7 minute read
Obiecanki-cacanki – komiksy IDW
Czyli kucyki kłusują do urn
Witam ponownie! Po krótkiej – zdecydowanej zbyt krótkiej – przerwie na kucykowe przygody, wracamy do tematyki plasterko-życiowej. Dzisiaj na warsztat trafiają dwa zeszyty (46-47), zamykające w sobie jedną opowieść. A kto ją dostarcza? Ted Anderson, odpowiedzialny za scenariusz, i ilustrująca go Agnes Garbowska! Czy tym razem zasłużyli sobie na entuzjazm ze strony czytelników?
Advertisement
~Malvagio
Historia zaczyna się niewinne – mieszkańcy Ponyville zebrali się na ceremonii otwarcia nowego placu zabaw na wzgórzu życzliwie udostępnionym miastu przez rodzinę Apple. Radosne wydarzenie zostaje niestety zakłócone przez niespodziewane trzęsienie ziemi, które pozostawia po sobie jedynie ruinę. Szybko okazuje się, że katastrofa wybrała absolutnie najgorszy moment dla organizującej całe wydarzenie Pani Burmistrz – zbliżają się bowiem wybory, a z chwilowego wstrząsu na jej politycznym wizerunku zamierza skorzystać nikt inny, jak sam Filthy Rich. Jego obietnice znajdują chętne uszy, ale czy mogą równać się z doświadczeniem klaczy? Jak poradzi sobie ona z pierwszym od wielu lat prawdziwym rywalem? Po co w Ponyville dziennikarz polityczny? Czy Pani Burmistrz naprawdę jest imieniem? I co wywołało trzęsienie ziemi?!
Cóż, nie na wszystkie pytania znajdą się odpowiedzi… na niektóre są one zaś oczywiste. Gdyby Filthy Rich przegrał, nie byłoby historii do opowiedzenia, prawda? Choć właściwie bywały już w kuco-komiksach przypadki, gdy takie szczegóły nie odgrywały żadnej roli… ale popadam w dygresje. Z przykrością muszę stwierdzić, że potencjału drzemiącego w punkcie wyjściowym nie udało się przebudzić. W opowieści brakuje jakiegokolwiek elementu „wow!“ (cóż, przynajmniej pozytywnego), a przez to jej absolutna przewidywalność boli. Nie znaczy to jednak, że jest zupełnie pozbawiona pozytywów; do ich grona można zaliczyć, o dziwo, jakość kreski. Czytelnika nie powitają żadne cuda – mimo wszystko to wciąż Garbowska – ale to chyba jej najlepsze dotychczasowe dzieło, za co należy się jej pochwała. Oba zeszyty są wolne od najbardziej charakterystycznych dla niej wad – podczas lektury przez cały czas czułem, iż mam do czynienia z komiksem, a nie luźnym zbiorem ilustracji, a przypadki kopiowania kadrów tym razem działały w służbie narracji. Oby tak dalej!
Kolejnym elementem, który zasłużył na pochwałę, jest zręcznie, właściwie mimochodem wplecione przesłanie, iż przyjaźń nie wymaga jednomyślności – nawet, kiedy w grę wchodzi polityka. Część świty Twilight zdecydowała się z różnych względów poprzeć Filthy Richa – niektóre były sensowne, niektóre całkiem idiotyczne, ale pomimo rozbieżności opinii, przyjaciółki wcale nie skoczyły sobie do gardeł. Ba, nie obraziły się nawet na siebie i nie zerwały znajomości, niebywałe!
Gdyby Twilight pisywała jeszcze listy do Celestii, z całą pewnością mogłoby się to znaleźć w jednym z nich. Przyznaję, że to może nieco naiwne, idealistyczne podejście, niemniej jednak uważam, iż jest to ważna i potrzebna lekcja. O tym, jak bardzo, najdobitniej świadczy polaryzacja całych społeczeństw, której mamy obecnie okazję być świadkami w prawdziwym świecie. Punkt dla komiksu.
