Edward Staniukiewicz
ZWYCZAJNE ŻYCIE NIEZWYKŁY CZŁOWIEK
o. Wenanty Katarzyniec
Zwyczajne życie, niezwykły człowiek
ZWYCZAJNE ŻYCIE NIEZWYKŁY CZŁOWIEK o. Wenanty Katarzyniec
Opracował Edward Staniukiewicz OFMConv
Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów
Copyright © 2017 for Polish edition by Wydawnictwo Franciszkanów „Bratni Zew” spółka z o.o. Niniejszy życiorys Czcigodnego Sługi Bożego o. Wenantego Katarzyńca, franciszkanina, opracował Edward Staniukiewicz OFMConv na podstawie: Albert Wojtczak OFMConv, O. Wenanty Katarzyniec (1889–1921) Franciszkanin, Kraków 1980; Cecylian Niezgoda OFMConv, Cichy bohater, Kraków 1995.
ISBN 978-83-7485-296-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. W sprawie zezwoleń należy się zwracać do wydawnictwa: „Bratni Zew” spółka z o.o., ul. Grodzka 54, 31-044 Kraków.
Zamówienia na książki można składać: Wydawnictwo Franciszkanów „Bratni Zew” ul. Grodzka 54, 31-044 Kraków tel. 12 428 32 40, fax 12 428 32 41 www.bratnizew.pl
Adiustacja polonistyczna: Magdalena Maziarz Korekta: Jolanta Kunowska Na okładce: akwarela Marka Gzyla Pozostałe fotografie w książce: Andrzej Zając OFMConv
Imprimi potest: L.dz. 319/2017, Kraków, dnia 31.07.2017 o. Marian Gołąb OFMConv Prowincjał
WYDAWNICTWO FRANCISZKANÓW „Bratni Zew” spółka z o.o. ul. Grodzka 54, 31-044 Kraków tel. 12 428 32 40, fax 12 428 32 41 www.bratnizew.pl
Spis treści
RODZINNY DOM Pierwsze lata . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dziecięca pobożność . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Początki edukacji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Poza domem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kryzys i franciszkanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7 8 10 14 18
RODZINA FRANCISZKAŃSKA Pierwsze kroki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Brat Wenanty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bóg mój i wszystko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Z ciemności do światła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ukoronowanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
25 29 36 44 52
W STAREJ SZKOLE Krakowska uczelnia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Student . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Człowiek „nierealny” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Poznać i pokochać . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sam na sam z Bogiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pod Twoją obronę… . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wenanty „męczennik” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Prawdziwe szczęście . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szukać Boga całym sercem . . . . . . . . . . . . . . . W szkole Krzyża . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . U wrót kapłaństwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
54 59 65 69 76 80 91 97 102 109 112
SPEŁNIONE PRAGNIENIA Neoprezbiter . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pierwsze kapłańskie kroki . . . . . . . . . . . . . . . .
120 126
Nauczyciel prawd Bożych . . . . . . . . . . . . . . . . . Niespodziewana nominacja . . . . . . . . . . . . . . . W duchu Reguły zakonnej . . . . . . . . . . . . . . . . Nie bądźmy skąpi dla Boga . . . . . . . . . . . . . . . Profesor filozofii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kwiatki Ojca Wenantego . . . . . . . . . . . . . . . . . Kapeluszowa afera . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zbieranie owoców . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Post nowicjusza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zobaczyć gwiaździste niebo . . . . . . . . . . . . . . . Próba dyscypliny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Droga krótsza i dłuższa . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nocna adoracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pokora i skromność . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pokora w dobrym słowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nóg całowanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kradzież dyscypliny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Fryzurka – nie! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Obraźliwy staruszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nauczyciel greki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Frater . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
132 137 141 149 152 156 156 157 158 158 159 160 161 161 162 162 163 163 164 165 165
W STRONĘ DOMU OJCA Dzień się już nachylił . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wieczór życia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ostatnie pożegnanie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cierpienie i miłość . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Na progu nieba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . OJCIEC MAGISTER NIE ŻYJE! . . . . . . . . . . . Pamięć ciągle żywa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Miejsce wybrane przez Boga . . . . . . . . . . . . . . Modlitwa o beatyfikację o. Wenantego . . . . . .
