IVANA DOBRAKOVOVÁ
BELLEVUE
BELLEVUE
BELLEVUE Przełożyła: Izabela Zając
WROCŁAW 2013
Ivana Dobrakovová Bellevue Przekład: Izabela Zając Redaktor prowadzący: Kama Margielska Redakcja: Elżbieta Regulska-Chlebowska Korekta: Marianna Chlebowska, Elżbieta Jaroszuk Projekt okładki: Justyna Boguś Skład: Violet Design
Książka została opublikowana dzięki finansowemu wsparciu SLOLIA – Centrum Informacji o Literaturze w Bratysławie.
Bellevue © Copyright by Ivana Dobrakovová, 2012 © Copyright for Polish edition by Słowackie Klimaty, 2013
ISBN: 978-83-64166-01-3
Słowackie Klimaty ul. Mydlana 1/005 51-502 Wrocław www.slowackieklimaty.pl www.wydawnictwo.slowackieklimaty.pl
Całymi miesiącami próbowałam namówić chłopaka, żebyśmy po sesji pojechali razem do Stanów, tak jak inni, work and travel USA, zarobimy dolary, zwiedzimy kraj, ale Peter już w okolicach Bożego Narodzenia oświadczył, że przez całe lato nie planuje się ruszać z Koszyc, zamierza czytać lektury obowiązkowe do egzaminu końcowego (obydwoje byliśmy na drugim roku), robić sobie powtórki z hiszpańskiego i opracować zestaw ćwiczeń na phrasal verbs. Ameryką nie zaprzątałam sobie dłużej głowy, jakby nie patrzeć ta odległość, Atlantyk, zupełnie sama w obcym kraju i wszystko naraz, początek lipca spędzę u Petra w dzielnicy Ťahanovce, później przez dwa tygodnie popracuję w Pradze, ale w sierpniu, postanowiłam, w sierpniu pojadę gdzieś na własną rękę. Kiedyś po szkole wstąpiłam do Inexu i wybrałam z katalogu obóz w ośrodku dla niepełnosprawnych w Marsylii, wolontariat, sześć godzin dziennie, zakwaterowanie i wyżywienie za darmo, ukończone osiemnaście lat, a przede wszystkim: wymagana
5
6
dobra znajomość francuskiego! – czytałam uradowana, wreszcie miejsce, w którym wszyscy będą mówić tylko po francusku, wreszcie okazja, żeby przełamać barierę! – ośrodek Bellevue jest położony na wzgórzu, panuje w nim rodzinna atmosfera i co roku przyjmuje tylko ośmiu chętnych. W domu skleciłam list motywacyjny, na który składał się stek bzdur: jestem wprost stworzona do tej pracy, zawsze marzyłam, żeby pomagać niepełnosprawnym, kiedy mój ojciec zachorował, codziennie odwiedzałam go w szpitalu; a na koniec przyznałam wreszcie: niestety nie mam jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie. W czerwcu dostałam zaproszenie z Marsylii, pokazałam go koleżance ze studiów, Svetlanie, siedziałyśmy wtedy na murku przed uniwerkiem i czekałyśmy na wyniki kolosa ze składni francuskiej, Svetlana przeczytała go, zaciągnęła się papierosem i stwierdziła: „zawsze to lepiej niż au pair, przynajmniej nie będziesz musiała gnić w jakiejś francuskiej rodzinie popaprańców i udawać dziewczątka wdzięcznego za to, że możesz z nimi żreć przy jednym stole, przynajmniej nie będziesz się poniżać tak jak ja w zeszłym roku”. W Koszycach nie było mi źle, w dzień jeździliśmy z Petrem do Lúček, gdzie jego rodzice od ponad dwudziestu lat budowali dom, miotałam się między
