Lucy Cooke - Cała prawda o zwierzętach - fragment

Page 1



CAŁA PRAWDA O ZWIERZĘTACH



Lucy Cooke

CAŁA PRAWDA O ZWIERZĘTACH Zakochane hipopotamy, naćpane leniwce i inne dzikie historie

przełożyła Magda Białoń-Chalecka


TYTUŁ ORYGINAŁU: The Unexpected Truth About Animals Copyright © 2017 by Lucy Cooke All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2018

ISBN 978-83-8074-156-0 PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz ILUSTRACJE NA OKŁADCE I NA OTWARCIACH ROZDZIAŁÓW: © Wikimedia Commons, Flicr, Vecteezy.com, ReusableArt.com R EDAKCJA: Katarzyna Kondrat KOREKTA: Urszula Włodarska R EDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl DRUK I OPRAWA: Abedik S.A.


Pamięci mojego Ojca, który otworzył mi oczy na cudowny świat przyrody



Wprowadzenie

J

ak to w ogóle możliwe, że leniwiec nadal żyje, choć jest takim nieudacznikiem? Jako zoolog i założyciel Towarzystwa Przyjaciół Leniwców podobne pytania słyszę bardzo często. Czasami określenie „nieudacznik” zostaje doprecyzowane – nieodmiennie przymiotnikami takimi jak leniwy, głupi i powolny. Nierzadko pytaniu towarzyszy łaskawe objaśnienie: „Myślałem/łam, że w ewolucji chodzi o przetrwanie n a j s i l n i e j s z y c h”, wygłoszone z nutą rozbawienia albo, co gorsza, lekceważenia właściwego dla gatunku wyższego. Zawsze biorę wtedy głęboki wdech i z największym opanowaniem, na jakie mnie stać, wyjaśniam, że leniwce wcale nie są nieudacznikami. Prawdę mówiąc, są jednymi z najciekawszych tworów selekcji naturalnej, a do tego funkcjonują w sposób wprost fenomenalnie efektywny. Być może poruszanie się po koronach drzew w tempie nieco szybszym niż ślimacze, hodowanie glonów oraz bakterii w sierści i wypróżnianie się raz na tydzień nie odpowiadają waszym standardom ambitnego życia, ale też to nie wy musicie przetrwać w wybitnie rywalizacyjnym środowisku dżungli Ameryki Środkowej i Południowej – a w tym leniwce są prawdziwymi mistrzami. Kluczem do zrozumieniu prawdy na temat zwierząt jest kontekst. Niezwykła wytrzymałość leniwców bierze się właśnie z ich letargicznej natury. Dzięki całej gamie nietypowych cech adaptacyjnych


10

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

Kocham leniwce. Jak tu nie kochać zwierzaka, który ma wrodzoną potrzebę przytulania i uśmiech na stałe przyklejony do mordki? udoskonalanych przez wiele tysięcy lat stanowią niedościgniony wzór energooszczędności, godzien najbardziej utalentowanego i ekscentrycznego wynalazcy. Nie będę się tutaj wdawała w szczegóły – możecie dowiedzieć się wszystkiego o innowacyjnym, wywróconym do góry nogami życiu leniwców w rozdziale trzecim. Powiem tylko, że ja zawsze stawiam na czarnego konia. Uświadomiwszy sobie, jak skutecznie została zszargana reputacja leniwców, poczułam się zobligowania do założenia Towarzystwa Przyjaciół Leniwców (nasze motto: „Szybkość jest przereklamowana”). Prowadziłam wykłady na różnych sympozjach i w szkołach, ujawniając zaskakującą prawdę na temat tych bezwzględnie oczernianych stworzeń. Demaskowałam antyleniwcową kampanię oszczerstw, sięgającą wstecz aż do koterii szesnastowiecznych badaczy, którzy posunęli się do nazwania tych spokojnych, pacyfistycznych wegetarian „najgłupszymi zwierzętami żyjącymi na Ziemi”. Pomysł na książkę zrodził się właśnie z tych wykładów oraz z po-


Wprowadzenie

11

trzeby oddania sprawiedliwości – nie tylko leniwcom, lecz także innym szkalowanym zwierzętom. Mamy w zwyczaju postrzegać królestwo zwierząt przez pryzmat naszej własnej dość ograniczonej egzystencji. Nadrzewny styl życia leniwców jest wystarczająco nietypowy, by uczynić z tych roślinożerców jedne z najbardziej niezrozumianych stworzeń na świecie, ale nie są niestety w tej kategorii odosobnione. Życie przybiera miriady różnych niezwykłych form i nawet najprostsze z nich wymagają kompleksowego zrozumienia. Ewolucja pozwoliła sobie na kilka przednich żartów, z pozornie absolutnym brakiem logiki kształtując niewiarygodne stworzenia i pozostawiając zdecydowanie za mało wskazówek wyjaśniających jej motywy. Ssaki takie jak nietoperz, które chcą być ptakami. Ptaki takie jak pingwin, które chcą być rybami. I ryby takie jak węgorz, których enigmatyczny cykl życiowy i ukryte gonady stały się przyczyną trwających od dwóch tysięcy lat poszukiwań, doprowadzających ludzi do granic możliwości – a współcześni naukowcy nadal stoją na krawędzi tej przepaści. Zwierzęta nie zdradzają swoich sekretów zbyt łatwo. *** Zastanówmy się choćby nad strusiem. W lutym roku 1681 brytyjski erudyta sir Thomas Browne napisał list do swojego syna Edwarda, medyka na dworze królewskim, z prośbą o dość nietypową przysługę. Edward wszedł w posiadanie strusia pochodzącego ze stada podarowanego królowi Karolowi II przez króla Maroka. Sir Thomas, zapalony przyrodnik zafascynowany tym zagranicznym ptakiem, chciał, by syn przekazał mu informacje o jego zwyczajach. Czy jest czujny jak gęś? Czy uwielbia szczaw, ale wzdraga się przed liśćmi laurowymi? I czy je żelazo? Odpowiedź na ostatnie pytanie, jak podpowiedział synowi, najłatwiej uzyskać, zawijając metal w ciasto – niczym żelazny pasztecik – bo „struś może nie podjąć go sauté”.


