzenia. Kolejną ciekawą rzeczą, na którą Autor zwraca uwagę, jest dojrzewanie człowieka samotnego do przyjęcia ofiarowanej mu ze strony innych osób pomocy. Edycja książki „Tam, gdzie rodzi się życie” zbiega się ze 175. rocznicą powstania Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, ale i z 200. rocznicą urodzin dwóch jego Założycielek – bł. Marii Luizy Merkert i Franciszki Werner, dlatego w pierwszym rzędzie skierowana jest ona do młodzieży zakonnej, do wszystkich Sióstr Elżbietanek oraz do Wspólnoty Apostolskiej św. Elżbiety. Ufamy, że niniejsza pozycja stanie się również cenną pomocą w pogłębianiu elżbietańskiej duchowości i znajomości historii Zgromadzenia. Ze względu na lekką formę przekazu, może być dobrą lekturą dla wszystkich, którzy wezmą ją do ręki – zarówno dla osób młodych, jak i starszych, a także dla tych, którzy zastanawiają się, jak pięknie, wartościowo i owocnie przeżyć swoje życie. Treść książki może nauczyć człowieka jak wychodzić do bliźnich, ale też jak służyć pomocą, nawiązywać relacje, a w zetknięciu z trudnościami – jak zachować wewnętrzny pokój i niestrudzoną chęć niesienia pomo-
8
cy. Zarysowany krajobraz Dolnego Śląska zapewne zainteresuje wielu jego mieszkańców i pozwoli przenieść się myślami do XIX-wiecznej Nysy. Oddając w ręce Czytelników książkę zatytułowaną „Tam, gdzie rodzi się życie” autorstwa Ojca Zdzisława Józefa Kijasa, mamy nadzieję, że każdy znajdzie w niej coś, co go zainteresuje, zachwyci, skłoni do refleksji. Może ktoś z woli Bożej i przy dobrej lekturze tej książki odczuje pragnienie zmiany dotychczasowego życia, odczyta powołanie do życia tą duchowością w świeckim stanie, a może wręcz do ofiarowania swojego życia Bogu na wzór elżbietańskich Założycielek. Autentyczne świadectwo innych wciąż pociąga, poucza, nadaje kierunek, dlatego również dzisiaj, choć żyjemy w XXI wieku i w odmiennych okolicznościach oraz warunkach, to wciąż potrzebujemy tych, którzy nas umocnią, dodadzą odwagi do głębszego i lepszego przeżywania swojego życia. Siostra M. Samuela Werbińska przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety Rzym, 17 listopada 2016 Wspomnienie św. Elżbiety Węgierskiej
Kontekst historyczny
Akcja powieści rozgrywa się na ziemi śląskiej, w czasach trudnych nie tylko dla regionu, ale dla całej XIX-wiecznej Europy, rozdartej ruchami rewolucyjnymi, powstaniami, krwawymi wojnami (1864, 1866, 1870/71). Były to czasy fermentu i wynurzania się nowych pojęć i sił, czasy przełomów ideowych, społecznych i politycznych. Przemianom tym towarzyszyła nędza materialna i duchowa. Decyzją rządu pruskiego, w 1810 roku, zniesiono wszystkie instytucje kościelne, poza parafiami, a mienie przekazano na własność skarbu państwa (sekularyzacja). Zabrakło nie tylko życia zakonnego, ale także prowadzonych dotychczas przez zgromadzenia zakonne zakładów zamkniętych czy innych form otwartej opieki nad chorymi i najbardziej potrzebującymi. Liczba oczekujących na pomoc ciągłe wzrastała, zwłaszcza w latach wojen, głodu i epidemii, które często nawiedzały ziemię śląską. Troskę o biednych traktowano jako zadanie prywatnych stowarzyszeń filantropijnych, a w domach pozostawali ludzie chorzy, odarci z nadziei; po ulicach biegały dzieci osierocone lub porzucone przez rodziców. Bezrobocie, brak mieszkań, urzędowy zakaz zrzeszania się, zakaz zbierania jałmużny obwarowany karą więzienia i przymusowych robót publicznych, to obraz środowiska, które jest świadkiem niniejszej historii.
