T.M. Logan - Zaufaj mi - fragment

Page 1

Bia ło-czarno-szary kszta łt.

Krzywizna kręgosłupa, czoło, ma ł y zadarty nos, idealne stópki z podwiniętymi paluszkami. Kszta łt, w którym kryje się zapowiedź nowego ż ycia.

Wpatruję się w niewyra źny obraz. Kciuk znieruchomia ł na ekranie, z emocji ściska mnie w gardle. Euforyczny podpis kobiety, której nigdy nie spotka łam, pe łen optymizmu, radości i podniecenia perspektywą przyszłego macierzy ństwa.

No wi ę c… Richard i ja mamy nowinę! Junior si ę rozgo ści ł i jest w drodze. Cudownie jest móc wszystkim o tym powiedzie ć! Co za emocje!!! #usg #12tydzien #instamama #instadzidzi #kofciam

Świadomość zgniata mi żołądek. Ona urodzi dziecko mojego by łego męża. Richard nareszcie zdobędzie to, czego chcia ł, czego oboje pragnęliśmy, łaknęliśmy najbardziej na ś wiecie.

Tracę oddech, kr ę ci mi się w g łowie, jakbym oberwa ł a kopniaka w pier ś. W cią gu kilku godzin ju ż drugi raz doznaję wstrząsu. Najpierw wiadomości, które przyszł y o poranku, a teraz jeszcze to.

1
11

K ładę telefon ekranem do blatu i walczę z bólem, tęsknotą , pragnieniem. Patrzę przez okno pocią gu, za którym rozmywają się pola i ż ywop łoty wiejskiego krajobrazu Buckinghamshire. Plony zebrano, łodygi przycięto tuż przy ziemi, przeorana ziemia ma brązową barwę, w szare jesienne niebo wzbijają się smu żki dymu z ogniska w oddali. Pocią g koł ysze się i podryguje łagodnie, wibracje przenikają przez p łaskie podeszwy moich butów. Jadę z powrotem do Londynu, do mojego nowo wybudowanego domku, do…

W ł aściwie do czego? Do pustego budynku, który b ędzie dok ładnie taki sam jak rano, gdy wychodzi łam. Cichy i zimny. Część szaf dopiero co opróżniona, połowy książek i p ł yt DVD od niedawna nie ma, zniknęł y też plakaty w ramach i wielki fotel, który sta ł w kącie. Richard da ł mi przynajmniej większość mebli, to ju ż coś. I wszystkie nasze albumy ze zdjęciami – widocznie przeszłość woli zostawić za sobą. Ale ja – nie wiedzieć czemu – nie potrafię tego zrobić. Utknęł am tu, we w ł asnej przeszłości, i nie umiem się od niej oderwać. Jestem więźniarką w łasnej biologii. Może rzeczywiście mój czas minął. I tyle. Rozsiadam się w fotelu pokrytym niebieskim, cętkowanym obiciem wytartym przez lata na g ładko i staram się skoncentrować na szumie pocią gu i paplaninie dobiegającej zza moich pleców – ktoś nie może skończyć rozmowy telefonicznej. Na końcu wagonu kibice rozochoceni wypitym alkoholem śpiewają g łośno. Środkiem przechodzi powoli m łoda kobieta – rozgląda się po siedzeniach, trzymając na ramieniu ubrane na różowo niemowlę. Odwracam się, by uniknąć kontaktu wzrokowego, i znów wyglądam przez okno, modląc się w duchu, by znalazła sobie inne miejsce. Wokół same ma łe dzieci. Jadę wczesnym popołudniem, nie ma jeszcze dojeżdżających do pracy, w g łębi tego wagonu albo w następnym jest mnóstwo wolnych siedzeń. „Proszę, znajdź sobie jakieś inne miejsce, żebym nie musia ła patrzeć na twoje dziecko

12

ca łą drogę do Londynu”. Wyczuwam, że kobieta przechodzi poma łu wzd łuż wagonu, i wzdycham z ulgą oraz poczuciem winy.

