Dworzec Wschodni - Przejście

Page 1


2


3


Temat „przejścia”. Temat zaczerpnięty bezpośrednio ze sztuki Leszka Mądzika, pod tym samym tytułem. Czym jest przejście? W pierwszym rzucie wydaje się być tym, czego nie zauważamy, gdy się dzieje – pomiędzy jednym a następnym pewnikiem. Momentem dobrze kryjącej się (ale do czasu) niepewności. Samoświadomej w końcu (choć nie przez wszystkich z nas uświadamianej) niewiedzy. Jest Coś – jeszcze przez chwilę – później Czegoś nie ma. Ale rysuje się cokolwiek innego. Jak nazwać ten stan „pomiędzy”? Tymczasowym bezładem? Widmem pustki? Niezmierzoną odległością od skończonego do nieskończonego? Do pierwszego nic Poza ostatnie coś ha ha

– pisze Sosnowski. I to jest chwila odnosząca samą siebie do dziś oswojonego sacrum, nawet jeśli dla nas „wszystko to są rzeczy niepewne...”(Tkaczyszyn-Dycki). Tym niemniej, nie brak nam sugestii przejścia z „ziemi” do „nieziemskiego” – przynajmniej w literaturze (i metafizyce).

4


Jest też przejście w dziejach, wraz z próbami jego nazwania w tymczasowej formule – reprezentacji. Niektórym udaje się w konsekwencji zaadoptować dość radykalny postulat, iż „wszystko jest przejściem” i kto widzi w dziejach tylko nieskończoną płynność, temu trudno coś odpowiedzieć. Dla nas wszakże jest to postulat intelektualnego samozachowania się: „uporządkować pozbawione granic dzieje według paru punktów orientacyjnych” (Wölfflin). Chaotyczność przejścia zakłada więc (jak wszystko, co daje się ostatecznie „nazwać”) swoje przeciwieństwo – poszukiwanie azymutu. Tak więc próbie n a z w a n i a owych „punktów orientacyjnych” i w konsekwencji granic przejścia poświęcamy niniejszy numer pisma.

5


6


7


8


9


Leszek Mądzik Urodzony w 1945 roku. Scenograf i reżyser teatralny. Profesor sztuk plastycznych.Twórca Sceny Plastycznej KUL.

10


Przejście Ten stan, w którym jesteśmy, nie będzie wieczny. On już po pewnym czasie daje nam znać, że ta przygoda, w tej przestrzeni, jaką jest życie ziemskie, zwieńczy się martwością. Przynajmniej taki widok jawi się dla tych, którzy w tę smugę cienia jeszcze nie weszli. Tak więc wędrujemy myślami, co dalej się dzieje z tymi, którzy odeszli, ale i uruchamiamy wyobraźnię, jaką wędrówkę rozpoczniemy, kiedy przejdziemy na drugą stronę. Patrząc na martwe ciało osób, które były blisko nas, wyzwalamy w sobie obraz dający wiarę, że ten inny, nowy świat jest dalszą wędrówką po drogach i ścieżkach, których urodą jest ich niematerialność. Na ile jesteśmy w stanie przeczuć jaki jest ten drugi brzeg? Oglądamy naszą wyobraźnią. Ginący we mgle, a może w czerni nocy, wyzwala ciekawość i niepokój. Nie uciekniemy od chęci jego zobaczenia. Szukamy takiej szczeliny, która pozwalałaby nam zajrzeć na drugą stronę. Im bardziej zaglądamy, tym mniej dostrzegamy. Pozostaje tylko wyobraźnia, która żywi się nadzieją i obrazem. Jej wypełnienia. Konstruujemy takie kadry nowej rzeczywistości, które wyzwalają spokój i zawierzenie. Jest to jednak stan bardziej pragnień niż spełnienia. Cisza po drugiej stronie gotowa jest przyjąć też krzyk rozpaczy, nie odwzajemniając go nawet echem. Choćby jeden znak przedostał się z tamtej strony, byłoby lżej. Trudno uwierzyć, że zostaliśmy opuszczeni na zawsze tak po prostu. Tyle było wcześniej wspólnych przeżyć, radości, kłopotów. Ile mówiły spojrzenia, te tak bezsłowne dialogi, pełne prawdy i ufności. Ta wyrwa powstała po odejściu, trudna jest do zasypania. To ciało, które radowało i uwodziło, dyskretnie pokrywał osad patyny, prowadząc je w sobie znanym kierunku. Czas był bohaterem i sprawcą tego działania. Zatrzymał się dopiero, kiedy pochylony nad swoją ofiarą usłyszał ostatnie tchnienie. Pozostał jeszcze ostatni obraz, a właściwie kubistyczna rzeźba w kształcie prostopadłościanu. Nią wypełnimy, a właściwie w niej złożymy woskowe, alabastrowe ciało. Przykryte wieko stanie się ostatnim mieszkaniem wypełnionym wilgotną czernią. Od tej chwili pozostanie dla żywych jedynie obraz noszony w pamięci. Fotografia, film, słowa pozostają jego przedłużeniem. Sypiąca się gruda ziemi jest ostatnim dźwiękiem, który pozostaje jak echo, zamieniające się w Requiem żałobnej mszy.

11


12


13


Andrzej Sosnowski Urodzony w 1959 roku. Poeta i tłumacz. Redaktor "Literatury na Świecie", Laureat Nagrody im. Kościelskich i nagrody miesięcznika "Odra", a także Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius.

14


jeDominoes (Domino) Jesteś w kanonie moich zaćmień, Dominiko. Ten sen zawiera treści od partnera EMI. Nie jest on już dostępny w Twoim kraju. Szukam boskiej EMI, nie szukam partnera. Gasnąc w obłokach, tracąc oparcie w róży wiatrów (ona nie jest różą), co myślisz? Seksu pomiędzy nami nie da się wyświetlić. Seksu pomiędzy nami nie da się wykluczyć. It’s just as well. We thrive on disasters. Mówimy głośno: We thrive on disasters. Kiedyś uczyłem w szkole, nie bez „powodzenia”. W sensie, że co, kolego? W sensie, że nic, kolego. Dzisiaj jak nocoświetlik niosę się po morzach. Dreszcz syrenich fal przejmuje mnie blaskiem, szafirowa poświata błyszczy jak gwiazdozbiór sto sążni w dół. Warkocz Bereniki, podwodna scena z Das Mädchen mit den Schwefelhölzern, tchnienie finezji w morskiej pożodze, masakra? Jeden los? Dwa frissons. Czy jakieś inne opery? Progres raka? Pomarańcze? Ja to sobie tańczę. A jestem jak wyraz, który wychodzi z użycia. A ten wychodzi z życia pięćdziesiąt trzy lata i jeszcze nie wyszedł? To jest takie smutne. Ma stos numinotyków, żeby wejść do nieba. Coś weźmie przed snem, najlepiej w kąpieli złoty psalm albo złoty strzał i na skrzydełko obwoluty lub okładki. One-size-fits-all, tyle mieliśmy przejść i tyle przeżyć. I róż nic a nic? Kamienie domina i ciepłe kamienie. Widma jako sylwetki. Sylwetki i cienie.

15


Będzie ładna pożoga mórz i oceanów. Będzie też ryba wielka, która zjada noc. Lecz niczego nie można studiować prócz nieszczęścia; szczęśliwi niezmiennie inaczej, mes filles! mes reines! Nie krzycz. Jest też w kanonie twoich olśnień Dominika. I w ten sposób wracamy do początku a podróż nawet się jeszcze nie skończyła. A ponoć w raju najlepszy absynt dają, nic ponadto. A to też może być jakaś mordęga, bez dwóch zdań. O schöner Schein, we love you. O schöner Schein, we lose you.

16



18


19


Nestow Sakaczbia Aluzjonista samouk, co klei i kraje, gdy mu materia na odcisk nastaje.

20


Czyściec

21


Nie! (bo nie)

22


Piekło na ziemi (w pięciu smakach)

23


24


25


Błażej Gębura Urodzony w 1988 roku w Lublinie. Absolwent filozofii KUL zainteresowany głównie filozofią religii, estetyką, a także filozofią brytyjskiego oświecenia. Zajmuje się również pisaniem recenzji muzycznych i coraz większych porcji prozy. Pod szyldem Futurospekcja wydał właśnie swoją debiutancką epkę pt. Metamiasto.

26


Informacja absolutna? Jakiś czas temu przysłuchiwałem się debacie, dotyczącej racjonalności przekonań religijnych, która miała miejsce na jednej z krakowskich uczelni. Wśród dyskutantów znajdował się dość znany polski filozof. Personalia pomijam, gdyż nie są one tutaj ważne. Ów profesor, odpowiadając na zadane z sali pytanie, wygłosił następującą frazę: „Jeśli dowody na istnienie Boga są jeszcze dla kogoś jakimś problemem, to...”. Słowa te chodziły za mną długo potem. Na co dzień zajmuję się tą problematyką, dlatego też sam sobie musiałem odpowiedzieć na pytanie: czy istnienie Boga to jest jeszcze problem, który w ogóle można i warto badać? Co do dyskusji, w których uczestniczyłem aktywnie, moi rozmówcy z góry poddawali w wątpliwość to, czy możliwe jest sformułowanie skutecznego dowodu istnienia Boga. Odnosiłem wrażenie, że dla nich sens słów „dowieść istnienia Boga” jest następujący: dokonać czegoś z definicji niemożliwego. Powody, dla których taka ocena była dla moich rozmówców naturalna, mogą być oczywiście różne. Można podejrzewać, że decydujący głos ma tutaj dynamiczny rozwój nauk szczegółowych (anonsowany wytrwale przez popularyzatorów nauki), w obliczu którego wszystkie główne zagadnienia metafizyczne, a w tym istnienie Boga, muszą się jawić jako jałowe i nie mające praktycznego zastosowania (cokolwiek miałoby to znaczyć). Jeśli szukać głębiej, to być może okazałoby się, że winnym jest nie tyle nauka, co pozytywizm, wegetujący w jakiejś przetrwalnikowej formie, ale jednak ujawniający się od czasu do czasu. Jakkolwiek by nie było, nie ten aspekt wydaje mi się najważniejszy. Sam fakt brania udziału w dyskusjach przez te osoby pokazuje jedną ważną rzecz – problem istnienia Boga, nawet jeśli jest niekiedy spychany na margines, to i tak ostatecznie 27


nie da się od niego uciec. Nie pozwalają na to wątpliwości tych, którzy go podejmują. Dlatego powróci w najmniej oczekiwanym momencie. Myślę więc, że zawsze znajdą się tacy, dla których istnienie Boga „jeszcze będzie jakimś problemem”. Sam zresztą do tej grupy się zaliczam. Z jakich jednak dokładnie powodów ten problem będzie powracał z mniejszą bądź większą regularnością? Myślę, że można zidentyfikować dwa główne. Po pierwsze, każdy musi się zgodzić z tym, że Bóg (o takich lub innych własnościach, cechach) albo istnieje, albo nie istnieje. Tertium non datur. Nie ma tutaj trzeciej możliwości. Nawet jeśli stwierdzimy, że pojęcie Boga jest wewnętrznie sprzeczne (a w takim wypadku nie może on istnieć, gdyż nie mogą istnieć sprzeczne przedmioty), to odpowiedź na pytanie wyjściowe i tak zawierać się będzie w odpowiedzi negatywnej. Widać więc, że żadną miarą nie jesteśmy w stanie wykroczyć poza tę alternatywę. Nawet jeśli zaczniemy charakteryzować Boga w inny sposób, niż dotychczas, to i tak nie uciekniemy od pytania, czy tak opisany byt istnieje, czy nie. W tym miejscu głos sprzeciwu powinien podnieść (i zazwyczaj robi to) agnostyk. Powie on, że owszem, odpowiedzi na interesujący nas problem mogą być tylko dwie, ale nigdy nie będziemy zdolni rozstrzygnąć, która z odpowiedzi jest prawdziwa. Taki ruch można jednak skontrować pytaniem o to, na jakiej podstawie agnostyk twierdzi, że nigdy nie będziemy mogli tego sporu rozstrzygnąć. Być może nie wiemy tego w chwili obecnej, ale nie wynika z tego, że przy zdwojonym wysiłku i dochodzeniu do coraz to większej precyzji, kwestii wyjściowej nie uda się rozstrzygnąć. Póki jednak nie znajdujemy odpowiedzi na tę wątpliwość, wyzwanie rzucone przez agnostyka nadal jest aktualne, ciągle pozostaje w grze. Drugim powodem owej żywotności (jeśli można się tak wyrazić) „problemu Boga” jest to, że wiedza o tym, czy Bóg istnieje stanowiłaby z punktu widzenia ludzkości niezwykle istotną informację, być może nawet najistot28


niejszą. Mnie osobiście bardzo poręczne wydaje się w tym kontekście pojęcie informacji absolutnej. Jest to taka informacja, w obliczu której nasze postrzeganie świata, to jak go odbieramy, zmienia się radykalniei nieodwołalnie. Często mamy do czynienia z namiastkami takich informacji. Ktoś kogo (jak by się wydawało) dobrze znamy, daje się przyłapać w sytuacji, gdy odkrywamy jego prawdziwe, kamuflowane dotąd intencje. Zmienia to oczywiście nie tylko postrzeganie tej osoby przez nas, ale także nie pozostaje bez wpływu na to, jak widzimy relację łączącą mnie z nią w obliczu tego, co właśnie odkryte. Wystarczających przykładów dostarczą nie tylko codzienne doświadczenia, ale i historia. Co mógł sobie myśleć Juliusz Cezar, gdy widział nad sobą przyjaciela Brutusa, bezwzględnie zadającego mu ciosy? Z pewnością zdał sobie sprawę, że jego relacja z Brutusem była inna, niż dotąd sądził. I musiało być to z jego perspektywy przerażające, miażdżące odkrycie. Jeśli taka, odwołująca się do analogicznego przykładu, charakterystyka informacji absolutnej jest zrozumiała (choć daleka od aptekarskiej precyzji), to nic nie powinno się wydawać bardziej jasne jak to, że informacja o istnieniu/nieistnieniu Boga jest właśnie informacją absolutną. Jeśli Bóg istnieje, to są inne warstwy rzeczywistości, niż te charakteryzowane przez przestrzeń (i umieszczoną w niej materię) oraz czas. Znaczy to tyle, że ewentualne istnienie Boga uniemożliwia prawdziwość tezy naturalistycznej. Świat jest przy takim obrocie spraw, czymś więcej, nie jest bezładną mieszaniną pierwiastków, które połączyły się na mocy ślepego przypadku. Jeśli Boga nie ma, trzeba poprzestać na czasoprzestrzennym rozumieniu świata i zgodzić się na to, że świat (i my, ludzie, również) powstał przez zupełny, choć zadziwiający swoją skalą przypadek. Nie chodzi tu wcale o straszenie którejkolwiek ze stron sporu. Nie chodzi o to, żebyśmy wybierali tę opcję, która 29


bardziej się nam (z różnych względów) podoba. Chodzi tu tylko o to, żebyśmy mieli świadomość, iż problem, który podejmujemy, jest tego rodzaju, że prawdziwość jednej z odpowiedzi pociąga za sobą ogromne, właśnie absolutne, konsekwencje. Zależnie od tego, która z nich jest prawdziwa, świat okazuje się być czymś radykalnie innym, a my razem z nim. To nieusuwalne napięcie pokazuje właśnie, że od pytania o istnienie Boga nie da się skutecznie uciec, choć można – i często tak się dzieje – problem ten ignorować. Jedyne wyjście, to przestać uciekać; dezercja w tym wypadku jest jałowa i trwoni tylko czas, który może nas dzielić od ustalenia prawdy. Oczywiście, gdybyśmy zdobyli dowód istnienia Boga, nie ukoimy tym może czyichś egzystencjalnych niepokojów, rany Cezara nie okażą się przez to mniej dotkliwe. Zyskamy być może jednak coś niezwykle intrygującego i przydatnego zarazem: nową perspektywę.

30



32


33


Piotr Macierzyński Urodzony w 1971 roku. Wiersze publikował m.in. w "Studium", "Kwartalniku Artystycznym", "Lampie", "Akcencie", "Ha!arcie". Wydał tomiki Danse macabre i inne sposoby spędzania wolnego czasu (Kraków 2001), tfu, tfu (Kraków 2004), Odrzuty (Kraków 2007), Zbiór zadań z chemii i metafizyki (Kraków 2009), antologia wierszy ss-mańskich (Kraków 2011). http://www.piotrmacierzynski.republika.pl.

34


X X X Kwestia istnienia Boga jest obszernym i poważnym zagadnieniem, i gdybym miał pokusić się o jej wyczerpujące przedstawienie, byłbym zmuszony trzymać was tutaj aż do końca świata. Bertrand Russell

Słownik filozofii pod hasłem Bóg podaje rozróżnia się dwa rodzaje teoretycznych dowodów na istnienie Boga przyznam się że sam jestem zaskoczony wyborem zdarzenia rozpoczynającego kosmologiczny dowód np.: spada mi na głowę dachówka – stwierdzam że przyczyną tego jest wiatr ale pytam zarazem co wywołało wiatr? jeśli spadła ci dachówka na głowę to oczywiście czas najwyższy pomyśleć o Bogu lecz po Słowniku filozofii spodziewałem się większej powagi według Dostojewskiego Jeśli Boga nie ma wszystko jest dozwolone więc i ten przykład z dachówką a jeśli Bóg jest? nie ma filozofa nawet ateisty który nie roztrząsałby problemu możliwości poznania choćby iluzji poznania słownik pokazuje że gdy kończy się hasło Bóg zaczyna się Ból 35


Apokalipsa świętego Jana wydanie poszerzone Błogosławiony ten, który czyta, proroków Dostojewskiego Zamiatina Orwella i ci, którzy słuchają słów proroctwa i zachowują to, co w nim jest napisane; choćby wydawało się jedynie poetycką metaforą czas bowiem jest bliski. nadejdą takie dni że ludzie będą oglądać śmierć innych naprawdę i naumyślnie i bez wychodzenia z domu słyszałem głos z nieba i poznałem anioła po głosie i powiedział anioł przyjdzie godzina że siły zła zawrą pokój z siłami udającymi dobro i nastanie wojna bez wojny ludzie wyjadą pracować na czterdziestostopniowym mrozie w zamian za kroplę zupy zrobionej na niby dalej anioł mówił po angielsku po drugiej stronie będą umierać z przejedzenia będą oglądać Wielkie żarcie Jamesa Bonda i seks z czym popadnie mężczyźni będą brać mężczyzn za żony a namiestnik prowincji będzie rozdawał im dzieci będą wymyślać hip-hop i zło wielkie zagrzmi z kolumn a Pulp Fiction popcorn i Leon zawodowiec zapanują nad ich wyobraźnią

36


Izrael podniesie rękę na Allacha Allach przewróci dwie góry za pomocą fanatyków ceny ropy osiągną szczyty w owych dniach poeta będzie donosił na poetę a czytelnicy odwrócą się od swoich ulubionych pisarzy za namową krytyków poeci będą robili plagiaty nastąpi pomieszanie wierszy jeszcze większe niż wieża trudno będzie rozeznać kto udaje a kto mówi z sensem a wszystko to usprawiedliwi wypuszczone jak szarańcza hasło POSTMODERNIZM i wcisnął anioł guzik i uniosło mnie skrzydło jego i zobaczyłem pętelkę a potem zagładę całej flory fauny i alfabetu widziałem też anioła z płucami pełnymi powietrza trzymającego trąbę że tylko dmuchnąć i podać napisy końcowe ale ciągle do tych stu czterdziestu czterech tysięcy opieczętowanych brakowało jeszcze z plemienia Symeona i Lewiego kilku sprawiedliwych

37


Spedycja wydawało się że firma transportowa Charona nie może upaść wykończyła ją konkurencja zmieniły się kierunki i zasady podróżowania zmarłych teraz dusze jak odpady trzeba segregować jedni do nieba drudzy do piekła a takie nie wiadomo jakie najlepiej do czyśćca jeszcze inni podróżują bez metafizyki dzięki czemu mają najbliżej na sporych obszarach popularna jest reinkarnacja na Haiti trudno odróżnić żywych od zmarłych a w Afryce wiele dzieci bez udziału czarów i jedzenia też wygląda jak zombie motorówką przez Styks Charon zamiast w telewizji reklamuje się w mitologii jest stary ponury zupełnie nie do życia aż trudno uwierzyć że był szefem największej firmy w transporcie wodnym teraz jest moda