11
Nysa, w której rozgrywa się akcja powieści, jest jednym z najstarszych miast śląskich. Norymberska Kronika Świata, tekst wydany w 1493 roku, wymienia to miasto wśród znaczących ośrodków miejskich Europy Środkowo-Wschodniej. W XVI wieku do Nysy przenoszą się biskupi wrocławscy, zaś miasto otrzymuje tytuł Śląskiego Rzymu. Okres wojny trzydziestoletniej jest czasem upadku miasta. Nysa zaczyna tracić na znaczeniu, jako centrum kulturalne i gospodarcze, stając się raczej miastem-twierdzą. W czasie, w którym rozgrywa się niniejsza historia, miasto liczy ok. 15 tys. mieszkańców. Po wojnach napoleońskich i dotkliwych zniszczeniach, Nysa zaczyna powoli rozwijać się gospodarczo i duchowo, czemu sprzyja bliskie położenie większych ośrodków, jak stary Wrocław czy prężnie rozwijające się Katowice. Niniejsza powieść jest przede wszystkim historią kobiet. Klara, Maria Luiza, Matylda, Franciszka, Joanna, Maria Teresa, są postaciami historycznymi. Postacią historyczną, aczkolwiek z okresu późniejszego niż czas, w którym rozgrywa się niniejsza powieść, jest również hrabina Carolina von Stillfried, wielka przyjaciółka i dobrodziejka Marii Luizy. Obok tych kobiet pojawiają się również postacie fikcyjne, jak Wiktoria czy Waleria, których sytuacje egzystencjalne mają na celu wzbogacenie narracji. Do postaci historycznych należy również ks. Franciszek, ks. Dominik oraz inni, których historia nie zna z imienia, ale którzy pojawiają się u początków Stowarzyszenia. Niniejsza powieść nie jest kronikarską relacją wydarzeń, lecz raczej próbą wejścia w głąb problemów, jakie niesie życie, jak depresja, materialna czy duchowa bieda, choroba, cierpienie, śmierć…, ale także szukanie własnej drogi życia…, wierne trwanie na obranej drodze, pomimo trudności i przeciwności…
12
Wiktoria
W
U
iększość mojego życia przeżyłam tutaj – myśląc tak, rozglądała się wokół. – Świat taki ogromny, a mnie przypadło tylko kilka metrów, by doczekać moich lat i Bogu dziękować, że miałam męża, inaczej nawet takiej izby by nie było. – Wydawało mi się, że go widzę, jak siedzi przy piecu, bo tam jest najcieplej. Był dobrym mężem, nie bił mnie, zresztą, ja też wiedziałam, jakie są obowiązki dobrej żony i też nie miał mi nic do zarzucenia, no, może tylko, że nie dałam mu potomstwa… Kiedy dzieci nie ma, to zawsze żona jest winna, chociaż ja po cichu dziękowałam za to Bogu. Z drugiej strony, może gdyby były dzieci, to teraz byłoby inaczej… – Ech, tam… inaczej – zaczęła rozmyślać na głos. – Pewnie, że inaczej… Musiałabym się dzielić izbą i słuchać wrzasku wnuków czy może kłótni starszych, a tak to przynajmniej spokój święty. Moje życie, moja izba… Moje życie – powtórzyła i mimowolnie otarła rękawem łzy. Nie chciała płakać, jakoś tak samo jej się płakało. Moje życie kiedyś było inne, ale nigdy piękne, nie takie, jak ja chciałam… Przeżyć sześćdziesiąt lat w taki sposób i mieć tylko taką izbę i jeszcze Bogu dziękować za to… Znowu się zamyśliła. Zresztą, całe dnie miała do myślenia. Mogła też, co prawda, trochę ogarnąć pomieszczenie, robiło się tutaj coraz brudniej, ale
13
