Czas pogardy i nadziei

Page 1



BOGUSŁAW MATUSZKIEWICZ

Czas pogardy i nadziei Wspomnienia mieszkańców gminy Kobylnica

GMINA KOBYLNICA


Wywiady i redakcja: BOGUSŁAW MATUSZKIEWICZ Konsultacje: BARBARA JĘCHOREK JAN PLUTOWSKI Zdjęcia: Archiwa rodzinne autorów książki, Bogusław Matuszkiewicz, Genowefa Waliszewska (zdjęcie na okładce), Archiwum Auschwitz, Wikipedia. Skanowanie: RADOSŁAW SAWICKI Korekta: IRENA WYSOCKA Projekt i skład graficzny: JAKUB MATUSZKIEWICZ Wydawca: GMINNA BIBLIOTEKA PUBLICZNA 76-251 Kobylnica, ul. Wodna 20/4 www.bibliotekakobylnica.pl biblioteka@kobylnica.pl tel. 59 848 59 46 Druk: SZAREK WYDAWNICTWO REKLAMA 76-200 Słupsk, ul. Grottgera 19 Wydanie I, 2016 © GMINA KOBYLNICA © GMINNA BIBLIOTEKA PUBLICZNA W KOBYLNICY

ISBN 978-83-944757-0-3


Spis treści Bogusław Matuszkiewicz Pamięć i tożsamość ................................................................................. 6 Genowefa Błaszczak-Wróblewska Ta rana nigdy się nie zagoi ........................................................................ 8 Czesława Bubnowska Za wróble kupowałam cukierki .............................................................. 18 Honorata Dąbrowska Odgrzebywałam żywych ludzi ................................................................ 26 Eugenia i Marian Derda Obóz karny i rzeź wołyńska .................................................................... 32 Bronisław Jeziorowski Hitler pogłaskał mnie po głowie ............................................................. 42 Halina Klinger Oddał życie za kolegów ........................................................................... 54 Feliksa Kłudka Marysię pocięli piłą do drewna .............................................................. 72 Bolesław Kosicki Ojciec nie chciał być kułakiem ............................................................... 78 Tadeusz Mikołajczak Rakieta V1 spadła obok nas .................................................................... 84 Zygmunt Pacucha Żywot człowieka spełnionego ................................................................. 92 Jerzy Redmerski Dostałem drugie życie .............................................................................. 102 Stefania Siemińska-Rokita Przez Syberię, Kazachstan i Uzbekistan ................................................. 116 Stanisław Spurgiasz Uwierzyli, że jestem Polakiem ................................................................. 138 Czesława Szewczuk Czy moje łzy kiedyś wyschną? ................................................................. 146 Genowefa Waliszewska Moja bauerka była kochaną kobietą ....................................................... 154 5


Bogusław Matuszkiewicz

Pamięć i tożsamość

T

a książka powstała z potrzeby serca i ze zrozumienia, że pamięć o czasach minionych jest fundamentem naszej tożsamości. W natłoku teraźniejszych zdarzeń często zapominamy o tym co było, kierując wzrok głównie ku przyszłości. Wraz z postępującym wiekiem każdego człowieka, to spojrzenie się zmienia. Wtedy coraz chętniej cofamy się we wspomnieniach do naszej młodości i dzieciństwa. Z radością odkrywamy też fakt, że możemy tak peregrynować po przeszłości, nawet poza datę naszych urodzin. Jest to podróż po mniej znanych nam obszarach życia naszych rodziców, dziadków, ich rodzin i znajomych. Zaczynamy wtedy silniej odczuwać ciągłość procesu historycznego w indywidualnym wymiarze i rozumieć fakt, że stanowimy spójną część większej całości. Tak rodzi się nasza tożsamość. Uczestnicząc we wcześniejszych projektach, w których wraz z młodzieżą starałem się zrekonstruować pierwsze lata powojennego osadnictwa na Pomorzu Środkowym, spotkałem m.in. Halinę Klinger z Kobylnicy i Jerzego Redmerskiego z Wrzącej. Patrząc na drobną panią Halinkę i na pana Jurka, krzątającego się przy swoich królikach, pomyślałem sobie: „Ilu ludzi ich zna, ilu ich widuje, ilu nawet z nimi rozmawia, a ilu z nich wie, jak bogate i niesamowite historie kryją się w ich pamięci?”. Niestety, niewielu! Na pewno wiedziała o tym pani Barbara Jęchorek, dyrektorka Gminnej Biblioteki Publicznej w Kobylnicy, która w 2013 roku skierowała mnie do nich wraz z młodzieżą, realizującą projekt pn. „Młodzi na tropach historii”. Pani Halina z fotograficzną pamięcią potrafiła ożywić świat żydowskiego miasteczka, w którym mieszkała przed wojną, opowiedzieć o okropnościach szpitala polowego, o bracie, który oddał życie za kolegów i o niespełnionej miłości jednego z pacjentów. W jeszcze większe zdziwienie wprawił nas wtedy pan Jerzy, opowiadając swoją historię. 3 maja 1945 roku uratował się wraz z 309 osobami ze zbombardowanego statku „Cap Arcona”, na którym zginęło prawie 7000 osób. Znowu pomyślałem sobie: „Boże, człowiek oddał dobrowolnie życie za 35 kolegów, a nikt o nim nic nie wie? Na film o „Titanicu” wydano

6


setki milionów dolarów, a 20 kilometrów od mojego domu żyje człowiek, który ocalał z jeszcze większej katastrofy morskiej!”. W ramach tamtego projektu losy pani Haliny i pana Jerzego znalazły się w filmie pt. „Pomorscy osadnicy. Pięć historii, które napisała wojna”. Minęły dwa lata i znów pani Barbara mnie zainspirowała, a mianowicie podsunęła mi książkę Stefanii Siemińskiej-Rokity, nieżyjącej już dziś nauczycielki z Komorczyna, pt. „Dwa pociągi”. Opis azjatyckiej tułaczki, która nieomalże zakończyłaby się śmiercią autorki na brukach Buchary w nieprzyjaznym Uzbekistanie, urzekł mnie swoją prostotą i prawdą. Skoro mieliśmy już trzy mocne tematy, zaproponowałem: „A może byśmy tak zrobili z tego książkę?”. Pani Basia Jęchorek szybko pomysł podchwyciła, twórczo go rozwinęła i z pomocą wicewójta gminy Kobylnica, pana Jana Plutowskiego, znaleźliśmy kolejne osoby. Otrzymaliśmy też wsparcie od władz gminy, z wójtem panem Leszkiem Kulińskim, za co pragnę podziękować. Wkrótce okazało się, że mamy tutaj kopalnię tematów. Najwięcej osób opowiedziało o przerażających zbrodniach na Wołyniu, popełnionych na ludności polskiej przez ukraińskich nacjonalistów z UPA i OUN. Nie było łatwo im o tym mówić, a mnie słuchać. Ucieszyłem się jednak, że udało mi się porozmawiać z jednymi z ostatnich świadków i uczestników tamtych zdarzeń. Nawet po roku 1990, nie były one zbyt mocno dokumentowane i nagłaśniane. Obozy pracy, obozy karne, obozy zagłady, praca przymusowa, ale także wojna spędzona we własnym domu czy na gospodarce – to kolejne tematy. Ciekawe są relacje dwóch panów, którzy jako synowie emigrantów zarobkowych, wojnę spędzili, ucząc się i pracując w Niemczech oraz we Francji. Wszystkie te relacje ułożyły się w mozaikę zróżnicowanych losów bohaterów, które w końcu zbiegły się w gminie Kobylnica. Ta książka ma zachować pamięć o nich oraz o czasach pogardy i nadziei, w których przyszło im żyć. Jest również zawołaniem, które jakże często przypominał publicznie Jan Paweł II: „Nigdy więcej wojny!”.

Słupsk, 7 kwietnia 2016 roku

7


8


Genowefa Błaszczak-Wróblewska

Ta rana nigdy się nie zagoi

U

rodziłam się 31 sierpnia 1934 roku we wsi Korczmin niedaleko Tomaszowa Lubelskiego. Tata nasz, Wojciech Błaszczak, brał udział w pierwszej wojnie światowej, gdzie został ranny. Odznaczony był Krzyżem Virtuti Militari. W 1935 roku przeprowadziliśmy się do Przewodowa, gdzie tatuś został stolarzem w folwarku dziedzica Potworowskiego, który mieszkał w Warszawie. Często jednak odwiedzał swój folwark, przyjeżdżając samochodem lub przylatując samolotem. Mamusia, Zofia z domu Kontek, zajmowała się małym gospodarstwem domowym. Posiadaliśmy krówkę, dwie świnki, gęsi, kury i kaczki. Mama także szyła na maszynie. Pewnego razu, pasąc gęsi, widziałam jak samolot dziedzica je spłoszył. Bardzo się rozpłakałam, że mi gęsi uciekły. W domu wychowywało się nas dziewięcioro dzieci: Antoni, Maria, Kazimiera, Stefania, Marian, Stanisław, Leon, Genowefa i Helena. Tata pracował i utrzymywał całą rodzinę. Umiał też pięknie grać na skrzypcach i uczył grać braci. Jeden z nich grał na harmonii, drugi na cymbałkach, trzeci na basie, a czwarty na perkusji. Taka domowa orkiestra. Rodzinka była liczna, ale bardzo wesoła. W 1941 roku do naszej miejscowości wjechali Niemcy. Postawili namioty i rozłożyli kuchnię polową. Niektórzy z nich byli nawet uprzejmi. Nam dzieciom dawali pomarańcze i konserwy. Jeden z nich to zakochał się w mojej starszej siostrze Marii. Nadszedł czas, gdy wyjeżdżali do Rosji na front. Przed wyjazdem odprawili mszę świętą. Bardzo się modlili. My jako dzieci byłyśmy ciekawskie. Podglądałyśmy, jak niemiecki ksiądz odprawia mszę przy naszej wioskowej figurce Matki Boskiej. Zakochany w Marii żołnierz przyszedł do niej pożegnać się. Płacząc powiedział, że jak wróci to się z nią ożeni. Nie wrócił.

Z LEWEJ: Genowefa w majątku Nieckowo, 1969

9


Podczas pobytu Niemców tatuś pewnego dnia zmontował sobie radio kryształkowe i chciał posłuchać wiadomości ze świata, co było surowo zabronione. Uczniowie ukraińscy, których szkolił jako mistrz stolarski, powiadomili o tym władze niemieckie. Tatuś musiał oddać odbiornik. Zmontował sobie jednak drugie radio. Niemcy odbierając radio zapowiedzieli, że następnym razem zabiorą tatę do obozu karnego. Już w 1943 roku dochodziły do nas złe wiadomości o Ukraińcach. Tata zaczął robić okiennice, żeby osłaniały światło lampy naftowej. W styczniu 1944 roku ukraińska banda zaczęła strzelać w stronę naszego domu. O północy coś krzyczeli, czegoś chcieli. Strach przeszywał nasze serca. Strzelali do okien, do drzwi, przez korytarz do mieszkania. Mamusia trzymała okiennice, a tatuś krzyknął do niej: „Zejdź!”, ale kule przeszły jej pod pachą i trafiły prosto w obraz Matki Boskiej. Na końcu rzucili granat, ale odbił się o ścianę i spadł za oknem. Nastąpił wybuch, aż szyby się posypały. Tatuś krzyknął: „Bierz dzieci i uciekaj na strych!”. Pamiętam, że czołgaliśmy się po ziemi na kolanach, żeby dojść do drabiny. Nie wiem w jaki sposób do niej trafiłam, bo było ciemno i wszyscy znaleźliśmy się na strychu. Słychać było jeszcze krzyki z zewnątrz: „Wywalać drzwi!”, ale w końcu odeszli. Mieszkanie było pełne dziur od kul. Leżało też mnóstwo szkła z potłuczonych szyb. Tata miał poranioną twarz od odłamków z pieca. Bardzo pomarzliśmy w koszulkach na strychu. Było nas dziewięcioro dzieci, a najstarsza siostra Maria miała jeszcze przy sobie maleńkie dziecko, trzytygodniowego Czesia. Wkrótce znowu nas ostrzeżono, że Ukraińcy mordują Polaków. To było straszne! Tatuś i mamusia byli załamani. Nocy nie przespali, bo nie wiedzieli, co robić. Po trzech dniach przyszła kolejna straszna wiadomość, że Polaków pomordowano we wsi Wasylów. Okazało się, że zginęli kuzyni mojego szwagra. Zabito ich w domu, który potem podpalono. Następnego dnia moi bracia Marian, Leon i Stasiek poszli zjeżdżać z górki na sankach. Zauważyli wtedy, jak szli Ukraińcy, a pod płaszczami mieli ukryte karabiny. Bracia wpadli na chwilę z tą wiadomością do domu i pobiegli schować się do stodoły. Ta informacja nas sparaliżowała, bo pomyśleliśmy, że śmierć się zbliża, że nasze życie już się kończy. Pamiętam, że tatuś, starszy brat i szwagier wieczorem poszli nocować na drugą wioskę, która nazywała się Radków. Mama rozdała nam chleb i krzyknęła: „Dzieci, uciekamy w pola!”. Był mróz, pod nogami skrzył się i skrzypiał śnieg. Starsze siostry, Stefcia i Kazia, wzięły tobołki z rzeczami, poubierały nas i poszliśmy 10


w pola. Siedzieliśmy tam na pierzynach i pierzynami się okrywaliśmy. Był bardzo wielki mróz. Jak pomarzłyśmy, to płakałyśmy. Nagle mamusia powiedziała: „Idziemy dzieci, tak źle i tak źle, bo się przeziębicie”. W polu siedzieliśmy do drugiej w nocy, czyli przez jakieś siedem godzin. Przyszliśmy do majątku. W oborach było dużo krów. W żłobach poukładaliśmy się i przespaliśmy do czwartej nad ranem, a starsze rodzeństwo i mama zostali na czatach. Nad ranem wróciliśmy do domu, w którym wszystko było poprzewracane. Szukali nas! Zaraz pojawił się tata z bratem i szwagrem Edwardem. Mamusia upiekła chleb. Tata poszedł do kierownika folwarku prosić o konia i wóz, żeby mógł wywieźć rodzinę. Załadowali chleb, mąkę, trochę słoniny, pościel, maszynę do szycia i nas dzieci. Zabrali też krowę. Reszta, czyli prawie wszystko, została. Brat Stasiu i siostra Kazia postanowili pilnować dobytku, po który tatuś miał jeszcze wrócić. Zajechaliśmy do miasteczka Łaszczów i tam dostaliśmy kwaterę. Starsza siostra z mężem i malutkim synkiem oraz z dobytkiem zamieszkała z nami. Ta ucieczka była pełna niepokoju i rozpaczy. Dzieci przespa ły pierwszą noc, ale mamusia i tatuś nie zmrużyli nawet oka. Zauważyli w mieście łunę i duży ruch. To palił się ukraiński posterunek policji. Tatuś powiedział: „Jadę po tamte dzieci i zabiorę to co potrzeba”. Zabrał również szwagra. Pożegnali się, tata z mamusią, a szwagier ze siostrą. Bardzo czule się z nią żegnał, aż ją to poruszyło. „Dlaczego żegnasz się tak jakbyś miał do mnie nie wrócić?” – zapytała Maria. Edek odpowiedział: „A może nie wrócę?”. Jechał tam po matkę Bronisławę Wojner, która też pilnowała swojego domu przed grabieżą. Wrócili do Przewodowa, załadowali na wóz wiele rzeczy, w tym instrumenty muzyczne oraz siostrę i brata. Szwagier zabrał trochę rzeczy i oczywiście swoją matkę. Pod koniec pakowania przyszedł z wódką ukraiński sołtys naszej wioski, aby się niby z nimi pożegnać, a tak naprawdę chciał ich przetrzymać do momentu przybycia z drugiej wioski bandy ukraińskiej. Nie dali się na to nabrać. Nie czekali! Banda ukraińska zatrzymała ich wóz na drodze. Teściowa siostry szła jakieś 50 metrów z tyłu, a gdy zobaczyła jak szarpią jej syna i strzelają do niego, uciekła do Przewodowa. Leżąc ukryta niedaleko kościoła, słyszała jak dzieci ukraińskie cieszyły się skandując: „Mazurnia pobita! Mazurnia pobita!”. Polaków wtedy tam potocznie nazywano „Mazurami”. Gdy zrobiło się szaro, poszła do znajomego Ukraińca o nazwisku Kohut, który dał jej kożuch i powiedział: „Ukryj się na polu w oborniku!”. Przeczekała tam do nocy i wyruszyła w drogę do Łaszczowa. 11


Po dotarciu do nas już w drzwiach rozpaczliwie krzyknęła: „Nasi pomordowani!”. To było straszne! Mamusia i siostra zemdlały, a my małe dzieci zaczęłyśmy bardzo płakać i krzyczeć. Najstarszy brat Antoni kopał ze złością kufer z ubraniami, aż go rozbił. Był to jeden wielki obraz rozpaczy. Zginęli: tatuś - lat 44, siostra - lat 18, brat - lat 14 i szwagier - lat 21. Zostało nas z mamą siedmioro dzieci oraz siostry maleńki synek. Ten obraz mam do dzisiaj w pamięci, jak mama rwała sobie włosy z głowy. Wtedy przyszedł jakiś pan i powiedział: „Proszę ciszej, bo na dole stoi patrol niemiecki”. Po paru dniach każde z dzieci miało wyszykowane nietypowe plecaki, w których znajdował się prowiant na drogę. Pewien pan pomógł nam, z czego mama bardzo ucieszyła się w tych trudnych chwilach. Podjechał wozem konnym, zapakował rzeczy na wóz i podwiózł nas do wioski Wólka Pukarzowska, gdzie się zatrzymaliśmy. Mieliśmy ze sobą naszą krowę, którą mama doiła i dawała nam mleko do picia. Kilka dni upłynęło, gdy usłyszeliśmy, że wraca front z Rosji. Mamusia powiedziała: „Dzieci, pakujcie swoje rzeczy w plecaczki, bo wyruszamy znowu w drogę!”. Dojechaliśmy do wsi Kraczówka. Ludzie nie chcieli nas przyjąć, więc zgłosiliśmy się do sołtysa o pomoc. Zlecił on swojemu bratu, aby nas przyjął pod strzechę, ale on odmówił. Na to sołtys powiedział, że jeśli nie przyjmie nas, to go podpali. Dopiero wtedy wyraził zgodę. W czasie ucieczki nasza siostra Maria przeziębiła się tak bardzo, że lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Leki nic nie pomagały. Po wyjściu ze szpitala leżała w domu w bardzo ciężkim stanie, mając 42 stopnie gorączki. Jej paznokcie zmieniły kolor na fioletowy. W domu był wielki płacz, że niemowlę, które straciło niedawno ojca, utraci też matkę. Z rozpaczy mamusia padła na kolana przed obrazem Pana Jezusa i krzyczała: „Panie Jezu, pomóż! Nasze dusze zamarły!”. W czasie modlitwy Pan Jezus i Matka Najświętsza dali mamusi natchnienie, co ma dalej robić. Była teraz już bardzo spokojna i opanowana. Przecięła siostrze czyrak na pośladku, z którego usunęła rdzeń i ropę. Paliła chleb na spirytusie i podała córce ten specyfik. Po pewnym czasie gorączka zaczęła ustępować. Pewnego dnia sołtys wyznaczył mojego brata Antka na nocną wartę nad całą wioską. Nagle zobaczył on światło nad górą oraz usłyszał odgłos samolotu. To był desant sowiecki. Spadochroniarze kwaterowali w całej wiosce i w każdym domu musieliśmy ich karmić. Nasza mamusia też gotowała im rosół z kury, którą zabił i przyniósł gospodarz. Trzy dni po tym zdarzeniu przez wioskę jechali Niemcy po cukier do cukrowni Michałów lecz Ruscy nagle przecięli im drogę. Wywiązała się strzelanina. 12


Część Niemców poległa, a inni uciekli. Rosjanie ukradli wóz z końmi i oddalili się w stronę lasu. Jakiś starszy pan z wioski zdjął ubranie z poległego Niemca. Upłynęło kilka godzin. Nadjechali niemieccy żołnierze po ciała. Pozganiali ludzi i ustawili w rząd. Działo się to wszystko przed naszymi oknami. W rzędzie stał m.in. mój brat Antek oraz siostry Stefcia i Maria. Młody Niemiec poznał ubranie swojego ojca, w które był ubrany starszy mężczyzna. Pobili go i żywcem wrzucili do studni. Wśród ludzi znaleźli też polskiego partyzanta. Bili go kolbami od karabinu tak, aż mu zęby powybijali. W czasie tego bicia wystrzelił karabin i ranił jednego człowieka w rzędzie. Partyzanta w końcu zabili i zakopali. Zapowiedzieli, że jeżeli nie odnajdą się konie i wóz z Ruskimi, to wrócą i spalą wioskę, a nas wszystkich „polskich bandytów” zabiją. Po odejściu Niemców przyjechali partyzanci, wykopali i zabrali ciało kolegi. Baliśmy się groźby Niemców, więc mamusia rozpłakana powiedziała: „Dzieci, bierzcie kto co może w plecaki i uciekajmy!”. Dotarliśmy do wioski Niedźwiedzia Góra, w której przyjęli nas dobrzy ludzie. Wprowadzili całą gromadkę do stodoły, a gospodyni ugotowała nam mleczną zupę. Pamiętam dobrze, jak bardzo byliśmy głodni, jak z radości popłakaliśmy się, że ta pani jest taka dobra, że tak pięknie nas przyjęła. Długo dziękowaliśmy jej za dobre serce. Nam dzieciom było trudno zrozumieć i pogodzić się z utratą ojca, siostry, brata i szwagra. Wciąż płakałyśmy i tęskniłyśmy za nimi. Nasze serca pokrywały się smutkiem i żalem. Całą gromadką wraz z naszą krową doszliśmy do wsi Szklana Huta, w której sołtys dał nam kwaterę w zielonym, drewnianym domku na wzgórzu. Mieszkała tam dobra starsza pani z synem. Codziennie ponad pół kilometra nosiliśmy wodę wiadrami, co było dla nas dzieci bardzo ciężkie. Starszy brat, chcąc pomóc mamusi w utrzymaniu i wyżywieniu rodziny, chodził do ludzi, biorąc każdą pracę. Był z zawodu stolarzem, ale wykonywał też inne roboty, za które dostawał pieniądze lub żywność np. ziemniaki. A i tak było tego za mało, więc często głodowaliśmy! Któregoś dnia nadjechali Niemcy. Obstawili patrole koło naszego domu. Strach wojny spędzał nam sen z oczu i znów cisnęły się na usta pytania: „Co dalej z nami? Czy przeżyjemy?”. Gdy usłyszeliśmy samoloty, uciekliśmy do schronu, w którym jakaś nieznajoma kobieta wpadła w straszną panikę. Usłyszeliśmy jak samoloty bombardują Zamość. Wtedy zaczęło się na dobre: krzyk, płacz ze strachu, panika w oczach dzieci i dorosłych. Pociski wokół się rozrywały. Był jeden wielki huk i szum, po prostu inny świat, jakby nie z tej ziemi. Nie można było wyjść ze schronu, bo stał niemiecki 13


patrol. Wejście mamusia opatuliła pierzynami. Modliliśmy się razem z nią i nagle usłyszeliśmy jak Niemcy wołają: „Zurückziehen! Zurückziehen! Abfahren! Abfahren!“. Wycofywali się. Pomału zaczęliśmy wychodzić ze schronu. Nasza mamusia zrobiła kilka kroków do przodu i nagłe usłyszała krzyk: „Kuda idjosz, job twoja mać? Pastoj! Miny!”. Rusek rozbroił kilka min, a potem razem z innymi żołnierzami podążył na zachód. Doszliśmy do miejscowości Dzierążnia. Był tam folwark, w którym nas przyjęto. Tymczasowo zamieszkaliśmy w starej szkole koło kościoła. Spaliśmy na podłodze wyścielonej słomą. Myśleliśmy, że już będzie spokojnie, aż tu nagle nadjechali Kozacy. Wiadomość, że zgwałcili nawet ośmioletnią dziewczynkę była przerażająca. Dowódca ich jednak zapowiedział, że jeśli któryś z nich skrzywdzi dziewczynę lub dziecko, to go rozstrzela na miejscu, więc zapanował spokój. W Dzierążni mieszkaliśmy przez rok. Było to bardzo trudne życie. Nie mieliśmy ubrań, butów, pieniędzy, nie było co jeść. Na Święta Wielkanocne zbierano w kościele dary dla tych najbiedniejszych: chleb, bułki, jajka, po kawałku kiełbasy. Dziękowaliśmy Bogu i księdzu za wszystko, że o nas pamiętali. W kościele tym bierzmował mnie biskup Stefan Wyszyński. Po roku dostaliśmy mieszkanie w majątku. Dwie siostry chodziły do pracy, a starszy brat urządził sobie warsztat stolarski. W Dzierążni chodziłam do czwartej klasy. Piątą i szóstą przerobiłam prywatnie przez wakacje i zdałam do siódmej. Przyszedł do mamusi pan dyrektor i powiedział, że córka uczy się bardzo dobrze, dlatego załatwił dla mnie stypendium w Lublinie. Byłam bardzo szczęśliwa, że mogę się dalej uczyć lecz radość moja nie trwała zbyt długo, gdy usłyszałam od mamy: „Dziecko wiesz, że nie mogę ci kupić tego, co potrzebujesz do szkoły, ponieważ nie mamy pieniędzy”. Na chwilę przestało serce mi bić. Z wielkiego żalu łzy popłynęły strumieniem. Moje wielkie marzenie bycia nauczycielką w jednej chwili się skończyło! Poszłam do pracy na dwa miesiące do organisty, jako opie kunka do dziecka. Okazało się, że muszę wszystko robić. Wstawałam wcześnie rano, doiłam krowę, wyganiałam na pastwisko, wracałam i musiałam pomyć podłogi, posprzątać kuchnię, zrobić śniadanie. Potem szłam z organistą do kościoła naciskać miech z powietrzem, żeby organy grały, a było to trudne zajęcie, bo miałam dopiero 12 lat. Po upływie dwóch miesięcy dostałam marne grosze, za które kupiłam sobie kretonową sukienkę. Wykorzystano biedną dziewczynę tak bardzo, że aż płakać się chciało. 14


W 1950 roku ukazało się ogłoszenie w prasie, że na wschodzie są pozasiewane pola i nie ma komu zbierać zboża. Wyjechaliśmy z Dzierążni i zajęliśmy po Ukraińcach gospodarkę w Liskach, ok. 20 km od Zamościa. Cały czas mieliśmy strach, że byli właściciele wrócą i nas pomordują. Gospodarstwo liczyło jakieś 3 ha ziemi, a więc było niewielkie. Od gospodarzy pożyczaliśmy konie i później to odrabialiśmy u nich. To była ciężka praca: koszenie kosą, podbieranie zboża, wiązanie w snopki, podawanie na wóz, zbieranie ziemniaków i wyrywanie buraków. Drewno do palenia nosiliśmy z lasu. Pewnego dnia Hela ścięła małego graba, żeby mama mogła upiec chleb. Złapał ją leśniczy, który podał ją do sądu dla nieletnich w Zamościu. Mama powiedziała: „Proszę Wysokiego Sądu, ona ścięła to drzewko, żebym mogła upiec chleb. Wychowuję te dzieci sama bez ojca, który został zamordowany”. Wyrok sędziego był w zawieszeniu. Jeśli zaś chodzi o leśniczego, to od chłopów brał łapówki, a oni wozili drewno całymi wozami. Mając piętnaście lat bardzo chciałam nauczyć się szycia na maszynie. Mamusia wyraziła na to zgodę. Przez pół roku pobierałam naukę szycia u znajomej krawcowej. Pierwsze zarobione pieniądze dałam mamusi na podatek. Popłakałyśmy się obie - mama ze wzruszenia, a ja ze szczęścia, że mogłam jej pomóc. Pewnego dnia przyszedł do mnie pan i poprosił, żebym zagrała rolę babci w małym teatrze. Z radością przyjęłam tą propozycję. POWYŻEJ: Genowefa (pierwsza po lewej) i jej rodzina, 1955

15


16


Dostaliśmy zaproszenie do wystąpienia w miasteczku Waręż, które teraz leży za granicą Polski. Na przedstawienie przyszli żołnierze, stacjonujący tuż obok. Jak zobaczyli „babcię”, to strzelali na wiwat, a ja byłam bardzo z siebie dumna. Po przedstawieniu zaczęła się zabawa, grała orkiestra. Miałam duże powodzenie wśród żołnierzy, bo każdy z nich chciał zatańczyć z „taką babcią”. Od tego momentu zaczęłam chodzić na prywatki i zabawy. Byłam biedną, skromną dziewczyną, więc nie chciałam zbyt wiele zadawać się z chłopakami. Przeżycia wojenne nie dawały mi spokoju. Mamusia bała się o mnie, żeby mnie ktoś nie skrzywdził. Niedaleko Lisek był PGR Białystok, w którym jako kierowca pra cował Józef Wróblewski. 3 stycznia 1954 roku wzięliśmy ślub. Mieliśmy tam pegeerowskie mieszkanie. Do ukochanej mamy i rodzeństwa do Lisek miałam zaledwie 2 km. W 1967 roku Józef dostał pracę mechanika samochodowego i kierowcy w majątku rolnym Nieckowo, niedaleko Potęgowa. Potem jeździł w Straży Pożarnej i w PKS w Słupsku. Do Widzina trafiliśmy na początku lat 80. Trudno wtedy było o mieszkanie w Słupsku, więc tutaj kupiliśmy dom do remontu. Pracowałam w magazynach i na recepcji w Słupskich Fabrykach Mebli i w Fabryce Maszyn Rolniczych „Famarol”. Z mężem przeżyłam 56 lat, ale to były trudne i nie zawsze szczęśliwe lata. Zmarł w 2010 roku. Urodziło się nam pięcioro dzieci: Irena, Helena (zmarła w wieku 15 miesięcy), Elżbieta, Genowefa i Krzysztof. Co mnie cieszy w życiu, mimo tego bólu, który we mnie tkwi? Może to, że tatuś patrzy na mnie z góry i że jest ze mnie dumny, bo sama nauczyłam się grać na akordeonie i gram tego samego walczyka, co on nam grał. Gdy sobie pomyślę, jacy wtedy wszyscy byliśmy szczęśliwi i jak strasznie wojna nas okaleczyła, to wciąż płaczę. Ta rana nigdy się nie zagoi!

