kitsopoulou lena
nietoperze światowa premiera
Aqua Velva
lena kitsopoulou
nietoperze aqua velva
]ELµU RSRZLDGDĆ
nietoperze aqua velva
]ELµU RSRZLDGDĆ
tłumaczenie: Alicja Biaduń
ZURFĄDZ
Lena Kitsopoulou Nietoperze. Aqua velva Przekład: Alicja Biaduń Redaktor prowadzący: Kama Margielska Redakcja: Małgorzata Kuśnierz Korekta: Magdalena Rudnik, Bogumiła Thorz Projekt okładki: Justyna Boguś Skład: Violet Design
Νυχτερίδες. Aqua velva © Copyright by Lena Kitsopoulou, 2013 © Copyright for the Polish edition by Greckie Klimaty, 2013
ISBN: 978-83-64169-01-4
Greckie Klimaty ul. Mydlana 1/005 51-502 Wrocław www.greckieklimaty.pl
NIETOPERZE
MÓJ SYN CYGAN Pięć lat go nie widziałam. Teraz musi mieć ze trzynaście lat. Moje dziecko oddałam Cyganom, kiedy miało trzy latka, Cygance Marigo spod świateł na Omonii, ponieważ kiedy było małe, straszyłam je, że jak nie będzie jadło swojego jedzenia, to oddam je Cyganom, i pewnego dnia rzeczywiście nie zjadło swojego jedzenia. Oczywiście to nie był jedyny powód. Marigo paliła te same fajki co ja, czasem mnie częstowała, pieprzona twoja mać, to jej oddałam dziecko, nie miałam wyboru. Rzecz jasna, utrzymywałam kontakt z tymi Cyganami, żeby móc widywać mojego syna, przynajmniej z daleka, bez jego wiedzy. Obserwowałam jego dorastanie zza drzew, zza słupów latarni, zza zaparkowanych datsunów*. Skończyłam to robić przed pięcioma laty, ponieważ * W Grecji typowa marka samochodu używana przez Cyganów. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
7
8
wydarzyło się coś przerażającego. Mój ośmioletni wtedy syn zaczął palić. Było to dla mnie tak szokujące, że postanowiłam nigdy więcej go nie oglądać. To jest straszne, że ośmioletnie dziecko pali. Że niszczy sobie płuca. Nie do zniesienia, jeśli jesteś matką. Ja również, kiedy byłam bardzo młoda, zaczęłam palić, ale wtedy nie wyobrażałam sobie, jakie to mogło być wstrząsające dla moich rodziców. Po raz pierwszy zobaczyłam go, jak zapala papierosa, pewnego popołudnia, kiedy zasadziłam się w jednym barze kawowym naprzeciwko jego namiotu po to, żeby go obserwować. Był ze swoją paczką, musieli dopiero co skończyć robotę, bo trzymali w rękach gąbki i wycieraczki do szyb, mój syn trzymał stare plastikowe wiadro. Nagle patrzę, a on wkłada rękę do wiadra i wyciąga czerwoną paczkę. Z przerażającą wprawą otwiera ją ustami i zębami chwyta papierosa. Najstarszy z bandy, który przechodził obok niego, wyciągnął w tym momencie ze swojej kieszeni porządną benzynową zapalniczkę – z całą pewnością kradzioną – i przypalił mu. Ten pierwszy mach, który mój syn wziął na moich oczach, trwał wieki, przynajmniej tak mi się wydawało. Co za gnojek. Zaciągał się jak zawodowy palacz, wtedy zrozumiałam, że to nie był jego pierwszy raz. I chociaż w rzeczywistości chciałam wówczas podbiec do niego i strzelić mu z liścia, zaczęłam biec w całkiem odwrotną stronę,
jak najdalej się dało. Od tego czasu już tam nie wróciłam. Zadzwoniłam do jego przybranej matki Marigo i wyjaśniłam jej, że nie chcę więcej widzieć mojego dziecka. Tego, co usłyszała ta kobieta, nie da się powtórzyć. – Pierdolę was, ciawary, i pierdolę wasze plastikowe krzesła, pierdolę wasz syf, pierdolę moją Grecję! Na próżno próbowała mnie uspokoić. – Nie rób tego, Jula. Są przecież gorsze rzeczy. To z ciebie wyszedł taki gnojek. Na koniec nie wytrzymała, biedna, i rzuciła do mnie: – Jak go chciałaś na salony, to trzeba było go sobie trzymać, ty pierdolona ćpunko. Wypierdalaj! – i rzuciła mi słuchawką w ryj. Dwa lata zajęło mi nawiązanie ponownego kontaktu z Marigo. Kiedy znowu się spiknęłyśmy, to ona zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, że Panagiotis ma problemy z oczami i biegają z nim po szpitalach. – Za jakiś czas nie będę mogła posłać do roboty tego twojego ślepaka. Dalej, zabieraj go stąd, żebym nie siadła i nie powiedziała mu paru słów o jego mamusi. Błagałam ją po stokroć, zaczęłam płakać. – Wyślę ci pieniądze, Marigo. Tylko nic mu nie mów.