Rozcią ga się przede mną perspektywa pustej, niczym niezape ł nionej reszty dnia. Tygodnia. Praca. Dojazdy. Dom. Parę lampek wina, kieliszków wódki. Naci ą gam ko łdrę na g łowę, żeby o niczym nie my śleć. Śpię sama w wielkim ma łżeńskim łoż u. Przyszł y tydzień, miesiąc, rok. Ca ł y czas to samo. Cią g łe poszukiwania powodu, by ż yć dalej, poza bezrozumnym nakazem trwania. Iść dalej. I ść dalej. I ść dalej… Czuję się pusta, wypruta, wydrążona przez g łód, którego nigdy nic nie zaspokoi. Jak można tak d ł ugo pielęgnować nadzieję, modlić się zażarcie i w końcu wylądować z niczym?

G ł upia by łam.

– Przepraszam – odzywa się damski g łos. – Czy to miejsce jest wolne?

M łoda matka wróci ła i stoi przy czterech miejscach, gdzie siedzę sama.

– Tak – odpowiadam. – Nie ma tu nikogo.

– Dzięki. – Rzuca plecak na fotel przy oknie i ostrożnie siada naprzeciwko. Ma dwadzieścia parę lat, jest ubrana w rudawą kurtkę i niebieskie dżinsy, blond w łosy opadają jej na ramiona. Ładna, wręcz piękna – m łode matki zawsze takie mi się wydają. Kiwa d łonią w stronę przeciwnego kra ńca wagonu, gdzie kibice nadal wykrzykują piosenki. – Musia łam się przesiąść dalej od tych ch łopaków. Krąż y tam jack daniels.

Porusza się uwa ż nie, tak by nie zaniepokoić dziecka, które trzyma na rękach – maleństwa w różowym sweterku i różowych bucikach z ma ł ymi tęczami. Spod różowej kokardy na g łowie wystają kosmyki blond w łosów. Oczy okolone d ł ugimi rzęsami ma b łękitne jak ocean na idealnie bia ł ym tle, nad nimi ledwie widoczne jasne brwi. Wbija we mnie wzrok, na pucołowatej twarzy malucha natychmiast wykwita szeroki uśmiech – nieomal wypada

13

mu różowy smoczek – ukazujący wszystkie dziąsła, z dołeczkami w policzkach, który rozjaśnia ca łą buzię. Wbrew sobie, wbrew wszystkiemu, czuję, jak odwzajemniam uśmiech, ale minęło ju ż tyle czasu, że ten gest jawi się jako dziwny, wręcz nienaturalny.

– Jest przepiękna – stwierdzam. Tak się mówi do ś wieżo upieczonej matki, tak się uprzejmie reaguje, gdy poznaje się jej dziecko. Owszem, wszystkie niemowlęta na swój sposób są piękne, zw łaszcza w oczach w łasnych rodziców. Ale ta ma ła tutaj jest nieznośnie, nieprawdopodobnie śliczna.

– Lubi cię – mówi m łoda matka, uśmiechając się nieśmia ło.

– Du ż o się uśmiecha – zauwa żam. Nie potrafię oderwać oczu od dziecka. – Przesłodka.

Dzwoni telefon leżący obok kobiety na sąsiednim siedzeniu. Zerka na ekran i wycisza dzwonek.

– W jakim wieku są twoje dzieci? – pyta.

Uśmiech na mojej twarzy przygasa. Nieważne, ile razy pytają mnie o moją rodzinę, nigdy nie udaje mi się ca ł kiem prawid łowo odpowiedzieć. Zawsze wychodzi tak, jakbym przeprasza ła albo się usprawiedliwia ła.

– Ja i mój mąż… by ł y mąż… nie mogliśmy… – Odrywam wzrok od dziecka w jej ramionach. – Chcieliśmy mieć dzieci, ale się nam nie uda ło.

– Och. – Dziewczyna rumieni się lekko. – Przepraszam. Nie chcia łam…

– Nie szkodzi. Naprawdę. Jestem matk ą chrzestn ą dzieci mojej przyjaciół ki Tary. Ma trzech ch łopców.

