Prolog
Paryż , place Vendôme
Jesień 1944
Niegdyś Pary ż leża ł u moich stóp, zresztą jak ca ła Europa. Świat należa ł do mnie. Nawet gdy w roku tysi ąc dziewięćset trzydziestym dziewi ątym w przyp ł ywie z łoś ci zamknęł am Dom Mody Chanel, moje najwspanialsze perfumy No 5 nadal się sprzedawa ł y, zanim Pierre je ukrad ł. By ł y skończoną doskona łością. Budował y moją legendę, opromienia ł y mnie niczym brylantowa gwiazda utrzymywana w próżni wszechś wiata czystą łaską nieznanych mocy. Te perfumy nosi ł y moje nazwisko, przynosząc mi sławę i, a ż do teraz, zapewniając bogactwo, o jakim kiedyś nawet nie śni łam. Tak jak ja mia ł y zdolność przetrwania – pozostawia ł y silny ogon, cień zapachu, który unosi się w powietrzu, nawet gdy jego źród ło znika. Rzecz w tym, że taki zapach przywoł uje wspomnienia, we mnie i w innych, a nie wszystkie są dobre.
Robi łam złe rzeczy. Lecz naprawdę nie mia łam wyjścia… I zawsze wiedzia łam, czym ryzykuję. Choć chyba nigdy nie przypuszcza łam, że chwila rozrachunku rzeczywiście nadejdzie. Niemcy opuścili Pary ż i nikt nie otrzyma rozgrzeszenia, na pewno nie ja.
Wystarczy spytać tę rozwrzeszczaną t ł uszczę na place Vendôme.
Wczoraj obserwowa łam przez koronkowe firanki w oknach mojego pokoju w Hôtel Ritz, jak w ściek ł y mot łoch zdziera ł ubrania z pięknej m łodej kobiety. Wyda ło mi się, że ją rozpoznaję.
Gdzie jest teraz jej kochanek z SS? Sta ła na placu zupe ł nie naga, a oprawcy golili jej śliczne w łosy. T ł um wiwatowa ł w euforii, kiedy na czole pojmanej wypalili swastykę.
Nadal sł yszę jej krzyki…
A dziś nie mogę uwierzyć w łasnym oczom, widząc na placu grupę m łodych kobiet zwi ą zanych sznurem. Nazywają je „kolaborantkami horyzontalnymi”, collabos. Dziewczęta p łaczą , proszą , błagają. Lecz wraz z odwrotem nazistów nadszed ł czas odpłaty.
Odbywają się czystki.
Później przyjdą po mnie. Na myśl o tym trzęsę się ze strachu, ale kiedy się pojawią , wyjdę sama, nie pozwolę się wlec, choć nie ma już nikogo, kto by na to zwraca ł uwagę. W końcu jestem Mademoiselle Chanel. A może o mnie zapomną… Zadzwonię po filiżankę herbaty, licząc na to, że nie będzie moją ostatnią.
Życie jest dziwne. Można by pomyśleć, że gwiazda tak jasna jak No 5 wyniesie mnie do ś wiat ła, zamiast spychać w ciemność.
A tymczasem…
Wszystko zaczęło się chyba od zdrady Pierre’a. Choć może mój upadek rozpoczął się znacznie wcześniej, od André.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Francja, Prowansja
Wiosna 1940
Tego majowego poranka wiekowe, gęsto zabudowane Cannes, rokokowa królowa Lazurowego Wybrzeża, namalowane jest paletą zgaszonych pasteli. Wiosna zawita ła do Prowansji i promienne słońce oblewa miasto morelowym blaskiem. Piaszczysta pla ża po drugiej stronie bulwaru po ł yskuje bielą , a na powierzchni zielonkawego morza mienią się złociste b ł yski. Na Lazurowym Wybrzeż u nikt by się nie domy śli ł, że stalowa pięść Rzeszy mia żd ż y ju ż Czechosłowację, Polskę, Norwegię i Danię, choć po mieście krążą plotki, że teraz Niemcy kierują uwagę w tę stronę. Gabrielle Chanel, zwana powszechnie Coco, nie wierzy, że to może być prawda. Jak co rano podczas pobytu w La Pausie, swojej willi na wybrzeż u, siedzi przy zacienionym stoliku przy nadmorskim bulwarze, a przed ni ą stoi fili żanka herbaty. Coco rozgl ąda się wokó ł, wdychając ś wieże, słone powietrze. Dobrze jest na chwilę wyrwać się z Pary ża, znaleźć z dala od wojennych napięć, od dywagacji, co się teraz stanie, od hord najeżd żających stolicę z miast i wiosek położonych w pobli ż u niemieckiej granicy. Kiedy ludzie zrozumieją , że migracja nie ma sensu, wrócą do domów, a w Pary ż u znów zapanuje normalność?