9
10
Kłamałam. Jakie pieniądze miałabym jej wysłać? Gdzie je znaleźć? Cygance zrobiło się mnie szkoda. – Zobaczę, co mogę zrobić. Mamy jednego znajomego okulistę. Ty to zostaw. Martw się o siebie, żebyśmy pewnego dnia nie musieli zbierać cię z chodnika. I zostaw Panagiotisa, znajdę dla niego okulary, myśl o sobie. Tak odwiesiłyśmy słuchawki. Minął jeszcze jeden rok i znowu miałam telefon od Marigo. – Gdzie się podziewałaś, ty szmato! Panagiotis oślepł już do reszty. Słuchawka wypadła mi z rąk. Zalałam się łzami. Tyle czasu mówiłam sobie, że będę dobra, że będę ładna, kiedy znowu zobaczy mnie moje dziecko. Obliczyłam to, za dwa, trzy lata założę coś ładnego, będę czysta, co ty mi teraz mówisz, Marigo, coście zrobili mojemu synowi, pierdolona wasza cygańska mać. Marigo się wkurzyła. – I co zobaczy? Twoją czarną rozpacz? Jak nawet nie możesz ustać na własnych nogach? Cyganie ci winni, ty chamko?! Walec Marigo. Jak już zaczynała, to nic nie było w stanie jej zatrzymać. – Na kolanach, ty śmieciu na głodzie, powinnaś być na kolanach, klękać przed Cyganami. Przepadnij, do diabła!
Byłam na kolanach, droga Marigo, na kolanach, na czworakach, słuchawka jak obciążnik w moich rękach, okręciłam kabel dookoła mojej szyi, nie zdążyłam, moje dziecko nie zdążyło mnie zobaczyć. Co to za przeklęta choroba? Rozłączyłaś się, Marigo. Od tego dnia ani widu, ani słychu. Zniżyłam się i próbowałam dwa, trzy razy. Wyjechali, powiedziano mi, ci ze ślepym, pociągnęli na prowincję, w stronę Larissy. Jaka Marigo? Gruba żona Chavouzasa? Oni poszli, szukaj wiatru w polu. Próbowałam wybrać się raz do Larissy, żeby ich poszukać, zdołałam nawet zebrać trochę pieniędzy, w końcu jednak nie mogłam, nie spałam tego dnia, później zapadłam w śpiączkę, nie pamiętam, co się stało, potem pieniądze przepadły, przepadło wszystko. W tym roku prawie dwa razy się przekręciłam, całe trzy lata od tamtego dnia, ach, ty, Marigo, czekałam na ciebie, trzy lata na ciebie czekałam, nie odezwałaś się do mnie, mijały dni i noce, nawet nie wiem, jak wracałam do mojego domu, jedną nogą w grobie, a ty nic, zero, obyś sczezła marnie, pieprzona twoja cygańska mać. Dzisiaj, kiedy nie miałam co wziąć, na głodzie, w szale, dzisiaj zadzwoniło to cholerstwo, cierpiałam, kochanie, nie wiesz, czym jest ta choroba, tylko śmierć przyniosłaby ukojenie.
11
– Hej! Jesteś Jula? Jestem nią, ale wolałabym nie być. – Nie znasz mnie, nazywam się Panagiotis Chavouzas. Zmarła Marigo. Powiedziała mi: „Jak kiedyś mnie zabraknie, idź do Juli, żeby cię przygarnęła. W Atenach. Nie żebrz nigdy – powiedziała Marigo. – Okradną cię, bo jesteś ślepy. Masz iść do Juli, słyszysz? Pieprzona twoja mać!”.
NIETOPERZE Weszliśmy z moim kuzynem w wysokie i gęste trzciny – dużo wyższe od nas – które były kukurydzą. To było wielkie pole z tyłu domu cioci Tasii. Mieliśmy wtedy zaledwie po trzynaście lat. Chowaliśmy się tam, w głębi, i nie było nas widać. Było jak w dżungli. Torowaliśmy sobie drogę przez kukurydzę, odpychaliśmy rękami listowie, a ono wracało i uderzało nas po twarzach. Śmialiśmy się ze szczęścia. Było popołudnie i wszyscy spali. Smaku tej chwili nie zna nikt inny. Docieraliśmy do kurnika. Tyle to trwało. Potem wracaliśmy z powrotem na podwórko przy domu. Popołudnie zawsze wydawało nam się niekończące. A cykady swoim męczącym cykaniem towarzyszyły temu, co w nas wzbierało i nie miało się gdzie podziać. Temu, co w końcu prowadzi cię do tego, że grzebiesz znudzony w ziemi, rzucasz kamieniami w kurę, która uciekła, biegniesz do furtki zobaczyć, czy przypadkiem ktoś nie nadchodzi.