akurat nie miała ochoty, coraz mniej ochoty na cokolwiek… Do izby przeciskało się światło, małym oknem, którego nie otwierała z dwóch powodów, nie widziała takiej potrzeby i trochę się bała, że jak otworzy, nie będzie mogła zamknąć, a zbliżała się zima, więc lepiej nie ryzykować. Wilgoci nigdy nie brakowało w izbie, szczególnie zimą, kiedy ciepło z pieca walczyło z mrozem z zewnątrz… Grzyb chwycił się ścian, okien i podłogi. – Jak długo wytrzymam? Nie mogę nic zrobić. Mówią, że to niezdrowe w takiej wilgoci mieszkać i z takim grzybem… Nie wiem, co sobie myślą… że zostawię izbę i pójdę na ulicę, bo zdrowsza? Nic z tego! Ludzie tak ci doradzą, tak pokierują… – i, kręcąc głową, zbliżyła się do okna, żeby dokładniej ocenić jego stan. Na szerokości okna zawieszone było coś w rodzaju firanki… Ach, pamiętałam, jak ją kupiłam, z jaką radością zawieszałam… Niedługo po tym, jak wyszłam za mąż… Firanka miała osłaniać naszą intymność przed ciekawskim okiem tych, co przechodzili i mimowolnie zaglądali do naszego domu i życia… Firanka, niby taka cieniutka, a jednak stanowczo wypełniała swoje zadanie, zawzięcie broniła jej przed ciekawskim światem z zewnątrz… – W życiu zawiesiłam tylko jedną firankę… – Przyglądając się kawałkowi płótna, ostrożnie je odsłoniła. Ostrożnie, bo świat był tuż zaraz, wystarczyło tak niewiele, a mógłby wedrzeć się do środka… Zobaczyła to, czego zobaczyć się bała. Okno było rzeczywiście w opłakanym stanie. – Nie wiem, czy wytrzyma całą zimę… no cóż, co ja mogę zrobić? – I żeby o tym nie myśleć, zaciągnęła dokładnie płótno… – Hm…, kiedyś była biała, a teraz… Czas dla wszystkich i dla wszystkiego jest taki sam, nieubłagalny. Nawet nie wiesz, kie-
14
dy i… – ciężko westchnęła. Właściwie, to nie tylko okno i firanka były w okropnym stanie… Stała na środku niewielkiej izby. Podłogi z drzewa nie było, nie skrzypiała, ale czuła, jak klepisko zaczyna się podnosić, też przez tę wilgoć. Mały, niepozorny piec w kącie, kiedyś najbardziej pracowity w izbie, codziennie gościł ciepło… dawał ogień i strawę… a teraz kilka garnków, a każdy z ostatkami jedzenia sprzed kilku dni i z wczoraj… zapach resztek, bal dla much… Tych w izbie nie brakowało, ale już niedługo ich radości, bo kiedy przyjdzie zima, to i muchy się wyniosą – pomyślała. Znowu przypomniała sobie męża i jego ulubione miejsce tutaj, w rogu przy piecu… Czasem był tak zmęczony, że zasypiał na krześle. To było jego krzesło, gdzie ono teraz jest… – zaczęła rozglądać się po izbie… Trochę trudno je odnaleźć, stało bowiem obłożone stertą różnych szmat, a zaraz obok mały taboret, mój taboret… Przypomniała sobie, nie wiadomo dlaczego, ich niedzielne obiady, czasami kolacje… W domu były trzy obrusy i jeden na obiad niedzielny… Mąż siedział i opowiadał o pracy i o braku sprawiedliwości na tym świecie, a ja nakrywałam do stołu i uśmiechaliśmy się do siebie… Jego krzesło, mój taboret… i oprócz nich w pomieszczeniu stały jeszcze dwa inne krzesła, ładne, z drzewa. To na wypadek, gdyby ktoś przyszedł, żeby miał gdzie usiąść… Teraz stoją bezczynnie – pomyślała – No, może nie całkiem… Na każdym z nich coś było… Ciuchy, jakiś koc… pomieszane czyste z brudnym. Do majątku w izbie należał też stary kredens i szafka, którą jej mąż sam zrobił, żeby jakoś utrzymać porządek. Nigdy się nie przelewało, ale zawsze było tu czysto… tylko teraz jakoś trochę się
15
zabałaganiło… – nie mogła jakoś uwierzyć, że to jej bałagan. Poczuła się zmęczona, senna… zapragnęła wrócić do łóżka. – Co to kogo obchodzi… moje życie, moja izba… – powoli wsuwała się do łóżka. Leżąc, patrzyła na sufit… Wydawało jej się, że jak wyciągnie rękę, to go dosięgnie, na stojąco prawie jej się to udawało. – Powinnam była pobiałkować ściany, chociaż trochę odświeżyłoby się, a tak… Ale przepadło, już jesień, a zima – nigdy nie wiadomo… może przyjść wcześniej, zaskoczyć… nie wyschnie tak jak latem, zrobi się jeszcze gorsza wilgoć… – Zamknęła ponownie oczy… – Och, jak dobrze… zamknąć oczy i nic, nie ma niczego… Ani okna nie trzeba wymieniać, ani szorować garnków… Ach! – znowu westchnęła jakby z przekorą – po wodę muszę pójść…! – wydawało