Coco się nie martwi, jest jedynie poirytowana. Francja wypowiedzia ł a wojnę Niemcom dziewięć miesięcy temu i od tamtej
pory nic się nie wydarzy ło. Przynajmniej nie tutaj, na Riwierze. Jej zdaniem to jest udawana wojna. Nawet książę i księżna Windsoru przebywają w swojej rezydencji niedaleko stąd, na Cap d’Antibes. Gdyby nadcią ga ła niemiecka inwazja, książę uciek łby jako pierwszy mimo przyja ź ni z Führerem. By ł y król Anglii Edward VIII, znany swoim przyjacio łom jako David, nie ukrywa sympatii do Hitlera. Ju ż po tym, jak zrzek ł się tronu dla kobiety, którą kocha, Führer gości ł go w Berlinie z wszystkimi szykanami należ nymi koronowanej g łowie. Jednak bliskość prawdziwej wojny to inna sprawa. David nie jest nawet odrobinę tak twardy jak Wallis – nienaganne maniery księżnej i jej dopracowany wizerunek skrywają ostre jak ig ł y kolce, z których w razie potrzeby wydziela się jad niczym u skorpeny. Coco widzia ła, jak Wallis ściera na miazgę kobiety, które za bardzo zbli ż y ł y się do Davida.
Mimo to wię kszo ść męż czyzn, początkowo również wiele kobiet, daje się nabrać na kamufla ż Wallis. Zakocha ł się w niej, a przynajmniej takie krąż y ł y plotki, nawet ten srogi hitlerowski minister spraw zagranicznych von Ribbentrop. Zanim wyszła za Davida, nawet wówczas gdy w Anglii wrza ło ze względu na skandal zwią zany z abdykacją , przez kilka miesięcy co rano przysy ła ł jej kosz czerwonych goździków.
Coco marszczy nos, zastanawiając się, dlaczego goździki, a nie róże, i omiata spojrzeniem szeroki bulwar po lewej, pla żę po jego drugiej stronie i powierzchnię morza. Przez lśniącą słoneczną mgie ł kę dostrzega sylwetkę zakotwiczonego z dala od brzegu szkunera. Osłania oczy d łonią , przyglądając się łodzi. Przez chwilę ma wra żenie, że to „Flying Cloud”, jeden z jachtów Westminstera, ale to by by ło oczywiście niemoż liwe.
Ostatni raz sta ł a na jego pok ł adzie wiosennego dnia takiego jak dziś, wiele lat temu. Jacht należa ł do najbogatszego cz łowieka w Anglii, Hugh Richarda Arthura Grosvenora, księ cia Westminsteru, przez przyjaciół nazywanego Bendorem. Tamtego ranka Coco podziwia ła z g łównego pok ładu g ładką jak szk ło wodę w porcie i dziesi ątki mniejszych łódek zakotwiczonych między kliprem a pla żą , gdy Bendor podszed ł od ty ł u i zaskoczy ł
poca ł unkiem w kark. A potem opar ł się o reling, spojrza ł w stronę wybrzeża i oznajmi ł, że chcia łby omówić pewną wa żną kwestię. Coco od razu wiedzia ła, co się ś więci.
Widzisz…
W końcu poprosi ją o rękę. Postanowi ła, że będzie się ocią gała z odpowiedzią , po tym jak sama musia ła tyle lat czekać. Jako kobieta ma do tego prawo. Bendor musi pocierpieć za zw łokę, przynajmniej troszkę.
