– Możesz nam powiedzieć, jeśli coś się wydarzy ło.
Może pomogę?
– Sąsiadka z góry się przewróci ł a – wymamrota ł Tom, prawie nie poruszając wargami.
– A co to ma do ciebie? – zapyta ła Eleanor.
– Dingo ją potrąci ł i jest mi g łupio, okej? – Łzy popł ynęł y mu po policzkach.
– To na pewno nie twoja wina. Wypadki chodzą po ludziach. Może ona nawet się na ciebie nie gniewa.
– Ale może się gniewa, bo Dingo to mój pies, a ja go nie powstrzyma łem.
– Uspokój się, Tom – powiedzia ła matka i pog łaskała go delikatnie po ramieniu. – Jeśli chcesz, możesz jej posłać kwiaty, gdy wróci do domu.
Gdy następnego ranka Tom zadzwoni ł do Amosa, by zapytać o Ninę, tamten sprawia ł wra żenie zmartwionego.
– Wczoraj ją operowano. Ma złamane biodro – wyjaśni ł. – Musi poleżeć tu na ortopedii jeszcze kilka dni, a potem czeka ją jeszcze półtora tygodnia rekonwalescencji.
– Jak się teraz czuje? – zapyta ł Tom. – Znieczulenie nadal dzia ła, ale gdy zejdzie, pewnie znów ją będzie bola ło.
Tak bardzo, bardzo mi przykro przez to, co się sta ło. Mój pies by ł ca ł y rozemocjonowany, przemknął obok niej i zupe ł nie nie uważa ł. Ledwie ją musnął. – Rozumiem – powiedzia ł Amos, a Tomowi nieco ul ż y ło. – Wypadki chodzą po ludziach.
Kiedy mogę ją odwiedzić? – zapyta ł Tom.
Zobaczymy, jak się będzie jutro czu ła. Dzisiaj jeszcze nie wolno jej przyjmować gości.
– Okej, to może jutro. Zadzwonię zapytać, czy można.
Ca ł y dzień w szkole Tom się zadręcza ł. Myśla ł sobie, że gdyby móg ł porozmawiać ze staruszką i wyt ł umaczyć, co się sta ło, a ona by mu wybaczy ła, poczu łby się lepiej. Nauczyciel geografii zwróci ł uwagę, że Tom wygląda na rozkojarzonego i nie śledzi przebiegu lekcji.
– Błądzisz gdzieś dzisiaj myślami – złaja ł ch łopaka, ale Tom nie móg ł się skoncentrować. Myśla ł o tym, co czeka go dziś po po ł udniu. Pierwszy raz pójdzie do klubu koszykówki w domu kultury. Od kilku dni nie móg ł się doczekać. Zdaniem ojca Tom powinien mieć okazję uprawiać ukochany sport, może to złagodzi jego samotność w wielkim mieście.
Po poł udniu zadzwoni ł znów do Amosa, który zapewni ł, że Ninie się poprawia. Tom może ją odwiedzić następnego dnia, pod warunkiem że przyjdzie z osobą dorosłą , bo Amos nie by ł pewien, czy wpuszczą go samego na oddzia ł. Ale ch łopiec nalega ł, by zobaczyć się z Niną jak najszybciej, a skoro jego ojciec pracowa ł w szpitalu, to na pewno coś wykombinują.
Następnego dnia ojciec czeka ł w g łównym wejściu do szpitala, skąd zaprowadzi ł Toma na oddzia ł ortopedyczny. By ła to pierwsza wizyta ch łopaka w tym szpitalu, jeśli nie liczyć gabinetu ojca, i zaskoczy ło go, jak d ł ugie są tam korytarze. Jakbym błądzi ł w labiryncie, pomy śla ł sobie, gdy wreszcie dotarli do podwójnych drzwi oddzia łu.
Lekarz, który im otworzy ł, powiedzia ł do Toma:
– Musisz wiedzieć, że na tym oddziale mamy mniej pacjentów, którzy leżą w łóż kach w pi żamach. Wielu ma gips aż po szyję, zobaczysz też pewnie kończyny zawieszone z obciążeniami na rozmaitych konstrukcjach.
M łoda pielęgniarka, która podeszła do Toma i jego ojca, zapyta ła, czy są cz łonkami rodziny Niny, zaraz jednak sama sobie udzieli ła odpowiedzi:
– Na pewno jesteś jej wnukiem, prawda? Widać rodzinne podobieństwo.
Ojciec Toma prędko sprostowa ł, że nie należą do rodziny, lecz są ż yczliwymi sąsiadami.
Gdy przechodząc korytarzem, zagl ądali do sal, widzieli wiele zawieszonych w powietrzu nóg, i Tom nagle się przestraszy ł, że Nina też tak się będzie prezentować. Gdy jednak dotarli do sali numer dwieście osiemnaście, z ulgą się przekona ł, że staruszka leż y pod kocem z nadrukiem ze szpitalnym logo. Jej lewa d łoń spoczywa ł a na kocu, a do wiotkiej r ęki przytwierdzono kroplówkę. Bandaż mocno przytrzymywa ł ig łę w skórze. Jej twarz prezentowa ła się dobrze, Nina uśmiechnęła się nawet do Toma.