– Ta ma ła jeszcze nie ma matki chrzestnej.

– Jak się nazywa?

– Mia. Dzisiaj kończy trzy miesiące i tydzień. A ja jestem Kathryn – dodaje ze speszonym uśmiechem. – Mi ło mi.

Telefon znowu dzwoni, a ona wycisza go, nie odbierając. Przyglądam się jej uwa żnie. Jest m łoda jak na matkę, ma

14

niewiele więcej ni ż dwadzieścia lat, czyli jest prawie o po łowę m łodsza ode mnie. Uś wiadamiam sobie ze znajomym smutkiem, że mog łabym być jej matką. Nie nosi obrączki, a w przek ł utych w dwóch miejscach uszach – na dole i na górze – ma bezpretensjonalne sztyfty. Sprawia wra żenie, jakby lepiej się czu ła w klubie ni ż podczas opieki nad dzieckiem.

Ale dostrzegam w niej coś więcej – nurt niepokoju, który dziewczyna skrywa tuż pod powierzchnią.

Jej komórka brzęczy, sygnalizując notyfikację, a gdy m łoda kobieta sięga po nią d łonią , rękaw kurtki podjeżd ża do góry i odsłania fioletowo-czarną skórę nad nadgarstkiem, szereg paskudnych siniaków cią gnących się w stronę łokcia.

Zauważ y ła, że patrzę, i prędko poprawia rękaw. Uśmiecham się do niej ze współczuciem.

– Nazywam się Ellen – mówię. Ściszam g łos i dodaję: – Czy wszystko… w porządku?

– Tak. – Zak ł ada lu ź ne pasmo blond w łosów za ucho. –W sumie czy mog łaby ś jej chwileczkę popilnować, dopóki się nie ogarnę?

„Tak. Nie. Bardzo chcia łabym ją wziąć na ręce. Nad ż ycie. Proszę, nie proś mnie o to”.

– Oczywiście – odpowiadam i pochylam się do przodu na siedzeniu.

Kathryn podnosi się, pochylając się nad dzielącym nas szarym plastikowym stolikiem, i podaje mi dziecko. Początkowo czuję się nieswojo i przez moment wydaje mi się, że upuszczę dziewczynkę albo mi się ona wyrwie, ale Mia jest najwyraźniej gotowa umościć się i wtulić w zgięcie mojego łokcia. Nie jest cięż ka – to tylko ciep ła, konkretna obecność w moich ramionach, cudownie i radośnie ż ywa. Spogląda na mnie wielkimi, b łękitnymi oczyma, a jej wargi znów uk ładają się w uśmiech. „Niemowlęta uwielbiają twarze” – tak twierdzono we wszystkich

15

książkach. Instynktownie reagują na kontakt wzrokowy i uśmiechy, rejestrując spojrzeniem tę pierwotną odleg łość między matką a dzieckiem. Tę odleg łość, która obecnie nas dzieli. Jak mogę odczuwać stratę czegoś, czego nigdy nie mia łam i prawdopodobnie nigdy mieć nie będę?

– Masz talent – stwierdza Kathryn i natychmiast zasłania usta d łonią. – Przepraszam, nie chcia łam… G ł upio palnęłam.

Kręcę g łową , nie mogąc oderwać oczu od dziecka.

– Nie ma za co przepraszać.

Mia wyci ą ga rękę, leciutkim dotykiem paluszków muskając mój policzek, a ja czuję na skórze drobne punkciki ciep ła. G ł u ż y z zachwytem, gdy pochylam się w jej stronę i pozwalam jej palcami dotykać mojej brody i policzków. Wycią gam prawą d łoń, a Mia zaciska palce na moim palcu wskazującym – maleń ki uchwyt delikatny jak piórko. Ma maciupkie, przecudowne paznokcie. Daję ca ł uska w opuszki jej palców, a ona chichocze ż ywiołowo i robi mi się ciep ło na sercu.

– Mi ło cię poznać, Mio. – Uśmiecham się do niej. – Nazywam się Ellen.