jej się, że ma przed sobą do pokonania coś bardzo istotnego, a przecież musi tylko wyjść po wodę… ale to oznacza, że znowu muszę wstać, przywdziać coś na siebie i… to, co najgorsze, wyjść… Zaczęła szlochać… – Nie mogę, nie mogę już więcej… nie chcę iść po wodę, nie chcę wychodzić… – czuła się zupełnie bezsilna… – ta słabość odbiera mi odwagę nawet do pójścia po wodę… Nie wiedzieć kiedy, zasnęłam. Zawsze jak się budzę, panuje cisza. – Zresztą, nie od dzisiaj – pomyślała. Od kiedy zachorowała, a było to ponad rok temu, jeżeli sobie dobrze przypomina, bo pamięć też już mnie zawodzi, cisza, samotność, poczucie opuszczenia i nicnieznaczenia towarzyszą mi na co dzień. Jedyne, co słyszę, to szmer swojego oddechu, ciche chrząknięcie czy szelest pościeli. Czasami dochodzi do mnie z zewnątrz dźwięk przejeżdżającego pod oknami powozu czy jeszcze czegoś innego, co trudno określić, kiedy nie widzę. A widzę rzadko, bo zazwyczaj leżę. Słaba i schorowana. Mąż
16
umarł, dzieci nie ma, i zostałam sama. Sama… jakże przykre doświadczenie. Każdy dzień sama. Wstaję w samotności i cały dzień spędzam w samotności. Każdy posiłek sama… wszystko sama. Kładę się sama do łóżka i sama w nim odpoczywam. Nie mam nikogo, aby porozmawiać, zapytać, co myśli na taki czy inny temat, jak widzi przyszłość, co zamierza robić… Nic z tego. Czasami nie wiem, co bardziej jest dokuczliwe, choroba czy samotność… Będąc nieco młodszą, kiedy dopisywały zdrowie i siły, kiedy żył mąż, zawsze miałam ludzi wokół siebie. Owszem, było ich nawet bardzo wielu. Chętnie przychodzili w odwiedziny, nawet bez zaproszenia, bez okazji. Dlaczego? Przypuszczam, że nie tylko, aby się wygadać. Z pewnością to też było dla nich ważne, chociaż – tak sobie myślę, leżąc schorowana – że może powód ich częstych odwiedzin był inny, bardziej prozaiczny… Przez jakiś czas przychodziła sąsiadka, ale przestała. Nie wiem, dlaczego. Miło było mieć kogoś do rozmowy, posłuchać, co dzieje się w świecie, jak żyją dawni znajomi, co z ich dziećmi… Teraz cisza. Nie, nikomu nic nie wypominam, broń Panie Boże. Wspominam jedynie, że dom, teraz pusty, kiedyś był zawsze miejscem spotkań. Dopóki byłam zdrowa i mogłam pracować. Teraz, kiedy jestem słaba, schorowana, rzadko wychodzę z domu. Kiedy czuję się mocniejsza, wyglądam przez okno. Patrzę na ludzi, co dzieje się na ulicy, jaka jest pogoda. Ale nawet do tego muszę się zmuszać, bo choroba daje o sobie znać i zmusza do pozostawania bardziej w łóżku niż poza nim. Gdybym chociaż miała pieniądze… Mając pieniądze mogłabym podjąć leczenie, zamówić np. wizytę u dobrego doktora, wyjechać do sanatorium czy
17
opłacić kogoś, kto przychodziłby do domu z pomocą… Nic z tego… Jestem biedna, materialnie biedna. Nie mogę sobie pozwolić na coś takiego… Za duży luksus. Trzęsą mi się ręce. Trudno jest mi się ubrać, pozapinać się… Nie mam siły ani chęci. Choroba bardzo osłabiła organizm. Wraz z chorobą odszedł również apetyt. Może to i dobrze? I tak trudno mi robić zakupy. Nie jem wprawdzie dużo, ale jednak coś trzeba przełknąć, aby nie umrzeć z głodu. Nie jestem jeszcze taka stara. Mam wprawdzie 60 lat, ale czy to dużo? Sądzę, że nie, ale choroba czyni swoje, pustoszy organizm, zabiera radość życia, oddala entuzjazm. Nie pozwala myśleć o przyszłości. Zamyka w jakimś dziwnym, ciemnym kole… Człowiek nie jest w stanie wyjść z niego, wznieść się ponad to, czego doświadcza, dostrzec wokół siebie piękno. Co ja powinnam teraz zrobić ze sobą? Może po prostu umrę i znajdą mnie, bo zacznie cuchnąć? Jakie to żałosne… Chociaż, może ktoś się ucieszy, bo pewnie przyda mu się moja izba… Ktoś na