38


żeby przewozić dusze luzem ale dusze są gołe jak święty turecki a jakie mają wymagania niby nieśmiertelne a bez kapoka nie popłyną właściwie jest bezrobotny i chyba bez prawa do zasiłku ostatnio było u niego dwóch archeologów i jeden turysta myśleli że jak dadzą po dwa dolary to weźmie kurs w obie strony pewnie teraz czują się oszukani a co śmiechu było gdy ich Hades zobaczył na dobranoc zabrał im kamerę mówiąc że jest zakaz filmowania tego co niewidzialne byli przekonani że jak rzucą psu batonika to ich Cerber wypuści może tak jest w Stanach mówi że umiera tu z nudów ale nie robi tragedii i tak zawsze było mu bliżej do świata umarłych

39


XXX gdy jest źle człowiek zwraca się ku temu co najbardziej kocha u mnie czasem jest to Bóg czasem Helena przewaga Heleny nad Bogiem polega na tym że zawsze mogę obejrzeć jej zdjęcie jednak Helena miewa humory Bóg może też ale nie daje mi tego odczuć Helena gdy się rozgada to starczyłoby na podróż z Moskwy do Władywostoku i ciągle zmienia zdanie Stwórca od kilku tysięcy lat ma ustabilizowane poglądy ale to Helena mnie pocałowała Bóg nie pozwala sobie na takie słabości czytając ostatnio Wspomnieniaz domu umarłych zrozumiałem że przypominam więźnia na katordze co trochę zarobię to przepiję pamiętam jak na początku znajomości Helena koniecznie chciała zobaczyć zdjęcie w moim dowodzie osobistym i najpierw sprawdziła czy nie mam dzieci nawet nasz rząd uznał to za niewłaściwe zachowanie i postanowił zmienić dowody na plastikową kartę gdy zaczęliśmy się spotykać byłem pijany ze szczęścia potem już tylko pijany

40


czasem myślę że Rosjanki potrafią kochać jedynie pieniądze nie wiem czy Helena rozumie moje wiersze ale przynajmniej sprawia takie wrażenie a ja daję się na to nabrać gdy leży się z kobietą w łóżku łatwiej o iluzję przez trzy dni byłem w jej oczach nadzianym facetem dłużej nie wytrzymałem finansowo wrzuciłem kiedyś pięć rubli staruszce która uparcie czyniła znak krzyża na Newskim Prospekcie ale nie wiem czy nie zakłóciłem jej modlitwy regułą w postępowaniu z dziewczynami jest to że nie ma reguły najpiękniejsze wiersze o miłości napisałem dla kobiet które nawet ich nie chciały przeczytać podobno rosyjskie baśnie kończą się stwierdzeniem pili i żyli długo i szczęśliwie i chciałem żeby właśnie tak było między nami gdy przestaliśmy się widywać zaraz zacząłem spotykać się

41


z panną o urodzie modelki i wszystko układało się dobrze do momentu gdy spytała a właściwie to co to jest ta liryka gdybym miał dziewczynę pewnie nie miałbym czasu na czytanie Braci Karamazow więc trzeba korzystać z okazji pamiętam jak kiedyś dałem cioci kwiaty w papierze wykombinowałem że będzie i prezent i niespodzianka myślę że moje wiersze budzą zachwyt ale poprzedzony zdziwieniem można zamówić rozmowę międzymiastową chciałbym zamówić rozmowę międzyludzką ale jedynie agencje towarzyskie podejmują się realizacji takich połączeń gdy poznałem Helenę pierwszy raz zdarzyło mi się że mój umysł radził słuchać serca

42


Po ataku terrorystycznym na szkołę dzieci z Biesłanu mówią wierszem — wiedziałam kim są bandyci i narkomani ale o terrorystach nic nie słyszałam więc spytałam mamę — kazali oddać telefony komórkowe jedna dziewczynka nie oddała i telefon zadzwonił terroryści od razu ją zastrzelili — mama kazała mi zdjąć fartuszek żeby wytrzeć krew nie chciałam go oddać bo cały był z koronek i kosztował trzysta rubli ale mama powiedziała że jak wytrzemy krew to będziemy miały więcej miejsca do siedzenia — myślałem że może przyleci Harry Potter i okryje mnie peleryną — babcia mówiła żeby się nie bać że kręcą film ale gdyby to był film to daliby nam napić się wody — mama polewała sobie głowę moczem żeby się odświeżyć ludzie gadali że nie ma co pić a ona marnuje mocz

43


— cieszyłem się gdy strzelali w sufit bo marnowali naboje — Bóg uratował tych których mógł a tych których nie dał rady wziął do siebie — nie ma Boga jest tylko przewaga militarna — mój kolega zginął gdyby można było zmierzyć jak mi go brakuje to tak na dziewięć milionów woltów — kiedyś na komputerze grałem terrorystami teraz gram policjantami chociaż mają słabsze uzbrojenie — marzę by pojechać do Czeczenii i zabić terrorystów — na każdym dachu w Biesłanie powinno być działo do obrony przed kolejnym atakiem — teraz Biesłan jest bogaty każde dziecko które przeżyło dostało piętnaście tysięcy rubli a dorosły dwadzieścia — codziennie rysuję terrorystów i zaraz ich palę ale powinno się przed tym jeszcze ich podrzeć

44



46


47


Dominik Gac Student UMCS. Początkujący prozaik, publikował w "Ofensywie" oraz internetowym serwisie Akant.org.

48


CALLUNA Szczyty gór, zasłonięte kotarą burzo wych obłoków, pozostawały niewidoczne. To miejsce, objęte, nałożonym przez pierwotny porządek świata, zakaze m, było jak magiczny zamek, strzeżony przez zawistnych władców. Ich dziedziny obejmowały zagłębne przepaśc ie, wrące wściekłością chłodu strumienie i majestat yczne warownie skał. Skrzące się igiełkami słońca, opad ające z wysokich grani języki lodu i śniegu stanowiły złu dną zachętę, wabiły niczym wygodne i szerokie trakty, be zpiecznie prowadzące wprost na wierchy. Wędrowiec patrzył uważnie na kłę biące się brudno-stalowe chmury, zazdrośnie przysłaniaj ące skaliste wierzchołki Tatr. Pogoda w dolinie była słone czna i wietrzna. Mężczyzna zapiął ciemny surdut, skrywają c pod nim czarną kamizelkę oraz białą koszulę. Do kie szeni beżowych spodni schował gładki kamień, który po dniósł sprzed lśniących, wysokich, skórzanych butów. Popra wił materiałowy kaszkiet z przypiętym doń kwiatem wrzosu. Zaciskając dłonie na znalezionym po drodze sękatym kiju, którym podpierał się i badał szlak, odwróci ł wzrok od budzących grozę szczytów i spojrzał na wąską ścieżynkę prowadzącą ku tajemnicom górskich ostępów . Wziąwszy głęboki oddech zimnego i rześkiego powi etrza, ruszył przed siebie. Ku lasom, halom i graniom – na szcz yt. Wiatr wzmagał się. Piechur z coraz większym trudem stawiał kolejne kroki. Przed sobą wi dział ciemną i gęstą od zieleni ścianę drzew. Ścieżka nie om ijała boru, rozkołysanego w powietrznych potokach ma gicznego oddechu gór. Mężczyzna zagłębił się w zieloną świątynię, która niczym katedra rozwinęła przed nim swe podwoje i wpuściła do, wypełnionego mistycznym tchnie niem natury, wnętrza. Minąwszy portyk, inkrustowany ostrzami szpilek i snycerskimi płaskorzeźbami kory, znalazł się w otoczonej 49


iglastymi kolumnami nawie. Pró żno wodził obojętnym wzrokiem po wnętrzu górskiego ko ścioła, tatrzańskiej cerkwi i leśnej synagogi zarazem. W tej pradawnej, przedpogańskiej świątyni nie widać by ło ołtarza. Świszczący podmuch wiatru próbował powa lić niewiernego, zmusić go do klęknięcia, przejścia tej dro gi w pokorze i poniżeniu. Wędrowiec przytrzymał ręką czapk ę i z zawziętością spojrzał przed siebie. Błyszczące, stalow e oczy wyrażały upór połączony z rezygnacją i spokojem. Nie podejmował wyzwania, nie walczył z wichrem. Tra ktował go jako zaplanowany akt wędrówki. Najważn iejszy był szczyt, powoli, z każdym krokiem, wyłaniający się zza ostatnich drzew. Potężny wicher smagał go bezlitośn ie biczem gniewu i ostrzeżenia. Skryte za chmurami szczyty gór, niczym poszukiwany ołtarz, majaczyły się na krańcu leśnych naw. Drzewa kołysały się coraz gwałtow niej, jakby w ekstatycznej modlitwie wielbiły Władcę Tatr. Odprawiały rytuał ku czci tego, który zsy ła pędzący z wierchów, przez halę, wpadający w doliny i siejący wir, halny wiatr. Mur obłoków, napęczniałych od złości i drzemiącego w nich, wyrywającego się na powi erzchnię, wściekłego deszczu, posłuszny władcy, po czął przesuwać się po niebieskim suficie świata, osłaniaj ąc walczący wiatr od ciepłych promieni słońca, które gd zieś ponad ową furią natury jaśniały spokojne i niezm ienne. Wędrowiec nie poddawał się. Po woli, krok po kroku przełamywał szaleńczy szturm wichru. Zdawał się nie dostrzegać ukrytej groźby, zawartej w szumie rozkołysanych drzew, które niczym fale zdławion ego sztormem morza coraz gwałtowniej traciły swój prz yrodzony spokój, zatracając się w obrzędowym tańcu. By ł już blisko wyjścia z lasu, jednak z każdym jego ruche m wiatr zdawał się przybierać na sile, tak jakby mitycz ny Król Tatr, siedzący na tronie Garłucha, zirytowany wy trwałym piechurem, z rosnącą zazdrością bronił swej sie dziby. Mężczyzna dotarł wreszcie na skraj pradawn ej świątyni, gdzie za50


trzymał się, spoglądając na całko wicie już zachmurzone niebo. Poczuł na sobie lodowaty podmuch wichru, który, jakby prowokując, zerwał mu z gło wy czapkę z przyczepionym doń wrzosem. I, zamiatają c nakryciem głowy ponad czubkami drzew, posłał je w dolinę. Rozwiane włosy otoczyły twarz wędrowca, zasłan iając bezlitosne i beznamiętne spojrzenie, którym obdarzał grozę zbliżającej się do niego burzy. Liczył się szczyt, marsz i trud jaki należy ponieść, przerażenie, które trzeba pokonać. Ważna była tylko radość, kielich satysfak cji czekający u tronu Władcy Tatr. Tymczasem wicher posłał w dół sw ój halny oddech, pędzący i wyjący upiornym śmieche m. Jego niewidoczne, zbudowane z podmuchów, ramion a przeleciały niby błyskawice ponad głową wędrowca i, owijając się wokół korony jednego z filarów zielonej katedry, złamały go z hukiem, dźwięczącym na podobie ństwo gromu. Drzewo zakołysało się i z bezwładem końca istnienia runęło w dół, wprost na wpatrzonego w szczyt zdobywcę. Góry zatrzęsły się od triumfalnego śmiec hu i wrzasku swojego Władcy. Halny zatańczył w po wietrzu. Przygnieciony przez potężny pień, niedoszły zdob ywca spoglądał na ciemny mur granitowych obłoków , oddzielający go od celu. W jego gasnącym duchu tlił a się nadzieja, że może teraz, choćby na czas spojrzenia, wicher otworzy bramę słońcu i pozwoli oświetlić szczyt. Tymczasem z kamiennego jakby sklepienia poczęły od łączać się czyste kwiaty śniegu. Przysypując wędrowc a, zamknęły w białej, puchowej trumnie jego otwarte, pełne żalu, niewidzące już, oczy.


52


53


Malwina Adaszek Urodzona w 1990. Mieszka w Lublinie, pochodzi z Biłgoraja. Ukończyła przed chwilą licencjat na kierunku grafika (Wydział Artystyczny). Robi zdjęcia: http://madaszek.tumblr.com

54


55


56


57


58


59


Monika Mąkosa-Kowalczyk Urodzona w 1986 w Radomiu. Absolwentka filologii polskiej KUL, praca magisterska: Imperium zmysłów. Sensualizm i erotyka w poezji Haliny Poświatowskiej.

60


PRZEKRACZANIE I WYZNACZANIE GRANIC WEDŁUG ANDRZEJA BABIŃSKIEGO Granica jest to pojęcie bardzo złożone, odnosi się semantycznie do wielu płaszczyzn życia, odwołuje się również do znaczeń metaforycznych, które nie konotują bezpośrednio z materią lub przestrzenią. W pojęciu granicy zasadza się opozycja wewnętrzności i zewnętrzności, przyległości, przynależności i pozycji outsidera. W pojęciu granicy pojawia się również przejście, przekraczanie jednego i wkraczanie w drugie, proces przechodzenia. Granica i graniczność w swojej słownikowej definicji polega na zależności terytorialnej, w pierwszym znaczeniu tego słowa: 1) jest to linia zamykająca lub oddzielająca pewien określony obszar, kontur, zarys; linia oddzielająca terytorium jednego państwa od innych: Granica parceli, wsi miasta, województwa. Granica zasięgu geograficznego, roślin, zwierząt, siedzib ludzkich [...]1.

W tym samym słowniku znajduje się również inne znaczenie słowa granica, ujmowanego jako:

1

Granica, [hasło w:] Słownik języka polskiego,, t. 1: A-K, pod red. M. Szymczak, PWN, Warszawa 1978, s. 694.

2) pewien ograniczony zasięg, miara, kres czegoś, dozwolonego, przyjętego, koniec, kres możliwości2. 2

Definicja słownikowa w pewien sposób wkracza w zakres, ale nie wyczerpuje, pojęcia granicy występującego w poezji Andrzeja Babińskiego. Brakuje podstawowej opozycji dwóch materii i ukonstytuowanego momentu przekraczania, nie tylko fizycznego, chodzi także o przekraczanie barier w sferze psychiki. Bliskie poecie jest rozumowanie Wojciecha Burszty, dla którego granica to zjawisko 61

Tamże


3

ujmowane w wieloraki sposób, jako terytorialne przynaleganie do czegoś, wynikające ze wspólnej granicy, symbolizowanej kopcami, murami, słupami granicznymi, budynkami kontrolnymi ze strażnikami etc. W sensie drugim, metaforycznym to przeżycia i uczucia, stany fizyczne i psychiczne, sytuujące się jakby w sferze pomiędzy normą o „nadmiarowością”, idiosynkrazją

W. Burszta, Granice dają do myślenia, [w:] Miasto granic. Pojęciapodstawowe, cz. 2, pod red. M. Staniszewskiego, Poznań 2006, s. 31-32.

i przekroczeniem 3.

To przekroczenie związane jest z wielką odwagą, z pożegnaniem tego, co znane i wejściem w to, co nowe, tajemnicze, często niebezpieczne. Fredrik Barth w 1969 roku wyjaśnił że: granice nie są jedynie ujmowane w kategoriach przestrzennych, zajmowała go bardziej: z jednej strony relacja między zbiorowymi rozróżnieniami między ludźmi z drugiej zaś podział znaczeń i form [...]. Znajdujący się po każdej ze stron podziału ludzie mogą sy-

4

F. Barth, Ethic and Boundaries, Oslo 1969. Cyt. za Miasto granic. Pojęcia podstawowe, cz. 2, pod red. M. Staniszewskiego, Poznań 2006, s. 39.

gnalizować pragnienie identyfikacji ze swoją grupą poprzez znaki diakrytyczne w rodzaju stroju, typu pożywienia, języka, itp.4.

To głównie sfera uczuć, przynależność, uczestniczenie w czymś lub nie, a co za tym idzie wnętrze i zewnętrze, przejście pomiędzy dwiema sferami, pogląd na otaczającą rzeczywistość, podziemie, ziemia i niebo, przekraczanie tego, co fizyczne, to właśnie stanowi granicę w utworach Andrzeja Babińskiego. Sam poeta wielokrotnie uznawany był za człowieka separującego się od otaczającego go środowiska. Urodził się w 1938 roku w Białymstoku, lecz przez większość życia związany był z innym miastem – Poznaniem. Pierwsze wiersze publikował na łamach „Twórczości”, „Poezji”, „Radaru” czy „Nurtu”. Studiował filozofię na Katolickim 62


5

Uniwersytecie Lubelskim, której jednak nie ukończył. Jego debiutancki tom poetycki Z całej siły został wydany w 1975 roku. Jak pisze Piotr Gajda: postrzegany był jako „ekscentryk, notoryczny skandalista, niezrównoważony emocjonalnie człowiek, ale i wybitny poeta”5. Wiele lat chorował na schizofrenię, która doprowadziła go do samobójstwa, 14 maja 1984 roku skoczył z dawnego Mostu Marchlewskiego w Poznaniu. Przyjaźnił się z Wincentym Różańskim, Jerzym Szatkowskim i Edwardem Stachurą, który był przez wiele lat jego mistrzem. Wiele wierszy Andrzej Babiński poświęcił stolicy Wielkopolski, swojej kochanej/niekochanej ziemi. Autor wielokrotnie odnosi się do swojej przynależności terytorialnej. Odkrywa przed czytelnikiem Poznań jako swoją małą ojczyznę. Pisze: „Dziś Poznań jest cały w szronie. Jest stolicą świata…” lub „Poznaniu mój, gniewny i surowy”. Poeta wielokrotnie zamyka się w swoim świecie i nie chce żadnej alternatywy. Wykroczenie poza bezpieczne terytorium, przejście, przez wyimaginowaną przez Babińskiego granicę, jest niemożliwe. Tak dzieje się w przypadku Poznania i rodzimej białostockiej ziemi. W wierszu Luty 69 w Hybrydzie pisze:

Fragment tekstu Salto mortale Piotra Gajdy zmieszczony 19 września 2009 roku na blogu: http://bialafabryka.blogspot. com/2009/09/ salto-mortale. html.

6

A. Babiński, Znicze i inne wiersze, Poznań 1983, s. 99.

[...] Skąd ja się tu wziąłem? Jak to? Jestem stąd z Mazowsza, Długo zamieszkiwałem dom na błękitno bielony choć siostra moja wydała się dawno za mąż dom porośnięty malwami stoi nadal w pamięci dzieciństwa

Malwy słońce ogrodowe przytulą, ucisza cień horyzont kończy się pod lasem, pod cieniem skrzydeł bocianich 6.

i to jest moja ojczysta cisza, nic nie dodawajmy

W innym wierszu, o tytule Jesień, Babiński przenosi się w inną rzeczywistość. Ucieka do wspomnień, obrazów odtwarzanych w wyobraźn 63


i. Przechodzi do krainy dzieciństwa, która nie jawi się tak sielsko, przypomina o tragedii jaką była wojna. Zagłębia w rejestry swojej psychiki. Przeniesienie się w przestrzeń odbywa się w sposób metaforyczny. Podmiot mówiący w wierszu wspomina swoje doświadczenia: [...] lecz ja w tym wszystkim zapamiętałem w odludnym mieście ciemność uliczki przed oknem mego domu, tak wąskiej i tak coraz krótszej, gdzie wśród armii kroków stawiałem ko-

7

Tamże, s. 88.

lejne kroki i nie mogłem się pogodzić ze smutkiem ogarniętym ciemnością, gdy otaczającą mnie przestrzeń wziąłem jak zabawkę w rękę, trzymając w dłoni nie mogłem się nacieszyć z tej przestrzeni wziętej na własność, czułem się okrutnie opuszczony i zgubiony [...]7.

