pandelis
prevelakis
kronika pewnego miasta
pandelis prevelakis
kronika pewnego miasta
kronika pewnego miasta
przełożył i wstępem opatrzył: Janusz Strasburger posłowie: Bartosz Barszczewski
ZURFĄDZ
Pandelis Prevelakis Kronika pewnego miasta Przekład: Janusz Strasburger Redaktor prowadzący: Kama Margielska Redakcja: Małgorzata Kuśnierz Korekta: Magdalena Rudnik, Bogumiła Thorz Projekt okładki: Justyna Boguś Skład: Violet Design
Książka opublikowana przy wsparciu Ambasady Republiki Greckiej w Polsce. Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Jarosława Molendy oraz Historical and Folk Art Museum of Rethymno (Ιστορικό – Λαογραφικό Μουσείο Ρεθύμνης).
Το χρονικό μιας πολιτείας © Copyright for the Polish translation by Halina Strasburger, Warszawa 2013 © Copyright for the Polish edition by Greckie Klimaty, 2013
Wydanie II
ISBN: 978-83-64169-02-1
Greckie Klimaty ul. Mydlana 1/005 51-502 Wrocław www.greckieklimaty.pl
Angelos Sikelianos
KRONIKA PEWNEGO MIASTA PANDELISOWI PREVELAKISOWI Jak asceta kształt w srebro najczystsze wtopiony monasteru, co spłonął, dzierży w jednej z rąk, niby całe miasteczko, wyrosłe na dłoni, z murami, dzwonnicami i celami w krąg – podobnie w mojej duszy miasteczko prastare, słowem twardym i czystym wskrzeszone od dziś i przez Twój żal serdeczny rozświetlone żarem, Rethimno, dar Twej ręki, podtrzymuje myśl. Przełożył Janusz Strasburger
CZĘŚĆ I
Réthimno jest małym miasteczkiem o siedmiu czy ośmiu tysiącach mieszkańców, zbudowanym wzdłuż brzegu północnej Krety, w połowie drogi między Chaniá i Megalókastro. Powiadają, że głośne było ongi na świecie dzięki kwitnącemu handlowi, że celowało w żeglarstwie, a nawet wydało paru dobrych malarzy i poetów, którzy przydadzą się zawsze, aby od zapomnienia ocalić imię miasta, gdy zamilkną jego bazary, w gruzach legną stocznie i kiedy najlepsze dzieci ulecą na cztery strony świata. Ponadto wieść głosi jeszcze – o czym można przekonać się także dzisiaj – że obywatele Réthimno to ludzie prawi, skromni i dumni zarazem, oczytani i dobrych obyczajów, krótko mówiąc – gatunek pożądany, choć spotykany rzadko na niespokojnej wyspie. Miasto postępowało od brzegów ku południowi z niemałą ostrożnością, jak gdyby się lękało nadmiernego rozpostarcia; i tak w ciągu dziesięciu czy nawet dwunastu (jeśli nie więcej) stuleci pozostało małe, skurczone, niby poczciwa bestia, która nogi
25
26
zanurzyła w wodzie i braknie jej odwagi, by powlec się dalej. Odkąd Wenecjanie otoczyli je murami od strony lądu (wówczas gdy wznieśli także warownię nadbrzeżną), wszelka rozbudowa była niemożliwa; miasto skazane zostało na stopniowe kurczenie się pośród wilgoci, którą chłonęło zwrócone frontem do północnych wiatrów morskich. Dopiero kiedy w naszych czasach paru miejscowych zuchwalców miało czelność obalić część owych murów, Réthimno wyległo na okoliczną równinę, spragnione przestrzeni i wolnego powietrza – aż zaczęło wstępować na okoliczne zbocza. Pierwszy, kto tu zapuścił korzenie i – że się tak wyrazimy – zasiał w pustkowiu miasto, był zapewne człowiekiem rozważnym, może nawet obieżyświatem, który potrafił wybrać na nieogrodzonej łące bożej miejsce na swą chatynę. Plaża szeroka i czysta, z drobnym białym piaskiem, wybiega od wschodniej bramy Réthimno i ciągnie się jak polna droga ku głównej miejscowości wyspy, Megalókastro*. Z drugiej strony, tam gdzie leży Chaniá, skalisko barwy ołowiu, budzące grozę samym wyglądem, zrzuca swe głazy aż do podnóża murów. Réthimno zbudowano, zda się, na pograniczu dzikich i łagodnych * Ale bynajmniej do niej nie dociera; dalszy odcinek jest bardzo skalisty. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