12

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

Ta zoologiczna wymiana przepisów miała naukowy cel. Browne chciał sprawdzić powszechny mit, według którego struś jest w stanie strawić absolutnie wszystko, łącznie z żelazem. Pewien średniowieczny naukowiec z Niemiec utrzymywał, że struś ma takie upodobanie do solidnego pożywienia, że na kolację spożył „klucz do bram kościelnych i podkowę”. Te egzotyczne ptaki trafiające na europejskie dwory jako podarunki od emirów czy badaczy Afryki natykały się na wiele pokoleń entuzjastycznych przyrodników, którzy zachęcali je do konsumpcji nożyc, gwoździ i całego asortymentu artykułów żelaznych. Na pierwszy rzut oka podobne eksperymenty wydają się nam kompletnie niedorzeczne, lecz jeśli pogrzebiemy głębiej, okazuje się, że w tym szaleństwie jest pewna (naukowa) metoda. Strusie nie trawią żelaza, ale za to zaobserwowano, że połykają duże, ostre kamienie. Dlaczego? Otóż ten największy ptak na Ziemi wyewoluował dość nietypowo i zwykła dieta złożona głównie z traw i krzewinek jest dla niego trudna do strawienia. W przeciwieństwie do swoich roślinożernych kompanów z afrykańskich równin, żyrafy i antylopy, struś nie ma układu pokarmowego typowego dla przeżuwaczy. Nie posiada nawet zębów. Musi wydzierać włókniste trawy z ziemi za pomocą dzioba, połykać je w całości, a następnie dzięki zgromadzonym w żołądku mięśniowym ostrym kamieniom rozdrabniać łykowaty obiad na bardziej strawne fragmenty. W efekcie potrafi ganiać po sawannie nawet z kilogramem skalnych odłamków w brzuchu. (Naukowcy podnieśli rangę tego zjawiska, nazywając kamienie „gastrolitami”). I znów okazuje się, że w zrozumieniu strusia ważny jest kontekst. Jednak musimy też brać pod uwagę kontekst dotyczący naukowców, którzy od wieków mozolnie poszukują prawdy na temat zwierząt. Browne jest tylko jednym z wielu członków obsady ekscentrycznych obsesjonatów, których poznacie na kartach tej książki. Znajduje się wśród nich też naukowiec z XVII wieku, który próbował doprowadzić do samorzutnego powstawania ropuch, sadowiąc kaczkę na kupie gnoju (stara receptura na stworzenie życia). Jest też włoski kato-


Wprowadzenie

13

licki ksiądz o nazwisku pasującym do czarnego charakteru z Bonda i nieustępujący mu bezwzględnością: Lazzaro Spallanzani w imieniu nauki chwycił parę ostrych nożyc, po to by szyć maleńkie majtki dla badanych przez siebie zwierząt, ale też i po to, by obcinać im uszy. Obaj stanowili produkt wczesnych dni oświecenia, lecz naukowcy nowożytni również decydowali się na dziwaczne i niestety często chybione metody odkrywania prawdy – tak jak dwudziestowieczny amerykański psychofarmakolog, którego ciekawość pchnęła do upicia stada słoni, skutki czego były dość opłakane, jak można się spodziewać. We wszystkich epokach pojawiali się ekscentryczni eksperymentatorzy i zapewne przybędzie ich jeszcze wielu. My, ludzie, rozszczepiliśmy atom, wylądowaliśmy na Księżycu i odkryliśmy bozon Higgsa, ale jeśli chodzi o zrozumienie zwierząt, to nadal długa droga przed nami. Fascynują mnie błędy, które dotychczas na tej drodze popełniliśmy, oraz mity, które stworzyliśmy, żeby zapełnić luki w wiedzy. Ujawniają wiele na temat mechaniki odkryć oraz ludzi tych odkryć dokonujących. Kiedy Pliniusz Starszy pisał o tym, że hipopotam wydziela przez skórę szkarłatną ciecz, sięgnął po znane sobie wyjaśnienie z rzymskiej medycyny i uznał, że zwierzę upuszcza krew dla zdrowia. To zrozumiałe: Pliniusz był człowiekiem swoich czasów. Mylił się, ale prawda na temat czerwonej wydzieliny hipka jest równie niezwykła jak dawny mit – i w rzeczy samej związana z samoleczeniem. Podczas autopsji największych mitów dotyczących zwierząt często ujawnia się urocza logika, która przenosi nas w czasy cudownej naiwności, gdy niewiele było wiadomo, za to wszystko było możliwe. Dlaczego, u licha, ptaki nie miałyby migrować na Księżyc, hieny zmieniać płci wraz z porą roku, a węgorze rodzić się samorzutnie z mułu? Zwłaszcza że prawda, jak się przekonamy, jest równie niewiarygodna. Najbardziej absurdalne idee pojawiły się w średniowieczu po upadku Imperium Rzymskiego, kiedy to raczkujące jeszcze nauki przyrodnicze zostały zawłaszczone przez chrześcijaństwo. Nastały złote czasy bestiariuszy. Te wczesne kompendia na temat królestwa


14

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

W średniowieczu panowało powszechne przekonanie, że każde stworzenie lądowe ma swój odpowiednik w morzu: koń i konik morski, lew i lew morski, biskup i… biskup morski. Ten rybi duszpasterz, opisany przez Konrada von Gesnera w Historiae animalium (1558), podobno był widziany u wybrzeży Polski (choć wygląda raczej, jakby zszedł prosto z planu serialu Dr Who). zwierząt obfitowały w bogate ilustracje i sumienne opisy egzotycznych bestii, począwszy od wróbli wielbłądzich (strusie), przez wielbłądy lamparcie (żyrafy), po biskupy morskie (pół-ryba, pół-mnich i pełnia fantazji). Niestety bestiariusze nie były owocem wnikliwych badań nad życiem zwierząt. Zamiast tego wszystkie czerpały pełnymi garściami z jednego źródła: manuskryptu z IV wieku zatytułowanego Fizjolog, który łączył folklor ze szczątkami faktów oraz wielką


Wprowadzenie

15

dozą religijnych alegorii. Fizjolog stał się średniowiecznym odpowiednikiem popularnego bestsellera (w owych czasach wyprzedzała go tylko Biblia), który przetłumaczono na kilkanaście języków, szerząc absurdalne informacje od Etiopii po Islandię. Bestiariusze to cudownie sprośna lektura, pełna wzmianek o seksie i grzechu, zapewne wywołujących rumieńce u mnichów, którzy kopiowali je i ilustrowali dla kościelnych bibliotek. Opowiadały o niezwykłych stworzeniach: łasicy, zapładnianej przez pysk, ale rodzącej przez ucho; bizonie (czy „bonnaconie”, jak go wówczas nazywano), który stawiał opór myśliwym, puszczając bąki „tak odrażające, że polujący zmuszeni byli wycofać się w pomieszaniu” (któż tego nie zna); i jeleniu, którego przyrodzenie czasami odpada w rezultacie zbyt wielkiego rozpasania cielesnego. Sporo lekcji można było przekazać parafialnej trzódce w takich opowieściach. W końcu Bóg dał życie wszystkim stworzeniom, a tylko jedno – człowiek – straciło niewinność. W oczach skrybów królestwo zwierząt służyło jako źródło morałów. Zatem zamiast pytać, czy w opisach zawartych w Fizjologu jest choćby źdźbło prawdy, doszukiwali się w zwierzętach cech ludzkich, a w ich zachowaniach zakodowanych przez Boga pouczających alegorii. Dlatego też niektóre zwierzęta przedstawiane w bestiariuszach wręcz trudno rozpoznać. Na przykład słonie wychwalano za to, że są wyjątkowo cnotliwymi i mądrymi bestiami, tak „łagodnymi i pokornymi”, że przypisywano im nawet posiadanie własnego systemu religijnego. Powiadano, że cechuje je „zapiekła nienawiść” do myszy, a równocześnie miłość do ojczyzny tak głęboka, że na samą myśl o niej oczy robią im się mokre od łez. Jeśli zaś chodzi o związki, to zachowywały „największą czystość”, pozostając wierne swoim partnerom przez całe życie – a było to życie bardzo długie, bo trwające nawet trzysta lat. Cudzołóstwo budziło w nich taki wstręt, że wymierzały karę, jeśli kogoś na nim przyłapały. Wszystko to mocno by zadziwiło przeciętnego słonia, który jest stworzeniem zdecydowanie poligynicznym. ***


