6 minute read
Z PASJI DO WSPINANIA
from CRAGmagazine F18
by CRAGmagazine
„Zwykłem mawiać, że wspinacze to najgorsza swołocz świata… ale ja ich znam, obracam się w tym towarzystwie od 35 lat i naprawdę ich uwielbiam”
– wywiad z Marcinem „Kwaśnym” Kwaśniewskim, założycielem marki Milo i twórcą podlesickiego Trafo Base Camp.
Advertisement
Z PASJI DO WSPINANIA
Marcin Kwaśniewski na drodze „Ruchy Niegodne Filozofa”. Fot. Wojtek Ryczer
Crag Magazine: Marcin, zacznijmy od początku – skąd w Twoim życiu wzięło się wspinanie?
Marcin Kwaśniewski: To chyba siedziało w głowie… Pierwszy kontakt ze wspinaniem, który pamiętam, to pocztówki Poczty Polskiej ze wspinaczami, które ojciec kupił mojemu bratu i mnie w Dolinie Chochołowskiej. Był to środek lat sześćdziesiątych, bo byliśmy przedszkolakami. Musiało to na mnie wywołać olbrzymie wrażenie, jeśli do dziś to pamiętam. Drugi przygotowujący moment był po maturze. Czekając na wyniki egzaminów na studia, pojechałem w Tatry i w Pięciu Stawach zobaczyłem prawdziwych taterników. To mnie lekko zafascynowało. Już wtedy próbowałem się nawet z nimi dogadywać, żeby gdzieś razem pójść, ale musiałem wracać do Warszawy i nic z tego nie wyszło. Ostatecznie mój przyjaciel, z którym znamy się prawie 50 lat (poznaliśmy się w Warszawskim Klubie Narciarskim) – kolega Prąciak – wziął mnie rok później, pewnego październikowego dnia 1983 roku na podwarszawskie bunkry w Janówku. I chyba właśnie to, co tkwiło we mnie od tak dawna, eksplodowało i do dziś mnie trzyma.
Kiedyś mieszkałeś w Katowicach i zarządzałeś legendarnym Transformatorem. Później pojawiło się Trafo w Podlesicach. Czy te miejsca są ze sobą powiązane? Jaką rolę odegrały one w Twoim życiu wspinaczkowym i nie tylko?
Tak, oba te obiekty są ze sobą oczywiście powiązane, tyle że pierwsze było Trafo w Podlesicach, choć wtedy jeszcze się tak nie nazywało. Przez zupełny przypadek i troszkę mimowolnie przejęliśmy ówczesny sklep wspinaczkowy w Podlesicach w 2010 roku. Odremontowaliśmy go i prowadziliśmy wraz z moją partnerką Aldoną, niespecjalnie się nim przejmując przez dwa kolejne sezony. W 2011 roku nadarzyła się okazja przejęcia Transformatora w Katowicach. A że posiadanie własnej ściany wspinaczkowej jest chyba marzeniem każdego wspinacza, to z Aldoną przejęliśmy go ochoczo. Bardziej w celach hobbystycznych, niż biznesowych. Ale już wtedy mieliśmy pomysł powiązania Transformatora z Podlesicami. W 2012 roku zburzyliśmy stary sklep i zaczęliśmy budowę Trafo, przenosząc na ten okres sklep do garażu sąsiadów. W 2014 roku Trafo rozpoczęło swoje istnienie.
Początkowo Trafo w Podlesicach nie wyglądało tak jak teraz. Opowiedz nam skąd w ogóle wziął się taki pomysł i ile czasu trwało rozwijanie Trafo do obecnego stanu?
Pomysł powstał chyba z chęci wyprowadzki z miasta i stworzenia sobie takiej „bezpiecznej emeryturki”, czyli małego pensjonatu, który moglibyśmy prowadzić w miejscu najbardziej związanym ze wspinaniem, kiedy już wszystkie nasze dzieci pójdą w świat. Dziś to już 4 sezon działalności Trafo, a z planów spokojnej emeryturki niewiele zostało. W zeszłym roku nadarzyła się okazja do sprzedana Transformatora, z której trochę z żalem, ale jednak skwapliwie skorzystaliśmy – prowadzenie trzech firm zaczęło być dla nas obciążające i trzeba było z czegoś zrezygnować.
Trafo to nie tylko pensjonat, ale również restauracja i sklep wspinaczkowy. Twoimi klientami są głównie wspinacze. Jak prowadzi się biznes w polskim środowisku wspinaczkowym?
Hahaha – to jest piękne pytanie! Tak, naszymi klientami w sklepie oraz gośćmi w knajpie i hotelu są głównie wspinacze. Ale jest także dużo cyklistów, „normalnych” turystów i zwłaszcza ostatnio uprawiaczy jogi. Zwykłem mawiać, że wspinacze to najgorsza swołocz świata… ale ja ich znam, obracam się w tym towarzystwie od 35 lat i naprawdę ich uwielbiam. Pewnie dla kogoś spoza branży, prowadzenie takiego biznesu byłoby nie do
uciągnięcia, ale dla nas mimo, że oczywiście narzekamy i złorzeczymy, to młyn na wodę.
W Trafo pracuje zespół zgranych ludzi. Skąd w miejscowości takiej jak Podlesice wziął się tak zgrany zespół?