U GÓRY Z LEWEJ: Zofia, matka

Genowefy (siedzi po środku), z córką Helą i jej rodziną, 1963

U GÓRY Z PRAWEJ: Genowefa z mężem Józefem i córką Elą, 1960

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Córka Irena (na masce) z mamą Genowefą, 1990 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Lila, córka Genowefy, 1980

NA DOLE Z LEWEJ: Genowefa gra walczyka na akordeonie, 2016

NA DOLE Z PRAWEJ: Genowefa (od lewj), siostry Hela, Marysia i córka Irena, Przewodów 2010

17


18


Czesława Bubnowska

Za wróble kupowałam cukierki

U

rodziłam się 23 grudnia 1928 roku i mieszkałam we wsi Adamowicze, powiat Augustów, położonej siedem kilometrów od mostu nad Niemnem w Grodnie. Tam znajdowało się zakole rzeki. Po przeprawieniu się łodzią na drugi brzeg do miasta mieliśmy w linii prostej tylko 1,5 km. W pobliżu przebiegała tzw. Linia Curzona, czyli linia demarkacyjna, która oddzielała tereny rosyjskie od polskich. Nasza osada historycznie znajdowała się zawsze w Królestwie Polskim, a przed wojną – na terytorium II RP. Wieś miała ciekawą zabudowę, bo po jednej stronie ulicy znajdowały się budynki mieszkalne, a po drugiej zabudowania gospodarcze. Moi rodzice, Aleksander i Waleria Bubnowscy, posiadali gospodarstwo rolne oraz lasy. Było nas troje rodzeństwa: Walerian, Stanisław i Czesława. Najstarszy brat miał imię po naszym stryju Walerianie Bubnowskim, który walczył w armii generała Hallera i zginął pod Kamieńcem Podolskim. Ta tradycja patriotyczna i religijna była nam przez rodziców przekazywana. Niedaleko Adamowicz znajdował się majątek rosyjskiego bojara. W 1920 roku został zlikwidowany i podzielony na gospodarstwa. W uznaniu zasług w walce z bolszewikami otrzymali je oficerowie gen. Kleeberga. Mówiliśmy na nich „osadnicy” lub „piłsudczycy”. Gdy w 1935 roku zmarł marszałek Józef Piłsudski, to ze zdziwieniem patrzyłam, jak oni modlili się, palili świeczki i płakali przy wielkim polnym kamieniu. Natomiast moja rodzina mieszkała w samej wsi w gospodarstwie, które kupił mój dziadek Jan Bubnowski. Była to miejscowość polska, a więc nie mieszkali tu ani Litwini, Ukraińcy, ani Rosjanie, ani Białorusini. Jedynie służące były narodowości litewskiej. Pamiętam zapach spódnicy naszej Litwinki – Nadzi. Była bardzo opiekuńcza i gdy mama chciała mnie za coś skarcić, chowała mnie pod spódnicę. Z LEWEJ: Czesława z synem Stanisławem, 1953

19


Byłam dziewczynką bardzo żywą, psotną i ciekawską. Nawet w trumnie leżałam. Moja koleżanka, Władysława Korewo, miała dziadka dziwaka, który za życia kupił sobie trumnę i postawił na strychu. Wpadłam na pomysł, że położę się w środku i sprawdzę, czy sięgnę nogami do końca trumny. Na szczęście wieko stało obok oparte o ścianę a Władzia była zbyt słaba, żeby je unieść, więc z eksperymentem nie posunęłyśmy się zbyt daleko. Lubiłam do niej chodzić, bo na ścianach wisiały torby z ciastkami. Jej ojciec był kucharzem, który jeździł do Druskiennik gotować Piłsudskiemu. Skupował on w naszej okolicy żywe wróble. Czy naczelnik państwa jadał te ptaki, tego nie wiem. Ojciec Władzi płacił nam po 1 groszu za wróbla. Nie był to majątek, ale za 1 grosza można było kupić jednego cukierka. Kiedyś złapałam ponad dziesięć wróbli, przyniosłam do jego domu, ale on już pojechał do Druskiennik. Ze złości wypuściłam wszystkie ptaki w pokoju pana Makarewicza, który karcił mnie za byle co. Skończyło się tym, że ptaki potłukły mu lampę naftową. Jak miałam sześć lat, koniecznie chciałam chodzić do szkoły, do której uczęszczał mój starszy brat Walerek. Skombinowałam sobie torbę, weszłam do klasy i usiadłam w pierwszej ławce. Nauczyciel, pan Brużyna, powiedział: „Wracaj do domu, bo nie masz jeszcze siedmiu lat”, ale ja się POWYŻEJ: Jan Bubnowski, dziadek Czesławy, 1894

20


uparłam i cały czas siedziałam. I tak było przez trzy dni, aż w końcu złapał mnie za kołnierz, kopnął w tyłek i wyrzucił z klasy. Postanowiłam się na nim zemścić i któregoś dnia obrzuciłam go jabłkami. Spadł mu kapelusz, zdenerwował się i przyszedł na skargę do ojca. Nie chciałam go przeprosić, ale tata wziął mnie za rękę oraz zabrał koszyk rumianych jabłek i zaprowadził do nauczyciela. Dopiero w 1935 roku rozpoczęłam nauką i skończyłam cztery klasy. 1 września 1939 roku widziałam jak nad ranem samoloty niemieckie atakowały Grodno i jak polska obrona przeciwlotnicza celowała w nie pociskami. Całą sytuację obserwowałam z pobliskich wzgórz, z których rozciągała się panorama Grodna. Pobiegłam budzić mojego brata Walerka krzycząc: „Wstawaj, bo zaczęła się wojna, wojna, wojna...” , a on odpowiedział ziewając: „Dobrze, dobrze” i spał dalej. Ściągałam z niego kołdrę, ale bez skutku. Prawie wszyscy ludzie wyszli przed domy, gromadzili się w okolicy kościoła i szkoły. Byli przerażeni a nieliczni próbowali się pocieszać, że to tylko manewry. Już wcześniej powszechna mobilizacja wskazywała na to, że może dojść do wojny. W sierpniu trzech synów naszej ciotki Augusewicz zabrano do wojska. Łudziła się, że to będą ćwiczenia i czekała na nich dzień i noc przy kamieniu na rozstajnych drogach. Mama nosiła jej jedzenie, ale ona i tak nie jadła. Niestety, nie doczekała się ich. Na najwyższym wzgórzu stała drewniana wieża triangulacyjna (nazywaliśmy ją „majak”), na którą wdrapywałam się i obserwowałam całą sytuację. Niedaleko od nas w Karolinie było lotnisko cywilne i wojskowe oraz magazyny broni i amunicji. Widziałam ogromne wybuchy od bomb zrzucanych przez samoloty. Potem Niemcy przejechali motocyklami przez naszą wieś. Zajechali do majątku rolnego mojego wuja Macieja Dąbrowskiego, który był senatorem II RP. Jego syn, a mój kuzyn Zygmunt, wyszedł im na spotkanie, żeby ich przywitać, ale Niemcy oddali do niego śmiertelne strzały. Potem pojechali i więcej ich już nie było. 20 września 1939 roku na nasze podwórko weszło mnóstwo Rosjan. Byli brudni, obdarci. Na podłogach położyli słomę ze stodoły. Jeden z nich zażartował: „Mówili nam, że Ameryka jest daleko za morzem, a okazało się, że jest blisko nas, tuż za granicą”. Robili w naszym domu co chcieli. Powyjadali nam zapasy i po dwóch dniach poszli dalej. Najbardziej baliśmy się Kozaków, którzy przyjechali na koniach, brudni z krzywymi szablami. Wtedy wszyscy pochowali się gdzie kto mógł. Jak wyjeżdżali ze wsi to zabili polskiego żołnierza. Pochowaliśmy go na cmentarzu w bezimiennym grobie, którym później się opiekowałam. 21


10 stycznia 1940 roku rozpoczęły się u nas wywózki Polaków na Syberię. Zabrali rodziców mojego przyszłego męża, Józefę i Bronisława Abryckich z synkiem Henrykiem. Widziałam jak jechali saniami w asyście enkawudzistów, a ona krzyczała: „Ludzie, ratujcie!”. Tej nocy zabrali wiele rodzin ze wsi i wszystkich mieszkańców wspomnianej osady piłsudczyków. Pozostały po nich puste domy, które potem zostały rozebrane. Byłam tam niedawno. Po osadzie nie ma śladu, rośnie tylko żyto. W marcu 1940 roku do mojego ojca, który był sołtysem wsi, przyszło dwóch sowietów: politruk i enkawudzista. Zażądali, aby ich zaprowadził do księdza Stanisława Borowczyka, który podczas wojny z bolszewikami w 1920 roku był kapelanem wojskowym, a teraz sprawował posługę w naszej parafii. Ojciec wysłał Walerka, ale ten wrócił z wiadomością, że niby księdza nie ma, a nam powiedział, że nie chce się schować. Sowieci złapali ks. Borowczyka na schodach i wepchnęli na plebanię w celu przesłuchania go. Na zewnątrz zaczęło gromadzić się mnóstwo kobiet. Pobiegłam jako kurier do wsi Sołowieje z prośbą, aby ludzie przybyli do nas w obronie księdza. W sumie przybiegli mieszkańcy aż z siedmiu wsi. Ludzie wywalili drzwi i rozbroili sowietów. Ksiądz zemdlał, a nosił gorset, bo miał uszkodzony kręgosłup. Na krzesełku z dłoni przyniesiono księdza do naszego domu, gdzie został przebrany za kobietę i wywieziony przez partyzantów do Generalnej Guberni. Niestety, tam został złapany przez Niemców i trafił do Dachau, który przeżył. Po wybuchu wojny przez dwa lata chodziłam do szkoły rosyjskiej. Kazali nam czytać klasyków rosyjskich, uczyć się geografii ZSRR, a my na przekór, przynosiliśmy polskie święte obrazki. Jak tylko wyszedł rosyjski nauczyciel to wstawaliśmy i modliliśmy się po polsku. Ci nauczyciele mówili do uczniów: „Polackie mordy!”. 21 czerwca 1941 roku znowu powrócili do nas Niemcy, którzy pogonili Ruskich. W Łabnie znajdował się zamek gen. Kleeberga, w którym Niemcy stacjonowali prawie przez trzy lata. Natomiast w naszej szkole powstał urząd gminy z komisarzem, a na plebani urządzono posterunek żandarmerii. Na naszym cmentarzu w grobowcach ukrywali się Żydzi z Grodna. Pewnego razu szłam do grobu nieznanego żołnierza, który pielęgnowałam i zobaczyłam Żydówkę. Ubrana była w granatową sukienkę i robiła głupie miny. Innym razem przyszła do naszego ogrodu i usiadła na trawie. Przyniosłam jej czereśnie. Powiedziała: „Widziałam tutaj mojego syna i nigdzie się stąd nie ruszę!”. Wszyscy się pochowali ze strachu i kazali mi ją jak najszybciej spławić. Istniało ogromne niebezpieczeństwo, 22


że przechodzący często obok naszego domu Niemcy z sąsiedniego urzędu gminy mogą ją zauważyć. Za przechowywanie Żydów czekałaby nas śmierć. I rzeczywiście, w pewnym momencie przeszedł Niemiec, a ja próbowałam ją ukryć za siebie. Na szczęście nie spoglądał na nasze podwórko i nic nie zauważył. Ile ja wtedy strachu przeżyłam, to trudno opowiedzieć. W końcu przyniosłam jej sporo jedzenia z domu i sobie poszła. Ludzie dyskretnie dokarmiali tych Żydów na cmentarzu. Któregoś dnia ojciec powiedział do mnie: „Weź dzbanek mleka, idź i postaw na grobowcu Makarewiczów”. Zapytałam: „A dla kogo to?”. Ojciec odpowiedział: „Przyjdzie ksiądz Orłowski, to zabierze”, a ja na to: „Dlaczego nie mogę zanieść mleka księdzu na organistówkę? Niech tata nie kręci!”. W końcu powiedział mi słowa, które zapamiętałam do końca życia: „Im mniej wiesz, tym lepiej dla nas i dla ciebie!”. Na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku przez trzy tygodnie sowieci nie mogli przejść przez Niemen, bo Niemcy zniszczyli most. Walczyli zaciekle, używając ciężkiej artylerii i samolotów z bombami zapalającymi, które trafiały również w naszą wieś. Chcieli wykurzyć Niemców. Zmasowany atak sowiecki spowodował, że spłonęła większość naszej wsi, która była palona trzy razy. Wszystko płonęło, leżało mnóstwo trupów, głównie niemieckich. Ludzie nie wiedzieli co robić. Dziadek mojej kuzynki Teresy Juchniewicz, spalił się, bo zasnął w stodole, w którą trafił pocisk. Nie miał kto zrobić trumny. Znaleźli jakąś skrzynię, a zwłoki obwinęli w prześcieradło. Gdy rozpoczął się pogrzeb, nadleciały samoloty i rozpoczął się ostrzał z karabinów maszynowych. Wszyscy uciekli, a skrzynię z dziadkiem zostawili nad otwartym grobem. Po jakimś czasie, gdy samoloty odleciały, żałobnicy wrócili na cmentarz. Patrzą, a tu dziadek leży wywalony ze skrzyni bez prześcieradła. Widocznie przydało się rannym, albo mieszkającym w grobowcach Żydom. Nasze gospodarstwo spaliło się całe. Udało się jedynie uratować dom, który stał po drugiej stronie ulicy naprzeciwko budynków gospodarczych. Praktycznie przez trzy tygodnie były ciągłe naloty sowieckich samolotów. Strzelała też ciężka artyleria z moździerzy nazywanych „gruba Berta”. Powstawały ogromne leje w ziemi. Mówiono: „Jeśli chcesz przeżyć, to najlepiej wskocz do takiego leja, bo pocisk rzadko trafia w to samo miejsce”. Po trzech tygodniach zaciętych walk Rosjanie wybudowali most pontonowy na rzece, wypchnęli Niemców i poszli dalej na zachód. Po wojnie polskie Adamowicze znalazły się na terytorium ZSRR. Od 1 stycznia 1946 roku sowieckie władze wydały zakaz wyjazdu do Polski 23


24


pojedynczym osobom. Zaczęto robić obławy na młodych ludzi. Pakowano ich na samochody i wywożono w głąb Rosji do pracy przy odbudowie wielkich miast. Do Polski mogły wyjeżdżać tylko rodziny, dlatego 28 maja 1946 roku wzięłam ślub z Mieczysławem Abryckim. 27 czerwca 1946 roku ostatnim transportem przyjechaliśmy do Słupska, w którym mieszkali już moi kuzyni. Po jakimś czasie dojechał mój brat Walerian. Później dołączył do nas brat Stanisław, a w 1968 roku przyjechała również mama. W Słupsku mieszkaliśmy przy ulicy Moniuszki, ale nie mogłam wytrzymać smrodu gazowni i postanowiłam, że przeprowadzimy się na wieś. W 1948 roku objęliśmy gospodarstwo rolne w Kobylnicy przy ulicy Widzińskiej. Miałam ukończone tylko sześć klas, więc złapałam podręcznik do klasy siódmej i zdałam eksternistyczny egzamin. W 1951 roku zamieszkaliśmy w Kobylnicy przy ulicy Polnej (obecnie ul. Ogrodowa). Przez lata opiekowałam się dziećmi i domem z ogrodem, a także dużo czytałam. Pierwsza biblioteka w Kobylnicy mieściła się w jednym pokoju w budynku obecnego urzędu gminy. Pracowały tam pani Ciechowska, a potem pani Żarki, która w pewnym momencie zostawiła tą niezbyt dochodową pracę. Dzieci nie miały gdzie wypożyczać lektur i moja córka namówiła mnie, abym została bibliotekarką. Gdy zaczęłam pracę w 1963 roku było pięć regałów z książkami. Bardzo lubiłam młodzież, bo sama zawsze czułam się młoda duchem. Założyłam Koło Przyjaciół Biblioteki, które pełniło rolę domu kultury. Przy ulicy Głównej 1 znajdowała się poniemiecka ruina z dużą salą i ze sceną. Zorganizowałam remont tego obiektu oraz młodzież do społecznej pracy. Ściany murował pan Piątek z Widzina. Przenieśliśmy tam bibliotekę do czterech pokojów. Miałam dwa tysiące książek i około czterystu czytelników. Zorganizowałam też Koło Gospodyń Wiejskich z kursami gotowania, szycia, haftu i pielęgnacji ciała. Panie ładnie śpiewały, więc w 1982 roku założyłam chór „Ruczaj”, który przetrwał do dzisiaj pod nazwą „Ale Babki”. Trochę też robiłam za spowiednika, bo prawie każda pani, która przychodziła do biblioteki, zwierzała mi się ze swoich codziennych trosk.

U GÓRY Z LEWEJ: Czesława z córką Ireną i kuzynostwem na Wawelu, Kraków 1954 U GÓRY Z PRAWEJ: Czesława z mężem Mieczysławem i córką Ireną, 1948

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Czesława (z lewej) i Janina Pomirska (bibliotekarka z Kruszyny), Kobylnica 1969 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: 125 lat kółek i organizacji rolniczych, Widzino 1987 NA DOLE Z LEWEJ: Czesława na grzybach, Koczała 2012

NA DOLE Z PRAWEJ: Występ kobylnickiego chóru „Ruczaj”, Czesława w środku, Kielce 1984

25


26


Honorata Dąbrowska

Odgrzebywałam żywych ludzi

U

rodziłam się 28 czerwca 1924 roku w Siedliszczu, a mieszkałam we wsi Chojeniec w województwie lubelskim. Obie wsie położone są blisko siebie w pięknej okolicy nad Bugiem. Rodzice moi to Stanisław Jóźwiak i Zuzanna z domu Tomaszuk. Było nas dziesięcioro rodzeństwa: Janina, Kazimierz, Stefania, Anastazja, Honorata, Stanisław, Józef, Ryszard, Zdzisław i Alfreda. Ojciec w Siedliszczach miał sklep. Czasami, gdy wracaliśmy ze szkoły, napadały na nas dzieci ukraińskie. Zabierały nam tornistry i różne przedmioty. Mieszkający tam Żydzi często nas przed nimi bronili. Przed wojną jednak wszyscy żyliśmy tutaj normalnie jak ludzie, jak sąsiedzi: Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Dla dzieci Żydzi byli bardzo dobrzy. Potrafili zaprosić nas do sklepu i dać bułkę czy cukierka. Potem mieszkaliśmy we wsi Wólka Uchruska, gmina Huszcza w województwie wołyńskim. Mój starszy brat Kazimierz, który służył w Wojsku Polskim, którejś nocy we wrześniu 1939 roku przyjechał na koniu i powiedział: „Uciekajcie, bo zaraz zacznie się tu wojna!”. 17 września armia sowiecka zaatakowała nasz kraj. To był piękny, słoneczny dzień, gdy weszli do naszej wsi. Gorsi od Rosjan byli Ukraińcy. Zabijali dorosłych, ale w sposób bardzo okrutny. Łapali ludzi z ulicy i wyciągali z domów, głównie mężczyzn. Wrzucali ich żywych do dołów na łąkach na skraju wsi. Patrzyłam na to z przerażeniem i niedowierzaniem. Dzieciom kazali pilnować tych dołów. Żywi, ci co byli na wierzchu, próbowali z nich się wydostać, a my dzieciaki gołymi rękoma odgarniałyśmy, jak najwięcej ziemi, aby im pomóc. Po paru minutach, gdy tylko Ukraińcy udawali się do innych budynków, by zabierać następnych ludzi, po prostu odgrzebywaliśmy te Z LEWEJ: Honorata Dąbrowska, z domu Jóźwiak, 1947

27


groby z żywymi. Dziś już nawet nie pamiętam twarzy tych nieszczęśników, którzy wydobywali się z dołów i uciekali. Ukraińcy jednak wracali i strzelali do nich. Jedni zbiegli, innym się nie udało. Strasznie bałam się również o siebie, więc w końcu stamtąd uciekłam. To byli Ukraińcy z sąsiednich wsi, cywile z bronią, którzy w bestialski sposób mordowali Polaków. Również w nocy przychodzili, stukali w okna. Jak ktoś wychylił głowę, to potrafili od razu go w oknie zastrzelić. Rosjanie wygonili nas z domu i nic nie mogliśmy zabrać. Nasza wieś leżała zaledwie 2 km od Buga. Kto mógł i czym mógł, to uciekał. Dobiegliśmy z rodziną do Buga, gdzie wszyscy starali się wejść na prom, ale dostali się na niego tylko najsilniejsi. Nam udało się przedostać na drugą stronę kajakami. Na szczęście uratowała się cała nasza rodzina. Wkrótce Rosjanie wprowadzili swoje porządki i szkoły. Później uczniowie zostali wywiezieni do Kalenińskiej Obłasti. Zawieźli mnie i część mojego rodzeństwa do rodziny znajomego Rosjanina. Niemcy znaleźli nas i skierowali na przymusowe roboty. Mnie przywieźli do Westhausen, powiat Aalen, blisko granicy francuskiej. Część osób zabrali bauerzy do pracy w gospodarstwach, a ja trafiłam do niemieckiej jednostki wojskowej. Obóz nazywał się Ostarbieter Lager Reichenbach. Byliśmy skoszarowani w barakach, kobiety i mężczyźni osobno. Na początku czyściłam broń. Musiałam czyścić lufy i magazynki. Szybko nauczyłam się mówić po niemiecku. Przeszłam dodatkowe

28


szkolenie i obsługiwałam maszynę do napełniania nabojów. Mówiliśmy na nie „gilzy”. Potem zostałam vorarbeiterem, czyli brygadzistką. Pilnowałam ilości i jakości wykonywanej pracy, np. czy gilzy były dobrze dokręcone. To były naboje długie na 20-30 cm i dużego kalibru, prawdopodobnie do broni przeciwpancernej. Fabryka mieściła się pod ziemią, a na wierzchu rósł las. Puste, metalowe naboje dowoziłam pracownicom na odcinku nawet 4 km. Mnie podlegało 50 kobiet. Pracowałyśmy od rana do wieczora. Dosyć dobrze nas żywili. Był normalny obiad i kolacja. Dawali bardzo dużo czerwonej kapusty, więc do dzisiaj jej nie lubię. W niedzielę miałyśmy wolne. W obozie też było czysto i spałyśmy w normalnych łóżkach. Chodził taki jeden starszy Niemiec i czasami wetknął mi kawałek chleba lub coś do chleba. Wszystko w tajemnicy. Starałyśmy się wykonywać normy i raczej rzadko zdarzały się kary wobec nas. Pracowałam tam przez 4 lata. Nie myślałyśmy wtedy, że te naboje będą zabijać aliantów, może nawet Polaków. Właściwie każdego dnia walczyłyśmy o przetrwanie i tylko solidnie wykonana praca mogła nam to zagwarantować. Nawet płacili 20 marek na miesiąc, za które praktycznie niewiele można było kupić, a poza tym nie mogłyśmy wychodzić do miasta. Obóz nie był mocno pilnowany, więc kiedyś wymknęłyśmy się z koleżankami, ale szybko nas znaleźli. Później za karę zmniejszyli nam racje żywnościowe Z LEWEJ: Zdjęcie rodziny przysłane Honoracie do obozu pracy Westhausen, 1943

POWYŻEJ: Honorata (z prawej) z Żydówką Hajką w obozie pracy Westhausen, 1944

29


30


do jednej bułki dziennie. Na szczęście dostawałam paczki z domu. W obozie był fotograf, u którego mogłyśmy zamówić sobie zdjęcia. Gdy wracałyśmy z Niemiec, to wszystkie dokumenty poniszczyłyśmy. Miałam takie dobre opinie, ale bałam się z nimi wracać, żeby mnie gdzieś na Kamczatkę nie wywieźli. Wiedziałam do czego sowieci są zdolni. Po wojnie wróciłam do Woli Uchruskiej, ale mama z rodzeństwem już była na Pomorzu. Przez Polski Czerwony Krzyż w Chełmie odnalazłam swoją rodzinę. Początki na Pomorzu nie były łatwe. Ojciec został na południu i wkrótce zmarł, a mama z dziećmi pracowała na gospodarstwie w Łosinie, które miało tylko 5 ha. Pomagałam jak mogłam, ale też musiałam dorabiać. Z pracy w Niemczech wyniosłam doświadczenie w kierowaniu ludźmi, dlatego w Spółdzielni Kółek Rolniczych w Kobylnicy powierzono mi funkcję nadzoru nad pracownikami. Pilnowałam, czy traktorzyści, którzy byli wynajęci np. do orki, bronowania czy siewów, nie wykonywali pracy u innych rolników na własną rękę. Chodziło o to, aby „kółkowym” sprzętem i paliwem nie robili fuch. W 1948 roku na ostatkach zapoznałam Władysława Dąbrowskiego, a na święta był ślub. Urodziły się nam dwie dziewczynki: Bożena i Halina. Mąż pracował w lesie, a potem był strażnikiem na poczcie, a ja zajmowałam się głównie wychowaniem dzieci i prowadzeniem gospodarki, którą przejęłam po mamie. W 1987 roku, gdy zmarł Władysław, gospodarstwo dostała córka Bożena wraz z mężem Leonem. Mieszkamy tutaj razem w Łosinie do dzisiaj. Życie spędziłam szczęśliwie. Również wojna nie była dla mnie aż tak straszna jak dla innych, może dlatego, że z jednej strony byłam bardzo pojętna i pracowita, więc Niemcy to doceniali, a z drugiej – trafiałam na starszych, mądrych ludzi, którzy kierowali mną lub ostrzegali mnie przed złymi rzeczami. Najważniejsze, że wróciłam do kraju zdrowa. Wszyscy moi najbliżsi przeżyli wojnę: rodzice i rodzeństwo. A teraz, gdy opowiadam swoją historię w marcu 2016 roku, już nikt z nich nie żyje. Takie są nieuniknione koleje losu.

U GÓRY Z LEWEJ: Honorata z córkami Bożeną i Haliną, 1956

U GÓRY Z PRAWEJ: Honorata (z lewej) z Feliksem Bierutą i Pauliną Kwaśniewską z Łosina, 1946 NA DOLE Z LEWEJ: Honorata z mężem i siostrą Anastazją (po prawej), 1954

NA DOLE Z PRAWEJ: Honorata skończyła 90 lat, z córkami Bożeną (z lewej) i Haliną oraz pra-

wnuczką Wiktorią, 2014

31


32


Eugenia i Marian Derda

Obóz karny i rzeź wołyńska

U

rodziłem się 7 lutego 1924 roku we wsi Grębenice, gmina Machory, powiat Opoczno, województwo kieleckie. Ojciec mój Jan Derda był gajowym, pracował w lesie u dziedzica, starszy brat Ignacy w kopalni, brat Stanisław terminował u kowala, a Władysław uczył się na krawca. Najmłodsi, czyli Marian i Edward, pracowali na polu. Mieliśmy też siostrę Helenę. Dziś tylko ja żyję. Gospodarstwo liczyło 5 mórg, które obrabiał jeden koń. Miałem 15 lat jak wybuchła wojna. Pamiętam, że 1 września 1939 r. był pięknym, słonecznym dniem. Jak usłyszeliśmy wybuchy, to uciekliśmy z domu i spaliśmy na łące za stodołą. Rozpoczęła się bitwa w okolicy Rudy Malenieckiej i Wyszyny Fałkowskiej. W pierwszym rzucie nacierała 1. Dywizja Wehrmachtu wyposażona w ok. 150 czołgów. Na linii rzeki Czarnej zajęła pozycje obronne. Od rana 6 września 1939 r. pojawiły się patrole polskich żołnierzy ze 163. Pułku Piechoty. W sumie tam było 7 mostów. Polacy wysadzili je wszystkie i Niemcy nie mogli się przedostać na naszą stronę. Później zwalili drzewa i przeszli. Patrzyłem jak maszerowali. Jak weszli do wsi, to łapali ludzi i wywozili do III Rzeszy na przymusowe roboty. Nasze roczniki pobierali do tzw. baudienstu, czyli służby budowlanej. Czworo chłopaków z wioski, również ja, dostało wezwania do stawienia się w obozie pracy przymusowej we wsi Kaletnik, 4 km od Koluszek. Ukrywaliśmy się. W końcu do sołtysa przyjechał samochód pełen żandarmów. Uciekliśmy w pole, ale żandarmi w tym czasie aresztowali rodziców. Dopiero jak młodzi się zjawili, to ich rodziców wypuszczono na wolność. Kryłem się w kartoflach a dom był zamknięty, więc nikogo nie wzięli. Później, obawiając się o los rodziców, sam pojechałem do obozu.

Z LEWEJ: Eugenia i Marian, 1955

33


Za to, że przybyłem z miesięcznym opóźnieniem, dostałem dwadzieścia tygodni obozu karnego koło Pionek. Przewieziono mnie tam pod eskortą żandarmów wraz z trzema innymi więźniami w połowie sierpnia 1943 roku. Obóz ten, oddalony 4 km od stacji kolejowej Jedlnia, znajdował się w szczerym polu. 15 baraków otoczonych było podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego. Nocą obóz był oświetlony, a na każdym rogu stali wartownicy oprócz tych, którzy byli przy bramie. Jak się tam wchodziło to rewidowali, bo nie wolno było nic mieć, ani pieniędzy, ani noża, ani zapałek. Wszystko zabierali albo wyrzucali. W barakach były piętrowe prycze bez sienników i koców. Dokuczało nam zimno, mnożyły się wszy i choroby. W każdym baraku były po dwie sale, dla 15 więźniów każda. Strasznie głodowaliśmy. Dostawaliśmy 10 dkg chleba dziennie, wodę i brukiew. Myliśmy się w zimnej wodzie bez mydła. Pracowaliśmy od świtu do nocy przy budowie niemieckich obiektów wojskowych, które znajdowały się w pobliskim lesie. Budowaliśmy tam kanalizację, drogi, karczowaliśmy las. Podczas pracy nie można było odpoczywać. Jeśli ktoś nie wytrzymywał dostawał tym, co wartownik miał pod ręką: kijem, pałką czy nawet łopatą. Tam był taki inspektor, który lubił strasznie bić. Tłukł nas za byle co. Ilu tam chłopaków padło, to szkoda mówić. Bił takim kijem jak trzonek od szpadla. Miał też z gumy ogromnego bykowca. Wyznaczał do bicia vorarbeitera, polskiego brygadzistę, który nazywał się Papaj. Pewnego dnia w naszej sali było dwóch dyżurnych, ja i kolega, który zostawił wszystko i sobie poszedł. Nie dałem rady sam posprzątać po chłopakach. Kazali mi się położyć na taboret i dostałem 30 kijów nie tylko w tyłek, ale po plecach i gdzie popadło. Po tym laniu nie mogłem się podnieść. Koledzy zanieśli mnie na pryczę. Ilość kijów i bijącego wyznaczał komendant obozu. Często zdarzało się tak, że kolega musiał bić kolegę. Niektórzy więźniowie za drobne wykroczenia byli pętani i zakuwani w łańcuchy. Codziennie były apele, podczas których rewidowano wszystkich. Nie mogliśmy posiadać dosłownie nic. Pisanie listów lub ich otrzymywanie również było zakazane. Czasami chodziliśmy porządkować stację kolejową w Jedlni. Wówczas okoliczni mieszkańcy podawali nam jedzenie, pieniądze, papierosy, które przemycaliśmy do obozu. Parę razy na tej stacji czekał na mnie brat Edward. Przywoził mi paczki żywnościowe, pieniądze i wiadomości z domu. Najcieplejszym miejscem w obozie była izba chorych. Nieraz za pieniądze mogłem tam przemknąć nocą i na podłodze przespać się w ciepłym miejscu. Dużo ludzi umierało. Ich ciała 34


były zanoszone do baraku, niby łaźni. Co dalej działo się ze zwłokami, nikt nie wiedział. Czasami ktoś decydował się na ucieczkę, często kończącą się śmiercią uciekiniera na oczach wszystkich. W 1943 roku przed świętami Bożego Narodzenia w obozie panował tyfus. Ja także stałem się jego ofiarą. Odstawiono mnie do szpitala w Kozienicach. Wielu chłopaków straciło wtedy życie, szczególnie ci co byli spętani. Po prostu gniły im tyłki. Przeżyłem chyba tylko dlatego, że byłem młody i miałem silny, zahartowany w gospodarstwie organizm, a także dzięki bratu, który starał się podrzucać mi paczki żywnościowe. Po około miesięcznym pobycie w szpitalu, wróciłem do tego samego obozu, chociaż moja kara już się skończyła. Nikt jednak o tym nie pamiętał i przesiedziałem tam następne 9 tygodni. Wśród wartowników i żandarmów byli i dobrzy ludzie. Nieraz Niemiec był lepszy od Polaka. Kilka razy partyzanci próbowali uwolnić nas, ale bez skutku. Po takich incydentach rygor był okropny. Tego czego doświadczyłem przez pół roku w tym okropnym miejscu nigdy nie zapomnę. Przetrwałem w warunkach, gdzie mnie bito, poniżano, morzono głodem, zmuszano do niewolniczej pracy, gdzie omal nie straciłem życia. POWYŻEJ: Niemiecka legitymacja Mariana z obozu pracy Kaletnik, 1944

35


Kiedy przypomniano sobie o mnie, wróciłem do obozu w Kaletniku. Tu warunki były dużo lepsze, przede wszystkim jedzenie. Na barakowych pryczach były sienniki i koce. Dostałem nawet ubranie robocze i furażerkę z napisem GG (Generalna Gubernia). Nie bito nas. Za dobre sprawowanie mogłem w niedzielę jeździć do domu. W tym tak zwanym „wolnym obozie” pracowałem, jak wielu innych przy budowie nasypów i torów kolejowych na odcinku Żakowice w kierunku Słotwin. Miało to być połączenie Berlin-Moskwa. Praca była bardzo ciężka. W sierpniu 1943 roku partyzanci weszli na teren obozu, rozbijając go, a Niemców zabijając. Wróciłem do domu i pracowałem na gospodarstwie. Zaraz po wyzwoleniu dostałem powołanie do 1. Zapasowego Pułku Piechoty. Trafiliśmy do koszar na Bielanach w Warszawie, w których wcześniej stacjonowały wojska rosyjskie. Patrzymy, a tam wszystko poniszczone, powyrywane okna i drzwi. Naszą pierwszą pracą był remont tych pomieszczeń po żołnierzach sowieckiej armii. Następnie służyłem w 25. Batalionie Wartowniczym Komendy Miasta Stołecznego Warszawy. Cały czas człowiek był na wartach lub patrolach. Na koniec trafiłem do 68. Pułku Artylerii Haubic w Gnieźnie. W lipcu 1947 roku zostałem zwolniony. W tamtych czasach była wielka agitacja, żeby jechać na Ziemie Odzyskane. Ojciec mnie namówił i jesienią 1947 roku pojechaliśmy do kuzynów do wsi Mielno koło Suchorza. Wkrótce otrzymaliśmy gospodarstwo w Luleminie, w którym mieszkam do dzisiaj. Żona moja Eugenia Derda, z domu Lachowska, urodziła się 6 marca 1930 roku i przed wojną mieszkała we wsi Szlachecki Futor, powiat Wołyń, ale to już ona niech opowie o sobie. Niedaleko nas była mała stacyjka Aleksandria, miasteczko pol skie, żydowskie i ukraińskie, a do Równego mieliśmy 20 km - wspomina pani Eugenia. Ojciec mój, plutonowy Józef Lachowski, był zawodowym żołnierzem. Służył jako saper. Rzadko go widywaliśmy. Skończyłam tylko dwie klasy, bo szkoła została zbombardowana, gdy miałam 9 lat. Któregoś dnia wraz z kolegą, Ukraińcem o imieniu Kola, paśliśmy krowy nieopodal nasypu kolejowego. On miał puszkę na drucie, którą kręcił, a w środku był ogień. Nosił ją ze sobą dlatego, że zabierał w nią z domu trochę rozżarzonych węgielków, których używał do rozpalania ognisk. Akurat stanął na torach niemiecki pociąg wojskowy z czołgami i działami artyleryjskimi. Była tam również amunicja i paliwo. Niemcy zrobili przerwę, a jeden z nich otworzył cysternę z paliwem, którym czyścił sobie 36


bluzę. Mój kolega powiedział do mnie: „Uciekaj jak najszybciej, ja jeszcze zdążę!”. Następnie rozkręcił swoją puszkę, która trafiła w otwartą cysternę. Rozpętało się piekło! Uciekłam, ale on już nie zdążył! Było wielkie dochodzenie, aresztowano wiele osób, a to wszystko przez nas. Na początku 1944 roku Ukraińcy w naszych okolicach chcieli wymordować wszystkich Polaków. Rozdawali po domach chleb, w środku którego umieszczali listę polskich gospodarstw i datę eksterminacji. Jeden z bochenków dostał się w ręce Polaków. Gospodarze pochowali kobiety po stodołach, a sami pilnowali swoich domów. Żona wujka, Leokadia, przybiegła do nas i powiedziała: „Uciekajcie, bo Marcela już zabrali!”. Mama zdecydowała, że nie będziemy już spać w domu, tylko pójdziemy do lasu. Miała nas pięcioro dzieci: Annę, Bogumiłę, Eugenię, Bolesława i Witolda, który miał wtedy zaledwie pięć lat. Bolesław był niewidomy. Na polu rosły sosny samosiejki i tam próbowaliśmy się U GÓRY Z LEWEJ: Marian (po prawej) z kolegą w obozie pracy Kaletnik, 1944

PONIŻEJ Z LEWEJ: Plutonowy Józef Lachowski (z prawej), ojciec Eugenii, 1945

U GÓRY Z PRAWEJ: Karta ewakuacyjna rodziny Lachowskich z Ukrainy do Polski, styczeń 1945