13
14
Oczekiwanie na coś wielkiego i wspaniałego sprawia, że wydaje ci się, że winne jest popołudnie, że winna jest ta gówniana godzina, w której nic się nie dzieje. Na ceratowym obrusie pozostawione płaskie pudełko. Pokusa, żeby zapalić pierwszego papierosa. Zostaw to lepiej, za chwilę się obudzą. Budzą się i krążą bosi po podwórku, wdeptują w rozpuszczone morwy, opłukują i myją swoje stopy wodą z zielonego węża ogrodowego. Potem bezgłowa kura biegnie po świeżo położonym wapnie i potyka się, i uderza raz po raz o ścianę domu. Głowa umarła pod drzewem. Roześmiana twarz ze złotymi zębami trzyma zakrwawiony nóż. Dzieci się śmieją. My jesteśmy dziećmi. Nadchodzi wieczór. Czujesz to, bo narasta szum motorów na drodze. Jedna dziewczyna nigdy nie wyszła sama poza podwórko swojego domu. Córka popa nie wychodzi nawet, żeby się kąpać. Bardzo wyblakłe są te obrazy twarzy, których nigdy nie poznałeś. Ten dziadek miał konia i wrzucał monety tym, którzy byli w potrzebie. Babcia miała wino w piwnicy i pewnego razu pokłóciła się z jednym niemieckim oficerem. Żadne z nich nie było mądre. Wszyscy jednak potrafili robić placki. Mieli mądre ręce.
Bezgłowa kura biegnie dalej i zostawia za sobą plamy krwi. Twarz ze złotymi zębami śpiewa. Chcę się pieprzyć z tym z zepsutą rurą wydechową. Nadal jednak głaszcze mnie ręka mojego ojca, którego za kilka lat już nie będzie. Słońce zachodzi i zaczyna pachnieć spacerem. Spacerem nad morze. Zrobimy dokładnie taką samą trasę. Przekroczymy wielką drogę, potem skręcimy w prawo i idąc cały czas prosto, dojdziemy nad morze. Docieramy i zaczynamy kroczyć w tę i z powrotem, leniwie, wszystkie zegary pokazują ósmą trzydzieści, morze gwiżdże w mojej głowie, wszyscy się znają, nasz spacer co jakiś czas jest przerywany przez znajome twarze, przez ręce znajomych, i one też chcą mnie głaskać. Ich usta otwierają się i zamykają nad moją głową, porozumiewają się zwrotami, które ja jeszcze wstydzę się stworzyć. „Co u ciebie, Tasula?”, „Nie mów mi, to jest twoja siostrzenica?”. I wskazują na mnie. Moja ciocia Tasia ze złotymi zębami śmieje się z dumy, morderca z nożem śmieje się z taką niewinnością. Wszyscy patrzą na mnie z niewinnością, a ja jem kukurydzę i dowiaduję się tysięcy rzeczy. Że dziecko chrzestnej Ritsy ma zakażenie oka, że kulawy podłożył ogień w swoim domu, że syn Retzosa skończył wreszcie swoje studia we Włoszech i że Retzos szykuje wielkie przyjęcie, że Tzortzis – czterdziestoletni człowiek, w dalszym ciągu mieszka
15
16
ze swoją mamą, że Giannis Blackman miał stłuczkę na skrzyżowaniu. Ściemniło się na dobre, ludzie w swoich dobrych ubraniach zaczynają się tłoczyć, mój ojciec będzie na nas czekał w tawernie, dochodzi dziesiąta, najadłam się kukurydzą, mój wujek chce nas posłać po souvlaki, jestem tam z dwoma wujkami, dwiema ciotkami i moim kuzynem, tym, z którym każdego popołudnia chowamy się w kukurydzy, jestem tam ciałem, wszystkie zegary wskazują za piętnaście dziesiątą, moje ciało stoi pomiędzy nimi, ale moje oczy patrzą w głąb, na koniec plaży, na ostatnią ławkę, tam, gdzie jest całkowicie ciemno i świecą się jakieś żary z papierosów, tam, gdzie zatrzymały się wszystkie motocykle, tam chcę pójść. Moje ciotki pachną jak gulasz z kurczaka i noszą kwieciste stroje. Rula pachnie mocnymi perfumami i maluje paznokcie na czerwono. Przechodzi obok nas, stuka swoimi białymi obcasami, trzyma pod rękę swoją mamę. „Cześć, Rula”. Kiedy Rula oddala się, zaczynają szeptać. – Zbliża się do trzydziestkidwójki i wciąż do zamążpójścia. – I przecież chce tego, bidulka. – A, dlatego tak się ubiera i stroi. Mój kuzyn wyrzuca obgryzioną kolbę kukurydzy do kubła na śmieci. Robię to samo.