Ważniejsze jest zatem odczucie i utożsamianie się z otoczeniem, poszukiwanie samego siebie i wyznaczanie granic własnej osobowości. Odnosząc się do interpretacji pojęcia granicy według Bartha, Babiński jest wyalienowany ze społeczeństwa, on sam stanowi granicę, niekiedy niemożliwą do przekroczenia dla pozostałych. W świecie poety nie ma osoby zdolnej do przejścia tej niewidzialnej barykady. W wierszach często zaznacza się poczucie wyobcowania i niezrozumienia przez społeczeństwo, w związku z tym bohaterowie, często sam Babiński, skazani są na samotność. Wpływ na to może mieć choroba poznańskiego literata – schizofrenia, czy specyfika poetyckiego języka: urywane myśli, niedopowiedzenia, charakterystyczna metafora (np. „bruk zgubiony jak grzebień”, „gołąb – rencista w szarawarach”), gry słowne (np. „przyrasta do ścian szept, wyszeptana ściano), neologizmy (np. „stęcza się”, „odkłamać”, „rozzwierciedlać”). Babiński pragnie połączyć się z ziemią, która jest dla niego przestrzenią najbardziej realną i wyczuwalną. Jest ostoją spokoju, stanowi granicę pomiędzy tym co empirycznie nieogarnione – niebo, i tym, co niepoznawalne, 64


czyli wnętrze ziemi. Jest to przestrzeń realna, ponieważ nie ma w niej żadnych pierwiastków nadprzyrodzonych. Poeta wielokrotnie w swych wierszach przechodzi przez granicę, znajduje się raz po jednej, raz po drugiej stronie, np. w wierszu zaczynającym się od słów Już późno jest na Ziemskiej Kuli8 czy Dlaczego ta ziemiajest…9. Najbezpieczniej jednak jest mu na ziemi, na granicy, Poznaniak celebruje moment przejścia. Wyrazem tego jest osadzenie stopy na jej powierzchni, bardzo wymowny i symboliczny gest. Pewności, jaką daje empiryczne odczuwanie ziemi pod stopami, nie zastąpi nic. Umiejscowienie w rzeczywistości, posiadanie własnego miejsca, utożsamianie się z pewnym terytorium, odnalezienie siebie poprzez przynależność do czegoś, daje poczucie spełnienia. Odczucia Babińskiego na pewno współgrają ze stanem ducha Pielgrzyma Cypriana Norwida. W jednym z wierszy z cyklu Bagno i hymn Babiński wyżej stawia tę „stopę osadzoną w twardym podłożu” niż władzę reprezentowaną przez jej symbole: tron, koronę, premiera.

8

Tamże, s. 164.

9

Tamże, s. 195.

To więcej niż TRON mieć ziemię pod stopą Bo ja który żegnałem się z życiem swoim i stopą Wiem obywatelu PREMIERZE, że to więcej niż TRON I KORONĘ Mieć ziemię pod stopą. To więcej...

Mówiąc o przynależności, stabilności, najczęściej nasuwa się na myśl przestrzeń pojmowana z perspektywy horyzontalnej. Znane są podziały geopolityczne, etniczne, językowe, które istnieją od wieków, zostały przyjęte i są na ogół respektowane. W utworach poety można zauważyć, że rzeczywistość poddawana jest opisowi, zwracając uwagę na granice pomiędzy ziemią i niebem. Wertykalne spojrzenie na świat zaznaczone jest w Wierszu wiśniowym. Podmiot liryczny relacjonuje swoje spo65


strzeżenia z dwóch perspektyw: pierwsza widoczna jest już w strofie rozpoczynającej wiersz, pierwszoosobowy podmiot mówi: Syrenko polska Wiśnia widności A czas mój to stacja Główna Z ratusza czytam miedzę światła siedząc w ciemności... Jesieni, czaisz się czatem, szepczesz słychać cię (...pode mną był Glob, który deptałem obcasem

7

Tamże, s. 12.

w tunelu mówię) [...]10.

Krajobraz rozciąga się z wieży ratusza, podmiot liryczny patrzy z wysokości. Dodatkowo znajduje się w ciemności, pogłębia to wrażenia optyczne, eksponuje kontrast. Z ciemnej ratuszowej wieży obserwuje jasny świat, widok rozciąga się aż po horyzont. Bardzo łatwo można zauważyć zmianę perspektywy. Granicę stanowi rozdźwięk pomiędzy tym, co jasne-naziemne i tym, co ciemne-podziemne. Mroczne podziemia owiane są grozą, najbezpieczniej jest gdzieś pośrodku, pomiędzy tymi dwiema sferami – autor pokreśla tu rolę przejścia. Następuje moment zawieszenia akcji. Dynamiczne niebo i wnętrze ziemi oddziela statyczna powierzchnia globu, na której, lub dzięki której, odbywa się przejście. Samo przechodzenie trwa, jest osadzone w czasie, a proces ten daje w rezultacie dwie możliwości: życia w jasnej sferze lub zejścia w ciemność. Przejście w tym wierszu przedstawione jest za pomocą miedzy, dzielącej dwie zgoła odmienne przestrzenie. Tak jak w poprzednim wierszu, powierzchnia ziemi jest elementem, który ocala i scala jednocześnie. Tyle, że w przypadku kolejnego z utworów, elementami scalany66


mi są życie i śmierć. Ziemia jest bramą od egzystencji do wiecznego spoczywania. Ziemia leży jak kobieta - obok mnie coś mówi, gada, lecz ja jej nie słucham Ziemia staje mi jak stół z drzewem, gada szumem ta pod którą jak pod gruszą siadywałem lecz ja się nie odzywam Ziemia do której ani westchnąć ani szloch stłumić ani kamień co na sercu wydźwignąć Ziemia ta która daje posag dziewczynie ale artyście pogrzebną stypę i to jeszcze na raty Ziemia o której jeden raz ale w dzieciństwie śniłem i marzyłem Wydarta jej część to kartka wiersza Ziemia jedyna o mnie wieść Ziemia moja dla mnie samobójcza lecz czymś spełnia, tak że leżeć w niej jest bezboleśnie

Ziemia przechowuje wspomnienia, wżycie się w nią, wzrastanie, powoduje, że staje się świadkiem wzlotów i upadków człowieka, dla Babińskiego jest jednym z głównych źródeł informacji. Poznański poeta pisze: „ziemia jedyna o mnie wieść”. Przewrotnie, według autora Zniczy, ziemia nie jest synonimem śmierci jako końca. Śmierć i pochówek to dla niego pewien rodzaj wyzwolenia, spełnienia, odejścia od niezrozumiałej rzeczywistości. Granicą pomiędzy żywymi a umarłymi jest powierzchnia. Z tym podziałem wiąże się też zdolność odczuwania bólu. Według poety lepiej jest być umarłym, bo to daje ukojenie. Ulgę niesie również inna forma obcowania z jednym z czterech żywiołów. Babiński pisze o połączeniu się z powierzchnią ziemi. Jest to proces długotrwały, trwa całe życie, a po śmierci następuje całkowite oddanie się temu żywiołowi, kiedy człowiek umarły spoczywa w 67


grobie, mroku i otchłani. Odnotowuje się tu przemijanie życia, wkroczenie w śmierć. We fragmencie wiersza zaczynającego się od słów *** Rzeka najęta płynie – Warta, barki… poeta akcentuje proces przekraczania: [...] Coraz więcej lat minie Coraz głębiej wrastamy w bruk Coraz przysięglej i nieodrodniej Celniej i upalniej 11

Tamże, s. 181.

Ziemio się rozstąp dla świateł i witraży [...]11.

Inną wizję można zauważyć w wierszu Znicz IV gdzie podziemia są przerażające, wszechobecnie panujący mrok oddziela tę przestrzeń od nieba i powierzchni ziemi. Poeta przedstawia schodzenie w ziemię niemal jak Dante:

12

Tamże, s. 24.

O schodek niżej w mrokach ze Zniczem lecz zamurowany umniejszę się o imię Za mną jest promyk światłocienia, który legł na dnie zwątpienia. [...] nie ma nieba [...]12.

Zasygnalizowano tu problem przekraczania granicy. Niebo pozostaje za podmiotem lirycznym, w miarę podążania ku dołowi, promień światła się zwęża. Pozostaje tylko kruszec – wróg. Bruk, mocne osadzenie stopy, wręcz wrastanie, wskazują na potrzebę stabilizacji. Związane jest to z upływającym czasem, człowiek im jest starszy, tym trudniej mu zaakceptować jakiekolwiek zmiany, nową sytuację, przejście staje się trudne, bo przyzwyczaja się do zastanego stanu rzeczy, a osiągnięcie go, daje błogi spokój, wtedy cel zostaje zrealizowany. Człowiek w tym stanie gotowy jest na wszystko, nawet na przejście w otchłań.

68


...Z barków tu trzeba podnieść i zburzyć mury wyważyć, odbić kamień, by ukazać ciemną twarz zastygłą podeptać za wiele co jest żywe kto tu ma jeszcze twarz - twarz zakrywa kto tu ma jeszcze chodnik i bruk - idzie i bruk się pod nim zarywa [...] kto tu ma jeszcze stopę i to odrywa i w przepaść pada kto tu ma jeszcze ramię i oczy odwraca się i do nikogo nie odzywa... ...po czasie sfinksem się staje ze spłaszczoną jak ściana twarzy maską... za oglądanie szpieg bruku jeszcze i z tyłu ...za przeszłość... twarz mu płaszczy - Starczy

W utworze Z całej siły przekraczanie odbywa się bardzo gwałtownie: „bruk się pod nim zarywa”, „kto tu ma stopę […] w przepaść pada”. Człowiek – bohater wiersza oddala się przechodzi w głąb ziemi. W wierszu Nie zrównasz się z placem13 nie można osiągnąć stanu połączenia się z ziemią. Babiński pisze: „będziesz podziemny lub górnolotny”, „z placem, chodnikiem się nie zrównasz”. Przechodzenie zatem trwa i nie ma jego końca. Wskazane jest więc określenie swojego statusu, miejsca przynależenia. Wybór nie zakłada jednak opcji, która byłaby najkorzystniejsza, która pozwoliłaby człowiekowi na realizację siebie. Przejście może być długotrwałym procesem lub chwilowym działaniem, przechodzenie wyznacza granicę – powierzchnię, która dzieli dwie sfery, przynależąc do obu jednocześnie. Babiński w swych wierszach bardzo często sytuuje podmiot liryczny na tej granicy, stawiając np. stopę na chodniku, wrastając w bruk. Identyfikuje się w ten sposób zarówno z podziemiem jak i niebem, zaznacza proces przechodzenia. Nie dokonuje wyboru, a każdorazowa

13

Tamże, s. 192.

69


próba przekroczenia jej, obojętne czy w jedną czy w drugą stronę, niesie ze sobą konsekwencje decyzji, jest jakiegoś rodzaju deklaracją, od której Babiński uciekał. Przejście jest zarówno fizycznym lub psychicznym przekroczeniem, jak i gwarantem istnienia, daje możliwość samostanowienia, akcentuje suwerenność podmiotu. To poprzez przechodzenie człowiek w wierszach Babińskiego osadzony jest w jakiejś rzeczywistości. Egzystencja w niej wiąże się z ciągłym pytaniem: na którą stronę przejść?

70



72


73


Wojciech Kopek Urodzony w 1986. Studiuje filologię klasyczną na KUL-u. Główne zainteresowania to kultura antyczna oraz translatoryka.

74


Wejdź do radości twego pana (Mt 25, 24)

Zbawienie intelektualne W opisie przejścia pojawia się jakaś zasadnicza trudność. Mówi się wówczas o błysku, chwili, momencie, wskazuje się na olśnienie, poznanie pozarozumowe, objawienie nawet. Jest pewna mądrość w samym języku, który ukazuje schematy myślenia często wbrew intencjom użytkownika. Czasem nawet ponad wyrażanymi myślami ujawnia głębiej położoną prawdę, „myśli ukryte”. I tam, w języku, zapisany jest „moment” przejścia. Oczywiście rodzajów może być wiele, ale jest jeden, który naprawdę fascynuje. Przejście z fizyki do metafizyki, ze świata do zaświatów. Jest nieuchwytne, nieokreślone, wymyka się „uobecnieniu” w dyskursie, dlatego potrzebuje zgrabnej metafory. Metafora jest właśnie mądrością języka. W wypadku przejścia pojawiają się trzy główne kręgi, z których czerpane są inspiracje. Metaforyka światła, przestrzeni i czasu. Wyznawcy religii teistycznych dołączają do tych jeszcze czwarty, krąg dźwięku, a raczej „słowa”, wierząc, że bóstwo nie tylko przejawia się w rzeczywistości, ale także poprzez nią przemawia. W kulturze Zachodu należy uwzględnić wszystkie. Znaczenia przenośne mają oczywiście swoje realne źródła, w tym wypadku są to zmysły. Wzrok i słuch. Ale nie tylko. Okazuje się bowiem, że poszczególne zmysły same w sobie nie są zbyt użyteczne. O doskonałości żywych organizmów decyduje połączenie wszystkich dostępnych zmysłów, które, współpracując, tworzą coś ponad. Sprawiają, że orientujemy się w przestrzeni, czujemy upływ czasu, utrzymujemy równowagę. Słowem doskonale czujemy się w rzeczywistości, odbierając ją wielowymiarowo, ale zupełnie bez poczucia skomplikowania procesu. Otrzymujemy bowiem już gotowy obraz, ujęty całościowo, obraz, który podaje nam nasz umysł. Po raz kolejny 75


moment przejścia został przegapiony. Żeby rzeczywistość nie zaniknęła w procesie percepcji, można starać się ją kontemplować. Sama kontemplacja wyrasta ze zrozumienia, że miedzy rzeczywistością, a nami jest jeszcze umysł. Proces przebiega mniej więcej tak: świat – zmysły – poznanie rozumowe (które nie chce, ale musi korzystać ze zmysłów, po prostu zakłada, że jest oszukiwane), czyli umysł – mniemanie, czyli samoświadome „ja”. Każdy myślnik to moment przejścia. Świat, jaki jest, to się jeszcze okaże. Zmysły? Właściwie są to tylko receptory. Wzrok odbiera niewyobrażalnie wąskie pasmo fali świetlnej, słuch jest czuły na falę dźwiękową, dotyk wyczuwa fakturę i temperaturę materii, zmysł równowagi i orientacji w terenie jest uzależniony od grawitacji na małej planecie małego układu słonecznego w jednej z miliardów galaktyk w znanym wszechświecie… Jakie wiec można powziąć mniemanie o materii? Ufamy więc umysłowi, który kreuje instrumenty, sięgające w głąb, dalej niż jakiekolwiek zmysły. Z ograniczeniem możliwości zmysłów nie zgadza się człowiek kontemplujący rzeczywistość. Światło, wędrówka i czas. Kontemplować można na dwa sposoby. Buddyjski i chrześcijański. Podstawowa różnica polega na obecności (bądź nie) Boga w świecie. Idziemy drogą chrześcijańską. Miedzy innymi ułatwi to analizę filologiczną, bo cały czas chodzi o słowa. Otóż wyraz „kontemplacja” określa idealne zespolenie zmysłów i zdolności poznawczych. Łacińskie contemplatio oznacza1 „oglądanie czegoś”, a jednocześnie „poznawanie czegoś”. Pochodzi od czasownika contemplari „oglądać coś”, „rozważać coś”, który z kolei powstał z połączenia przyimka cum (oznaczającego towarzyszenie, połączenie z czymś) z rzeczownikiem templum. Pierwotnie templum oznaczało przestrzeń, jaką augur wyznaczał na niebie i na ziemi, w której granicach obserwował i tłumaczył znaki wróżebne z lotu ptaków. A zatem kontemplacja jest wnikliwą obserwacją połączoną z wnikliwym zastanowieniem nad

1

Według Słownika łacińsko-polskiego pod redakcją Mariana Plezi.

76


zaobserwowanym. Konsekwencją takiego ujęcia jest likwidacja niepotrzebnego rozdziału miedzy zmysłami a umysłem. Znika w ten sposób jedno problematyczne przejście. Dlatego można się skupić na innym: zmysły / umysł – błysk zrozumienia. Czym ten „błysk” tak naprawdę jest? W języku polskim stanowi idealne wręcz połączenie światła, czasu i przestrzeni. Metafora odwołuje się do błyskawicy, która na moment rozświetla ciemności i pozwala na „uszczknięcie” migawkowego obrazu świata, który jeszcze przez ułamek sekundy trwa jako powidok. Ukryte w niej jest przeświadczenie, że żyjemy w mroku. Tysiące lat rozwoju kultury, a my wciąż jeszcze siedzimy przy ognisku wpatrzeni w rozświetlane migoczącym płomieniem kształty, czując gniotącą w plecy ciemność jaskini. Tak samo patrząc w czarne niebo, nie określamy kształtów masy przestrzeni, ale abstrakcyjne punkty gwiazd łączymy w konkrety konstelacji. Żyjemy w mroku, ale myślimy światłem. Lecz, czy przejście naprawdę jest tylko „błyskiem”? Mówi się, że przed śmiercią człowiek doznaje zadziwiającej jasności umysłu, której może doświadczyć nawet otoczenie. Śmiertelnie chorzy zdrowieją na mgnienie, budzą się pogrążeni w śpiączce. Czym jest ta jasność trudno wyrokować, ale pewne pojęcie może dać fragment Wyznań św. Augustyna. Wspomina on rozmowę, którą odbył z matką na kilka dni przed jej śmiercią. Stali wtedy, opierając się o okno, wychodzące na wewnętrzny ogród rzymskiej willi. Zastanawiali się, jakie będzie „przyszłe życie”, którego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć […] (1 Kor 2, 9). W tym celu, jak pisze, „wpatrywali się chciwie obliczem serca w niebiańskie nurty boskiego źródła”2. Ciekawe jest użyte słownictwo3. Przede wszystkim słowo „serce” – cor. Zarówno w cytacie z Nowego Testamentu, jak i u Augustyna, zostało użyte przenośnie. W starożytności posługiwano się nim na oznaczenie między innymi „siedziby

2

Cudzysłowem zaznaczam parafrazy oryginału łacińskiego. Dostępne tłumaczenia nie przedstawiają większej wartości dla analizy filologicznej, gdyż są nazbyt, co zrozumiałe, odległe od tekstu.

3

W oryginale: […] inhiabamus ore cordis in superna fluentis fontis tui [czyli: Dei].

77


4

myślenia, poznania, pamięci i woli”, czyli wyższych funkcji umysłu. Dlatego „serce” mogło poznawać. Problematyczne jest użycie połączenia os cordis, które można rozumieć na kilka sposobów. Os oznacza „twarz, oblicze”, ale też „usta, ujście rzeki, otwór, wejście”. Cordis jest dopełniaczem, w tekście ore cordis pełni funkcję narzędnika. Użyty czasownik także nastręcza problemów. Inhiare bowiem może oznaczać równie dobrze pożądanie, czyhanie na coś / kogoś, zdziwienie, co chciwe wpatrywanie się. Fascynujące jest to, że każde z tych znaczeń pasuje do kontekstu, a jeszcze lepiej pasują wszystkie na raz, gdyż, jak się wydaje, jest to wprost odwołanie do kontemplacji. Wynika ona bowiem zarówno z łapczywego pożądania rzeczywistości, z czyhania na jej przejawy, z zadziwienia światem, ale jej podstawowym warunkiem jest wnikliwa obserwacja4. Metafora źródła jest dosyć czytelna, jest to nowo testamentalne źródło życia, czyli Bóg, przenikająca świat istota boska. Czyli ostatecznie można byłoby przełożyć ten fragment mniej więcej tak: „kontemplowaliśmy dzięki ujściu / otworowi / kanałowi w umyśle niebiańskie nurty twojego5 źródła”. W tym kontekście os należy rozumieć przestrzennie, gdyż wyraz jest związany z metaforą „nurtu – strumienia – źródła”. Ale całe, przenośne wyrażenie niesie ze sobą dodatkową treść. Wynika bowiem z niego, że człowiek posiada w głębi swojego intelektu pewnego rodzaju „przejście”6. Stąd głębiej można rozumieć okno, z którego rozciąga się widok na „ogród”. A zatem, wracając do opowieści Augustyna, otworzyli się na boski strumień, który pobudził ich „zdolność pojmowania” (captus), dzięki czemu mogli zrozumieć (cogitare) tak poważną sprawę, jak życie wieczne. Ważne w tym fragmencie jest to, że przy pewnej metaforyce odnoszącej się do zmysłów, jaką można podejrzewać w słowie inhiare, przydatność samych zmysłów została definitywnie odrzucona. W ten właśnie sposób w tekście zaciemniony został moment

A właściwie wnikliwe doznanie zmysłowe, gdyż można za wzrok podstawić inne zmysły, chociaż starożytność wyraźnie faworyzowała wzrok. Arystoteles twierdził, że wzrok w poznaniu jest samodzielny. Nieco niżej w hierarchii stał słuch.