168 174 179 182 189 193 194 195 200
Fotografie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
203
RODZINNY DOM
Pierwsze lata
J
ózef Katarzyniec (późniejszy ojciec Wenanty) urodził się 7 października 1889 r. w Obydowie koło Kamionki Strumiłowej. Jego rodzicami byli Jan i Agnieszka z domu Kozdrowicka. Wioska Obydów, położona w odległości 46 km na północny wschód od Lwowa, była typową, zapadłą wsią, do której nie było dojazdu. Jedyna, polna droga prowadziła przez las do oddalonej od wioski ok. 4 kilometrów Kamionki Strumiłowej, w której znajdował się kościół parafialny. Tam też, pięć dni po narodzinach, został ochrzczony Józef Katarzyniec. Jego rodzicami chrzestnymi byli Daniel Władyczka i Katarzyna Mazur. Krajobraz, jaki rysował się wokół Obydowa, był bardzo pospolity. Stanowiły go ubogie chaty kryte słomą, nieliczne drzewa owocowe i wiele wierzb rosochatych. Teren był równinny, z małymi tylko wzniesieniami. Urozmaicenie stanowił jedynie las, przez który obydowianie chodzili do pobliskiego miasteczka. W Obydowie nie było poczty ani kolei, a nawet dobrej drogi. W wiosce istniała dwuklasowa szkoła oraz dwie kapliczki. Jedna murowana, ufundowana przez rodzinę Białowąsów, druga drewniana, niedaleko domu Katarzyńców. Rodzice Józia byli bardzo ubodzy. Ich mała chata kryta słomą to tylko jedna izba mieszkalna, w której
7
podłogę stanowiła ubita glina, i komórka służąca jako spiżarnia i składzik. Chatę okalał sad, w którym rosło parę jabłoni i kilka owocowych krzewów. Młode małżeństwo posiadało też niewielki skrawek ziemi ornej, niecały hektar. Jan Katarzyniec krawiectwem dorabiał na utrzymanie. Był prostym, wiejskim krawcem. Rzadko jednak szył coś nowego, raczej przerabiał stare, znoszone rzeczy i łatał dziury. Ten dodatkowy zarobek pozwolił mu dokupić jeszcze morgę ziemi i przy takim stanie majątku pozostał do końca życia. Agnieszka Katarzyniec z domu Kozdrowicka zajmowała się domem i obejściem. Była zapobiegliwa i zatroskana o środki do życia. Obydwoje byli pogodni i szczęśliwi.
Dziecięca pobożność Rodzice Józia byli nadzwyczaj bogobojni, cisi i pracowici. Ich zdrowa religijność miała ogromny wpływ na dobre, chrześcijańskie wychowanie syna. Byli dla niego wzorem pobożności i głębokiej wiary. Zresztą sam Józio nie sprawiał też większych kłopotów w wychowaniu. Od najwcześniejszych lat cechowała go łagodność, spokój i pracowitość. Już jako czterolatek pomagał, pasąc gęsi, a nawet bydło. Nigdy też nie kłócił się ze swoimi rówieśnikami, kochał spokój i zgodę. Obraz modlących się rodziców był dla chłopca inspiracją do osobistej modlitwy. Bardzo szybko, pod okiem swojej mamy, nauczył się nie tylko pierwszych, podstawowych modlitw, ale jako już kilkuletni chłopiec potrafił modlić się na różańcu. Taką pobożną postawą potrafił zaskoczyć nie tylko swoich rówieśników, ale bardzo często starszych od siebie,
8
a nawet i dorosłych. Wielu, spotykając się z nim i obserwując jego zachowanie, mówiło o „dziwnej pobożności Józia”. W środowisku swoich rówieśników nie wyróżniał się sprawnością fizyczną ani zdolnościami sportowymi, ale wszystkich przerastał swoją duchowością, dlatego stał się dla nich prawdziwym „apostołem”, wzbudzając szacunek. Chętnie brał udział w chłopięcych zabawach i wyścigach, stale pogodny i uśmiechnięty, i chociaż rówieśnicy czasem naśmiewali się z niego, a nawet podstawiali nogę, on się tym nie zrażał ani się nie gniewał. W wyczynach sportowych był trochę niezgrabny, czasem potrącany czy szturchany przez innych, nie oburzał się, nie płakał i nigdy nie kierował się zasadą „oko za oko ząb za ząb”. Nie brał też udziału w „wyprawach” na cudze jabłka czy kalarepę. W całym jego zachowaniu i postępowaniu wyczuwało się dziwny urok. We wszystkim był inny niż pozostałe dzieci, dobry, a przy tym jeszcze uszlachetniający innych. I chociaż brał udział w chłopięcych zabawach, nie palił się do nich i raczej ich unikał. Można śmiało powiedzieć, że od dzieciństwa był chłopcem bez skazy i że nie interesowały go dziecinne zabawy, a dla swoich rodziców był prawdziwą pociechą. Niedaleko domu Katarzyńców znajdowała się drewniana kapliczka, poświęcona św. Franciszkowi z Asyżu. Bywało czasem, że Józio prosił któregoś z kolegów o zastąpienie go w pilnowaniu krów, a sam szedł do kapliczki, klęczał i długo się modlił. Po powrocie na pastwisko zachęcał dzieci do modlitwy. Wyjmował różaniec i prosił, ażeby wspólnie z nim go odmawiały. Jeśli dzieci ociągały się, upominał je, mówiąc z zapałem i przekonaniem, że modlitwa w życiu jest bardzo ważna i potrzebna. Kochał też pobożne pieśni. W ich śpiewaniu był niezmordowany.