wannami z betonem a kopami piasku, zbierałam jeżyny w ogrodzie, karmiłam przymilne koty, a niekiedy chodziłam na drugi koniec wsi, gdzie za zaporą zaczynał się Zalew Zempliński; siadywałam tam na kamieniach i wystawiałam twarz do słońca, prawie idealny spokój, gdybym tylko nie musiała się ciągle opędzać od komarów, które na mnie przysiadały, choć cała śmierdziałam repelentem. Z Petrem chodziliśmy też na spacery, na pola za wsią, zrywaliśmy p r a w i e d o j r z a ł e słoneczniki, a później po drodze wyłuskiwałam ziarenka, wypluwałam łupinki i zgniatałam robaki, które chowały się między liśćmi. Pod wieczór wracaliśmy razem z rodzicami do domu, wszyscy ściśnięci w jednej ładzie, żeby tylko zdążyć na wiadomości o siódmej, poważne rozmowy o przyszłości z potencjalną teściową i wymijające spojrzenia rodzeństwa Petra, kiedy przypadkiem wpadaliśmy na siebie w wąskim przedpokoju. Peter niekiedy całymi godzinami był pogrążony w Borgesie, Cervantesie, Bolañu, a ja w takich chwilach musiałam chodzić na paluszkach, bo inaczej byłoby: „musisz robić taki hałas? Blanka, proszę cię…” – więc znudzona słuchałam na łóżku discmana i czekałam na noc. Bo w nocy, kiedy cała rodzina już spała, Peter zamykał drzwi i wkradał się do mojego łóżka, w którym ledwie starczało miejsca na jedno ciało,
7
8
ale najważniejsze było: „cicho, cicho, żeby nas nie usłyszeli, ojciec ma bardzo płytki sen”. Spermę wypluwałam przez okno, na chodnik przed blokiem, nie chciałam ryzykować spotkania z zaspanym członkiem rodziny w drodze do ubikacji, spotkania z pełnymi ustami, dlatego to okno, ten niesmak, wiele jestem w stanie zaakceptować, ale nie będę tego przecież połykać. Kiedy po dwóch tygodniach Peter odprowadzał mnie na nocny pociąg do Pragi, na plecach siedemdziesięciolitrowy plecak, przy parku miejskim tryskał dobrym humorem, żartował, wyglądał, jakby mu ulżyło, że wreszcie wyjeżdżam. Wsadził mnie do pociągu, pocałował w drzwiach i półżartem rzucił: „uważaj na siebie w tej Marsylii, o ile mi wiadomo, roi się tam od Arabów, żebyś nie skończyła w jakimś haremie”. Parsknęłam śmiechem, poklepałam go po ramieniu: „jasne, harem! proszę cię, lepiej idź już do domu, wracaj czytać te swoje argentyńskie powieści, bo nie zdążysz do egzaminu” i jeszcze siedząc w przedziale, powtarzałam sobie: ten to ma pomysły, też mi coś, harem. Siostra znalazła mi pracę dorywczą w instytucji zajmującej się wypłatą odszkodowań dla ofiar Holokaustu i ich rodzin, dostałam ją po znajomości, więc przez całe dwa tygodnie wszyscy czescy koledzy odnosili
się do mnie z respektem. Co rano załatwiałam sobie stos dokumentów do kserowania, a potem już tylko stałam przy kopiarce, wyrównywałam papiery i zagłębiałam się w listach, zawierających powody, dla których to właśnie ich autorom miałoby się należeć odszkodowanie. Całymi godzinami czytałam o wywleczonych z domu ojcach, których już nikt nigdy nie widział, o srogiej zimie w czterdziestym drugim, o głodzie, strachu i płonnych nadziejach. Podczas przerwy obiadowej robiłam sobie w kuchni herbatę i wyjmowałam z worka jabłko, za co Ondra ciągle się ze mnie podśmiewał: „a to ci dopiero niespodzianka, dziś mamy na obiad jabłko ze skórką… żebyś nam tutaj przypadkiem nie przytyła!”. Ale lubiłam go, właściwie był jedyną osobą, która ze mną zamieniła choćby słowo. Śmiał się, że mówię hej zamiast áno, a pewnego razu, gdy stałam na drabinie i szukałam jakiegoś segregatora, zapytał: „ej, a to prawda, że na Słowacji kokot to straszne przekleństwo?”. Pracę kończyłam o czwartej, metrem ze stacji I.P. Pavlova wracałam prosto do domu, Praga mnie nie pociągała, wieczory spędzałam z siostrą i jej rodziną, potajemnie oddawałam się lekturze ekspertyz szwagra, psychiatry sądowego, zainteresowała mnie zwłaszcza sprawa z bezdomnym, który zabił kamieniem jakiegoś mężczyznę; tak długo walił go