5

Zaimek osobowy jest wynikiem formy Wyznań, które są olbrzymią spowiedzią z całego życia. Augustyn zwraca się bezpośrednio do Boga.

6

W tym momencie warto się zatrzymać i wyjaśnić rodzący się właśnie problem natury językowej. Słowo „przejście” można rozumieć

78


przejścia. Metafora jest pewnego rodzaju przeniesieniem określenia właściwego dla „a” na „b”, dla którego nie jest właściwe. W „miedzy-czasie” dzieje się coś, co pozwala na określanie rzeczy niewłaściwą nazwą i nikomu to zupełnie nie przeszkadza. Co więcej większość cieszy się z tego, chwaląc kunszt zawoalowanego kłamstwa, gdy zręczność artysty zamienia jedne rzeczy w inne! A cóż dopiero, kiedy metaforę, w której dokonało się jakieś przejście (proces), odnosi się do samego przejścia (obiektu i procesu), używając słowa okno, przejście, brama, widzieć, błysk itp. Mimo wszystko proces trwa. Augustyn i jego, mająca wkrótce umrzeć matka, rozmawiają. Po pierwsze odrzucili przyjemności zmysłowe (delectatio carnalium sensuum). Zwraca uwagę przymiotnik carnalis „cielesny”. Jak gdyby święty sądził, że istnieją zmysły fizyczne i intelektualne (metaforyczne)… Następnie odrzucili wszystkie inne byty cielesne, wraz z obiektami niebieskimi. I wchodzili jeszcze głębiej „myśleniem, mówieniem i podziwianiem dzieł bożych” (cogitando et loquendo et mirando opera), czyli kontemplowali rzeczywistość na wyższym już poziomie. Wkrótce dotarli do swoich umysłów lub myśli (mentes), ale te także minęli, aż „dotknęli krainy niewyczerpanego bogactwa, gdzie Bóg pasie Izrael na pastwiskach wiecznej prawdy”. Tam przebywa owa wieczna mądrość, która wszystko stworzyła, czyli Bóg. I kiedy tak rozmawiali, dotknęli (attingere – to słowo powtarza się dwukrotnie w tym samym kontekście) jej nieco na jedno uderzenie serca. A gdy tylko to się stało, natychmiast zatęsknili do „tego miejsca-stanu”, pozostawili tam, związane na zawsze, pierwiastki swojego ducha (spiritus) czy może nawet duszy i powrócili do dźwięku wydawanego przez usta. Powrócili tam, gdzie słowo zaczyna się i jednocześnie kończy. Jest to moment przejścia. Moment niemalże fizyczny. Zadziwiająca jest metaforyka związana ze zmysłem dotyku. Nie ma już żadnych błysków, żadnego przenoszenia się, ob-

na dwa sposoby. Po pierwsze jako proces, czynność. Po drugie jako rzecz, obiekt fizyczny, przedmiot. W tekście będzie pojawiało się w obydwu znaczeniach. Teraz chodzi o przejście jako obiekt „fizyczny”.

79


jawień, olśnień. Kontemplując, coraz bardziej obraną z zewnętrznych warstw rzeczywistość, „sięgają” metaforyczną dłonią umysłu przez otwór umieszczony w najgłębiej położonej warstwie intelektu (os cordis) i „dotykają” tego, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć. Dotyk sprawdza się tam, gdzie ani wzrok, ani słuch, ani zdolność pojmowania nie jest już użyteczna. Okazuje się, że przez to przejście, przez które przepływał nurt boskiego źródła przenikający wszechświat, ślepy, głuchy i pozbawiony funkcji intelektu człowiek może „sięgnąć” na drugą stronę. Ale ponosi tego konsekwencje. Zmysłem dotyku swojego umysłu dotknąwszy wieczności, człowiek pozostawia tam cząstkę siebie. Okazuje się, że jest to przejście w jedną stronę. Powraca istota niepełna. Teraz to już wieczna tęsknota, wieczne niespełnienie, wyczekiwanie. Osiągnąwszy cel, kontemplujący wraca do hałasu swoich ust. Ta rozmowa, która kiedyś (przed kilkoma minutami, ale teraz mówi się o tym, że było to „niegdyś”, „przedtem”), a wiec ta rozmowa, która była początkiem tak ekscytującej „drogi” teraz rozczarowuje, zagłusza „coś”. Tęsknota. Teraz pojawia się słuch. Był wzrok, błysk, intuicja – to przygotowanie do drogi, był metaforyczny dotyk – przejście dokonane, po tym wszystkim nasłuchuje się tego, co przeszło. Oddalających się kroków Poznanego. I znowu po kolei należy uciszyć wszystkie zagłuszające elementy. Huk płynącej krwi, przejawy-mary (phantasiae) rzeczywistości, duszę (która musi przejść sama siebie, żeby już o sobie nie myśleć), sny i urojenia, a wreszcie sam język i każdy znak. Wtedy usłyszą. Jest to wspomnienie i jakby przedłużenie stanu zrozumienia. Augustyn pisze, że obydwoje nasłuchiwali w takim napięciu i natężeniu, że osiągnęli stan zjednoczenia z tym, co „ponad”. Pisze: „dotknęliśmy w gwałtownym poznaniu / zrozumieniu wiecznej mądrości, która trwa ponad wszystkim”. Dotknęli i powrócili. Ale Augustyn pyta dalej. Co by było gdyby ten stan przedłużał się, gdyby trwał? I odpowiada, ze 80


dokładnie takie będzie życie wieczne, jaki był ten moment zrozumienia, którego doświadczyli i do którego tęsknią już, choć właściwie jeszcze są pod jego wrażeniem. W ten sposób rozumie zaproszenie „Wejdź do radości twego pana”. Ten „błysk”, okazał się „dotykiem” zrozumienia. Jest gdzieś tam miejsce, przez które można sięgnąć, na moment, chociaż po „powrocie” chwila sprzed wydaje się tak odległa, że w międzyczasie mogły minąć eony. Można sięgnąć, ale nie powróci się, nie zupełnie w każdym razie. Co ciekawe takie poznanie jest całkowicie „rozumowe”, a jednocześnie metaforycznie „zmysłowe”. Przejście jest w jakiś sposób „fizyczne”. Pojawia się pokusa nazwania go ponadrozumowym, ale z zastosowanego przez Augustyna słownictwa wynika coś całkowicie przeciwnego (quaerere, captus, cogitare, sermo, intelligentia), a mianowicie, że jest to kwintesencja poznania, szczyt możliwości ludzkiego rozumu. Bo każdy umysł ma wbudowane w siebie przejście, które działa w obie strony – w jedną płynie nurt boskiego źródła, w drugą sięga ludzki intelekt. Owszem „serce” człowieka nie może tego pojąć, ale pojmuje jakaś inna część umysłu, głębiej położona, bardziej pierwotna, ta, która ma bardziej wyostrzony zmysł dotyku. Początkiem jest słowo-myśl, zbawienie następuje poprzez Logos, jest to zbawienie „intelektualne”. Samodzielne.


82


83


Paweł Hajduk Urodzony w 1994. Pisze i tłumaczy. Publikował, m.in. w "Toposie" i "Odrze". Laureat konkursu im. R.M. Rilkego (I miejsce) i M. Kajki (III miejsce).

84


Przypowiastka o słuchu Ciemność – krzyknęli, odpowiedział: ciemność. Hasło przepustką było do królestwa, pełnego dźwięku, duchoty i kroków. Niegdyś, powabne damą i trefnisiem, rozporządzało kotliną z zarzeczem. Dzisiaj, jak kość rzucone na śniegu, zdane na łaskę najgorszej z pór roku, bije na alarm przekornej elegii. A stukot idzie w te, a stukot idzie w te, przemierza twoją krtań i bije o twój mózg, rozsadza niemal go – Nie zawitałem w te strony przypadkiem, tutaj przyszedłem i stąd rozrastałem. A teraz ona stoi kością w gardle, kością na śniegu, którym studzę krtań – Lecz ja nie po to. Wróciłem po dźwięki, z dźwięków powstałem, w dźwięki się obrócę, będę jak moi, co przeszli i przyjdą, czy to skrzypieniem śniegu, czy dzwoneczkiem. Dzwoneczek: Ciemność doskwiera. Kiedyś było lepiej. Chodził starzec z brodą i rozbudzał jasne, a gdy świt przychodził machał metalicznie. Ciemno i zimno. Czuł, że nim telepie, była granica i on do niej doszedł. Czuł jak mu dzwonią, wiedział, że tak będzie.

85


Dzwon: On nam wyznaczył, ponad nas się uniósł i znów uderzył o ziemię. Nie było łatwo, nie było jasno, gdy idziemy, gdyśmy. I w jego rytmie nasze kołysanie, choć nie sądziłem wtedy, dziś inaczej: zostało parę słów, które zgubiły zdanie. I napisano: Pan rzekł: Będziesz jak świst, jak gwizd, jak stuk, lecz ciebie nie będzie, bo mną cię uczynię. Dotąd te słowa wciąż powstają we mnie; ty mnie stworzyłeś i dzięki mnie jesteś. Rzekł Pan: Sługą twoim ten, kto twoim panem. Stukot: A twoje kroki takie duszne wrastały w poduszkę, rosły nade mną i nagle ciemność, nagłe spojrzenie, czyje? nie wiem. Bo kto to byłem ja i kto to byłaś ty? A może było tak, że my – bezpańskie psy, gryzące kości?

86


Patrz, masz stolicę. Czemu cała w śniegu, z krtanią na wierzchu i nie może śpiewać? Stary, krainę wypłukano z dźwięków, raz mróz ją ścina, potem znów roztopy, gardła wąwozów krztuszą się i dławią, a my wraz z nimi – Gong: Pamiętasz jeszcze: siódma, park (deszczem znaczony), przerwano, zawołano na obiad, nigdy nie dokończony? I przyszła chwila. Raz strach, a raz czekał. Słyszał, że jego ciało – dźwięki, słyszał. Czuł ciemno, zimno. Czuł, brakuje czegoś. Zdążył zrozumieć, że o niego chodzi. Więcej nie było. Był stukot, skrzypienie. To było mało. Nic więcej nie było. 2 VIII 2011 r.


88


89


Eryk Maciejowski Urodzony w roku 1989 w Lublinie, gdzie mieszka i kończy studia filozoficzne na UMCS. Witkacolog, rowerzysta i prozaik-amator. Podobno humanista, cokolwiek to słowo oznacza.

90


W deszczu Zaczęło lać we wczesnych godzinach porannych w poniedziałek i padało już drugi dzień bez przerwy. Intensywne ulewy przeplatały się z delikatnymi mżawkami, deszcz jednak nie ustępował ani na minutę. Najchętniej przeczekałbym ten czas w domu, ale plany pokrzyżował mi Juliusz, który, dzwoniąc wczesnym popołudniem, położył kres marzeniom o całodniowym leżeniu na kanapie i wpatrywaniu się w telewizor. – Halo? Słuchaj, masz czas wieczorem? – Nie wiem, a co? – spytałem, w nadziei, że nie będę musiał wychodzić. – Mam sprawę, znaczy problem – przerwał na chwilę. – Właściwie to jedno i drugie. Nie miałem ochoty nigdzie iść, tym bardziej, że nienawidzę deszczu i niedawno wziąłem urlop, chcąc odpocząć od roboty. Jednak po głosie poznałem, że Juliusz jest czymś wyraźnie zaniepokojony. Pomyślałem, że coś musiało się stać, więc uznałem, że sprawa jest pilna. Zgodziłem się. – Jasne, nie ma sprawy. – To się umówmy, no nie wiem gdzie, w Zegarze, może być? – Aha. O której? Dziewiętnasta? – Wolałbym później, jak będzie mniej ludzi. Może dwudziesta druga? Późno, ale skoro nalegał, to nie miałem wyboru, zwłaszcza, że zgodziłem się na spotkanie. – Dobra, jasne – powiedziałem i pomyślałem jednocześnie, że właściwie dwudziesta druga jest lepszą godziną od dziewiętnastej; może do tej pory przestanie padać. – To na razie – pożegnał się i rozłączył. Zostałem sam, wpatrując się w słuchawkę. Głos Juliusza zdradzał niepokój. „Problem” – jaki problem? Z tego co wiedziałem, to obecnie Juliuszowi wiodło się dobrze. 91


Znaliśmy się jak łyse konie, aż od przedszkola, ale ostatnimi czasy spotykaliśmy się niezbyt często. Jeżeli coś się stało, to musiało być coś poważnego. Wieczorem przemogłem swój wrodzony wstręt do deszczu i, wyciągnąwszy z szafy płaszcz przeciwdeszczowy, ruszyłem w stronę knajpy. Droga dłużyła się, a woda nieprzerwanie lała się strumieniami z nieba. Szerokie rzeki płynęły ulicami, a ich nurt porywał samochody; ogromne kałuże, głębokie jak jeziora, zdradziecko czyhały na przechodniów, by wciągnąć ich w swoje głębiny. Do tego zimny wiatr siekał mnie po twarzy, gdy przedzierałem się przez ciemną, zimną, listopadową noc w stronę umówionego lokalu. W porywistym wietrze nie mogłem nawet zapalić papierosa, a jak już udało mi się z trudem utrzymać płomień i rozżarzyć tytoń, to woda jak na złość rozmoczyła bibułkę i uniemożliwiła palenie. Na miejsce dotarłem kilka minut przed czasem. Knajpa leżała w pozbawionej uroków dzielnicy, pełnej ciemnych uliczek i starych kamienic, nie była to jednak taka mordownia, jak kilka innych w sąsiedztwie. Właściciel nie chciał, aby lokal zamienił się w melinę, więc dbał o czystość i wystrój, puszczał starą muzykę i stale poszerzał menu. Przede wszystkim jednak ustalił ceny alkoholu ponad poziomem wyznaczonym przez pobliskie bary. Póki co osiągał zadowalające efekty i, o dziwo, byli ludzie, którzy chcieli wejść w mało zachęcające peryferyjne okolice Śródmieścia, by napić się kawy bądź czeskiego piwa i posłuchać płyt Sinatry, Nohavicy, czy starego jazzu. Jak wynikało z moich obserwacji, była to głównie „alternatywna” studencka młodzież, szukająca nowych wrażeń, i różni dziwni osobnicy z kręgów artystycznych. Od czasu do czasu pojawiał się nawet miejscowy element, pragnący posiedzieć w knajpie o nieco wyższym standardzie niż te odwiedzane zazwyczaj, ale nie słyszałem nigdy, by w Zegarze miały miejsce jakieś nieprzyjemne ekscesy. Stanąłem przed masywnymi żelaznymi drzwiami, ponad którymi kołysał się 92


na wietrze szyld z gotyckim napisem Pod Starym Zegarem. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Juliusz był już wewnątrz. Siedział w ciemnym kącie przy okrągłym stoliku, nad sobą mając plakat z Milesem Davisem, a przed sobą, opróżniony w jednej trzeciej, kufel z piwem. Poza nim sala świeciła pustkami; nawet barman wyszedł gdzieś na zaplecze, zostawiając lokal samemu sobie. Z głośników sączył się powoli jakiś smętny jazz z innej epoki, nadając Zegarowi nieco filmowej atmosfery. Przysiadłem się do Juliusza i podaliśmy sobie ręce. Nie wyglądał najlepiej, był jakiś blady i roztrzęsiony, zupełnie jakby się czymś bardzo denerwował. – Jak tam? – spytałem, częstując go papierosem. – W porządku, słucham muzyki – odpowiedział, wpatrując się w sufit. – Szef puścił dziś dobrą składankę Bakera. Zapaliliśmy. Juliusz zaciągnął się głęboko i długo trzymał dym, zanim wypuścił pod sufit majestatyczny, siwy kłąb. Ręka mu się trzęsła jak u starego alkoholika. Chociaż głos miał opanowany, czułem, że zachowanie wystudiowanego spokoju kosztowało go sporo wysiłku. – Baker? – Chet Baker – przywołał mi nazwisko jazzmana. – Nigdy nie zdołałem go zobaczyć, bo wyskoczył przez okno kilka dni przed koncertem w Polsce. Chciałem jechać na ten koncert. Cholerna szkoda, było blisko. – Szkoda. – To dawno było. W osiemdziesiątym ósmym chyba, nie pamiętam. Tak, chyba wtedy. Lubię Bakera. Wprawdzie był cholernym ćpunem i zabił się kilka dni przed tym, jak mogłem go w końcu zobaczyć, ale miał dobry głos. Przyjemny. Trębaczy znam lepszych, ale instrumentalistą też był niczego sobie. – Tak bywa w życiu – podsumowałem, zastanawiając się, do czego Juliusz może zmierzać. – Jego muzyka ma w sobie coś. Jest taka spokojna i chłodna. 93


Zapadła cisza. Poszedłem po piwo, gdyż barman akurat wyszedł z zaplecza, zapewne po to, by zobaczyć, kto dołączył do jedynego gościa. Wróciłem do stolika z pełnym kuflem. – No to w czym problem, co się stało? – spytałem, siadając. – Właściwie nic – stwierdził i umilkł. – Nic? – No, nic. Tylko wiesz, tak jakby jednak coś. To nie pasowało do Juliusza. Zbyt wiele było gry w tym, jak mówił, a ja znałem go na tyle, żeby wiedzieć, kiedy kręci. Doszedłem do wniosku, że trzeba chłopaka trochę pociągnąć za język. – Coś kręcisz. Jakaś panienka ci w oko wpadła? – Co? – zdziwił się, otwierając szeroko oczy. – A, nie. Nie. Tak by było nawet znacznie lepiej. – No to w czym rzecz? W robocie coś nie gra? Wygrałeś milion na loterii? Może coś osobistego, nie wiem, kot ci umarł? – Nie, nie – machnął ręką i wskazał palcem sufit. – Ooo, słyszysz ten numer? – spytał. – No słyszę. To dalej Chet? – Cały czas Chet. Mmm – pstryknął kilka razy palcami przypominając sobie tytuł. – I Fall In Love Too Easily, o. Taki jest tytuł. Lubię ten kawałek. Przez chwilę byłem pewien, że domyśliłem się, o co chodzi Juliuszowi. – Czyli jednak panienka, mia... – Nie – przerwał mi w pół słowa. – Przecież mówiłem, że nie – dodał, a w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. – Więc... – Po prostu słuchaj – zarządził stanowczo, a ja umilkłem. Siedzieliśmy w milczeniu, wsłuchując się w solo na trąbce, a potem w rozmarzony i czysty głos nieżyjącego już cholernego ćpuna, który wyskoczył przez okno kilka dni przed koncertem w Polsce. Odbierałem muzykę jako chłodną, senną, niemal pozbawioną emocji, a jednak 94


było w niej to „coś”, o czym wspominał Juliusz. Słuchając jej można było odlecieć gdzieś bardzo daleko, w inny czas i inne miejsce. Chet snuł nieco melancholijne solówki, masywny bas pełznął powoli, a gdzieś z tyłu skradała się nieśmiało perkusja. Od czasu do czasu w tle pojawiały się nieco jaśniejsze, żywsze dźwięki pianina, nadające muzyce pewnej dyskretnej witalności. – Niezłe – powiedziałem. – Niezłe – przytaknął mi Juliusz i poczęstował mnie papierosem z mojej paczki. – Zaraz pogadamy, słuchaj dalej. Nie powiedziałem nic, on tymczasem również sięgnął po papierosa. Zapaliliśmy. Zagłębienie się w pozaczasowy świat jazzu nie pomogło mi w rozwiązaniu zagadki Juliusza i po przesłuchaniu kolejnego numeru nie byłem ani trochę bliżej dowiedzenia się, z jakiej przyczyny chciał się ze mną zobaczyć. Powiedział jednak, że pogadamy, czekałem więc cierpliwie, paląc w spokoju i pijąc piwo. Widząc, iż Juliusz pije stosunkowo szybko, pomyślałem, że język rozwiąże mu się pewnie prędzej niż później. – Sądzisz, że ktoś nas słyszy? – spytał wreszcie Juliusz. – Może barman, ale on jest teraz na zapleczu. – Ciekawe, co tam robi. Wzruszyłem ramionami. – Czy to ważne? Nie słyszy nas, nie mówimy głośno. – To dobrze. I umilkł. Obserwowałem go, próbując dociec, do czego zmierza. – Słuchaj. – zaczął nagle Juliusz, a ja zamieniłem się czym prędzej w słuch – Potrzebuję wyjechać z miasta, jak najszybciej i tak, żeby nikt tego nie widział i nie wiedział. Cholera, mam nadzieję, że tu nie ma podsłuchów. To były wreszcie jakieś konkrety. Przyznam, że mocno mnie zaniepokoiły, jednak starałem się po sobie niczego nie pokazać. – A co ja mam z tym wspólnego? – spytałem ostrożnie. 95