Przepe ł niona zadowoleniem i poczuciem ulgi, że nareszcie będzie mia ła zabezpieczoną przyszłość, sta ła spokojnie u jego boku, podczas gdy on zbiera ł myśli. Lecz ju ż po pierwszych słowach Bendora zrozumia ła, że zosta ła wystawiona do wiatru. Radośnie oznajmi ł, że poprosi ł o rękę pewną uroczą angielską damę, a ona się zgodzi ła. K ładąc d łoń na ramieniu Coco, zapewni ł, że nie może się doczekać, a ż je sobie przedstawi. Ach, tak, swoją kochankę i przyszłą żonę…
Gdy to us ł ysza ł a, zala ł a ją gwa ł towna fala upokorzenia, a wszystkie mięśnie w jej ciele się napięł y. Bendor żeni się z kimś innym! Jej kochanek zamierza poślubić „angielską różę”. Kobietę, która w przeciwieństwie do niej urodzi ła się po w łaściwej stronie niewidzialnej granicy, tej samej, która nie pozwala ł a Coco na udzia ł w publicznych galach i prywatnych przyjęciach u boku Westminstera. Tej samej, która broni ła jej wstę pu wraz z nim na padok czy do książęcej loż y w operze.
Jej ręka dr ż y, gdy podnosząc fili żankę do ust, wspomina tamtą chwilę. Szczęśliwy i pe łen nadziei Bendor czeka ł na gratulacje, podczas gdy w jej g łowie panowa ł zamęt, a w piersi wzbiera ła gorąca furia. Coco, oddychając p ł ytko, opar ła się o reling i próbowa ła zapanować nad gniewem. Pamięta, że minuty mija ł y, a ona stara ła się skupić na najprostszych sprawach – słońcu grzejącym jej ramiona, ludziach biegnących przez pla żę w Cannes i rozbryzgujących wodę na p ł yci źnie.
W końcu bez namysł u sięgnęła do szyi, na której przed chwilą złoż y ł poca ł unek, i jednym p ł ynnym ruchem zdjęła d ł ugie sznury pere ł – duż ych, kremowych, bezcennych, które otrzyma ła od niego
w prezencie. Bendor, nagle uś wiadamiając sobie jej zamiary, wyda ł niski pomruk i wycią gnął rękę w tej samej chwili, w której ona przechyli ła się przez reling i cisnęła naszyjniki prosto do morza.
Westminster g łośno ryknął.
Wpad ł w panikę i wytrzeszczają c oczy, kr ę ci ł się wokó ł i wrzeszcza ł:
Wszyscy na pok ład! Wszyscy nurkują!
Gdy już rozpęta ła się wrzawa – gwizdki, tupot stóp, krzyki Bendora – Coco zsunęła z nadgarstków bransoletki ze szmaragdami i niczym we śnie patrzy ła, jak śladem pere ł opadają w ciemną g łębinę.
Teraz uśmiecha się do siebie, popijając herbatę. Czas nie leczy wszystkich ran, ale w końcu to by ło dość dawno temu.
Mademoiselle!
Wzdryga się, gdy czyjś g łos przerywa jej rozmyślania, a obraz „Flying Cloud” się rozprasza.
Unosi wzrok i mru żąc oczy w słońcu, spogląda na postać pędzącą chodnikiem w jej stronę. Charles Prudone! Co on tutaj robi? Dyrektor zarządzający Domu Mody Chanel powinien zajmować się interesami w Pary ż u, a nie biegać po bulwarze w Cannes. Co prawda nie szyją ju ż ubra ń, ale nadal prowadzą sprzedaż perfum i kosmetyków przy rue Cambon. Zaintrygowana Coco odchyla się na oparcie krzesła. Doprawdy, nigdy wcześniej nie widzia ła, by dyrektor porusza ł się tak szybko.