9
10
w głowę, aż zrobił mu dziurę w czaszce, a kiedy zobaczył wewnątrz „coś białego”, był już zupełnie pewien, że ten typ wcale nie jest człowiekiem, tylko wstrętnym przybyszem z kosmosu. Dwa dni przed wyjazdem z Pragi już nie mogłam wytrzymać, w pracy byłam rozdrażniona i nieuprzejma, niech to się już skończy, strasznie cieszyłam się z tej Francji, a poza tym zaczynała mi już trochę ciążyć milcząca wrogość pozostałych pracowników; trzeba jednak przyznać, że wcale się nie starałam, żeby nasze relacje wyglądały inaczej. Właśnie tego dnia po biurze krążyła kartka, jeden z tych dowcipów, jakie wysyła się mejlem, widziałam, jak przekazują go sobie, śmieją się, wykrzywiają twarze z obrzydzenia i rozbawienia, koło południa Ondra wcisnął mi ją do ręki, „tu masz, przeczytaj sobie”. Przeraziłam się, zobaczywszy, o co chodzi: definicje różnych rodzajów gówna – gówno, które bawi się w chowanego, gówno napoleon, same przezabawne rzeczy. Przeczytałam, ale nie byłam w stanie się z tego śmiać, było to zbyt niesmaczne, a poza tym o pewnych sprawach nie powinno się mówić na głos. Tego wieczoru miałam już pracy po dziurki w nosie, wyznałam siostrze, że cieszę się już z wolontariatu, z tego, że wreszcie nauczę się tam mówić po francusku. Szwagier zażartował: „akurat będą z tobą gadać, chyba te pokurcze” – skręcił ciało
w nienaturalnej pozie i wydał z siebie serię skrzeczących odgłosów: „ooohhyyy, mhaaaa, gheeeaaa…”. Zaśmiałam się: „robisz sobie jaja, czemu niby mieliby tak mówić? nie wierzę”. Autobus Eurolines był pełen Polaków, którzy głośno rozmawiali i wyjmowali z toreb kanapki i kotlety, butelki wódki i kieliszki, kiedy wsiadałam, w przejściu było już naśmiecone, Bratysława była tylko przystankiem na trasie Kraków – Nicea. Siedziałam obok milczącego chłopaka, który przez cały ten czas spędzony ramię w ramię zdobył się jedynie na „przepraszam bardzo”, kiedy zmuszony był mnie obudzić, bo chciał iść do toalety. Podróż trwała ponad piętnaście godzin, z soboty na niedzielę, a kiedy nad ranem dojechaliśmy do Nicei, w głębi duszy zazdrościłam mu, że na dworcu czeka na niego jakaś staruszka, bo na mnie, byłam tego pewna, na mnie nikt nie będzie czekał. Przesiadłam się do autobusu z tabliczką Marsylia – Toulon, który był pustawy, już żadnych Polaków i ich „dawaj kielicha” czy „chodźmy się narąbać”, wreszcie siedziałam sama i mogłam patrzeć przez okno. Wymieniłam parę esemesów z Petrem, „co nowego u Marqueza? skonczyles juz Sto lat nudy?”. Im bliżej byliśmy Marsylii, tym większe czułam podekscytowanie już na samą myśl, że będę musiała zadzwonić
11
12