37


schować. Niestety, dzieci wystraszyły się mrówek i zaczęły krzyczeć. Potem ukryliśmy się w miedzach. Marcel Stankiewicz, brat mamy a nasz wujek, miał żonę Ukrainkę i był leśniczym. Zamordowali go i na 12 bagnetach nieśli, a potem zakopali na polu z owsem. Nasz pies znalazł i wygrzebał jego ciało. Mogliśmy go pochować. Pies znajdował też inne ciała. Kiedyś przytargał nam na podwórko ludzką nogę. To było coś okropnego. Jakiś czas mieszkaliśmy i ukrywaliśmy się we wsi Lubomirka. Wkrótce musieliśmy uciekać dalej, bo Ukraińcy nadal strasznie mordowali Polaków. Nasz dom był całkowicie splądrowany. Z Lubomirki udaliśmy się do Aleksandrii. Tam mieszkały po trzy, cztery rodziny w jednym domu. Wielu chorowało na tyfus. Miałam proste włosy, a gdy zachorowałam na tyfus plamisty, to włosy zrobiły się kręcone, a potem wyszły. Ciężko chorych ludzi wyganiano na cmentarz żydowski kirkut, gdzie tam samotnie w mękach i z głodu umierali. Mój tata jednego dnia kosił żyto i pojechał po snopki. Czekamy i czekamy, a taty nie ma. Okazało się, że naładował wóz żytem, ale z dwóch stron podeszło do niego czterech Ukraińców i kazało mu zejść z wozu. Jeden złapał za uzdy niepokojące się konie, a drugi próbował ojca dźgnąć bagnetem, który natrafił na guzik. I ten guzik pękł, ale bagnet tylko trochę skaleczył ojca. Przeskoczył on przez drogę. Dostał jeszcze kule w nogę i w plecy. Wszyscy czterej Ukraińcy strzelali, kule świstały a on uciekał wężykiem. Przebiegł przez zagajnik i wpadł w bagno między sitowie. Ukraińcy chodzili blisko ojca i go nie zauważyli. Wrócili na wioskę, zabrali konie i wóz, a zboże podpalili. W tym dniu w Lubomirce Ukraińcy spalili stodołę z Polakami za co nasi się zemścili i napadli na ich wieś Natalia. Właśnie ci czterej, którzy próbowali zabić ojca, pojechali tym skradzionym mu wozem i w zgliszczach spalonej przez Polaków wsi próbowali znaleźć jakieś użytkowe przedmioty. Ojciec w międzyczasie doczołgał się na nasyp z drogą i zaczął kręcić czapką na kiju. Akurat przejeżdżało Wojsko Polskie z jeńcami niemieckimi. Byli tam nawet koledzy ojca, którzy zawieźli go do szpitala w Równem. Po drodze, jeszcze ci sami Ukraińcy, co próbowali zabić ojca, otworzyli ogień, ale polscy żołnierze zastrzelili ich. W potyczce zginęły też dwa konie, które ojciec pożyczył od wujka. Nasz znajomy, pan Owczarek, miał pasiekę i ukrywał Żydów. Kiedyś przyszłam do niego i poprosił mnie, żebym zaniosła im jedzenie. Obok płynęła rzeczka Promyk, nad którą rosły brzozy a między nimi była wykopana ziemianka, w której siedzieli Żydzi. Nakładł mi słoniny 38


i chleba. Zaniosłam im to, a oni o mało mnie nie zabili. Skąd mogłam wiedzieć, że nie jedzą słoniny? Uciekałam, a Żydzi rzucali za mną słoniną i chlebem. Niemcy przyjeżdżali do pana Owczarka po miód. Moja siostra Ania robiła u jego żony swetry na drutach. Tego dnia, kiedy Owczarek wybierał miód z uli, nadjechali Niemcy a Żydzi wyszli z ziemianki pożalić się na słoninę. Hitlerowcy od razu zabili ich i gospodarza. Owczarkowa krzyknęła do siostry: „Musimy uciekać, bo zaraz przyjdą tu Ukraińcy!”. I rzeczywiście w nocy przyszli Ukraińcy, którzy współpracowali z Niemcami. One ukryły się w oborze, która była połączona z mieszkaniem. Potem obie uciekły i całą noc siedziały w rzece Horyń. Między przybrzeżnymi wierzbami wystawały im tylko głowy z rzeki. Przez całą noc tak nieruchomo stały w wodzie i gałęziach. Pod koniec wojny Niemcy zbombardowali pocztę w Aleksandrii. Podczas wybuchu wystraszyła się nasza krowa i uciekła. Pobiegłam jej szukać, a tu Niemiec przystawił mi lufę do głowy. Na szczęście drugi go zawołał do samochodu i szybko odjechali, bo wkrótce pojawili się Rosjanie. W 1945 roku zaczęła się dalsza nasza tułaczka. Najpierw w Chełmie staliśmy dwa tygodnie na bocznym torze, a potem przyjechaliśmy do Krasnegostawu. Wyładowali nas na rampie, a później przysłali furmankę, na którą nas załadowali oraz nasz dobytek: jeden stolik, jedną szafkę i jeden kuferek. Krowę zaś przywiązali do wozu. Wieźli nas przez dwadzieścia kilometrów do Suchodołów w Lubelskiem. Krowa nie mogła biec tak szybko za wozem, więc żeśmy ją odczepili, a ja z siostrą musiałam iść przez śnieg i deszcz. Siostra płakała przez cały czas i zapomniała, gdzie mamy iść. A ja tak szłam i powtarzałam: „Suchodoły, Suchodoły” i... w końcu też zapomniałam. Zatrzymałyśmy się we wsi Opiennik i sołtys wskazał nam gospodarstwo, gdzie mogłyśmy przenocować. Trafiłyśmy do dobrych gospodarzy, którzy krowę ulokowali w koniczynie, żeby się najadła. Potem gospodyni ją wydoiła, a nam kazała się położyć na sienniku i spać. Ja usnęłam, ale siostra dosiadła się do młodych ludzi, którym pomagała przy darciu pierza. Weszła gospodyni i powiedziała, że nie ma krowy w oborze. Szukali jej po polach, a ja tylko zawołałam ją po imieniu „Sasanka” i przyszła. A potem gospodyni wskazała nam, jak mamy dojść do Suchodołów. Dużo tam było takich wygnańców zza Buga jak my. Wpakowali sześć rodzin do pałacu. W 1946 roku przez cały miesiąc jechaliśmy na Pomorze w bydlęcym wagonie. To była okropna podróż. Potrafiliśmy przez tydzień stać na bocznicy. Dawali nam po jednym bochenku chleba na rodzinę 39


i niesłodzoną kawę zbożową. Wieźliśmy też swoją krowę w wagonie dla bydła, w którym ja jechałam. Była jesień, więc w wagonach było zimno. Jak stawaliśmy na stacji dłużej, to szybko biegłam z wiadrem po wodę dla krowy. Kiedyś w pobliżu jednej ze stacji leżały snopki siana, pomyślałam, że będą dobre dla naszej krasuli. Gdy ciągnęłam wiązkę siana, pociąg odjechał. Krzyknęłam: „Boże, co ja teraz zrobię i... krowa głodna?”. Na szczęście nadjechał drugi pociąg i wskoczyłam z tyłu na pomost. Na następnej stacji z ulgą odetchnęłam, gdy zobaczyłam jak nasz parowóz uzupełnia wodę. Siana, niestety, nie udało mi się wtedy zabrać. Mama bardzo się ucieszyła, bo już się martwiła, że mnie zgubiła i że nie będzie miał kto krowy doić. Przyjechaliśmy do Lulemina i objęliśmy gospodarstwo. Było liche z zaniedbanymi, rozwalającymi się budynkami z pruskiego muru. Najlepsze były zajęte przez Rosjan. Nie mieliśmy konia. Tata sam ciągnął U GÓRY Z LEWEJ: Eugenia z dziećmi, 1965

U GÓRY Z PRAWEJ: Weronika Lachowska, matka Eugenii, dom w Luleminie, 1955 PONIŻEJ Z LEWEJ: Szeregowy Marian Derda, żołnierz WP, 1945-1947 PONIŻEJ Z PRAWEJ: Eugenia i Marian Derdowie, 2016

40


bronę, bo stać go było tylko na wynajem gospodarza, który zaorał pole. Było mnóstwo perzu, który usuwaliśmy motykami i ręcznie. Pomagałam ojcu siać i sadzić kartofle. Większość prac trzeba było jednak wykonywać ręcznie, bo początkowo w wiosce były tylko dwa konie. Trzeba było robić i za konia i za siebie. Moja pierwsza praca była na kolei. Oczyszczałam ręcznie tory z chwastów na odcinku Słupsk-Kobylnica. W latach pięćdziesiątych chodziliśmy na potańcówki. I tak w styczniu 1955 roku poznałam Mariana, a już w grudniu wzięliśmy ślub. Gdy poznałam męża, to było lżej również mojej rodzinie, bo on miał konie i pomagał ojcu. Za darmo to jednak nie było, bo musieliśmy odrobić usługę na jego polu. W gospodarstwie męża rozebraliśmy wszystkie budynki z pruskiego muru i postawiliśmy nowe. Mąż jeździł po drewno, po eternit, a ja furmanką przywoziłam żwir. Sama w lesie szuflowałam ten piach, aż ręce mnie bolały. Zatrudnialiśmy do budowy różnych „lepiglinków”. Krzywo wszystko postawili. Początkowo spaliśmy na sianie w stodole. Zimno było i pięty nam odmarzały. W końcu wstawiliśmy okna i piec kaflowy i wprowadziliśmy się do domu bez podłóg, aby tylko w ciepłym miejscu można było spać i przetrwać zimę. I tak pomału, pomału wykańczaliśmy jeden, potem drugi pokój. Uprawialiśmy ziemniaki sadzeniaki zakontraktowane dla Centrali Nasiennej w Słupsku. Mieliśmy krowy i oddawaliśmy do punktu skupu nawet 60 litrów mleka dziennie. Rodziły nam się dzieci: Józef, Anna, Stanisław, Danuta i Jan. W grudniu 1982 roku mąż zachorował na żółtaczkę. Chodziłam z nim do lekarzy, ale już myślałam, że umrze. On jednak powiedział: „Nie zostawię ciebie z gospodarką, więc przepiszmy ją na syna Stanisława”. I tak się stało. Syn był murarzem. Niestety zmarł tragicznie w 2005 roku. Gdy tak cofam się pamięcią do wydarzeń z życia swojego i męża, sama już nie wiem, co było gorsze: męki mojego przyszłego męża w obozie karnym, czy rzeź wołyńska, której byłam świadkiem?

41


42


Bronisław Jeziorowski

Hitler pogłaskał mnie po głowie

U

rodziłem się 4 października 1930 roku w Möllenbeck w Niemczech. Moi rodzice, Józef i Katarzyna, mieszkali w Częstochowskiem. Ojciec pochodził z wielodzietnej rodziny, w której panowała wielka bieda, więc już jako ośmioletnie dziecko musiał zarabiać na siebie pracując u bauera. Mieszkał we wsi Bór Zajaciński przy granicy niemieckiej. W 1914 roku wyjechał za chlebem na stałe do Niemiec i pracował tam w różnych majątkach rolnych w okolicach Neubrandenburga. Przed wojną w tym regionie zarabiało tak bardzo dużo Polaków, pracując w gospodarstwach, najwięcej wiosną, latem i jesienią. Oprócz stałych, byli także pracownicy sezonowi. Niemcom to odpowiadało, ponieważ wykonywali oni ręcznie ciężkie prace polowe. Ziemie mieli bardzo dobre. W latach 30. ubiegłego wieku mój tata pracował jako brygadzista w majątku rolnym w Möllenbeck. Pierwszy był dziedzic, drugi – zarządca, a tata był trzeci. Podczas wojny miał 100 osób pod sobą. Niemcy wysoko go cenili. Natomiast matka moja Katarzyna, z domu Golec, urodziła się 13 września 1889 roku w Grembiniu koło Wielunia. Była gospodynią domową, pracowała również w polu. Miała też kim się zajmować. Urodziła sześcioro dzieci: Edwarda, Martę, Józefa, Wernera, Bronisława i Wandę. W mojej miejscowości nie było sklepu, ani miejsca, gdzie można by się pobawić. Docierał do nas tylko samochód, który był sklepem na kółkach, więc ludność nie musiała wyjeżdżać do Feldberg. To był kiedyś wielki kurort. Połowa Niemiec tam przyjeżdżała. Jako sześciolatek poszedłem do szkoły. Początkowo to nawet nie wiedziałem kim jestem. Tam się urodziłem, tam dorastałem. Chodziłem do szkoły, w której tylko mówiło się po niemiecku. Natomiast w domu przeważnie rozmawialiśmy

Z LEWEJ: Bronisław Jeziorowski, 1956

43


po polsku. Moja babcia nic nie umiała po niemiecku, więc z nią rozmawiałem tylko po polsku. To od babci nauczyłem się słów hymnu: „Jeszcze Polska nie zginęła”, ale babcia czasem kończyła go innymi słowami: „....a Hitlera niech weźmie cholera”. Natomiast rodzice, jeśli nie chcieli, aby małe dzieci rozumiały o czym rozmawiają, mówili po niemiecku. Działający wówczas Związek Polaków w Niemczech organizował przed wojną wycieczki dla polskich dzieci do Polski. Niestety, tylko moje rodzeństwo, Marta i Józef, skorzystało z takiej okazji i odwiedziło Ziemię Krakowską. Potem faszyści zlikwidowali związek. Gdy miałem trzy lata, w Niemczech rozpoczęła się epoka Hitlera. Widziałem go na własne oczy. Jeśli nawet dzisiaj rozmawiam z Niemcami, mało kto chce w to uwierzyć. A jednak... Hitler objeżdżał swój Reich w 1936 roku. W odległości ok. 1 km od mojej szkoły też miał przejeżdżać. Jak to uczniowie nie mieliby przywitać wodza narodu? Na krzyżówce czekała na niego cała szkoła, wszystkie dzieci, od pierwszej do piątej klasy z dyrektorem na czele. Miałem wtedy sześć lat. Byłem bardzo mały i gdy Hitler się zatrzymał, postawiono mnie na moment na jego odkrytej limuzynie. On bardzo lubił pokazywać się z małymi dziećmi. Pamiętam, że mnie pogłaskał po głowie. Wtedy absolutnie nie wiedziałem, kto to jest ten Hitler. Natomiast zrobiła na mnie ogromne wrażenie obstawa, chyba ze dwadzieścia samochodów i ludzie w czarnych mundurach. Nikt tam nie miał prawa podejść, więc prawdopodobnie ktoś z tej obstawy postawił mnie na limuzynie Hitlera. Co ciekawe, samochody i obstawę zapamiętałem bardzo dobrze, ale twarzy wodza z tamtej krótkiej chwili – nie. Potem pojechał dalej w kierunku Neubrandenburga. Pewnie przyjemnie mu było, że szkoła witała swojego wodza. Nie tylko my, ale również wszyscy rolnicy pracujący w okolicy musieli zejść z pól i go przywitać. Tak opowiadali potem moi rodzice. Niemcy robili wszystko potajemnie. U nas w Möllenbeck był bardzo mały lasek. Hitler miał mnóstwo samochodów osobistych i w tym lasku były one wtedy schowane. Teren ogrodzono i pilnowali go esesmani. Wcześniej bawiliśmy się w tym lasku w podchody, ale później już tam wstępu nie było. NSDAP w okolicy miało swój majątek rolny, do którego Hitler potajemnie przyjeżdżał, o czym nas kiedyś poinformowały kucharki. Z PRAWEJ U GÓRY: Paszport Konstantego Jeziorowskiego, ojca Bronisława, 1918

Z LEWEJ NA DOLE: Rodzice Bronisława, Katarzyna i Józef, rodzeństwo: Marta, Józef i Edward

(ze świecą z Pierwszej Komunii Świętej), Möllenbeck 1932

Z PRAWEJ NA DOLE: Bronisław (z lewej) z rodzeństwem Wernerem, Józefem i Martą, 1938

44


45


Skończyłem pięć klas szkoły podstawowej. Matka widząc, że jestem bardzo zdolny i lubię czytać, uprosiła kierownika szkoły, abym nadal kontynuował naukę. Z mojej wsi do szkoły w mieście Neustrelitz dojeżdżały bryczką dzieci dziedzica i dzieci gajowego. Natomiast ja, syn robotnika rolnego, jeździłem rowerem. Ale mnie to nie przeszkadzało. „Guten morgen, auf wiederseien”... i tak dalej. Kontakty z innymi na świeżym powietrzu stanowiły dla mnie frajdę. Zimą mieszkałem na stancji u Niemca polskiego pochodzenia, który nazywał się Piontek. Miałem już wtedy satysfakcję, że dzieci dziedzica i gajowego, mimo tak wysokiego urodzenia i pozycji społecznej, były dużo gorsze ode mnie w nauce. Lubiłem się uczyć, pochłaniałem wszystko. Także z wychowania fizycznego byłem najlepszy. Nikomu nie dałem się pokonać. Moim wychowawcą był Niemiec polskiego pochodzenia i nazywał się Łukasiewicz. Pamiętam tradycje Bożego Narodzenia. Co roku mieliśmy w szkole podwieszony pod sufitem wieniec z czterema świecami, z których każdą zapalaliśmy w kolejnym tygodniu adwentowym. Sto metrów od szkoły znajdowało się jezioro, w którym nauczyliśmy się pływać. Miało ono 700 metrów długości i idealnie nadawało się do zawodów. Latem kąpaliśmy się całymi godzinami. Nie mogę narzekać, miałem szczęśliwe dzieciństwo w Niemczech. Niedaleko mojej szkoły znajdował się dom dziecka prowadzony przez Zgromadzenie Sióstr Elżbietanek, do którego przyjeżdżał ksiądz katolicki. W kaplicy byłem ministrantem. Później władze NSDAP aresztowały tego księdza i został stracony. Tam właśnie siostry i inni księża przygotowywali mnie do Pierwszej Komunii Świętej. Podczas wojny były trudności żywnościowe. Mama z babcią w Mölenbecku hodowały drób i świnie. Wychowawca przyjeżdżał czasami po gęsi, kaczki i kury. Do wiosny 1945 roku chodziłem do liceum w Neustrelitz. W klasie byłem jedynym Polakiem, ale o tym wiedział tylko dyrektor. Przed wojną w Niemczech funkcjonowały jeszcze polskie szkoły wieczorowe i do jednej z nich uczęszczało moje starsze rodzeństwo. Później je zlikwidowano. Jak wybuchła wojna, Żydzi musieli nosić naszywki z gwiazdą Dawida, a my naszywki z literą „P”, czyli Polak, po niemiecku: der Pole. Ojciec powiedział, że mieszkamy tu całe życie i kazał mi tę naszywkę schować do szafy. Inni Polacy chcieli przechytrzyć Niemców i naszywki z „P” przyszywali sobie pod klapą. Jak szedł żandarm, odwracali klapę i wszystko było w porządku. 46


Pod koniec wojny w naszym regionie pojawiło się mnóstwo uciekinierów z Prus Wschodnich. W pierwszym momencie to oni najbardziej bali się inwazji sowieckiej. Jechali całymi tygodniami, a nawet miesiącami, ciągnąc wozy z dobytkiem. Były to ogromne kawalkady jadące szosą. Spali po stodołach. Chorych zostawiali po drodze w różnych prywatnych domach. Pewnego razu z jednego z wozów ukradziono worek. Złodzieje myśleli, że jest tam coś cennego, a tam były zwłoki noworodka, który urodził się podczas ucieczki. Rodzina wiozła go, żeby urządzić godny pochówek. Pamiętam jaka była rozpacz. Niemcy strasznie bali się Rosjan. Dziedzic kazał przygotować wozy i wielu Niemców zaczęło uciekać wraz z dobytkiem na zachód. My postanowiliśmy zostać i ukryć się w dolinie między jeziorami. Uważaliśmy, że w razie strzelaniny kule przelecą ponad naszymi głowami. Z naszej miejscowości wyruszyło nad jezioro kilka rodzin wraz z dobytkiem. Tam czekaliśmy na Rosjan. Wiadomo było, że na pewno przyjdą. Dzień wcześniej toczyły się walki powietrzne nad chmurami. Czołgi niemieckie atakowały czołgi rosyjskie. Ukradkiem oglądaliśmy te walki z pagórka. Jakaś robotnica, Ukrainka, przyprowadziła rosyjskiego żołnierza. Nie wiem dlaczego, może ktoś naskarżył, Rosjanie zabrali mojego ojca i jeszcze jednego starszego pana, który nazywał się Kołodziej. Sowiecki żołnierz zapytał go: „Czy ty masz synów i czy są na wojnie?”. Odpowiedział, że są, ale nie wie gdzie. Nic jemu, ani ojcu nie zrobił. Z LEWEJ: Bronisław (w środku) z kolegami, Möllenbeck 1943 PO ŚRODKU: Bronisław Jeziorowski, 1945

Z PRAWEJ: Bronisław z siostrą Wandą, Wieliszewo 1948

47


Chciał tylko od nas duży, ładny zegar stojący. Nadjechali kolejni sowieci. Zabrali nam konie, a miejscowym robotnikom kazali pozabierać rzeczy z naszego wozu, bo uważali, że ojciec to kapitalista i powinien podzielić się z biedniejszymi. Jak pojechali, nasi ludzie wszystko ojcu oddali. Tacy byli uczciwi. Wcześniej pytaliśmy sowietów, co mamy zrobić? Odpowiadali: „Wracajcie do kraju w swoje strony”. Ale jak tu jechać, jak zabrali nam konie? Załatwiliśmy długie wozy, tzw. półtoraki, a w majątku znaleźliśmy woły. I takim zaprzęgiem wracaliśmy całą rodziną do Polski. Nie było innego wyjścia. Od 1 maja do 1 czerwca 1945 roku trwała nasza podróż w dawne strony ojca w okolice Częstochowy. W trakcie podróży, a dokładnie było to 8 maja 1945 roku, gdy przekraczaliśmy Odrę niedaleko Szczecina, nagle wybuchła straszna strzelanina. Pomyśleliśmy, że czeka nas kolejna zawierucha wojenna. Babcia została na wozie, a my poszliśmy pytać sowietów: „O co chodzi i skąd ta strzelanina?”. Jeden z nich odpowiedział: „Hitler kaput, wojna się skończyła, wiwatujemy zwycięstwo!”. Jedziemy dalej i mijamy Niemców wracających do swojego kraju. Zatrzymujemy jeden powóz i mówimy do Niemca, żeby oddał nam konie, a w zamian dostanie woły. Gdy kilka razy odmówił, to postraszyliśmy go Ruskami i wtedy już nie stawiał oporu. Nie myśleliśmy wtedy, że tej rodzinie dzieje się krzywda. Każdy chciał przetrwać. Znowu mieliśmy dwa konie, a to wtedy było bardzo dużo. Po drodze spotykaliśmy dezerterów z sowieckiej armii, którzy napadali na jadących Polaków i kradli co mogli. Jeden z nich zakosił nam walizkę, ale nie znalazł tam żadnych skarbów. NKWD jakie było, takie było, ale nie tolerowało tych łobuzów. Wskazałem na dezerterów, którzy ukradli naszą walizkę. A działo się to w Gryfinie. Miasto było zgruzowane nie z tej ziemi. NKWD zabrało tamtych i mnie, bo potrzebowali świadka kradzieży. Przesłuchali mnie na komendzie. Ci złodzieje niewiele mieli, bo akurat w tej walizce były chusteczki, serwetki i jakieś naboje. Nic wartościowego. Enkawudziści spisali wszystko i kazali jeszcze raz przyjechać wozem pod komendanturę. Pomyślałem sobie, że nie ich doczekanie, żebym przyjechał wozem. Rano Ruscy zabrali wszystkim po jednym koniu i całe stada popędzili w stronę Niemiec. Tam już nie było koni, których potrzebowano do prac polowych. Niektóre z nich im pouciekały. Zauważyłem w ogrodzie kilka pojedyńczych koni. Pomyślałem, że naszego wozu ten jeden słaby koń, który nam się został, nie uciągnie. Wybrałem więc 48


silnego, grubego „Holendra” i prowadzę go przez miasto. Ruscy szli i mijali mnie, mówiąc: „Zdrastwujtie, zdrastwujtie” i nic do mnie nie mieli. Rodzinka czekała na mnie pod miastem i bardzo się ucieszyła na mój widok z koniem. Ten silny „Holender” zaciągnął nas aż w Częstochowskie, do miejscowości Grembin. Tam moja mamusia się urodziła i miała dwie kuzynki. Tata, mama, ja i moja siostra obrabialiśmy przez jakiś czas ich gospodarstwo. Jeszcze przed pierwszą wojną światową mój ojciec kupił w Kowalach ziemię i wybudował dom z nadzieją, że tam wróci. Niestety, po drugiej wojnie światowej, jego ziemia została rozparcelowana, a dom zajęła Gminna Spółdzielnia. W końcu stwierdziliśmy, że wyjedziemy na zachód. 18 stycznia 1946 roku przyjechaliśmy do Wieliszewa w gminie Łupawa. Niemcy jeszcze tam byli. Wzięliśmy gospodarkę wraz z maszynami. Nie mieliśmy ani konia, ani krowy, ani świniaka i jak tu teraz żyć? Potem przywieźliśmy sobie dwie kozy z centralnej Polski i to już było coś! Były kury, kaczki i gołębie. Nadal jednak wszystko musieliśmy robić ręcznie. Dom w gospodarstwie dzieliliśmy z byłymi właścicielami. Po prawej stronie mieszkaliśmy my, a po lewej Niemcy. Wcześniej Ruscy zabrali wszystkich mężczyzn, którzy należeli do NSDAP. Z nami POWYŻEJ: Poświadczenie tożsamości osoby, 1945

49


mieszkała wdowa z matką i bratem. Żyliśmy w zgodzie. Jak mieliśmy coś do jedzenia, to oni też mieli. Do tej pory siostra Wanda utrzymuje kontakty z tą rodziną. Byli bardzo wdzięczni za to, że moi rodzice ich nie wygonili. W Wieliszewie mieszkał Słowiniec Klick. Od 1947 roku zaczęły się masowe wysiedlenia Niemców, również Słowińców. Gospodarstwo nasze powoli się rozwijało. Mieliśmy jednego siwka, który z ledwością ciągnął pług i jednego źrebaka. Osobiście na rolnika się za bardzo nie nadawałem. Kosić nie umiałem, ale ojciec mnie nauczył. Zboża młóciliśmy cepami. Wszystkie maszyny, które przejęliśmy po Niemcach – młockarnia, sieczkarnia i krajzega były zasilane silnikiem elektrycznym. Opał na zimę musieliśmy sobie sami zapewnić. Leśniczego jeszcze wtedy nie było, więc jeździliśmy do lasu i piłami ręcznymi ścinaliśmy drzewa. W tamtych czasach brakowało nauczycieli. Kierownik szkoły w Wieliszewie skierował mnie na kurs pedagogiczny w Słupsku. Po jego ukończeniu mogłem już uczyć w małych, wiejskich szkołach. W 1950 roku, mając 20 lat, podjąłem pierwszą moją pracę w Karwnie w gminie Czarna Dąbrówka. W tej szkole byłem jedynym nauczycielem. Uczyłem wszystkich przedmiotów. Moja gospodyni, starsza pani, gotowała mi obiadki i to mi odpowiadało. W sobotę i niedzielę jeździłem rowerem do Wieliszewa do rodziców. Mama zawsze upiekła mi chleb, dała mi mleko, własnej roboty ser i masło. Po przyjeździe do Polski władze nie miały do nas żadnych zastrzeżeń z powodu naszego zamieszkania i pracy w Niemczech. Natomiast czepiali się nas inni osadnicy. Być może wyczuwali w naszym języku akcent niemiecki, a my mówiliśmy do nich: „Wy przyjechaliście zza Buga i my nie mamy o to do was pretensji, więc nie czepiajcie się nas, że wróciliśmy zza Odry”. Urodziłem się w Niemczech, ale to przecież nie moja wina. Tak naprawdę nie było jednak jakiś poważniejszych scysji między nami lecz takie zwykłe dyskusje. Wszyscy skądś przyjechaliśmy i razem próbowaliśmy budować tutaj nowe życie. To nas łączyło i pozwalało budować prawidłowe relacje. Wkrótce zapisałem się do Zaocznego Liceum Pedagogicznego w Słupsku. Po zdaniu matury zacząłem pracować w Wydziale Oświaty Urzędu Miejskiego w tym mieście. Wielu Niemców Polacy wysiedlili z ich gospodarstw do PGR-ów, gdzie byli pracownikami, początkowo głównie pod zarządem rosyjskim. Domagali się oni, aby ich dzieci uczyły się w języku niemieckim. Taka szkoła powstała m.in. 50


w Sycewicach, w której uczyła niemiecka nauczycielka. Zanim zacząłem uczyć w tej szkole, byłem przez jakiś czas wizytatorem placówek oświatowych z niemieckim językiem nauczania. Pracę tą załatwił mi Feliks Rogaczewski, nauczyciel z Kluk, autor książki „Wśród Słowińców”. Opisał w niej dramat ludności należącej do tej zgermanizowanej etnicznej grupy kaszubskiej. Po wojnie tych ludzi potraktowano jak rodowitych Niemców i wysiedlano za Odrę. Później pracowałem w Wydziale Oświaty Urzędu Miejskiego w Słupsku, jako kierownik Referatu Opieki nad Dzieckiem. Problemy wszystkich osieroconych dzieci, którym pomagaliśmy, a także organizacja obozów i koloni podlegały właśnie mnie. Na zabawie nauczycielskiej poznałem swoją przyszłą żonę Jadzię. W 1954 roku skończyła liceum w Solcu nad Wisłą i w tym samym roku przyjechała do pracy do Rzeczycy w okolicy Miastka. Wzięliśmy ślub kościelny 25 grudnia 1955 roku w Solcu nad Wisłą, a ślub cywilny w kwietniu 1956 roku w Łupawie. Zamieszkaliśmy w Reblinie, a w 1957 roku przeprowadziliśmy się do Sycewic. Oboje pracowaliśmy w miejscowej szkole, Jadzia do roku 1986, a ja do 1984 roku. POWYŻEJ Z LEWEJ: Okładka legitymacji junaka Bronisława, 1949

POWYŻEJ Z PRAWEJ: Indeks Bronisława z Liceum Korespondencyjnego dla Nauczycieli, 1951

51


52


W 1958 roku zostałem kierownikiem Szkoły Podstawowej w Sycewicach, a żona moim zastępcą. Szkoła mieściła się w bardzo ciasnym budynku. Znajdowały się tam trzy niewielkie izby lekcyjne. Potem sąsiad udostępnił nam jeszcze na naukę dwa pokoje. Na początku to była szkoła czteroklasowa, a później klas powoli przybywało, aż do ośmiu. Budynek obecnie ma ponad 150 lat. Wszyscy Niemcy w tym czasie praktycznie wyjechali, więc uczyliśmy głównie polskie dzieci. Chcę podkreślić, że przez te lata było bardzo zgrane grono pedagogiczne i mieliśmy bardzo dobry kontakt z komitetem rodzicielskim, co razem doskonale wpływało na jakość zajęć dydaktycznych i wychowanie młodzieży. Bronisław Jeziorowski zmarł 31 stycznia 2016 roku. Na pogrzeb przyszli mieszkańcy Sycewic, znajomi i uczniowie z dawnych lat szkolnych. Kiedy pracował był bardzo wymagający, chciał żeby uczniowie byli zdyscyplinowani, dobrze wychowani, posiadali odpowiednią wiedzę i kulturę osobistą. Miał swoje powiedzenie: “Starych drzew się nie przesadza”. Pozostały po nim już tylko wspomnienia, fotografie, odznaki pamiątkowe i legitymacje. Wspólnie z żoną wychował dwoje dzieci, córkę Martę i syna Leszka, którzy również zostali nauczycielami. Doczekał się 3 wnuków, 1 wnuczki i 2 prawnuczek. Dziś mogę tylko podziękować Panu Redaktorowi Bogusławowi Matuszkiewiczowi i Pani Barbarze Jęchorek, dyrektor Gminnej Biblioteki Publicznej w Kobylnicy, że zechcieli wysłuchać i zapisać Jego historię i historię innych mieszkańców, ludzi, którzy dzieciństwo spędzili poza krajem, ale wszyscy wrócili do Polski, żeby w niej żyć, pracować i umrzeć. Marta, córka Bronisława 3 marca 2016 roku U GÓRY Z LEWEJ: Pierwsze spotkanie Bronisława (z prawej) z braćmi po wojnie, Wieliszewo 1956 U GÓRY Z PRAWEJ: Bronisław z żoną Jadwigą i dziećmi Martą i Leszkiem, Sycewice 1961 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Spotkanie z rodzeństwem, 1963

PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Lekcja fizyki prowadzona przez Bronisława, 1960

NA DOLE Z LEWEJ: Hania, córka wnuka Łukasza, z pradziadkiem Bronkiem, 28.12.2015 NA DOLE Z PRAWEJ: Jadwiga i Bronisław z dziećmi, 2005

53


54


Halina Klinger

Oddał życie za kolegów

U

rodziłam się 22 maja 1924 roku w Kałuszynie (powiat miński, województwo mazowieckie), jako szóste dziecko swoich rodziców – Antoniego Komody, który był szewcem oraz Stanisławy Komody z domu Durko. Było nas siedmioro dzieci: Wacław, Celina, Czesław, Stefan, Witold, Halina i Zofia. Mieszkaliśmy przy ul. Mostowej, blisko mostu, pod którym płynęła rzeczka. Pamiętam, jako małe dziecko chodziłam do ochronki. Było to coś zbliżonego do przedszkola, a mieściło się w organistówce. To była jedna spora sala, w której ksiądz katecheta bawił się z nami w kółko graniaste, stary niedźwiedź mocno śpi, dawał posłuchać radia i mówił, że jest ono na kryształki. Zakładał nam słuchawki na uszy. Coś tam brzęczało. Czy to był śpiew, czy muzyka, tego już nie pamiętam. W 1929 roku, dwa miesiące po urodzeniu siostry, nasza mama zmarła na zapalnie opon mózgowych. Zostało nas siedmioro sierot. Na pogrzebie mamy niosła mnie Żydówka na ręku za trumną. Przed sklepami Żydzi stali ze zdjętymi czapkami. To była rzadkość, żeby Żyd zdjął czapkę. Oni nawet w czapkach spożywali posiłki. Moja najstarsza siostra Celinka miała wtedy 14 lat i została gospodynią domu. Gotowała i prała. Studni nie mieliśmy. Naprzeciw bogaci Żydzi wybudowali pompę do wody i wszyscy z niej korzystali. Byliśmy z nimi zaprzyjaźnieni. Miałam w tej rodzinie koleżankę w moim wieku. Na imię miała Szajdla, ale myśmy ją nazywali Sabinka. Często przychodziła do nas w czasie posiłku. Wtedy ją zapraszaliśmy, bo stała w drzwiach i ślinkę połykała. Kiedyś mama dała jej łyżkę i powiedziała: „Siadaj z dzieciakami Z LEWEJ: Helena w Łodzi, 1947