– Jesteś jedyną osobą, którą znam, której ufam i która może mnie wywieźć z miasta. Jutro, pojutrze. Pojedziemy do stolicy i tam już sobie poradzę sam. – W co ty się wpakowałeś? To jest niby nic, że chcesz z miasta uciekać? – Oj tam, uciekać. – skrzywił się Juliusz – Chodzi raczej o zmianę klimatu. Chcę... to znaczy... Cholera. – wydusił bezsilnie. Umilkł. Podałem mu kolejnego papierosa, żeby się odblokował. – Masz. – powiedziałem, podsuwając płonącą zapałkę. – I mów, o co chodzi, jak nie powiesz, to nie ma mowy o żadnej pomocy. – Co słyszałeś, gdy słuchaliśmy Cheta? Pytanie wytrąciło mnie całkiem z rytmu. Zgłupiałem. – Co...? Muzykę, no i tyle. – Po chwili namysłu dodałem: – Jeszcze szum deszczu. – Widzisz. – powiedział Juliusz. – Właśnie o to chodzi. Nic nie słyszałeś. A tu powinno być głośno. Tu powinni być ludzie. Powinni pić, tłoczyć się i głośno rozmawiać. Jest dwudziesta druga i o tej porze zawsze są tu ludzie, niezależnie od dnia. A nie ma nikogo poza nami, a barman zniknął w zapleczu. A wiesz czemu zniknął? Żebyśmy my mogli zwyczajnie porozmawiać. Odjęło mi mowę. Po prostu mnie zamurowało. – Stary, widziałeś jak jest na dworze? – zacząłem. – Ulewa od wczoraj topi miasto. Wszyscy siedzą w domach, nikt nie wychodzi nawet na krok, jeśli naprawdę nie musi, nawet najgorsi menele. To dlatego tu nikogo nie ma. Poza tym, sam chciałeś spotkać się później, jak będzie mniej ludzi, więc o co ci w końcu chodzi? Juliusz wpatrywał się we mnie, a spojrzenie miał dziwnie puste. Po chwili przetarł dłonią oczy. – Znowu. – Co „znowu”? – To skomplikowane. Trochę. To znaczy... Posłuchaj, 96


moja prośba jest taka. Pojutrze się spotkamy, gdzieś na mieście w jakimś miejscu, gdzie jest mało ludzi. Pojutrze, bo muszę załatwić jeszcze kilka rzeczy i nie wyrobię się do jutra. Zajedziesz samochodem, w jakiś zaułek, ja wskoczę do bagażnika i wyjedziemy z miasta, ok? Pod miastem wysiądę z bagażnika i przesiądę się do środka, no bo nie wytrzymam tam całego dnia drogi do stolicy, prawda? W trasie nie będę się musiał przecież martwić, że ktoś mnie zobaczy. – Nie no, dobra, OK, tylko po co taka konspiracja? O co chodzi? Juliusz spojrzał w lewo, potem w prawo, upewniając się, że barman ciągle jest na zapleczu. Nachylił się do mnie i powiedział szeptem: – Jestem obserwowany. O ile dotychczasowy przebieg naszej rozmowy zwyczajnie mnie niepokoił, to teraz zupełnie przestała mi się ona podobać. – Niby przez kogo? Juliusz, co tu się dzieje? – spytałem, również ściszając głos. Juliusz pokiwał powoli głową, wpatrując mi się uważnie w oczy. – Już od dawna mnie obserwują, zauważyłem to dobrych kilka miesięcy temu. Chodzą za mną na ulicach, bez przerwy ci sami ludzie. Wychodzę z domu i widzę człowieka, czytającego gazetę na przystanku. Gdy myśli, że nie widzę, spogląda na mnie. Potem jadę autobusem i on jedzie ze mną. Jak wychodzę w centrum i idę przez miasto, widzę tego człowieka koło siebie, jest jak cień. Potem znika i pojawia się z powrotem wieczorem, w innym stroju, ale to wciąż ten sam człowiek. Na początku widziałem jednego, ale ich jest znacznie więcej. Coraz łatwiej mi ich wyłapać, są ich dziesiątki, coraz więcej i więcej. Prawie się nie kryją, myślę, że zależy im na tym, żebym ich widział. – mówił cicho i coraz szybciej, nerwowo, a wystudiowany spokój zniknął z jego głosu. 97


– A... – zacząłem, ale Juliusz to zignorował i mówił dalej; jeszcze szybciej i jeszcze ciszej. – Z początku myślałem, że mi się wydaje, ale w końcu stwierdziłem, że to nie są przywidzenia, oni naprawdę za mną chodzą. Różnie się ubierają, spotykam ich w rożnych miejscach, ale to są te same twarze, ci sami ludzie. W ogóle odkryłem, że mnóstwo znanych mi ludzi jest w to zamieszana. W pracy co najmniej trzy osoby mnie obserwują, a może i więcej, nie wiem. Raz w toalecie usłyszałem, jak ktoś w kabinie obok składa na mnie raport przez komórkę, rozumiesz? Na mnie. „Tak, przyszedł dzisiaj o czasie, dobrze się sprawuje, chociaż wydaje się zmęczony. Będę miał go na oku, proszę się nie martwić”. Tak mówił. To był gość, z którym pracuję w jednym pokoju, rozumiesz? To znaczy, to chyba nie jest on, tylko raczej ktoś przebrany za niego, tak myślę. A może nie, sam nie wiem, ale na pewno ma mnie na oku przez cały czas. Myślę, że to jakaś cała zorganizowana siatka. Mają wtyki wszędzie, nawet w mojej własnej rodzinie. Ostatnio podejrzewam, że nawet moja matka może być w to zamieszana. Za często do mnie dzwoni i zadaje dziwne pytania. Pyta co robię w pracy i gdzie idę wieczorem. Nigdy jej to nie interesowało, rozumiesz? Nigdy. Myślę, że przekazuje im informacje, żeby wiedzieli gdzie wysłać agentów, żeby mnie śledzili. Skończył; miał w oczach najprawdziwsze przerażenie, a ja nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Podałem Juliuszowi kolejnego papierosa. Zapaliliśmy. Nikotyna pomogła mi zebrać myśli. – Słuchaj. Mam wrażenie, że... – Nie! – przerwał ostro. – Nic mi się, kurwa, nie wydaje. Myślisz, że nie brałem tego pod uwagę? Pewnie, że brałem. I co z tego? No, co z tego? Lekarz zapisze mi haloperidol, albo inne gówno i będę spokojny jak warzywko, tylko co z tego, przecież oni nie znikną od tego, że jestem spokojny i ich olewam. Może im mam leki dać, tym wszystkim na ulicach? Gówno! Nie tędy droga, nie tędy! 98


Nie wiedziałem, jak do tego odpowiednio podejść, a widziałem, że mocno się zdenerwował. Zaciągnąłem się dymem, zastanawiając się jak dotrzeć do Juliusza, żeby jednocześnie nie wziął mnie za jakiegoś komiksowego spiskowca. , – Juliusz, posłuchaj i spróbuj pomyśleć racjonalnie... – Ja myślę racjonalnie, to świat nie jest racjonalny. – wtrącił Juliusz. – Na jaką cholerę ktokolwiek miałby cię obserwować? Przecież to się wszystko kupy nie trzyma. Nie jesteś nikim znaczącym, pracujesz w jakiejś niewielkiej prywatnej firmie, nie robisz niczego, co mogłoby komukolwiek zaszkodzić, więc jaki jest sens, żebyś był obserwowany przez dziesiątki osób, w dodatku w zupełnie niewiadomym celu? – Setki osób. – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Setki osób. – przytaknąłem. – To musiałaby być kontrolowana akcja na wielką skalę, wiesz jak ciężko takie coś zorganizować? Po co by to miało być? Juliusz spoglądał na mnie badawczo, paląc pospiesznie swojego papierosa. – Muszą mieć w tym jakiś cel. – powiedział, nieco spokojniej. – Też się nad tym zastanawiałem. Jestem dla nich ważny. Chcą czegoś ode mnie, przecież nawet wiem czego. Gdyby tylko obserwowali, to nie byłoby jeszcze takie straszne. Dostawałem już głuche telefony po nocach. Niedawno znalazłem podsłuchy w domu. Takie małe mikrofoniki, poupychane pod krzesłami, rozsypujące się w proch gdy próbowałem je odczepić. Boże, dostawałem anonimowe listy z pogróżkami. Marek, do cholery, to się dzieje naprawdę! – ostatnie słowa zaakcentował uderzając dłonią w stół. – Z jakimi pogróżkami? – Że wiedzą co robię, obserwują każdy mój krok i w swoim czasie wyciągną konsekwencje. Bo oni wiedzą. – Co wiedzą? – Oni wiedzą, co ja robię po godzinach. – Obłęd 99


w oczach Juliusza przybrał na sile. – Och. – A co ty robisz po godzinach? – spytałem, ściągając brwi. – A... nieważne. Wiesz... – No nie wiem. – wpadłem mu w słowo. – Skąd mam wiedzieć? Juliusz podrapał się po brodzie. – Wiesz dlaczego akurat z tobą chciałem o tym pogadać? – spytał, powoli dobierając słowa. – Czemu? – Bo ze wszystkich otaczających mnie osób tylko ty mnie nie obserwujesz, albo w każdym razie... no. Dawno się nie widzieliśmy, ostatnio więcej gadaliśmy zanim jeszcze to wszystko się zaczęło, więc myślę, że jesteś czysty. Poza tym, znamy się od dawna i wiem, że byś mnie nie wsypał nikomu. Dlatego chcę, żebyś pomógł mi uciec z miasta. Jak najszybciej. – Juliusz, posłuchaj, co mówisz. To są jakieś piramidalne bzdury. Kto cię obserwuje? Po co? No po co, weź pomyśl trzeźwo przez chwilę. – Ty nie wiesz. – Czego niby nie wiem? – Bo ty nie wiesz, że ja byłem kiedyś zaangażowany w tajny program wojskowy – wyszeptał tak cicho, że ledwo go słyszałem. – Nie mogę o tym nikomu mówić, to jest najwyższy stopień tajności i nie mogę, rozumiesz, nie mogę ci zdradzić nic więcej. – dodał i spuścił głowę. Odjęło mi mowę, a przecież, po tym, co już usłyszałem, mogłem się spodziewać podobnych rewelacji. – No chyba cię... – To było dawno temu – wpadł mi w słowo Juliusz – bardzo się im przysłużyłem, ale klauzula tajności robi swoje, rozumiesz. Ten program oficjalnie nie istnieje, wie o nim może ze trzydzieści osób na całym świecie, a ci co mnie obserwują, to tylko cyngle. To było tak dawno, zupełnie zapomniałem prawie o wszystkim, ale musieli mnie mieć na oku cały czas. Ja po godzinach piszę, lubię 100


pisać, zawsze lubiłem. Wiesz o tym. Wiedziałem, chociaż Juliusz nie był człowiekiem, który chętnie dzieli się swoją twórczością. – Aha. No i co? – Zacząłem pisać tekst, w którym opisałem pewne detale programu. Pozmieniałem dużo, ale zrobiłem błąd, bo nie schowałem tego dość głęboko. Jak ostatnio sięgałem do rękopisu, to widziałem, że ktoś w nim grzebał. Ktoś musiał się włamać do domu i wszystko przeczytać. I potem wszystko się zaczęło. Stary... – w oczach miał łzy – jestem w tak głębokiej dupie, że sobie nawet nie wyobrażasz. To nie są żarty, oni mnie wyślą prosto na dno rzeki, w plastikowym worku. Mam jeszcze czas, wiem że chcą mnie najpierw przestraszyć, ale to nie potrwa już długo. Sam nie dam rady stąd po cichu uciec, musisz mi pomóc. – powiedział, błagalnie wpatrując się we mnie. Byłem przerażony. Juliusza trzeba było jakoś uspokoić, tylko jak? – Juliusz, słuchaj. Moim zdaniem, przesadzasz. Może naprawdę powinieneś wybrać się do... – Nic nie przesadzam! – wysyczał, a łzy płynęły mu po policzkach. – Dostawałem listy. Głuche telefony. I wiem, rozumiesz, wiem w czym brałem udział wiele lat temu. I wiem, co będzie dalej. Musze stąd jak najszybciej uciec. Do stolicy. I stamtąd samolotem poza granice kraju, nie wiem jeszcze jak to wszystko zorganizuję, ale muszę to zrobić jak najszybciej, rozumiesz, jak najszybciej. Jak. Naj. Szyb. Ciej. – wycedził przez zaciśnięte zęby. Nie wiedziałem, co robić, a do głowy przyszło mi tylko jedno rozwiązanie: – Dobra. Niech będzie. Pojutrze. – No. Wreszcie zacząłeś myśleć logicznie. – rzekł Juliusz spokojnie i nieco się rozluźnił. To było najlepsze wyjście. Nagle poczułem potrójną wibrację w kieszeni, niechybny znak, że dostałem wiadomość. – Sorry, S.M.S. – powiedziałem Juliuszowi i sięgnąłem 101


po telefon. Juliusz spoglądał na mnie badawczo. Przeczytałem. Potem przeczytałem jeszcze raz i zacząłem się modlić w duchu o to, czy nie zbladłem za bardzo. – Kto to? – Anka. – powiedziałem. – Nic ważnego. – Na pewno? – Tak, na pewno. – schowałem telefon do kieszeni. – Później odpiszę. Dobra. Zrobimy tak. – Aha? – Spotkamy się pojutrze. Pójdziesz z samego rana na spacer pod las, niedaleko masz, nikt cię nie zauważy jak wcześnie będzie. – Chyba nie powinien. – przyznał Juliusz – A jeśli zauważy... Zignorowałem jego słowa. – Pójdziesz w okolice tego miejsca gdzie polna droga dociera do torów. Tam, gdzie ludzie robią ogniska. – Aha, wiem gdzie. – No właśnie. W tej okolicy będziesz widział, jeśli ktoś będzie za tobą szedł, no nie da się nie zauważyć. Ja będę tam przy tej bocznej dróżce. Załadujesz się do samochodu i odjedziemy. O piątej rano. – W porządku. Nie będę nic ze sobą brał, a do pojutrza zdołam sobie wszystko pozałatwiać. – To jesteśmy umówieni. – Dzięki wielkie, serio, ratujesz mi życie. Dopiłem piwo, teraz już odprężony. – Pójdę jeszcze do kibla i będę spadał powoli, muszę się z samego rana jutro z Anką zobaczyć. – Ja też pójdę, jestem zmęczony. – Zaraz wracam i lecimy. Poszedłem do toalety. Tam jeszcze raz przeczytałem otrzymaną wiadomość, po czym, zgodnie z instrukcją, wykasowałem ją z telefonu. Podważyłem pokrywę spłuczki i zajrzałem do środka. Wyciągnąłem z wnętrza „przesyłkę” od barmana, wyczyściłem do sucha papierem toaletowym, 102


sprawdziłem, czy działa i schowałem do kieszeni. Spuściłem wodę. Przejrzałem się uważnie w lustrze, przeczesałem palcami włosy. Odetchnąłem głęboko i wyszedłem. – Możemy iść. – powiedziałem Juliuszowi. – Ja już jestem gotowy. Założyłem kurtkę, zapiąłem się, schowałem papierosy do kieszeni. Zaraz jednak je wyjąłem, wyciągnąłem sobie papierosa i zapaliłem, na uspokojenie przed najbliższymi minutami. Juliusza też poczęstowałem, niech sobie chłopak jeszcze zapali. Przełożyłem paczkę do drugiej kieszeni, żeby później nie mieć problemów z wyciąganiem z kieszeni wielkiego sprężynowego noża zabranego z toalety. Musiałem przyznać barmanowi rację – w ulewie nie będzie żadnych świadków. W okolicy jest cała masa wąskich ciemnych uliczek, bram czy podwórek, w sam raz do poderżnięcia komuś gardła. Nikt niczego nie zauważy, woda zmyje krew i wszystkie ślady, ciało wrzucę do kontenera na śmieci i będzie po wszystkim. Szkoda tylko, że padło na mnie, w końcu miałem urlop, który wziąłem specjalnie po to, żeby odpocząć od tej cholernej roboty. Pewnie nawet premii nie dostanę. Jakby nie mogli sprawy załatwić wcześniej, tylko musieli go straszyć i straszyć, a potem, ot tak, zmieniają zdanie i chcą go usunąć. To po co miała być ta szopka z przekonywaniem, że wszystko gra i że ma tylko urojenia? Cholerna partanina, no, ale ja nie jestem od gadania, tylko od wypełniania rozkazów, a z rozkazami się, niestety, nie dyskutuje. Wyszliśmy z baru, najpierw Juliusz, a za nim ja, zaciskając w kieszeni dłoń na rękojeści noża. Wyszliśmy prosto w noc i padający bez końca deszcz. Lublin, luty 2011


104


105


Aleksandra Pawlik Urodzona w 1988. Studiuje filologię polską. Główne zainteresowania to krytyka feministyczna i kategoria cielesności w poezji współczesnej.

106


„Tak dotknięta / już nie wyrazi nic”. Kategoria przejścia w poezji Małgorzaty Urszuli Benki Przejście może odbywać się łagodnie, niezauważalnie, w granicach tego, co dopuszczalne i powszechnie aprobowane. Ale co, jeśli wiąże się z przekroczeniem zakazu, przebiega szturmem i nosi znamiona gwałtu? Niewiele jest polskich poetek potrafiących pisać o sprawach tak ważnych, jak i trudnych, z brutalną szczerością, która jednak nie przekraczałaby granicy pretensjonalności. Jedną z nich jest Urszula Małgorzata Benka. Bohaterki jej utworów, zapadając w ciemność swojej duszy, pragną znaleźć schronienie w mroku. Jednak najczęściej spotyka je rozczarowanie. Zamiast poczucia bezpieczeństwa odnajdują tam groźną otchłań. Dramat, który się tu rozgrywa, polega właśnie na tym, że prócz swego wnętrza, nie posiadają niczego tak bardzo pewnego i własnego1. Dokonując przejścia, opuszczają to, co znane, i kierują się ku temu, co obce, ale ciągle znajdujące się wewnątrz ich samych. Szczególny na tle całej twórczości Benki jest tom Perwersyjne dziewczynki. Jedna z bohaterek – Anabel – na skutek gwałtu, dokonanego przez własnego ojca, zmienia się, dorasta i odkrywa swoją seksualność. Ale jest to odkrycie druzgocące, bolesne. Bohaterka przechodzi z dziecięctwa w gorzką dorosłość naznaczoną zbrodnią, krwawym śladem. W wierszu Podwójny topór Benka pisała:

1

Zob. J. Styczeń, Hades i Persefona, „Kwartalnik Artystyczny” 1995, nr 4, s. 155.

Ten obraz zaczynał się przebudzeniem: ze śniegu wstała naga dziewczynka i uważnie spojrzała w dal, gdzie one stały, wszystkie trzy, z dłońmi przy skroniach, każda świeżo zgwałcona przez ojca, i każdej w ustach kamień się kręcił jak żarna, niebieskim ciałem gniótł ich słowa

107


2

na znak, że tak dotknięta już nie wyrazi nic2.

Kazirodczy dotyk pozostawia ślad, plami. Taka rana zawsze jest skażona, nie zabliźnia się, a jątrzy i ropieje. Ślad wskazuje na ból i każe wciąż wracać do przeszłości, do zdarzenia, które, mimo że jest odległe, każdego dnia zdaje się odżywać na nowo z tą samą siłą3. Jednakże sam akt przejścia z tego, co czyste, do tego, co już skalane, nie został wypowiedziany. Można tu odnaleźć jedynie lakoniczny opis zawarty w kolejnym utworze Pod pręgierzem:

Fragmenty utworów pochodzą z wydania: M. U. Benka, Perwersyjne dziewczynki, Warszawa 1984.

