vilikovskĂ˝ pavel
okrutny maszynista
pavel vilikovský
okrutny maszynista ]ELµU RSRZLDGDĆ
okrutny maszynista ]ELµU RSRZLDGDĆ
ZURFĄDZ
Pavel Vilikovský Okrutny maszynista Przekład: Justyna Wodzisławska, Tomasz Grabiński Redakcja: Małgorzata Kuśnierz Korekta: Elżbieta Jaroszuk, Katarzyna Pawłowska Projekt okładki: Justyna Boguś Skład: Violet Design
Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną. Książka została opublikowana dzięki finansowemu wsparciu SLOLIA – Centrum Informacji o Literaturze w Bratysławie. Krutý strojvodca © Copyright by Pavel Vilikovský, 2012 © Copyright for Polish edition by Słowackie Klimaty (former Good Books), 2013 ISBN: 978-83-64166-00-6 Słowackie Klimaty ul. Mydlana 1/005 51-502 Wrocław www.slowackieklimaty.pl www.wydawnictwo.slowackieklimaty.pl
WSZYSTKO, CO WIEM O BYCIU ŚRODKOWOEUROPEJCZYKIEM (z odrobiną przyjacielskiej pomocy od Ołomuńca i Camusa)
Bycie Środkowoeuropejczykiem to nie obywatelstwo, ale światopogląd. György Konrád
Człowiek może mieszkać w Europie Środkowej całe życie, a mimo to nie musi być Środkowoeuropejczykiem. Znam w słowackich wsiach w górach absolutnych suwerenów swojego terytorium, to znaczy powierzchni, którą są w stanie obejść na własnych nogach; wiedzą, na której ścieżce można spotkać niedźwiedzia, gdzie zbierać rzepik leczniczy i kiedy przywiozą świeży chleb do sklepu na dole. Ciekawe, że po dużych miastach i wielkich dziejach ludzie ci poruszają się bardzo niepewnie, wypowiadają się o nich lekceważąco i uogólniająco. Mówią coś w rodzaju, że jest w nich bardzo dużo brudu. Ich zdrowy rozsądek nagle żałośnie kuleje; nie wyraża stanu wiedzy, tylko nastrój. („Ale to przecież jest właśnie takie bardzo środkowoeuropejskie! – odpowiedziałby mi pewnie
5
6
na to Camus. – Czy jednostka może znaleźć dokładniejszy sposób zdobywania wiedzy niż nastrój? W teorii względności też genialne jest tylko to, że Einstein znalazł dla swojego nastroju wzór matematyczny”). Człowiek może też być przez całe życie Środkowoeuropejczykiem i wcale nie musi o tym wiedzieć. Ja miałem to szczęście, że na Dworcu Głównym w Brnie spotkałem Camusa. To, że Camus zawitał podczas swoich wędrówek do Brna, zaskoczeni badacze zauważyli w jego Notatkach. O wizycie w Ołomuńcu jednak w nich nie wspomina, dzisiaj wiem o niej pewnie tylko ja. Camus nie żyje, a na początku lat osiemdziesiątych zmarł także recepcjonista z hotelu Palace. Zbiegiem okoliczności, na którego opisywanie nie ma tu czasu, po wielu latach poznałem bliżej tego recepcjonistę; był to wykształcony pan o żarliwym stosunku do literatury. Sam pisał senne opowieści pełne bajkowych tolkienowskich postaci. O ile wiem, ani jedna nie ukazała się drukiem. („Jakie to środkowoeuropejskie!” – powiedziałby pewnie Camus). Tak czy inaczej, ten wykształcony pan o literackich skłonnościach nie zwrócił uwagi na nazwisko Camus w spisie gości. Wspominam o tym po trosze na swoje usprawiedliwienie. Morawy cieszyły się wówczas popularnością. Były tak jakoś wdzięcznie usposobione, że przyszli europejscy pisarze sami na nie spływali; niektórzy wręcz na nich wytrysnęli. Myślę, że mniej więcej w tym czasie za kradzież i włóczęgostwo w ostrawskim więzieniu siedział Jean Genet. Wybrał się za polskim kochankiem i trafił do Ostrawy. Dalej już nie dotarł, odesłano go ciupasem do domu. Camus podróżował zatem incognito. Cóż mu też, po prawdzie, pozostawało. Gdyby zaczął na dworcu