– Mia łem nadzieję, że panią tu zastanę – mówi zasapany, gdy do niej dobiega, i opiera się o krawęd ź stoł u. Coco z uśmiechem unosi brew.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
Zauwa ża jego wymięty garnitur i krawat, jakby zesz łej nocy spa ł w ubraniu. Prudone ma zaczerwienioną twarz, a oddech pł ytki i urywany.
– Proszę spocząć. – Coco wskazuje krzesło. – Co pana sprowadza do Cannes?
– Przywiozłem list, mademoiselle. – Podaje nad stołem kopertę. – Zaznaczono na nim, że jest pilny, więc postanowi łem sam go dostarczyć nocnym ekspresem. Idę prosto z dworca.
Coco bierze kopertę i sprawdza adres nadawcy. Jest nim Georges Baudin, dyrektor generalny fabryki w Neuilly, która produkuje jej perfumy.
– Przyszed ł wczoraj – dodaje monsieur Prudone. Wycią ga chusteczkę z kieszeni i osusza czo ło, po czym, zdjąwszy kapelusz, ciężko opada na krzesło.
Coco w milczeniu rozcina kopertę i wyjmuje list. Przebiega go pobieżnie wzrokiem, a potem mocno zaciska usta i odczytuje ponownie, tym razem powoli. To niemoż liwe! Czuje, że jej serce gwa łtownie przyspiesza. Niewidzącym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń. To nie może być prawda.
Nagle uś wiadamia sobie, że Prudone bacznie ją obserwuje, więc sk łada list na pó ł i wsuwa z powrotem do koperty. Zauwa ża żó łtego kota siedzącego na chodniku za plecami dyrektora. Zwierzak wygina się, powoli li żąc ucięty do po łowy ogon, jakby czas nie istnia ł.
Lecz czas niestety istnieje i jeśli list mówi prawdę, Coco musi natychmiast podjąć dzia łania. Kot się przecią ga, potem staje na krawężniku, a ona dr ż y przestraszona, kiedy kątem oka dostrzega b ł ysk zielonej karoserii automobilu, który wypada zza zakrętu. Koperta wypada jej z rą k na stół, gdy zwierzak wskakuje pod ko ła, opony piszczą , klakson trąbi, a samochód przemyka obok.
Prudone odwraca się, podążając za jej wzrokiem, ale auta i kota już nie ma. Coco wpatruje się w miejsce, w którym przed chwilą go widzia ła, lecz ulica jest pusta i czysta.
Wszystko w porządku, mademoiselle? – pyta zaniepokojony dyrektor.
Coco kiwa g łową. Prudone skinieniem ręki przywo ł uje kelnera, a ten pojawia się z czystą , bia łą lnianą ściereczką przewieszoną przez ramię. Usł u żnie pochyla się w stronę kobiety.
By ł tam kot, dok ładnie w tym miejscu… – Coco wskazuje palcem – …kiedy zza rogu wypad ł samochód. – Odwraca się do kelnera. – Czy może wyobra źnia sp łata ła mi figla?
Kelner prostuje się z uśmiechem.
Czy by ł to du ż y, żó łty kot z po łówką ogona, mademoiselle?
– Chyba tak, tak mi się wydaje – potwierdza Coco, nadal oszołomiona.
Mężczyzna zak łada ramiona na piersi.
– W takim razie by ł a pani ś wiadkiem jednej z najlepszych sztuczek La Bohémienne, czyli zniknięcia. – Kelner wydyma dolną wargę i wzrusza ramionami. – Udaje jej się ujść ca ło z ka żdej opresji. To cyga ńska sztuczka, magiczna.
Coco z westchnieniem spogląda na leżący przed nią list. Przyda łaby jej się teraz taka magia.
– Przynieść ś wieżą herbatę? – pyta mężczyzna. – Ta ju ż zapewne wystyg ła.
– Nie, dziękuję. – Coco zbywa go machnięciem ręki. – Wypiję tę.
Kelner zwraca się do Prudone’a:
– Coś dla pana, monsieur? Aperitif? Herbata?
Dyrektor kręci g łową , zerkając na zegarek.
– Nie dzi ś. Nie mam czasu – odpowiada, a gdy męż czyzna się oddala, zwraca się do Coco: – Ten list… Czy przywioz łem złe wieści?