Niestety na tym kończą się plusy. Do minusów muszę w pierwszej kolejności zaliczyć sposób pisania niektórych postaci. Na pierwszy ogień wybieram Filthy Richa, który startuje w wyborach, ponieważ… no właśnie, dlaczego? Scenariusz nie zadbał o tak podstawową rzecz, jak wiarygodna motywacja. Wśród jego obietnic wyborczych próżno nawet między wierszami szukać jakichkolwiek poglądów, czegokolwiek, co skłoniłoby go do podjęcia próby pozbawienia Pani Burmistrz urzędu. Przyznaje, że kampania wyborcza kosztuje go fortunę, nie może więc chodzić o pieniądze. Nie żywi względem niej żadnych osobistych uraz, odpada zatem możliwość zemsty. Cóż pozostaje, władza? Też nie, jako że nie upija się nią i nie nadużywa jej do własnych celów (co więcej, na sam koniec po prostu ją oddaje). Właściwie jedyne, co z nią robi, to próbuje zrealizować w jakikolwiek sposób swoje niemożliwe do zrealizowania obietnice wyborcze. Których nie składałby, gdyby nie kandydował, błędne koło się zamyka. Może rzeczywiście zależało mu wobec tego na dobru miasteczka? Ale jak miałoby mu na nim zależeć, skoro błyskawicznie okazało się, że nie ma żadnego planu, a odpowiedzialność go przerasta? Filthy Rich sprawia wrażenie psa goniącego za samochodem, który niespodziewanie dla samego siebie zdołał go pochwycić – i nie ma najmniejszego pojęcia, co teraz z tym fantem zrobić.
Po drugiej stronie barykady stoi Pani Burmistrz – i o ile została napisana wiarygodnie, jako prawdziwa Klacz Stanu, o tyle komiks popada tu z kolei w przesłodzoną przesadę i czyni z niej jedyną osobę zdolną zażegnać kryzys. A przy okazji zaczyna sam sobie przeczyć na przestrzeni kilku stron. Nie żartuję – z ust klaczy padają w pewnym momencie słowa, że jeden kuc nie zdoła naprawić całego miasta… po czym w epilogu DOKŁADNIE TO SIĘ DZIEJE. Pani Burmistrz wraca, niemal wjeżdżając na białym rumaku i własnymi kopytami (choć nie do końca dosłownie) rozwiązuje ostatecznie problem tajemniczych trzęsień ziemi. Ugh. Rozumiem, co scenarzysta próbował zrobić – jej rola ogranicza się tak naprawdę do pokierowania zespołem kuców, teoretycznie jest to więc zwycięstwo drużynowe. Ale dlaczego to właśnie ona musiała stanąć na czele? Pytanie tym bardziej uzasadnione, że przecież na miejscu była Twilight, cholerna księżniczka mieszkająca w Ponyville, która ze swoją drużyną radziła sobie z większymi zagrożeniami niż – drobny spoiler – jeden rozbrykany tatzlwurm. Dlaczego Fluttershy nie podzieliła się swoją wiedzą na ich temat sama z siebie, lecz dopiero na wyraźne polecenie Burmistrz? Dlaczego nikt niczego nie robił? W ten sposób wartościowe przesłanie zmętniało i straciło jakąkolwiek moc. Szkoda.