w Brnie wykrzykiwać: Je suis Camus!, ludzie nie pomyśleliby, że to Camus, ale wariat. Pewnie, we własnym domu nikt nie jest prorokiem, ale skoro u was wszyscy mają was gdzieś, to jeszcze wcale nie oznacza, że ma się papiery na bycie prorokiem za granicą. Nie, w Camusie nie było nic krzykliwego. Zauważyłem go chyba właśnie dlatego, że tak współgrał z halą brneńskiego dworca. Gdyby specjalnie szukał bardziej odpowiedniego tła, nie mógłby znaleźć lepszego. Taki zasiedziały, wżarty smutek, którego wszystkie powody już dawno minęły, taka sadza na szynach kolejowych. Nie sądziłem, że na tej ławce czeka na pociąg; nie wyglądał jak podróżny, ale jak człowiek w drodze, i nie miało to żadnego związku z dworcem. Tak samo wyglądałby we foyer Teatru imienia Janáčka. Człowiek, o którym dwóch znajomych rzuca za jego plecami: – Ten z nami długo nie pobędzie. – Jasne, dopóki nie zaczniecie go nudzić, kochani! Jak mówię, Camus w ogóle nie sprawiał egzotycznego wrażenia. Miał może o ton ciemniejszą cerę, lecz są twarze, które ciemnieją też ze zmęczenia. Twarze – worki pod bożymi oczami, które wieszczą, że Bóg ma za sobą złą noc. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, w kąciku ust frajersko zawieszony papieros – ale któż by nie znał fotografii Camusa? Z tą opaloną twarzą wyglądał trochę jak sycylijski wieśniak, tylko że ja nigdy nie widziałem sycylijskiego wieśniaka. Sam bym raczej powiedział, że był smutny, ale żywo, ba, wręcz radośnie; był w tym smutku u siebie, w swoim żywiole. Oczy mu skakały jak sekundy na zegarku elektronicznym. Byłem wtedy młody i wierzyłem jeszcze w przypadek. Myślałem, że ten człowiek naprawdę do mnie
7
8
podszedł, by podpalić papierosa, zamieniliśmy przy tym parę słów i tak jakoś wpadliśmy sobie w oko. W nutę. Dzisiaj podejrzewam, że już dość się naoglądał i postanowił przejść do kolejnego etapu. Do słuchania. Wybrał sobie mnie i wziął na spytki. Jeśli chodzi o mnie, mam do Brna specjalny stosunek. Jest to na całych Morawach, ba, nawet w Czechach, jedyne miasto, w którym zmarł mój ojciec. Chcę powiedzieć, że przyznaję Brnu pewne preferencje – oddajmy Freudowi, w końcu też miał morawskie korzenie, co freudowskie – za każdym razem, gdy nadarza się okazja, chodzę po uliczkach wokół dworca w nieujawnianej nadziei, że nagle zza rogu wyjdzie ojciec, zauważy mnie i powie: „No, to już jestem”. A ja mu na to: „To ci zeszło”. Byłoby to nawet w jego stylu, bo przecież do Brna też wybrał się umrzeć, ot tak, nawet porządnie się nie pożegnał. Tylko w kuchni pod lampą powiedział nam: „No, do widzenia”, i po raz ostatni odbił się w szybie. Przy okazji: po tylu latach pewnie już bym go nie poznał. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, w kąciku ust frajersko zawieszony papieros, pożółkłe od palenia palce… Czemu nie. Swoją rolę odegrały chyba też różne drobiazgi, na przykład to, że Camus był obcokrajowcem, a w tym czasie w naszych okolicach było to stosunkowo rzadkie zwierzę. Później nie chodziło już o mnie samego, reprezentowałem wszystkich, aby, skoro już nic innego, wyniósł od nas dobre wrażenie. Nie żebym to sobie postawił za cel, ale gdzieś w tyle głowy poniewierała się taka myśl. („Jakie to mile środkowoeuropejskie!” – powiedziałby pewnie Camus). No i jeszcze, prawda, ten język obcy. W języku obcym człowiek jest w stanie wypowiedzieć rzeczy, których