Kathryn k ładzie bia ł y plecak na swoich kolanach i ze skupieniem przetrząsa jego zawartość, przenosząc spakowane do niego butelki i pieluszki. W d łoni trzyma d ł ugopis. Gdy zasuwa zamek, jej iPhone znów zaczyna dzwonić i wibrować na plastikowym blacie. Na ekranie wyś wietla się twarz mężczyzny około trzydziestki o ciemnorudych w łosach, z lekkim zarostem i guzkiem na nosie, który wygl ąda, jakby kiedy ś by ł z łamany. Pod zdjęciem widnieje imię „Dominic”.

– Chyba bardzo chce się z tobą skontaktować – zauważam.

– Lepiej odbiorę. – Kiwa g łową z roztargnieniem i zerka na wyś wietlacz. – Dasz sobie radę z Mią , gdy ja będę rozmawiać? To… pilne.

– Pewnie. Śmia ło, poradzimy sobie przez chwilkę.

16

– Będę tu ż obok. – Kiwa d łonią przez ramię w g łąb wagonu. – Zaraz wrócę.

Podnoszę wzrok i mog łabym przysiąc, że widzę b ł yszczące w jej oczach ł zy.

– Kathryn, na pewno nic ci nie jest?

– Nie, nic – odpowiada i wstaje z fotela. – Dziękuję. To nie potrwa d ł ugo.

Wyci ą ga r ę kę i muska opuszkami palców czubek g łowy dziecka, jak gdyby nie chcia ła go zostawiać ani na chwilę. Potem idzie z telefonem na koniec przedzia łu, przyciskając do ucha komórkę.

Mia patrzy na mnie i ziewa, przymykając na moment niebieskie oczy. Koł yszę ją delikatnie, czując na ramieniu jej cudowny ciężar. Na moje usta wraca nieznajomy uśmiech. Serce wzbiera mi w piersi – nap ł yw emocji jest potężny jak najsilniejszy narkotyk. Nie czu łam podobnego zalewu uczuć od tak dawna, że zastanawia łam się, czy jeszcze jestem do nich zdolna.

Pozwalam sobie fantazjować – przez krótką chwilę – jak to by by ło, gdyby ta maleń ka należa ła do mnie. Gdybym wraca ła ze szpitala z dzieckiem w ramionach, a nie z diagnozą jeszcze bardziej ponurą ni ż poprzednim razem. I wreszcie mog ła wykorzystać ten pokoik zgodnie z jego planowanym przeznaczeniem: jako pokój dziecięcy. By nie by ł cichym, pustym kątem w domu pogrążonym w marazmie jak kapliczka ku czci niespe ł nionego ż ycia i czegoś, co nigdy nie nastą pi. Wyobra ża łam to sobie od tak dawna, marzy łam o tym, o nocnym karmieniu, przytulaskach, maleń kich paluszkach, spacerach w parku, pierwszych słowach, bajkach na dobranoc. O tych wszystkich drobiazgach, nad którymi rodzice się nie zastanawiają. Pochylam się w stronę czo ła Mii i wdycham ten nieokreślony, łagodny, słodkawy zapach czystej, g ładkiej skóry, talku i nowego ż ycia. Zastanawiam się, czy Kathryn wie, jakie ma szczęście.

17

Pęd wagonów się zmienia, pocią g wytraca prędkość i zaczyna wjeż d żać na nastę pn ą stację, ostatni ą przed Marylebone. Otwartą przestrzeń zastą pi ł y wsie, tętniące ż yciem miasteczka i drogi, kościelne iglice i zaadaptowane stodoł y – kraina dojeż d żających na wlocie do pó ł nocno-zachodniego Londynu. Zerkam, czy Kathryn ju ż wraca, ale ona nadal znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku w korytarzu łączącym dwa wagony. Jak d ł ugo jej nie ma? Dwie minuty? Trzy?