9
Początki edukacji Rodzice zapisali Józka do szkoły w wieku 7 lat, jesienią 1896 roku. W Obydowie istniała dwuletnia wiejska szkoła. Józek uczęszczał do niej do czerwca 1898 r. Od pierwszego dnia wyróżniał się zdolnościami, pilnością i niezwyczajną w tym wieku powagą. W szkole był zawsze bardzo skupiony. Oprócz nauki szkolnej, wczesną jesienią 1898 r., wraz ze swoimi rówieśnikami rozpoczął przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej. Nie był to dla niego tylko czas dodatkowej nauki, ale nade wszystko czas duchowego pogłębienia swojej wiary i pobożności. Chłopiec częściej był skupiony i zamyślony, więcej niż przedtem modlił się. Już wtedy po raz pierwszy wyznał rodzicom, że pragnie zostać kapłanem. Na katechezy przed Pierwszą Komunią Świętą Józek chodził razem z bratem swojej kuzynki Karoliny. Ona też zaprowadziła ich do kościoła parafialnego w Kamionce Strumiłowej na uroczystość Pierwszej Komunii. Dla 9-letniego Józka było to tak ogromne przeżycie, że po Mszy Świętej, kiedy już wszyscy wyszli z kościoła, on sam pozostał i klęczał zatopiony w modlitwie. Dopiero Karolina musiała pójść po niego, aby już szedł do domu na śniadanie. Od Pierwszej Komunii Józef bardzo się zmienił. Był jeszcze bardziej skupiony, zamyślony i spokojny. Wtedy również zrozumiał lepiej, czym jest Msza Święta, i dlatego zaczął częściej chodzić do kościoła i przyjmować komunię świętą. W czerwcu w 1898 r. ukończył drugą klasę szkoły powszechnej w swojej rodzinnej wiosce. W Obydowie nie było już więcej klas. Wiele dzieci na tym kończyło swoją naukę w szkole i wydawało się, że podobnie będzie w przypadku Józia. Ale dobre postępy w na-
10
uce, piękne świadectwa roczne i zachęta nauczyciela skłoniły rodziców, aby kontynuował swoją naukę. Kamionka Strumiłowa, gdzie mieściła się pięcioklasowa szkoła, jest oddalona od Obydowa o 4 kilometry, dlatego zdecydowano, że chłopiec będzie chodził tam codziennie piechotą. Dla kilkuletniego Józia zgoda rodziców była prawdziwą radością. Po pierwsze – mógł się dalej uczyć i przygotowywać do wymarzonego celu, jakim było kapłaństwo. Po drugie – w Kamionce był kościół, gdzie codziennie była sprawowana Msza Święta, w której mógł uczestniczyć. Marzył również o tym, aby służyć kapłanowi podczas sprawowania Najświętszej Ofiary. We wrześniu 1898 r. chłopiec rozpoczął naukę w szkole w Kamionce. Wtedy też zapragnął nauczyć się służyć do Mszy Świętej. Szybko opanował łacińskie formułki i postanowił „wejść” do zakrystii kościoła w Kamionce. Trzeba wiedzieć, że na wsi służba przy ołtarzu uważana była za prawdziwy przywilej, ale pierwszeństwo mieli chłopcy z wioski, w której znajdował się kościół. Kiedy Józek zjawił się w zakrystii kościoła w Kamionce, miejscowi chłopcy nie chcieli, by służył. Ale kiedy nadszedł miejscowy proboszcz, zorientował się, co zaszło, spostrzegł ubogiego chłopca, stojącego spokojnie z boku, skarcił chłopców, a do ołtarza dopuścił właśnie Józka. Po powrocie do domu chłopak z nieopisaną radością opowiadał o tym, jak służył i jak został przyjęty do grona ministrantów. Odtąd codziennie, bez względu na pogodę, był na Eucharystii i służył do Mszy Świętej. Bardzo często przystępował do komunii. Często wychodził do Kamionki bez śniadania, ponieważ trudno było określić, która jest godzina, a nie chciał się spóźnić na Mszę. Na tym tle dochodziło do różnicy zdań między chłopcem a rodzicami.