– Dalej, chodźmy do środka. Dochodzi dziesiąta. Gulasz z kurczaka nas woła. Ruszamy i idziemy spacerem do wsi. Mija nas Retzos swoim pikapem i trąbi. – Czekam na was w poniedziałek. Przygotuję jagnięcinę. Mój wujek macha do niego. Zostawiamy za sobą plażę i wybieramy ciemną drogę, która prowadzi do centrum wsi. Opowiadają historie o Retzosie. Retzos, kiedy służył w wojsku, przyłożył jednemu dowódcy, o mało go nie zabił. Poszedł pod sąd wojskowy, ale wygrzebał się z tego, ponieważ miał świadków na to, że to nie z jego winy. Przejeżdża motor, który robi ósemki, ciotki ciągną mnie na chodnik i chwytają się za swoje serca. – Co za łajza! – Czyj on jest? Giannis Laki Luk. Śmiejemy się z moim kuzynem. My go znamy. Jest w paczce, która zbiera się na ławce wieczorami. Potem wsiadają na motory i odjeżdżają wszyscy razem. Odwracam się do tyłu i patrzę. Chcę zawrócić. – W ogóle wstydu nie mają! Tylko ludzi straszą! – Ciotki w kwiecistych strojach robią znak krzyża. – Ojojojojojoj! Laki Luk jest kumplem Levterisa, tego z popsutą rurą wydechową. A Levteris jest tym żarem w ciemności. Levteris Dark. Tak na niego wołają. Albo zwyczajnie Lu.
17
18
Z moim kuzynem kopiemy jakąś puszkę po piwie i robimy transmisję z zawodów piłkarskich. Oddaliliśmy się od reszty i ja jednym mocnym strzałem wrzucam puszkę do kanału. I gooool! Świętujemy na środku ciemnej drogi z wysoko uniesionymi rękami. Śmiejemy się. Jutro pójdziemy się kąpać. A wieczorem będzie na nas czekał Paul, na niewykończonej budowie blisko jego domu, żebyśmy mogli rzucać kamieniami w nietoperze. Paul jest w naszym wieku i mieszka w Ameryce. Przyjeżdża tylko w wakacje. Wujkowie i ciotki znowu nabierają kształtów w głębi drogi, kiedy zbliżają się w naszą stronę. Jak jasne cukiernie. Która rozwałkuje jutro ciasto filo, która przyrządzi faszerowane pomidory. – Dzisiaj zarżnęłam koguta. – Pojawiły się już figi. – Mnie złapał jakiś świąd z rana. Czekamy na nich, usadowieni na chodniku. Zziajani. – Ubrudzicie się, siedząc tam. – Zostaw ich, kochanie, są dziećmi. Jakąś znalezioną słomką piszę na ziemi LU. Morskie powietrze uderza we mnie. Mój kuzyn wyciąga ze swojej kieszeni zniszczonego papierosa. – Znajdziemy ognia? – Uważaj, zobaczą nas.
Z tawerny słychać jakąś ludową piosenkę. Zatrzymały się zegarka wskazówki*. Babis jest dzisiaj w dobrym nastroju. Mój ojciec zamoczy teraz kawałek jabłka w swoim winie. Będzie się śmiał, a jabłuszko będzie rozpuszczać się w szklance. Gdy przyjdę, napiję się z jego szklanki. Dam mu też buziaka. Złote zęby błyszczą w ciemności. – No, dalej, wstawajcie, jesteśmy spóźnieni. – Nie przyjdziemy teraz – odezwał się mój głos. – Pójdziemy aż do kiosku. Znajdziemy was później. To było takie proste. Zerkamy na nich, widzimy, jak się oddalają, ciotki ze sweterkami zarzuconymi na ramiona, ich mężowie z papierosami i dwie chmurki dymu nad ich głowami, spacerują w stronę świateł, w stronę, w którą, gdy się zbliżasz, to coraz wyraźniej słyszysz piosenkę Babisa, a my, trzynastoletni gówniarze, wybieramy ciemności, biegniemy w stronę kościoła, mam zapałki w kieszeni, za murkiem nikt nas nie widzi, dopiero przy piątej zapałce się odpala, wszystkie pozostałe zgasił wiatr, teraz i ja stałam się małym czerwonym świetlikiem, to było takie proste. Kaszlę. Ja pierdolę, co za rozkosz. Ruszamy do tawerny. Przechodzimy obok domu popa. Słyszymy głosy zza zaciągniętych zasłon. *
Popularna grecka piosenka z gatunku laiko.
19