55


i jedz”. Na to weszła jej matka. A pamiętam, że na obiad mieliśmy kapustę na mięsie z ziemniakami, a im wieprzowiny jeść nie było wolno. Złapała się za głowę: „O jej Szajdelka, co Ty robisz?”. Na to nasza mama: „Pani Leja, nie mogę nie dać dziecku jeść jak stoi, patrzy i połyka ślinkę?”. Na to Żydówka odpowiedziała: „Oj dobrze, dziękuję pani Stasiu, żeby się tylko dziadkowie nie dowiedzieli”. Żydzi mieli swoją gminę i zawsze w piątki uczestniczyli w kolacji świątecznej z dobrym jedzeniem przy świecach, zwanej szabasem. Pili ze srebrnych kieliszków wódkę, która nazywała się pejsachówka. Żaden nawet najbiedniejszy Żyd nie zamiótł w tym dniu mieszkania, nie napalił w piecu. Wtedy te prace wykonywała u nich najgorsza polska biedota. W czwartek dwóch Żydów z dużym koszem chodziło po zamożnych domach żydowskich, a było ich sporo. Zbierali jedzenie dla biednych na szabasową kolację. Ludzie dawali pieczone chałki, ryby, szyjki gęsie nadziewane farszem. Czym mogli, to się dzielili. Dzięki nim każdy biedny Żyd miał swój szabas. Sobota była u nich takim dniem jak u nas niedziela. Pamiętam ten świat, który później tak brutalnie został zniszczony. Żydzi mieli swój kościół. Nazywał się bożnica. Widziałam kiedyś jak jeden wychodził na siusiu i obsikiwał swoją świątynię. Nam się w głowach nie mieściło, żeby ktoś mógł obsikać nasz kościół. Ułożyliśmy o tym piosenkę. I jak Żydzi wracali, to sadzaliśmy małego Berka na płocie, a on śpiewał „Żydowski Rabin nasrał w karabin, cebulą nabił, wszystkie pluskwy zabił”. Takie byliśmy niedobre dzieciaki. Do szkoły chodziliśmy na dwie zmiany – rano Polacy, później Żydzi. Po dzwonku nie zdążyłam nawet spakować teczki, a już stała koło mnie duża i tłusta Żydówka, która wypychała mnie z ławki. Tak było codziennie. Siostra Celinka powiedziała mi jak się bronić: ”Złap ją z tyłu za sukienkę czy pasek i skacząc koło niej, kop ją drugą nogą gdzie popadnie”. Zrobiłam to tylko raz i pomogło. Miała całe nogi w siniakach. Naszym sąsiadem był Żyd handlujący różnymi owocami. Miał dużą drewnianą szopę wzdłuż naszej posesji, do której przylegała cała tylna ściana. Zapach owoców drażnił powonienie. Nasz brat Wituś chodził i myślał jak tu się do nich dobrać. Aż wymyślił! Znalazł jakąś obluzowana deskę, z której wyjął gwoźdź. Głowa przez szparę nie chciała przejść, ale zobaczył na półkach jabłka, gruszki i śliwki. Znalazł gdzieś długi kij. Na jednym końcu wbił gwóźdź i nadział na niego duże jabłko. Potem deska wróciła na swoje miejsce. Obok mieliśmy małą komórkę 56


ze stryszkiem pełnym słomy. Latem tam spali chłopcy. Na stryszku zjadaliśmy te jabłka. A co z ogryzkami? Jak to co? Zjadaliśmy wszystko i nie było śladu. Dobrze, że nikt tego nie widział, bo z tatą żartów w tym przypadku by nie było. W pierwszej klasie mieliśmy sąsiada Żyda, który siedział w oknie od samego rana, modlił się i kiwał. My na przerwie wybiegaliśmy ze szkoły, stawaliśmy koło tego okna i przedrzeźnialiśmy go. Któregoś dnia miał przygotowany garnek wody i kiedy go tak parodiowaliśmy, chlusnął na nas wodą i zabronił nam przeszkadzania mu w modlitwie. W czerwcu 1939 roku skończyłam siódmą klasę i również w czerwcu zmarł nasz tata. Pogrzebem jego zajęła się ciotka Jula z Otwocka. Tata jeszcze za swojego życia dał do naprawy zegarek, srebrną cebulę. Zegarmistrzem był Żyd, który tydzień po pogrzebie przyszedł z tym zegarkiem i powiedział: „Dzieci kochane, zostaliście bez rodziców, a wasz tata dał mi zegarek jeszcze za życia do naprawy. Naprawiłem i przyniosłem, bo w ogólnej biedzie bardzo wam się przyda. Za moją pracę nic nie chcę. Niech wam idzie na zdrowie, dzieciątka małe”. Pomyślałam wtedy: „Porządny człowiek, bo drugi by się nie przyznał!”. Zawsze w takich trudnych sytuacjach proste ludzkie gesty serdeczności i uczciwości cieszą najbardziej. 1 września 1939 roku wyszliśmy z kościoła i usłyszeliśmy jedno stajne buczenie. Spojrzeliśmy w górę, a tam wysoko leciała na wschód eskadra samolotów. Wyglądały jak srebrne ptaki. Obok kościoła mieszkała ciocia Flora, siostra mojego taty. Powiedziała do mnie: „Halinko, zjedzcie szybko obiad, zabierz Bronię do ciotki do Jaworka, bo tu coś będzie niedobrego się działo”. No i poszłyśmy 7 km pieszo. Przed nami z kościoła wracała stara kobieta w długiej sukni do ziemi i w chuście. Raptem rzuciła się w bruzdę z kartoflami i tylko tyłek jej wystawał. Usłyszałyśmy strzały i my też czmychnęłyśmy w te bruzdy. Samolot tak nisko przeleciał, że widziałam lotnika. Potem leżałyśmy długo, bojąc się kolejnego ataku. Jak zakończył się ostrzał, to usłyszałyśmy lament kobiet: „Boże, Szwaby cholerne zabiły dzieci!”. Przybiegły w naszą stronę i płakały. Myśmy się poderwały i powiedziałam: „Nie płaczcie, bo żyjemy!”. Ich radość była ogromna. Dobrze, że porzuciłam ze strachu walizkę, bo po ataku była przykryta przez konary ostrzelanego drzewa. Poszłyśmy do ciotki, a u niej okropna bieda. Chleb to był tylko w pacierzu, a nie na stole. Powoli zaczęło do niej przybywać uciekinierów z Warszawy – dalsza rodzina, znajomi i nieznajomi. Całą okupację 57


wieś żywiła Warszawę. Warszawiacy co mieli, czy firanki, czy obrusy, czy porcelanę – to wymieniali na żywność. U jednego z bogatych gospodarzy znalazł się nawet fortepian. Wszyscy się śmiali, że krowy ogonami na fortepianie mu zagrają. Ciotka ugotowała wielki kocioł ziemniaków i każdy brał ile chciał, tak żeby starczyło dla wszystkich. Przyniosła jeszcze dwa wiadra mleka. I tak nakarmiła nas oraz warszawskich mieszczuchów. Pojechałam kiedyś zamiast siostry na wieś do ciotki, żeby kupić coś do jedzenia. Wracałam z Jaworka z workiem na plecach przywiązanym sznurkiem. Miałam w nim trochę słoniny, trochę masła, trochę ziemniaków i jajek. Idąc zobaczyłam, że w moim kierunku zbliża się dwóch Niemców. Przede mną w ich stronę również podążała kobieta z gęsią pod pachą. To była wczesna wiosna 1940 roku, śnieg stopniał, a przydrożne rowy napełniły się wodą. Kobieta stanęła właśnie obok takiego rowu, do którego jeden z Niemców wepchnął ją karabinem. Ona zaczęła krzyczeć, a ja w tym momencie powolutku, powolutku, cichutko wycofywałam się. Pomyślałam sobie: „Co to będzie, Matko Boska, co to będzie?”. Schowałam się za krzak przydrożny i widziałam całą tragedię tej kobiety. Gęś się darła, bo rzucili ją na ulicę, a tę kobietę spychali karabinem do wody. Co ona głowę wystawiła, to ją przyciskali karabinem. I tak kobietę w tym rowie utopili. Gęś zabrali i poszli do miasta. Jak potem przechodziłam obok, to kobieta leżała w rowie nieżywa. Tego nigdy nie zapomnę – krzyku gęsi i widoku martwej kobiety. To była Żydówka z Kałuszyna. Tata mojej żydowskiej koleżanki Sabiny zmienił nazwisko na polskie. Teraz nazywał się Poskliński. Był bardzo przystojny, wykształcony, elegancki i bogaty. Wraz z rodziną mieszkał po drugiej stronie ulicy naprzeciwko naszego domu. Mieli fabrykę, w której ich pracownicy szyli kożuchy, a była wtedy moda na te zakopiańskie i haftowane. Sąsiad często stawał w otwartej furtce i rozmawiał z przechodzącymi ludźmi. Podczas wojny moja ciotka Stefania stanęła w sieni i powiedziała do niego: „Panie Posklińki, Halinka chciałaby uratować swoją koleżankę Szajdelkę. Może byście ją dali do Halinki do Otwocka, gdzie teraz mieszka u rodziny?”. Zaczął się śmiać i odpowiedział: „Pani Stefciu, Niemcy nas nie wykończą, bo poszli na Rosję. Tam potrzebują kożuchów, więc nas nie ruszą!”. A jednak ruszyli. Gdy Niemcy zaczęli dostawać w tyłek pod Stalingradem, my z radości modliliśmy się do Boga, bo przyjeżdżały całe wagony żołnierzy niemieckich z odmrożonymi nogami i rękami. Zajmowali nawet prywatne domy na szpitale dla swoich chorych. Front sowiecki już był bliżej Polski. Gdy kożuchy Niemcom nie były 58


potrzebne, to ich wszystkich zabrali. Całą rodzinę i pracowników wyprowadzili na żydowski cmentarz, tzw. kirkut. Idąc, zasłabła Leja i upadła. Niemiec kolbą ją zdzielił przez plecy i krzyczał, żeby wstawała. Na to jej mały, czteroletni siostrzeniec podskoczył do niego z krzykiem: „Ty skurwielu! Mojej cioci nie wolno bić, bo jest chora!”. Złapał piachu w obie ręce i sypnął mu w oczy. Ten wyciągnął pistolet i zastrzelił go na miejscu, a ta chora Leja musiała jeszcze nieść jego ciało. Na cmentarzu sami sobie wykopali rów. Każdy stanął nad nim i dostał kulę w głowę. Wojna zabrała nam dwóch braci. Czesiek pracował u szewca, którego ktoś okradł. Policja go zabrała, ponieważ pracował najkrócej i podejrzenie padło na niego. Trzymali go tydzień na posterunku w Otwocku. W niedzielę, idąc na posterunek z obiadem dla niego, spotkałam go w tunelu kolejowym w towarzystwie dwóch eleganckich panów. Zapytałam: „Panowie, gdzie go wieziecie?”. Odpowiedzieli: „Na spacer”. Gdy brat zjadł obiad pożegnaliśmy się. Nie przeczuwałam, że widzę go ostatni raz w życiu. Wsiedli do pociągu i pojechali. Następnego dnia robotnicy pracujący na torach w Mińsku Mazowieckim, w zwalniającym pociągu jadącym z Warszawy, przez otwarte okna usłyszeli strzał. Gdy pociąg stanął otworzyły się drzwi. Jeden z tych mężczyzn wyskoczył na peron krzycząc: „Rozejść się, wieziemy groźnego bandytę!”. Czesiek prawdopodobnie chciał uciekać i przez to został postrzelony. Ktoś wezwał pogotowie. Pielęgniarka, widząc na szyi brata krzyżyk, krzyknęła: „To nieprawda! Bandyci nie noszą krzyżyków!”. Brat błagał lekarzy o ratunek. Nie udało się. Czesiu zmarł na stole operacyjnym. Został pochowany w Mińsku Mazowieckim. Mój brat Stefan działał w podziemiu AK. Na skutek denuncjacji został wraz z innymi aresztowany i wywieziony do Oświęcimia. Dostałam taką notatkę już po wojnie z obozu, a obecnie muzeum: „Stefan Komoda ur. 15.12.1916 r., Jaworek, pow. Węgrów, syn Antoniego i Stanisławy de domo Durko, zam. przed aresztowaniem w Otwocku, ul. Letnia 9, został przywieziony do KL Auschwitz w dniu 27.11.1942 r. transportem z Warszawy. W obozie oznaczony jako więzień polityczny, Polak z numerem 78047. Pod datą 30.12.1942 r. notowany jest w książce szpitala obozowego – stacja rtg (wpis: dilatatio cordis), a w dniu 06.01.1943 r. notowany jest jako więzień chory w szpitalu obozowym w bloku 20. W dniu 17.1.1943 r. odnotowano jego zgon w obozie. Jako oficjalną przyczynę zgonu podano akuter Magendarmkatarrh – ostry nieżyt żołądka i jelit”. A jaka była prawda? 59


Wiele lat po wyzwoleniu Eugeniusz Bielecki, kolega Stefana, który trafił z nim do obozu, napisał list do naszej siostry Celiny. Opisał straszną i okrutną śmierć naszego Stefcia. Grupa 37 więźniów pracowała w kamieniołomach. Część z nich rozłupywała głazy na mniejsze kawałki, a część nosiła je na górę. Pilnowało ich dwóch Niemców. W pewnej chwili jeden z nich złapał się za szyję, która lekko krwawiła. Podbiegł drugi Niemiec, pytając: „Co ci się stało?”. Ranny odparł: „Nic takiego. Maleńki odprysk z rozbijanego głazu zdarł mi trochę skóry na szyi”. Ten drugi jednak uznał, że to był zamach. Kazał się przyznać, kto to zrobił. Jeśli nie znajdzie się winny, to co dwie minuty będzie zabijał każdego po kolei. Stefciu patrzył na kolegów. Wszyscy żonaci, dzieciaci, a on jeden był kawalerem. Winę wziął na siebie. Niemiec ustawił wszystkich w kolejkę. Kilofami i młotami kazał uderzać w brata. Jeden nie chciał, to został zastrzelony. Inni bili i płakali: „Stefciu przebacz!”. Brat prosił, by bili mocno, by prędzej skończyła się jego męka. W obozie ojciec Kolbe ocalił życie jednego człowieka i o tym wie cały świat. Mój brat ocalił życie 35 osób i o tym nie wie nikt. I nie ma go na ołtarzach! W sierpniu 1944 roku rozpoczęłam pracę w I Polowym Szpitalu I Armii Wojska Polskiego w Śródborowie koło Otwocka. Aż trudno opowiedzieć w jakim stanie trafiali tam nasi żołnierze. Powiem tylko tyle, że to, co dziś w 90% byłoby uratowane, to wtedy się kroiło i wyrzucało. Na sali było sześć stołów operacyjnych, a obok stała wielka wanna pełna nóg, rąk i innych części ciała. Ciężej ranni leżeli w budynku na łóżkach, a lżej ranni w namiotach na słomie przykrytej brezentem. POWYŻEJ Z LEWEJ: Stefan Komoda, brat Heleny, 1941

POWYŻEJ Z PRAWEJ: Więzień Stefan Komoda, brat Heleny, Auschwitz 1942

60


Pod głową mieli poduszki wypchane słomą albo sianem a za przykrycie służył im koc. Pamiętam, że u nas w Otwocku leżał porucznik Ryszard Mohuczy, syn kontradmirała Adama Mohuczego, który tuż po wojnie był dowódcą Marynarki Wojennej. Bardzo cierpieli, on i jeszcze jeden porucznik. Wezwał mnie wtedy ordynator i powiedział: „Siostro, proszę przy tych chorych być cały czas! Jeżeli siostra wyjdzie do toalety, to proszę meldować, niech tu wtedy przyjdzie druga. Zawsze ktoś przy nich musi być”. Z czasem szpital zmienił nazwę na Szpital Kliniczny. Od października 1945 roku do marca 1946 roku byłam słuchaczką sześciomiesięcznego kursu PCK dla pielęgniarek. Następnie zostałam przeniesiona do Wojskowej Kliniki Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Łodzi. Tutaj miałam taki przyjemniejszy moment w moim życiu, który zakończył się smutno a zaczynał się tak pięknie. W 1948 roku trafił do kliniki U GÓRY Z LEWEJ: Helena (z prawej) z pacjentami, w środku pilot por. Waldarz, Łódź 1946

U GÓRY Z PRAWEJ: Helena z chorym podchorążym po wypadku spadochronowym, Łódź 1948 NA DOLE Z LEWEJ: Helena z amatorskim zespołem teatralnym w Otwocku, 15.11.1946 NA DOLE Z PRAWEJ: Występy Heleny w teatrze, 1946

61


młody, piękny chłopak, pacjent, który we mnie się zakochał. Nazywał się Tadeusz Pelc. Pisał dla mnie wiersze, ale był bardzo grzeczny i nieśmiały. Któregoś dnia zeszłam pomodlić się do szpitalnej kaplicy na pierwszym piętrze. W pewnej chwili zobaczyłam, że obok mnie klęczy Tadeusz. Zaczął mówić: „Kochana pani Halszko”, ale w tym momencie poczułam, jak ktoś z tyłu kładzie mi na ramiona ręce. A to była moja siostra przełożona. Wzięła nas za ramiona i poprosiła: „Dzieci, powiedzcie już amen, bo nie mam siły tak spacerować, a muszę zamknąć kaplicę”. No i myśmy powiedzieli „amen”, ale on nie zdążył wyznać mi miłości, a wtedy bardzo chciał. Kilka dni później był upał, gorąco, a Tadeusz leżał na sali. Miał takie piękne, długie, pofalowane włosy. Wtedy tylko te włosy było widać i długi, długi nos. Wiedziałam, że jak chory ma taki długi nos to już jest koniec. Usiadłam na łóżku obok niego, płakać mi się chciało. Był żółty jak cytryna, mokry, spocony. Nie odzywałam się nic. On w pewnym momencie krzyknął: „Haluś, Halinko, jesteś...”, złapał mnie za ręce, całował po nich gorącymi ustami. Poprosiłam chorych, żeby go ogolili, a siostry, aby go umyły i dały mu świeżą piżamę. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i na koniec powiedział: „Na dniach wywożą mnie do szpitala w Moskwie. Napiszę do ciebie. Jak nie dostaniesz listu, to możesz wiedzieć, że mnie już nie ma na tym świecie, bo dopóki będę żył, będę do ciebie pisał”. No i nie dostałam listu. Wiedziałam, że nie dostanę, że to już ostatnia moja wizyta. Przez całe życie myślałam, że zmarł. Ciągle go wspominałam i jego niespełnioną miłość. W 2013 roku opowiedziałam naszą historię w filmie pt. „Pomorscy osadnicy. Pięć historii, które napisała wojna”. Potem dostałam informację, że Tadeusz jednak przeżył, założył rodzinę i mieszkał w Toruniu. W rozmowie telefonicznej z jego żoną dowiedziałam się, że zmarł kilka lat temu. Kolejna rozmowa była już trudniejsza. Może ta pani się obawiała, że wystąpię z jakimiś roszczeniami finansowymi, bo pomyślała, że mogłam mieć z Tadeuszem dziecko? Nie wiem, ale nie zadzwoniłam do niej już więcej. W Wojskowej Klinice Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Łodzi pracowałam do maja 1950 roku. Jak powiedziałam mojej starszej siostrze, że wyjeżdżam na zachód, to ona uklękła przede mną i krzyknęła: U GÓRY Z LEWEJ: Laurka dla Haliny od zakochanego w niej pacjenta Tadeusza Pelca, 1948 U GÓRY Z PRAWEJ: Tadeusz Pelc, pacjent zakochany w Halinie, 1948

NA DOLE: Laurka dla Haliny od zakochanego w niej pacjenta Tadeusza Pelca, 1948

62


63


„Straciliśmy braci i ty jeszcze jedziesz na zatracenie między Niemców i Ukraińców. Jak nie jedni to drudzy wsadzą ci nóż w plecy!”. Dowiedziałam się, że w Słupsku są wolne mieszkania i dlatego tu przyjechałam. Spotkałam znajomą dietetyczkę z kliniki w Łodzi, która była wojewódzką pielęgniarką, więc pomogła mi znaleźć pracę. W czerwcu 1950 roku zostałam zatrudniona w Ośrodku Zdrowia w Kołczygłowach i tam pracowałam z doktorem Czesławem Domańskim, wspaniałym lekarzem. Chodziłam do chorych po domach. Po wsiach jeździłam. Pieniędzy za to nie brałam, ale ludzie odwdzięczali się czym mogli – kurczakiem, jajkiem, masłem, kawałkiem mięsa. Tak się żyło. Pierwszą pacjentką, do której chodziłam z zabiegami była pani Gienia Wiktorowicz, która dopiero wróciła ze szpitala. W trakcie ciąży miała anemię i schudła do 37 kg, więc wymagała stałej opieki medycznej. Jej mąż Adam prowadził ogrodnictwo i przez władze uznawany był za kułaka. Komornik oblepił mu meble i wszystko co się dało. Znajomi im pomagali, ja również. Byli pogodnymi i pełnymi miłości ludźmi. Pięknie się do siebie zwracali: Geniusia i Adaś. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłam, a Adam został później ojcem chrzestnym mojej córeczki Marioli. Pierwsi pacjenci stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi. Czy to nie piękne? W ośrodku pracowaliśmy nie patrząc na godziny. Wyjeżdżałam też do innych wiosek na szczepienia przeciwko durowi i ospie u dzieci. Mieszkańcy wsi nie byli ubezpieczeni, dlatego doktor Domański starał się jak najmniej pacjentów kierować do szpitala i specjalistów. Prawie wszystko załatwiał sam. Penicylina była tylko krystaliczna, a więc bardzo bolesna przy podawaniu. Robiło się ją co trzy godziny w ośrodku zdrowia dopóki byliśmy w pracy. Po pracy wsiadałam na wóz konny z chorym i jechałam do niego do domu i dalej co trzy godziny podawałam lek przez całą noc. Rano następował powrót do ośrodka z chorym na dalsze zastrzyki. O nadgodziny nikt wtedy nie pytał. Mój szef w Kołczygłowach, pan doktor Domański, jak mógł pomagał nieubezpieczonym chorym. Gdy widział, że ktoś jest biedny, to na jakiegoś rencistę wypisywał recepty, żeby on nie musiał płacić. Ludzie nie mieli pieniędzy po wojnie, bo przecież to byli głównie przesiedleńcy ze wschodu, gdzie zostawili wszystko, a tu przyszli na puste, rozgrabione przez szabrowników budynki. Renciści wtedy nie płacili w ogóle za leki i mieli bezpłatne leczenie. A dzisiaj? W 1952 roku pojechałam na trzymiesięczny kurs pielęgniarski do Szczecinka. Potem komisja w Słupsku przeprowadziła egzamin. 64


Zadali mi pytanie: „Jaka jest różnica między prawą a lewą nogą?”. Myślałam głośno: „Anatomicznej różnicy nie ma żadnej – te same kości, te same żyły, mięśnie, unerwienie, wszystko to samo”. Odpowiedź zaliczono. Sekretarz partii zadał mi podchwytliwe pytanie: „Na którą stronę czesze się premier Józef Cyrankiewicz?”. Byłam na niego zła za to głupie pytanie. Zdenerwowana wypaliłam: „Obejdzie się łysy bez grzebienia”. Widziałam jak reszta członków komisji zakrywała się, żeby nie widać było, że się śmieją. Sekretarz partii to wtedy miał władze absolutną i mógł każdemu pomóc albo zaszkodzić. Podziękowali mi i wyszłam. Egzamin końcowy zdałam jako trzecia prymuska. Mam nawet dyplom i zdjęcia z czepkowania. W końcu znalazłam męża, a był nim wdowiec Jan Klinger, kierownik PGR w Kończewie. Wśród nawału pracy urodziłam przez U GÓRY Z LEWEJ: Na kursie pielęgniarskim w Szczecinku, Helena pierwsza z prawej, 1952 U GÓRY Z PRAWEJ: Doktor Czesław Domański, ośrodek zdrowia w Kołczygłowach, 1956 NA DOLE Z LEWEJ: Pochód pierwszomajowy, Helena pierwsza z prawej, 1955 NA DOLE Z PRAWEJ: Pracownice ośrodka zdrowia w Dębnicy Kaszubskiej,

Helena z córką druga z prawej, 1958

65


cesarskie cięcie córeczkę Mariolę. Leżałam cały miesiąc w szpitalu w Bytowie. Później u nas w Kołczygłowach spędziłam kolejny miesiąc w izbie porodowej. Położną była Niemka, starsza pani, która mówiła „po polsku” tylko jedno zdanie „Feste na dole” (mocno przeć). Zajęła się moją córcią, ponieważ ja ledwo żyłam po silnym krwotoku w czasie operacji. Opowiadały mi pacjentki, że zostałam wzięta o godzinie 22. na operację, w trakcie której dostałam silnego krwotoku. Nie mogli go opanować. Młody lekarz nie miał doświadczenia. To była jego pierwsza operacja. Wysłano karetkę do Słupska, bo zbrakło krwi. Koleżanki pielęgniarki na nocnej zmianie powiedziały: „Panie doktorze, proszę brać od nas krew, bo to jest nasza koleżanka”. Ale nie było potrzeby, ponieważ krwotok został w końcu opanowany. Biegły kolejne lata 50. Czasem było smutno, a czasem wesoło. Pewnego upalnego dnia zeszłam na dół do rejestracji po karty chorobowe. Poczekalnia była pełna. Nagle wpadł mężczyzna – czerwony, spocony, mokry i rzucił się przede mną na kolana, wołając: „Pani Dohturko, ratuj!!!”. Posadziłam go na schodach, podałam szklankę wody, wzięłam ręcznik, zamoczyłam w zimnej wodzie, bo bałam się, że dostanie wylewu. Wytarł sobie kark, twarz, nieco ochłonął, więc spytałam: „Co się stało?”. Byłam nastawiona na jakąś straszną tragedię, a on mi na to: „Pani Dohturko, szwynie my zdychają!!!”. Myślałam, że ryknę śmiechem, ale zapytałam: „No dobrze, ale niech pan mi powie, jak ja mogę panu pomóc?”, a on wyciągnął z torby litrową butelkę szczepionki przeciw różycy i powiedział: „Mają różycę, jedna już mi zdechła, a mam ich 30!”. Pobiegłam do doktora i pytam: „Panie doktorze, jak się świnie szczepi?”. A on mi na to: „Za uchem jest najbardziej miękka skórka, a ilość dawki jest napisana na butelce i zależy od wagi zwierzęcia”. Miałam też obawy, czy lekarz weterynarii w Miastku nie będzie miał z tego powodu jakichś nieprzyjemności, że go wyręczę. Doktor Domański mnie uspokoił: „Siostro, on będzie pani wdzięczny, bo mu się umieralność zmniejszy!”. Siadłam na wóz, wzięłam strzykawkę, spirytus do odkażania i pojechaliśmy. Zajeżdżamy, patrzę i myślę: „Boże, ile tych świń, a na niektórych już widać czerwone plamy”. Mówię do gospodarza: „... ale ja tam przecież nie wejdę, jak będę szczepić?”. A on mi na to: „Zaraz znajdziemy sposób!”. Wziął kawał liny, zrobił lasso i załapał świnię za łeb, przyciągnął do koryta, między szczeble wsadził łeb i za uchem zaszczepiłam. Innym razem pewien chory po wejściu do gabinetu położył na biurku lekarza pudełko od zapałek. Patrzymy na niego zdziwieni: „Co 66


to jest?”. Otworzył, a tam jakby twarz ludzka, nos, oczy, usta, a wokół niby włoski. To był tasiemiec, a raczej jego głowa. Zdziwiony lekarz zapytał: „Jak to się stało, że wyszedł z głową?”. A wtedy „właściciel” tasiemca opowiedział nam swoją historię: „Upiłem tego sukinsyna. Tak mi dokuczył, że już żyć mi się nie chciało. Wypiliśmy z sąsiadem dosyć dużo bimbru. Byłem bardzo pijany, a piliśmy w ogrodzie pod jabłonką. Usnąłem. Nad ranem obudziło mnie jakieś zamieszanie w brzuchu. Myślałem, że to może biegunka? Spuściłem spodnie i czuję, że coś ze mnie wychodzi. Ano, niech wychodzi. Patrzę, a to jakaś długa tasiemka. Za pomocą patyka powiesiłem to na gałęzi. Zwisało aż do ziemi. Znów usnąłem. Słońce już dobrze grzało, gdy się obudziłem. Patrzę, a to ma niby twarz. Urwałem łeb i przyniosłem. Przypomniały mi się opowiadania chorych, którzy po lekach wydalali kawałki tasiemca, ale nigdy z głową. A mój pijak wyszedł z głową”. I tak zakończył swoją opowieść jeden pijak o drugim „pijaku”. POWYŻEJ Z LEWEJ: Helena z mężem Janem, 1962

POWYŻEJ Z PRAWEJ: Helena z córką Mariolą w Kołczygłowach, 1956

67


Któregoś wieczora przyjechali rodzice z dwuletnim chłopcem, który wepchnął do nosa ziarenko fasoli. Liczyli oni na to, że samo wyjdzie. Pod wpływem wilgoci i ciepła fasolka zwiększyła swoją objętość i zatkała całą dziurkę. Próbowałam pęsetą wyłuskać ją z nosa lecz się nie dało. Mały darł się i kręcił główką. Przypomniałam sobie, że po tabace się kicha. Nie miałam jej, tylko papierosy, dobrze wyschnięte. Wyjęłam pół papierosa, roztarłam na dłoni na proszek i zatkałam drugą dziurkę. Po chwili dziecko zaczęło kichać i wykichało fasolkę. Od 1958 roku pracowałam jako pielęgniarka w Dębnicy Kaszubskiej, a w 1962 roku zamieszkaliśmy w Kończewie, gdzie mąż kierował PGR. Na własne potrzeby chowało się drób czy nawet świnkę, co było też rodzajem uwiązania w domu. Kiedyś nasza kilkuletnia Mariolka oglądając dziennik zapytała mnie ze zdziwieniem: „Mamuś, czy Chruszczow nie trzyma świń, że tak może ze swoją Nataszą jeździć po Ameryce? Kto im te świnie karmi?”. Wybuchnęliśmy śmiechem z mężem, bo u nas to był zawsze problem z dłuższym wyjazdem. Po prostu nie miał kto zaopiekować się świnkami. W 1970 roku zaczęłam dojeżdżać do Kobylnicy, bo brakowało tam pielęgniarki. Ośrodek zdrowia znajdował się w trzypokojowym mieszkaniu w domu państwa Kopryków. Stomatologię prowadziła Czesława Żerko, natomiast lekarzem ogólnym był doktor Franciszek Waliński, który do pomocy miał felczera Leona Szarka. Stara babka mieszkająca w Widzinie i podpierająca się kijem żebrała w Słupsku pod domem towarowym. Nie podam nazwiska, bo żyje jej rodzina. Kiedyś, będąc chorą, przy rozbieraniu się do badania upadł jej zwój banknotów związany gumką. Babcia ubrała się, dostała receptę i poszła. Gdy wychodziłam z gabinetu, żeby poprosić następną pacjentkę, zauważyłam pieniądze leżące pod biurkiem. Za jakiś czas babka wpadła do nas spocona, czerwona i powiedziała: „Zgubiłam pieniądze, czy ich czasem nie znaleźliście?”. Oddaliśmy jej te pieniądze i poprosiliśmy, żeby je lepiej schowała. Któregoś dnia znów babka wbiegła do ośrodka z krzykiem, że na końcu wioski napadło na nią dwóch chłopaków i obszukali ją całą, szukając pieniędzy. Była przerażona, więc dostała coś na uspokojenie. Poradziliśmy jej, żeby przestała żebrać, bo ją naprawdę ktoś w końcu napadnie i zabije. Czy nas posłuchała, tego nie wiem. A ci chłopcy, co ją wtedy napadli, to znani mi dziś dorośli ludzie. Byłam też higienistką szkolną w szkole podstawowej w Kobylnicy. W pierwszej klasie był chłopczyk, bardzo ruchliwy, żywy, 68


energiczny, któremu się zawsze spieszyło. Jak zadzwonił dzwonek to pierwszy wyskakiwał z klasy. Kiedyś upadł na wycieraczkę z żelaznych prętów. Wszystkie mu się na czole odbiły. Myślałam, że dostał wstrząśnienia mózgu. Zapytałam go: „Mariusz, czemu się zawsze tak spieszysz?”. Odpowiedział: „Do mamusi!”. Dojeżdżał do mamy do pracy jeden przystanek autobusem. Któregoś dnia wyskoczył z autobusu prosto pod samochód. Trup na miejscu. Matka bardzo cierpiała. To było jej jedyne dziecko, a mąż znalazł sobie przedtem młodszą kobietę i odszedł z nią w siną dal. Innym razem dwie dziewczynki kręciły się koło ośrodka zdrowia. Jedna z nich przyniosła nam swoje zdjęcie do gabinetu. Powiedziała, że to dla nas na pamiątkę i wyszła. Potem te dzieciaki nadal biegały wokół ośrodka. W pewnym momencie wyskoczyły na ulicę. Jedna z nich POWYŻEJ: Nadanie odznaki komandorii: „Za Wybitne Zasługi dla Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych”. Od lewej: Stanisław Grabka, Leon Kiziukiewicz, Halina Klinger, wójt Gminy Kobylnica Leszek Kuliński, 2015 ( fot. Jan Maziejuk)

69


70


zdążyła wskoczyć do autobusu, a ta druga wpadła pod nadjeżdżający samochód. Kierowca Żuka zatrzymał samochód i wyskoczył z niego. To był młody człowiek. Bardzo się trząsł i przybiegł do nas z tym dzieckiem na rękach. Położył małą na leżance, ale buchnął krwotok z ust i nastąpił zgon. To było dziecko z Widzina. Wszyscy okropnie przeżyliśmy tą śmierć. Zdjęcie, które nam zostawiła dziewczynka, daliśmy jej matce na pamiątkę, bo mówiła, że nie ma żadnego. W kwietniu 1982 roku przeszłam na emeryturę, a w listopadzie Mariola wzięła ślub. W sierpniu musieliśmy opuścić nasz domek i przenieść się do trzypokojowego mieszkania na osiedlu w Kończewie. Tam urodził się Łukasz, pierwszy wnuk, który wniósł do naszego życia dużo radości i obowiązków. Później na świat przyszła wnusia Agatka. Mąż poważnie zachorował, więc córka bardzo się śpieszyła, aby wybudować dom w Kobylnicy, w którym zamieszkaliśmy razem. Mąż mieszkał z nami tylko przez rok, bo 13 stycznia 1999 roku zmarł. Było mi bardzo ciężko, ale wszyscy mnie wspierali. Wnuczka nawet przeniosła się do mojej sypialni na miejsce męża, aby nie było mi smutno. Tak spała ze mną, aż do swojego ślubu w 2010 roku. Aby oderwać mnie od domowych zajęć córka namówiła mnie na to, abym została prezesem Gminnego Koła Kombatantów. Już od 11 lat prezesuję, w czym bardzo pomagają mi Mariola i oczywiście nasz wójt Leszek Kuliński. Udzielam się społecznie, aby pomagać ludziom w moim wieku, a także ocalić od zapomnienia czas, który przeminął. Mimo okrucieństw wojny, które okaleczyły mnie i moją rodzinę, tutaj na Pomorzu, a ostatecznie w gminie Kobylnica, znalazłam swoje szczęśliwe miejsce na ziemi.

U GÓRY Z LEWEJ: Helena z córką Mariolą, 2011 U GÓRY Z PRAWEJ: Helena Klinger, 2015

NA DOLE: Helena (w kapeluszu) z najbliższą rodziną, Kobylnica 2015

71


72


Feliksa Kłudka

Marysię pocięli piłą do drewna

U

rodziłam się 8 kwietnia 1925 roku we wsi Brusno Nowe koło Lubaczowa. Rodzice moi, ojciec Wojciech Sudoł i matka Anna, w 1934 roku nabyli gospodarstwo o powierzchni 10 ha we wsi Wierbiczno, powiat Kowel, woj. wołyńskie. Mieli też 0,5 ha sadu. Było nas dziewięcioro rodzeństwa: Piotr, Weronika, Maria, Franciszka, Feliksa, Bolesław, Władysław, Stefania i Teresa. Niestety, gdy miałam czternaście lat, mama zmarła na tyfus. Podczas wojny również na tyfus zachorowałam ja, brat i ojciec, który nie przeżył choroby. Przed wojną mieszkaliśmy razem z Ukraińcami i nic złego się nie działo. Każdy miał swoje gospodarstwo, byliśmy sąsiadami. A jak przyszła wojna to zbuntowali się jedni przeciwko drugim i nie było już spokoju. Gdy wybuchła wojna uciekaliśmy i chowaliśmy się przed Ukraińcami. Przychodzili w nocy i napadali na nasze domy i mordowali. Kto uciekł, to uciekł, a kto nie uciekł, to go zabili. Moja siostra Marysia Sudoł miała narzeczonego Stanisława, który był Ukraińcem. 6 września 1943 roku szła z nim do Kupiczowa. Miała wtedy 22 lata. Chcieli dać księdzu na zapowiedzi. Po drodze złapali ich upowcy i zamordowali. Poinformował nas o tym sąsiad Ukrainiec. Szczegółów tej zbrodni nie znaliśmy przez kilkadziesiąt lat. Nie wiedzieliśmy, gdzie znajdują się ciała naszych bliskich. Niedawno moja córka Anna Chmielewska opowiedziała mi o tym, że dowiedziała się ze źródeł historycznych w jaki sposób zginęła jej ciotka. Marysię Ukraińcy pocięli piłą do drewna, a jej narzeczonego Stasia zastrzelili. Zbrodni dokonano w lesie świniarzyńskim w pobliżu naszej wsi Wierbiczno, a więc niedaleko domu. Wiele osób z mojej rodziny zginęło. Oprócz siostry i jej narzeczonego, zginęła też ciotka, jej syn, również wielu z dalszej rodziny.