w ojczystym nigdy by z siebie nie wydobył; w języku obcym mówi obcy człowiek, za którego nie odczuwa się żadnej odpowiedzialności ani wstydu. To jest jak kolorowanka, o wszystkim, co istotne, już z góry rozstrzygnięto, wystarczy tylko uważać, by nie wyjść kredką poza linię. Taka wolność! Jechałem wtedy do Ołomuńca, gdzie miałem być jurorem w wyborach miss – o ile się nie mylę, Miss Demokracji Ludowej. Do Ołomuńca jeździł z Bratysławy także bezpośredni pociąg, ale mam do Brna specjalny stosunek, zatem pomyślałem, że przerwę podróż i wstąpię na tereny wystawowe, gdzie właśnie odbywały się targi mebli. Prawdę mówiąc, wymyśliła to moja żona, która była jeszcze młoda i wierzyła w przyszłość, a konkretnie wierzyła w to, że pewnego razu nastanie taka chwila, kiedy będziemy mieli własne mieszkanie. Ja zasadniczo biorę chwile pod uwagę dopiero wtedy, gdy już są, lecz nie sprawiło mi trudności trochę ustąpić żonie, szczególnie że już z góry wiedziałem, że nie kupimy żadnych mebli. Tym wszystkim, jedno przez drugie, zdyszany, od razu zasypałem Camusa, ponieważ w kąciku duszy przez cały czas się obawiałem – Francuz, frajersko zawieszony papieros i tak dalej – że spyta mnie, gdzie tu w mieście są kurwy. Tego nie wiedziałem, a co gorsza, wtedy nie rozpoznałbym kurwy, nawet gdybyśmy na jakąś wpadli. Po tylu latach naturalnie nie potrafię dokładnie zrekonstruować naszej rozmowy. W końcu właściwie nie była to żadna rozmowa, Camus po prostu ciągnął mnie za język (on sam formułował to delikatniej, mówiąc, że chce „wesprzeć swoją opinię moimi doświadczeniami”). Wtedy jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pamiętam, że spytał, dlaczego jestem,
9
10
jeśli chodzi o meble, taki sceptyczny, a ja mu odpowiedziałem, że tego, co człowiek widzi u nas na wystawie, w sklepie i tak nigdy nie znajdzie. Wystawa w naszych szerokościach geograficznych nie jest trybem oznajmującym, ale warunkowym, owo słynne „co by było gdyby”, zadaniem ekspedienta nie jest sprzedawanie, ale wyjaśnianie, dlaczego wszyscy nie możemy być w niebie. Przecież także w tym przypadku mój sceptycyzm okazał się uzasadniony: komplet, który mnie zainteresował, był wyprzedany na najbliższe dwa lata, a nowych zamówień nie przyjmowano. To mu się spodobało; nie to, co mówiłem, ani jak, lecz myślę, że ucieszyło go, że mnie przejrzał, że jestem dokładnie taki, jak myślał. Właściwie poniżyłbym się, gdybym to zauważył, tylko że ja nie grzebałem się w jego potakiwaniu. Poczułem szturchnięcie, więcej nie potrzebowałem. – Gdy człowiek wyjdzie na deski, które oznaczają świat – powiedziałem, tu już język obcy schwycił mnie za kudły i ciągnął, dokąd mu się zachciało – rozgląda się po scenie, by zorientować się, w jakiej sztuce ma występować. Ale w naszych szerokościach geograficznych wystarczy zająć się przez chwilę czymś innym, na przykład wiązaniem sznurowadeł, i gdy uniesie się głowę, człowiek widzi, że ktoś tymczasem przestawił wszystkie dekoracje. Dlatego w naszych szerokościach geograficznych nie można kupować ani produkować mebli z trzyletnim wyprzedzeniem. – To dobre – zaśmiał się Camus. – W waszych szerokościach geograficznych? Ma pan na myśli Europę Środkową? Nie myślałem o Europie Środkowej, dotychczas nie spotkałem się z takim pojęciem nawet w prognozie
pogody. I jaka to może być Europa Środkowa, skoro z powodu kurtyn nie widzi się nawet tego, co za własną miedzą! Nie, „nasze szerokości geograficzne” to był maskujący, poprawny termin dla pewnego systemu społecznego albo, jak wtedy mówiło się z upodobaniem, ustroju. „To wręcz modelowo środkowoeuropejskie, nazywać reżim szerokością geograficzną!” – krzyknąłby z pewnością Camus, gdyby się o tym dowiedział, ale takich rzeczy nie mówi się obcokrajowcom. Dlatego mu przytaknąłem. Tak to było. Gadanie o głupotach i duperelach, ale wydawało się, że właśnie one nieodparcie pociągają Camusa. Jakby jego zainteresowaniem kierował brak znaczenia; jakby