pewno modli się o izbę… Najpierw muszę umrzeć, muszą mnie znaleźć, a potem ta czyjaś modlitwa zostanie wysłuchana i będzie mógł zamieszkać w mojej izbie. Będzie Bogu dziękował za izbę, a ja będę już po niebiańskich krużgankach przechadzać się wolna od tego świata i mojej izby… Jakoś błogo mi się zrobiło, już wyobrażałam sobie dramat swojej śmierci, radość obcych, bo będą mieć izbę, i mnie samą spacerującą w obecności aniołów… Tak, zdecydowanie, im szybciej umrę, tym lepiej dla wszystkich… Otrząsnęła się. – Chyba tracę resztę rozumu… co ja wygaduję… jakie niebo, jacy anieli? Kto mnie tam wpuści? No… może z butami od razu! Na niebo
18
trzeba sobie zasłużyć, a ja…? Co ja dobrego w życiu zrobiłam? Niby normalnie żyłam, ale czy to wystarczy, żeby z mojej izby od razu do nieba się dostać? Przecież z tej izby nawet modlitwa do nieba nie dochodzi, a co dopiero ja… – Nie dochodzi, bo się nie modlisz – odpowiedziała sama sobie. No tak… Zaczęła myśleć… Mam wolny cały dzień i całą noc na myślenie… mogę myśleć o wszystkim, mam czas… do głowy przychodzi mi tyle myśli… – No tak… – podjęła swój monolog jakby przyciszonym głosem – to prawda, Panie Boże, nie modlę się… Nie mam żadnego powodu, żeby się nie modlić, po prostu nudzi mnie to. Gdybyś chociaż jakoś mi odpowiedział, ale kiedy się modliłam, zawsze na nic… Prosiłam Cię o tak niewiele, parę spraw… ale może za dużo prosiłam? Tak naprawdę nie wiem, co powiedzieć, tak to jest, kiedy długo z kimś się nie rozmawia. Chciałoby się opowiedzieć o wszystkim, ale po co? Nagle wszystko wydaje się takie banalne, nudne… szare. Może gdybyś mi pomógł, trochę byłabym lepsza. A tu… zabrałeś i męża… i ta słabość taka do mnie przyszła. Po co? No więc, po co się modlić… Widzisz, tak sobie myślałam, że ktoś się modli do Ciebie o moją izbę… Przynajmniej ma o co się modlić, ale ja już niczego nie potrzebuję, niczego nie pragnę, za nikim nie tęsknię… Zamyśliła się… – To prawda, ktoś modli się o moją izbę… ja nie muszę, bo mam izbę… Hm… teraz wyjdzie na to, że nie jest u mnie tak najgorzej – lekko się uśmiechnęła… – Może zamiast prosić, zamiast robić Ci, Panie Boże, wymówki, powinnam podziękować za izbę… Ja nawet Cię o nią nie prosiłam, po prostu mi ją dałeś razem z mężem. On też przecież nie był taki najgorszy… No, może czasami, ale dało się przeżyć… Kobiety mi go zazdrościły…
19
Prawdę mówiąc, od czasu do czasu byłam zła, że nie jestem matką, ale to ze względu na męża, czasem się o to wściekał, chciał syna… ale teraz to i lepiej, że nie mam dzieci… – Znowu zrobiło jej się jakoś przykro, poczuła w piersi taki ciężar… nie mogła oddychać… Już wiem, że kiedy to czuję, to później wybucham płaczem i męczę się tak długo, aż samo ustąpi… Było mi przykro, że zawsze chciałam jednego, ale mi nie wyszło… – Panie Boże, zaczęła, płacząc – Panie Boże, zawsze chciałam być dobrym człowiekiem… Starałam się, przysięgam, ale nie poszło tak jak chciałam, a teraz to już za późno… – zaniosła się płaczem. Przypominała sobie, ile dobra mogłam zrobić, a nie zrobiłam… Pierwsze, o czym sobie przypomniała, właściwie nie mogę o tym zapomnieć, to ta kobieta z dzieckiem, pracowała ze mną w fabryce… Gdybym jej wtedy pomogła, chociaż na parę dni zaoferowała miejsce w izbie… Ale bałam się, że później gdzie ona pójdzie, mąż pewnie się wścieknie, mają jedno pomieszczenie, a ona tu jeszcze obcych sprowadza, nie rozwiąże to i tak żadnego problemu… I nie podałam jej ręki. Tak jak wszyscy, po prostu stwierdziłam, że to nie jest mój problem i nie do mnie należy świat zmieniać… a na następny dzień na ulicach opowiadały przekupki, że młoda kobieta skoczyła z okna… nie sama… z dzieckiem na rękach. – Co to za matka? – dziwili się wszyscy… i tylko kręcili głowami. – Wiesz, Panie Boże, to była dobra matka… Ja mogłam jej jakoś pomóc, spróbować coś zrobić, a nic nie zrobiłam… – płakała coraz głośniej… Nie mogła się uspokoić… Wciąż myślała o jednym: mogłam pomóc, a nie pomogłam. – Dlatego, Panie Boże, nie modlę się, bo czuję się jakoś niegodna cokolwiek po-