– Tak, monsieur Prudone, naprawdę fatalne. Ale sł usznie się pan fatygowa ł, poniewa ż sprawa jest pilna.
Dyrektor otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz ona ostrzegawczo unosi d łoń.
– Proszę o ciszę. Muszę pomyśleć.
Jej reakcja musi być szybka i bolesna dla Pierre’a. Powinna by ł a się spodziewać, że Wertheimer wywinie taki numer po przeprowadzce do Ameryki. Twierdzi ł, ż e ucieka przed wojn ą z Niemcami, a teraz taka wiadomość! Od dnia, w którym razem za łoż yli Société Mademoiselle w roku tysi ąc dziewięćset dwudziestym czwartym, ż eby sprzedawać No 5, musia ł a nieustannie walczyć o zachowanie praw do swoich perfum i do swojego nazwiska.
Jaka ż g ł upia by ł a! Lecz kiedy się poznali, jej paryski Dom Mody dopiero zaczyna ł odnosić sukcesy, ona w łaśnie opracowa ła No 5, a Pierre ze swoim majątkiem i wielkimi przedsiębiorstwami perfumeryjnymi chcia ł w nią zainwestować. Jego firma Lenthal
mia ł a fabrykę tu ż pod Pary żem, gotową do natychmiastowego rozpoczęcia produkcji i dystrybucji jej perfum. Współpraca z nim wydawa ła się spe ł nieniem marzeń.
Zawarli więc umowę, zgodnie z którą posiada ła ledwie dziesięć procent udzia łów w Société Mademoiselle, pozostawiając pakiet kontrolny w rękach Pierre’a i jego brata Paula. Na początku kariery by ła nowicjuszką w biznesie perfumiarskim, a ca łą energię skupia ła na wyrobieniu sobie nazwiska w ś wiecie mody, więc w kwestii szczegółów formalnych zda ła się na Pierre’a, który – taki wytworny, bogaty, odnoszący sukcesy – wydawa ł jej się bardzo m ądry. Zajął się wszystkimi kontraktami, wszelkimi kwestiami prawnymi w ostatecznej wersji dokumentów, a jej nie przyszło do g łowy, że może nie dzia łać w jej interesie.
Coco zerka spod rzęs na dyrektora. B ędzie potrzebowa ła jego pomocy, a to oznacza, że musi mu się zwierzyć. Z zasady nie ufa nikomu, lecz przecież Prudone pracuje dla niej od lat. Zna wartość dyskrecji, zw łaszcza w bezwzględnym ś wiecie mody. I doskonale zdaje sobie sprawę, że dochowanie tajemnicy jest warunkiem jego dalszego zatrudnienia.
Coco sk łada d łonie, uwa żnie się w niego wpatrując.
– Muszę przekazać panu poufną informację, panie dyrektorze. –Czeka chwilę, a kiedy dyrektor kiwa g łową , podejmuje wątek: – Wygląda na to, że mój wspólnik jest złodziejem.
– Sł ucham? – Mężczyzna szeroko otwiera oczy. – Mówi pani o monsieur Wertheimerze?
– Tak… Tak!
Coco bierze g łęboki wdech, próbując zapanować nad kolejnym przyp ł ywem wściek łości.
Między brwiami dyrektora pojawia się g łęboka zmarszczka.
Prudone przysuwa się do niej, jakby ktoś móg ł ich podsł uchać, i ścisza g łos.
Wydawa ło mi się, że monsieur Wertheimer i jego brat wraz z rodzinami kilka miesięcy temu przeprowadzili się do Ameryki.
Przechyla g łowę na bok. – Zdaje się, że do Nowego Jorku?
Owszem, wyemigrowali.
Kiedy Hitler najecha ł na Polskę, Pierre uzna ł, że los ż ydowskich rodzin jest przesądzony. Najwyraźniej jego zdaniem ta udawana wojna toczy ła się naprawdę. Coco podnosi kopertę i wachluje nią twarz.
– Ale… co… – ją ka się dyrektor.