krajobrazów. Dzika strona przyzywa cię zimą, abyś podziwiał walkę rozjuszonego morza ze skałami, które sterczą niby forteca, ochraniając gród od stuleci. Łagodny brzeg rozpościera przed tobą w letnim słońcu kręte swe kontury i piaszczyste plaże, byś spacerował beztrosko, jak sprawiedliwy po niebiańskich łąkach. Wielu mieszkańców i gości Réthimno lubi się przechadzać po warowni i patrzeć z góry na morze, na miasto i jego ogrody. Ogarnia cię, tam wysoko, nastrój beztroski; odświeży ci się spojrzenie i napełnią cię dumą rozbudzone wspomnienia. Jako że każda strzelnica, wszystkie blanki, każdy bastion przywodzą na myśl jakieś wydarzenia wojenne, zawsze chwalebne dla tutejszych ludzi, a poniżające dla obcych najeźdźców. Wraz z osiągnięciami przeszłości, które wspominasz, cieszyć cię będzie panorama miasta – starannie utrzymane domy i prosto nakreślone ulice, kościoły, meczety i inne potężne budynki – a w dali ogrody i cmentarze, równie zielone jak ogrody. Jednakże, gdyby to mnie przypadło udzielać rady wędrownikowi, dokąd ma podążyć, ażeby wymknąć się troskom, wyciągnąłbym rękę i pokazał mu owo bezkresne wybrzeże. Sądzę bowiem, że dzieje miejscowości i inne legendy, które pobudzają krążenie krwi w żyłach, gdy się spogląda z góry na miasto, nie
27
28
uwalniają cię z sieci twoich czasów. Czym innym jest urok samotności! Krok za krokiem opada z ciebie pył nagromadzony, dusza twoja obnaża się powoli, niby miecz wydobyty z pochwy. Wtedy usłyszysz odzew, co z twego wnętrza odpowiada morzu, wiatrowi, niebu, wszystkim codziennym i wielkim rzeczom. Czujesz, jak pozdrawia cię woda, całując nogi, a piasek głaszcze ci stopy; jak pozdrawiają cię chmury zawieszone wysoko na nieskalanym niebie. Jest w tym wszystkim urok prosty, lecz przemożny. Jest jego słodycz nieuchwytnym darem, którego, zdawałoby się, nigdy nie utracisz. A jeśli przypadek zdarzy, że cię wyrwie z twej głębi ludzka obecność, ona też zestrojona będzie z całą resztą – o to się nie troszcz! Będzie to jakiś wioślarz, który zaśpiewa ze swej łodzi, albo rybak, co przeciągnie – on także boso – po wieczornej plaży, a słońce za jego plecami ozłoci mu głowę, roziskrzy przy każdym kroku pięty, czerwone i krągłe niby jabłka. Gdy będziesz wracał, miasto rozbłyśnie światłami nocy, kuchnie napoją powietrze zapachem i rozpostrze się w duszy twej pogoda, jak po spotkaniu z parą statecznych wołów, nadciągających z pola. O takiej porze, jeśli masz duszę współczującą, podążysz myślami ku Réthimno, ku jego mieszkańcom – dzisiejszym czy dawnym – i zastanowisz się nad ich losem.
Kiedy usiłuję przypomnieć sobie rethimnijczyków – obrazem, który przychodzi mi na myśl, jest widok głównej ulicy miasta, niegdyś ulicy Cara, z wielkimi magazynami po lewej i po prawej stronie; wybiega ona od Wschodniej Bramy i dociera w dole aż do portu. Ulica ta, którą oddziela od morza rząd domów, ma kształt półksiężyca i jest szeroka zaledwie na pięć czy sześć dużych kroków. Każdy sklepikarz, siedząc przed swymi drzwiami, pogwarzyć więc może z sąsiadem z przeciwka, zapełnić chwile bezczynności, zapomnieć o braku klienteli, a na domiar korzyści może sobie powdychać wonne powietrze morskie. Dawnymi czasy ulica Cara znała na pewno chwile świetności, jeżeli sądzić po zamożnych domostwach, jakie tu zbudowano, i po wyglądzie większości sklepów. Teraz jest zarazem martwa i ożywiona, z mnóstwem przechodniów i niewielką garstką klientów – niby kamieniste łożysko potoku, niezdolne zatrzymać rwącej wody. Upadek patrycjańskiego miasta da się odczytać z tej ulicy jak z otwartej księgi. Poczciwi staruszkowie, którzy zawierali ongiś transakcje z Chios, ze Smyrną, z Konstantynopolem, z Triestem*, siedzą teraz bezczynnie przed swymi wystawami, z miotełką do odkurzania w dłoni albo z gazetą czy innym atrybutem *
Wielkie niegdyś skupiska kupców greckich.