Widać ju ż nastę pny przystanek. Seer Green & Jordans to niedu ża wiejska stacja z dwoma peronami, k ładką dla pieszych i ma łą , wyk ładaną boazerią poczekalnią. Kilka osób czeka na pocią g. Kathryn się nie pojawi ła. Pocią g zatrzymuje się ze ś wistem i dygotem hamulców, sł ychać trzy d ł ugie sygna ł y, gdy rozsuwają się drzwi i kilku pasażerów wychodzi na peron. Wstaję ostrożnie z fotela i się rozglądam. Sprawdzam też drugi koniec wagonu na wypadek, gdyby jakimś cudem przemknęła obok mnie, gdy zajmowa łam się Mią. Ale widzę tylko kibiców ubranych w identyczne bluzy w bia ło-czerwone pasy, z krótko obciętymi w łosami i d ł ugimi nogami wystającymi na środek wagonu. Miejsca naprzeciwko mnie zajmuje drobny, czerwony mężczyzna w garniturze w prążki, któremu uda ło się rozłoż yć swojego laptopa, gazetę i płaszcz na pięciu spośród sześciu siedzeń, a tak że na stoliku. Ani razu na mnie nie spojrza ł.

– Przepraszam – zagaduję go. – Widzia ł pan kobietę, która tu siedzia ła? Mija ła pana przed chwilą?

Męż czyzna podnosi wzrok, krótko kręci g łową z irytacją i wraca do laptopa. Mam w łaśnie wstać i przejść przez wagon, by jej poszukać, gdy kątem oka dostrzegam ruch. Tu ż pod moim oknem ktoś przechodzi z pośpiechem. Blondynka w rudawej kurtce.

Kathryn jest już na peronie.

18

Mija chwila, nim pojmuję to, co widzę, i dociera do mnie, co podpowiadają mi oczy. Czy Kathryn poczu ła się ź le? Straci ła orientację? Czy to jakiś dowcip? Może ktoś wziął jej kurtkę i wysiad ł w niej z pocią gu? Nie.

To ona. Maszeruje po peronie z rękami zatkniętymi g łęboko w kieszenie kurtki, blond w łosy koł yszą się z boku na bok, g łowę ma spuszczoną , jakby nie chcia ła nikomu patrzeć w oczy. Pochylam się, by zastukać w okno, gdy przechodzi. Szyba jest zimna w dotyku, poruszam się niezdarnie, bo z lewej strony trzymam dziecko.

– Hej! – krzyczę, wyczuwając, jak inni pasażerowie odwracają się w moją stronę. – Kathryn! Hej!

Podnosi g łowę i nasze spojrzenia spotykają się na moment, który wystarcza, bym dostrzeg ła wyraz jej twarzy, zauważ y ła ł zy na policzkach. Bezg łośnie wypowiada jedno słowo: „Wybacz”. Potem spuszcza wzrok i odchodzi pospiesznie w stronę bramek, ocierając ł zy.

Chwilę później znika z pola widzenia.

Z g łośników rozlega się mechaniczny kobiecy g łos:

– Sk ład kończy bieg na stacji London Marylebone. Proszę uważać na zamykające się drzwi.

Kilkoro pasażerów się dosiad ło, by przebyć ostatni odcinek trasy. Uk ładają torby na pół kach i rozglądają się w poszukiwaniu wolnych miejsc. Drzwi wagonu zamykają się z kategorycznym ś wistem. To nie tak mia ło być. To pomy ł ka, jakieś nieporozumienie. Mia łam potrzymać Mię przez kilka minut, zaoferować Kathryn chwilę wytchnienia, a potem oddać jej dziecko. Nie wiem, jak się opiekować…

Ktoś coś do mnie mówi.

19 2

– Przepraszam, co takiego? – Odwracam się przodem do chudego mężczyzny w czarnej czapce, który stoi obok mojego fotela. – Może pan powtórzyć?

Kościstym palcem mężczyzna wskazuje siedzenie, które w łaśnie zwolni ła Kathryn, zostawiając plecak, który leż y obok fotela.

– Czy to miejsce jest wolne? – Blokuje przejście innym pasażerom, którzy próbują się przedostać w g łąb wagonu, ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy.