16

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

Potrzeba doszukiwania się ludzkich cech w zwierzętach i obarczania ich osądami moralnymi pokutowała również w bardziej oświeconych czasach. Prawdopodobnie największym grzesznikiem w tej dziedzinie, a równocześnie największą gwiazdą w tej książce, jest słynny francuski przyrodnik Georges-Louis Leclerc, hrabia Buffon. Ten napuszony arystokrata był czołową postacią rewolucji naukowej, która, co paradoksalne, dążyła do wydobycia nauk przyrodniczych z cienia Kościoła. Jednakże jego imponująca czterdziestoczterotomowa encyklopedia to zabawnie świętoszkowate dzieło, które dzięki kwiecistemu stylowi – właściwemu większości publikacji naukowych z tamtego okresu – czyta się bardziej jak powieść romantyczną niż rozprawę naukową. Miażdżące opinie o zwierzętach, których zwyczajów hrabia nie aprobował, jak na przykład naszego przyjaciela leniwca („najniższa forma życia” według francuskiego arystokraty), są równie nietrafione jak napuszone zachwyty nad stworzeniami, które podziwiał. Jednym z jego ulubionych zwierzaków był bóbr, nad którego pracowitością się rozpływał, przez co z wielkiego Buffona staje się zwykłym bufonem w oczach osób znających prawdę. Takie antropomorficzne ciągoty utrzymują się aż po dziś dzień. Na przykład pandy swoim uroczym wyglądem budzą w ludziach nieodpartą potrzebę opieki, która mocno zaciemnia ich osąd. Wolimy wierzyć, że to niezdarne, nieśmiałe misiaczki, które nie przeżyłyby bez naszej opieki, a nie doświadczone w sztuce przetrwania zwierzęta, potrafiące mocno gryźć i uwielbiające ostry grupowy seks. Studiowałam zoologię na początku lat dziewięćdziesiątych pod okiem wielkiego ewolucjonisty i biologa dra Richarda Dawkinsa, od którego nauczyłam się opartej na genetycznych relacjach pomiędzy gatunkami metody myślenia o świecie, wyjaśniającej, jak stopień pokrewieństwa wpływa na zachowania. Część tej wiedzy zdezaktualizowała się już dzięki najnowszym odkryciom, które dowodzą, że sposób odczytywania genomu na poziomie komórkowym jest co najmniej tak ważny jak jego budowa (co wyjaśnia, dlaczego możemy dzielić siedemdziesiąt procent DNA z jelitodyszcem, a mimo to być znacz-


Wprowadzenie

17

nie zabawniejszymi kompanami podczas kolacji). Wspominam o tym, ponieważ chcę podkreślić, iż każde pokolenie – moje również – uważa, że wie o zwierzętach więcej od swoich poprzedników, a mimo to myli się równie często. Większość zoologii to jedynie poparte nauką przypuszczenia. Dzięki współczesnym rozwiązaniom technologicznym snucie przypuszczeń idzie nam teraz znacznie lepiej. Jako producentka i autorka filmów przyrodniczych dużo podróżuję po świecie i mam zaszczyt spotykać się z oddanymi naukowcami poszukującymi prawdy na przodkach kopalni odkryć. Poznałam człowieka badającego IQ zwierząt w Maasai Mara, sprzedawcę porno z pandami w Chinach, angielską wynalazczynię „tyłkomierza” dla leniwców (naprawdę ma zastosowanie naukowe) i szkockiego autora pierwszego na świecie słownika szympansów. Goniłam pijanego łosia, próbowałam „jąder” bobra, piłam afrodyzjak z żaby, skakałam z klifu, by latać z sępami, i usiłowałam powiedzieć kilka słów po hipopotamiemu (choć nie wszystkie naraz). Te doświadczenia otworzyły mi oczy na wiele zaskakujących faktów, a także na stan wiedzy o zwierzętach. W tej książce chcę podzielić się tym, czego się dowiedziałam, zebrać wszystkie największe nieporozumienia, pomyłki i mity, które stworzyliśmy na temat królestwa zwierząt, niezależnie od tego, czy odpowiada za nie wielki filozof Arystoteles, czy hollywoodzcy następcy Walta Disneya, i opisać moją własną menażerię stworzeń niezrozumianych. Zatem otwórzcie umysły na te niesamowite opowieści, ale nie oczekujcie, że wszystkie będą prawdziwe.



ROZDZIAŁ 1

Węgorz Rodzaj: Anguilla

Nie istnieje zwierzę, którego pochodzenie i tryb życia stanowiłyby pożywkę dla większej liczby fałszywych przekonań oraz niedorzecznych opowieści. LEOPOLD JACOBY, THE EEL QUESTION (ZAGADKA WĘGORZA), 1879