jedynie to, co pozbawione znaczenia, miało jeszcze dla niego znaczenie. Był, o ile można tak powiedzieć, historykiem tego, co nie ma historii, okruchów, które niezauważone spadają pod stół dziejów. Czyżby już tylko te bezprizorne, niezinwentaryzowane momenty potrafił poczuć jako życie? Dzisiaj, kiedy mamy tak wiele znaczeń, że zaczyna nam dla nich brakować rzeczywistości, dzisiaj, myślę, go rozumiem. Boże, jak ja nienawidzę historii, tej autobiografii ludzkości! Możliwe jednak, że zainteresowanie trywialnością było dla Camusa tylko sposobem, by nie wyrwać się z zamyślenia. – W Ameryce – powiedział dla przykładu – gdzie te wybory królewien właściwie wymyślono, rywalizuje się o tytuł Miss Skrzywionego Kolana, Miss Najbardziej Zaokrąglonego Pępka, a nawet Miss Wrodzonego Znamienia na Pupie. Tam kryteria są mniej więcej jasne. Ale Miss Demokracji Ludowej? Spróbowałem mu wyjaśnić, że w naszych szerokościach geograficznych nawet podczas konkursów piękności nie uważamy kobiety za przedmiot, za
11
12
zbiór, bądź co bądź, przypadkowych, choć cieszących oko, form. Nie chodzi przecież o to, by przyznać nagrodę za design albo dokładnie zmierzyć wymiary jakiejś Aniczki lub Marienki. Gdy kobieta się uda, ucieleśnia dla nas oprócz samej siebie także coś innego, jakąś wyższą wartość duchową. Właśnie dlatego organizatorzy zaprosili do jury kilku wybitnych pisarzy, ponieważ są oni największymi ekspertami od wartości duchowych. – Godny uwagi środkowoeuropejski punkt widzenia – zauważył Camus. – A zatem to dla pana wielki sukces! Z godnością, ba, nawet trochę dotknięty, odpowiedziałem, że nie mogę tego uważać za sukces, ponieważ nie znam się ani na kobietach, ani na wartościach wyższych, a gdyby nawet, to nie miałem jeszcze okazji publicznie pochwalić się swoją ewentualną wiedzą, w związku z czym organizatorzy wybrali mnie raczej z całkiem irracjonalnych i niezrozumiałych dla mnie powodów. Oprócz tego bycie jurorem nigdy nie należało do moich ambicji. Nie pozwalam na to, by ktoś wyznaczał mi cele, wyznaczam je sobie sam, jestem zatem jedynym arbitrem swoich sukcesów. – Jak tak pana słucham, to myślę, że nie osiągnie pan zbyt wielu sukcesów – powiedział Camus i przyrównał moją sytuację do przypadku Syzyfa, który cierpliwie pchał głaz pod górę, a ten zawsze tuż pod szczytem staczał się w dół. Z beztroskim pesymizmem młodego człowieka oświadczyłem, że pod tym względem w ogóle nie różnię się od innych ludzi. Gdy przeanalizujemy, ile możliwości ma przed sobą noworodek i jak niewiele z nich zrealizuje do śmierci, możemy z czystym sumieniem mówić
o fiasku. I wtedy się zaczęło. Według Camusa na przykład Amerykanie, skoro już o nich była mowa, Amerykanie urozmaiciliby sobie monotonne pchanie głazu rywalizacją o to, który z nich wepchnie go najwyżej, a tuż przed jego stoczeniem się robiliby sobie na dowód zdjęcia. – W naszych szerokościach geograficznych lubimy mieć pewność – odpowiedziałem mu – dlatego Syzyf podczas drogi w dół niósłby głaz na ramieniu, żeby, nie daj Boże, gdzieś mu się nie zapodział; bo cóż bez głazu z rozpoczętym życiem? – Tak się wygłupialiśmy i nawet nie zauważyłem, że Camus, chyba tylko przez roztargnienie, wsiadł ze mną do wagonu. Pociąg ruszył. Morawa, taka, jaką znam, płynie powoli i zza okna pociągu wygląda rozwlekle słodko. Miodowo. Zakleiła mi usta. W Ołomuńcu miałem zarezerwowany pokój w hotelu Palace. Camus mi towarzyszył. Voulez-vous coucher avec moi? – spytałem go trochę niezręcznie, lecz wziął oddzielny pokój; rumieniec, który mnie momentalnie oblał, pewnie wydał mu się