20
wiedzieć… Wstyd mi przed Tobą… Sam wiesz, że odkąd to się stało, ja też się zmieniłam. Stałam się jakaś oschła dla innych, zresztą, po co się starać być dobrym człowiekiem żyjąc w takim świecie… – Zaczęła bardzo boleć ją głowa… to przez ten płacz. Bardzo zmęczona zasnęła. Po raz któryś już tego samego dnia.
U
Pierwsza wizyta u Wiktorii
W
yglądała na osobę młodą, chociaż trudno było określić dokładnie jej wiek. Z rysów twarzy, z ruchów, ze sposobu, w jaki patrzyła na mnie, odniosłam wrażenie, że miała ponad dwadzieścia lat. Miała na sobie proste, szare odzienie. Nic nadzwyczajnego. Prosty i skromny ubiór dodawał jej powagi i uroku. Zmieniał ją, czyniąc wyższą i jeszcze bardziej jakąś szczególną. Nie miałam pojęcia, od jak dawna znajduje się w moim pokoju. Kiedy ją zobaczyłam, nie wiedziałam, czy nadal jeszcze śnię, czy też jest to zjawia, owoc nieprzespanej nocy… Nie było w niej nic szczególnego. Nos pasował do jej twarzy, bujne włosy zaplecione z tyłu głowy przydawały jej lat. Nieco zbyt długa grzywka skrywała jej oczy, ale było jej z nią do twarzy. Czy była kobietą ładną? Trudno powiedzieć. Może nie była piękna, jak chce tego współczesna moda, ale emanowało z niej inne piękno. Kiedy tak stała przede mną, uśmiechnięta, pełna wewnętrznej harmonii, wydała mi się kimś nie z tej ziemi. Może była trochę blada, może nie sypiała wystarczająco długo? Może za dużo pracowała? A może rzeczywiście była nie z tego świata? Z czasem zrozumiałam, że jest kimś wyjątkowym. Nie odkryłam tego od razu. Potrzebowałam czasu, ale od dnia, kiedy zjawiła się niespodziewanie
22
w moim pokoju, przy moim łóżku, dawała do zrozumienia, jakoby jej pragnieniem było być blisko ludzi potrzebujących… Czas pokazał, że się to spełniło. Nieznajoma postać stała całkiem spokojnie. – Kim pani jest? – spytała, bo nigdy wcześniej jej nie widziała. – Kto panią przysyła? Kto wpuścił do mojego mieszkania? – Pytania te nasunęły jej się od razu jako najważniejsze. Może zrobiłam źle? Może nie powinnam zadawać takich pytań, i to właśnie teraz, kiedy w końcu ktoś przyszedł do mnie? Ktoś nawiedził mój dom? Ktoś zainteresował się moim stanem? Może nie powinnam pytać? Lecz pytania te nasunęły się same, bez wcześniejszej refleksji. Były niemal automatyczne. Dziewczyna zachwiała się lekko, jakby traciła równowagę, nie wiedząc, na którą nogę przenieść ciężar ciała. Zawahała się też, czy odpowiedzieć, czy może podejść i poprawić mnie w łóżku. – Mam na imię Maria Luiza – odpowiedziała po chwili wahania. A zatem nie jest zjawą… Ucieszyło mnie to bardzo… poczułam się nieco pewniej, chociaż niezupełnie, wciąż jeszcze nie byłam do niej przekonana. Przecież już tak dawno nikt do mnie nie przychodził… omijali mnie, dlaczego miałoby być teraz inaczej? – pomyślałam. Zaskoczyła mnie spokojem swojej postawy, ciepłem, które z niej emanowało… Tak, zjawiali się czasem goście, osoby mi obce, aby prosić o wsparcie, materialną pomoc, współczucie… Ale byli inni, mieli inny wyraz twarzy, oczu… ich słowa brzmiały inaczej. Z kimś natomiast takim, jak ona, jeszcze się nie spotkałam. Próbowała usiąść. Uniosła lekko kołdrę. W nos uderzyły wonie jej ciała. Zapomniała, kiedy ostatnio się myła.