Z LEWEJ: Feliksa Sudoł, 1934

73


W 1943 i 1944 roku cały czas uciekaliśmy całą rodziną i żeśmy się chowali, gdzie tylko kto mógł. To był czas bardzo niespokojny. Najwięcej polskiej ludności schroniło się we wsi Zasmyki. Duża, piękna wieś z kościołem. Też tam dotarliśmy. Znajdowała się tutaj koncentracja zbrojnej ochrony ludności cywilnej przed ukraińskimi nacjonalistami z UPA i OUN. Chroniły nas polskie oddziały partyzanckie, które w 1944 roku uformowały się w 27. Wołyńską Dywizję Piechoty Armii Krajowej. Dopiero, jak przeszedł rosyjski front, to wszystko ucichło. Każdy musiał iść do swojej chałupy i zapanował spokój. Bulbowców i upowców Ruscy złapali za wszarz i wywieźli na Sybir. W tych czasach pogardy było jeszcze jedno dramatyczne dla naszej rodziny wydarzenie. Podczas nalotów sowieckich w 1944 roku, wypychających Niemców na zachód, uciekliśmy w popłochu z naszego domu. Gdy samoloty skończyły swoje, wróciliśmy, ale gdzieś zaginął nasz dziewięcioletni brat Władek. Szukaliśmy go wszędzie, ale bezskutecznie. Szukaliśmy też po wojnie przez Czerwony Krzyż. Odnalazł się dopiero w 1972 roku, a więc po 26 latach. Przyjechał do Sycewic w 1974 roku i opowiedział swoją historię. Zbłąkanego, wystraszonego i głodnego chłopca przygarnęła i wychowała Ukraińska rodzina. Zmienili mu imię i nazwisko. Ożenił się z Ukrainką, ale mimo iż pamiętał, że jest Polakiem, nigdy się jej do tego nie przyznał. Gdy w latach 70. prawda wyszła na jaw, żona go znienawidziła, bo czuła się oszukana, a jego dwaj synowie, Jura i Sasza, ucieszyli się, że są Polakami. Zmarł w 2010 roku. POWYŻEJ: Feliksa (druga z lewej) z siostrą Marią i jej narzeczonym Stanisławem, 1938 U GÓRY Z LEWEJ: Maria Sudoł i jej narzeczony Stanisław, 1939

U GÓRY Z PRAWEJ: Rodzeństwo Feliksy: siostra Wiktoria (z lewej) i brat Piotr z żoną Natalią, 1937 NA DOLE Z LEWEJ: Feliksa (druga z prawej) z koleżanką i kolegami, 1938 NA DOLE Z PRAWEJ: Feliksa i Tadeusz w okresie narzeczeńskim, 1947

74


75


76


W 1945 roku zza Buga wróciliśmy w Lubelskie, gdzie mieszkaliśmy przez dwa lata we wsi Zawada niedaleko Zamościa. Trzeba było jednak szukać jakiegoś chleba. Ludzie mówili: „Pojedźmy na Zachód”. Ano, jak jedziemy na Zachód, to jedziemy na Zachód. Po wojnie dostaliśmy papiery repatriacyjne i przez ponad tydzień jechaliśmy w wagonie towarowym na Pomorze. Mieliśmy w nim wszystko: spanie, gotowanie, a także świeże mleko od krowy, która jechała razem z nami. W 1947 roku objęłam gospodarkę w Sycewicach o powierzchni 7 hektarów i mieszkam tu do dzisiaj. Wtedy byłam siódmą osobą przesiedloną do tej wsi. Przyjechałam tu z trzyletnią siostrą Tereską i bratem Bolesławem. Aż tak ciężko nie było. Ludzie przecież wszędzie żyją. Poszło się do tego, dostało się to, poszło się do tamtego, dostało się tamto i można było żyć. Oczywiście za darmo nic nie dawali. Wszystko trzeba było odrabiać w polu. Motyczka, haczka, widły... gdzie była robota, tam się szło robić. Nikt nie miał pieniędzy, więc przeważnie trzeba było płacić robotą. Ktoś przyszedł, bo musiał coś sadzić albo siać i pytał: „Pomożecie?”. A ja zawsze odpowiadałam: „Ano pomożemy!”. Najwięcej to chodziłam do Guźniczaków, bo oni mieli dużo ziemi do obrabiania. Na zabawie ludowej w Sycewicach poznałam Tadeusza Kłudkę. Mój przyszły mąż podczas wojny przez trzy lata pracował u bauera, a potem mieszkał w Widzinie. Pobraliśmy się, dokupiliśmy ziemi i gospodarowaliśmy na 15 ha. Dorobiliśmy się czworo dzieci – Czesławy, Rozalii, Anny i Piotra, 12 wnuków i 15 prawnuków. Wojna bardzo dotknęła moją rodzinę, ale myślę, że mnie zahartowała i dała mi siłę na dalsze życie. Wiem jedno, że jeśli chcemy dalej żyć w pokoju i spokoju, to musimy mieć twarde prawo i silną policję.

U GÓRY Z LEWEJ: Odpis zaświadczenia o pozostawionym majątku Feliksy we wsi Wierbiczno, 1960 U GÓRY Z PRAWEJ: Feliksa z mężem Tadeuszem i dziećmi – Rozalią (na ręku) i Czesławem, 1951

NA DOLE: Feliksa (pierwsza z lewej), wnuczka Dorota, córka Anna i prawnuczka Matylda, 2015

77


78


Bolesław Kosicki

Ojciec nie chciał być kułakiem

U

rodziłem się 25 maja 1929 roku w Paprotni nad Wisłą, około 80 km od Warszawy. Ojciec Stanisław i matka Maria mieli małe gospodarstwo o powierzchni 2,5 ha. Było nas czworo rodzeństwa: Ewa, Bolesław, Stanisława i Kazimierz. Nie mieszkaliśmy w samej wsi lecz w kolonii położonej około 400 m od rzeki. Dom nasz stał na wzgórzu. Gdy Wisła wylewała, to do nas woda nie dochodziła. Klepaliśmy biedę. We wrześniu 1939 roku blisko naszego domu w krzakach nad rzeką stali polscy żołnierze, ale Niemcy wyśledzili ich przez lornetkę i zaczęli strzelać z dział. Na szczęście nasi wcześniej zauważyli refleks z soczewek, zdążyli uciec i wyjść bez szwanku. Miałem wtedy 10 lat i widziałem to zdarzenie, ale nie zrobiło na mnie wrażenia, ponieważ dużo gorszą rzeczą były naloty. Koło nas znajdował się staw. Pewnego dnia sąsiadka prała bieliznę i rozpościerała ją na trawie, żeby szybciej schła. Nadleciały cztery niemieckie samoloty i zrzuciły bomby. Jedna z nich spadła około 100 metrów od niej. Nic się jej nie stało, ale krzyczała, że ogłuchła. W tym dniu wiele osób z naszej wsi spanikowało i uciekło. Natomiast my przez całą wojnę mieszkaliśmy w Paprotni. Niemcy przez trzy dni przeprawiali się przez Wisłę z wioski Wróble, która znajdowała się 1,5 km od mojego domu. Tam po raz pierwszy zobaczyłem hitlerowskie wojska. Ludność cywilna z pełnymi wozami próbowała się przeprawiać na wschodni brzeg promem, a także mniejszymi łódkami. Niemcy prom i łódki uszkodzili, ale po pewnym czasie ich właściciele je wyremontowali. Gdy wojska niemieckie przeszły, wtedy wszystko ucichło. Wielu polskich żołnierzy po przegranej kampanii wrześniowej przebrało się w cywilne ubrania. Niemcy zaczęli robić rewizje w naszych domach, szukając ubrań wojskowych oraz broni. Pamiętam, że koparkami wykopywali nam ziemniaki. Z LEWEJ: Bolesław Kosicki, 1969

79


Później już Niemcy stacjonowali w odległym o 17 km Dęblinie. Przyjeżdżali do nas w sprawie realizacji obowiązkowych dostaw żywności, czyli tzw. kontyngentów. Trzeba było dostarczać żywność w określonym terminie i w określonej ilości. Nie wszyscy rolnicy mogli temu podołać, również mój ojciec. Pewnego dnia przyszło do niego dwóch Niemców z dwoma Ukraińcami, którzy wykonywali ich polecenia. W poszukiwaniu żywności przetrząsnęli każdą dziurę, a Niemcy tylko się śmiali. Jeden z sąsiadów, pan Rek, nie wywiązał się z kontyngentów. Zabrał ze sobą dwa koguty, poszedł do Niemców i próbował im je wręczyć w formie łapówki. Nie wrócił, zastrzelili go. Wszystkich innych, którzy nie wywiązali się z kontyngentów, również zabili. Wiedząc o tym inny nasz sąsiad Wojciech Klepka, gdy zobaczył niemiecki samochód po prostu uciekł. Niemcy w odwecie wybili mu wszystkie kury z wiatrówek, a potem potłukli szyby w oknach. Dodam, że była zima i w takim domu została sama gospodyni. Czasami przyjeżdżali z lekarzem weterynarii i robili selekcję zwierząt, które już nadają się do uboju, a które nadal do hodowli. Potrafili ludziom zabrać ostatnią krowę. W Dęblinie mieszkał podły Szwab, który był chory, jeśli codziennie nie zabił Polaka. Któregoś dnia jeden z rolników jechał rowerem na targ, aby kupić krowę. Powietrze uszło mu z koła i zaczął je pompować pod drzewem. Nadjechali Niemcy. Ten faszysta wyszedł z samochodu i bez słowa go zastrzelił. Kazali go okolicznym chłopom zakopać. Na szczęście później nasi partyzanci złapali tego faszystę i wykonali na nim wyrok śmierci. Wtedy ludzie odetchnęli, że już nie będzie więcej nas mordował. Przypominam sobie również, że Niemcy kiedyś najechali na sąsiednią wioskę Pawłowice. Nałapali chłopów, położyli ich na ławach i lali batami, tak dla zabawy, bez żadnych przyczyn. Partyzanci przez całą wojnę kupowali u nas żywność. W ostatnich miesiącach przed wyzwoleniem mieszkali nawet w wioskach. Spali w stodołach i chodzili z bronią. Niemcy coraz bardziej bali się przyjeżdżać do nas. Jeśli się już na to decydowali, to w dwa, trzy samochody ciężarowe wypełnione żołnierzami. W 1944 roku przed żniwami partyzanci zabrali dziedzicowi 20 krów. Niemcy otoczyli naszą wioskę i doszło do walki z nimi. Niemcy jednak odbili te krowy. Za karę zabrali również całe bydło z naszej wioski. Partyzanci początkowo zamierzali odbić te zwierzęta, ale ostatecznie odstąpili od tego pomysłu, ponieważ mogłoby zginąć zbyt dużo Polaków prowadzących krowy pod eskortą niemiecką w stronę Dęblina. 80


Słyszeliśmy, że Rosjanie doszli już do Bugu. Potem ruszyli ostro w stronę Wisły. Niemcy zaczęli uciekać. Szli również przez naszą wioskę. Wtedy znani nam osobiście partyzanci złapali ponad dwudziestu Niemców, rozbroili ich, wywieźli do lasu i rozstrzelali. W 1944 roku alianci bombardowali Dęblin. Gdy puścili flary świetlne, to u nas, czyli 17 km dalej, zrobiło się tak jasno na podwórku, że igłę można było znaleźć. Rosjanie dotarli nad Wisłę w lipcu 1944 roku, ale dopiero 11 stycznia 1945 roku ruszyli dalej na zachód. Stali w naszej okolicy przez pół roku. W ich wojsku było dużo kryminalistów i złodziei, którzy kradli co popadnie, a także gwałcili polskie kobiety. Mieliśmy dwadzieścia gęsi w budynku gospodarczym. Bardzo dobrze je zabezpieczyliśmy przed złodziejami i pilnowaliśmy drzwi, ale Ruscy z drugiej strony wyrwali kawał dachu i tak ukradli nam cały ten drób. Zgwałcili też w naszej wsi samotną mężatkę, panią Grzesiak, matkę dwojga małych dzieci, a potem ją zastrzelili. Wiele kobiet nawet się nie przyznawało, że zostały napadnięte przez Rosjan i zgwałcone. Po prostu było im wstyd. Sowieci byli cwani. Jeden Rusek potrafił sprzedać Polakowi kufajkę i buty, a drugi przyszedł, zabrał mu to i sprzedał następnemu. Potem ludzie nie chcieli już nic od nich kupować. Zrobiliśmy z ojcem bimbru. Któregoś dnia przyszedł do nas Rusek, którego upoiliśmy samogonem, aż w końcu zasnął. Na drugi dzień wrócił do nas i powiedział: „Dawaj wodku”, ale my już nie mieliśmy. Nagle zjawił się ruski oficer i zapytał go: „Co tu robisz?”. Odpowiedział: „Ci Polacy nielegalnie pędzą bimber!”. Lejtnant zadał drugie pytanie: „A zniszczyłeś aparaturę?”. Gdy ten odpowiedział, że nie, lejtnant zdzielił go w mordę i krzyknął: „Zejdź mi z oczu, bo cię zastrzelę!”. Po wojnie władze zachęcały wszystkich, żeby wyjechać na zachód, bo są tam gospodarstwa do wzięcia za darmo. W 1946 roku ojciec pojechał z kilkoma chłopami i wybrał sobie gospodarstwo w Słonowiczkach. Pracowałem z nim na tym gospodarstwie, które miało aż 18 ha. Nowa władza dusiła nas jednak podatkami, poza tym wołali na nas „kułacy”, więc ojciec zrzekł się części ziemi i pozostawił tylko 8 ha. Budynki były stare i zrujnowane. Ojciec nie miał pieniędzy nawet na naprawę cieknącego dachu. Poza tym były ogromne trudności, żeby kupić materiały budowlane. Czekało się na nie miesiącami. Jako młody chłopak interesowałem się wojskowością. W 1946 roku w kinie w Sławnie był obchodzony Dzień Wojska Polskiego. Wybrałem się na tą uroczystość. Przypominam sobie komunistyczną propagandę. 81


Jeden z aktywistów krzyczał ze sceny: „Akowcy siedzą w lesie, blokują transporty nawozów dla rolników, kradną świnie chłopom!”. Jeszcze powtarzał mnóstwo takich kłamstw i bredni. Na scenę wyszedł jeden z byłych żołnierzy AK i zaprzeczył tym informacjom. Nie dali mu dokończyć. Wyskoczyło kilku osiłków i zaczęło go bić. Później ci bojówkarze przyjechali do Słonowiczek i kazali nam głosować „3 razy TAK” w referendum ludowym. Zapytałem ich: „A dlaczego w Sławnie nie daliście się wypowiedzieć temu, który był tak bardzo przez was oskarżany i jeszcze go pobiliście?”. Jeden z nich odpowiedział: „Tak musieliśmy, ale ja za to U GÓRY Z LEWEJ: Od lewej – Zofia Szara, żona Anastazja, Bolesław, córka Helena, 1964 U GÓRY Z PRAWEJ: Bolesław Kosicki, 2015

NA DOLE Z LEWEJ: Anastazja, żona Bolesława, 2010

NA DOLE PO ŚRODKU: Od lewej – siostra Stanisława, jej mąż Stanisław, córka Helena, matka

Maria, 1963

NA DOLE Z PRAWEJ: Julia, prawnuczka Bolesława, 2002

82


dostałem medal!”. Nie chciałem już więcej kontynuować z nim dyskusji, bo za takie rozmowy mogli dać nawet 5 lat więzienia. Od 1951 roku zamieszkałem w Słonowicach. Pracowałem w gorzelni przez 2,5 roku. W październiku 1954 roku zacząłem pracę w Fabryce Maszyn Rolniczych „Famarol” w Słupsku, gdzie przez 38 lat zajmowałem się transportem i magazynami. Pełniłem różne funkcje, od brygadzisty do kierownika działu. Miałem chyba dobrą rękę do ludzi, bo zawsze mnie słuchali, uważali, że jestem sprawiedliwy. Jak zmarł Bolesław Bierut, partia kazała podejmować dodatkowe zadania produkcyjne. Powiedziałem, że nie podpiszę dodatkowych zobowiązań, bo już dosyć robimy. Za taką postawę zyskałem duży plus u podlegających mi robotników. Znalazł się nawet konkurent, który chciał zająć moje stanowisko i donosił do dyrektora, ale ten zawsze stawał po mojej stronie i mówił mu: „Odczep się od Kosickiego”. W „Famarolu” nie zapisałem się do partii, co nie ułatwiało mi pracy zawodowej. Miałem jednak dobre wyniki w pracy z ludźmi, więc dyrektorzy zawsze szli mi na rękę i doceniali mnie. Muszę dodać, że po wojnie ludzie rwali się do pracy, bo chcieli nadgonić stracone lata. W „Famarolu” niektórzy przychodzili nawet o 5 rano i stawali do maszyn, bo chcieli zarobić, ale nie dali im tego, bo był górny pułap zarobków. A jak zarobili więcej, to im potem i tak to oberwali. To nie były jedyne paradoksy tamtej władzy. Przypominam sobie jak zaraz po wojnie na pierwszym piętrze domu towarowego przy placu Zwycięstwa w Słupsku znajdowała się hala targowa. Półki i lady były tam zawalone żywnością. Na hakach wisiały całe tusze i połówki świń. Później komuniści zrobili kartki na przydział mięsa, a przecież żywności nie brakowało. Nie było dobrej gospodarki, dużo towaru się marnowało. Jak kupowałem masło to było jakieś stare z magazynów. Mięso zakopywali do dołów, a jak się zepsuło to robili z niego mydło. Kiedyś, jak w „Famarolu” dawali nam mydło, to jeszcze znajdowały się w nim kawałki mięsa. Zawierało chyba za mało sody kaustycznej. Większość z nas nie wzięła tego mydła, a inni, którzy się nim umyli, dostali pryszczy na twarzy. W 1947 roku poznałem Anastazję Szarą, która przyjechała wraz z rodziną do Słonowiczek ze wsi Jawornik w gminie Komańcza. Była Ukrainką przymusowo przesiedloną na Pomorze w ramach „Akcji Wisła”. W 1949 roku wzięliśmy ślub. Opiekowała się dziećmi i niewielkim gospodarstwem o pow. 1 ha, w którym mieliśmy krowę, owce, własne zboże i ziemniaki. Dorobiliśmy się 3 dzieci: Heleny, Jana i Władysława, 9 wnuków i 14 prawnuków. 83


84


Tadeusz Mikołajczak

Rakieta V1 spadła obok nas

U

rodziłem się 30 czerwca 1925 roku w Aleksandrowie Kujawskim. Ojciec mój Jan był administratorem w majątku rolnym Jaranowo w okolicach Włocławka. Jego koledzy, którzy pracowali we Francji napisali list, żeby przyjechał do nich, bo potrzebują pracowników, a poza tym tam dużo więcej zarobi. Miałem zaledwie roczek, gdy w 1926 roku cała nasza rodzina opuściła kraj. Ojciec zabrał żonę Helenę, z domu Tuziak oraz troje dzieci: Jana, Zofię i Tadeusza. Trafiliśmy do ogromnego ogrodnictwa Boujenci, liczącego ponad 1000 ha, które znajdowało się około 40 km od Paryża. Uprawiano tam wszystkie możliwe warzywa, które kierowane były do przetwórstwa i na hale targowe. Rodzice pracowali, a ja w 1931 roku poszedłem do szkoły w Crépy-en-Valois. W izbie lekcyjnej po jednej stronie siedzieli uczniowie klas I-IV, a po drugiej klas V-VII. Byłem bardzo dobry z matematyki. Gdy uczniowie klasy VII nie potrafili rozwiązać zadania, to nauczyciel mówił do nich: „Zaraz was zawstydzę, bo Tadeusz, który jest o kilka lat od was młodszy, rozwiąże to zadanie bez problemu”. W 1935 roku urodziła się siostra Antonina, która obecnie mieszka w Kobylnicy. Musiałem pomagać zarówno mamie jak i tacie, bo nie mogli podołać pracy zawodowej i obowiązkom domowym. Często opuszczałem lekcje. Języka francuskiego nauczyłem się szybko, ale w szkole miałem również kontakty z rówieśnikami z Polski. Z Francuzami aż tak bardzo się nie kolegowaliśmy. Czasami nam ubliżali mówiąc: „brudny Polak”, a przecież wielu z nas chodziło czyściej ubranych od nich. Miałem jednak w sąsiedztwie kolegę Marcela, z którym się przyjaźniłem. Jak wybuchła wojna to miałem 14 lat. Za mną była ukończona podstawówka, ale dalej się już nie uczyłem. Wielu mężczyzn było na froncie, więc my musieliśmy za nich pracować. Dołączyłem do ojca, wykonując z nim prace ogrodnicze. Właściciel majątku, Belg o nazwisku Nuitan, Z LEWEJ: Tadeusz, Paryż 1945

85


miał również około 400 ha zboża. W tamtych czasach wszystkie maszyny obsługiwano konno. Trzeba było jednak ręcznie kosić chwasty na miedzach, aby konie mogły wjechać ze snopowiązałkami. Francuzi mieli małe, krótkie kosy. Usuwanie chwastów wokół 1 ha zboża zajmowało im około pięciu dni. Ojciec zaproponował właścicielowi majątku, że on sam obkosi z chwastów te 400 ha zboża. Wiosną 1939 roku przyjechał do Polski i kupił kosy. Wrócił i zaczął robotę. Tak szybko obkaszał te zboża, że właściciel szedł za nim i mówił: „Boże, jak ty to robisz?”. Mama te chwasty wiązała powrozami, które ja jej przynosiłem. W 1940 roku wszyscy pracownicy z naszego ogrodnictwa uciekali z dobytkiem przed Niemcami na południe Francji. Dojechaliśmy aż do miejscowości Szomon i Auser. Niemcy zrzucali bomby z samolotów. Mijaliśmy porozwalane wozy, martwych ludzi i konie. Strasznie to wyglądało. Ojciec był już zmęczony prowadzeniem koni i poprosił mnie, abym go zastąpił, bo chciał się trochę przespać. Miałem wtedy 15 lat, ale cieszyłem się, że mi zaufał. Jechałem pod górkę, a z przeciwka do nas zbliżali się Niemcy. Nasze konie się wystraszyły i lekko zboczyły. Wóz zaczepił o niemiecki samochód. Ojciec się obudził i powiedział: „No to koniec z nami!”. I znowu mieliśmy szczęście, bo wyszedł jakiś oficer, coś poszwargotał do swoich i pojechali dalej. Cała ta nasza ucieczka trwała około dwóch tygodni. Jak Niemcy zajęli Francję, kazali uciekinierom wracać do swoich miejsc zamieszkania. Początkowo był taki pomysł, aby polskich robotników wywieźć do Niemiec. Rząd francuski na to się nie zgodził i zostawili nas w spokoju. Mieszkaliśmy przy szosie, która szła pod górkę do odległego o pół kilometra miasteczka Crépy-en-Valois w powiecie Compiègne. Blisko nas znajdowało się dużo przepięknych pałaców. Wiele z nich było połączonych podziemnymi tunelami o długości nawet ośmiu kilometrów każdy. W razie ataku konno się nimi przemieszczano od pałacu do pałacu. Na początku wojny koło naszego domu przejeżdżały dwa samochody z Belgami, którzy uciekali ze swojego kraju. Dopadł ich niemiecki samolot i zbombardował. Wszyscy zginęli. Widok rozbitych samochodów i zmasakrowanych ciał pamiętam do dzisiaj. Mieszkaliśmy 100 metrów od stacji kolejowej, którą na początku wojny Niemcy obsadzili swoim wojskiem. A to byli sami Ślązacy. Przyszli do mojej mamy i zapytali: „Czy pani nie chciałaby gotować dla nas jedzenia?”. Mama odpowiedziała: „Czemu nie?”. Przez kilka tygodni się u nas stołowali. Potem znów Francuzi przejęli stację kolejową. 86


W okolicy była niemiecka fabryka, w której francuscy robotnicy składali myśliwce. Musieli oni współpracować z partyzantką, bo dopuszczali się sabotażu. W jego wyniku około czterdziestu tych samolotów bojowych rozbiło się już podczas pierwszego startu. Widziałem często te upadki. Przypominam sobie też sytuację, w której syn właściciela jednego z okolicznych majątków rolnych, współpracujący z partyzantami udzielił im schronienia w stodole. Ktoś ich zadenuncjował. Niemcy okrążyli stodołę i wybili około czterdziestu mężczyzn. Osobiście widziałem, jak jeden z partyzantów jechał rowerem, do którego ramy miał uwiązany karabin osłonięty brezentem. Było bardzo gorąco. Zatrzymał się przed restauracją, aby się napić. Rower oparł o budynek i wszedł do środka. W międzyczasie podjechał samochód z oficerami niemieckimi, którzy też się chcieli napić. Przed wejściem jeden z oficerów niechcący zahaczył nogą o rower, który się przewrócił. Niemieccy oficerowie na ogół byli bardzo uprzejmi, również i ten, który się schylił, aby podnieść rower. Nagle poczuł, że jest bardzo ciężki. Weszli do knajpy i zapytali o właściciela pojazdu. Po odkryciu brezentowej osłony zobaczyli broń. Postawili chłopaka pod ścianę i od razu zastrzelili. W naszym miasteczku Niemcy raczej zachowywali się spokojnie. Jeśli nikt im nie przeszkadzał, to nic się nie działo. W 1941 roku krążyła taka informacja o dwudziestu oficerach z miejscowej komendantury, U GÓRY Z LEWEJ: Tadeusz (po prawej na dole) z rodzicami (po lewej) i Janem Kołodziejkiem, 1935 U GÓRY PO ŚRODKU: Pierwsza Komunia Święta Tadeusza, Crepi Enwaloi 1937 U GÓRY Z PRAWEJ: Rodzice Tadeusza z siostrą Antoniną, 1941

87


którzy zostali zmobilizowani na front wschodni. Jedenastu z nich odebrało sobie wtedy życie. Świadczyło to o tym, jak bardzo bali się Rosjan. Szkoda mi ich było. W miejscowej mleczarni pracował Polak o nazwisku Wawrzyniak, który również był emigrantem zarobkowym. Niemcy, jak zajęli Francję, dowiedzieli się, że podczas pierwszej wojny światowej służył on jako kapitan w armii niemieckiej. Zaproponowali mu pracę w komendanturze, ale odmówił im, tłumacząc, że jest potrzebny w mleczarni. Natomiast w komendanturze powiatowej i wojewódzkiej ulokował dwie swoje córki. Kobiety te współpracowały z francuską partyzantką, przekazując jej ważne informacje. Po wojnie miejscowa ludność, która nie znała tego faktu, chciała im publicznie obciąć włosy. Jednak jeden z oficerów francuskich powstrzymał ich przed tym, ujawniając prawdę. Podczas wojny byłem na weselu jednej z tych córek, która wyszła za Francuza. Byli tam Niemcy, byli Francuzi i jakoś dziwnie się na siebie patrzyli. Z Wawrzyniakiem kolegował się mój brat Jan, któremu on opowiedział o pewnym zdarzeniu. Niemcy aresztowali bogatego Żyda i zamknęli go w piwnicy. Wawrzyniak zaprosił ich do restauracji i upił. Zabrał im klucze od piwnicy, wypuścił nieszczęśnika i skierował go do partyzantki. Pamiętam, jak Niemcy puszczali na Paryż rakiety V1 i V2. Byliśmy w pracy, patrzymy, a tu nad naszymi głowami lecą takie cielaki i wyją „uuu uuu”. Lecą nie wiadomo gdzie. Wróciłem do domu. Stoję przy lustrze i nagle słyszę huk ogromny. Intuicyjnie padłem na podłogę. Rakieta V1 spadła obok nas w odległości ok. 400 metrów. Wyrwała taką dziurę, że czteropiętrowa kamienica by się w niej mogła zmieścić. W 1944 roku alianci wylądowali w Calais. U nas było czuć jak ziemia się trzęsła. Świadczyło to o tym, jak dużo musiało być wojska i jak zaciekły musiał być atak. Któregoś dnia leżałem z kolegą na trawie i liczyliśmy przelatujące nad nami w stronę Niemiec alianckie samoloty. Naliczyliśmy ich ponad dwa tysiące. Leciały głównie ciężkie bombowce. Natomiast wojska alianckie szły na Paryż. W sierpniu 1944 roku dotarły w naszą okolicę zmechanizowane oddziały wojsk amerykańskich. Niemcy w popłochu uciekali do lasu i masowo się poddawali. Pamiętam, jak jeden uzbrojony Amerykanin prowadził stu Niemców. Żołnierze Wermachtu uciekali to w jedną stronę, to w drugą. Niesamowita panika. Obok mnie przejechał niemiecki samochód ciężarowy pełen trupów. Kilometr od naszej miejscowości spadł zestrzelony samolot niemiecki, który płonął. Pobiegliśmy zobaczyć, jak to wygląda. Widziałem jak pilot się palił. Głowy już nie było, 88


a ciało całe napuchło. Potem już nie chodziłem oglądać podobnych zdarzeń. Amerykanie przy drogach zostawili ogromne ilości amunicji. Na poboczach stały skrzynie na odcinku około 20-30 kilometrów. Jak się skończyła wojna, to Francuzi zabierali te skrzynie w określone miejsce i wysadzali w powietrze. Praktycznie całą wojnę pracowałem fizycznie w ogrodnictwie razem z rodzicami, ale w międzyczasie zrobiłem sobie prawo jazdy na ciężarówkę. Dzięki temu później miałem ciekawszą pracę, bo trzy razy w tygodniu woziłem towar na halę targową w Paryżu. 8 maja 1945 roku pojechałem do kwalifikowanego gospodarstwa po ziemniaki sadzeniaki. Gdy wracałem do swojego ogrodnictwa, nagle usłyszałem bicie dzwonów w kościołach i pałacach. Na jednym z nich w Ernmonowil, którego właścicielem był ród Radziwiłłów, wisiała już polska flaga. Wszędzie wyły syreny. Ludzie wybiegali z domów i razem cieszyli się z zakończenia wojny. W 1946 roku emisariusze polskiego rządu przyjeżdżali do nas i agitowali, aby wrócić do Polski. Mówili: „Tu kapitaliści rządzą i was wykorzystują, a w kraju fabryki będą wasze”. Takie tam gadki polskich komunistów. Ojciec nie bardzo chciał wracać, ale ja ze starszym ode mnie o 9 lat bratem przyrodnim Janem, który służył w armii Andersa, mieliśmy inne plany. W grudniu 1946 roku wróciliśmy całą rodziną do Włocławka, w którym z bratem chcieliśmy otworzyć linię autobusową. Kupno autobusu nie było problemem, ale władze nawet nie chciały słyszeć o otwarciu prywatnej linii autobusowej. Pracowałem przez trzy miesiące w warsztacie samochodowym, ale natknąłem się na ogłoszenie w prasie, że dyrektor majątku rolnego we wsi Wolina koło Łeby poszukuje kierowcy do swojego samochodu służbowego. Wysiadłem w Wicku i zabranym z domu rowerem dojechałem do kombinatu. Dyrektor był zadowolony z mojej pracy, ale musiałem się podciągnąć w nauce języka polskiego, gdyż często brakowało mi odpowiednich słów. Niestety, język nie był zbytnio wyćwiczony, pomimo że na emigracji staraliśmy się w domu mówić po polsku. Przez dwa lata woziłem dyrektora, a było gdzie jeździć, bo mieliśmy osiem gospodarstw. Potem UNRRA przysłała ciągniki. Dostaliśmy po trzy traktory do każdego gospodarstwa. Dyrektor powierzył mi szkolenia kierowców i mechaników obsługujących te traktory. Dostałem służbowy motocykl Triumph Sahara 250. Byłem z niego bardzo dumny. Na praktykę do naszego kombinatu przyjechało z Warszawy dziewięć absolwentek Szkoły Gospodarstwa Rolnego. Jak się wkrótce 89


90


okazało, jedna z nich, Maria (z domu Dąbrowska), została moją przyszłą żoną, z którą wziąłem ślub 6 styczna 1951 roku. Z początkiem lat pięćdziesiątych moim zadaniem było przejmowanie od Rosjan majątków rolnych. Pracujących tam Niemców stopniowo deportowano za Odrę, a rosyjscy zarządcy wracali do swojego kraju. Były to gospodarstwa oparte na hodowli krów i produkcji mleka. Niektóre krowy dawały nawet po 30 litrów mleka dziennie. Nasz kombinat miał 14 takich gospodarstw. Przejmowałem majątki we wsiach Główczyce, Siodłonie, Rumsko, Równo, Skórzyno i Ciemino. Potem kierowałem zaopatrzeniem stołówek pracowniczych w żywność. W 1957 roku rozpocząłem pracę w gorzelni w Skarszewie koło Dębnicy Kaszubskiej. Tam również rozwinęła się moja pasja – pszczelarstwo. Miałem sześćdziesiąt uli. Dużym zmartwieniem było dla mnie to, że moje córki musiały chodzić codziennie do szkoły 3 km do Dębnicy Kaszubskiej. W 1959 roku nadarzyła się okazja, że mój kolega, który był kierownikiem gorzelni w Sycewicach, wyjechał do USA, a ja po nim objąłem to stanowisko. Tu już była szkoła na miejscu, a także stacja kolejowa. W Sycewicach udało mi się dodatkowo uruchomić produkcję płatków ziemniaczanych. Pomógł mi w tym niemiecki mechanik Lange, który wyremontował przedwojenną maszynę. Pracowałem tam aż do emerytury, na którą przeszedłem w 1981 roku. Moja żona Maria przez wiele lat pracowała w zieleni miejskiej w Słupsku, kierując ogrodniczą brygadą upiększającą skwery w mieście. Zmarła w 2007 roku. Syn Zbigniew został pilotem w PLL LOT. Często rząd czarteruje samoloty, które on pilotuje. Oprócz tego szkoli pilotów z innych krajów: Chińczyków, Francuzów, Hiszpanów i Włochów. Jego syn, a mój wnuk Jan, też jest pilotem. Mam jeszcze dwie córki. Małgorzata pracuje jako naczelnik wydziału budownictwa w Starostwie Powiatowym w Słupsku. Mirosława była nauczycielką biologii i pracowała w szkołach w Słupsku. Myślę, że mimo wojennej zawieruchy i pracy na obczyźnie, nasze życie na Pomorzu ułożyło się całkiem dobrze. U GÓRY Z LEWEJ: Małgorzata, córka Tadeusza, Główczyce 1953

U GÓRY Z PRAWEJ: Tadeusz z Marią na motocyklu Jawa250, Skarszewo 1957

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Dzieci Tadeusza, od lewej – Mirka, Zbyszek, Małgosia, 1963

PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Maria, żona Tadeusza (pierwsza z prawej w pierwszym rzędzie) na dożynkach, Główczyce, lata 60. NA DOLE Z LEWEJ: Zbigniew, syn Tadeusza, na lotnisku aeroklubu, Piotrków Trybunalski 1970 NA DOLE Z PRAWEJ: Tadeusz, szczęśliwy pradziadek z prawnukiem Michałem, 2012

91


92


Zygmunt Pacucha

Żywot człowieka spełnionego

U

rodziłem się 9 stycznia 1934 roku we wsi Roszkowa Wola (gmina Nowe Miasto nad Pilicą, powiat Rawa Mazowiecka, woj. łódzkie). To była biedna miejscowość, w której stały małe chałupki. Dzieciństwo miałem raczej mizerne. Ojciec mój, Jan Pacucha, przed wojną prowadził niewielki sklepik na wsi. Jeździł rowerem do Nowego Miasta po towar. Miał bagażnik z przodu i z tyłu. Już nawet szykował materiały na budowę domu. Na podwórku leżały bele drewniane, ale podczas wojny spaliliśmy je w piecu. W 1936 roku ojciec poszedł do wojska. Odwiedzał nas czasami. Zapamiętałem jego szabelkę. Służył jako pogranicznik. Później rozpoczęła się mobilizacja. Wszyscy mężczyźni czytali obwieszczenia o stawieniu się w jednostkach wojskowych. W 1939 roku ojciec i jego brat poszli na wojnę. Pod Warszawą trafili do niewoli. Ojciec pracował u bauera w Niemczech. Próbował uciekać, ale Niemcy go złapali i tak zbili, że przez jakiś czas nie widział. Znowu trafił do bauera, u którego świnie karmił. Za drugim razem udało mu się zbiec. Uciekał przez Francję, a potem przez Irak trafił do Iranu, gdzie dołączył do armii Andersa. Walczył pod Monte Cassino. Gdy ojciec poszedł do wojska, a później na wojnę, matka Józefa, z domu Noga, została z nami dwoma. Brat Bolesław był młodszy ode mnie o 1,5 roku. Matka wcześniej pracowała jako sprzątaczka w szkole, później już tej pracy nie miała, więc żyliśmy bardzo biednie. Nasze gospodarstwo miało zaledwie 3 morgi. Musiała ona najmować konie, ziemniaków nasadziła, ale to wszystko było za mało. Pamiętam, jak we wrześniu 1939 roku Niemcy wjeżdżali szosą Łódź-Warszawa. Uciekaliśmy z naszej wsi przed nimi w kierunku rzeki Pilicy, dopływu Wisły. Tam ukrywaliśmy się w lasach. Polscy żołnierze szli wtedy na Warszawę. Nasza furmanka była już spakowana do drogi. Z LEWEJ: Zygmunt Pacucha w Kuleszewie, 1958

