
4 minute read
Kumba
Netflix jest niczym tematy na 4chanie, na tych „zabawniejszych“ kanałach. Gdy się losowo przegląda, a nie tylko patrzy na starannie wyselekcjonowane tytuły, można czasem wpaść na cudowną perełkę, od której nie można oderwać wzroku, albo na coś, od czego się straci szacunek do świata i siebie samego. Ostatnio, poszukując filmów animowanych, trafiłem na „Kumbę“ – do której kategorii należy ten film?
~Ghatorr
Advertisement
Znalezienie tej animacji z RPA, stworzonej w roku 2013, było czysto przypadkowe. Ot, po prostu przeglądałem sobie na spokojnie Netflixa w poszukiwaniu czegoś prostego, rozrywkowego i najlepiej jeszcze na tyle przyjaznego, by wypełnić pustkę w duszy. Jakby jeszcze było to choć odrobinę egzotyczne, by nie mieć wrażenie oglądania wygenerowanej przez algorytmy amerykańskiej szmiry, to byłbym w siódmym niebie. Niestety, zamiast tego trafiłem na „Kumbę“.
Niemalże od razu po włączeniu filmu wita nas sielski obraz stada zebr żyjących przy odgrodzonym od świata wodopoju i radośnie spędzającego życie na graniu w piłkę i innych tego typu rzeczach. Spokojne czasy dobiegają końca gdy nagle w jednej z rodzin rodzi się syn, Kumba, który ma tylko połowę ciała pokrytą paskami. Od razu dostaje łatkę odmieńca, przez co całe stado (za wyjątkiem rodziny i jednej zebry-chłopczycy, której niestety poskąpiono większej roli w filmie) radośnie go wyszydza. Co gorsza, wodopój nawiedza susza, przez co przesądne zebry stwierdzają, że to na pewno wina półzebrzego podrostka. Nic dziwnego, że Kumba czuje się delikatnie wyobcowany, więc gdy matka na łożu śmierci opowiada mu legendę o tym, że zebry kiedyś nie miały pasów, uzyskały je dopiero po wejściu do magicznego źródła i przez to wszystkie wyglądają tak samo, a tajemnicza, mistyczna modliszka rysuje mu jakąś mapę, to uznaje, że pora poszukać tego miejsca. Niestety, jego tropem podąża leopard Fango, którego stado wierzyło w legendę, że zjedzenie pół-paskowanej zebry przynosi siłę.Od samego początku w oczy rzuciła mi się jedna rzecz – paskowane postacie rzeczywiście trudno od siebie odróżnić. Od samego początku czułem się nieco oszołomiony próba zrozumienia, kto co gada i czemu, zanim się poddałem i stwierdziłem, że po prostu wystarczy śledzić losy pani zebry leżącej pod skałą i jej syna, Kumby. Całe szczęście przez większość filmu obsada jest o wiele bardziej zróżnicowana, dzięki czemu nie miałem więcej problemów z odróżnianiem postaci. Ładnie to współgra z morałem opowiastki umierającej Mamy Kumby. Mogłyby się tylko tak często nie uśmiechać, nie wyglądało to za dobrze.
Fabuła mnie niezbyt porwała. Film zdawał mi się serią dość luźno połączonych scen, które czasami zlepiano ze sobą na siłę przy użyciu wszelkiej maści przepowiedni i tak dalej. Czemu Fango śledzi głównego bohatera? Bo przepowiednia. Czemu główny bohater kluczy w pewnym momencie po pustkowiach? Bo przepowiednia. Czemu w ogóle ruszył na wyprawę? Bo mistyczna modliszka machnęła obrazeczek w ziemi. Sam start fabuły mnie nie zirytował, bo opowieść o zebrach zyskujących paski jest przyjemnie legendarna, ale potem zaczęło się to robić nudne. Gdyby usunąć tego typu zagrywki „Deus Ex Machina“ i spróbować wypełnić dziury w fabule czymś konkretniejszym, oglądałoby się to lepiej. Dla przykładu, w pewnym momencie Fango wspomina, że wybił swoje stado by mieć pewność, że dopadnie zebrę z legendy, mimo że w sumie miał świetny powód (i to nieźle współgrający z motywem odmienności) – mianowicie, urodził się ślepy na jedno oko, przez co traktowano go podobnie jak zebry Kumbę. Ale nie. On ich wybił, bo przepowiednia. No jasny gwint.
Postacie są… Hm, w sumie to są. Tyle. Tylko kilkoro przewija się przez dłuższy czas – tytułowy Kumba, gnu o imieniu Mama W i struś Bradley. Do tego kilka razy występują drugoplanowe postacie, np. Tombi – wspomniana już chłopczyca z dzieciństwa Kumby, która niestety zostaje z resztą stada i się marnuje – czy dziki pies Skalk. Ich osobowości są dość proste, ot – Kumba to niedoświadczony młokos, Mama to twardo stąpająca po ziemi babka, Bradley to marzyciel, który raz marzy o wizycie w rzeźni, bo podoba mu się jak nazwa brzmi po francusku. Do tego część postaci ma problemy z odrzuceniem ze względu na swoją odmienność. Niestety, zwierzątek w tym filmie jest od groma – co chwilę się pojawia ktoś nowy, przez co nikomu nie poświęcono za dużo czasu.
Niemiło mnie zaskoczył również ogólny ton filmu, albo raczej nagłe przeskoki między bardzo mrocznymi rzeczami a infantylnymi zagrywkami rodem z bajek dla najmłodszych. Z jednej strony pewna postać ma poważny przykład PTSD po tym, jak Fango na jej oczach pożarł jej córkę, a z drugiej strony ten sam leopard zostaje odstraszony od pewnego zwierzaczka pierdem. Comic relief, jakim jest świrnięta (i absolutnie niepotrzebna) owca goniąca bohaterów nagle dołącza do wspominek o tym, jak leopard zabijał i pożerał. Przez to film jest za straszny dla najmłodszych, ale dla starszych będzie zbyt infantylny.
Sama animacja jest całkiem ładna, szczególnie krajobrazy są nawet ładne. „Avatar“ to nie jest, więc można oglądać bez strachu, że zacznie się marzyć o przeprowadzce do Afryki i tuleniu się do lokalnej fauny drapieżnej, ale to może i lepiej. Muzyka i głosy nie porywają, ale też wybitnie nie przeszkadzają. Dobrze wypada dubbing – porządnie przetłumaczno dowcipy, a aktorzy się postarali. Mogę w tej kwestii narzekać najwyżej na koszmarne niedopasowanie kwestii głosowych do ruchu pyszczków.
Wbrew ogólnemu tonowi recenzji czasu spędzonego na „Kumbie“ nie żałuję. Dopóki nie angażowałem zbytnio mózgu oglądało mi się to całkiem przyjemne, a gdy zacząłem go używać, to zyskałem niezły materiał do recenzji. Na pewno nie jest to film zły – po prostu ma w sobie bardzo dużo zmarnowanego potencjału, który dałoby się uratować wywaleniem wszelkich mistycznych modliszek i przepowiedni oraz eksterminacją połowy postaci by dać więcej czasu antenowego reszcie. To po prostu średniak, nie mniej, nie więcej.
Źródło grafiki tytułowej: https://www.intofilm.org/films/18021