23
Czy Maria Luiza coś poczuła? Jeśli nawet coś zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Jej dobry uśmiech nie zniknął z jej twarzy nawet wtedy. Dlaczego tutaj jesteś? – spytała. – Po co tu przyszłaś? Zabrzmiało to jak oskarżenie. Czy to pytanie nie było za mocne? Przecież powinnam być wdzięczna. Zamiast wyrzucać jej, że do mnie przyszła, winnam – raczej – dziękować jej. Bardzo przecież potrzebowałam kogoś, pragnęłam usłyszeć dobre słowo…, doświadczyć – chociażby minimalnej – pomocy… Mocno wyczekiwałam czyjejś obecności. Zadałam jej pytanie, bojąc się jednocześnie, że sobie pójdzie i że znowu zostanę sama… Ona zdawała się nie słyszeć moich pytań-wyrzutów. Patrzyła gdzieś dalej. Wbiła wzrok w ścianę ponad łóżkiem, gdzie wisiał krzyż. Już o nim nie pamiętałam. Zawiesili go tam przed laty moi rodzice, bo taki był zwyczaj, ale dla mnie obecność Jezusa na ścianie była raczej już tylko symboliczna. Krzyż nie komunikował już od dawna treści, którą powinien, z myślą o czym został tam umieszczony. Nie był dla mnie źródłem siły ani pocieszenia, jak tego życzyli sobie moi zmarli rodzice i w co mocno wierzyli… Krzyż, na którym wisiał Jezus, był dla mnie raczej częścią dekoracji, elementem wypełniającym pustkę ściany, niczym więcej… – Ja… Miałam nadzieję, że będę mogła z panią porozmawiać – rzekła w końcu. Wolno skinęłam głową, ale całą siłą woli starałam się nie pokazywać, jak wielką radość sprawiła mi jej wizyta. Nie chciałam pokazać jej, że czegoś lub kogoś potrzebuję. Czyż nie tego uczyli mnie moi rodzice? Czyż nie wmawiali mi, że mam być mocna, twarda, niezależna, samowystarczalna? Tak właśnie chcia-
24
łam być postrzegana także teraz, zadając kłam temu, co czuło serce. Mówiło ono zupełnie coś innego, ale je w porę uciszyłam… – Dobrze – odparłam. – Bardzo sobie cenię to, że ktoś interesuje się mną i moim zdrowiem. Od dawna miałam nadzieję, że ktoś wreszcie zechce przyjść. Próbowałam siedzieć wyprostowana, ale kręgosłup nie chciał utrzymać mnie w tej pozycji. Musiałam oprzeć się o poduszkę. Już samo to było wielkim wysiłkiem. Stłumiłam też chęć podciągnięcia kołdry jeszcze wyżej, aby zatrzymać pod nią odór. Sama prawie nie mogłam wytrzymać tego smrodu. Że też nie poczułam go wcześniej! Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo potrzebuję również kąpieli. Dziewczyna, która przedstawiła się jako Maria Luiza, patrzyła na moje palce u nóg, które wystawały spod kołdry. Paznokcie były długie i brudne. Pośpiesznie zakryłam stopy i usiadłam na posłaniu. – No to powiedz mi teraz, co ci leży na sercu – powiedziałam. – A może pani zechciałaby powiedzieć coś najpierw? – odrzekła nowo przybyła. – Może zechce pani opowiedzieć o swoim życiu? Podzielić się ze mną, co pani dolega, na co czeka? Czego pani pragnie? – kontynuowała. – Ja mam coś powiedzieć? Co miałabym powiedzieć? Czego ode mnie miałaby oczekiwać? Czy mam się przyznać do mojej słabości? Powiedzieć jej, że bardzo pragnę pomocy, wsparcia, kogoś do rozmowy…? Czy mam przyznać się, i to przed osobą obcą, że jestem chora i słaba, że utraciłam smak życia? Czy mam obnażyć się przed nią i błagać o pomoc? O, nie! Na coś takiego mnie nie nabierze. – O tym nie będziemy rozmawiać! – odparłam kategorycznie.