93


Jeden z żołnierzy uparł się, że swojego mizernego konia wymieni na naszego zdrowego, ale ciotka odpowiedziała, że nie odda. Ściągnęła lejce do siebie i nie dała sobie odebrać. Pojechaliśmy furmanką w olszyny nad rzeką. Tam ludzie zrobili prowizoryczną kuchnię i tak przetrwaliśmy w lesie najgorsze niemieckie naloty. Do szkoły chodziłem krótko. Książek nie mieliśmy, a każdy uczeń musiał przynieść trochę torfu albo drewna. Matka, jako samotna kobieta, nie bardzo sobie radziła. W dodatku chorowała na tyfus. Miała wysoką gorączkę. Nie było pomocy, ani leków, ani lekarza. Miała silny organizm i przeżyła. Ciężko było, zwłaszcza zimą. Matka chodziła z toporkiem i próbowała z tych olszyn coś narąbać do pieca. Potem podgrzewała nam cegły i kładła w nogi, aby nas rozgrzać. Nie mieliśmy ziemniaków na zimę, to chodziłem do ciotki, która miała kopiec na polu i jej podkradałem. Co miałem robić? Przeważnie przebywałem gdzieś u ludzi, u ciotek, jakichś wujków. Krowy się u nich pasło, bo trzeba było na siebie zarabiać. W 1943 roku jako dziewięcioletni chłopak chodziłem za moją ciotkę kopać bunkry Niemcom. To było na wzgórzach we wsi Lubocza. Dali miskę zupy brukwianej na dzień i tak się pracowało. Któregoś dnia Rosjanie zajechali ze swoimi armatami na podwórko ciotki. Próbowali je naprawiać. Tak się tam koło nich zakręciłem, że ukradłem im kilka kluczy. Ciotka nagotowała wielki gar kaszy pęczak, a oni zabrali jej wszystkie gęsi i upiekli. Byli bardzo zmęczeni, więc usnęli na siedząco w mundurach. Starali się przez sen trzymać dłonie na kaburach, a ja po cichu chodziłem i podkradałem im naboje od pistoletów. Schowałem je za kuchnią. Jak wstali, to napalili w niej i jak zaczęły te naboje strzelać... Tak to Ruskich rozbroiłem. Wojna się kończyła i Niemcy uciekali przed Rosjanami. Wtedy do szło do okropnych wydarzeń. Pamiętam, jak czterech Niemców się poddawało, ale Rosjanie do nich strzelali. Widziałem mnóstwo zwłok w pobliżu naszych pól w okopach oraz jak rozjeżdżane były czołgami. Pierwszy raz widziałem, jak ludzie zabijali ludzi, a miałem wtedy 11 lat. Rosjanie okradali niektóre zwłoki. Potrafili stawiać trupa do pionu i ściągać z niego spodnie czy kalesony. Potem podsuszyli odzież i sprzedawali ją okolicznym rolnikom, często za wódkę. Te nagie ciała leżały wiele dni, nawet psy ich strzępy roznosiły. Po Niemcach zostało dużo broni i amunicji, różnego rodzaju sprzęt i pojazdy, z których wyrywałem kolorowe kabelki, albo z opony wyciąłem sobie piłkę do palanta. W rowach to wszystko leżało. Starałem się zawsze 94


zdobyć jakieś naboje, jakąś broń. Kiedyś poszedłem sam do okopów po kolejne sztuki amunicji, a tu nagle pojawił się nad moją głową pikujący samolot i pilot pociągnął serię z karabinu maszynowego. Ledwie uszedłem z życiem. Innym razem znaleźliśmy pocisk moździerzowy, taki z wiatraczkami. Wsadziliśmy go w ognisko i zaczęliśmy uciekać. W Luboczy, gdzie wcześniej kopałem ziemię pod bunkry, leżały całe stosy pocisków, więc „zabawek” do rozbierania i detonacji nie brakowało. Po wojnie usłyszeliśmy o tzw. Ziemiach Odzyskanych, że warto tam pojechać, bo można dostać gospodarkę i dom, że Niemcy zostawili wiele cennych przedmiotów, że czeka nas tam prawdziwe Eldorado. Najpierw mama wyjechała na Zachód. W Roszkowej Woli nie mieliśmy praktycznie nic, żadnej możliwości rozwoju, wzbogacenia się, a nie chcieliśmy wegetować. Jesienią 1945 roku mama zajęła niewielkie gospodarstwo w Kuleszewie w gminie Kobylnica. Nieciekawe było. Wszyscy ci, którzy przyjechali na te ziemie wcześniej byli cwańsi od samotnej kobiety i zajęli dużo lepsze gospodarstwa. Dotarliśmy tutaj przepełnionym pociągiem. Wcześniej czekaliśmy 15 godzin na pociąg. Były jeszcze przesiadki, więc jazda trwała kilka dni. Jechało się na dachach, na stopniach, jak się dało. Potem ze Słupska przez Kobylnicę do Kuleszewa szliśmy pieszo. Praktycznie nie mieliśmy ze sobą żadnego dobytku, bo tak naprawdę z Roszkowej Woli nie mieliśmy co wziąć. W domu w Kuleszewie mieszkała była niemiecka właścicielka, jakieś starsze małżeństwo osadników oraz my z mamą i bratem. Mieliśmy dwa pokoje, a kuchnia była wspólna. Dostaliśmy też 4 hektary ziemi. Ta Niemka to była dość potężna kobieta, a nazywała się Novske. Miała zdjęcia czterech synów w mundurach, ale wszyscy zginęli na wojnie. Mąż jej został zabity przez Rosjan w ostatnich dniach wojny. Na strychu miał wędzarnię, a gdy żołnierze Armii Czerwonej zażądali wydania wszystkich kiełbas i boczków gospodarz odmówił. Wtedy Rosjanie zastrzelili go. Pamiętam jak przez kilka lat za domem znajdował się jego grób, który później mój ojciec, jak wrócił z Anglii, kazał przenieść na cmentarz. Pierwsze co mnie zdziwiło w nowym domu to kontakty i przełączniki na ścianach, takie pstryczki-elektryczki, które zapalały światło. Było to dla mnie coś nowego i zaskakującego, bo wcześniej nie mieliśmy prądu i świeciliśmy lampami naftowymi. Ojciec wrócił w 1947 roku. W dniu kiedy pojawił się w drzwiach naszego domu, matki z nami nie było. Siedziała w więzieniu w Słupsku przy ul. Szarych Szeregów, gdzie obecnie mieści się areszt śledczy. 95


Dostała wyrok 6 miesięcy pozbawienia wolności za pędzenie i sprzedaż bimbru. Aby podreperować wątły budżet zajęła się tą nielegalną działalnością. Nie wiem, jak to się stało, ale chyba ją ktoś wydał, bo przyjechali smutni panowie i znaleźli aparaturę. Nie zapomnę, jak pomagałem mamie przy robieniu zacieru, kręciłem jakąś korbką przy destylacji, aby się nam to wszystko nie przypalało. Pierwszym zadaniem dla ojca było załatwienie tzw. widzenia z matką. Ze Słupska później przenieśli ją do więzienia, które mieściło się w dawnym majątku w Nowej Wsi Lęborskiej, gdzie ją odwiedziłem. Dobrze wyglądała, ale nie udało się ojcu przedterminowo zwolnić mamy z więzienia. Nie zapomnę, jak z ulicy Sienkiewicza w Słupsku jechaliśmy do niej jakimś wojskowym samochodem. Miałem trochę mąki kukurydzianej i upiekłem dla niej placek. Jakoś jej nie smakował, ale wszystkie towarzyszki niedoli mówiły: „Dobry, dobry, jak nie chcesz to my zjemy”. Zrobiło mi się głupio, no bo jak to? Przywiozłem dla mamy placek, a inne panie miały go zjeść? A było ich tam kilka. Razem z mamą musiały pracować przeważnie przy karmieniu i dojeniu krów. To był taki obóz pracy. Gdy mama wróciła, zaczęło się nowe życie. Rodzinka była w komplecie. Ojciec wziął się za gospodarkę. Tam nie było nic. Wszystko zostało rozszabrowane, czy to przez Rosjan, czy przez naszych szabrowników, którzy plądrowali domostwa i gospodarstwa zanim przybyli tu osadnicy. Ojciec miał problemy z Urzędem Bezpieczeństwa, jak wszyscy żołnierze, którzy powrócili z krajów zachodnich. A on przyjechał z Anglii. Funkcjonariusze UBP i MO podsłuchiwali u nas pod oknami, o czym się rozmawia, czy się nie słucha Radia Wolna Europa. Władza miała go początkowo za tzw. wroga klasowego. Była bardzo podejrzliwa. Pewnego dnia funkcjonariusze wpadli do nas niespodziewanie i pytali ojca, czy ma broń. Przeszukali cały dom, a potem poszli do stodoły. Tam długo strychulcami żgali snopki słomy w poszukiwaniu karabinu lub pistoletu. Jedyne co znaleźli, to stary niemiecki aparat telefoniczny. Stanowił on wyposażenie poczty, która mieściła się w naszym budynku przed wojną. Nic więcej nie znaleźli i odpuścili. Pamiętam, jak Rosjanie prowadzili majątek rolny w Kuleszewie. Wśród nich znajdowali się także Mongołowie, służący wcześniej w Armii Czerwonej. Wtedy jeszcze byli prawie wszyscy Niemcy, którzy wcześniej pracowali w tym majątku. Mężczyzn było mało, więcej kobiet, młodzieży i dzieci. Rosjanie zarządzali nimi i gonili ich do pracy. 96


Dominowali również nad nami. W PGR rządzili do połowy lat 50. Pamiętam Niemca, właściciela majątku zamienionego na PGR Kuleszewo. To był wysoki, starszy mężczyzna. Jeździł bryczką zaprzęgniętą w woła. Jego żonę Rosjanie zastrzelili, ale dlaczego to nie wiem. Natomiast w 2014 roku wyczytałem w gazecie, że jego córka, która zmarła w Niemczech, kazała pochować się na cmentarzu w Kuleszewie. W dzieciństwie z rówieśnikami niemieckimi żyło nam się dobrze. Nikt do nikogo nie miał jakiś pretensji, czy żalu o cokolwiek. Kiedyś zdarzył się przypadek, że kilku młodych Polaków znalazło broń i chcieli ją zatrzymać, ale ktoś doniósł na nich. Rosjanie siłą im te karabiny zabrali. To były trudne czasy. Dorastając musiałem zarabiać. Była to praca raczej dorywcza, najczęściej w lesie: szkółki, nasadzenia, wycinka drzew. Oczywiście pomagałem też ojcu. Sialiśmy zboża, sadziliśmy ziemniaki, uprawialiśmy ogród warzywny. Mama woziła do Słupska warzywa, porzeczki i maliny. Mieliśmy konia i krowę, którą pasłem. Raz udławiła się dużym ziemniakiem i padła. Rosyjski lekarz próbował ją ratować, ale z marnym skutkiem. To był duży cios dla rodziny, bo jak była krowa to było mleko, sery, masło i śmietana. Wystarczyło trochę chleba i można było jakoś przeżyć. Trudne dla nas i dla innych rolników były również obowiązkowe dostawy płodów rolnych, tzw. kontyngenty. Trzeba było odstawiać określone ilości zboża, ziemniaków, mięsa, czy mleka po cenach państwowych, które stanowiły zaledwie 20-30% wartości cen rynkowych. Często to było poniżej kosztów produkcji. Brak wywiązania się z kontyngentów groził surowymi karami finansowymi, a nawet więzieniem. Dostawałem po wojnie wezwania od Powszechnej Organizacji „Służba Polsce”, która powstała w 1948 roku. Trzy miesiące musiałem społecznie pracować na poligonie wojskowym w Drawsku Pomorskim. Wycinaliśmy krzaki, drzewa i szykowaliśmy poligon dla żołnierzy. Innym rodzajem prac obowiązkowych było odgruzowywanie Słupska, którego centrum, zwłaszcza w okolicach Starego Rynku, było mocno zniszczone. Pamiętam, że pracowałem na rogu ulicy Jagiełły i placu Zwycięstwa. Po wojnie trochę chodziłem do szkoły w Sierakowie, ale rodzice nie dbali o nasze wykształcenie, bo musieliśmy im pomagać w gospodarce i dorabiać gdzie indziej. Później to już było dużo lepiej, bo ojciec wziął się za pasiekę, znał się na pszczołach, był oczytany w tym temacie. Przełomem u mnie było skończenie kursu traktorzysty. Pracowałem w tym zawodzie w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej (RSP) w Kuleszewie. Ciągniki to 97


moja pasja do dzisiaj. Mimo, że nic już nie uprawiam, mam jeszcze dwa Ursusy, z 1962 i 1989 roku. Ten drugi jest jeszcze w super kondycji i na chodzie. Nawet zimą odpala za pierwszym przekręceniem kluczyka. Następnie pracowałem w państwowym ośrodku maszynowym jako brygadzista. Zarządzałem traktorzystami w RSP Kuleszewie, Łosinie i Wrzącej. Pamiętam, jak tworzono rolnicze spółdzielnie produkcyjne. Ludzie początkowo niechętnie godzili się na oddanie ziemi do wspólnego interesu, ale z drugiej strony myśleli, że może lepiej będzie pracować na połączonych gospodarstwach. Mój ojciec musiał też przekazać nasze 4 ha ziemi. Pracował w RSP Kuleszewo jako księgowy. Władza ludowa nadal jednak pamiętała o jego „wątpliwej” dla socjalizmu przeszłości. I w końcu ukarała jego syna, czyli mnie. W 1953 roku, gdy skończyłem 19 lat, dostałem powołanie do wojska. Nie była to jednak zwykła służba. Przez dwa lata, jako syn żołnierza armii Andersa, musiałem pracować 540 metrów pod ziemią w Kopalni Węgla Kamiennego „Rozbark” w Bytomiu. I na węglu fedrowałem, i byłem w obsłudze, i pracowałem przy taśmociągach. Cały czas pod ziemią. Młody byłem, więc dawałem radę! Nawet jakieś grosze nam płacili po odliczeniu za wyżywienie. Pracowaliśmy w świątek, piątek i niedzielę. Trzeba było wykonywać plany wydobycia węgla. Na budynku wisiała neonowa gwiazda. Jak się świeciła to znaczyło, że plan dzienny jest wykonany. Jak gasła, trzeba było pracować w święta i niedziele. Gdy pomyślę o Bytomiu, to zawsze przypomina mi się ta czerwona gwiazda. W książeczce wojskowej mam napisane: „element niepożądany”. Zostałem więc napiętnowany za mojego ojca. Trudno mi zrozumieć do dzisiaj - dlaczego? Dlatego, że ojciec walczył za Polskę i ciężko pracował? W 1956 roku poślubiłem Jadwigę Iwaniuk. Wkrótce kupiliśmy w Kuleszewie niewielkie gospodarstwo o powierzchni 7 ha i rozpoczęliśmy nowe życie „na swoim”. Nadal też pracowałem w POM jako traktorzysta, wykonując zlecone przez RSP usługi typu orka czy bronowanie. Rodzice żony mieszkający we Wrzącej podupadli trochę na zdrowiu i w 1962 roku zaproponowali, abyśmy sprowadzili się do nich, bo mieli U GÓRY Z LEWEJ: Zygmunt Pacucha (z lewej) z kolegą Bogdanem Wiszowatym, żołnierze-górnicy, JW 2270 Bytom, 1953 U GÓRY Z PRAWEJ: Jan Pacucha, ojciec Zygmunta, w gospodarstwie w Kuleszewie z końmi Gniadym i Siwym, 1957 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Zygmunt Pacucha na ciągniku Ursus 45, lata 50. PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Pamiątka służby wojskowej Zygmunta Pacuchy, 1954 NA DOLE: Pasieka Jana Pacuchy, ojca Zygmunta. 1957

98


99


100


większe gospodarstwo. A poza tym potrzebowali opieki. Po pewnym czasie jednak okazało się, że wspólne życie z teściami pod jednym dachem nie było najlepszym pomysłem. Wkrótce we Wrzącej kupiliśmy gospodarstwo o pow. 8 ha. Tutaj spędziliśmy ponad pół wieku i mieszkamy do dzisiaj. Nadal pracowałem jako traktorzysta, tym razem już w Spółdzielni Kółek Rolniczych (SKR) w Kobylnicy, świadcząc usługi głównie dla rolników z Wrzącej i okolic. Musiałem dorabiać, bo gospodarstwo było za małe, a na świat przychodziły kolejne dzieci: Wiesława, Jolanta, Krzysztof i Barbara. Trzeba było zakasać rękawy i brać się ostro do roboty. Uprawialiśmy ziemniaki dla gorzelni we Wrzącej. Gospodarstwo się rozwijało. Porzuciłem pracę w SKR. Nastawiliśmy się na hodowlę. Mieliśmy 12 krów i odstawialiśmy mleko. Inwestowaliśmy w zakup ziemi (20 ha), maszyn i ciągników. Potem rozszerzyliśmy hodowlę o ponad 20 świń. Stać nas było nawet na zakup Fiata 125p, a wtedy to naprawdę było coś. Wielu nam zazdrościło, ale mało kto widział, że razem z żoną, a potem z dziećmi, harowaliśmy od bladego świtu do ciemnej nocy. Teraz żona mi wypomina, że za dużo pracowała w gospodarstwie, że wysiadły jej z tego powodu nogi i ręce. No cóż, ja też pracowałem i nie narzekam. Dzieci nam pomagały, krowy pasły, ale kładliśmy nacisk na to, aby się przede wszystkim kształciły. Żona zawsze im powtarzała: „Ucz się, bo będzie bieda”. Pokończyli różne szkoły: rolniczą, gastronomiczną i ekonomiczną. Syn gospodarzy na naszej ziemi. Dokupił jeszcze hektarów po zlikwidowanym pegeerze. Postawił dom, kupił sporo maszyn. Poszedł w moje ślady, co mnie bardzo cieszy. Przetrwaliśmy wojnę w komplecie, a potem dzięki wytrwałej pra cy sporo osiągnęliśmy z żoną. Dzieci nas odwiedzają, pomagają... Cóż chcieć więcej? Mamy 4 dzieci, 9 wnuków i 6 prawnuków. Niezła rodzinka. Na pewno czuję się człowiekiem spełnionym i szczęśliwym.

U GÓRY Z LEWEJ: Józefa Pacucha, mama Zygmunta, 1975

U GÓRY Z PRAWEJ: Zygmunt Pacucha z koniem Siwy, 1964

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Dom rodziny Pacuchów we Wrzącej, 2016

PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Dzieci Jadwigi i Zygmunta: Wiesława (najwyższa) z Basią na rękach, od lewej Jola i Krzysio, czerwiec 1968 NA DOLE Z LEWEJ: Jadwiga i Zygmunt Pacucha we Wrzącej, 2004 NA DOLE Z PRAWEJ: Zygmunt Pacucha i jego traktor, 2016

101


102


Jerzy Redmerski

Dostałem drugie życie

U

rodziłem się 21 stycznia 1924 roku w Zarębie koło Golubia-Dobrzynia. Z rodzicami przeprowadziliśmy się do Skępska. Tam mieszkałem do siódmego roku życia. Mama Anna była krawcową, a ojciec Ignacy często najmował się do kopania torfu. Byłem wtedy małym brzdącem, ciekawym świata. Kiedyś wsiadłem na wóz, którym wożono torf. W pewnym momencie, po podcięciu przez woźnicę konia batem, tak nieszczęśliwie się przechyliłem, że koło zaczęło mnie zahaczać i wyrywać mi włosy. Drewniane szprychy trzaskały mnie po głowie. Niewiele brakowało, żeby łeb mi urwało i byłoby po mnie. Po dziś dzień mam blizny, tam gdzie włosy zrosły się razem z czaszką. Innym razem, jako brzdąc, zaniosłem ojcu śniadanie, jak był na rybach. Siedział na skarpie nad stawem i dał mi do ręki wędkę. Złapałem płotkę i szczupaka. Od tej pory bardzo polubiłem wędkarstwo. Potem ojciec dostał pracę na kolei w Piotrkowie Kujawskim. Mieszkaliśmy niedaleko we wsi Gradowo. Tam uczęszczałem do szkoły. Jak miałem 9 lat to musiałem chodzić do gospodarzy i zarabiać, bo coraz więcej rodzeństwa przybywało i nie było na buty. W sumie nas było dziesięcioro: Joanna, Jerzy, Helena, Jadwiga, Stanisława, Tadeusz, Jan, Stanisław, Józef i Celina. Dzieciństwo to trudne bardzo miałem, bo musiałem u tych bambrów robić. Zamiast chodzić do szkoły krowy pasłem. Potem pracowałem przy koniach z broną i pługiem. Króliki sobie hodowałem. Zabawek nie mieliśmy, to z drewna sobie strugaliśmy. Parę gwoździków się przybiło i już był jakiś mały wózeczek, czy motyl klekotek na kółkach, albo pajaca sobie z drewna wyżynałem i też byłem zadowolony. Dzieci

Z LEWEJ: Jerzy Redmerski podczas służby w Polish Camp Police, 1945-1947

103


tych bogatych to miały wszystko: i piłki, i łyżwy... Sam sobie robiłem trepy. Spody wystrugałem z drewna, a górę zrobiłem ze starego kapelusza. Ojciec mnie tego nauczył i nieźle mi to wychodziło, więc trepy zaczęli kupować ode mnie ludzie. Potrafiłem nawet sobie zrobić łyżwy z grubego drutu. Jak wybuchła wojna to zostałem u jednego gospodarza, u którego krowy pasłem. Później rolnicy poszli na wojnę a ja nadal służyłem u pewnej gospodyni. Któregoś dnia jechałem furmanką i po drodze mnie mijała grupa kilkunastolatków z Hitlerjugend. Byli na czarno ubrani, z bagnecikami przy pasach. Nagle zaczęli bez powodu obrzucać mnie kamieniami. No to ja konia podciąłem batem, zacząłem uciekać, a te kamienie waliły w wóz. Schyliłem się, więc na szczęście nie oberwałem. Raz z kolegą szliśmy w Piotrkowie Kujawskim do kościoła, a tu nagle z poczty wybiega dwóch policjantów i krzyczą do nas: „Halt!”. Następnie nas spisali i za kilka dni dostałem wezwanie. Okazało się, że skierowano mnie na przymusowe roboty do Niemiec. Akurat to był dzień moich urodzin, 21 stycznia 1941 roku. Trafiłem do bauera w Kogel. Najpierw pracowałem na polu, a potem przy koniach w stajni. Któregoś dnia, gdy oporządzałem konie, przyszedł do mnie niemiecki magazynier, który wydał mi polecenie, abym zaniósł mu gable do innego budynku. Odmówiłem, bo miałem tutaj dosyć swoich obowiązków. Wtedy on uderzył mnie kluczami w głowę aż krew mi poleciała. Zacząłem okładać go pięściami po twarzy. Zobaczył to wachman, czyli strażnik pilnujący więźniów w stajni, a pracowali tam również Francuzi i Serbowie. Wyciągnął bagnet i chciał mnie nim ugodzić. Schowałem się między konie i zacząłem je płoszyć. Gdy gwałtownie ruszyły do przodu, wachman się wystraszył i cofnął. Obok pracował Niemiec, który stanął w mojej obronie, mówiąc, że to nie ja zacząłem bójkę. Nie wiedziałem, że z tego magazyniera była partyjna szycha. Potem mi powiedzieli, że w niedzielę to on zawsze elegancko się ubierał. Na rękę zakładał opaskę ze swastyką i chodził z puszką zbierając pieniądze na NSDAP. Wtedy jednak ta sytuacja zakończyła się dla mnie dobrze. Zawsze sam sobie w życiu wszystko organizowałem i jakoś sobie radziłem. W tym majątku rolnym też sam musiałem sobie ugotować jedzenie. Od gospodyni dostawałem na tydzień gable ziemniaków, ale co to było? Poszyłem niewielkie woreczki pod pachy, w które chowałem ziemniaki podkradane z kopców. Jak człowiek był głodny, to nie przejmował się tym, że kradł. Z kumplem wieczorami nielegalnie łowiliśmy 104


ryby na wędkę. Czasami próbowali nas złapać, ale zawsze uciekliśmy. Gdyby nie to, to trudno byłoby wyżyć z tej niewielkiej ilości przydzielanych nam ziemniaków i jednego bochenka na tydzień. Dorabiałem też jeszcze wieczorami i w niedzielę, np. przy cięciu drewna, a zapłatą była najczęściej kolacja a nawet niedzielny obiad. Niestety, nic nie było za darmo, bo strasznie się narobiłem, nie dla pieniędzy, ale po to, żeby przeżyć. Paskudnie było, bo w majątku, w którym musiałem pracować, nie było kucharza. O 4 nad ranem musiałem konie zafutrować, czyli nakarmić. Potem nastawiłem sobie trochę tych ziemniaków albo kaszy, ale co to było za żarcie? Bez tłuszczu, mięsa i warzyw. Zdarzało się, że czasami dawali trochę chudego mleka. Więcej głodny chodziłem niż najedzony. Siadałem na pług, a obok Niemiec kanapki sobie rozwijał a ja patrzyłem jak sroka w kość i pytałem siebie: „Po cholerę żem się ja urodził?”. Czasami się ulitował i dał mi jedną. Brał mnie także do lasu po gałęzie. Załadowaliśmy dwa wozy drabiniaste, a po powrocie gospodyni zapraszała mnie na niedzielny obiad. Potem dała mi spodnie, bluzę oraz elegancką koszulę i krawat. I mnie ubrała jak „cycuś”. Jak laleczka wyglądałem. Tak ubrany poszedłem do zarządcy. Jak mnie zobaczył w tym garniturze, to dostałem jeszcze kwit na trzewiki i wyglądałem jak pan. A tak to chodziłem w ciuchach z worka lnianego. Na dnie zrobiłem sobie otwór na głowę, po bokach na ręce. Rękawów nie miałem, ale jak taki gruby worek ubrałem, to było mi ciepło. Kiedyś ładowaliśmy z kolegą z Polski owies w workach na przyczepę. Podszedł niemiecki pracownik i powiedział, żebyśmy mu też załadowali. Odparłem, że mamy dosyć naszej pracy i niech sam sobie załaduje. Uderzył mnie batem. I znowu doszło do bijatyki. Niestety, tym razem szef straży aresztował mnie. Zawiązał mi rzemień na szyi i przez osiem kilometrów prowadził mnie za niego do miasteczka Malchow. Siedziałem kilka dni w areszcie, a potem w jakimś przejściowym więzieniu, w którym dawali nam strasznie kwaśną zupę, chyba po to, byśmy się rozchorowali. Była tak sfermentowana, że aż kipiała, więc zjadałem z niej może dwa kartofelki. Potem trafiłem do magazynów amunicji ukrytych w lesie. Musiałem dźwigać i przenosić paczki z jakimiś długimi pociskami i bombami, a wszystko to pod nadzorem esesmanów. W końcu wywieźli mnie do obozu koncentracyjnego, który był również obozem pracy w Neuengamme, niedaleko Hamburga. Tam od razu kazali nam się rozebrać do naga na placu apelowym. W łaźni ogolili nas ze wszystkich 105


włosów. Wyszedłem stamtąd jak niemowlę. Nasze rzeczy nam zabrali, a dali więzienne ciuchy, wszystkie w pasy, łącznie z beretem. Skierowali nas do takiego baraku, gdzie niby miała być kwarantanna. Chciało nam się strasznie jeść. Dali nam bardzo słone ryby. Chłopaki rzucili się na te rybki, a potem biegli do kranów, których tam było kilkadziesiąt. Pili, pili, jedli i znowu pili. Z 21 osób, które weszły ze mną, przeżyło tylko dziewięć. Mnie ledwo żywego po pięciu dniach tej „kwarantanny” wynieśli do baraku mieszkalnego. Pamiętam, że wywieźli nas na jakiś czas w okolice Hanoweru do zbombardowanej przez aliantów fabryki. Było tam mnóstwo poniszczonych maszyn, pełno smaru i musieliśmy to wszystko uprzątać. Kiedyś podczas obiadu esesman wyczytał mój numer obozowy, a miałem nr 35627. Ani imionami, ani nazwiskami nigdy nie operowali. Niestety, nie dosłyszałem wtedy, że on wyczytuje mój numer. I znów sytuacja się powtórzyła. Esesman założył mi smycz na szyję, a sam wsiadł na rower i tak mnie prowadził. Następnie ubrali mnie w cywilne ciuchy, na których olejną, żółtą farbą wymalowane były: krzyż i pasy. Byłem widoczny z daleka. Włosy mi odrosły, to połowę mi zgolili brzytwą, a połowę zostawili. Dali mi opaskę na lewą rękę z napisem: „Tor sperre”, czyli „brama zamknięta”. Mogłem pracować tylko na terenie obozu. Wykonywałem tam prace remontowe i malarskie. Już wcześniej wiedziałem, że ukaranych więźniów, po wykonaniu przez nich określonych prac, Niemcy likwidują. Był ze mną kolega, który stał na drabinie i malował, a ja mu podawałem farby. Gdy wszedł esesman i zaczął wyczytywać numer, zbladłem i niesamowicie się przestraszyłem, że to będzie mój, ale zabrał kolegę. Niedaleko łaźni znajdował się bunkier, w którym Niemcy mieli przygotowane haki i sznury. Wieszali na nich więźniów. Ten los spotkał również kolegę, z którym malowałem. Później kopałem rowy kanalizacyjne przy obozowych barakach. Ziemia była bardzo gliniasta, ale chyba dobrze wywiązałem się z tej pracy, bo przydzielili mnie w końcu do kuchni. Pomyślałem sobie: „Teraz będę miał raj!”. I rzeczywiście! Żarcie było luksusowe, nie takie jak dla tych, co mieszkali w barakach. Dla nas gotowaliśmy zawsze lepszy obiadek: sosik i kartofelki. Mieliśmy też jako kucharze lepsze zakwaterowanie w murowanym bloku. Tu były zupełnie odmienne warunki niż w baraku, w którym gnieździło się tysiąc osób. W kuchni szybko wkupiłem się w łaski vorarbeiterów i kapów. Esesman zawsze przywoził kiełbasę, z której wywar dodawaliśmy do 106


zupy. Coś mnie kiedyś podkusiło i zwinąłem na lewo chyba z metr tej kiełbasy. Schowałem do rękawów, a potem do pustego kociołka. Pomyślałem, że jak będą szli znajomi chłopacy z baraków, to im wsunę też do rękawa po kawałku dobrej wędliny. Żaden esesman tej kradzieży nie zauważył. Jak na złość w tym dniu przyszedł zastępca szefa kuchni sprawdzać porządki. Zajrzał do kociołka i spytał: „Czyje to jest?”. Odpowiedziałem: „Nie wiem, pewnie ktoś to podłożył!”. Ustawił nas w dwuszeregu i powiedział: „Daję wam godzinę! Jeśli nikt się nie przyzna, to wszystkich zwolnię z funkcji kucharzy, wrócicie do baraków i każdy z was dostanie po 25 batów w dupę!”. Wyszedł i więcej w kuchni się nie pokazał. Nie wiedziałem co robić, czy się przyznać, czy się nie przyznać, ale kapo powiedział, że jeśli ktoś się przyzna, to nadal będzie pracował w kuchni, tylko za karę dostanie 25 batów. W końcu przełamałem się w sobie, poszedłem do szefa kuchni i po niemiecku ze skruszoną miną przyznałem się do winy. Zapytał: „Dlaczego to zrobiłeś?”. Odpowiedziałem, że po pracy chcieliśmy sobie z kumplami bibkę zrobić i po prostu zjeść dobrej kiełbasy. Szef jednak nie dał wiary i powiedział: „Na pewno kamratom chcieliście dać? Dostaniesz 25 batów!”. Odpowiedziałem mu po niemiecku, na tyle na ile potrafiłem: „Her Chef, das ist erste und letzte mal, ich nicht machen mehr! Szefie to jest pierwszy i ostatni raz, ja nie robić więcej!”. Okazywałem mu skruchę, jak tylko potrafiłem i wydawało mi się, że już zmiękł, mimo, że stał z bykowcem w ręku po przeciwnej stronie stołu, na którym opierał groźnie prawą nogę. Jak na złość w tym momencie wszedł esesman niosący kartony z nową dostawą kiełbasy. Stałem tyłem do otwartych drzwi, więc jak on zobaczył całą sytuację, to złapał mnie za kołnierz i zaczął dusić. A ja w tym momencie odważyłem się na to, żeby go odepchnąć i krzyknąłem: „Nie potrzebuję pomocy, sam to zrobię!” i wypiąłem tyłek w stronę szefa. Rypnął mnie kilka razy i powiedział: „Uciekaj, już cię nie ma!”. Potem naliczyłem trzy pręgi, a więc nie dostałem tych 25 batów. Godzinę później, gdy myłem się w łaźni, przyszedł i powiedział: „Pokaż dupę”. Popatrzył, popatrzył i stwierdził z uśmiechem: „Och, nicht zu schlim, nicht zu schlim. Nie jest tak źle, nie jest tak źle!”. Za kilka tygodni, pod koniec kwietnia 1945 roku, wszedł do kuchni obozowy, który zarządzał więźniami i krzyknął: „Alle raus sofort! Wszyscy wynocha natychmiast!”. Akurat wystawiałem na korytarz kociołek z zupą, którą vorarbaiter miał zawieźć do swojego baraku. Okazało się, że kuchnia już nie będzie czynna, a nam rozdano 107


amerykańskie paczki żywnościowe. Potem esesmani odprowadzili nas kolumnami do pociągu, którym dojechaliśmy do Lubeki. Na drugi dzień trafiliśmy na jakiś statek-magazyn, cały z blachy, który służył do przewozu zboża. Otworzyli pokrywę i kazali nam wejść po drabinie do środka, gdzie było bardzo ciemno. Holownik wyciągnął go na linie w morze na odległość około 5 km od brzegu na wysokości Neustadt in Holstein nad Zatoką Lubecką. Tam na redzie zakotwiczonych było kilka innych jednostek. Następnie przewieźli nas łodziami na ogromny „Cap Arcona”. Stały tam również inne mniejsze statki: „Thielbeck”, „Deutschland IV” i „Athen”. Przedstawię kilka faktów historycznych, które poznałem później. „Cap Arcona” był przed wojną luksusowym liniowcem, który zwodowany został 14 maja 1927 roku w Hamburgu. Jego nazwa pochodziła od jedynego niemieckiego przylądka Arkona na Rugii. Statek miał 206 metrów długości, a wyporność 27 561 ton. Uważany był za jeden z najpiękniejszych w tamtym czasie statków pasażerskich. Była to też pierwsza niemiecka jednostka na tyle wielka, że na otwartym pokładzie urządzono pełnowymiarowy kort tenisowy. Od października 1927 roku rozpoczął służbę pod znakiem Hamburg Südamerikanische Dampfschifffahrts-Gesellschaft (HSDG). Przewoził on zwykle najbogatszych pasażerów, ale także emigrantów do Ameryki Południowej. Pokojowa służba statku trwała niemal dwanaście lat, podczas których liniowiec, dowodzony przez dwóch kapitanów Ernsta Rolina i Richarda Niejahra, odbył 91 rejsów, przewożąc ponad 200 tysięcy ludzi. Od 1940 roku liniowiec został przejęty przez Kriegsmarine. Przemalowano go na kolor stalowy, dołożono też działa. Używany był na Morzu Bałtyckim do transportu żołnierzy i sprzętu wojskowego. Od 1944 roku rozpoczął przewożenie uchodźców z Prus Wschodnich na zachód. Ostatnim dowódcą „Cap Arcony” mianowany został kapitan Heinrich Bertram, oficer z HSDG, który wcześniej dowodził m.in. statkiem „Wilhelmem Gustloff”. 26 kwietnia 1945 roku na statek przeniesiono 6500 więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme oraz około 400 więźniów, którzy przeżyli marsz śmierci z obozu Wesoła (niem. Fürstengrube, podobóz KL Auschwitz). Więźniów umieszczono także na innych mniejszych jednostkach. Wszystkie statki zakotwiczono w Zatoce Lubeckiej z przypuszczalnym zamiarem zatopienia ich wraz z więźniami, aby ukryć dowody zbrodni wojennych. Wspomniany kpt. Bertram 108


protestował przeciwko przyjęciu tylu ludzi naraz na pokład nieprzygotowanego logistycznie statku, ale ustąpił wobec przemocy. 2 maja 1945 roku, po wstrzymaniu działań wojennych na lądzie, dowództwo alianckie podało przez radio otwartym tekstem następujący meldunek: „Wzywamy wszystkie jednostki morskie, pływające pod banderą III Rzeszy, do natychmiastowego zawinięcia do portu. Wszystkie statki niemieckie spotkane na morzu po godz. 14. dnia 3 maja zostaną zbombardowane”. Dowodzący statkiem „Athen” kapitan Nibmann, znając treść ostrzeżenia aliantów, wywiesił białą flagę, porozumiał się z komendantem portu w Neustadt i o godzinie 13.45 zawinął do portu. Uratował życie 1998 więźniom. Statek „Athen” po wojnie, w ramach reparacji wojennych, pływał pod polską banderą jako „Ludwik Waryński”. Pozostałe trzy statki, mimo całej świadomości ostrzeżenia aliantów, pozostawały na redzie z podniesionymi banderami do momentu ataku lotniczego włącznie. Kapitan „Cap Arcony” zamierzał w nocy, po ostrzeżeniu brytyjskim, oświetlić statek i podnieść białą flagę, co jednak zostało mu kategorycznie zakazane. Na pokładzie dochodziło do licznych spięć między wartownikami SS i cywilną załogą „Cap Arcony”, która nie była gotowa, w przededniu zakończenia wojny, do ponoszenia współodpowiedzialności za planowaną z premedytacją zbrodnię. Statki „Thielbeck” i „Deutschland IV” również nie podniosły białej flagi. POWYŻEJ: Statek SS „Cap Arcona”, 1927 (źródło: Wikipedia)