A

rystoteles miał poważny problem z węgorzami. Niezależnie od tego, ile by ich pokroił, nie potrafił odkryć ich płci. Wszystkie inne ryby, które badał w swoim laboratorium na wyspie Lesbos, miały łatwo dostrzegalne (a często całkiem smakowite) komórki jajowe oraz widoczne, choć wewnętrzne, jądra. Tymczasem węgorz wydawał się zupełnie pozbawiony płci. Zatem kiedy zaczął go opisywać w swoim pionierskim almanachu przyrodniczym z IV wieku p.n.e., ten najbardziej metodyczny z przyrodników zmuszony był uznać, że węgorz „nie powstaje w rezultacie spółkowania ani zapłodnienia ikry”, lecz rodzi się „z trzewi ziemi”, samoistnie wyłaniając się z mułu. Uznał, że forma larwalna, którą spotyka się w mokrym piasku, to embriony węgorzy powstające wprost z ziemi. Arystoteles był ojcem zoologii oraz pierwszym prawdziwym naukowcem, prowadził badania nad setkami stworzeń, ale nie dziwię się, że węgorze go przechytrzyły. Te oślizgłe osobniki wyjątkowo dobrze strzegą swoich tajemnic. Pomysł, że powstają wprost z ziemi, brzmi fantastycznie, ale nie bardziej niż prawda, skoro tak zwane słodkowodne węgorze europejskie, Anguilla anguilla, zaczynają życie jako jajeczko zawieszone w głębinach podwodnego lasu na Morzu Sargassowym, czyli w najgłębszym, najbardziej zasolonym zakątku Atlantyku. Ten okruch życia nie większy niż ziarnko ryżu rozpoczyna trwającą prawie trzy lata odyseję do europejskich rzek, podczas której przechodzi transformację tak radykalną, jakby mysz zmieniała się w łosia. Żyje całe dziesięciolecia w słodkowodnym mule, gromadząc tłuszcz tylko po to, by powtórzyć wyczerpującą podróż, przepłynąć


Węgorz

21

sześć tysięcy kilometrów z powrotem do mrocznego oceanicznego łona, odbyć tarło w ciemnych zakamarkach uskoku kontynentalnego, a następnie umrzeć. Fakt, że węgorze osiągają dojrzałość płciową dopiero po czwartej finalnej metamorfozie na samym końcu swojego wybitnie dziwacznego cyklu życiowego, znacznie utrudnił odkrycie tajemnicy ich pochodzenia i nadał im mityczny status. Przez całe stulecia rozwiązanie tej zagadki doprowadzało do konfliktów międzynarodowych, zapędzało ludzi w najdalsze zakątki mórz i dręczyło najwybitniejsze umysły w historii zoologii, które współzawodniczyły ze sobą w wymyślaniu szalonych teorii na temat genezy węgorzy. Jednak choćby nie wiadomo jak były one dziwaczne, nie dorównywały prawdziwej historii słodkowodnych węgorzy europejskich, która daleka jest od zwyczajności. Dość wspomnieć o nazistach, którzy je głodzili, o ludziach ogarniętych obsesją na punkcie ich gruczołów płciowych, o uzbrojonych rybakach, o najsłynniejszym psychoanalityku na świecie – i o mnie. *** Kiedy miałam siedem lat, sfiksowałam na punkcie węgorzy. Tato wkopał w grządkę w naszym ogrodzie starą wiktoriańską wannę i przekształcenie tego służącego ludziom do ablucji zbiornika w idealny wodny ekosystem szybko stało się moją główną pasją. Byłam dziwnym dzieckiem i traktowałam tę misję niezwykle poważnie. Co niedziela ojciec towarzyszył mi w wyprawach do kanałów na mokradłach Romney, gdzie spędzałam szczęśliwe godziny, intensywnie poszukując wszelkich form życia za pomocą prowizorycznego podbieraka, który tato skonstruował dla mnie ze starych firanek. Pod koniec dnia wracaliśmy triumfalnie, ogarnięci zapałem niczym wiktoriańscy badacze, a nasza wodna zdobycz chlupotała na pace małego wiekowego pikapa, gotowa do identyfikacji i zamieszkania w królestwie mojej wanny. Stworzenia przybywały dwójkami: żaby


22

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

śmieszki, traszki zwyczajne, chrząszcze wodne i nartniki dołączały do towarzystwa w zbiorniku. Ale nie węgorze. Wyławiałam je za pomocą niezawodnej sieci, lecz próba przeniesienia ich śliskich ciał do wiadra przypominała trzymanie wody w dłoniach. Za każdym razem, gdy któregoś łapałam, on wyślizgiwał mi się, uciekając lądem – bardziej jak wąż niż ryba wyjęta z wody. Złapanie tych nieuchwytnych stworzeń stało się moim Świętym Graalem. Nie wiedziałam jednak, że gdyby moja misja się powiodła, węgorze zakończyłyby miłą imprezę w sadzawce, pożerając wszystkich pozostałych gości. Słodkowodną fazę swego życia spędzają bowiem niczym zawodowi bokserzy wagi ciężkiej, nabierając masy przed mistrzowską walką i przygotowując się do długiej podróży powrotnej do Morza Sargassowego na tarło. W tym celu gotowe są pożreć wszystko, co się rusza – w tym siebie nawzajem. Ich nienasycony apetyt w pełnej krasie ujawnił się podczas makabrycznego eksperymentu przeprowadzonego przez parę francuskich naukowców w Paryżu pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku. Badacze umieścili w zbiorniku wodnym tysiąc osobników tak zwanej formy montee – młodych szklistych węgorzy długości około ośmiu centymetrów. Karmili je codziennie, ale mimo to rok później pozostało już tylko siedemdziesiąt jeden ryb, tyle że trzykrotnie dłuższych. Po trzech miesiącach tego, co lokalny dziennikarz opisał jako „codzienne sceny kanibalizmu”, pozostał jeden zwycięzca: samica długości jednej trzeciej metra. Żyła przez następne cztery lata samotnie, dopóki nie została przypadkowo zagłodzona przez nazistów, którzy odcięli jej dostawę robaków podczas okupacji Paryża. Powyższa koszmarna historia byłaby wstrząsem dla minionych pokoleń przyrodników, którzy uważali węgorze za łagodnych wegetarian ze szczególną słabością do groszku – podobno często opuszczały swój wodny świat, by szukać ulubionych warzyw strączkowych na lądzie. Takie relacje zawdzięczamy dominikańskiemu mnichowi Albertowi Magnusowi, który w swoim dziele De Animalibus z XIII wieku odnotował: „Węgorz wychodzi również na ląd porą nocną,