25
– A to dlaczego? – zapytała. – Ja czuję się dobrze, nawet bardzo – odrzekłam twardo. Maria Luiza spoglądała na mnie swoimi wielkimi oczyma. Zdawała się nie rozumieć niczego, tym bardziej nie pojmować moich słów. Ja również nie zamierzałam ich wypowiedzieć. Wyszły jednak ze mnie jakoś tak sobie, bez namysłu, niemal mechanicznie, i oto teraz brak mi było odwagi, aby je odwołać. Nie miałam pokory, aby przeprosić… Zawisły w powietrzu, tworząc niewidzialny mur między mną a dziewczyną. Chciałam krzyczeć, prosić, błagać, aby nie odchodziła, aby pozostała, ale nic nie wychodziło z moich ust. Straciłam mowę. Może powodem była osobista duma, a może kierował mną lęk, że nie zechce mnie wysłuchać – jak wielu przed nią – że znów zostanę odrzucona…? Mimo mojej odmowy rozmowy, jej spojrzenie pozostało pełne łagodności. Jej uśmiech, ciepły, wychodzący prosto z serca, nie zniknął z twarzy. Trwał, mimo że moje słowa były twarde i winny raczej go zgasić. Nic z tego jednak nie nastąpiło. I oto, niespodziewanie, mimo iż ujrzałam ją po raz pierwszy, stała mi się osobą dziwnie bliską, bliższą nawet niż moja własna rodzina, która od lat przestała się interesować moim zdrowiem. Moje słowa mówiły jednak coś innego. Zdawały się zadawać kłam temu, co czuło moje serce. Dlaczego? Może, działając nieświadomie, chciałam wystawić ją na próbę… sprawdzić, ile może wytrzymać? Czy jej intencje są szczere? – Dlaczego pani tutaj nadal jest? – powtórzyłam zapytanie. Patrzyłyśmy na siebie. Ona gotowa pomóc, a ja zaś – nieświadomie – odrzucająca jej propozycję.
26
Napięcie narastało. Czułam smród własnego potu, który tym mocniej oblewał niemyte od dawna już ciało. Usta nadal milczały. Może to wieloletni ból je zamknął? Może to ciągłe przebywanie w ciszy i samotności uczyniło mnie dziwaczką? Sama już nie wiedziałam, co z sobą zrobić, jak się zachować. Sytuacja ta wzmagała wewnętrzne cierpienie… Ból, poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, który od lat nosiłam w sobie, wylałam na niewinną osobę, która zjawiła się, aby mi pomóc.
Historia czterech niezwykłych kobiet, Klary Wolff, Marii Luizy Merkert, Matyldy Merkert oraz Franciszki Werner, które przyczyniły się do powstania w 1842 r. Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety. Książka oddaje hołd czterem kobietom, które poświęciły swe życie setkom ubogich, chorych i opuszczonych ludzi, czyniąc wszystko, by ulżyć ich cierpieniom, niosąc bezinteresowną pomoc. Pokazuje, że człowiek – wbrew wszelkim przeciwnościom – zdolny jest czynić dobro. Towarzysząc niezwykłym bohaterkom powieści w ich trudnej, ale jakże pięknej drodze życia, mamy szansę przypomnieć sobie, co naprawdę ma dla nas realną, niepodważalną wartość. Autor książki, jako ceniony teolog i znawca duchowości, ukazując dylematy bohaterek, wprowadza Czytelnika w tajniki ludzkiej duszy. Uczy trudnej sztuki rozeznawania i podejmowania decyzji – tam, gdzie rodzi się życie. Niniejsza publikacja jest jego pierwszą powieścią. Późniejsze losy założycielek Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety autor opisał w książce Nawet szarość jaśnieje (Bratni Zew, Kraków 2018). Zdzisław Józef Kijas, franciszkanin, nauczyciel akademicki, pracownik watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, autor wielu poczytnych książek i artykułów. Laureat nagrody naukowej im. Włodzimierza Pietrzaka i włoskiej nagrody literackiej „Come Barbara 2011” w Rieti.
ISBN 978-83-7485-288-3
Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów
www.bratnizew.pl
Patronat medialny
Posłaniec osł słan anie iec c
św. Antoniego z Padwy