11
Z Obydowa do Kamionki Józio chodził dwiema drogami: albo przez las, albo przez Jagonię, wioskę, która leżała w połowie drogi i była kolonią niemiecką. W Jagonii znajdowała się murowana kaplica i Józek, wracając ze szkoły, chętnie do niej wstępował, aby się pomodlić, a kiedy kaplica była zamknięta, klękał przed drzwiami i modlił się chwilę. Z czasem Józek zaczął „odprawiać msze” u siebie w domu. Od samego początku sprawę traktował poważnie i starał się, aby miało to cechy prawdziwego nabożeństwa. Widząc, że na ołtarzu znajdują się tablice z zapisanymi modlitwami, które kapłan odmawia podczas Mszy Świętej, postanowił się w nie zaopatrzyć. A ponieważ kaplica w Jagonii była często otwarta i na ołtarzu leżały te modlitwy, postanowił je przepisać. W domu jeszcze raz wszystko dokładnie przeniósł na karton i wystawił na stole w komorze. Potem z papieru powycinał „szaty liturgiczne” i ubrawszy się w nie „odprawiał mszę”. Początkowo był sam, wkrótce jednak zaczął na „msze” zapraszać kolegów, aby mu usługiwali. Sprawa powoli zaczęła nabierać rozgłosu. Kiedy zaczął „głosić kazania”, ojciec poważnie się zaniepokoił, traktował bowiem sprawy religijne bardzo poważnie i trudno było mu się pogodzić z tym, co syn wyprawia w komórce. Zabronił mu więc dalszego „odprawiania nabożeństw” i zwoływania na nie dzieci. Obawiał się, by nie przekształciło się to w zabawę. Józek w pierwszej chwili posłuchał ojca, ale potem zaczął prosić, aby ten cofnął zakaz. Ojciec nie bardzo wiedział, co zrobić, dlatego pewnej niedzieli, będąc w kościele, udał się do proboszcza i zwierzył mu się z kłopotu. Proboszcz, który znał dobrze chłopca, zapytał, jak się to wszystko odbywa i zadecydował, że można pozwolić na tego rodzaju „zabawę”. Gdy ojciec
12
wrócił do domu i odwiesił zakaz „odprawiania nabożeństw”, Józek był uszczęśliwiony. Od tej pory zaczął zwoływać rówieśników, wyznaczał im funkcje i zachęcał do pobożnej modlitwy, a w czasie „kazań” opowiadał wszystko, co usłyszał od katechety lub w kościele. Wieść o tym szybko rozeszła się po całej wsi, dlatego zaczęto nazywać go „księżuniu Katarzyńców”. Józek był najlepszym uczniem w klasie, swoimi wiadomościami często dzielił się z kolegami i chętnie im pomagał. Lubił pomagać słabszym uczniom. Niektórzy mówili nawet, że gdyby nie pomoc Katarzyńca, na pewno zostaliby w tej samej klasie. Otrzymywał bardzo dobre stopnie ze wszystkich przedmiotów, a gdy chodzi o naukę religii, był po prostu najlepszy w szkole. Dużo czytał, a w szczególny sposób interesował się książkami o treści religijnej. Pobożność i modlitwa nie przeszkadzały Józkowi w pracy. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków. Po skończonych lekcjach szybko wracał do domu, aby pomagać rodzicom. Zachęcał również do tego swoich kolegów, szczególnie tych, którzy się ociągali czy tracili czas na próżne rozmowy lub zabawy. W domu nie tylko pomoc rodzicom zabierała mu czas i odrywała od nauki, ale główną przeszkodą było to, że w ogóle nie miał odpowiednich warunków, aby się uczyć. Czasem spotykano go, jak siedział pod lasem pochylony nad rozłożonymi książkami. Od czasu do czasu, szczególnie w okresie zimowym, zatrzymywał się u kogoś w Kamionce Strumiłowej, ale zawsze o tym w krótkim liściku informował rodziców. W czerwcu 1903 r. Józef Katarzyniec skończył pięcioklasową szkołę w Kamionce Strumiłowej i nie widział możliwości dalszej nauki, ponieważ ani w Kamionce, ani nigdzie w okolicy nie było gimnazjum.
13
Najbliższe znajdowało się we Lwowie, czyli 46 km od rodzinnej wioski. Aby tam wyjechać, potrzebne były fundusze. Józek mając czternaście lat stanął przed trudnościami, o których dobrze wiedział, ale dotąd nie musiał się z nimi mierzyć.