109


3 maja krótko po godzinie 14. stojące na redzie statki zostały zaatakowane przez samoloty Hawker Typhoon trzech dywizjonów Royal Air Force - 197., 198. i 263. Samoloty 198. dywizjonu wystrzeliły 62 rakiety w kierunku „Cap Arcony” i „Thielbecka”, z których 40 było celnych. Dwa dywizjony, 197. i 263., zaatakowały bombami i rakietami statek „Deutschland IV”. Ponad tysiąc osób, które przeżyły atak RAF, dopłynęło do brzegu, ale tam SS, marynarze Kriegsmarine oraz uzbrojeni cywile strzelali do rozbitków w morzu i na brzegu. Później ci Niemcy, którzy zabijali więźniów, zostali wybici przez żołnierzy brytyjskich, którzy widząc, co się dzieje, nie brali jeńców. A jak wyglądał mój 3 maja 1945 roku? Gdy spadły bomby RAF na nasz statek, to wszędzie zapanował smród, czad i wokół było pełno dymu. Pozarywały się pokłady i ściany. Esesman nie chciał nas wypuścić z kaplicy, w której byliśmy zakwaterowani, na pokład zewnętrzny, ale ja krzyknąłem: „Po co pan to robi i tak zginiemy, a pan razem z nami!”. I ja łaps za jego karabin, on się cofnął, a ludzie ruszyli szturmem do przodu i wyszli na pokład. Tam już było gęsto od dymu, więc nos zatkałem swetrem, żeby czadu się nie nawciągać. Z zamkniętymi oczami dotarłem do burty. Krzyknąłem do kumpli: „Chodźcie ze mną! Jak zginiemy to razem, a jak nie, to żaden!”. Wyrzuciłem buty i wskoczyłem do wody z wysokości kilkunastu metrów. Nurkowanie było głębokie, bo po dłuższej chwili wróciłem na powierzchnię wody. Zobaczyłem wtedy, że ogromny ogień i dym pochłonął cały pokład. Niestety, większość moich kumpli nie zdążyło już wyskoczyć. Na dole złapałem się za ponton ratunkowy, który był bardzo przepełniony, a dodatkowo czepiało się jego mnóstwo innych ludzi. Dochodziło do dantejskich scen, bo jedni drugich podtapiali, łapiąc za ręce, za głowy, aby tylko utrzymać się na powierzchni. Ponton kilka razy wywracał się do góry dnem i znowu zaczęliśmy się topić i walczyć między sobą. Mnie też ciągnęli, szarpali, wchodzili na mnie, aż z sił już opadałem. Jeden drugiego instynktownie topił, aby tylko być nad wodą. Na szczęście kotłowaliśmy się tak dosyć blisko, jakieś 50 metrów, od burty tonącego statku. Zauważyłem, że uczepiona jest tam drabina, na której znajdowało się sporo ludzi. Odpuściłem sobie walkę o ponton i skierowałem się w stronę statku. Po drodze jeszcze musiałem walczyć z dwoma topiącymi się mężczyznami, którzy wciągali mnie pod wodę. Po prostu włazili na mnie. Łapałem za twarze i z ogromną siłą spychałem ich z mojego ciała. 110


Drabina była dosyć wysoko, ale byłem tak zdeterminowany, że z rozpędu wdrapałem się na sam jej czubek. Niestety, podeptałem po rękach, po ramionach znajdujących się tam nieszczęśników, ale cóż z tego? Za jakiś czas drabina zaczęła się palić, więc krzyknąłem: „Chłopaki, macie może koc lub coś innego, aby ogień ugasić?!”. Jakiś koc się znalazł i drabina ocalała. Byłem na niej ze dwie godziny i tak patrzyłem zadumany na nasz statek. Widzę, że liny trzyma się jakiś człowiek, a za chwilę puszcza się i spada do wody. Na następnej linie ta sama sytuacja. Były one pospuszczane z burt aż do samej wody. Tak sobie myślę: „Mój Boże, kurcze pieczone, jak to wszystko jest możliwe?”. Pod wieczór zerwał się wiatr i niezatopiona część statku zaczęła się przewracać na prawą stronę, aż w końcu osiadła na mieliźnie. Kapitan znał ukształtowanie dna morskiego i po zbombardowaniu specjalnie wprowadził swoją jednostkę na mieliznę. To był piękny statek, wszystko w środku rzeźbione, ale cóż z tego, jak wszystko się spaliło i prawie siedem tysięcy ludzi tam zginęło? Z naszego wraku utworzyła się wyspa. Policzyliśmy ilu nas zostało. Było 310 osób. Po czterech godzinach przypłynął okręt angielski. Marynarze zdjęli nas z wraku. Trafiliśmy do dawnych koszar Kriegsmarine w Neustadt in Holstein. POWYŻEJ: Pamiątka uratowania się ze statku „Cap Arcona”, 1945

111


Byłem całkiem nagi. Marzyłem o spodniach, albo chociaż o kawałku pieluchy, żeby się w nią zawinąć, bo cały dygotałem z zimna. Zacząłem poszukiwania, ale wszystkie drzwi były zamknięte. W końcu nerwy mi puściły i łupnąłem nogą w jedne z nich, aż się otworzyły. Patrzę, a tam siedzi Niemiec, jego żona i może rodzeństwa trochę. Wieszak był przy drzwiach, więc ja złapałem jakiś fartuch i uciekłem. Z chłopakami rozpaliliśmy sobie ognisko w górnych pomieszczeniach koszar, aby się dogrzać. Musieliśmy pilnować na zmianę ognia, aby się nie rozprzestrzenił, abyśmy się tam czasem nie upiekli w pożarze, skoro ze statku udało nam się uratować. Paliliśmy papierami Kriegsmarine. Później innymi papierami, nawet ze zdjęciami, przykryliśmy się i tak pierwszą noc żeśmy przebimbali. Rano poszliśmy szukać normalnych ubiorów. Trafiliśmy na cały magazyn ubrań marynarskich: białych i czarnych. Były używane i nowe, a nawet pokrojone z materiału, ale jeszcze nieuszyte. I tak się po marynarsku chodziło. Na drugi dzień pomyślałem, że nie będę im już odnosił tego fartucha, bo mi się pomyliło, w którym miejscu ja te drzwi po ciemku wywaliłem. Po jakimś czasie z ciekawości wróciliśmy z kumplem na plażę na wprost miejsca, w którym zatonął nasz statek. Wrak leżał około pięciu kilometrów od brzegu. Zorganizowaliśmy sobie kajak i zaczęliśmy płynąć w kierunku „Cap Arcony”. Byliśmy może 100 metrów od okrętu, gdy nagle rozpętała się burza i z ledwością udało nam się wrócić do brzegu. Kajak strasznie się bujał, że o mało się nie potopiliśmy. Potem już nie wybieraliśmy się tam na zwiady. Większa część koszar zamieniona została na obóz jeniecki dla niemieckich marynarzy. W kilku blokach mieszkali też byli więźniowie różnych narodowości z obozu Neuengamme. Miałem szczęście, bo trafiłem na polskiego Żyda o nazwisku Pfeferman. Był kapralem, który mnie namówił, abym wstąpił do wojskowej policji obozowej. To była dla mnie super sprawa. Dostawałem służbowe ubrania, pieniądze i lepszą żywność, nawet czekoladę. Anglicy nie chcieli być ani policjantami, ani wartownikami, więc woleli nam płacić. Na jednym rękawie miałem naszywkę z napisem „Poland”, a na drugim „Polish Camp Police”, czyli Polska Policja Obozowa. Chodziło się na służbę dopilnować kuchni, magazynu z ciuchami, o którym wspomniałem, a także innych magazynów, gdzie gromadzone były dary z UNRRA. Pilnowaliśmy też porządku w kinie, a nawet przeganialiśmy prostytutki, które zarażały chłopaków chorobami wenerycznymi. 112


Tutaj w lipcu 1945 roku poznałem moją przyszłą żonę Irenę. Chciałem się jej oświadczyć, więc poszedłem do Niemców do ogródka i „zorganizowałem” dla niej kwiatki. 3 maja 1946 roku wzięliśmy ślub w obozowej kaplicy w Neustadt in Holstein. W 1947 roku z żoną i z synkiem Ignacym przyjechaliśmy do Piotrkowa Kujawskiego. Zajechaliśmy do rodziców, ale po dwóch tygodniach wynajęliśmy sobie mieszkanie. Siostra, która pracowała w biurze na kolei, załatwiła mi pracę przy kładzeniu torów. Nie byłem przyzwyczajony do takich ciężkich robót i ręce strasznie mnie bolały. Nie skorzystałem też z propozycji odbycia kursu na dyżurnego ruchu.

U GÓRY: Pogrzeb ofiar ze statków zbombardowanych przez RAF, 1945 NA DOLE: Ślub w obozowej kaplicy w Neustadt, 03.05.1946

113


114


Jesienią 1948 roku postanowiliśmy wyjechać na Pomorze. Państwowy Urząd Repatriacyjny w Aleksandrowie Kujawskim przydzielił nam bezpłatny wagon, w który spakowaliśmy cały dobytek. Pociąg dowiózł nas z Piotrkowa Kujawskiego do Wrzosowa, a stamtąd trafiliśmy do PGR Syrkowice. Pracowałem na polu, w magazynie, a potem byłem kierownikiem Zakładu Rolnego we Franciszkowie. Następnie kierowałem gospodarstwem w Borucinie, które liczyło dwa tysiące hektarów. Nie chciałem tam długo pracować, bo to była jedna wielka „otchłań”, w której różne machlojki i kradzieże mogły zakończyć się sprawą karną. Potem byłem jeszcze magazynierem i księgowym w gospodarstwie w Dretyniu. W maju 1955 roku trafiłem do PGR we Wrzącej, gdzie m.in. pracowałem na stanowiskach księgowego, kierownika transportu i brygadzisty. W 1984 roku przeszedłem na wcześniejszą emeryturę, która należała mi się jako członkowi ZBOWiD. A teraz jestem już emerytem na grobowej desce. Dorobiłem się czworo dzieci: Ignacego, Wiesławy, Zbigniewa i Piotra, a także 12 wnuków, 15 prawnuków i 2 praprawnuków. Przez całe życie uważałem, że nigdy nie należy się poddawać, nigdy nie należy tracić nadziei, bo jajko zawsze wypłynie do góry. Miałem być powieszony, spalony, utopiony... a żyję! Ktoś nade mną u góry jednak czuwał i mama podczas wojny bardzo za mnie się modliła. Po prostu – dostałem drugie życie.

U GÓRY Z LEWEJ: Jerzy z narzeczoną Ireną, 1945

U GÓRY Z PRAWEJ: Akt zawarcia ślubu w kaplicy obozowej, 1946

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Jerzy z kolegami w sanatorium w Cieplicach, 1957 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Pierworodny syn Ignacy, 1946

NA DOLE Z LEWEJ: Jerzy Redmerski i jego króliki, Wrząca 2016

NA DOLE Z PRAWEJ: Pamiątka wyzwolenia z jarzma hitlerowskiego, 1947

115


116


Stefania Siemińska-Rokita

Przez Syberię, Kazachstan i Uzbekistan

R

ozdział ten jako jedyny w tej książce powstał po śmierci autorki na podstawie zapisanych przez nią wspomnień oraz informacji uzupełniających i zdjęć udostępnionych nam przez dwie jej córki: Mirosławę Żebrowską-Sands i Małgorzatę Rokitę. Stefania Siemińska-Rokita urodziła się 2 listopada 1922 roku w Duńkowicach, pow. Jarosław, woj. podkarpackie. Jej rodzicami byli – Jan Siemiński oraz Katarzyna Siemińska z domu Szymańska, która zmarła na Syberii 1 kwietnia 1942 roku. Rodzeństwo Stefanii to: Aniela, Wawrzyniec, Zofia, Maria (zmarła ok. 1942 roku w ZSRR) i Stanisław. Mirosława Żebrowska-Sands tak napisała o dziejach matki: „Moja mama w wieku 2 lat razem z rodzicami i rodzeństwem przeniosła się w okolice Poznania, gdzie ojciec Jan Siemiński zamierzał kupić trochę ziemi i tam się osiedlić. Z nieznanych mi jednak powodów po około roku powrócili do Duńkowic. Tam mój dziadek, z nadania marszałka Józefa Piłsudskiego, otrzymał 10 ha ziemi, celem zasiedlenia wschodnich terenów ówczesnej Polski. Miejscowość nazywała się Mohre i położona była w pobliżu Pińska (obecnie Białoruś). Mimo biedy spowodowanej mało urodzajną ziemią, Stefania spędziła tam szczęśliwe dzieciństwo. W wieku około 7 lat rozpoczęła naukę w szkole podstawowej. Po jej ukończeniu przeniosła się wraz z matką i bratem Stanisławem do Pińska, gdzie rozpoczęła naukę w zawodowej szkole krawieckiej. Zamieszkali w tym samym domu, do którego wcześniej wprowadziła się siostra Zofia Z LEWEJ: Stefania Siemińska, jesień 1946

117


z mężem Antonim. W tym czasie moja mama bardzo aktywnie włączyła się w działalność harcerską, która – jak często mówiła – pozwoliła jej przetrwać najtrudniejsze chwile na zsyłce. Niestety, z powodu wybuchu wojny szkoły nie ukończyła. Zapamiętałam z jej opowiadań jedno wydarzenie, które dla tak młodej dziewczyny było bardzo wstrząsającym przeżyciem, a mianowicie rewizję w mieszkaniu przeprowadzoną przez NKWD w kwietniu 1940 roku. Szukali koleżanki siostry Marysi, żony polskiego oficera. Enkawudziści wyszli nie znajdując niczego i nikogo, zostawiając dom w trudnym do wyobrażenia bałaganie. Szczególnie bolesny dla mojej mamy był obelżywy sposób zwracania się enkawudzistów do mojej babci, połączony z okropnymi przezwiskami i przekleństwami. Wychodząc zagrozili, że wrócą tu za rok. Słowa dotrzymali i w czerwcu 1941 roku pojawili się ponownie z nakazem aresztowania mojej babci Katarzyny, mamy i wuja Stanisława”. Najbardziej wstrząsające są przeżycia wojenne pani Stefanii, któ rymi podzieliła się w wydanej w 1994 roku własnym sumptem i w niewielkim nakładzie książce pt. „Dwa pociągi”. Na tylnej okładce tej niezwykłej publikacji czytamy: „21 czerwca 1941 roku Stefania Siemińska-Rokita, wówczas kilkunastoletnia dziewczyna, podzieliła wraz z matką i bratem los tysięcy mieszkańców Pińska, którzy bez sądu skazani zostali na wygnanie z rodzinnej ziemi i pod eskortą NKWD wywiezieni w głąb sowieckiego imperium. Jej tułaczy szlak prowadził do wsi Powalicha w Ałtajskim Kraju, gdzie czekała ją ciężka praca w lasach tajgi, a następnie do kołchozów i sowchozów Turkmenii i Uzbekistanu, gdzie musiała ścinać trzcinę i krzewy bawełny, paść stada owiec i prowadzić magazyn. Tam właśnie na południu, gdzie ciągnęli Polacy marząc o ciepłych krainach i armii Andersa, przychodzą najgorsze doświadczenia: śmierć matki, rozstanie z bratem, poniewierka na bucharskim bruku. A jednak autorce udało się przetrwać klęskę głodu, epidemię tyfusu, wszawicę i malarię; w najbardziej krytycznych momentach podtrzymywała ją na duchu żarliwa wiara w Opatrzność Bożą, a na ciele – pomocna dłoń tych, którzy nie przestawali być „ludźmi na bezludziu”. Odtwarzając po latach tamte czasy, Autorka nie chowa w sercu nienawiści, przeciwnie – z wdzięcznością odnotowuje U GÓRY Z LEWEJ: Katarzyna Siemińska, matka Stefani, 1939

U GÓRY Z PRAWEJ: Stefania (klęczy) z koleżankami na Białorusi, 1938 NA DOLE Z LEWEJ: Maria, siostra Stefanii, 1935

NA DOLE Z PRAWEJ: Książka, w której Stefania wspomina zsyłkę na Sybir, 1994

118


119


każdy życzliwy gest, a nawet ze swoistym humorem opisuje przygody własne i współtowarzyszy niedoli na tle majestatycznej przyrody syberyjskiej, pustyń południa i egzotycznych bazarów”. Książka ta jest nie tylko kolejnym dokumentem zadania ciężkich ran Polakom przez stalinowskie imperium, ale – dzięki niewątpliwemu talentowi pisarskiemu pani Stefanii – jest również dziełem literatury faktu, które bardzo dobrze się czyta. Prostota stylu, krótkie zdania, dar obserwacji, budowanie sugestywnych obrazów – wszystko to razem posłużyło autorce pokazaniu szczerej prawdy o sowieckiej zsyłce. To właśnie PRAWDA jest największą wartością tej książki, z której wybraliśmy najciekawsze fragmenty z nadzieją, że publikacja ta będzie miała w przyszłości kolejne, pełne wydanie. „Nigdy nie zapomnę tego dnia. O świcie 20 czerwca 1941 roku, na dwa dni przed napaścią Niemiec na ZSRR, zapukano głośno do naszych okien i drzwi. Mieszkaliśmy wtedy w Pińsku. Otworzyłam oczy i zaraz je zamknęłam, bo za szybą okna, przy którym stało moje łóżko, ujrzałam mundury NKWD. Myślałam, że śnię. Ktoś otworzył drzwi i wpuścił do środka enkawudzistów. Mamie, memu bratu Stachowi oraz mnie kazali ubierać się szybko i wychodzić, pozwalając wziąć trochę rzeczy i żywności. Z moją siostrą Marysią, matką pięcioletniego Zygmusia, POWYŻEJ: Harcerki z ojcem Robertem, Stefania pierwsza z lewej w trzecim rzędzie, Wilno 1939

120


było trochę inaczej; musiała opuścić dom, nie mogąc zabrać absolutnie nic. Mimo, że ciągle nas ponaglano, mama znalazła dość czasu, by uklęknąć wraz z nami przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Rankiem 21 czerwca odjeżdżaliśmy z Pińska. Żegnało nas mnóstwo ludzi, a wśród nich nasi najbliżsi, których los dziwnym zbiegiem okoliczności oszczędził. Po raz ostatni widziała mama swoje dzieci, Zosię i Piotrka, stojących na przejeździe kolejowym wraz z rodzinami. Machał rączkami mały Zygmuś, tonęli we łzach syn i córka. Siedziałam na pryczy, pod ścianą wagonu towarowego. Poprzez głuchy łomot kół przedzierał się żałosny płacz dziewięciomiesięcznego Tadzia. Dziecku chciało się pić. Patrzyło na dziadka załzawionymi oczyma i nie mogło zrozumieć, że nie może dostać więcej, że wypiło już swoją porcję. Ta odrobina wody na dnie butelki musi zostać na później, bo nie wiadomo, kiedy otworzą się drzwi i rozlegnie się głos konwojenta: „Skorieje, dwa czełowieka po wodu!”. Szczęśliwi ci, którym uda się ubiec innych i wyskoczyć; będą mogli do woli napić się wody, zaczerpnąć świeżego powietrza i rozprostować trochę kości. W wagonie było duszno. W te pamiętne dla nas czerwcowe dni 1941 roku przez małe zakratowane okienka nieubłaganie wtłaczało się do wnętrza gorące powietrze i mieszało z przykrym zapachem niemytych, spoconych ciał, kloacznej dziury w podłodze i z ciężkimi oddechami chorych. Począwszy od Nowosybirska w podróży następowały częste przerwy. Obsługa parowozu zarządzała wtedy dłuższy postój i prosiła o pomoc, oczywiście mężczyzn. Ochotników było wielu, toteż wkrótce rozległ się zgrzyt pił i stukot siekier. W połowie lipca znaleźliśmy się na miejscu w Ałtajskim Kraju. Ulokowano nas w ogromnym drewnianym baraku, jedynej okazałej budowli pośród leśnego pustkowia. W środku przypominała ona salę widowiskową. Kilka dni później zmarło roczne dziecko. Zrozpaczona matka długo nie mogła się uspokoić. Jej żałosne zawodzenia i lamenty wydawały się w naszej sytuacji czymś osobliwym. Wszyscy pracowali w lesie. Kobiety obcinały gałęzie i zdzierały korę, mężczyźni ścinali drzewa i układali je w sągi. Otrzymywaliśmy w zamian zapłatę na wykupienie pięciuset gramów chleba. Tym, którzy mieli zapasy, wiodło się niezgorzej. Większość, do której należeliśmy i my, cierpiała głód. Ratowały nas trochę jagody i grzyby. Te ostatnie, gotowane tylko na wodzie, bo nie mieliśmy nawet cebuli, nie mówiąc o tłuszczu i mące, stawały się z czasem prawdziwą męką dla podniebienia”. 121


Kolejną pracę, którą musiała wykonywać pani Stefania wraz z kilkoma towarzyszami niedoli, była budowa piwnicy w lesie. „Miejsce, na którym Jakowlew postanowił wybudować piwnicę, było chyba specjalnie dla nas przygotowane. A może od wieków czekało na tę stosowną chwilę, kiedy pojawią się tu tacy jak my i wykują w skalnym podłożu ogromny schowek o długości dwunastu, szerokości ośmiu i głębokości półtora metra. Prawdę mówiąc, usytuowanie obiektu było dobre, bo na wzgórzu, gdzie grunt był twardy, a powietrze suche. Tylko dlaczego tę tak ciężką pracę miał wykonywać sześćdziesięcioletni, schorowany pan Kasperski, czy nieco od niego młodszy, lecz nie w lepszej kondycji pan Wróblewski bez dwóch palców u ręki, utykająca na nogę, filigranowa pani Strużyńska, podejrzanie blady szesnastoletni Wacek, równy mu wiekiem mój brat czy ja, niewiele starsza od nich i chuda jak patyk oraz chorobliwie otyła pani Janka? Każdy miał wyznaczony do pracy odcinek. Kuliśmy nie osiem lecz dwanaście godzin, od rana do wieczora, bo nikt nie mógł wykonać normy w czasie. Podobnie jak inni nie czułam rąk, ni nóg, ni krzyża. Całe ciało stanowiło jedną umęczoną bryłę, idącą na nie wiadomo czyich nogach. Korowanie drzew i obcinanie gałęzi w lasach wydawało mi się przyjemną zabawą, choć i tam nie było lekko. Pod koniec września mieszkańców baraku zaczęto przesiedlać do różnych posiołków. Większą część, między innymi i nas, skierowano do Powalichy. Prawdopodobnie wiązało się to z nadchodzącą zimą oraz z tym, że stosunek władz do nas uległ radykalnej poprawie. Odczuwaliśmy to na każdym kroku. Początkowo nie wiedzieliśmy dlaczego, dopiero później rozeszły się pogłoski o porozumieniu podpisanym w lipcu między rządem Rzeczypospolitej a ZSRR. Zostaliśmy wszyscy zatrudnieni w ogromnym tartaku. Nasza grupa z kamieniołomów pracowała w dawnym składzie. Największy kłopot mieliśmy z kwaterami. Nam dała schronienie rodzina Wołkowiańców. Gospodarz – silny, krępy Timofiej z dużą brodą, jego żona Marija i ich córka Fronia należeli do najpoczciwszych chyba ludzi na świecie. Do dziś ich dobrze wspominam. Zresztą nie spotkałam nikogo z naszych, kto uskarżałby się na miejscową ludność. Proste, szczerozłote serca mieli ci Sybiracy. Dzielili się z nami, czym mogli, choć żyli bardzo skromnie. Nasi gospodarze oddali nam swój jedyny, z malowaną podłogą pokoik, a sami przenieśli się całą trójką do kuchni. Timofiej częstował nas kiszoną jarzębiną, którą codziennie rano czerpał z beczki drewnianą 122


chochlą, Marija zaś – orzeźwiającym sokiem brzozowym z dodatkiem żurawin. Jarzębina miała cierpki smak, ale gospodarz uważał ją za coś wspaniałego; twierdził, że dzięki niej nie zna i znać nie będzie żadnego lekarza. Natomiast napój z brzozy nie miał sobie równych. Nadciągała sroga syberyjska zima. Odczuwaliśmy jej pierwsze podmuchy, choć był dopiero początek października. Nasi gospodarze z trwogą oglądali nasze mizerne okrycia. – W tym roku mrozów nie przetrzymacie – mówili wprost. – Zapiszcie się lepiej na wyjazd do Kazachstanu – radzili z dobrego serca. Nasza mama też do tego zachęcała. Podjęliśmy szybko decyzję, bo na liście chętnych niewiele już było wolnych miejsc. Niestety, starczyło ich jeszcze dla nas! W Powalisze, między takimi ludźmi jak Wołkowiańce, pewno byśmy nie zginęli. Natomiast tam, w wymarzonym ciepłym świecie Środkowej Azji, nikt na nas nie czekał z otwartymi ramionami. Ale któż to mógł wtedy przewidzieć? Mijały dni... Podróż była uciążliwa, bo pociąg stał nieraz po kilka godzin na bocznicy lub w szczerym polu. Kto żyw wybiegał wtedy na zewnątrz. Kobiety starały się coś ugotować lub uprać, mężczyźni uganiali się po okolicy za opałem, wodą i żywnością, zwłaszcza za mlekiem dla dzieci. Zdarzało się jednak i to dość często, że garnki z niedogotowanym posiłkiem trzeba było wnosić pospiesznie do wagonów, a nieraz wylewać strawę, bo pociąg ruszał nieoczekiwanie wcześniej. Najgorzej było z higieną. W miarę upływu czasu doszło do tego, że nikt nie mógł spokojnie poleżeć czy posiedzieć. I nic dziwnego: nie mieliśmy żadnych środków ani też możliwości, by się porządnie umyć, uprać odzież, czy przeprowadzić dezynfekcję. Wszy rozmnażały się w zastraszający sposób. Pełno ich było na nas, na ciele i ubraniu i wokół nas – łaziły po podłodze i po ścianach wagonów. Minęliśmy Semipałatyńsk. Rwąca do przodu lokomotywa ostro i zdecydowanie przecinała sypkie piaski Kazachstanu. Bezmiar i monotonia szarożółtej falistej przestrzeni pogłębiały nasz pesymizm i poczucie beznadziejności, z okrutną wyrazistością obnażając przed nami wszystko, co najgorsze. Miało się wrażenie, że pędzimy na oślep poprzez martwy, bezludny świat na zgubę i zatracenie i nie ma już dla nas ratunku. Pewnego ranka zatrzymaliśmy się w Ajaguzie. Mimo listopada zapowiadał się piękny, słoneczny dzień i zarządzono dłuższy postój. Kto żyw wyległ z wagonów. Rzucali się do piekarni jak szarańcza, wyrywając sobie bochenki. Robił się coraz większy tłok i bałagan. Niewiele myśląc, Stach wdarł się w tłum i utorował mi drogę. Zaraz też stanęliśmy 123


przed ladą na wprost półek z niebiańsko białym chlebem. Kazachska dziewczyna, trochę wystraszona, dawała po jednym bochenku, ale dla nas był to szczyt marzeń. Dwa duże bochenki leżały już w naszej torbie, w następnej piekarni dostaliśmy jeszcze dwa. Po obejściu paru kolejnych sklepów Stach taszczył na plecach worek chleba, a ja – kilka słodkich arbuzów i dyń”. Stefania i jej brat Stanisław, próbując coś znaleźć do jedzenia, nie zdążyli w Samarkandzie na swój pociąg, w którym została zrozpaczona matka, niepewna dalszych losów swoich dzieci. Po kilku dniach otrzymali informację od bileterki na stacji kolejowej: „Wasz transport rozwiązano w Karszy – powiedziała. – To kawał drogi od Samarkandy, prawie pięćset kilometrów. Musicie się spieszyć, żeby dotrzeć na miejsce, zanim waszych ludzi przydzielą do różnych kołchozów. Sporo przesiedleńców opuściło już obóz. W niedługim czasie zjechało do obozu dużo arb. Na jedną z nich załadowaliśmy nasze rzeczy i razem z Wróblewskimi znaleźliśmy się niebawem w którymś z okolicznych kołchozów. Każda rodzina otrzymała jednoizbową kwaterę, w której znajdowało się gliniane palenisko, a w nim spory żeliwny kociołek w formie głębokiej misy. Zatrudniono nas przy ścinaniu suchych już krzewów bawełny, które służyły nam równocześnie za opał i dostarczały popiołu do wyrobu ługu. Praca okazała się lekka, a turkmeńscy kołchoźnicy – życzliwi i serdeczni. Spokój i ciszę na polu zakłócały jedynie osły. Miały one denerwujący zwyczaj przeciągłego porykiwania, urywanego na ułamek sekundy i kończącego się czymś w rodzaju szlochu. Miejscowa ludność zachowywała się wobec nas wzorowo. Podglądano nas wprawdzie ukradkiem, ale wydawało się to nam ze wszech miar normalne. Turkmeni są bardzo urodziwi; słusznie powiadają, że Allach miał dobry dzień, gdy ich stwarzał. Smukli, wysocy, pełni przy tym dostojeństwa i powagi. Nigdy nie zapomnę tego kolorowego, pełnego ciepłych uczuć szpaleru. Najbardziej utkwiła mi w pamięci starsza Turkmenka w białej chustce na głowie, która trzymała w ręku duży bochen chleba z jęczmienno-dżugarowej mąki. Wręczyła go mnie, wycierając rogiem chustki zaczerwienione oczy. Chciała nam coś powiedzieć, ale gdy nie mogliśmy zrozumieć, pokazała ręką na niebo, wołając: „Allach, Allach!”. Nietrudno było odgadnąć, co miała na myśli, gdyż dobrzy ludzie wszędzie jednako pojmują Boga: Jemu ufajcie i Jego proście o ratunek. Ci ludzie, wyznawcy Mahometa, dali nam najpiękniejszy przykład miłości bliźniego, pokazali, jak należy na tej drodze postępować. Zachowamy ich na zawsze we wdzięcznej pamięci”. 124