Węgorz

23

by posilać się groszkiem, fasolą i soczewicą”. Hipisowska dieta nadal obowiązywała węgorze w roku 1893, kiedy to Historia ryb skandynawskich (A History of Scandinavian Fishes) wzbogaciła „obserwacje” mnicha o rozkoszne efekty dźwiękowe. Otóż węgorze wtargnęły na dobra hrabiny Hamilton, by pochłaniać strączkowe z „mlaskaniem przypominającym odgłos wydawany przez małe prosięta, ssące mleko matki”. Choć węgorzom hrabiny wdowy wyraźnie brakowało dobrych manier, należały jednak do wybrednej ławicy, która „pożywiała się wyłącznie miękką, soczystą skórką”, a resztą gardziła. Prawdą jest, że węgorze mogą przeżyć nawet dwie doby poza wodą dzięki pokrytej śluzem, oddychającej skórze – cecha przystosowawcza, która pozwala im zmieniać zbiorniki w poszukiwaniu wody podczas suszy – to jednak doniesienia o ich mlaskających, podkradających groszek przodkach były zupełnym urojeniem. Łakome lata okresu słodkowodnego skutkują imponującą zmianą w rozmiarach węgorzy, choć nie jest ona tak ogromna, jak chcieliby nam wmówić starożytni przyrodnicy. Wszyscy znamy niestworzone opowieści o „taaaakiej rybie”. Znakomity rzymski przyrodnik Pliniusz Starszy zapewniał w swoim wielkim dziele Historia naturalna, że węgorze w rzece Ganges dorastają do długości „trzydziestu stóp”, czyli dziewięciu metrów, co jest śmiałą przesadą nawet w tej słynącej z kłamstw dyscyplinie. Izaak Walton, autor siedemnastowiecznej biblii wędkarzy zatytułowanej Wędkarz doskonały (The Compleat Angler), okazał nieco większą powściągliwość, opisując węgorza złowionego w przepływającej przez Peterborough rzece, który jego zdaniem mierzył „jard i trzy czwarte”, to znaczy około stu sześćdziesięciu centymetrów. Walton gotów był zgasić wszelkich niedowiarków, dodając, może nieco zbyt spiesznie: „Jeśli mi nie wierzycie, możecie go zobaczyć w kawiarni przy King Street w Westminster” (gdzie zapewne radośnie sączył cappuccino i raczył klientów opowieściami o swoich młodzieńczych przygodach na morzach i oceanach). Bardziej miarodajne pomiary podał dr Jorgen Nielsen z Muzeum Zoologicznego w Kopenhadze, który zbadał zwłoki węgorza z wiej-


24

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

Węgorz w almanachu ryb Adriaena Coenena (1577) to prawdziwy potwór mierzący „dwanaście metrów” (od relacji rzymskiego przyrodnika Pliniusza Starszego najwyraźniej urósł kolejne trzy metry).


Węgorz

25

skiego stawu w Danii i przekazał Tomowi Fortowi, autorowi Księgi węgorzy (The Book of Eels), że ten rekordowy okaz osiągnął długość stu dwudziestu pięciu centymetrów. Niestety oślizgły potwór zmarł przedwcześnie, kiedy właściciel stawu przydybał go na zakusach na jego ukochane ozdobne kaczki i skutecznie potraktował łopatą. Węgorze, które ja łapałam, były znacznie mniejsze – niewiele dłuższe i grubsze od ołówka. Niewątpliwie rozpoczynały dopiero etap życia w słodkich wodach, który może trwać od sześciu miesięcy aż do trzydziestu lat. Zdarzały się i takie, które żyły nawet dłużej. Szwedzki okaz, samica o imieniu Putte, złapana w formie montee w pobliżu Helsingborga w roku 1863 i trzymana w miejscowym akwarium, zmarła w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Jej śmierć była szeroko relacjonowana w mediach, a rekordowy wiek zaskarbił jej uwagę i nadał status celebrytki, zazwyczaj nieosiągalny dla długiej, oślizgłej ryby. Takie wiekowe węgorze zazwyczaj nie miały szansy na powrotną migrację do morza ze względu na to, że były trzymane w niewoli, często jako zwierzątka domowe. Może się wydawać, że węgorz to dość niekonwencjonalny kandydat na pupila – niezbyt wdzięczny w zakresie przytulania – ale rzymski mówca Kwintus Hortensjusz podobno bardzo opłakiwał śmierć swojego węgorza, którego „miał długo i kochał głęboko”. Wszystko to sprawia, że czuję niejaką ulgę, iż nie udało mi się nigdy złapać węgorza, z którym mogłabym nadal być związana. Słodkowodna faza życia węgorzy może być długa i żarłoczna, ale jest tylko jedną z wielu (choć jedyną jasną dla mnie oraz innych przyrodników na przestrzeni wieków). Niestety nie oferuje ona żadnych wskazówek dotyczących pozostałych faz jego cyklu życiowego – narodzin, rozmnażania i śmierci – których tajemnice skrywa morze. Ponadto węgorz przybiera na każdym etapie tak nieprawdopodobnie różne formy, że wywołały one trwające około dwóch tysięcy lat międzynarodowe śledztwo w poszukiwaniu jego tajemniczych gruczołów rozrodczych.


26

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

*** Arystoteles jako jeden z pierwszych napotkał trudności w określeniu genezy tych pozornie pozbawionych płci ryb. Wrzucił je zatem do worka z teorią samorództwa, stosowaną przez niego liberalnie wobec całego zbioru stworzeń – od much po żaby – którego sposobu rozmnażania nie potrafił wytłumaczyć. Kilkaset lat później Pliniusz Starszy odstąpił od plagiatowania greckich poprzedników i użył własnej wyobraźni, by wyjaśnić sposób, w jaki powstają węgorze. Stwierdził mianowicie, że ocierają się o skały, a „ich skrawki ożywają”. Chcąc mieć ostatnie słowo w dyskusji, rzymski przyrodnik zakończył autorytatywnym tonem: „To jedyny sposób, w jaki się rozmnażają”. Jednakże to również było czystą fikcją. Przez kolejne stulecia niestworzone plotki na temat metod reprodukcji węgorzy mnożyły się niczym króliki. Podobno rodziły się ze skrzeli innych ryb, ze słodkiej porannej rosy (ale tylko w niektórych miesiącach) i z enigmatycznych „elektrycznych zakłóceń”. Pewien „czcigodny biskup” zapewnił Towarzystwo Królewskie, że widział węgorze, które wylęgały się w strzechach chat. Młode wykluwały się, jak twierdził, ze złożonych w sitowiu na dachu jaj wygrzanych w cieple promieni słonecznych. Nie wszyscy eklezjastyczni przyrodnicy byli równie otwarci na takie śliskie pomysły. W Historii rodów szlacheckich (History of the Worthies) Thomas Fuller z pogardą wyraził się o popularnym na wsiach w Cambridgeshire wierzeniu, że nieprawe żony oraz bękarty duchownych unikają potępienia, przyjmując postać węgorzy. To, jak oznajmił, jest z całą pewnością „kłamstwem”. Dla podkreślenia powagi wypowiedzi dodał groźnie: „Bez wątpienia pierwszego głosiciela tej godnej potępienia nieprawdy już dawno spotkała sroga kara”. Być może na resztę swego życia zmienił się w ślimaka nagiego. Naukowi geniusze ery oświecenia zdetronizowali te niedorzeczne bujdy za pomocą teorii znacznie mniej idiotycznych, ale nie bardziej trafnych. W roku 1692 Antonie van Leeuwenhoek, holenderski