Monsieur Baudin pisze, że Pierre zabra ł… nie, Pierre Wertheimer ukrad ł z fabryki moją formu łę No 5.
– Ukrad ł! – Prudone odwraca wzrok. – Zawsze uwa ża łem go za d żentelmena. Jest pani pewna, że nie dosz ło do pomy ł ki, mademoiselle?
– Nie doszło, monsieur Prudone. Jestem zupe ł nie pewna. Dwa dni temu Alain Jobert, prawa ręka Pierre’a, przyjecha ł z Nowego Jorku do Neuilly z pisemnym pe ł nomocnictwem od Pierre’a i nakazem wydania formu ł y Chanel No 5. – Coco milczy chwilę, muskając palcami per łowy naszyjnik. – Monsieur Baudin najwyra źniej uzna ł, że nie ma wyboru, i wykona ł polecenie. Zatem Alain Jobert zapakowa ł formu łę moich najcenniejszych perfum do swojego neseseru.
Mina Prudone’a ś wiadczy o tym, że w końcu w pe ł ni zrozumia ł znaczenie jej słów. Formu ła zosta ła skradziona. Do tej pory nigdy nie opuści ła sejfu w Neuilly, ponieważ sk ład perfum, tak jak najlepsze przepisy szefów kuchni, objęty jest ścisłą tajemnicą. Tylko trzy osoby zna ł y szyfr do sejfu: Coco, Pierre oraz Georges Baudin.
Oczywiście Coco, która nikomu nie ufa, ma w łasną kopię formu ł y w sejfie Maison Chanel.
Prudone z niedowierzaniem kręci g łową.
– Monsieur Wertheimer złodziejem! Mademoiselle, jak mog ło do tego dojść bez pani zgody?
– Nietrudno to zrozumieć. Alain Jobert potrafi zachowywać się onieśmielająco. – Coco uśmiecha się z rozgoryczeniem.
– Ale wszyscy wiedzą , że No 5 należ y do pani – oponuje dyrektor. – Formu ła jest pani w łasnością!
– Tak. – Coco niemal wypluwa słowa. – Jednak, jak przypomina w liście monsieur Baudin, to Pierre Wertheimer zarządza firmą.
Prudone wygląda na oszo łomionego, mimo to stara się ją pocieszyć.
– Ta kradzież na nic mu się nie zda, mademoiselle. Świat wie, że to pani stworzy ła No 5. Perfumy noszą pani nazwisko. Poza tym zawsze produkowano je w Neuilly. Jaki poż ytek z formu ł y będzie mia ł monsieur Wertheimer w Ameryce?
W rzeczy samej, to dobre pytanie.
Nagle do Coco dociera oczywista odpowied ź. Pierre nie zamierza ju ż nigdy wrócić do Francji. Odwa ż y ł się zabrać formu łę No 5 z Neuilly tylko z jednego powodu: planuje zacząć produkcję perfum w Ameryce. To dla niego szansa, by raz na zawsze się jej pozbyć. Przeniesie interes do Nowego Jorku i zostawi Coco na pastwę losu. Nigdy nie wróci do kraju. Wyeliminuje ją z tego przedsięwzięcia, w czasie gdy będzie uwięziona w Europie zagrożonej wojną. Niezależnie od dalszych poczyna ń Niemców postanowi ł ją porzucić.
No 5 od zawsze produkowano w Neuilly. Z jakiego innego powodu Pierre mia łby w tajemnicy przysłać Alaina, zamiast otwarcie porozmawiać z nią o zmianach? Gdy dociera do niej ca ła g łębia zdrady wspólnika, Coco uderza d łonią w stó ł, a ż zaskoczony Prudone podskakuje. Nikt nie wie, jak bardzo jest zależna od dochodów ze sprzeda ż y perfum. Owszem, ma oszczędności w z łocie i inwestycjach, które trzyma w sejfie w Genewie, ale od chwili, gdy po strajku pracownic w zeszł ym roku przesta ła szyć ubrania, No 5 stanowią g łówne źród ło jej dochodów.
Unosi g łowę.