29
nieruchomego żywota – i wspominają przeszłość. Magazyny sukiennicze, co uginały się dawniej pod stosami sukna, aksamitu i atłasu (jakież aksamity, co za jedwabie haftowane złotem, co za muśliny!), zdecydowały się po paru latach martwoty i cierpliwości na sprowadzenie tańszego towaru: materiałów bawełnianych, wełnianych, drelichu i innych wiejskich tkanin. Podupadły też sklepy zbrojmistrzów z bronią wojskową i myśliwską, musiały skapitulować. Przykro patrzeć, jak rdzewieją za oknami wystawowymi okazy broni palnej lub siecznej, podczas gdy wokół nich, dzień po dniu, gromadzą się i dławią je przybory współczesnych zuchów – krochmal do koszul, perfumowane mydełka, kieszonkowe lusterka czy inne tego rodzaju przedmioty. Jednym z podupadłych i niejako wykoślawionych sklepów był także magazyn imć Joannisa Konsolasa ze Smyrny. Dobry ten chrześcijanin miał niegdyś jedną z największych perfumerii na Wschodzie, znaną aż po Aleksandrię i Smyrnę, a nawet Konstantynopol. Sklep jego nie był rozległy, na podłodze nie starczyłoby miejsca na ułożenie czterech osób, ale za wewnętrznymi drzwiami rozpościerała się obszerna pracownia, gdzie przygotowywano i przechowywano towar. Widziało się tam moździerze, lejki, wagi przeróżnych rozmiarów, flaszeczki, słoiczki i niezliczone przybory, których nie zdołałbym wyliczyć wszystkich
31
32
po imieniu. Z pracowni towar wychodził po trochu na zewnątrz, w miarę zapotrzebowania, a właściciel rozdzielał go skrupulatnie pomiędzy butelki i flakoniki stojące dokoła na półkach i wystawach; przechowywał go także w woreczkach, które ciągnęły się rzędem od wejścia aż do drzwi wewnętrznych, umieszczone na pustych skrzyniach i przykryte muślinem. Trzymał tam cynamon, szafran, ambrę, aloes i podobne towary. W butelkach było piżmo, olejek różany, esencje, maści oraz inne rzeczy egzotyczne, a zapomniane, które wówczas, tak jak i teraz, znali tylko perfumiarze i tureckie niewiasty. Kupiec ten, odziany wykwintnie, niby sułtan, w krótkie jedwabne spodnie i haftowaną kamizelkę, nie mierzył sobie więcej niż pięć stóp wzrostu, a głowę miał nie większą od owocu granatu. Ale w kieszeni jego dzwoniły floreny i – o ile mi wiadomo – zaszczyty spływały nań nieprzerwanie zarówno ze strony Greków, jak i Turków. Minęły jednak dobre czasy, zmieniły się obyczaje, więc biedny kir-Joannis też nisko się stoczył. Sklep Konsolasa zasnuła pajęczyna, we flaszkach wyschły perfumy, jedwabie wypłowiały mu na grzbiecie. W moich czasach można go było jeszcze zobaczyć królującego w swym magazynie, ale tron jego obalony został raz na zawsze. Miał teraz na sobie pluszowe spodnie, płócienny chałat, który zzieleniał z biegiem czasu, a na głowie nie brakło mu
nigdy czapki – dziwnej czapki z fałszywego astrachanu, takiej jak te, które nosiła kreteńska żandarmeria. Jeśli idzie o sklep, łzy napływają mi do oczu, gdy go wspomnę. Towarem były tam teraz gwoździe (któż wie dlaczego?), wszelkiego rodzaju gwoździe: dla stolarzy, dla cieśli okrętowych, szewców, kowali – aż serce boli pomyśleć! A ruchu żadnego. Gwoździe rdzewiały w torebkach po pachnidłach, żółkły z dnia na dzień, nieszczęsny kir-Joannis przewracał je tylko i mieszał, ażeby wyszły na wierzch te jeszcze dobre, zdolne przyciągnąć klientów. Takich widoków w Réthimno – ile tylko zapragniesz! Inny kupiec, agent triesteńskich parowców, właściciel sklepu i składu w samym porcie, kir-Amvruzis Montsenigos, paradujący we fraku i cylindrze, stał się wędrownym handlarzem. Cóż to za przykrość oglądać go, jak krąży ze swym osiołkiem od wsi do wsi i nie może się oduczyć ceremonii, do których przywykł: „Proszę tylko dotknąć tego materiału, signora! Pozwoli signorina, że się z nią nie zgodzę…”. A jego klientki to herod-baby o głowę odeń wyższe, ich łapy zdolne są giąć żelazo! Ów kir-Amvruzis za dobrych czasów zajmował się tylko handlem hurtowym – eksport, import – i statkami jako agent. Pewnego dnia te ostatnie przestały regularnie zawijać na Kretę. A jeśli o sklep chodzi, widzieliśmy, jak odmieniły się losy dzielnego człowieka.