i wyjaśnić, zupełnie obcym ludziom, w kompletnie obcym mieście, skąd mają mnie odebrać. Po drodze padało, rozmyty krajobraz za oknami, półmrok i pół godziny przerwy na stacji benzynowej, spędziłam ją, stojąc pod daszkiem autogrilla, pogryzając połamane herbatniki Bebe i patrząc na las, nad lasem czarne chmury, ale bliżej Marsylii znów wyszło słońce, a niebo się przejaśniło. Jechaliśmy trójpasmówką, wzdłuż której rosły oleandry, za szybą peryferia, gigantyczne bloki, w pewnym momencie po prawej stronie mignął kierunkowskaz na lotnisko. Dojechaliśmy do centrum, przez okno zobaczyłam jakiś park, łuk triumfalny i po chwili staliśmy już na dworcu, na placu Victora Hugo. Wysiadłam cała obolała i poczekałam, aż kierowca wyjmie mój ogromny plecak, oczywiście na samym końcu, w kiosku kupiłam kartę telefoniczną i z budki na rogu zadzwoniłam do ośrodka Bellevue, je suis place Victor Hugo, vous pouvez venir me chercher? Przyjechały po mnie dwie kobiety w chustach na głowie, wyglądały jak matka z córką, w samochodzie rozmawiały po arabsku, z czegoś się chichrały, zupełnie nie zwracały na mnie uwagi, nie pytały, jak minęła podróż i dlaczego przyjeżdżam dzień później, najwyraźniej było im wszystko jedno, a mnie całkiem to odpowiadało. Słuchając tej ich niezrozumiałej paplaniny, mimowolnie przypomniałam sobie Petra,
jego słowa, Arabowie i harem, zaśmiałam się w duchu, kto wie, czy już mnie tam nie wiozą, do tego haremu. Wyjęłam komórkę i napisałam do mamy, żeby się nie martwiła, „dojechalam w porzadku, Marsylia jest piekna”. Ośrodek Bellevue rozpościerał się na wzgórzu nad miastem, wjechaliśmy główną bramą, przejechaliśmy przez park, mijając drzewa, krzewy, kwiaty, których nie potrafiłabym nawet nazwać, po lewej stronie bambusowy zagajnik i obowiązkowe oleandry. Zaparkowaliśmy przed szarym trzykondygnacyjnym budynkiem, Arabki wysłały mnie do pokoju tuż za portiernią i więcej się mną nie zajmowały, odeszły korytarzem gdzieś w głąb ośrodka. Chwilę stałam przed drzwiami, zbierałam się na odwagę, a kiedy wreszcie zdecydowałam się wejść, od samego progu stanęłam jak wryta, chyba z piętnaście twarzy i w jednej chwili wszystkie oczy skupione na mnie. Czułam się nieswojo, wydusiłam tylko, że jestem Blanka ze Słowacji, że właśnie przyjechałam i… zacięłam się, bezradna, nie wiedząc, co dodać. Z jadalni przynieśli mi krzesło, trochę się przesunęli, żebym mogła się przysiąść do okrągłego stołu, a następnie zaczęli się przedstawiać, chociaż imiona od razu wylatywały mi z głowy, nawet nie próbowałam ich zapamiętać, dobrze, że nadążałam chociaż
13
14
za narodowościami: Algierka, Szwedka, następna Algierka, Rumunka, Włoch, Słoweniec i Czeszka. Czeszka! Ucieszyło mnie, że jest tu ktoś od nas, poza tym dziewczyna wyglądała na moją rówieśniczkę, w odróżnieniu od chociażby takiej Rumunki, która musiała mieć z pięćdziesiąt lat. Kiedy się usadowiłam, głos zabrał brodaty mężczyzna w podeszłym wieku, który przedstawił się jako dyrektor ośrodka: „na czym to skończyłem? ach tak, poranna toaleta i podział obowiązków…”. Nie przysłuchiwałam się zbytnio temu, co mówił, zamiast tego przyglądałam się pozostałym wolontariuszom, śniadym Algierkom, jedna na dodatek w chuście, jasnowłosej Szwedce około trzydziestki z subtelnym grymasem na twarzy, kędzierzawej Rumunce, która przedstawiła się jako kierowniczka obozu, młodemu Włochowi, niby niesamowicie sympatycznemu, roześmianemu, namiętnie gestykulującemu, a jednak jakoś o b l e ś n e m u stereotypowi Włocha, i Słoweńcowi, który chyba niezbyt dobrze radził sobie z francuskim, bo Włoch wszystko tłumaczył mu na angielski, słuchał go z pochyloną głową, chwilami przytakując, i wreszcie Czeszce, niebieskookiej szczupłej blondynce, która uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Nagle wszyscy wokół się roześmiali, brodacz przerwał mowę w pół zdania i gromko krzyknął do