– Musia ła tylko zadzwonić – mówię. – Za chwilę wróci. Przykro mi.

Wpatruje się we mnie przez moment, a potem zadaje to samo pytanie rumianemu biznesmenowi siedzącemu po przeciwnej stronie przy stoliku. Ten niechętnie stęka na zgodę. Chudzielec siada, podwija d ł ugie nogi i wyjmuje z plecaka laptop.

Szum silników się wzmaga i poci ą g znów zaczyna się poruszać. Najpierw toczy się powoli, przejeżd ża wzd ł u ż peronu przy Seer Green, mija pomalowany na niebiesko stalowy p łot oddzielający stację od znajdującego się za nim parkingu, gdzie skupiają się w rzędach pojazdy. Pasażerowie niosą torby i ściskają w d łoniach bilety, kierując się w stronę wyjścia ze stacji. Miga mi dwóch mężczyzn, którzy podają sobie d łonie, dwie kobiety w średnim wieku obejmujące się, pracownik techniczny w kamizelce odblaskowej, mężczyzna w parce, paru nastolatków wchodzących do budynku dworca, postać w pelerynie. Wyglądam przez okno, otumaniona z niedowierzania, jak gdyby pocią g mia ł się lada chwila zatrzymać, a sytuacja mia ła wrócić do normy, jeśli tylko odczekam kilka sekund. Czerwony na twarzy typ z przeciwnej strony alejki ś widruje mnie wzrokiem z nieskrywaną irytacją , marszcząc brwi. Odwzajemniam jego spojrzenie, a on spuszcza oczy z powrotem na laptop. Ostatni raz obrzucam peron wzrokiem. Może Kathryn mia ła się tutaj z kimś spotkać? Potem widok zasłaniają mi drzewa,

20

a pocią g odjeżd ża ze stacji i nabiera prędkości. Przez u łamek sekundy rozważam, czy nie wstać i nie pocią gnąć za hamulec bezpieczeństwa, nim zbytnio się oddalimy od dworca. Czy to rzeczywiście sytuacja awaryjna? Czy komuś coś zagraża? Co bę dzie najlepsze dla Mii?

Niemowlę kwili mi w ramionach.

– Ciii – mówię łagodnie i koł yszę ją delikatnie. – Przestraszyłam cię? Ciii, ju ż dobrze.

Mia się uspokaja i wpatruje we mnie wielkimi, b łękitnymi oczami. Serce mi wzbiera, gdy mruga leniwie i uśmiecha się lekko. Jestem osobą opanowaną , muszę zachować spokój dla dobra dziecka. W tej chwili Mia chyba niczego nie potrzebuje – nie p łacze, że chce jeść albo by jej zmienić pieluchę, i nie pociera oczu sennie. Na razie chyba wystarczy jej, że trzymam ją na rękach.

Nikt inny w przedziale nie zorientowa ł się, co się sta ło. Zosta łam sama z dzieckiem nieznajomej. Gdzie jest jakiś strażnik lub konduktor? Powinnam poszukać kogoś z obsł ugi pocią gu, poprosić, by skontaktowa ł się przez radio z pracownikami poprzedniej stacji i kaza ł zatrzymać Kathryn. Kolejna stacja to ostatni przystanek – Marylebone – mogę poczekać tam z Mią , aż ona przyjedzie następnym pocią giem. Kursują co pół godziny, a ja nie mam tego dnia nic więcej w planach, nic nie wzywa mnie do domu. Mog łabym nawet zaproponować, że wrócę do Seer Green najbliższym pocią giem. Oddać córkę matce, wszystko naprawić.

Jest tylko jeden problem, niedająca spokoju wątpliwość. Zak ładam, że Kathryn pragnie odzyskać swoje dziecko. Że chce, by je oddać. Że to wszystko to jakaś potworna pomy ł ka, chwilowy brak skupienia, coś, co mog łoby się przytrafić wyczerpanej m łodej matce u kresu wytrzyma łości. Może wołanie o pomoc. Depresja poporodowa?

21

Polub nas na Facebooku

KUP TERAZ

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.