3

Zob. B. Skarga, Ślad i obecność, Warszawa 2002, s. 87-92.

pełna pamięci o pewnej nocy spędzonej razem z ojcem, który wtedy, opadając z sił, użył toporzyska topora [...] zostawił znamiona plugawe w jej łonie: błoto krwi i jedną jej skamieniałą kroplę, czerwony kamień.

Tak traumatyczne przejście sprawia, że sam moment, w którym dokonuje się gwałt, jest poza konkretnym czasem, to „pewna noc”. Realizuje się pomiędzy tym, co niewinne i już zhańbione. Akt wprawdzie odcisnął krwawe piętno, jednak utrwalony, został pominięty milczeniem. Człowiek żyje w świecie rozpiętym między zakazem a transgresją. Zakaz jednocześnie odrzuca i wabi, przyciąga oraz wzbudza fascynację. Być może dzieje się tak, ponieważ każda egzystencja sytuuje się pomiędzy profanum i sacrum. O ile profanum stanowi przestrzeń zakazu, o tyle sacrum przywołuje to, co boskie, święte i odsłania bezkresną transgresję. Z jednej strony wydaje się, że jeżeli nagle odebrałoby się człowiekowi szansę transgresji, to otworzyłaby się przed nim perspektywa profanacji. Ale z drugiej strony, kiedy tracimy wierę w zakaz, przestaje on funkcjonować, traci swoją moc, transgresja nie ma 108


4

miejsca, staje się nieosiągalna. Jednakże sama jej świadomość nadal istnieje, chociażby w tym, co wynaturzone i zwyrodniałe. Takie poczucie bierze się z niejasnego przekonania o ciągłości ludzkiego życia. Jeżeli nieciągłość odbiera możliwość istnienia, to jedynie bezmyślny gwałt obalający ustalony porządek, utrzymuje ciągłość. Samo kazirodztwo jest czymś jeszcze bardziej plugawym od gwałtu, mimo że zawsze się w niego wpisuje4. Chociaż każdy ma świadomość powszechnego „zakazu seksualnego”, to jednak jeszcze nikt nie zdołał go precyzyjnie zdefiniować5. Inaczej jest z zakazem kazirodztwa, który jest jednoznaczny, surowy i niepodważalny6. Nie tylko prawo, dotyczące kazirodztwa, chroni przed gwałtem nad ustanowionym wcześniej ładem, ale również, jak zaznaczał Claude Lévi-Strauss: „[jest] zasadnym krokiem, dzięki któremu, przez który i w którym nastąpiło przejście od Natury do Kultury”7. Zatem ścisły zakaz łączy się również z przejściem – spektakularnym, ponieważ polegającym na wniesieniu w świat zwierzęcy pierwiastka ludzkiego, który jest objawiony w postawie przeciwstawnej bestialskiej zachłanności8. W kolejnym wierszu z tomu Perwersyjne dziewczynki Benka pisze:

Zob. G. Bataille, Erotyzm, Gdańsk 1999, s. 44, 66, 137, 141.

5

Zakaz seksualny” jest zapisany np. w Biblii – „Nie cudzołóż”, jednak obejmuje on bardzo szeroką perspektywę.

6

Zob. tamże..

7

Claude Lévi-Strauss, Structures Elémentaires de la Parenté, Paris 1949, s. 30.

a kat był przesądny i znaki dane z góry przyjmował jak rozkaz pokornie, i kat w potędze nie-kochania

8

Zob. G. Batail-

le, dz. cyt., s. 196, 215.

wziął topór. A potem nie widziano już jego […].

„Topór” w przywołanym tomie zawsze konotuje gwałt. Nie tylko ten łączony ze sferą seksualną, ale również ze śmiercią, ponieważ każda śmierć jest gwałtem dokonywanym na życiu. Samobójstwo kata nie dziwi, biorąc pod uwagę, że było konsekwencją tak haniebnego czy109


nu. Przejście między plugawą namiętnością naznaczoną kazirodztwem, a śmiercią zawsze opiera się na tym, co budzi odrazę, wstręt i obrzydzenie. I jedno i drugie jest ze sobą blisko spokrewnione przez zakaz („Nie cudzołóż”, „Nie zabijaj”) oraz lepkie zagrożenie wyrażane w zgniliźnie9. Zgniliźnie, która „streszcza w sobie świat, z którego wyszliśmy, i do którego powrócimy; w tym wyobrażeniu zgroza i hańba łączą się zarówno z [grzeszną namiętnością] i śmiercią”10. Dlatego koło zatoczyło się i ten, który naznaczył zgnilizną ciało córki, został również wchłonięty w tę samą plugawą zgniliznę śmierci. Przejście w poezji Urszuli Benki to jedna z głównych kategorii organizujących teksty, które znalazły się w tomie Perwersyjne dziewczynki. Najczęściej prowadzi ono ku zatraceniu w mrocznej i przerażającej otchłani cierpienia. W tym kontekście przekroczenie progu niewinności i odkrycie własnej kobiecości nie tylko jest jednoznaczne z bólem i wstydem, ale staje się również synonimem klęski wpisanej w płeć.

9

Tamże, s. 46, 62.

10

Tamże, s. 62.

110



112


113


Małgorzata Peroń Urodzona w 1983. Absolwentka filologii polskiej i Historii Sztuki KUL, asystentka w Katedrze Krytyki Literackiej KUL, pisze doktorat o twórczości ks. Janusza st. Pasierba.

114


1

„Niebieska dal” – obrazy innego życia (Jarosław Iwaszkiewicz) 1. Przejście – z rzeczywistości pozoru, kiedy „widzimy tylko cienie” do prawdy, przedarcie się przez „zasłonę wszelkich śmierci złudzeń” do „światła” i wejście w „innych spraw wymiary” w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza może zaskakiwać. Pisarz bowiem, jak określił go Andrzej Zawada – ciągle pokutuje w „polskim czyśćcu” jako pisarz socrealistyczny, będący na usługach władzy i czerpiący z tego liczne profity. Momenty twórczości, w których „przebłyska światło wiekuiste” wydają się zatem nieuprawnione. Zwłaszcza, gdy przypomnimy deklaracje samego pisarza („podświadomy materialista pierwszej wody”), spełniające wykładnię ówczesnej władzy opowiadanie: Dziewczyna i gołębie czy fakty z biografii pisarza: prośba o pochowanie w mundurze górniczym – prezencie od Edwarda Gierka1. Czytelnik skupiony jednak na twórczości, a nie na biografii Iwaszkiewicza, dostrzeże niezwykle mocne pragnienie uchwycenia tego, co kryje się „za zasłoną” świata. Liczne pytania i wątpliwości związane są z niezgodą na jednostronne rozumienie rzeczywistości. Wszystko, co jest, a przede wszystkim, co związane pięknem – poezja, muzyka, malarstwo, w egzystencjalnym programie Iwaszkiewicza, stanowią przejście do „innego wymiaru”. Sztuka jawi się jako pomost pomiędzy życiem a wiecznością. To paradoks – z jednej bowiem strony należy do świata materialnego, zmysłowego, z drugiej odsłania przed bohaterami opowiadań autora Zarudzia ich przeznaczenie do wieczności.

Wydarzenie to stało się „słowem-kluczem” dla przeciwników Iwaszkiewicza i obrosło „swoistą legendą”, która sprawia problem kolejnym pokoleniom badaczy, np.: H. Bereza, Glosy. Własny pogrzeb [w:] Miejsce Iwaszkiewicza – w setną rocznicę urodzin. Materiały z konferencji naukowej 20-22 lutego 1994. Almanach Iwaszkiewiczowski, t. I, pod red.M. Bojanowska, Z. Jarosiński, H. Podgórska, Podkowa Leśna 1994. Zob. P. Mitzner, Haniai Jarosław Iwaszkiewiczowie. Esej o małżeństwie, Kraków 2000.

115


2. Autor Brzeziny mógłby powtórzyć za Standahlem (którego dorobek literacki znał i cenił), że „piękno jest tylko obietnicą szczęścia”. Jej otrzymanie możliwie jest jeszcze tu na ziemi. Na chwilę, by dać na zawsze „przeczucie” tego, co stale obecne – śmierci i wieczności. To świat, który objawia się wtedy, gdy „na skrętach strumyka / zjawił się pierwszy lód”. U Iwaszkiewicza to, co zmysłowe (pachnące, śpiewne i szemrzące, w kolorach pól nad Sieną) prowadzi do rzeczywistości metafizycznej2. „Opakowanie ziemskiego przysmaku”, jak pisał Baudelaire o pięknie, fascynuje poetę i kieruje jego myśl ku nieskończoności. Sam proces przechodzenia do niej jest epifanią. Do jej spełnienia, konieczny jest wzrok, który zaczepić się musi „o pozór prawdy”. W wierszu Inne życie Iwaszkiewicz wyznaje, że wszystko, „co ludzie / widzą – jest tylko cieniem, złudzeniem budowy”. Poeta wyraźnie wyznacza drogę, która wiedzie do spełnienia „obietnicy szczęścia”. Prowadzi ona zawsze w górę, jest oderwaniem się od ziemi. Spotkanie z pięknem absolutnym, w przypadku wiersza W Orvieto z tomu Inne życie, utożsamionym z Bogiem, zrywa „zasłony wszelkich śmierci złudzeń”. Widzenie ulega radykalnej przemianie, „życie / jest pełne prawdy bożej, nie puste okrutnie”. Różnicę pomiędzy pięknem zmysłowym a wiecznym Iwaszkiewicz oddał za pomocą niezwykłej metafory, związanej z muzyką. Pierwsze przypomina jednie brzęczenie, drugie jest śpiewem. Kontrast pomiędzy nimi został jeszcze dodatkowo dookreślony: brzęczenie jest skryte, śpiew zaś otwarty. Takich opozycji jest jeszcze wiele: przeciwieństwem życia pełnego prawdy bożej jest pustka, snu zaś przebudzenie się do życia, ciemności – światło, słońce, które świeci „bożym blaskiem”. Przejście do wyższego wymiaru piękna dokonuje się za pośrednictwem dzieła sztuki. To ono stanowi medium dla

2

K. Termińska, Sensualizm w prozie Jarosława Iwaszkiewicza, Katowice 1988, s. 33.

116


człowieka, będąc przedmiotem materialnym, zawiera w sobie jednocześnie zapowiedź nieskończoności, i, co ważne, jest argumentem potwierdzającym jej istnienie. 3. Bohaterowie prozy Iwaszkiewicza na wiele sposobów doświadczają wniknięcia w przestrzeń metafizyczną. Odsłania się przed nimi prawda o ich predestynacji do wieczności. Tym szczególnym momentom zawsze towarzyszy sztuka. Podobnie, jak w poezji, tak też i tutaj to ona niejako objawia prawdę o nieśmiertelności. W książce Iwaszkiewicza Hilary, syn buchaltera, jeden z bohaterów – Tadeusz Zamoyłło – ogląda w Luwrze obraz Correggia Zaślubiny świętej Katarzyny. W opisie spotkania z renesansowym płótnem widoczna jest opozycja pomiędzy tym, co wieczne, a tym, co ziemskie i doczesne. Za pośrednictwem sztuki następuje przeniknięcie się tych dwóch wymiarów, bohater otrzymuje „pozdrowienie innego, prawdziwego, lepszego świata”, „pozdrowienie z jaśniejszego świata”. Określenia odnoszące się przeżycia estetycznego, związane są z właściwościami piękna absolutnego. Zdaniem Iwaszkiewicza jest ono inne, prawdziwe, lepsze. Symboliczną rolę w opisie dzieła Correggia odgrywa światło: obraz przypomina słońce – „misę o zachodzie słońca”, „nalaną złotem”. Blask obrazu jest zawsze taki sam i przywołuje skojarzenia ze światłem boskim. Podobnego olśnienia, przy tym samym obrazie (reprodukcja, którą przywiózł Zamoyłło), doznaje też inny bohater Hilarego… – Kanicki: Zatrzymał się pośrodku i powiedział głośno:

– Boże mój! Nad białym łóżkiem, wąskim i prostym, wisiał obrazek, niedawno przez starego Zamoyłłę z Paryża przywieziony. Była to reprodukcja Zaślubin świętej Katarzyny Correggia. Ka-

117


3

nicki wpatrzył się w ten obraz i za plecami Matki Najświętszej ujrzał ową niebieską dal, która jest obrazem innego życia. Wydało mu się, że naprawdę nic nie wie, że jest małym

J. Iwaszkiewicz, Hilary, syn buchaltera, Warszawa 1975, s. 251.

żałosnym człowiekiem, i jak osobisty smutek odczuł straszliwą małość i grzeszność wszystkiego, co czynił. Istnienie swoje po prostu postrzegł jako grzech wobec boskiej wielkości i piękności świata3.

5. Bohaterom opowiadań Iwaszkiewicza, którzy przechodzą przez śmierć do życia wiecznego często towarzyszy sztuka. To ona, a nie sakramenty, staje się ostatnim „namaszczeniem”. Zdarza się, że sztuka chce zastąpić przeżycie metafizyczne i nie tyle już odsłaniać prawdę, ale się nią stać. Doskonałym przykładem „ubóstwienia” sztuki jest scena śmierci Julka z opowiadania Młyn nad Utratą. Umierający odmawia sakramentu pokuty i przyjęcia Komunii Świętej, prosi natomiast o recytację wierszy. Gdy tylko Desmond przerywa na chwilę, Julek szepce: „Jeszcze, jeszcze” i przyjaciel ponownie podejmuje deklamację. Iwaszkiewicz pisze: Ksiądz Górski szeptał pacierze bez przerwy. W pokoju Julka Desmond stał przechylony nad głowami łóżka i trzymał swą czarną, zimną, małpią rękę na rozpalonym czole umierające-

4

J. Iwaszkiewicz, Młyn nad Utratą, [w tegoż:] Opowiadania, Warszawa 1995, s. 230.

go. Zbiegłymi ustami powtarzał jeszcze szeptem słowa: ...God save us from a death like this...

– Jeszcze, jeszcze – próbował mówić Julek, gdy milkły wyrazy Desmonda. I Desmond rozpoczynał:

– All night have the roses Heard... I trwało to tak aż do czwartej po południu następnego dnia, o którym to czasie serce Julka przestało bić4.

5

Za to spostrzeżenie dziękuję Panu Profesorowi Ryszardowi Kasperowiczowi.

Desmond cytuje Julkowi Maud Alferda Tennysona5. 118


Wiersz ten odgrywa ważną rolę w opowiadaniu Młyn nad Utratą i pozwala zrekonstruować poglądy Iwaszkiewicza na rolę poezji. Po raz pierwszy Iwaszkiewicz wprowadza następujący dwuwiersz „All night have the roses heard / The flute, violin, bassoon…” podczas rozmowy głównych bohaterów na temat świętości. Desmond łączy świętość z poezją, żadna bowiem z nich nie ucieka od lęku, lecz pragnie się z nim zmierzyć, jak mówi „nie odchodzi od otwartego okna, za którym leży noc”. Iwaszkiewicz tezę swojego bohatera popiera jego działaniem, które opisuje za pomocą tych samych słów, które jeszcze przed chwilą były argumentem poety. Desmond odwrócił się do okna, za którym „wypogadzała się noc czerwcowa, dotykalna, aromatyczna” i „począł powtarzać jakieś angielskie wiersze”. „Nie odchodził od okna” – powtarza pisarz. Słuchając recytacji przyjaciela, Julek doznaje po raz pierwszy przemienienia: [...] nagle ujrzał swoje ułomności, upadki, grzechy, odrobinę pychy, jakie widział w sobie; ogarnął go żal, że w ten sposób marnuje wielki dar łaski, jaki otrzymał, i postanowił nie zwlekać dłużej ze spowiedzią, aby na nowo poczuć łatwość wiecznego wyboru6. 6

Ten sam wiersz Julek usłyszy w momencie swojej śmierci. Wiersz Maud pojawia się po raz drugi podczas rozmowy z Karola, Julka i Desmonda. Poeta wyjaśnia swoim przyjaciołom istotę poezji. Jego słowa w pełni oddają przekonanie Iwaszkiewicza o tym, że sztuka odkrywa przed człowiekiem prawdziwy, lepszy, piękniejszy świat:

Jak wyżej, s. 164.

W poezji jest taka chwila, kiedy nagle, na mgnienie oka, spostrzega pan inny świat. A także widzisz pan to, że wszystko jest tylko cieniem tego innego, prawdziwego świata. Tak jak w modlitwie. Mówi pan najprostsze w świecie słowa, jak te sławne:

119


All night have the roses heard The flute, violin, bassoon... i raptem czuje pan dreszcz, widzi pan róże, ale nie te, co kwitną pod oknem, tylko prawdziwe róże, słyszy pan flety i fa-

7

Jak wyżej, s. 187.

8

Jak wyżej, s. 230.

goty, ale tylko takie prawdziwe, jak u Giotta. Tak, tak, to banalne, co ja mówię, banalne, ale prawdziwe, banalne, ale prawdziwe...7

Karol stwierdza, że cytowane przez Desmonda wiersze „odkrywają horyzonty prawdziwego świata”. Po śmierci Julka, w rozmowie z Karolem, Desomond mówi: „Może te wiersze to była jego komunia?”8. Sztuka ulega najwyższej sakralizacji, staje się, jak w historii Julka, sakramentem. Doświadczenie estetyczne przechodzi w doświadczenie mistyczne. Przez piękno zmysłowe, obecne w obiekcie artystycznym (malarstwie, poezji, muzyce), kontemplator przechodzi do piękna absolutnego. Przypomnieć należy, że wielu bohaterom prozy Iwaszkiewicza sztuka towarzyszy w momencie śmierci. To ona niejako przeprowadza ich na drugi brzeg – Stasia z Brzeziny, Edgara Szyllera ze Sławy i chwały. 5. Przechodzenie od tego, co zmysłowe, cielesne i uwięzione w czasie, do tego co duchowe, niematerialne i wieczne, w twórczości Iwaszkiewicza to dwa bieguny, pomiędzy którymi rozgrywa się poszukiwanie prawdy o świecie i człowieku. Niezwykła wrażliwość pisarza na „przebłyski” wieczności w świecie sprawiała, że ciągle dręczyło go pytanie: Czyż więc obrazy, malarstwo, architektura – to tylko okruszyny odwiecznej, jedynej, i trwałej piękności? Mój Boże, co

120


powiedzą, na to moi krytycy, którzy chcą we mnie widzieć „podświadomego” materialistę pierwszej wody. Zresztą ja sam mam się za „takowego”. Ale tylko, kiedy staję wobec takich obrazów (Hirondelles Maneta, Coquelicots Moneta) – wiem, że one coś znaczą więcej niż kawałek płótna pociągnięty farbami. Ale, na miłość Boską, co? Czy nigdy się nie dowiem?9.

Ten niepokój sprawiał, że Iwaszkiewicz uparcie szukał szczeliny, która umożliwiłaby mu odkrycie Tajemnicy.

9

J. Iwaszkiewicz, Podróże do Włoch, Warszawa 1980, s. 29.


122


123


Szymon Domagała-Jakuć Urodził się w sierpniu 1982 roku. Publikował w "Arteriach" i "Tyglu Kultury", Jego wiersze prezentowane były na antenie Radia Łódź. W 2012 roku znalazł się w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2011. Mieszka w Łodzi.