Poza domem Ojciec, widząc zdolności i pragnienia syna, pragnął, aby uczył się dalej, choć nie bardzo wyobrażał sobie, aby syn mógł zostać kapłanem. Nie mógł wysłać go do Lwowa ze względu na bardzo niskie dochody. Tłumaczył, że lepiej byłoby, gdyby skończył seminarium nauczycielskie niż seminarium duchowne. W seminarium nauczycielskim możliwe było uzyskanie stypendium, a po skończonej nauce student miał zapewniony zawód i własne pieniądze. Ojciec miał już nawet konkretne propozycje. W Radziechowie, położonym około 25 km na północny wschód od Obydowa, istniała szkoła wydziałowa, po której można było dostać się do seminarium nauczycielskiego bez specjalnych trudności, a nawet bez egzaminów. Rodzice obliczyli, że pobyt syna w Radziechowie kosztowałby mniej aniżeli we Lwowie. Tańsza byłaby stancja i utrzymanie, bliżej byłoby do domu i łatwiej można by przewieźć jakiś prowiant. Józek musiał zgodzić się na propozycję ojca. We wrześniu 1903 r. pojechał do Radziechowa i zapisał się do trzeciej, ostatniej klasy wydziałowej. Mieszkał ubogo i marnie się żywił, ale był najzdolniejszym uczniem i najlepszym kolegą. Często bardziej zamożni koledzy dzielili się z nim drugim śniadaniem, a on w zamian pomagał im w nauce. Ta pomoc przekształcała się niekiedy w udzielanie konkretnych
14
korepetycji, za co też otrzymywał wynagrodzenie. Radził sobie tak dobrze, że nie musiał już nawet oglądać się na pieniądze rodziców. Dyrektorem męskiej szkoły wydziałowej w Radziechowie był Jan Oryszkiewicz, który prawdopodobnie miał bezpośredni wpływ na życie duchowe chłopca. Katarzyniec od pierwszych dni pobytu w szkole zwracał uwagę dyrektora, który zorientował się w zamiarach i pragnieniach Józka. Był to człowiek starszy, a swój urząd piastował od 1889 r. Obecność Józefa w szkole obudziła w dyrektorze wspomnienia z młodości. Niegdyś, przed laty, gdy był w wieku Katarzyńca, także marzył o kapłaństwie. Niestety, nieszczęśliwy wypadek stanął mu na drodze i swoich pragnień nie zrealizował. Zachował jednak z tamtych czasów sporo książek, szczególnie o tematyce teologicznej, które przechowywał na strychu swojego domu. Pewnego razu zaproponował, by chłopiec poszedł na strych i wybrał sobie interesujące go książki. Wkrótce strych domu dyrektora niemal opustoszał, a zakurzone książki znalazły się w pokoju Józka. Chłopiec zatapiał się w lekturze. Z początku była to ciekawość, ale niebawem zupełnie nowy świat zaczął otwierać się przed nim. Ulubioną książką stał się odtąd Katechizm Soboru Trydenckiego, z którym nie rozstawał się aż do końca życia. Tymczasem rok szkolny w Radziechowie dobiegał końca. 8 lipca 1904 r. Józef Katarzyniec otrzymał świadectwo ukończenia szkoły wydziałowej, na którym ze wszystkich 14 przedmiotów otrzymał ocenę bardzo dobrą. Na wakacje wrócił do domu rodzinnego w Obydowie, ale jakiś czas spędził też u krewnych we wsi Przedrzymichy, oddalonej od kilka kilometrów od rodzinnej wioski. Pomagał tam swym
15
krewnym w pracy na roli. Dużo też czasu spędzał w samotności na modlitwie, co nieraz irytowało rodzinę, która nie do końca potrafiła odczytać jego pragnienia i zamiary. We wrześniu rodzice wysłali Józka do Lwowa, aby rozpoczął naukę w seminarium nauczycielskim. Zamieszkał tam w internacie im. Grzegorza Piramowicza, przy ul. Leona Sapiehy 33, a uczęszczał do pobliskiego seminarium męskiego przy ul. 29 Listopada. W pierwszym, bardzo krótkim liście do rodziców, z dnia 12 września 1904 r. pisał, że szczęśliwie dotarł do Lwowa, zakupił książki i zeszyty, że jest zdrowy. Prosił także o przesłanie książki z języka niemieckiego oraz trochę pieniędzy na internat. Utrzymanie we Lwowie było dość kosztowne i nie mógł się spodziewać, że rodziców będzie stać na pokrycie wszystkich kosztów. Dlatego od pierwszego dnia pobytu we Lwowie ograniczył do minimum swoje osobiste wydatki, a dodatkowe fundusze zdobywał, podobnie jak w Radziechowie, udzielając korepetycji. Nieliczna korespondencja z rodzicami z całego 4-letniego pobytu we Lwowie dotyczyła przeważnie nauki, utrzymania i pieniędzy, których brak stale odczuwał. Z korespondencji z rodzicami dowiedział się również o ślubie swojej młodszej siostry Marianny. W kwietniu 1905 r. przypadały święta wielkanocne. Uczniowie rozjeżdżali się do swoich domów. Józek również chciał spędzić święta z rodziną. Jednak dostanie się do domu było pewną trudnością. Odległość ze Lwowa do Obydowa wynosiła 46 km, a jej pokonanie było możliwe tylko zaprzęgiem konnym lub pieszo. Nie istniała jeszcze wtedy linia kolejowa pomiędzy Lwowem i Kamionką Strumiłową. Uczniowie zabierali się do domu tzw. „okazją”, jeśli któryś
16