Włocha: „Luca, proszę cię, ja mówię o tym, że z każdej strony jesteśmy bombardowani zdjęciami idealnych ludzi, idealnych ciał i jakim szokiem może być przyjazd do takiego miejsca jak ten ośrodek, gdzie nie ma ideałów, a ty tłumaczysz temu biedakowi, że masz boskie ciało?! jakie kity ty mu wciskasz?”. A Włoch, Luca, chichrał się i bezradnie wymachiwał rękami, „ale, Michel, co mam zrobić? nic na to nie poradzę, ja najzwyczajniej w świecie mam boskie ciało, czy ci się to podoba, czy nie! czemu miałbym to ukrywać?” – bronił się, udając rozgoryczenie, a wtedy już wszyscy tarzali się ze śmiechu pod stołem, wszyscy oprócz biednego Słoweńca, który nie krył zakłopotania. Na zakończenie rozdali nam mapy, bilety autobusowe, podział obowiązków, a kiedy wszyscy zaczęli wstawać od stołu i rozmawiać w mniejszych grupkach, przedarła się do mnie Czeszka i zaproponowała: „pokażę ci, gdzie będziesz mieszkać, zaprowadzę cię do naszego domku”. Zarzuciłam plecak na ramię, rzuciłam przelotne spojrzenie Włochowi, który właśnie pokazywał coś Szwedce na mapie rozłożonej na ścianie, i podążyłam za Martiną: jo, já jsem Martina. Wyszłyśmy przez jadalnię na zewnątrz, minęłyśmy pusty basen – kilka osób na wózkach odpoczywało w cieniu drzew – i skierowałyśmy się na dół,
15
16
do niskiego budynku przy bambusowym zagajniku. Po drodze Martina tłumaczyła mi, że przyjechała trzy dni temu i „już się całkiem zadomowiła”, w domku mamy mieszkać we trzy, Rumunka Elena, ona i ja, reszta jest zakwaterowana w budynku głównym, w pomieszczeniu za kuchnią, ale właśnie dziś mają się przeprowadzić do przybudówki. Słuchałam i skrycie jej zazdrościłam, czuła się tutaj jak ryba w wodzie, od razu było widać, że jest obeznana z miejscem. Kiedy dotarłyśmy do domku, Martina skręciła za róg i wróciła z czymś w rodzaju pilota, nacisnęła przycisk, drzwi ze skrzypieniem zaczęły się otwierać, nad wejściem zamigało pomarańczowe światło, które zgasło dopiero wtedy, kiedy drzwi się zatrzymały. Oprowadziła mnie, kuchnia, łazienka, tylny pokój z dwoma łóżkami, gdzie obie z Eleną miały już swoje rzeczy, i przedni pokój, ten, w którym mam zamieszkać. Zamiast łóżka materac położony wprost na podłodze. Zrzuciłam plecak, zerknęłam przez okno na dużego żółtego psa, który kręcił się po bambusowym zagajniku, kiedy wpadła Rumunka – „co tam, dziewczyny, jak leci?” – nawet nie poczekała na odpowiedź i zniknęła w łazience. Martina szepnęła, że nie przepada za Eleną i zebrała się do wyjścia, „idę do Patricka, obiecałam mu, że do niego wpadnę”. Ciężko opadłam na materac, nie wiedziałam, czy mam się w ogóle wypakowywać, nie chciało mi się
za bardzo, a poza tym i tak nie miałam gdzie włożyć rzeczy, ani krzesła, ani stołu, ani szafy, nic. Nie przejęłam się tym, bardziej zaintrygowało mnie, kim może być ten jej Patrick, jakiś pielęgniarz czy, nie daj Boże, marsylczyk, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zdążyła sobie znaleźć przyjaciół wśród miejscowych. Martina od razu wywarła na mnie wrażenie bezpośredniej, kogoś, kto odnajdzie się w każdej grupie, podeszła do mnie, chociaż mnie nie znała, miło, naturalnie ze mną rozmawiała, jednym słowem dokładne