124


'rotyk ustami z soku obieram kawałek grejpfruta słodko-gorzki pomiędzy palcami leży i smakuje językiem spoglądam językiem błądzę po czerwonej planecie wyrachowany niknie – uśmiechasz się

125


Sylwia Syreni Śpiew (wiersz post-miłosn

Kobieta jest jak Polska – nigdy nie wiesz, kiedy powsta Koniec syreniego śpiewu, wiem ostatecznie, koniec dem ja nie z tego świata, nie ze świata matek, ojców z twarza które nie rozumieją, rozmazanymi po nocnych kopulacj z żonami kwaśnymi w smaku. Chciałyby choć raz jeszcz Między pragnieniem odwrotu i powrotem w nierówne gdzie Bóg jedną duszę między dwoje rzucił, duszę z dom ona to staje się ich powrozem, który gryzą oboje, a jedn Ja nie ze świata tych, którzy prowadzą swoje dzieci drog Wiozą je Ładą Samsarą po jedynych drogach, jakie chcą Między ratą kredytu a wieczorem w Manufakturze. W imię głodu na tyle rzeczy rzucić okiem. Rzucić oczami Wszystkimi trzema. Ja nie ze świata rodzin, które czują s przynależne do swego losu, zidentyfikowane. Zostanę i Zostanę tu, gdzie jestem, na zewnątrz, gdzie są psy, czaro Ten, kto mnie prowadzi, dziwną drogę wybrał, rzadko u Będąc wziętym w kleszcze przez to, co jeszcze nie przebrz w umyśle słyszę Subterranean Homesick Blues. Syczę: w Wciąż słyszę tupot nóg, gdy biegłaś po moje resztki, nie chciałaś mnie za ścianę, obżarłaś się mną tak, że ściekałe zawróciłaś, bo nie dałaś rady zjeść wszystkiego. Pan Bó gdy usłyszał mlaskanie, dzięki niemu nie zdążyłaś rozd Tylko popatrz na niego, pogromca wielu, ten, który zasta A świt jest nagi i kłania mu się. Ciebie i mnie odtąd prow Postanowił tak zrobić, gdyż zobaczył, że miłość do ciebi który zabiera mnie na dworzec, wywozi do Gdyni-Orło igły w stogu, igły czarnej, od krwi napuchłej. Najwyższ on poznał, że mężczyzna zbyt mocno kochający kobietę Uratowało mnie to, że pieniądze się skończyły. Została p twoje czerwone stringi i półtorej cebuli. Nie było prądu Gdyby nie to, przedawkowałbym, umarłbym z waginą zaprawdę powiadam ci, zdejmiesz wszelką waginę z ocz jakbyś odrzucał plaster wołowiny i przejrzą twe oczy, iż 126


ny w pozycji 69)

anie. mobilizacji, ami, jach cze być słodkie dla innego pana. e partnerstwo, minantą wiatru, nak pozostają na miejscu. gami powtórek. ą znać.

i. się będę pracował. ownicy i cudzołożnicy. uczęszczaną, prostą. rzmiało, wara od mojego uporu. e chciałaś mnie za męża, em z ciebie w kącikach ust, óg zstąpił, przysiadł się, dać wszystkich moich kart. aje świt. wadzić będzie mój Bóg pogranicza. ie to ćpun, owa, szuka igły pasującej do głodu, zy stanął jako odwyk, ę wstrzykuje sobie do żył alienację. polopiryna, u w domu, ducha w domowniku. ą na oczach, ale Najwyższy rozkazał: czu swoich i odrzucisz ją, tylko jeden jest Pan Bóg, 127


ten, który waginy nie kładzie na oczach, ten, który mies jemu służył będziesz i On będzie najpierw twoim meta jego położysz na oczach swoich, tak jakbyś kładł plaster i jego rozlejesz po ustach swoich, jakbyś rozlewał mleko Oto groszem nie śmierdzę, ale dziwny to smród, który w Dziwny to był związek, który oznaczał budowę tratwy syreni śpiew prowadził żeglarza, przekleństwo ciśnie mu bo zaparł się Sylwii, której zaprzeć się nie było sposobu. Czekaj Sylwia, patrz jak przekleństwo zmienia się w bło nie próbuj karać mnie, przeszkadzać ani niepokoić, gdy że odkleiłem sobie coś od powieki.

Bogdan, chłopaku (te zimne nóżki octem p i Mińsków od Maryli nie wypal za szybko)

Obyś miał dobre łowy, dużo Alu mało Fe, kabli ocynkowanych jak Corleone makaronu, miedzi, co apostołom brzęczała, abyś miał jak tamci miłości wzajemnej, bo noc wystaje między twymi ustami a kieliszkiem rojsa, sztuka za zeta Bogdan, chłopaku, nie sprzedawaj na rojsa konserwy tu którą dziś ci daję, bo tak jak ja turystą jesteś. Bóg funduje podróż z kałem za paznokciami. Bogdan, chłopaku ksywa „Raniec”, musztardówki pełne Bogdanie, człowieku wyłączności, to jest człowieku mo do żłobu zabrakło ci cyny. Zlutuj, Bogdan, mordę wroga, językiem zlutuj wargi Ma by stanęła jak w noc nawiedzenia, by w zapomnieniu przyznała się do swego syna, ale wcześniej, aniżeli powiesili go na haku, żebyś mógł zobaczyć drzewo, boś ty po ksywie „Raniec” i w ramki Bogdan wskoczysz jak se zamiast rojsa nie ku Obyś miał dobre łowy. 128


szka w niebie, adonem, następnie twoją heroiną, r miodu o. wszystko sprowadza do pożądania. na łodzi, mu się na powieki, . ogosławieństwo, odkryjesz,

polej, lepsze są

a urystycznej,

ej, onopolu,

arii,

” upisz serka tylżyckiego. 129


130


131


Mateusz Grzeszczuk Urodzony w Chełmie. Tworzy i publikuje w Lublinie. Publikacje m.in. w "Egerii", "Nestorze", "Skafandrze", "PKZinie" i w serwisie Salon Literacki. Teksty ukazywały się także w "Polskim Podziemiu Kulturalnym", tomiku zbiorowym Chełmskie Strofy i alamanach konkursów literackich. W 2012 ukazał się jego debiutancki tom poetycki Anatomie.

132


*** W swoim istnieniu cier piałem na dużą absenc ję były ku temu powody trzy wojny światowe. Manipulacja głowy do chodzenie do prawdy trzecia pozbawiona ch aosu stawała się spraw ą boską. W swoim istnieniu gu biłem biblijną część du szy drzewo z którego mog łem zerwać cały protot yp piekła poznawać się ze wszystkich języków m odlitw. Światu szykuję depozy t własnych chorób teraz pozwól zadzwon ię po taksówkę (to moja pijacka trumna ) tylko w niej czuje się ja k egzemplarz jedyny bo to co istotn e mam jedynie pod se rcem

133


Nestow Sakaczbia Aluzjonista samouk, co klei i kraje, gdy mu materia na odcisk nastaje.

134


Zwiastun

135


Polsza w budowie (pokój przejściowy)

136


Somewhere over the raibow

137


Frédéric Bazille Das Familientreffen (Pa


aris, Louvre)


140


141


Dariusz Jacek Bednarczyk Urodzony w Jeleniej Górze. Absolwent WydziałuPrawa i Administracji Uniwersyt. Wrocławskiego. Parokrotnie wyróżniony na ogólnopolskich konkursach literackich. Publikacje na rok. 2011: "Migotania", "Kultura Connect Magazine", "Australia", "Znak", "Akant", "Kozirynek", "Nestor".

142


Towarzystwo Praw Człowieka Georga Büchnera 1813-1837 Dramatowi niemieckiemu przeciw podczas kiedy ukrywał przed policją wydał zina wobec mas jako rewolucjonista Samotny jak Ucello w konflikcie z lojalnością epigonów rzucony w przyszłość atakując enzymy wątrobowe sprawą Dantona Woyzecka którego wodzi instynkt do rozpaczy oraz zbrodni potrafił oddać jednak uznanie dopiero od nas

143


Edward Kienholz „Przenośny pomnik wojenny” Arterie wystrzałów naszych ust gips beton lastryko granit pokryte srebrną farbą skorupy znaczeń chwilę po wypaleniu Zardzewiałe jony światła wydrążone w napięciu próżni w postaci gruzu pod naporem fanfar zgasłych gips beton lastryko granit darń kwiaty drzewka ozdobne jak toi toi zapewniające regularność wypróżnień

144



146


147


Jakub Schönhof-Wilkans Urodził się w 1983 roku w Poznaniu. Publikuje poezję (i nie tylko) w mediach drukowanych i internetowych w Polsce i USA, m. in. w: "Czasie Kultury", "Pograniczach", "Poezji Dzisiaj", "Kozirynku", "Gazecie Kulturalnej", "Zeszytach poetyckich", "Kontratekstach", magazynie "Apeiron" i innych tytułach polskich i zagranicznych ("Breadcrumb Scabs", "Calliope Nerve", "Gutter Eloquence", "Warwick Unbound"). Publikował także reportaże w "Rzeczpospolitej" i na stronie tygodnika "Polityka". W zeszłym roku ukazał się jego debiutancki tom poezji, Obcokrajowiec. Otrzymał wyróżnienie w konkursie "Na Skrzydłach Poezji".

148


PACIOREK DO ŚNIEŻKU śnieżku proszę jeszcze tej nocy sparaliżuj wszelki ruch kolejowy przesłoń samolotom ziemię przykryj wszystkie drogi odetnij świat od nas na dobre spraw żeby słuch po nas zaginął i żeby nie cierpiące zwłoki prace zaspały w zaspach zasyp zasyp ślady na śniegu żeby nikt nas nie znalazł uśpionych uśmiechniętych ogłuszonych białym pyłem w którym znikają hałasy miasta i kontury najwyższych wieżowców

149


WSZYSTKIE MOJE P

SYCHOLOŻKI

oczy wystraszonych w iewiórek twarze mojej matki twarze mojej siostry twarze moich córek wypatrują dzikich gadó w głęboko pod ściółką w nętrzności we śnie przeczesują gęste zarośl a moje włosy i brwi szukają złośliwych pa sożytów nowych gatunków nocnych drapieżników czarnych węży potem podają im ręce... lepiej żebyś ten wiersz wypuścił do sadu lepi ej przestań o tym myśleć zobacz co przyniesie zawsze bałem się o kles zcze ciężko je znaleźć w jego gęstej zmierzwionej sierści dlatego przestał wycho dzić dobrze odpowiedziałe m w końcu to wy wiecie lepiej w końcu za to wam pł acę więc coś musi w tym by ć

150


biegał po sadzie całe po południe ja oglądałem seriale starałem się nie myśle ć one cały czas czekały na niego w bramie gdy wrócił złapały go za łeb wyrwały z pyska czarny ka kleszczami musiałem za mień jąć się sam

151


NASTRÓJ KONWULSYJNY pora roku nie gra roli w tym filmie chyba nam media odłączyli chyba lodówka coś nie mrozi po spoconej ścianie drepcą dreszcze mała wstrząśnięta krew nie dotykaj bo to może być od nich niech odpoczywa w pokoju obok sąsiedzi zaproszą nas na huczną identyfikację ciała przyniesiemy ciepłe słowa głęboko zmrożone na dnie gardła po wszystkich bliskich zostanie posmak spalonego mięsa pruski błękit na suficie łazienki

152


NIE PO MNIE pola wyglądają jakby ktoś pociął je nożem a potem woda obficie oddzieliła się od żywej tkanki wypełnia wszystkie zagłębienia terenu czyni je sobie poddanymi i nie do przejścia psychika o tej porze podobnie chłonie wilgoć w taki sposób że wszystko gnije zanim cokolwiek wyrośnie i nie da się ujechać mam nadzieję że te sprawy weźmiesz bardziej po matce po matce lepiej da się wziąć i więcej jest do wzięcia

153


SZKLOSZ patrzenie we mnie nie kończy się dobrze odejdziesz z opiłkami wbitymi w taflę oka i tego nie wymrugasz gdy wstawiony wstawiam tworzą się zagięcia fale na dnie oceanu łańcuchy górskie pod powierzchnią jeziora jestem kamieniem wbitym w muł tak nisko upadam tak głęboko śpię 154


BEZ ALUZJI z łatwopalnego śniegu usypię lont zapomnij o wszystkich miejscach pamięci uśpię czujność straży miejskiej nikt nie złapie mnie na gorącym uczynku przy -20 stopniach po szyję w trawach przykrytych śniegiem prześpię się i obudzę po śmierci gdy przestaną mnie szukać w zaspach zaspana frakcja niemiecka niebieska twoje niskopodłogowe pobudki rozsuwają uda przed byle kim a ja nie byłem powstańcem partyzantem wręcz przeciwnie wilki z pięknego dworu nie służą nikomu 155


KRZYŻÓWKI planowałem spędzić popołudnie ze słowami zaszyć się w nich pozszywać rozcięcia między sylabami rozwiązać poplątane gdzieś na dnie moje ciało to zapomniane akwarium ktoś powinien mnie już dawno temu sprzątnąć muliste dno glony na szkle powierzchnia zamknięta zieloną powieką skrywają walki zdziczałych gupików bałagan albo naturalny porządek dekonstrukcja starych myśliwców na polach w okolicach Buku nie daje mi spokoju oddycham nerwowo na myśl o obudowach silników przerobionych na szklarnie i tajemniczych kokpitach układach scalonych rozebranych i zabranych dokąd? suchoje słuchają jak porozumiewamy się na migi przechodząc przez ich puste brzuchy słońce rykoszetem odbija się w dziurach po kulach o których nikt nigdy nie słyszał których nikt nie słyszał Klaudia jest za gruba na normalną ławkę w normalnej klasie i ma w dupie (tak, to brzmi groźnie) na lekcji rozwiązuje krzyżówki dowiaduje się więcej niż ja 156



158


159


Kornel Maliszewski Rocznik 1988, urodzony w Nowej Rudzie. Aktualnie zajmuje się sprzedażą sprzętu do masażu wodnego. Zaprezentowane teksty pochodzą z ksiązkiWintro z końca 2011 roku, jest to jego debiut książkowy.

160


Ptaki Andrzeja Goja Moim jedynym wrogiem był Andrzej Goj, facet nieprzeciętny, muszę mu to przyznać, ale przy okazji zły człowiek. I te jego ptaki. Kiedyś znalazłem jego kartę dziecka i późniejsze kartoteki od lekarza. Wyrzucił je nieopatrznie do kosza, a ja nie byłbym sobą, gdybym ich nie wziął. Czasem wydawało mi się, że dlatego mnie nie lubi, bo wiem tyle o jego ciele. Miał 56 centymetrów wzrostu i 3,3 kg wagi, gdy się urodził. Potem rozwijał się w miarę sprawnie, kilka planów jego cielska pokrzyżowała świnka i ospa, które przebył, mając sześć lat. Jako dorosły facet miał 176 wzrostu, a jego waga wahała się od 70 do 80 kilogramów. Dziwnie wyglądał. Przypominał mi Murzynka z wydętym brzuszkiem, poza tym miał słoniaste uszy i duże oczy. Stopy i ręce też za duże jak na jego gabaryty. Na tej swojej ręce mieścił ze trzy gołębie. Bo zawsze sypał im ziarno na łapska, a one mu je wyjadały. Widać, że go to pobolewało, bo go dziabały niechcący, ale zgrywał twardziela i uwielbiał w takich chwilach patrzeć w moje okna. Jak już nakarmił tę swoją armię, to widziałem, jak ją namawia, aby mnie dręczyła. Pokazywał na moje okna, na parapet, firanki, coś im szeptał, tajne komendy w językach ptaków, a później nie mogłem się od nich opędzić. O otwieraniu okna to szybko zapomniałem, bo zawsze wykorzystywały ten dogodny moment, aby się wślizgnąć, a później robiły straszne rzeczy. Nie mówię już, że srały, bo to mogłem przeboleć, ale grzebały mi w papierach, kilka nawet wykradły, dostały się raz nawet do skrzynek historii kilku osób i wyciągnęły co ciekawsze kąski. Byłem przekonany, że to Goj je namówił, chciał się zemścić za kradzież jego lekarskich kartotek. Ja miałem trochę jego świata, a on chciał mieć trochę mojego. Taka brudna wymiana, ale co gorsze, latacze Goja nie tylko kradły mi historie z domu, ale także przynosiły swoje, a tego znieść nie mogłem. Zaczęło się już kilka dni po wpro161


wadzeniu, dostarczały krótkie informacje przyczepione do nóżki i tak długo gulgały na parapecie, dopóki nie zdjąłem im z nogi przesłania od Goja, a on, gdy to wreszcie zrobiłem, podśmiewywał się za firanką. Obiecałem sobie, że żadnego nie przeczytam, dlatego karteczki leżały smętnie na szafce, ale często kusiło mnie, aby sprawdzić, co ten kulfon ma do powiedzenia i kilka razy, na nieszczęście, to zrobiłem. Motto z jednej z pierwszych kartek brzmiało: „Spotkajmy się o dwunastej na skraju drogi. Weź ze sobą to, co uważasz za stosowne. Jak śpi ci się zbyt spokojnie, pamiętaj, że nawet pyłek ma dwie strony, a jedna z nich jest czarna”. Starałem się nie przejmować jego groźbami, ale pamiętam, że porządnie mnie to wszystko rozbiło. Słabo prowadziłem wtedy swoje audycje. Nie mogłem spotykać się z kobietami. Siedziałem w domu i czułem się jak galaretka. Częściej też zmieniały się kolory ścian. Kilka razy w nocy sufity były szklane. Na kilka dni zniknęła łazienka i musiałem załatwiać potrzeby w pobliskim urzędzie. Następne groźby Goja brzmiały mniej więcej tak: „Ziemia obiecana. Czy to jest Ziemia obiecana? Cały majątek traci się w jedną noc. Płynie w nas tylko kilka chwil, słów i siedem litrów krwi. Może to jest czas, aby nóż wyszedł na miasto i zaczął ruchać? Nóż–ruchadło.” „Pamiętasz, jak jego żebra ścisnęły drzwi? Duchów już nic nie boli. Kilka razy odleciałem. W naszych rzekach może coś mieszkać. Podobno jest zielone, gwałci i lubi ogórki”. Później zapiski zmieniły charakter, były dłuższe i opowiadały o ciele Andrzeja Goja: „Żebyś mnie widział nago, to jest indiański widok, nie do opisania nawet przez wieszczy znaków dymnych. Żebyś znał moje łopatki, jedna potrafi się chować i zmieści się tam piękna kobieca dłoń. Żebyś znał moje lędźwie, jest na nich zapisany czas. Mam tam kilka pieprzyków, jeden chyba zwariował, ale przeżyję, wiem, że przeżyję wielu mocnych”. „Obeżreć się dorodnym koprem, to jest to. Ktoś coś szeptał o metafizyce? To mogą być te momenty, kiedy koper nadaje kroki jelitom. Chciałem zginąć na wojnie, aby 162


kilka kul przeszyło moje tanie mięśnie, ale nie ma już dla nas bohaterstwa, ego idzie na wojnę i wraca z gilem u nosa”. Siedziałem na kanapie i czytałem po kolei te szaleńcze notatki. Miałem ich jeszcze czterysta, powtykane w firanki, parapety, sufit. Wiedziałem już, że ten człowiek ma obsesję i może być niebezpieczny, postanowiłem wyprzedzić jego zbrodnicze zamiary. Wypatroszyłem wszystkie poduszki, oblałem się klejem. Było przed północą, gdy wyglądałem jak białe, wielkie ptaszydło. Chciałem wykończyć Goja jego metodami. Cichutko wyszedłem z mieszkania i przeszedłem do drugiej kamienicy, gdzie mieszkał. Byłem białym ptakiem w ciemną noc, ale coś zaczęło skrzypieć przede mną. Ktoś cichutko szedł schodami z góry. Miałem dupę w przełyku, ale powoli wdrapywałem się do góry, aż wreszcie spotkałem się z tajemniczą postacią. To był nagi Goj. – Bruuuuuuuu – chciałem go wystraszyć, ale on tylko się uśmiechnął i zaczął się onanizować. – Jesteś seksi ptakiem – zaczął się zbliżać, a ja stopień po stopniu cofałem się przed nim. – Stary pierdolcu, to ma się skończyć – zdobyłem się na odwagę. – Co ma się skończyć, miłość między ludźmi, tarcie ciał? – ciągle się onanizował i był coraz bardziej podniecony. – Koniec z rajdami twoich ptaków. Koniec z listami. Nienawidzę ciebie i twoich 56 centymetrów przy narodzinach. Szkoda, że murzyńscy lekarze cię nie zjedli, jak wyklułeś się z matki. – Nie mów tak, pomóż mi go trzepać – świeciły mu się oczy, a ja coraz bardziej chciałem go pobić, ale bałem się nadziania na jego penisa. – Zostaw tego starego chuja, on już nie działa. Po co mi to robisz? Chcę spokojnie pisać swoje opowiadania, gromadzić historie, prowadzić radiostację. – Jak mi go strzepiesz, to listy się skończą – zaczął wyć, a ja złapałem go pierzastymi rękami i zacząłem dusić. 163