z bogatszych sąsiadów przyjechał po syna do Lwowa lub załatwić jakąś sprawę. Taka podróż kosztowała jednak od 30 centów do 1 korony. W tym roku nie zanosiło się, aby ktoś z sąsiadów przyjechał przed świętami do Lwowa. Pozostawała więc druga możliwość – podróż za opłatą. Katarzyniec, niestety, nie miał pieniędzy na taki komfort. O wszystkim myślał jednak spokojnie, bez pretensji. Pomimo ustawicznych braków finansowych i kłopotów materialnych uczył się bardzo dobrze. Zdawał sobie sprawę, że nauka zbliży go do upragnionego celu. Środowisko, w którym się obracał, nie wiedziało ani o jego biedzie, ani o jego zamiarach. Wystarczał sam sobie. Nigdy nikogo nie prosił o pomoc. Cieszył się tym, co dawał mu Pan Bóg. Nikomu też się nie narzucał. Nikt o jego ubóstwie nie wiedział. Był małomówny, nie zdradzał i nie afiszował się nigdy ze swoimi zamiarami na przyszłość. Najbardziej rzucała się w oczy jego pilność w nauce i wyjątkowe zdolności. W tym też czasie pogłębiało się jego życie duchowe. Codziennie uczestniczył we Mszy Świętej o godzinie 6.30 w kaplicy przy ul. Murarskiej we Lwowie, która znajdowała się w Domu Księży, gdzie mieszkał jego katecheta, ks. Józef Boczar. Właśnie jemu Józek codziennie służył do Mszy Świętej. Bardzo często przystępował do spowiedzi i komunii świętej. W codziennym życiu powoływał się na głoszone przez katechetę zasady i nauki, był ich wiernym wyznawcą i krzewicielem wśród kolegów. Jako kolega zawsze był życzliwy i uczynny, koleżeński, jednakowo dobry dla młodszych i starszych, dla mniej i więcej uzdolnionych, dla bogatszych i biedniejszych. Nigdy nie odmawiał pomocy w nauce kolegom mniej zdolnym. Był skromny i miły, cechowała go pokora,
17
szczególnie w momentach, kiedy był wyróżniany przez profesorów. Wartości doczesne nie były w jego życiu na pierwszym miejscu, nie wstydził się również ani swojego pochodzenia, ani biedy i ubóstwa swoich rodziców. Młodego Józefa Katarzyńca, również w późniejszych latach, cechowało szczególne nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu i Matki Bożej. Jezusa Eucharystycznego czcił nie tylko przez codzienny udział we Mszy Świętej i częstą komunię świętą, ale także przez bardzo żywą praktykę adoracji Najświętszego Sakramentu. We Lwowie miejscem tej szczególnej czci eucharystycznej był kościół sióstr franciszkanek przy ul. Kurkowej, w którym trwała wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu. Odległość od internatu, w którym mieszkał 17-letni Józek, do klasztoru sióstr franciszkanek wynosiła około 3 kilometrów. Pomimo dużej odległości Józef chodził tam bardzo często na adorację. Miłość i nabożeństwo do Matki Bożej w życiu Józefa Katarzyńca były bardzo mocne już od dzieciństwa. Jako dziecko na pastwisku w Obydowie zbierał dzieci, by razem z nimi odmawiać różaniec. Potem, jako student, również był jego apostołem. Wśród studentów seminarium nauczycielskiego we Lwowie założył i prowadził studencką Różę Żywego Różańca.
Kryzys i franciszkanie Jesienią 1906 r. Józek rozpoczął trzeci rok seminarium nauczycielskiego. Otrzymał nawet roczne stypendium w wysokości 240 koron, dwukrotnie wyższe niż w poprzednim roku. W dalszym ciągu dorabiał przez korepetycje, rodzice także od czasu do
18
czasu przekazywali mu jakieś pieniądze. Ten więc rok szkolny zapowiadał się pomyślnie. Tymczasem od lutego 1907 r. warunki materialne, nie wiadomo z jakiej przyczyny, niespodziewanie się pogorszyły. Przyznane stypendium szybko się wyczerpało, stracił płatne lekcje, a gdy nadeszły święta wielkanocne, przypadające na ostatni dzień marca, nie miał odwagi prosić rodziców, aby mu przysłali całą koronę, prosił tylko o 80 centów, zaznaczając przy tym, że potrzebuje tak dużo, ponieważ zapożyczył się na 30 centów. W tym też czasie Józek bardzo mocno opuścił się nauce. Jego świadectwo szkolne z tego roku wypada najsłabiej w porównaniu ze świadectwami z innych lat nauki. Większość ocen stanowią stopnie zaledwie średnie. Być może niedostatek, troski i zajęcia dodatkowe w celu zdobycia środków do życia osłabiły jego energię, zajmowały mu zbyt wiele czasu i odbijały się bardzo ujemnie na nauce, do której przecież dotąd przykładał się z taką pilnością. Po Wielkanocy w 1907 r. z każdym tygodniem było coraz trudniej. Przyszłość nie rysowała się najlepiej. Ta ustawiczna walka z niedostatkiem i brak realnych widoków na zmianę warunków bytowych na lepsze, zapewne uświadomiły mu, że nie może marzyć o wstąpieniu do seminarium diecezjalnego. Wobec czego zaczął szukać kapłaństwa na innej drodze, drodze życia zakonnego. W ostatnich dniach czerwca zapukał do franciszkańskiej furty we Lwowie. Co skłoniło go do wyboru tego zakonu, trudno powiedzieć, tym bardziej, że on sam nigdy i przed nikim nie wyjawił tej tajemnicy. Józef Katarzyniec znał od dzieciństwa postać św. Franciszka z Asyżu. W Obydowie, blisko domu Katarzyńców, znajdowała się kaplica poświęcona