Węgorz

27

pionier w świecie mikroskopów, który odkrył zarówno bakterie, jak i komórki krwi, zgrzeszył przeciwko swojej wiarygodności hipotezą, że węgorze, tak jak ssaki, są żyworodne, czyli do zapłodnienia komórki jajowej dochodzi wewnętrznie, a samica rodzi żywe młode. Van Leeuwenhoek przynajmniej zastosował współczesną metodę naukową, opierając swoje przypuszczenia na obserwacjach. Wpatrując się w okular mikroskopu, dostrzegł w organie, który uznał za macicę węgorza, coś, co wyglądało jak małe węgorzyki. Niestety potencjalne noworodki były tylko pasożytami zamieszkującymi pęcherz pławny ryby i jako takie zostały rozpoznane oraz zdyskredytowane już przez Arystotelesa prawie dwa tysiące lat wcześniej. Osiemnastowieczny szwedzki botanik i zoolog Karol Linneusz również uważał, że węgorze są żyworodne, i twierdził, że widział młode w organizmie dorosłej samicy. Z pewnością nikt by nie śmiał polemizować z wielkim ojcem taksonomii – człowiekiem tak pedantycznym, że nawet własne nazwisko podawał w formie łacińskiej. Cóż jednak można było zrobić, gdy wyszło na jaw, że znawca klasyfikacji pomieszał gatunki? Okazało się niestety, że Linneusz wcale nie przeprowadził sekcji węgorza, lecz podszywającej się pod niego ryby, znanej teraz pod nazwą węgorzycy – co zaskakujące, rzeczywiście żyworodnej, lecz zupełnie z nim niespokrewnionej. Nie oznacza to wcale, że jego krytycy sami zbliżyli się do prawdy. Pewien autorytet, który zakwestionował odkrycie Linneusza, zganił go za pomyłkę w identyfikacji obiektu badań, ale ulegając wpływom Arystotelesa, uznał, że młode węgorzyki odkryte przez Szweda były na pewno pasożytami, a teorię żyworodności odesłał w niebyt jako omyłkową i nietrafną. W tę podniosłą akademicką dysputę wkroczył postronny bohater. Pewien Szkot nazywający się David Cairncross w roku 1862 oznajmił światu, że oto on, skromny inżynier z fabryki w Dundee, nareszcie rozwiązał zagadkę węgorza, która od stuleci nękała filozofów i przyrodników. „Bezzwłocznie informuję czytelników, że rodzicem węgorza jest mały żuk” – oznajmił z zuchwałością prawdziwego ignoranta.


28

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

Jego entuzjastyczna, choć z naukowego punktu widzenia wprawiająca w konsternację teoria – wynik trwającego sześćdziesiąt lat eksperymentu, jak zapewniał – przyjęła formę cienkiej książeczki zatytułowanej Pochodzenie węgorza srebrnego (The Origin of the Silver Eel). Cairncross rozpoczął swój traktat od wyjaśnienia, że nie jest zainteresowany standardami i normami współczesnej nauki. „Nie należy oczekiwać, że będę obeznany z terminologią i nazewnictwem używanymi przez przyrodników w klasyfikacji zwierząt, jako że moja znajomość takiej literatury jest ograniczona” – zaznaczył obronnym tonem. Zastosował więc rozwiązanie tyleż niekonwencjonalne co wygodne, czyli postanowił „używać własnych terminów i nazw”. W efekcie zreformował klasyfikację świata zwierząt, dzieląc go na trzy absurdalne grupy, skutkiem czego wielki Linneusz pewnie przewracał się w grobie, a każdy, kto próbował rozszyfrować już i tak zdumiewającą teorię Szkota, stawał przed kolejnymi wyzwaniami. Wyprawa Cairncrossa po wiedzę rozpoczęła się w młodym wieku lat dziesięciu, kiedy to zaobserwował pewną liczbę „włosowych węgorzy” (jego nazwa) w otwartej studzience kanalizacyjnej. „Skąd one się biorą?” – zadumał się. Pewien przyjaciel opowiedział mu o popularnym ludowym przesądzie, że węgorze „odpadają z końskich ogonów przy poidle, a woda je ożywia”. Młody Cairncross wyśmiał to wysoce nieprawdopodobne wyjaśnienie, zanim podał własne, równie osobliwe, a zainspirowane obecnością gromadki martwych żuków spoczywających na dnie tej samej studzienki. Czy te dwa stworzenia nie mogły być jakoś ze sobą powiązane? Ten urzekający widok towarzyszył Szkotowi przez dwie dekady: „Mój umysł często powracał do owej tajemnicy” – wspominał. Aż pewnego lata dorosły Cairncross zauważył znajomo wyglądającego żuka w swoim ogrodzie w Dundee. Przyglądał mu się uważnie, próbując odczytać jego myśli, podczas gdy owad wędrował z determinacją w stronę kałuży, w której się w końcu zanurzył. Zanim wyszedł ze swej kąpieli, „rozejrzał się dookoła w stanie wielkiego wzburzenia”. Nie wiadomo, na jakiej podstawie Cairn-


Węgorz

29

cross postawił tę diagnozę stanu umysłowego żuka, za to jedyna ilustracja w książeczce dostarcza czytelnikom nieocenionej pomocy w zrozumieniu kolejnego niezwykłego posunięcia ze strony owada. Opatrzona podpisem: „Żuk podczas porodu” ukazuje niezwykłego bohatera Cairncrossa leżącego na grzbiecie, podczas gdy z jego tylnej części wydobywa się coś, co wygląda jak dwa lassa. Żuk, według Szkota, rodzi właśnie dwie ryby. To była prawdziwa eureka dla Cairncrossa. Poświęcił się dalszym badaniom, rozcinając żuki, wyłuskując z nich „włosowe węgorze” i utrzymując je przy życiu przez różny, choć dość ograniczony czas. Z własnej woli przyznał, że jego teoria „może wydawać się dziwna”, ale dodawał sobie otuchy, odwołując się do „członków królestwa roślin”. Skoro jeden gatunek drzewa można zaszczepić innym, to „czyż Wielki Ogrodnik Stworzyciel nie może zaszczepić innego stworzenia w owadzie?” – dywagował. We współczesnych laboratoriach powstały różne zwierzęce frankensteiny: ludzkie uszy zostały przeszczepione myszom, a świecące w ciemnościach ryby zyskały tę zdolność dzięki genetycznej modyfikacji z wykorzystaniem genów meduz. Jednakże Wielki Ogrodnik Stworzyciel nie przyłożył ręki do ich wykreowania. Gdyby Cairncross zadał swoje pytanie naukowcom, oświeciliby go, że „włosowe węgorze” były tylko kolejnymi paskudnymi pasożytami, a nie rybami we wczesnym stadium rozwoju. Lecz inżynier z faktorii nie poznał poglądów badaczy. Zamiast poddać swoje wyjątkowe odkrycie krytycznej ocenie Towarzystwa Królewskiego, przedstawił je dwóm rolnikom, na których natknął się pewnego dnia, podczas gdy debatowali, skąd się bierze ogromna liczba węgorzy w kanale przebiegającym przez ich ziemię. Uraczył ich teorią, że ta obfitość węgorzy bierze się z zadniej części żuków, a ich reakcja bardzo go zadowoliła. „Uwierzyli mi – oznajmił dumnie – i uradowali się rozwiązaniem tajemnicy”. Mimo entuzjazmu miejscowych farmerów teoria Cairncrossa nie wpłynęła na główną trajektorię badań nad węgorzami. Inżynier oddawał się mrówczej pracy w intelektualnej izolacji przez ponad sześć-