– No 5 należą do mnie, monsieur Prudone. Formu ła jest moja. Jestem wspólniczką kreatywną w firmie. A to nie tylko mój pierwszy zapach, ale też najlepszy. Stworzy łam go po latach planowania i miesiącach pracy w zatęch ł ych laboratoriach w Grasse.
Tym razem Pierre przedobrzy ł. Nawet gdyby chcia ła na nowo otworzyć produkcję ubra ń, to z powodu spustoszenia sianego przez Hitlera w innych częściach Europy w tym momencie nie da się zdobyć tkanin i innych surowców. Poniewa ż Francja wypowiedzia ła wojnę Niemcom, nawet fabryki tekstylne zosta ł y
zarekwirowane na potrzeby tej dziwnej wojny. Coco prycha z dezaprobatą na myśl o utraconych jedwabiach, we ł nach i lnach.
To nie z powodu wojny zrezygnowała ś z szycia ubrań, tylko z powodu swojego temperamentu, Coco.
Nie, to nie była moja wina.
Zosta ła zmuszona do zamknięcia Domu Mody Chanel, bo jej „ma łe ręce”, jej szwaczki przy łączy ł y się do komunistycznej t łuszczy podczas strajków robotniczych w zeszł ym roku, żądając więcej, ni ż już zdoła ł y wycisnąć ze swojej Mademoiselle. Ach, to by ł paskudny czas – chuligani obalali cenne pomniki, atakowali firmy i pracodawców takich jak ona… Ona, która wzięła te dziewczęta z ulicy i wyszkoli ła, p łaci ła im godne wynagrodzenie. Jak śmia ł y zwrócić się przeciwko niej, broniąc szefowej wstępu do jej w łasnego Maison!
Co w tym dziwnego, że zwolni ła ca łą tę bandę?
Mówili, że zrobi ła to z zemsty.
Lecz prawda jest taka, że w owym momencie by ła to też dobra decyzja biznesowa. Dochody z No 5 ju ż przewyższa ł y te ze sprzeda ż y sukienek.
A teraz? Ta kradzież to kolejna próba umniejszenia jej roli w firmie. Przez lata k łóci ła się z Pierre’em o perfumy – o ka żdy detal projektu, dystrybucji, reklamy, sprzeda ż y. Może Coco nie posiada większości udzia łów w Société Mademoiselle, ale jedynymi aktywami firmy są perfumy Chanel i kilka kosmetyków. Jej talent twórczy ma znacznie większą wagę ni ż liczba udzia łów. Ta kradzież, próba odcięcia jej od interesów to ostatnia kropla goryczy. Nie może pozwolić, by Pierre wygra ł!
W tym momencie uderza ją pewna myśl. Wy łania się plan tak logiczny, że Coco niemal się uśmiecha.
Société Mademoiselle to firma francuska, podlegająca tutejszym regulacjom prawnym, nie ameryka ńskim. I to w ł aśnie ta francuska firma, a nie Pierre, ma prawa do produkcji No 5. Coco mocno zaciska usta. Ka żdy sąd we Francji przyzna, że skoro Pierre zamierza przez nieokreślony czas przebywać w Ameryce, a Coco jest we Francji, to ona powinna sprawować pieczę nad najcenniejszymi zasobami firmy.
Natychmiast wniesie sprawę do sądu. Udowodni, że z punktu widzenia etyki i prawa to ona musi zarządzać firm ą. No 5 to skarb narodowy. I, jak stwierdzi ł dyrektor, zarówno firma, jak i perfumy noszą jej nazwisko. Tak, ten plan się powiedzie, jeśli nie z tego powodu, to z innego – groźba inwazji wojsk hitlerowskich powstrzyma Pierre’a przed pojawieniem się we francuskim sądzie. Dyrektor w milczeniu czeka po drugiej stronie sto ł u, ze zmarszczonym czo łem wpatrując się w widok za jej plecami.
Monsieur Prudone? – odzywa się Coco jedwabistym g łosem, nachylając się w jego stronę.
Do pani usł ug, mademoiselle.
Musimy natychmiast zacząć dzia łać.