19
temu świętemu. Tam właśnie jako dziecko bardzo często modlił się. Rokrocznie w dniu 17 września obydowianie obchodzili w tej kaplicy odpust na pamiątkę stygmatów św. Franciszka z Asyżu. W umyśle dziecka już wtedy rysowała się postać tego niezwykłego świętego, który nie z konieczności, ale z wielkiej miłości do ubogiego Zbawiciela wybrał i ukochał ubóstwo, wyrzekając się wszystkiego. Kapłaństwo było wielkim pragnieniem Józka. Nigdy nie wspominał, że pragnie poświęcić się Bogu w zakonie. Nikt nie słyszał z jego ust jakiejkolwiek wzmianki o zakonie franciszkańskim. Gdyby zdecydował się na zakon, to być może łatwiej by mu było wybrać zakon dominikański, którego klasztor znajdował się w Żółkwi niedaleko Obydowa, a jeden z parafian z Kamionki Strumiłowej był dominikaninem. Może powodem wybrania zakonu franciszkańskiego była po prostu znajomość tego klasztoru we Lwowie, bo przecież wiele razy przechodził obok niego, idąc na adorację do sióstr franciszkanek. Pragnienie wstąpienia do zakonu franciszkańskiego było tak wielkie, że nie zraziła go odmowa przyjęcia do zakonu, kiedy pierwszy raz zapukał do furty klasztornej. Ojciec Peregryn Haczela, który wówczas był prowincjałem, i którego Józef Katarzyniec prosił o przyjęcie do zakonu, odłożył decyzję przyjęcia kandydata na rok. Postawił mu jednak trzy warunki, aby nauczył się łaciny, skończył seminarium nauczycielskie i zdał maturę. Taka decyzja prowincjała była dla biednego chłopaka ogromnym ciosem. Rozwiewały się nie tylko nadzieje, ale i możliwości na przyszłość. Przecież nie miał funduszy, aby kończyć seminarium, a tu jeszcze trzeba prywatnie uczyć się łaciny. Katarzyniec
20
nic jednak nie powiedział prowincjałowi, skłonił się tylko skromnie i opuścił furtę klasztorną. Był to najboleśniejszy moment w jego życiu. Wyjechał do domu na wakacje i nie wspomniał nikomu o swym niefortunnym kroku. Mimo przeciwności postanowił nie rezygnować ze swego zamiaru i nie ustąpić z obranej drogi. Wprawdzie nie wiedział jeszcze, jak wszystko się ułoży po wakacjach, ale postanowił, że będzie pracował, wyrzeknie się wszystkiego, byle swój cel – zupełne oddanie się Bogu – osiągnąć. Jesienią 1907 r. Józek rozpoczął ostatni rok nauki w seminarium nauczycielskim we Lwowie. Nie wiadomo, w jaki sposób, ale jego stan materialny w tym ostatnim roku przed maturą znacznie się poprawił. Podjął nie tylko naukę łaciny, ale i greki. Na półrocze w styczniu 1908 r. oceny znacznie się polepszyły, a na świadectwie dojrzałości, które otrzymał 20 czerwca 1908 r. były same oceny celujące. Na podstawie złożonego egzaminu Józef Katarzyniec został uznany dojrzałym kandydatem do pełnienia obowiązków tymczasowego nauczyciela młodszego lub tymczasowego nauczyciela w publicznych szkołach ludowych. Teraz mógł wybierać, gdyż tylko od niego zależało, czy zostanie w świecie, czy poświęci się Bogu; będzie kapłanem diecezjalnym, czy też wstąpi do zakonu. Po zakończeniu roku szkolnego, jeszcze przed wyjazdem do domu rodzinnego na wakacje, postanowił ostatecznie załatwić sprawę swego wstąpienia do franciszkanów. Kilka dni po otrzymaniu świadectwa dojrzałości ponownie zapukał do furty klasztornej franciszkanów. Bratu, który otworzył okienko furty wyjaśnił, że przyszedł prosić o przyjęcie do zakonu, że był już tutaj w ubiegłym roku, ale wtedy polecono,
21
by zgłosił się za rok, po ukończeniu seminarium nauczycielskiego. O. Peregryn Haczela, gdy zobaczył Józefa Katarzyńca i obejrzał jego świadectwo dojrzałości, był bardzo zaskoczony. Nie przypuszczał, że ten młody człowiek z taką determinacją realizuje swoje marzenia. Nie był do końca przekonany, czy rzeczywiście w tak krótkim czasie nauczył się łaciny. Poprosił natychmiast profesora od łaciny, aby go przepytał. Egzamin zaczął się od najłatwiejszych rzeczy. Stopniowo były coraz trudniejsze tłumaczenia, aż w końcu doszli do tłumaczenia klasyków. Na wszystkie pytania Józek odpowiadał bez najmniejszego problemu i ze znajomością rzeczy. Obydwaj egzaminatorzy byli zdumieni jego wiedzą, a szczególnie faktem, że w ciągu roku ten młody człowiek potrafił tak znakomicie przygotować