przeciwieństwo mnie, która w ciągu dwóch tygodni spędzonych w Pradze nie zdobyła się na więcej niż trzy zdania. Trzasnęły drzwi, Elena wyszła z łazienki, na głowie ręcznik zawinięty w turban, przeszła do drugiego pokoju i zaczęła nucić pod nosem jakąś melodię, dobiegł mnie szelest reklamówek, mimowolnie zgniotłam kciukiem mrówkę, która wdrapywała się na materac, by zaraz zobaczyć następną. A później kolejną, i kolejną, i jeszcze jedną. Wstałam, przewróciłam materac i odkryłam całe mrowisko, mnóstwo rozbieganych czarnych kropek i ścieżkę prowadzącą do drzwi. Kiedy tak stałam pośrodku pokoju i zastanawiałam się, dokąd przesunąć materac, żeby ominąć mrówki, usłyszałam stukanie, a gdy podniosłam głowę, w oknie ujrzałam Włocha Lucę, robił miny przez
szybę, pokazywał, że mam otworzyć, ale zanim się połapałam, jak się od wewnątrz otwiera te automatyczne drzwi, przestał się uśmiechać, tylko nerwowo przestępował z nogi na nogę, a pierwsze, co mi powiedział, kiedy wszedł do środka, to ma che cazzo fai? ragazza, che cazzo fai? Nie pojmując, wytrzeszczałam na niego oczy, więc przeszedł na francuski, zapytał, czy nie poszłabym im pomóc z przenosinami, mogłabym zapunktować, cała grupa by to doceniła.
18
Na podłodze leżało pięć śpiworów, wszędzie porozrzucane walizki, poduszki, torebki, ręczniki, kosmetyki, kremy do opalania, fragmenty garderoby, książki; jednym słowem – burdel. Pomagałam przenosić rzeczy do dwupokojowego mieszkania w przybudówce, do której prowadziła ścieżka za głównym budynkiem, wzdłuż szerokiej rynny i rabaty kwiatowej, przez krótki żelazny mostek nad jakimś rowem wypełnionym żwirem, a później po galerii, drugie drzwi po lewej. Mieszkanie było bardzo czyste, jasne, z widokiem na przeciwległy budynek, łazienka, ubikacja, jeden pokój dla Słoweńca i Włocha, drugi dla Algierek i Szwedki. W odróżnieniu od domku mieszkanie było w pełni wyposażone, ale nie czułam się pokrzywdzona, z mojego materaca był lepszy widok, bambusowy zagajnik za oknami i Martina w pokoju obok jako bonus.
Szwedka próbowała nas zorganizować, wnieść jaki taki porządek do tej chaotycznej bieganiny wte i wewte, ale bardzo szybko zmuszona była się poddać, bo nikt jej nie słuchał, Luca nie robił w zasadzie nic, tylko dowcipkował i rozśmieszał młodszą Algierkę, która zanosiła się śmiechem, poklepywała się po kolanach i wykrzykiwała: mais arrête, Luca!, starsza Algierka z kolei siedziała stropiona na łóżku, ocierała pot z czoła i mamrotała: mes enfants, mes enfants, koniec końców i tak prawie wszystko przeniosłyśmy we dwie ze Szwedką. Spacerowałam korytarzem na parterze, popołudnie, sjesta, wokół ani żywej duszy, próbowałam znaleźć salę komputerową, w duchu powtarzałam sobie, miała być przecież gdzieś przy schodach, jeśli dobrze zrozumiałam, schody są tutaj, więc… kiedy nagle zza rogu wynurzyła się Martina winem w krafce, uśmiechnęła się, wolną ręką objęła mnie w pasie i poprowadziła do windy: „chodź, poznam cię z Patrickiem”. Wjechałyśmy na pierwsze piętro, znów długi szpitalny korytarz, podeszwy butów klejące się do linoleum, a potem trzecie drzwi po prawej, Martina otworzyła i weszłyśmy do środka. To był pierwszy pokój rezydenta, który ujrzałam, z cudownym widokiem na morze, na wyspy Frioul i If, całkiem zwyczajny pokój, gdyby nie ten
19