nieznośnie środkowoeuropejski. Wcześnie rano, jeszcze przed śniadaniem, wyszliśmy na krótki spacer. Podążaliśmy cały czas prosto, by nie zabłądzić. Wszędzie dokoła pobudowano domy, które w porannej mgle były czarne. Cicho siąpił tynk. – Smutne miasto – powiedziałem, gdy milczenie zaczęło mi już doskwierać. Myślałem, że wyczuję nastrój Camusa, ten odcień brązu, ale poprawił mnie: – To jest miasto, w którym długo padało. – Podniósł kołnierz marynarki, a zroszone brwi ugięły się jak dojrzałe kłosy. – Pamięta, lecz nie czuje potrzeby, by o tym mówić – dodał jeszcze. – I o to chodzi:
13
14
pozostać panem własnej porażki. – Dalej na ostrym powietrzu szliśmy już w milczeniu. Camus, wydaje mi się, rozwiązywał po drodze problem albo przynajmniej szukał otoczenia, w którym jego problem nie rzucałby się w oczy. Ciągle był to ten sam problem, tylko w każdym czasie miał inną nazwę; dzisiaj nazywamy go „kryzysem tożsamości”. Powiedziałbym, że olała go dziewczyna, wtedy z reguły młody człowiek zadaje sobie wiele dręczących pytań, od „co jej się we mnie nie podoba?”, aż po „kim właściwie jestem?”. To bezpośrednie uderzenie na solar plexus, solar nexus i solar sexus, gdy po raz pierwszy zdamy sobie sprawę, że dla innych jesteśmy inni niż dla siebie! Na darmo nagi Romeo ogląda swoje członki, zastanawiając się, co w nim jest z Montecchich; na darmo za innym oknem naga Julia szuka w lustrze tego, co w niej jest z Capulettich! Ale gdyby nawet ociosał, gdyby uciął, wyrzucił z siebie wszystko, co rozpoznał jako Montecchi, pozostałaby mu po tym okrutnym okaleczeniu kolejna, jeszcze trudniejsza kwestia do rozstrzygnięcia: Co jest we mnie z Romea? A rozwiązanie byłoby całkiem proste, gordyjskie. Najpiękniej je, jak myślę, jeszcze z wiszącym sopelkiem zadziwienia, przedstawił György Konrád: „Upewniłem się ostatecznie, że każdy jest zawsze tylko jeden”. Wybraliśmy Miss Demokracji Ludowej, lecz wiele dzięki temu się nie wyjaśniło; po roku i tak trzeba było wybrać nową. Tylko że wtedy jeden pisarz z jury był już w Ameryce, drugi w Kanadzie, a trzeci we Francji. Przez moją powolność zajęło mi to więcej czasu, ale wreszcie na długo, na długo znalazłem się za granicą także i ja; dziś już więc również pod moim adresem mówi inny pisarz europejski, który
dojrzewał na Morawach, ale dotarł tylko do Pragi: „Przeszkadza mi też w tych emigrantach, że uważają się za bardziej wartościowych od nas. Jakby właśnie oni byli szczególnie godni ratunku. Gdyby tu była wolność, pewnie by zostali. Czyli wolność tak, ale masowe groby już nie? Co oni o sobie myślą?”. Gdy wieczorem wróciłem do hotelu, recepcjonista oznajmił mi, że pan Camus zwolnił pokój i wyjechał. Nigdy więcej go nie spotkałem. Wspomnienia bledną, na łokciach i kolanach zaczyna prześwitywać nagie ciało życia. Bywały chwile, kiedy zastanawiałem się, czy mi się to nie śniło. Nie, w Notatkach o Ołomuńcu nie ma nic, ale po latach znalazłem jedno takie miejsce w powieści: „Bez wątpienia, nic dziś bardziej naturalnego niż ludzie pracujący od rana do wieczora, którzy potem przy kartach, w kawiarni i na gadaniu tracą czas, jaki pozostał im do życia. Ale są miasta i kraje, gdzie ludzie od czasu do czasu podejrzewają istnienie czegoś innego. Na ogół nie zmienia to ich życia. Ale zaznali podejrzeń, a to zawsze jest wygrana”*. To jest przesłanie Camusa dla Ołomuńca; albo może przesłanie Ołomuńca dla Camusa. Tak czy inaczej, pewnie się zgodzimy, że w swojej istocie jest środkowoeuropejskie. przeł. Tomasz Grabiński
* Albert Camus, Dżuma, przeł. Joanna Guze, Warszawa 1999, s. 8.