Abstrahując od politycznych przeciwników, pozostałe kucyki również niestety nie wypadają zbyt dobrze. Komiks nie uchronił się od jednego z najpoważniejszych problemów serialu – część bohaterów została ogłupiona tak, by podejmowane przez nich decyzje pozwoliły fabule w ogóle zaistnieć. Gdyby nie nagły spadek poparcia dla Pani Burmistrz, Filthy Rich być może nie zgłaszałby własnej kandydatury – a w tym wzbudzeniu niechęci niebagatelną rolę odegrała rodzina Apple. Zarówno nestorka rodu, jak i Applejack, w związku z trzęsieniem ziemi obraziły się na piastującą urząd klacz – i to pomimo dokładnych wyjaśnień z jej strony, że katastrofy nie dało się przewidzieć, ani tym bardziej się na nią przygotować. Babcia Smith dosłownie zarzuca, iż na udostępnionym miastu terenie był spokój, dopóki Pani Burmistrz nie postawiła tam swojego nieszczęsnego placu zabaw. Sic. Nawet pomijając fakt – przywołany zresztą w jednej z późniejszych scen – że takie wypadki w Ponyville zdarzają się średnio raz na tydzień, wciąż jest to kompletnie bezsensowny argument, a to w głównej mierze właśnie za jego sprawą mieszkańcy zaczynają podważać kompetencje swej przywódczyni. W przypadku Applejack prowadzi to później do wypadnięcia z ram własnego charakteru – choć nigdy nie deklaruje ostatecznie, na kogo oddała swój głos, jej zachowanie wskazuje, iż postawiła raczej na Richa. Najwyraźniej wciąż z powodu obrażenia się za trzęsienie ziemi. Warto przy tym zwrócić uwagę, że pod koniec Twilight wyrzuca nowemu burmistrzowi, że spełnienie jego obietnic jest nierealne. Err… skoro to wiedziała, dlaczego nie użyła tego argumentu w wyborach, skoro pomagała przy kampanii jego kontrkandydatki, a dopiero post factum? Brak mi słów.
Moim największym zastrzeżeniem są jednak bardzo niepokojące i stronnicze podobieństwa do pewnych innych, prawdziwych wydarzeń na światowej scenie politycznej. Rywalizacja poczciwej klaczy i ogiera, bogatego przedsiębiorcy w czerwonym krawacie, niespodziewanie wchodzącego do polityki? Okeeej… Rywalizacja postaci, z których jedna stanowi kryształowy wzór do naśladowania, druga zaś nie robi nic poza miotaniem populistycznych obietnic? Umm, dobra… Zwycięstwo Richa i jego rządy, pogrążające Ponyville w chaosie i okazujące się katastrofalne w skutkach? Och… „Prawdziwa liderka“, powracająca, by przejąć stery i uratować sytuację? Tsk… Niewątpliwie skłania to do pewnych przemyśleń, zwłaszcza biorąc pod uwagę datę wydania – wrzesień/październik 2016. Dokładnie tuż przed wyborami prezydenckimi w USA. To w żadnym razie nie mógł być przypadek. Przyznam, że podczas lektury czułem się naprawdę nieswojo; po kuco-komiksach spodziewałem się wielu rzeczy, ale nigdy tak bezpośredniej politycznej propagandy. I to adresowanej do dzieci! Oto zasugerowane wcześniej negatywne „wow!“. Oczywiście morał, by nie dawać posłuchu populistom jest słuszny, ale… budzi to mimo wszystko pewien niesmak. Zwłaszcza przy braku jakichkolwiek odkupicielskich elementów po jednej ze stron (może za wyjątkiem oddania władzy)! W ten sposób komiks skutecznie sabotuje swoje własne, antypolaryzacyjne przesłanie.
Nie ma co owijać w bawełnę – kucykowe wybory wypadają naprawdę mizernie. Mimo wszystko próbują jednak zrobić COKOLWIEK, pod tym względem wypadają więc ciut lepiej, niż bezsensowna przygoda w górach. Teoretycznie zasłużyły na lepszą ocenę, ale w związku z silnym, stronniczym upolitycznieniem nie jestem w stanie wystawić wyższej noty, niż 2/10, wciąż bez szału. Niestety, jako że muszę zmniejszyć ocenę o dwa stopnie w związku z debiutem Starlight Glimmer… co? Ugh, dobra. Poinformowano mnie, iż nie mogę obniżyć oceny z takiego powodu, więc zostaje na pułapie 2. Grrr. Ok, na dziś to już wszystko, kolejny słaby komiks za nami. Tylko mi się zdaje, czy ostatnio zrobiło się ich tak jakoś więcej? Na pocieszenie zdradzę, że następnym razem wrócimy na szlak przygody, jest więc na co czekać. Mówił do was Malvagio…
Źródło grafiki tytułowej: https://derpibooru.org/109926