Rzeczywiście załoga, którą udało nam się skompletować jest niesamowita. Główna w tym zasługa Aldonki, która zarządza hotelem, knajpą i zespołem zaplecza. Dziewczyny pochodzą z pobliskich wiosek i każda ma w sobie to coś – od Danusi, która biega z własną krówką i chodzi z nią na spacery, do Kasi, która specjalizuje się w dekoracjach zimnych płyt imprezowych, a prócz tego śpiewa i tańczy w zespole gminnym. Do tego mamy Jolę, krojąca warzywa jak maszyna oraz jej męża Jarka, który zna wszystkich i wie wszystko o okolicy. Jest też oczywiście szurający Andrzej, który tak się wpasował w pejzaż, że chyba nikt sobie nie wyobraża Trafo bez niego. Mogę z przekonaniem powiedzieć, że udało nam się stworzyć bardzo rodzinną, otwartą i sympatyczną atmosferę na zapleczu – identyczną z tą, którą tworzą nasi goście po drugiej stronie baru.
Jak toczy się Twoje codzienne życie w Podlesicach?
O tym można by książkę napisać, co może kiedyś uczynię. W sezonie, w soboty i niedziele, cała załoga jedzie na maksymalnym tętnie przez 20h dziennie. W tygodniu troszkę zwalniamy. Poza głównym sezonem, kiedy mamy otwarte tylko w weekendy, pojawia się czas i na wspinanie i na ciut kultury. Na razie przez 4 lata uczyliśmy się jak odnaleźć się w tej rzeczywistości – wiedza już jest, ale chyba dalej niepełna. Każdy sezon jest inny i trzeba być bardzo otwartym, elastycznym i mieć dużo luzu w sobie, by to przetrwać.
Skąd pomysł na markę Milo?
To była kwestia wolnego czasu. Od 1992 roku pracowałem, skaptowany przez Artura Hajzera, w Alpinusie. W październiku 1993 roku miał na świat przyjść mój pierworodny i jakiś taki pomysł zalągł się w głowie, że moglibyśmy założyć swoją własną markę, a w ten sposób miałbym więcej czasu dla latorośli. Od pomysłu do przemysłu zajęło nam 2 miesiące i w listopadzie z Krzyśkiem Borkiewiczem założyliśmy firmę. Po półtora roku rozstaliśmy się. Krzysiek zajął się dystrybucją Mammuta na Polskę, co czyni do dziś, a ja wraz z Ewą – moją ówczesną żoną – pociągnęliśmy Milo i ciągniemy je do dziś razem.
Milo przez ostatnie lata dość mocno się rozwinęło. Czy odzież sprzedaje się tylko w Polsce czy również za granicą? Jakie masz plany związane z tą marką na przyszłość?
Według starej biznesowej zasady – jeśli my nie zjemy ich, to oni zjedzą nas – 20 lat temu wystawiliśmy się po raz pierwszy na targach ISPO w Niemczech. Od tamtej pory kontynuujemy ten postępek – dwa razy do roku wystawiamy się na targach ISPO i Outdoor. To daje nam możliwość sprzedaży naszych produktów nie tylko w Polsce. W tej chwili sprzedajemy Milo w bodajże 30 krajach na świecie. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale utrzymujemy się na zagranicznych rynkach. Sprzedawaliśmy już w tak dla nas odległych i „nie do uwierzenia” krajach, jak: Malezja, Australia, Grenlandia, Chile, Jordania, Japonia, Taiwan, Kazachstan i wielu, wielu innych. W planach na przyszłość jest oczywiście przetrwanie. A po prawdzie, to po 25 latach w tej branży, staramy się wprowadzić troszkę inny model zarządzania. Zrobiliśmy coś na kształt spółdzielni i teraz młodzież ma za zadanie poprowadzić Milo ku świetlanej przyszłości, a ja z racji wieku i doświadczenia siedzieć będę na krzesełku w kącie i stanowić funkcję doradczą.
Zarówno Milo, jak i Trafo powstały z pasji do wspinania, a więc jakie plany wspinaczkowe na przyszłość?
Po bardzo dobrym wspinaczkowo zeszłym roku, pięknie przepracowanej zimie i chyba najlepszym w życiu wejściu w nowy sezon, dopadły mnie zdrowotne historie. Najpierw, tuż przed majówką, podczas wspinania pękł mi w mózgownicy tętniak. Tylko dzięki temu, że byłem w towarzystwie świadomych ludzi (jeszcze raz im wielkie dzięki!) i szybkiej akcji jurajskiego GOPRu, wywinąłem się spod kosy. I już dochodziłem do siebie, nawet zacząłem ponowne treningi, kiedy pod koniec sierpnia dopadł mnie zawał serca. I znów dzięki niesamowitemu splotowi dobrych wydarzeń, mojej Aldonce, chłopakom z Trafo i ponownie jurajskiemu GOPRowi, zostałem wydobyty z czarnego tunelu. Na razie czeka mnie rehabilitacja, rok emeryturki oraz przebudowanie podejścia do życia i świata współczesnego. Z planów pozostanie prawdopodobnie bycie mistrzem świata w asekuracji i wspinanie się na wędkę po drogach kiedyś niezauważanych.
Wspinasz się tylko na Jurze, czy również w innych miejscach na świecie / w Europie?
Jura to dla mnie podstawa. Tu zaczynałem, tu się wychowałem. Oczywiście wspinałem się i w innych krajach – za dawnych „sportowych” czasów i na Frankenjurze, i we Francji, i we Włoszech. Teraz staramy się zwiedzać świat i przy okazji trochę się powspinać. W ten sposób udało nam się wspinać na Seszelach, w Laosie, na Wyspach Dziewiczych, na Tobago, Martynice czy Barbadosie. Ale zawsze to powtarzam – nasza Jura, to nasza Jura!