– Oto i ów m łodzieniec. Wiedzia łam, że się pojawisz – powiedzia ła cicho. – Tak smętnie wczoraj wygląda łeś. Nawet mnie się zrobi ło ciebie żal.
– Tak, okropnie się czu łem, kiedy się przewróci łaś. W dodatku to wszystko przez Dinga. To dzikie zwierzę. – Oj tak, dzikie – zaśmia ła się Nina.
– Mnie tak że bardzo przykro z powodu tego, co się sta ło – doda ł ojciec Toma. – Jestem Reuben, ojciec Toma, mieszkamy po sąsiedzku na czwartym piętrze.
Tak, widzia łam was, kiedy się wprowadzaliście. Taki by łeś zalatany, że nie mieliśmy okazji porządnie się poznać.
– Tom to bardzo dobry ch łopak, ale ogromnie kocha psy. Traktuje je jak członków rodziny.
– Ja też kocham psy – wyzna ła Nina. – Mam nawet ciekawą opowieść o psie, który mnie uratowa ł. Nie potrąci ł mnie – zaznaczy ła z uśmiechem. – Amos ju ż ją zna. – Odwróci ła się w stronę swojego syna. – To ta historia o Ziggym, jak go nazywa łam, to by ł dog niemiecki należący do komendanta obozu. Cóż, tak czy owak, d ługo by opowiadać. Może kiedyś ktoś spisze tę historię.
– Tom ś wietnie pisze. W sumie tylko z tego zbiera w szkole celujące stopnie: z wypracowa ń – wspomnia ł
Reuben, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. – Proszę wybaczyć, ale pracuję tu w szpitalu, w księgowości.
Oderwa łem się od zajęć w środku dnia i muszę wracać –doda ł. – Mi ło by ło cię spotkać i przekonać się, że dobrze się czujesz. Mam nadzieję, że poznamy się lepiej w przyjemniejszych okolicznościach – powiedzia ł na odchodnym.
Jeszcze zanim wydarzy ła się historia z psem, który mnie ocali ł – zwróci ła się Nina do Toma – zawsze naprawdę kocha łam psy. Od maleń kości – podkreśli-
ła. – Teraz opowiem ci o moim pierwszym psie, albo w łaściwie możesz sobie o nim poczytać, bo opisa łam go w swoim notatniku. To wspomnienia z mojego ż ycia w Warszawie. Masz, może kiedyś o tym napiszesz.
Wyjęła z torby stary brą zowy notes. Zapisany by ł ciasnym, pochy ł ym pismem. Poprosi ła Toma, by czyta ł na g łos.
i piastunki Ireny, które nazywały mnie
Nineczką. Wiedliś my wówczas dobre życie, wtedy, przed wojną. Komu w ogóle wojna przyszłaby do głowy? Byłam jedynaczką i skupiała się na mnie pe łna uwaga rodziców i piastunki, więc dosyć mnie rozpieszczano. Żyliś my sobie we czwórkę w wielkim, pięknym mieszkaniu przy ulicy Hipotecznej w Warszawie.
Latem, gdy miałam osiem i pół roku, całą rodziną pojechaliś my na wakacje w lasy na północ od Warszawy, do miejscowości turystycznej, która nazywała się Urle. Gościliś my w pensjonacie „Higiena” prowadzonym przez niejaką Helenę. Miała pięknego psa, który wabił się Lalu ś. Od razu się z nim ogromnie polubiliś my. Bawiłam się z nim i przemierzaliś my razem leś ne szlaki. Gdy ojciec zobaczył, jak bardzo go kocham, obiecał, że da mi pieska.
Potem każ dego dnia, kiedy wracał am ze szkoły, czekałam, by się przekonać, czy tata dotrzyma s łowa – może pies będzie na mnie czekał, gdy dotrę do domu. Lecz mijały kolejne dni, a psa nie było, i codziennie spotykał mnie zawód.
Nie cierpię, gdy nie dotrzymuje się obietnic, ale ufałam ojcu, który aż do tej pory spe łnił wszystkie przyrzeczenia, jakie mi złoż ył. Tymczasem lato się skończyło i nastał a jesie ń, żółte liście sypały się z drzew i zrobiło się zimno, a ja nadal, dzie ń po dniu, czekałam na psa.
W owym czasie szczerze ufałam ludziom i wierzyłam im na s łowo. Uwierzyłam te ż starej Cygance, chiromantce, do której zabrał a mnie moja piastunka Irena. Wydarzyło się to podczas tych samych wakacji w Urlach. Wciąż
pamiętam tę wizytę. Naprzeciwko