30

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

dziesiąt lat, nieświadom radykalnych postępów w poszukiwaniu gonad tej ryby. Tymczasem daleko od Dundee naukowa inteligencja Europy żarliwie oddawała się „kwestii węgorza” i w swych usiłowaniach bliska była apogeum – w pewnym sensie. *** Prym wiedli Włosi, którzy w misji zlokalizowania gruczołów rozrodczych węgorzy ujrzeli nietypowe źródło chwały dla swego znękanego narodu. Od lat utrzymywali bliską relację z węgorzami polegającą głównie na konsumowaniu ich w dużych ilościach. Węgorz jest niezwykle tłustą rybą – to ewolucyjna adaptacja, która pozwala na uciążliwą podróż powrotną do oddalonego o sześć tysięcy kilometrów tarliska położonego głęboko w Morzu Sargassowym. Tak się pechowo składa dla węgorzy, że dzięki wysokiej zawartości lipidów są wyjątkowo pyszne, a cecha ta niestety nie umknęła uwadze ludzi. Rzymski smakosz Marek Gawiusz Apicjusz, autor zapewne pierwszej na świecie książki kucharskiej, napisał, że na uczcie wydanej z okazji zwycięstwa Juliusza Cezara podano sześć tysięcy węgorzy. Aby „węgorz był bardziej smakowity”, zalecał serwowanie go z sosem zawierającym „suszoną miętę, owoce ruty, żółtka na twardo, pieprz, lubczyk, miód pitny, bulion z octem i oliwą”. Nie brzmi to jakoś szalenie apetycznie, więc w Anglii nadal jadamy je po prostu ugotowane i zalane galaretą, co zapewne jest jedną z większych zbrodni przeciwko gastronomii, jakie Brytyjczycy popełnili w swej długiej i barwnej historii przestępstw kulinarnych. Jednak mimo istnienia takich prymitywnych przepisów węgorze były od dawna kojarzone z wielkimi ucztami i obżarstwem. Leonardo da Vinci namalował uczniów pożywiających się węgorzami podczas ostatniej wieczerzy, a przejedzenie tymi oślizgłymi rybami uznawane było za przyczynę śmierci osławionego żarłoka papieża Marcina IV. Wieść niesie, że najsmaczniejsze węgorze pochodzą z Comacchio i otaczających je rozległych podmokłych terenów delty wielkiej rzeki


Węgorz

31

Pad. Odbywały się tam największe w Europie połowy węgorzy, w sezonie dochodzące do trzystu ton w ciągu nocy. Tam też pojawiły się największe odkrycia i kontrowersje dotyczące płci węgorzy. Zaczęło się w roku 1707, kiedy to miejscowy lekarz wśród tysięcy złowionych osobników dostrzegł jednego nietypowo pulchnego węgorza. Rozciąwszy go, odkrył coś, co wyglądało według niego jak jajnik pełen dojrzałych jajeczek. Przekazał ciężarną rybę swojemu przyjacielowi, szanowanemu przyrodnikowi Antoniowi Vallisneriemu, który natychmiast ogłosił, że trwające wieki poszukiwania części intymnych węgorza wreszcie znalazły szczęśliwy finał. Światły profesor już wcześniej użyczył swego nazwiska w formalnej klasyfikacji roślinie wodnej potocznie znanej jako nurzaniec, ale ten los nie był pisany narządom rodnym samicy węgorza. Po bliższym badaniu odkrycie trzeba było wyrzucić na śmietnik jako nic innego niż chory i rozdęty pęcherz pławny. Jednak flirt Vallisneriego ze zwycięstwem zainspirował włoską mafię naukową, która uznała „odnalezienie prawdziwych gruczołów rozrodczych węgorzy za sprawę najwyższej wagi”. Był to trudny okres dla targanego konfliktami państwa, jako że półwysep okupowały obce siły. I podczas gdy wielu Włochów pokładało swoje nadzieje narodowe w rewolucji, niewielka grupka intelektualistów zamiast tego marzyła o wzmocnieniu pozycji kraju przez zyskanie praw do gonad smakowitych ryb. Profesorowie ułożyli więc plan. W okolicach Comacchio codziennie łowiono tysiące węgorzy. Trzeba było tylko obiecać kuszącą nagrodę pierwszemu rybakowi, który dostarczy okaz w komplecie z ikrą. W Niemczech konkurencyjny spisek spalił na panewce, kiedy przyrodnik, który go uknuł, zaczął otrzymywać pocztą takie ilości węgorzych wnętrzności, że zmuszony był „płakać i błagać o litość”. Natomiast fortel włoski szybko przyniósł pozytywne efekty – a przynajmniej tak się wydawało. Radość jednak trwała krótko, gdyż okazało się, że cwany rybak po prostu wypchał swojego węgorza ikrą innej ryby. Ten upokarzający cios ostudził zapał włoskich profesorów na jakieś pięćdziesiąt lat. Na szczęście w roku 1777 kolejny tłuściutki i oślizgły