33
34
Pragnąc zamówić, powiedzmy, ładunek desek z Triestu od starego i wiernego przyjaciela, Misé Evangelinosa Arapelisa, kir-Amvruzis pisał poniższej treści list handlowy, który powinien być czytywany w szkołach, aby dzieci uczyły się powściągliwości i uprzejmości: „Drogi mój i szanowny przyjacielu, panie Evangelinosie, pozdrawiam cię serdecznie. Mam się dobrze i żywię nadzieję, że ty również, a wraz z tobą czcigodna twoja małżonka, pani Gracja, której przesyłamy nasze uszanowanie. Dowiedz się, że nasza pani Kalliopi znajduje się już od dawna w stanie błogosławionym, ale oczekujemy, iż rozwiązanie nastąpi w ciągu przyszłego miesiąca. W tym roku zima była łagodna i zapowiada się dobry urodzaj, więc wszyscy są zadowoleni. Przyjęć rodzinnych nam nie brakło; za każdym razem piliśmy wasze zdrowie w domu twego kuzyna, pana Damolinosa. A ty co porabiasz, miły przyjacielu, jak ci się żyje w pięknym Trieście i czy o nas pamiętasz? Przyjmij moje uściski i bądź zdrów! Amvruzis Montsenigos. PS Proszę cię, byś przy pierwszej okazji wysłał na mój adres 2000 sztuk desek sufitowych, 1000 belek, 3000 zwykłych desek (miękkie drewno). Czy otrzymałeś 200 (słownie: dwieście) beczek oliwy z inicjałami A.M., numery 1–200, załadowanych na statek pana Linardakisa?”.
Z takimi subtelnościami, serdecznymi pozdrowieniami i postscriptami odbywały się wówczas transakcje handlowe, aż do dnia, gdy przyjaźń i uczciwość wyszły z obiegu. Transport beczek oliwy docierał niekiedy z ubytkiem wagi (wierny przyjaciel, Misé Evangelinós, umarł, zastąpił go jego syn); kir-Amvruzis pojechał do Triestu, by rzecz wybadać, ale został przyjęty tak troskliwie, że poczuł się zmuszony przełknąć gniewne słowa. Bo gdyby pokazał, że powziął jakieś podejrzenia, wyglądałoby to na podeptanie świętych praw gościnności. I tak – aby się nie rozwodzić dłużej – sklep podupadł, zmarniał, a przyzwoitemu człowieczynie nie pozostało nic oprócz prasy na kopie korespondencji oraz grubej księgi o stronicach z bibułki, gdzie widziałeś odbite fioletowym atramentem czyste, spokojne pismo – i skąd ja także czerpię dzisiaj ową przytoczoną epistołę. Miłosierdzie boże sprawiło, że upadek nie postąpił poza tę arystokratyczną dzielnicę. Druga szeroka ulica miasta, która schodzi od Wielkiej Bramy do Platanu, inny miała wygląd – wygląd, jaki miewa droga wiejska, kiedy wylegnie na nią cała miejscowa ludność. Rzec należy od razu, że ulica ta była miejskim bazarem, gdzie cztery powiaty departamentu zbiegały się co rano, ażeby sprzedawać swe zbiory, a kupić
35