się do matury i dobrze opanować język łaciński. Prowincjał o. Peregryn Haczela z wielką radością przyjął Józefa Katarzyńca do zakonu franciszkańskiego. Wyznaczył mu również termin, kiedy ma przybyć na stałe do klasztoru i serdecznie go pożegnał. Gdy wychodził z klasztoru, jego serce przepełniała radość, został przyjęty do zakonu, doszedł do upragnionego celu. Następnego dnia rano piechotą ruszył do Obydowa. Był zmęczony i głodny, ale szczęśliwy. W domu nie od razu wyjawił swoją decyzję. Cieszył się pobytem w rodzinnym gronie i bliscy cieszyli się razem z nim. Ale w końcu nastąpiło to, co musiało nastąpić. Rodzice szybko pomyśleli o przyszłości syna. Widzieli go oczywiście na stanowisku nauczyciela, skoro matka sama uznała go za dojrzałego do pełnienia obowiązków nauczyciela w publicznych szkołach ludowych, a nawet zobowiązywała do tej pracy. Zresztą,
22
na świadectwie była uwaga, która zobowiązywała absolwenta seminarium nauczycielskiego, który otrzymywał stypendium państwowe, do 6-letniej służby nauczycielskiej w publicznych szkołach ludowych Królestwa Galicji i Wołynia oraz Wielkiego Księstwa Krakowskiego. Rodzice od dawna wiedzieli o zamiarach Józka, ale mimo to mieli swoje racje. Najpierw ojciec ze spokojną rozwagą i chłopską roztropnością przekonywał syna, że wprawdzie służba Boża jest rzeczą wielką, że przecież on – ojciec – jest religijny, ale należy myśleć roztropnie, gdy chodzi o własne życie i brać pod uwagę wszystkie swoje możliwości. Ojciec przekonywał Józka, że nauczyciel jest niezależny, ma posadę, swoje pieniądze, a nawet może pomóc biednym rodzicom. To jednak nie przekonywało syna. Podobne rozmowy nie zawsze przebiegały spokojnie. Przy różnicy zdań nietrudno o sprzeczkę, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi sprawa pieniędzy. Nic więc dziwnego, że rozmowy z rodzicami przeradzały się niekiedy w prawdziwe kłótnie. Wobec nieustępliwego stanowiska rodziców, którzy mimo swej religijności wyrzucali synowi, że tyle ich kosztował podczas nauki, Józef jasno im oświadczył, że sprawa została już rozstrzygnięta, ponieważ on wstępuje do zakonu i został już przyjęty. Awantura, jaką wówczas przeżył, mimo całego szacunku do rodziców, nie zmieniała jego decyzji. Józef wyjął całą gotówkę, jaką posiadał, oddał ją matce i przeprosił, że więcej nie ma i nigdy już mieć nie będzie, ale za to będzie się modlił, aby Pan Bóg hojnie błogosławił rodzicom. Kilka dni po tym wydarzeniu Józef Katarzyniec opuścił rodzinny dom w Obydowie i udał się do klasztoru franciszkanów we Lwowie. Kilka miesięcy później, podczas rekolekcji odprawianych
23
w nowicjacie, zapisał w swoich notatkach: „Wyrzeknę się wszystkiego, choćby mi to nie wiem jak drogie było, jeśli mi przeszkadza w zbawieniu duszy”. Była to niejako pieczęć zatwierdzająca wydarzenie, które miało miejsce kilka miesięcy wcześniej w rodzinnym domu w Obydowie.
F
Przyjaciel o. Wenantego św. Maksymilian Maria Kolbe – przekonany o jego świętości – jako pierwszy kazał zbierać świadectwa z myślą o jego beatyfikacji. Zawsze charakteryzował go prostym stwierdzeniem: Ojciec Wenanty nie silił się na czyny nadzwyczajne ale zwyczajne wykonywał w sposób nadzwyczajny. Czwartek po Wielkanocy, 31 marca 1921 r., zaczął się w klasztorze w Kalwarii Pacławskiej jak każdy zwyczajny dzień. Program dnia regulował klasztorny dzwonek, wzywający do wypełniania punktów regulaminu: jutrznia, rozmyślanie, śniadanie, obiad, adoracja, rekreacja… Bracia na dźwięk „bożego głosu” stawiali się posłusznie o wyznaczonych godzinach, w poszczególnych miejscach konwentu, przeznaczonych na spełnianie zakonnych obowiązków: kaplica, refektarz, miejsce rekreacji, kościół… Jedynie Ojciec Wenanty, niespełna 32-letni franciszkański kapłan, od kilku już miesięcy, nie wychodził ze swojej zakonnej celi. Choroba, która czyniła coraz większe spustoszenie w jego organizmie, nie pozwalała mu spełniać zakonnych obowiązków razem z kalwaryjską wspólnotą. Tego dnia, gdy klasztorny dzwonek wzywał zakonników na kolację o godzinie 6 wieczorem, brat Jakub, wszedł z posiłkiem do celi ojca Wenantego… i z przerażeniem krzyknął: ojciec magister nie żyje!
Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów
Patronat medialny
PRVãDQLHF RVãDQLHF
ISBN 978-83-7485-296-8
ħZ. Antoniego z PDGZ\
www.poslaniecantoniego.pl
www.bratnizew.pl