32

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

podejrzany runął bezwładnie na nabrzeżu Comacchio. Został natychmiast przebadany przez anatoma Carla Mondiniego, profesora na pobliskim Uniwersytecie Bolońskim, który dokonał genialnego odkrycia: pomarszczone tasiemki we wnętrzu węgorza nie są pasmami tkanki tłuszczowej, jak dotychczas przypuszczano, lecz żeńskimi gruczołami rozrodczymi od stuleci kryjącymi się przed badaczami. Włoscy naukowcy uradowali się, choć znów nieco przedwcześnie. W końcu nadal brakowało im jąder węgorza oraz jakichkolwiek potwierdzonych informacji na temat tego, jak ta enigmatyczna ryba się rozmnaża. Misja rozwiązania genitalnej zagadki przypadła w udziale nieoczekiwanemu kandydatowi: ambitnemu młodemu studentowi medycyny, który miał zyskać sławę dzięki zlokalizowaniu źródła pożądania, przynajmniej u ludzi, jeśli nie u węgorzy. Młodzieniec ten nazywał się Zygmunt Freud. *** Ojciec psychoanalizy jako dziewiętnastoletni student Uniwersytetu Wiedeńskiego w roku 1876 podjął swoją pierwszą pracę naukową, przybywając do zoologicznej placówki badawczej w Trieście na włoskim wybrzeżu Adriatyku z misją odnalezienia jąder węgorza. Jedyną metodą określenia płci było wypatroszenie ryby, „ponieważ węgorze nie prowadzą pamiętników”, jak sardonicznie stwierdził Freud w liście do przyjaciela. Całymi tygodniami nie zajmował się niczym innym – codziennie od ósmej rano do piątej po południu w dusznym, śmierdzącym laboratorium. Miał zweryfikować twierdzenie polskiego profesora Szymona Syrskiego, który ogłosił, że znalazł jądra węgorza. „Ale ponieważ najwyraźniej nie ma pojęcia, co to jest mikroskop – utyskiwał w liście Freud – nie udało mu się przedstawić ich dokładnego opisu”. Cztery tygodnie i czterysta wypatroszonych węgorzy później Freud się poddał. „Katowałem siebie oraz węgorze na próżno, gdyż wszystkie ryby, które otworzyłem, były płci pięknej” – narzekał w liście ozdobionym bazgrołami przedstawiającymi węgorze z kpiący-


Węgorz

33

mi uśmiechami na pyskach. Artykuł zatytułowany Analiza kształtu i budowy podłużnych organów wewnętrznych węgorza uznawanych za jego gruczoły płciowe był pierwszą opublikowaną pracą Freuda. Choć podejrzewał, że Syrski miał rację, nie mógł ani potwierdzić, ani obalić teorii Polaka. Można się tylko domyślać, w jakim stopniu długie dni spędzone na krojeniu fallicznych ryb w bezowocnym poszukiwaniu ich płci wpłynęły na późniejsze teorie psychoanalityka dotyczące etapu psychoseksualnego rozwoju człowieka związanego z zazdrością o penisa. W każdym razie Freud ze znacznie większym powodzeniem zajął się badaniem mniej śliskich tematów, takich jak ludzka psychika. Dwie dekady później pewien samotny samiec węgorza w końcu pokazał swoje części intymne. Tym szczęśliwcem, który zawarł z nim znajomość, był młody biolog, również Włoch, Giovanni Grassi. Udało mu się pojmać rybę – z narządami wypełnionymi nasieniem – pływającą u wybrzeży Sycylii. Grassi opublikował już nowatorską, choć może niezbyt porywającą pracę na temat anatomii termitów oraz odkrył nowy gatunek pająków, któremu nadał nazwę na cześć swojej żony (to się nazywa prawdziwy dowód miłości). Jeśli chodzi o węgorze, szczęście rzeczywiście mu sprzyjało. Nie tylko wygrał dla Włoch międzynarodowy wyścig po ich jądra, ale też rok wcześniej dokonał równie ważkiego odkrycia, identyfikując kluczowy etap zagadkowego cyklu życiowego węgorzy. Od lat pięćdziesiątych XIX wieku opisywano malutkie przezroczyste rybki kształtu i grubości wierzbowego liścia, o wytrzeszczonych czarnych oczach i przerażających, skierowanych na zewnątrz zębach, w ogromnych ilościach pojawiające się u wybrzeży Włoch. Te filigranowe monstra sklasyfikowano jako Leptocephalus brevirostris – nieudany przykład linneuszowskiej nomenklatury, który można przetłumaczyć jako „płaskogłowy krótkonosy” – i szybko zlekceważono jako kolejne osobniki należące do aż nazbyt licznej rzeszy dziwacznych morskich stworzeń zamieszkujących mroczne głębiny. Natomiast Grassi był nimi zafascynowany. Podejrzewając, że mogą być


34

CAŁA PR AWDA O ZWIERZĘTACH

formą larwalną, a nie dorosłą rybą, zastosował sprytną sztuczkę. Policzył ich embrioniczne kręgi – średnio było ich sto piętnaście – i poszukał odpowiednika wśród innych gatunków. Odnalazł go w węgorzu europejskim. Było to prawdziwie doniosłe odkrycie – ustalenie brakującego ogniwa w tajemniczym cyklu życiowym węgorzy. Kilka światłych umysłów już wcześniej domyślało się, że węgorz europejski musi się rozmnażać gdzieś daleko na morzu. Była to niekonwencjonalna idea, gdyż oznaczała zachowanie przeciwne do wszystkich innych migrujących na długie dystanse ryb, takich jak łososie, które dzielą swoje życie między słodko- i słonowodne środowiska. Ale z jakiego innego powodu węgorze miałyby tak tłumnie i z taką determinacją płynąć w dół rzek każdej jesieni, a ich miniaturowe wersje pokonywać drogę w odwrotnym kierunku każdej wiosny? Mimo to nie znaleziono żadnych dowodów na poparcie tej logicznej hipotezy. Żaden mały węgorzyk nie został nigdy złowiony w morzu. Teraz Grassi nie tylko odkrył brakujące stadium larwalne, lecz także ujawnił węgorza jako światowej klasy mistrza metamorfoz. Postanowił założyć akwarium, by na własne oczy móc obserwować tę cudowną przemianę. Postąpił sprytnie, gdyż inaczej zapewne nikt by mu nie uwierzył. W ciągu kilku tygodni przypominające listek maleństwo zaczęło się poszerzać na obu końcach, nabierając bezsprzecznie węgorzowatego kształtu. Jego ciało skróciło się prawie o jedną trzecią, ostre zęby zniknęły, a odbyt się przesunął z niejasnych przyczyn żywieniowych. Po kilku dniach w zbiorniku pływał idealnie przezroczysty, wielkooki makaronik znany jako węgorz szklisty. Oszołomiony odkryciem Grassi ogłosił, że Cieśnina Mesyńska u wybrzeży Sycylii jest miejscem tarła węgorzy europejskich, tym samym przypisując prawo własności do tej smakowitej ryby i jej niezwykłego cyklu życiowego nowo powstałemu Zjednoczonemu Królestwu Włoch. Ale jak to już bywało z węgorzami, ten zbyt pochopnie zawłaszczony triumf szybko wyślizgnął się Włochom z rąk. Grassi postanowił zlekceważyć fakt, że płaskogłowe, które złapał, miały już około


Węgorz

35

siedmiu centymetrów długości. Zatem jeśli larwy nie wykluły się z niemożliwie wielkich jaj, to musiały być już całkiem dojrzałe, zanim dotarły do cieśniny. Czy naprawdę mogły się urodzić tak blisko włoskiego wybrzeża? Istniał pewien człowiek, który uważał, że zagadki węgorzy nie da się tak łatwo rozwiązać. ***

Polub nas na Facebooku

KUP TERAZ



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.