– Dochodzę, dochodzę, uwielbiam duszenie – puściłem go szybko, a nim rzucały po całych schodach orgazmiczne spazmy, strzyknął kilkakrotnie na swoje ręce i rozsmarował spermę na twarzy. Uciekłem. Potem długo wspominałem tę noc. Goj był najstraszniejszym człowiekiem na świecie i nie wiedziałem, jak go powstrzymać. Byłem zupełnie rozbity. Nie mogłem skończyć pierwszego rozdziału o dziewczynce imieniem I. Zeszyt zniknął. Wiedziałem już tylko, że musiała wstać rano, tak jak wszyscy. Pięknie się umalować i wyjść z werwą do miasta. Byłaby w parku, urzędzie, muzeum, ale wszędzie zostawiałaby siebie. Te cienie. Postaci. Podróbki. Zaczęłyby żyć, a co najgorsze robiłby to lepiej niż ona, co mocno by ją zmartwiło i wróciłaby smutna do domu, patrząc przez okna, jak wiele jej wersji załatwia zwykłe codzienne sprawy. A później są kochankami, narzeczonymi, dobrymi matkami, sekretarkami, ona stałaby przy oknie i tylko patrzyła. Gdyby nie Goj, to bym wiedział, jak to skończyć, ale ten jego onanizm zupełnie mnie rozbił. Poza tym nie kłamał ze swoimi ciałem. Jak na 53-latka, ciało miał idealne, co jeszcze bardziej mnie przybiło, bo ja już dawno nosiłem na brzuchu mały bukłaczek. Dzwoniłem do Gigi, aby się poradzić, co zrobić z Gojem, ale odpowiadał enigmatycznie. Miał mnie chyba w dupie. Siedział na tych studiach i się nie odzywał, pewnie zmienił towarzystwo. Jednak coś tam bąknął mądrego, aby wyrzucić wszystkie kartoteki Goja, wtedy może klątwa ptaków mnie opuści. Nie lubiłem wyrzucać historii o ludziach, bo przecież je kolekcjonowałem, ale tym razem postanowiłem zrobić wyjątek i wyrzuciłem wszystkie sześćdziesiąt kartek dotyczących Goja, a przed opadnięciem klapy kosza, zdążyłem je opluć. Było jakby spokojniej. Ptaki latały nad kamienicami, ale nie zbliżały się do moich okien, Goj obkleił swoje szyby gazetami i chyba ostatecznie skapitulował, więc 164


miałem trochę czasu, aby się nad nim zastanowić. Złapałem się na tym, że zacząłem go żałować, a przecież tak cholernie go nienawidziłem. Ten program w człowieku jest okrutny, że gdy zagrożenie mija, potrafi się wybielić nawet najgorszego wroga. Życie pod dyktando mityzacji, tak samo potrafię pomyśleć ciepło o matce i ojcu, a gdybym ich spotkał, wyrwalibyśmy sobie wszystkie włosy z głów. Coś nagle stuknęło o szybkę, to ptak od Goja wypluł mi liścik na parapet i pośpiesznie odleciał. Spojrzałem w kierunku jego okien, a cholernik zrobił sobie dziurkę w miejscu oka Ala Pacino z plakatu i prawdopodobnie intensywnie mnie obserwował. Posłałem kilka groźnych min i złorzeczeń w kierunku aktora, i otworzyłem liścik: „Chciałem cię bardzo przeprosić za Noc Onana. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, zwykle jestem miłym, starszym panem i nie robię podobnych rzeczy. Zaś ptaki, które do ciebie wysyłałem, to miała być moja mała pomoc, bo dowiedziałem się, że lubisz pisać. Radziłbym ci otworzyć resztę karteczek, bo może tam być wiele pomysłów, które rozłupią niejedną czaszkę. W dowód zgody i dobrej woli podaje ci niezłe zakończenie twojej historii. Niech ta dziewczynka chwilę popłacze przy oknie, widząc tyle swoich wersji, a potem niech pójdzie do pokoju, zapali lampkę i spokojnie puszcza zajączki. Odwiedź mnie dzisiaj o północy, chciałbym cię szczerze przeprosić. Twój Andrzej Goj”. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Koniec rozdziału całkiem mi się spodobał, ale takim wężom jak Goj się nie wierzy. W końcu postanowiłem odwiedzić go, ale tym razem na własnych zasadach. Rozebrałem się spokojnie przed lustrem. Chciałem zobaczyć się nago, bo dawno tego nie robiłem. Wciągnąłem mocno brzuch, ale poducha była wciąż widoczna. Nie chciałem ośmieszyć się przed Gojem, ale musiałem go tym razem zaskoczyć. Mój penis nie prezentował się najlepiej. 165


Myślałem, aby ogolić łoniaki, żeby wydawał się większy, ale rozmyśliłem się, postrzelałem chwilę z palców w kierunku odbicia i ubierając swoje zniszczone, góralskie kapcie, poszedłem do kamienicy Goja. Szedłem cichutko po schodach. Nikogo nie było słychać, może Goj naprawdę się zmienił, pomyślałem, ale szybko okazało się, że to podstęp. Stał znów nago i tym razem przy pomocy skarpety szybko walił konia. – Wiedziałem, że przyjdziesz, też lubisz takie fiki–miki – zaśmiał się do mnie. – Ty stary kurwielcu, jesteś człowiekiem? Kto dopuszcza do życia takie coś? – Co, zakończenie się podobało? Moje ptaki cię szpiegują, a teraz się odwdzięcz i zerżnij mnie w czoko – wyglądał jak małpa i ciekła mu po mordzie ślina – zrób mi korkociąg. – Co jest z tobą nie tak, człowieku? – Zgwałć moją kabzę, przyjacielu, proszę cię – oparł się o poręcz i wypiął dupę, a ja podbiegłem i zasadziłem mu szybkiego kopa, ale to był błąd, bo z jego mieszkania wyleciała chmara ptaków. Były tylko pióra, szum i ciche stękanie Goja: „chciałem jak w Grecji… po filozoficznemu… Teraz już zginiemy niezauważeni… Mieliśmy szansę na wielkość… Tylko wielcy robią takie rzeczy…”. Ptaki wypchnęły mnie z bramy, wpadłem na ulicę. Zauważyło mnie kilka nastolatek i jeszcze długo słyszałem ich metaliczny śmiech. Nie wchodziliśmy sobie w drogę z Andrzejem Gojem. Gdy zobaczyłem go na ulicy, przechodziłem na drugą stronę. Historie na jego schodach uznałem za sen, ale od czasu do czasu odwiedzały mnie jeszcze jego ptaki, nie przynosiły już żadnych historii. Czasem także, w najczarniejszą noc, widziałem jego czarne oko i siwą skroń patrolujące mnie i mieszkanie. Może po prostu tak musi być, każdy ma nad sobą kruka, to nie jest żaden anioł stróż, tylko czarnuch, który ma ochotę ci dokuczyć i popchnąć 166


cię do ciemnych przestrzeni twojego wnętrza, spowodować rzeczy, których inaczej byś nie zrobił. Nie ma chyba do niego modlitw powtarzanych codziennie przed snem. Mogą być tylko kombinacje słów, które pozwolą na to, żeby nie był tak blisko, nie na wyciągniecie dłoni, żeby była pomiędzy wami mała wyrwa, aby był tylko w momentach, kiedy przychodzi po plecach zimny prąd, przybywają pierwsze zimowe wiatry z gór i gdy idziesz sam ciemnym lasem, żeby jego oko było w jednej z dziupli, wielkie, spęczniałe, opite żywicą, aby nigdy z niej nie mogło wyleźć.


168


169


Paweł Pijas Doktorant filozofii KUL, absolwent MISH KUL, wykładowca Pedagogium Wyższej Szkoły Nauk Społecznych w Warszawaie.

170


O idei resetu. Komentarz do drugiego numeru Dworca Wschodniego. Przyznam się, że mam kłopot ze słowem „reset” i to na dodatek z dwóch powodów. Po pierwsze, jestem informatycznym laikiem i nie wiem, co ono znaczy, wyjąwszy powszechne, potoczne użycie. To zaś oznacza, że aby napisać ten tekst, muszę poświęcić dodatkowy czas na lekturę, a to jest już skandal. Po drugie, mam takie podejrzenie, że Redakcja, wybierając taki, a nie inny temat numeru, próbuje się wpisać w, niezbyt przychylnie przeze mnie oceniany, nurt, tutaj lekko nadużyję słynnego cytatu, „manipulacji semantycznych”. Na czym miałaby polegać owa manipulacja? Z reguły używa się bądź to neologizmu, bądź to wyrażenia spoza języka potocznego, aby na nowo nazwać przedmiot lub zjawisko tak, że usuwamy lub rekonfigurujemy pole semantyczne uprzedniej nazwy w celu osiągnięcia określonej korzyści o wątpliwym moralnie charakterze. Poprzez relacje semantyczne język odnosi nas do świata, a więc zmieniając owe relacje, zmieniamy również samą rzeczywistość, co możemy uczynić zgodnie z porządkiem moralnym albo i na przekór niemu. Jak sugeruję, mamy do czynienia ze zjawiskiem bliskim manipulacji. Warto zatem zapytać o jej cel, o korzyść, którą odniesienie tejże manipulacji autor, gdy dokona już dzieła semantycznej alchemii. Użyteczność manipulacji dość łatwo wskazać w poniższych, w miarę trywialnych, przykładach: „utylizacja produktów” zamiast „wyrzucania niesprzedanej żywności” (język regulaminów restauracji), „restrukturyzacja” w miejsce „grupowego zwolnienia” vel „grupowego wyrzucenia ludzi na bruk” (język korporacyjny), czy też „faszysta” w zastępstwie „patriota” (język lewicowych organizacji politycznych). Korzyść takich zabiegów jest 171


czytelna i przeliczalna na jakąś walutę, czy to będzie pieniądz, władza, poparcie polityczne, czy też medialny wizerunek. Wszystko to, co w oparach siarki, ceni współczesny świat. Zarzucając jednak Redakcji konszachty z diabłem, powinienem precyzyjnie wskazać, dlaczego uważam, że wprowadzenie na polu humanistyki terminu (idei) „resetu” bliskie jest manipulacji semantycznej oraz na czym właściwie miałaby polegać płynąca z niej korzyść. Dla humanisty słowo było, jest i będzie podstawowym narzędziem. Poprzez słowo humanista próbuje dotrzeć do świata, opisać, wyjaśnić, nazwać i opanować świat, czym przypomina niekiedy naszego biblijnego praojca Adama. W konsekwencji w humanistyce ceni się inwencję słowną, przy założeniu, że nowe słowa umożliwiają nam sprawniejszy i bardziej precyzyjny opis świata. Co się jednak dzieje wtedy, gdy humanista owo założenie ignoruje i zamiast rzeczywistość rozjaśniać, zaciemnia ją? Z jednej strony, rzeczywistość wraz z jej opisem rozpada się, a na jej szczątkach można zbudować jedynie getto sofistycznego dyskursu (patrz „natchnione” gry i zabawy wszelkiej maści małpujących herezjarchę Nietzschego, niestety niedorastających mu do pięt, tzw. głębokich myślicieli). Z drugiej zaś, ukazuje się oblicze i motywacja takiego heretyka, który zamiast robić to, co do niego należy, zamiast dobrze wykorzystać talenty otrzymane od Pana, daje się ponieść pokusie splendoru, chęci promowania własnej terminologii, chęci wybicia się do grupy tak zwanych głośnych autorów, czy też po prostu swemu własnemu narcyzmowi (tutaj dobitnie pojawia się podobieństwo do przywołanego wcześniej zjawiska „manipulacji semantycznej”). Właśnie tak, bawiąc się tutaj w filozofa podejrzeń, rozumiem zabieg dokonany przez Redakcję, to jest zaproponowanie terminu (idei) „reset”, jako mającego niby cechować się jakąś przydatnością w opisie ludzkiego świata. Pozostaje więc wyjaśnić dlaczego. Zostawiam na boku kwestię personalną, a mianowicie to, że redakcją 172


zawiadują poeci, kochają zaś oni słowotwórstwo i słowożąglerstwo, a więc trzeba im to po prostu wybaczyć, ponieważ „ten typ tak ma”. Spróbujmy zatem zastanowić się nad pojęciem „reset”. Oznacza ono zakończenie działania i ponowne uruchomienie danego urządzenia celem przywrócenia bazowych ustawień jego oprogramowania/systemu operacyjnego. Takie rozumienie zakłada już, odnoszący się do bardziej rozbudowanych urządzeń elektronicznych, podział na tak zwany „hardware” oraz „software”, to jest część materialną (fizyczną) urządzenia oraz jego oprogramowanie. Dalej idąc, reset możemy podzielić na reset twardy oraz reset miękki. Poprzez pierwszy rozumie się przywrócenie początkowych ustawień oprogramowania za pośrednictwem warstwy sprzętowej urządzenia, natomiast przez reset miękki rozumie się przywrócenie owych ustawień dzięki działaniu samego oprogramowania. Tyle teorii. Czy można te pojęcia per analogiam zastosować do opisu naszego, ludzkiego świata? Co miałoby odpowiadać komputerowemu „hardware” i „software”? Jeżeli analogia byłaby poprawna i jej wprowadzenie dawałoby nam „zysk poznawczy”, co, zdaje się, jest celem redakcji, to musielibyśmy założyć, że zjawisko „resetu” znane nam ze świata artefaktów oraz NASZ, ludzki świat, byłyby pod istotnymi, strukturalnymi względami podobne1. Jednakże, należy to głośno powiedzieć, nie widzę tutaj żadnego podobieństwa, które uprawniałoby jakkolwiek do przeprowadzenia takiej analogii. Swoje przekonanie wspieram następującymi argumentami. Po pierwsze, w przypadku ludzi niemożliwe jest przeprowadzenie niekontrowersyjnego podziału na „hardware” i „software”. Można by próbować twierdzić, że odpowiednikiem warstwy materialnej urządzenia jest nasza biologia, zaś warstwie oprogramowania odpowiadają tożsamość indywidualna oraz tożsamość społeczno-kulturowa. „Reset” zaś miałby polegać na usunięciu (w odpowiedzi na różno-

1

Przypomina mi się tutaj żart profesora Stanisława Judyckiego, który powiedział kiedyś w trakcie wykładu z epistemologii, że w pewnym sensie to kot i czołg są do siebie podobne, jako że można im przypisać wspólne cechy takie jak istnienie, zajmowanie przestrzeni czy trwanie w czasie.

173


1

rakie kryzysy) owych tożsamości i wprowadzeniu innych, które nie powodowałaby błędów systemu (errors) i w większym stopniu odpowiadała ludzkim potrzebom2. To jednak jest ujęcie zgoła nieadekwatne, ponieważ człowiek jest istotą integralną, niepodzielną, a więc nie może istnieć pozbawiony ani swej tożsamości, ani też pozbawiony swojego uposażenia biologicznego. Wyjątek zaś od tej reguły, jedyny jaki ma miejsce, owiany jest Boską tajemnicą Zmartwychwstania. Po drugie, w przeciwieństwie do artefaktów, jakimi są urządzenia stworzone przez człowieka, ich twórca jest istotą autonomiczną, obdarzoną wolną wolą i rozumiem, a co za tym idzie, zdolnością transcendencji własnego uposażenia, zarówno biologicznego, jak i społeczno-kulturowego. O ile wiem, żaden z artefaktów nie przejawia takich cech, co więcej, skoro człowiek obdarzony jest taką zdolnością, w jakim w ogóle celu miałby poddawać się „resetowi”? Po trzecie, co jest z jednej strony truizmem, z drugiej zaś jedną z najistotniejszych cech egzystencji ludzkiej, ma ona wymiar temporalny. Czy nasze, ludzkie istnienie w czasie da się porównać do istnienia w czasie artefaktów? Wydaje się, że nie. Egzystencja ludzka podlega nieustannej ewolucji rozpostartej między początkiem (narodziny) a końcem (śmierć). Treść owej egzystencjji jest zmienna i podlega ciągłym fluktuacjom gdzieś na przecięciu się linii wyznaczonych potęgą rzeczywistości, zdolnej nas zetrzeć w proch, oraz indywidualnej wolności i racjonalności. Tymczasem, w przeciwieństwie do owego twórczego świata wolności, świat artefaktów jest zamknięty i obowiązuje w nim jedno z praw fizyki, głoszące, że przy braku zmiany warunków zewnętrznych, nic wewnątrz danego układu nie podlega zmianie. Trwanie w czasie świata artefaktów jest więc istotowo różne od ludzkiego trwania w czasie. Po czwarte, egzystencja ludzka bazuje na ludzkiej zdolności intencjonalnego odniesienia się do świata zewnętrznego. Nie chcąc wchodzić tutaj w zagadnienia żywo dyskutowane

Zastanawiam się w tym miejscu, czy człowiek „resetujący” swój software byłby w ogóle w stanie sformułować swoje potrzeby.

174


w ramach współczesnej filozofii umysłu, wolałbym w tym miejscu poprzestać na prostej konstatacji, że intencjonalność jest niezbywalnym i nieusuwalnym wymiarem bycia człowiekiem. Czy w przypadku artefaktów jesteśmy w stanie wskazać jakąkolwiek zdolność do intencjonalnego odniesienia się do świata? Zdecydowanie nie. Wreszcie po piąte, „reset” jest dla nas terminem niepotrzebnym i nieadekwatnym z tej prostej przyczyny, że ludzkie życie nie może wrócić do czegokolwiek, co bylibyśmy w stanie uznać za jego początkowe ustawienia. Linearność temporalna ludzkiego życia, wbrew naukom pogan, jest faktem. Z linearnością związane są takiego aspekty ludzkiego życia jak jednorazowość, niemożność powrotu do przeszłości, czy też oddziaływanie tej ostatniej na teraźniejszość i przyszłość. Genialnie zresztą oddaje to chrześcijańska koncepcja grzechu, w ramach której twierdzi się, że dokonany w czasie grzech nie może być przezwyciężony siłami ziemskimi bez pomocy Łaski, a więc Mocy przekraczającej ludzki i temporalny wymiar świata. Z zarysowanych powyżej powodów, uważam, że pojęcie „resetu” jest całkowicie nieprzydatne do opisu rzeczywiści ludzkiej. W dyskusji nad przymiarkami do tego tekstu, Grzesiek Jędręk wyraził nadzieję, że przedstawię tutaj to, jak ja rozumiem termin (ideę) „resetu”. Czyniąc zadość jego wymaganiom oraz podsumowując swoje myśli, odpowiadam, że nie mogę napisać nic na ten temat. Ja tego terminu zwyczajnie nie rozumiem inaczej, niż w jego technicznym sensie, zaś próba użycia go w humanistyce wydaje mi się mocno naciąganym (z przedstawionych powyżej powodów) przedsięwzięciem. Pomimo mocno krytycznego nastawienia, dostrzegam jednak w wysiłku Redakcji rzecz, którą doceniam, a mianowicie próbę konstruktywnego odniesienia się do, widocznego niemal przysłowiowym gołym okiem, kryzysu, który trawi naszą cywilizację i naukę. A zatem, na zakoń175


czenie, i ja wtrącę tutaj (aczkolwiek nieswoje) trzy grosze. Nie potrafię wyrazić własnego przekonania lepiej, niż poprzez przywołanie słów profesora Stanisława Judyckiego: [...] pewna diagnoza dotycząca przyszłych dziejów społecznych świata. Wydaje mi się, że pomimo ogromnych mas ludzi, które tam żyją, mimo rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego w ostatnich czasach, mimo wielotysiącletnich dziejów Wschód jest martwy, martwy duchowo. Zachód pokryła skorupa konsumeryzmu i oczekiwania, lecz jest to skorupa, pod którą żarzy się lawa. Tą lawą jest chrześcijaństwo, jego antropologia i eschatologia. Oczekujemy teraz nowej inspiracji pochodzącej z tego jedynego żaru, który jako ludzkość posiadamy. Być może, podkreślam, być może, w pojawieniu się tej nowej

1

S. Judycki, „Czy edukacja bez filozofii prowadzi do istotnej ułomności intelektualnej i duchowej?”

inspiracji polski duch będzie miał rolę do odegrania - musimy go jednak wspomagać3.

176



178


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.