Niestety, tułaczka pani Stefanii, jej mamy i brata nie zakończyła się w gościnnej Turkmenii. Najgorsze było przed nimi. „Jechaliśmy do Czardżou, dużego portu nad Amu-darią. Od rzeki wiał zimny, przejmujący wiatr. Nic dziwnego, była druga połowa listopada, a o tej porze roku panuje tu ziąb. Statek wytrwale przemierzał swą drogę, lecz nam się zdawało, że wlecze się leniwie w tę nieznaną, beznadziejną dal. Czekające już na nas arby z różnych kołchozów zbierały pierwszych pasażerów. Nikt z nas nie przypuszczał, że będzie to miejsce szczególne w historii naszej tułaczki, że właśnie tam, w uzbeckim kołchozie Dżambuł, rozegra się jedna z największych naszych tragedii. Uzbek, który trochę znał rosyjski, wyjaśnił, że jest brygadzistą i będzie naszym bezpośrednim przełożonym. Współczuje nam bardzo, ale w kołchozie dużo się wymaga. Racje żywnościowe są małe, ale on nie może na to nic poradzić. Jest wojna i może być jeszcze gorzej. Po podpłomyki mamy przychodzić codziennie wieczorem do jego żony, która będzie je dla nas piekła. Głód dawał się wszystkim coraz bardziej we znaki, gdyż niebawem zabrakło i tego pół kilograma mąki na osiem osób. Nie otrzymywaliśmy dosłownie nic, toteż pewnego razu odmówiliśmy pójścia do pracy. W pewnej chwili brygadzista Maier miał już dosyć naszych skarg i pretensji, wyszedł, szepcząc coś na ucho magazynierowi. Ten bezzwłocznie zaczął wynosić z magazynu arkusze sprasowanego makucha. Kładł je przed nami na ziemi, mówiąc trochę po uzbecku, trochę po rosyjsku: – Ja niczego bolsze niet. Eto toże kuszat. Eto choroszo. Makuchy były trucizną dla ludzkiego organizmu. Sporządzano je z wytłoków bawełny z przeznaczeniem na paszę dla bydła. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Maier był pochmurny i coraz bardziej zniecierpliwiony, co nie wróżyło nic dobrego. Mógł nam w każdej chwili powiedzieć, by się wynosić i nawet tego nie dać. Podchodziliśmy więc kolejno, ale jakby nie na swoich nogach, braliśmy pod pachę po kilka arkuszy zbitej masy o ciemno-żółtawym kolorze. Żywiołowy napływ ludności polskiej do republik azjatyckich, gdzie tworzyła się armia, stał się zresztą przyczyną wielu tragedii i znacznej śmiertelności, zwłaszcza dzieci. Wśród uchodźców znajdowali się nie tylko zdolni do służby wojskowej mężczyźni, ale masa kobiet, staruszków i dzieci. Polskie Wojsko nie było w stanie objąć opieką wszystkich. Miejscowe władze nie mogły również sprostać temu zadaniu, zwłaszcza, że były to lata militarnej klęski (1941-1943). Szlachetne wysiłki generała Andersa, by skupić wokół siebie jak najwięcej Polaków i wyprowadzić ich z Rosji, 125


dla wielu okazały się w praktyce zgubne. Oglądałam to własnymi oczyma, przeżywszy cudem epidemię tyfusu, malarii i biegunki, potworny głód i bezustanną walkę z wszawicą w okresie od listopada 1941 do końca prawie roku następnego. Jak na ironię losu, wszystko to działo się tam, gdzie mieliśmy tego uniknąć – w słonecznym Uzbekistanie. I oto my, żałosne ofiary wywózki i przesiedleń, szliśmy teraz wyciągnąć rękę do ludzi, których serca przypominały sople lodu. Przed pierwszą we wsi lepianką napotkaliśmy Uzbeczkę. Stała przy piecu mającym kształt przysadzistej gruszki, zajęta pieczeniem lepioszek. Brała do ręki uformowane w kulki ciasto i ciskała do wnętrza, na rozgrzane ściany. Miała wielką wprawę, bo placuszki przylepiały się od razu; dlatego nazywano je tutaj lepioszkami. Podeszliśmy nieśmiało, uśmiechając się i pozdrawiając kobietę miejscowym zwyczajem. Spojrzała na nas z ukosa, coś odburknęła. O Uzbekach mówiło się, że w przeciwieństwie do Turkmenów czy Kazachów nie są ani gościnni, ani wrażliwi. Przekonaliśmy się o tym naocznie, nie po raz pierwszy zresztą i nie ostatni. Wyobraziłam sobie Fronię, Timofieja i Mariję; oni podzieliliby się z nami jedynym ziemniakiem. Uzbeczka, choć miała całą misę lepioszek, świeżych i gorących, pożałowała okruszyny. Makuch miał nieokreślony zapach – ni to pieczonego grochu, ni to prażonej kaszy. W pierwszej chwili wydawał się nawet nie najgorszy w smaku, ale po pewnym czasie zaczynało człowieka mdlić i zbierać na torsje. Był to sygnał, że przebrało się dopuszczalną miarkę. Mama twierdziła, że nic takiego nie odczuwa i zaczęła przyrządzać z tego paskudztwa „kotlety”. Do wyrobionej masy dodawała zielska, a czasem odrobinę cebuli i przypiekała kotleciki z obu stron na gorącej blasze. Wstrętem napawał mnie sam ich widok, nie mówiąc o mdłym, słodkawym zapachu, który rozchodził się po całym obejściu i od którego robiło się niedobrze. Mimo to sięgałam i ja po ten przysmak, a z czasem sama zaczęłam go przyrządzać. Głód przemógł wszelkie opory. Pewnego dnia zauważyłam, że mama i Stach mają obrzęknięte nogi, a niebawem zaczęli puchnąć na całym ciele. Należało natychmiast odstawić makuch, ale mama nie chciała o tym słyszeć. – To nie od tego – upierała się przy swoim. – To z głodu, z braku chleba. Cóż mamy w zamian? Nic! Gdy któregoś dnia w przystępie rozpaczy chciałam powyrzucać wszystkie zapasy tej trucizny, prawie na mnie krzyknęła: – Zostaw to! Pewnego razu dopisało nam jednak szczęście. W kołchozie padł duży byk. Przebiegli Uzbecy zakopali zwierzę na samym środku dużego 126


pustego pola, tak, by ewentualny złoczyńca był widoczny jak na dłoni. Na szczęście ciemna noc maskowała nasze sylwetki. Rozejrzeliśmy się wkoło, ale nic nie wskazywało na to, by ktoś nas śledził. Szybko poszły w ruch łopaty, a serca biły jak młotem. Wytężałam wzrok, rozglądając się na wszystkie strony, nadstawiałam ucho na każdy szmer i każdy odgłos, ale słyszałam tylko cichy zgrzyt narzędzi i słabe szepty dochodzące z dołu. Należało czym prędzej kończyć akcję, dopóki ciemność osłaniała nas jako tako swym ramieniem. Później wzięłam łopatę od Stacha, który ledwo trzymał się na nogach i skarżył się, że go mdli. Pracowałam za niego i za siebie, by możliwie prędko zamaskować miejsce „zbrodni”. Mijały pierwsze marcowe dni 1942 roku. Od dłuższego czasu głośno było o formujących się oddziałach generała Andersa. Euforia wojaczki przyciągała jak magnes. Ulegli jej także mój brat wraz z Józiem Wróblewskim. Stach, nie mający jeszcze siedemnastu lat, kombinował na różne sposoby, jak by wyprowadzić w pole tych, co decydowali o przyjęciu do armii. Mama z każdym dniem robiła się bardziej podobna do cienia niż do człowieka. Ledwie stała na spuchniętych, dziwnie sztywnych nogach. Czasami wykradała się do Uzbeków, żeby ich prosić o litość, ale jej dar pozyskiwania ludzkiej sympatii nie zdał tutaj egzaminu. Nigdy nic nie przyniosła, a któregoś dnia wróciła z sińcem na policzku. Tłumaczyła, że wpadła na kołek w płocie, popchnięta przez jakąś kobietę. Ja również czułam się osłabiona i wycieńczona. Po makuchowej diecie dostałam strasznego zaparcia. Na tę dolegliwość cierpieli wszyscy, ale u mnie objawiła się ona bardzo ostro”. Pewnego dnia pani Stefania udała się piechotą do odległego o dwadzieścia kilometrów Karakulu, gdzie mieściła się polska placówka wojskowa. Szukała ratunku dla siebie i najbliższych. „Każdy musiał na własne uszy usłyszeć, że dzisiaj nic nie ma. – Proszę zgłosić się za kilka dni – poinformowała i mnie szczupła brunetka. Stałam na wprost okienka oniemiała i chyba to zrobiło na niej jakieś wrażenie, bo spytała: – Daleko pani mieszka? – Jak na moje siły bardzo daleko – odparłam. – Na pewno nie dam rady przyjść tu za kilka dni. Ani nikt inny od nas, bo może prędzej umrzemy z głodu. Dowlokłam się jakoś, bo nie jestem spuchnięta, ale nie wiem, czy starczy mi sił wrócić. – Czy panuje u was tyfus? Jak jest ze środkami piorącymi? – Nie pamiętam, jak wygląda mydło. Wszy zgarniamy garściami. Od pcheł mamy rany na ciele. Na insekty nie ma ratunku. Właściwie należałoby spalić wszystko, co posiadamy. A na tyfus zmarło już kilkanaście osób z sąsiedztwa, przeważnie 127


dzieci – wyjaśniłam. Uśmiechnęła się smutno, dając mi do zrozumienia, że mogę odejść. Ale ja nie mogłam się ruszyć, bo nogi wrosły mi niemal w ziemię. Czułam, że płonę z oburzenia i tyfusowej gorączki. – Proszę pani – wykrztusiłam – nie wierzę, że naprawdę nic nie macie. Może dostanę chociaż wody albo coś dla mamy... Na słowo „mama” drgnęła. – Proszę zaczekać na mnie na ulicy – powiedziała cicho. – A wody niech się pani napije z kranu na dworze. Zbliżyłam się tam nieśmiało. Akurat trafiłam na panienkę z okienka. Szła do mnie, trzymając coś w plastykowej torbie. – To wszystko, co mogę dzisiaj dać – usprawiedliwiała się szeptem, wręczając mi półkilogramowe opakowanie mleka w proszku i małe, pachnące mydełko. – A może ma pani czystą butelkę na wodę? – Owszem, znajdzie się, zaraz przyniosę. Po chwili wróciła z buteleczką napełnioną jakimś płynem. – To będzie lepsze od wody. – Uśmiechnęła się do mnie. – I proszę przyjść za kilka dni! W buteleczce znajdował się orzeźwiający napój cytrusowy, który bardzo mi pomógł, gdyż z każdą godziną czułam się gorzej. Pan Wróblewski powiedział po przebudzeniu, że przed północą słyszał jakieś nienaturalne chrapanie, które trwało bardzo krótko i potem wszystko ucichło. Po dawnemu leżałyśmy z mamą obok siebie, z tą tylko różnicą, że ona martwa, ja na wpół żywa. Patrzyłam na nią ostatni raz. Oczy i usta miała zamknięte. Po jej czole i policzkach pełzały wszy. Starałam się je zgarnąć ręką, ale to się na nic nie zdało. Poprawiłam jej na głowie chustkę, której tego wieczora wyjątkowo nie zdjęła. Zawiązałam mocniej końce pod szyją, wetknęłam pod tkaninę włosy znad czoła. Nie starczało mi już siły, by płakać. Lada moment mogli wejść Uzbecy, by na zawsze zabrać mamę. To ostatnie z nią chwile, a tyle miałam jej do powiedzenia. Chciałam ją za wszystko gorąco przeprosić, bo czasem byłam dla niej bardzo niedobra. Biedna mama! Zawsze szła przez życie drogą najeżoną kolca mi, a teraz leży martwa i nieczuła, w bestialski, choć bezkrwawy sposób zamordowana przez głód. Skrzypnęły drzwi. Widok dwóch Uzbeków z noszami uzmysłowił mi nieodwołalność tego, co się miało stać zaraz. Objęłam mamę ramieniem, poprawiłam wymykające się spod chustki włosy, zgarnęłam z twarzy robactwo. Starałam się złożyć jej ręce na krzyż, ale opadały bezwładnie. Wyciągnięto ją z pościeli, owinięto w kołdrę i położono na marach. Nie wiem, gdzie spoczęła, i nigdy się tego nie dowiedziałam. Wiem tylko, że zakopano ją w zwykłym dole, bez krzyża i trumny. Umarła bez spowiedzi i komunii świętej, a zawsze powtarzała, 128


że ten, kto odprawi dziewięć pierwszych piątków, może być spokojny o swoją śmierć i wieczność. Widać i to nie było jej sądzone w planach Bożych, choć niejedną nowennę odprawiła, a całe jej życie było kornym poddaniem się Jego woli”. Krótko po śmierci matki Stach ze łzami oznajmił, że zaciągnął się do armii Andersa. Stefania została sama. „Szosa była jeszcze pusta, choć wyczuwało się, że lada moment zacznie tętnić normalnym życiem. Przede mną rysowały się domy pierwszej wioski. Większość mieszkańców wykonywała już swoje codzienne czynności. To nie Rosjanie, ci podzieliliby się ostatnim kęsem, ale Uzbecy! Słynęli wprawdzie z gościnności, jak wszystkie ludy Wschodu, jednakże tylko w stosunku do swoich i to tych, których z takich, czy innych względów należało zaprosić pod swój dach. Do obcych przybyszów odnosili się z niechętną obojętnością, a w najlepszym razie ze względną tolerancją. W pobliżu którejś lepianki usłyszałam ożywiony gwar i beztroski śmiech dzieci. Drgnęłam niespokojnie i obejrzałam się. Kilkoro chłopców i dziewczynek oderwało się od grupy i pobiegło za mną. Grad kamyków, suchych odpadków, a także zwierzęcych odchodów zaczął spadać na moje plecy, głowę i ramiona. Nie byłam zdolna do ucieczki, POWYŻEJ: Stanisław, brat Stefanii, w armii Andersa, 1944

129


nie przyspieszyłam nawet kroku. To zdopingowało ich zapewne do ofensywy, bo ciskając czym popadnie, zbliżały się do mnie coraz prędzej. Pozostałe dzieci przyłączyły się do tej wesołej zabawy, a trzeba przyznać, że rzucały dość celnie. Kamienie na szczęście nie były duże, ale uderzenia wystarczająco bolesne. Po którymś razie przewróciłam się. Słabe bicie serca, szum w uszach i ból na całym ciele uzmysłowiły mi, jak wycieńczyła mnie choroba zatrucia makuchem oraz tyfus. Zbliżał się wieczór. Czekała mnie kolejna noc w samotności i pod gołym niebem. W rowie leżało sporo zeszłorocznej trawy, toteż po zjedzeniu porcji szczawiu ułożyłam się na wiązce suchej ściółki i patrzyłam w roziskrzone gwiazdami niebo. Czułam się nic nie znaczącym pyłkiem w ogromie wszechświata, który jawił się w górze błyskiem milionów galaktyk i gwiazdozbiorów i którego znikomą cząstkę stanowiła cała ziemia w dole. Niczym mikroskopijny punkcik tkwiłam gdzieś w przestrzeni, całkowicie zagubiona i bezbronna wśród tych potęg. W pewnej chwili wydawało mi się, że z mgławicy Drogi Mlecznej wyłania się trójkątne oko Opatrzności i śle ku mnie ciepłe, promienne spojrzenie... – Ratuj mnie, Panie! – wyszeptałam słowami duszy. – Nie pozwól, bym zginęła w tym obcym, pełnym szakali świecie. W Tobie cała moja nadzieja. Dziękuję Ci za rosę i szczaw, za ściółkę trawy i przytulny rów, który wyrósł na mej drodze niby sucha ścieżka przed Izraelitami na Morzu Czerwonym. Dziękuję Ci także za tę pogodną noc majową i za to, że mogę mówić do Ciebie, mego Boga... Cykały świerszcze. Wonią wieczoru i nadchodzącej nocy dyszała ziemia i niczym dobra, czuła matka kołysała mnie do snu, aksamitem ciszy koiła udręczone ciało i niespokojne serce, zamykała ciążące powieki i prowadziła w zbawczą krainę zapomnienia. O świcie zbudził mnie przejmujący chłód. Trzęsłam się jak w febrze i wtulałam w ściółkę. Rosa spadała kroplami jak deszcz. Rozcierając posiniaczone ręce i nogi, odczułam ból w całym ciele i raptem popłynęły mi z oczu łzy. Od chwili rozstania ze Stachem nie płakałam tak naprawdę, toteż teraz dałam upust żalowi. Nikogo o nic nie winiłam, po prostu musiałam się wypłakać. Po jakimś czasie zrobiło mi się lżej, a nade wszystko cieplej, na duszy i na ciele. Niesamowity ból, ból głodu, szarpnął mi nagle wnętrzności. Choć nie miałam ochoty na szczaw, urwałam kilka listków, aby oszukać żołądek, Podniosłam się z najwyższym trudem. Spuchnięta z płaczu, zsiniała z zimna, wychudła z głodu, sczerniała z choroby i z ogoloną głową powlekłam się dalej swoim bezpiecznym korytarzem”. 130


Gdy rów się skończył pani Stefania wypełzła resztkami sił na drogę, którą przejeżdżał mąż jej znajomej – Aleksy Barański. Nie poznał jej, pomyślał, że to duch, bo wszyscy znajomi byli przekonani, że nie żyje. Wraz z żoną pomogli jej przetrwać kilka dni, lecz wkrótce ich drogi się rozeszły i Stefania została sama w Bucharze. „Wiosna i lato 1942 roku były dla nas najcięższym chyba okresem do przeżycia. W mieście nasilały się choroby. Tyfus, dyzenteria, malaria, nie mówiąc o głodzie, dziesiątkowały Polaków, pozbawionych całkowicie opieki. Większość naszych ludzi była skazana na śmierć. Kto zachował jako taką kondycję, szedł do pracy, dostając w zamian przydział chleba, talerz zupy i określone wynagrodzenie. Takich jak my, a stanowiliśmy bardzo duży odsetek, skreślono za życia z list tych, którzy czegoś potrzebują. Nieszczęśnicy snuli się po bazarze, zlizywali talerze, żebrali. Czasem ktoś podarował im ze swej mizernej porcji kawalątek chleba. Ten i ów rzucał ochłap jak psu, czemu nie można się dziwić, bo tutejsi mieli już nas dosyć. Dzielili się z nami tylko Rosjanie. Żaden Uzbek okruszyny nie dał. Żebrzący zachowywali się różnie. Jedni prosili grzecznie, drudzy z płaczem wyciągali rękę, inni stali bez słowa, ale z taką desperacją w oczach, że ciarki przechodziły po grzbiecie, a byli i tacy, którzy czekali biernie na przysłowiowy łut szczęścia”. Pani Stefania trudne dni w Bucharze próbowała spędzić z przypadkowo napotkaną Agnieszką. Obie dzieliły razem samotność szukając jedzenia w stołówkach, gdzie udało im się dostać jakieś resztki oraz szukały noclegu nad rzeką lub w opuszczonych rumowiskach. Z każdym dniem opadały z sił. Agnieszka dostawała częstych ataków serca, a Stefania cierpiała na febrę. W końcu została sama. „Na bazarze z każdym dniem trudniej było coś znaleźć, a z parkowej stołówki wypędzano nas bez pardonu. – Nie dadzą zjeść spokojnie nawet tej łyżki zupy, przeklęte głodomory! – denerwowała się obsługa. Wypłakany przeze mnie chleb skończył się, została resztka mąki w moim woreczku. Jeszcze kilka razy próbowałam żebraczego szczęścia pod piekarnią, ale bez rezultatu. Ludzie padali z głodu i potwornego upału. Nikogo nie dziwił widok zwłok na ławce, czy pod drzewem w parku, na chodniku, czy pod murem ulicy, nie mówiąc już o zmarłych w ruinach lepianek. Tego wieczora byłam wyjątkowo podatna na różne przykre skojarzenia, a ponadto ciągle mi się zdawało, że wisi nade mną coś niedobrego, i wyczuwałam instynktownie jakieś zagrożenie. W nocy skradziono mi czajnik oraz mąkę i dokumenty; woreczek wyciągnięto spod głowy 131


w czasie mego snu. Ocknęłam się z głową opartą na gołym kamieniu. Ten fakt załamał mnie całkowicie. Czajnik natomiast był ogniwem łączącym mnie z niedawną przeszłością. Ściskając jego rączkę, miałam wrażenie, jakbym ściskała dłoń mamy, która tyle razy przynosiła mi w nim wodę. Wiedziałam, że nie jestem sama, dopóki mam czajnik, gdyż nie jest on czymś lecz kimś, kto czuwa przy mnie dniem i nocą niczym dobry stróż. Za dnia miałam znów atak malarii. Na wpół żywa, chciałam koniecznie umrzeć, znaleźć się po drugiej stronie, tam, gdzie nie ma chorób i gdzie niczego się już nie pragnie, nawet chleba. Bałam się wprawdzie czyśćca, ale wierzyłam mocno w dobroć Bożą. Mama mówiła zawsze, że kto ufa Jego miłosierdziu, nie zginie. Majaczyłam chyba w malignie, a później straciłam przytomność. Pamiętam uczucie zimna z jakim wydobywałam się z czeluści. To zimno przywróciło mi świadomość i otworzyłam oczy. Nade mną pochylało się dwoje ludzi. Widziałam ich jak przez mgłę. Coś do mnie mówili, bo poruszali wargami, ale ja nic nie słyszałam. Wokół mnie panowała przerażająca cisza, przechodząca stopniowo w nieznośny szum. Po chwili uświadomiłam sobie, że ci ludzie, kobieta i mężczyzna, chcą mi pomóc. Próbowałam otworzyć usta, ale nie mogłam”. Pani Stefania znajdowała się zaledwie trzysta kroków od szpitala i praktycznie była już w agonii na ulicy bezdusznej Buchary, ale i tym razem szczęście się do niej uśmiechnęło. Polskie małżeństwo, Weronika i Tomasz, zrobiło koszyczek z dłoni i zaniosło ją tak na dziedziniec szpitala. Do środka dostać się nie było szans z powodu przepełnionych sal. „Wokół mnie i dalej na placu leżeli chorzy. Od czasu do czasu słychać było jęki, postękiwania, szczękanie zębami w atakach malarii, ale najczęściej wszędzie zalegała martwa cisza. Nikt nikomu nie przychodził z pomocą, nikt się nikim nie interesował. Wieczorem poczułam straszne ssanie w żołądku. Na mój widok kilku chorych zatrzymało ręce z łyżkami. Jednocześnie podeszła pielęgniarka, spoglądając na mnie pytająco. – Dajtie czto nibud, bo pomru! – wypaliłam z determinacją, choć chciałam powiedzieć coś zupełnie innego. Po tych słowach osunęłam się. Szlochałam więc spazmatycznie, wołając na wzór ewangelicznego Hioba: – Panie, ulituj się nade mną! Jak długo będę się tak poniewierać i cierpieć? Oddal ode mnie przynajmniej te ataki! Alejką, przy której jak wielu innych leżałam, przechodził właśnie średniego wzrostu mężczyzna z niewielkim czarnym zarostem na twarzy. Podszedł bliżej i zapytał szybko: – Polka? Jak długo tu leżysz? 132


Skąd jesteś? Domyśliłam się, że to lekarz; pewnie badał chorych w izbie przyjęć”. Dzięki doktorowi Feldmanowi pani Stefania przyjęta została do szpitala. Ale dobro wkrótce miało się zderzyć ze złem. Rosyjska kąpielowa Natasza, zła na Stefanię, że przez nią ma dodatkową pracę, wyzwała ją od najgorszych i chorą, dygocącą pacjentkę wepchnęła siłą do wanny z lodowatą wodą. „Niczym zaszczute zwierzę wtuliłam głowę w ramiona, starając się opóźnić moment całkowitego zanurzenia. To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej. Chwyciła kij od miotły i zaczęła mnie okładać bez opamiętania przy akompaniamencie niewybrednych epitetów. Kto wie, czy by mnie nie zabiła, gdyby nie otwarły się drzwi. Na ich skrzypnięcie kij zawisł w powietrzu. – Co pani robi? – rozległ się czyjś oburzony głos. Moim wybawcą okazał się ponownie doktor Feldman. Dziękowałam mu ze łzami za jego miłosierny uczynek wtedy na dziedzińcu i teraz w łaźni. Nie spotkałam już potem doktora Feldmana, polskiego Żyda, człowieka, który był otwarty na głos Boga. Jakieś fatum ciążyło chyba nade mną, bo wszystkich, którzy okazywali mi serce w tych ciężkich dniach, traciłam z oczu bezpowrotnie”. Po wyjściu ze szpitala pani Stefania pracowała w sowchozie, aż jesienią 1944 roku opuściła Uzbekistan i ruszyła w stronę Polski. „Przez martwe, bezkresne obszary pustyni Kara-kum mknął pociąg ku upragnionemu celowi. Z siostrą Zosią i jej rodziną spotkałam się po ośmiu miesiącach od chwili powrotu z zsyłki. Za pośrednictwem Centrali Poszukiwania Osób w Łodzi otrzymałam dokładne adresy dwu moich sióstr i brata. Wszyscy osiedlili się w Słupsku. O bracie Stachu dowiedziałam się po dwudziestu pięciu latach. Walczył z innymi pod Monte Cassino, potem losy rzuciły go do Australii. Trzeciego czerwca 1966 roku oczekiwaliśmy go z Zosią i bratankiem Staszkiem na Okęciu. Czy się poznamy, ja jego, on mnie? – myślałam gorączkowo, gdy samolot zniżał się do lądowania. Rozpoznałam go natychmiast, gdy stanął w drzwiach komory celnej”. W wydanej w 2004 roku książce pt. „Nowa niwa” Stefania Siemińska-Rokita wspomina lata powojenne na Pomorzu, na które przybyła w listopadzie 1945 roku, a do Słupska – w kwietniu 1946 roku. Po latach cierpień napisała tak: „Skuci okupacją hitlerowską, czy też lodami Sybiru, rozproszeni często po krańcach świata, spadaliśmy jak z zaczarowanych dywaników na Słupską Ziemię, by wskrzeszać jej polską przeszłość. Nie mogliśmy złapać oddechu ze szczęścia, że żyjemy i że 133


nie pochłonęła nas czarna otchłań wojny. Byliśmy świadomi, szczególnie młodzież, że stoimy przed wielkim zadaniem odbudowy kraju ze zniszczeń wojennych. Gotowi do najwyższych poświęceń dla dobra ojczyzny, pokonywaliśmy wszelkie trudności; nie istniały bowiem dla nas żadne bariery a Siłaczki i Judymy wyrastali jak grzyby po deszczu”. Również i taką Siłaczką była Stefania. W 1946 roku skończyła kurs biurowości, w 1947 roku - sześciomiesięczny kurs pedagogiczny w Słupsku, a potem jeszcze Liceum Ogólnokształcące w Sławnie i studia polonistyczne w Szczecinie. Jako nauczycielka pracowała początkowo w wiejskiej szkole w Warszkowie, ale w 1948 roku przeniosła się do niewielkiej wsi Komorczyn w okolicach Sycewic, by nauczać w jednoklasowej szkole. Właśnie to była jej wymarzona „praca u podstaw” i misja społeczna, któPOWYŻEJ Z LEWEJ: Okładka książki „Nowa niwa”, 2004

POWYŻEJ Z PRAWEJ: Odznaczenie dla Stefanii od Prezydenta RP, 2005 U GÓRY Z LEWEJ: Zdjęcie ślubne Stefanii i Jana, 1950

U GÓRY Z PRAWEJ: Stefania i Jan jadą bryczką do ślubu, 1950 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Stefania Siemińska-Rokita, 1957

PO ŚRODKU PO ŚRODKU: Stefania (w środku) z mężem, teściową, córką Mirosławą

i synem Konstantym, 1958

PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Stanisław, brat Stefanii, z żoną Giovanną, synem Robertem i córka Eleną,

Melbourne 1965

NA DOLE Z LEWEJ I PRAWEJ: Nauczycielka Stefania (w środku) z uczniami, 1958

134


135


136


rą pełniła przez 20 lat. Przez ten czas zyskała sobie ogromny szacunek i autorytet mieszkańców, dla których była kimś dużo więcej niż tylko nauczycielką. Pomagała im we wszystkim w czym mogła pomóc – pisała podania, udzielała pomocy medycznej, organizowała życie kulturalne, czy negocjowała z władzami w trudnych dla rolników czasach obowiązkowych dostaw żywności i tworzenia spółdzielni produkcyjnych. Ułożyła sobie dobrze również życie rodzinne, wychodząc w 1950 roku za Jana Rokitę, który był agronomem. Z ich związku narodziło się troje dzieci: Mirosława, Konstanty i Małgorzata. Życie pani Stefanii na emeryturze nie należało do łatwych, gdyż cierpiała z powodu wielu bardzo ciężkich chorób, w tym onkologicznych. Przeszła kilka operacji nerek oraz amputację obydwu nóg. Jako osoba głęboko wierząca z pokorą przyjmowała swój los. Pojednania z Bogiem szukała w trzeciej i ostatniej swojej książce pt. „W drodze do Emaus”. Zmarła 28 listopada 2005 roku. Pochowana została w Słupsku.

U GÓRY Z LEWEJ: Złote Gody z udziałem prezydenta Słupska Jerzego Mazurka (pierwszy z prawej), 2000 U GÓRY Z PRAWEJ: Stefania na wakacjach w Szklarskiej Porębie, 1962 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Stefania z mężem i dziećmi: Konstantym, Mirosławą i Małgorzatą, 1965 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Maria, żona Tadeusza (pierwsza z prawej w pierwszym rzędzie) na dożynkach, Główczyce, lata 60. NA DOLE Z LEWEJ: 80. urodziny Stefanii, 2002 NA DOLE Z PRAWEJ: Stefania z mężem i wnuczką, Słupsk 1996

137


138


Stanisław Spurgiasz

Uwierzyli, że jestem Polakiem

U

rodziłem się 25 listopada 1926 roku we wsi Barowo Wielkie, parafia Dudy (powiat lidzki, woj. nowogrodzkie) i tam byłem ochrzczony. Wieś leży 6 km od miasteczka Iwje, w którym mieścił się urząd gminy oraz 40 km od miasta Lida. Ojciec Franciszek i matka Benigna, z domu Jaroszka, mieli nas siedmioro: Marię, Józefa, Stanisława, Jadwigę, Irenę, Konstantego i Władysławę. Rodzina gospodarzyła na 16 ha. Przed wojną ukończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. Miałem siedem lat jak nasza wieś się paliła. Po raz pierwszy widziałem policjantów, strażaków i samochód. Nas powynoszono na łąki. 25 budynków spłonęło, a 28 ocalono. Prawdopodobnie to było podpalenie. Przed wojną wychowywani byliśmy w duchu patriotycznym. Nie zapomnę śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego w dniu 12 maja 1935 roku i wiersza na uroczystej akademii w szkole: „Łzy nam jeszcze nie obeschły po Wodza pogrzebie, gdy się on meldował u Pana Boga w niebie. Pan Bóg Marszałka mile witał, o wszystko go pytał i niebieskim słodkim chlebem nakarmił do syta: – Znam ja Ciebie, bom cię nieraz wspierał podczas bitwy i Twój Naród, bo najszczersze są polskie modlitwy. Pan Marszałek podziękował, ostrogami brzęknął, a tu niosą aniołowie nową szablę piękną, nowy mundur marszałkowski pięknie mu podają, do munduru najprawdziwsze gwiazdy przypinają. Pan Marszałek patrzy smutnie, białe czoło marszczy: – Niepotrzebne mi te gwiazdy, aniołowie mili, nie dla gwiazd żołnierze moi na wojny chodzili. Tylko jednej rzeczy sercu memu trzeba. Byście pięknej mej Ojczyźnie nieba przychylili, byście dali moc i sławę mojemu Krajowi. Tego jeszcze tylko pragnę, aniołowie mili”. Z LEWEJ: Stanisław Spurgiasz, 1964

139


Jak wojna się zaczęła, Niemcy zbombardowali niedaleko nas most na Niemnie. Przeleciały dwa messerschmitty i zrzuciły bomby. Wkrótce, a dokładnie 17 września 1939 roku, weszli Rosjanie. Zaprowadzili swoje porządki, a ja musiałem chodzić do szkoły rosyjskiej. Z piątej klasy przesunęli mnie do czwartej i tak wszystkich o jedną klasę niżej. Byłem bardzo zły z tego powodu i zamiast chodzić do szkoły wolałem pomagać ojcu. 10 lutego 1940 roku Rosjanie zaczęli wywozić Polaków na Sybir, głównie rodziny wojskowych. Zabrali z Małego Barowa Antoniego Szarego, legionistę Piłsudskiego. Rolników zostawili w spokoju. Również Niemcy, którzy powrócili na nasze tereny w 1941 roku, nas nie ruszyli, bo potrzebowali żywności. Najgorsi byli bandyci i złodzieje. W grubych klocach drewna, długich na 4 metry, wydłubywaliśmy z ojcem otwory, w których przechowywaliśmy różne rzeczy: zboże, ubrania, maszynę do szycia. Ukrywaliśmy to przed bandytami, którzy potrafili przyjść do gospodarzy, przystawić broń do głowy i zabrać najbardziej wartościowe przedmioty. Kiedyś w nocy przyszli do nas, zabili świniaka i wynieśli. Ojciec wyszedł do nich, to jeden krzyknął: „Milcz, bo zaraz oberwiesz!”. Nie wiadomo, czy to byli jacyś partyzanci żydowscy, polscy, ruscy, czy zwykli bandyci. Później przyszli krowę zabrali, konia zabrali i nie zostało nic. Mieliśmy też bunkier za stodołą, w którym trzymaliśmy w ukryciu świniaka na czarną godzinę. Raz przyszli własowcy, czyli rosyjskie bojówki pracujące dla Niemców. Zapytali ojca: „Czyje to pole i co tam masz za stodołą?”. Ojciec odpowiedział: „Bimber mam!”. Dostali, napili się i poszli. Świniaka na drugi dzień zabiliśmy. Mięso żeśmy zakonserwowali i pochowali w różnych miejscach. Gdyby nie to, to byśmy z głodu pomarli. Niemcy też wszystko zabierali. Przychodzili i zabierali całe kopce ziemniaków i ludzie z głodu umierali. Ojciec był mądrzejszy i ziemniaki chował w bruzdach na polu. 10 km od nas leżała wieś Jatołtowicze. W jej pobliżu w 1943 roku partyzanci ostrzelali konwój 12 samochodów niemieckich. Niemcy w odwecie spalili całą wieś i zabili wszystkich mieszkańców. Zgonili ich do trzech stodół i jeśli ktoś uciekał to go zastrzelili, a pozostałych żywcem spalili. Nie widziałem tego, ale słyszałem serie z karabinów maszynowych. Po kilku godzinach poszliśmy tam zobaczyć, nie znaleźliśmy żadnej żywej osoby. To był przerażający widok. Jak skończyła się wojna, ojciec mówi do mnie: „Wygoń krowy na łąkę i nakarm konia”. Znalazłem wtedy nabój od karabinu, położyłem 140


go na kamieniu, drugim uderzyłem i wystrzelił. Odłamek zranił mnie w kolano. Gorąco mi się zrobiło, krew się lała... Ojciec na mnie nakrzyczał: „Wiesz dobrze, że niedawno syna naszych sąsiadów Józka Jaroszkę rozerwał granat, gdy nim się bawił, a ty takie rzeczy wyprawiasz!”. Matka zawiozła mnie do szpitala. Rosyjski lekarz, który wyjął odłamek, powiedział: „Miał chłopak szczęście, że nie trafiło go w tętnicę, bo by wykrwawił się od razu”. Później przesłuchiwało mnie NKWD zadając w kółko jedno pytanie: „Ilu Ruskich zabiłeś i w jakiej partyzantce jesteś?”. Na szczęście lekarz mnie wybronił i dali mi spokój. Tuż po wojnie Ruscy kazali nam pozyskiwać z lasu 30-50 metrów sześciennych drewna. W razie niewykonania planu grozili zsyłką na Syberię. Kto nie miał koni do wywózki, to musiał ścinać piłą ręcznie drzewa. Najgorsza praca była zimą. Mieliśmy konie, więc woziliśmy drewno z lasu. Przy okazji postawiliśmy nowy dom z palów drewnianych. Wtedy również były czasy niespokojne. Porucznik Bolesław Jurgiel „Jeleń” w latach 1945-1949 wraz z żołnierzami AK ukrywał się w naszej okolicy. Przeszkadzali sowietom w tworzeniu kołchozów i urzędów, likwidowali POWYŻEJ: Stanisław (w środku u góry) z kolegami w Barowie Wielkim, 1946

141


agentów NKWD i posterunki milicji. Rosjanie nie potrafili ich złapać. Biegali po lasach z psami i nie dali rady przez cztery lata ich znaleźć. Ludzie im pomagali i dawali zawsze cynk, gdy wróg miał się pojawić. Jurgiel był nawet w naszym domu. Nikt z Polaków go nie wydał, ale 5 kwietnia 1949 roku podszedł do mnie znajomy i powiedział: „Bolesław został zastrzelony przez Skródzika!”. Wcześniej Jurgiel przyjął swojego zabójcę do oddziału, bo skarżył się, że Ruscy chcą go zabrać na Syberię. Potem ten Skródzik wraz z rodziną wyjechał nagle gdzieś do Rosji i ślad po nim zaginął. To była wtyczka NKWD. Po śmierci porucznika Jurgiela, jesienią 1949 roku mój ojciec i 10 gospodarzy dostało wezwania, by stawić się do gminy. Ruski urzędnik dał im pismo, w którym zrzekają się ziemi na rzecz kołchozu i powiedział: „Macie 24 godziny na podpisanie, albo wyjedziecie na Kamczatkę”. Co mieli zrobić, podpisali. Ostatecznie cała wieś podpisała, 53 gospodarzy. Stworzyli kołchoz, a byłym właścicielom dali po 30 arów ziemi do uprawy na własne potrzeby. Później scalono ziemie aż z 10 wsi w jeden kołchoz Barowo Wielkie. Brat Józef brał udział w walce o Kołobrzeg i po wojnie od razu osiedlił się w Zagórkach niedaleko Wrzącej. Poznał Niemkę Ingelorę i się z nią ożenił. W 1957 roku przyjechał odwiedzić rodzinę i swoją wieś Barowo Wielkie, niestety, leżącą już na terenie Białoruskiej Republiki ZSRR. Powiedział wtedy: „Zabieram was do Polski!”. Ojciec znalazł paszport swojego ojca Ignacego Spurgiasza wydany w 1918 roku. Na tej podstawie udowodnił polskość rodziny i mogliśmy wyjechać. Przyjechaliśmy do Białej Podlaskiej, gdzie zabrali nam metryki i wydali nam już polskie dokumenty. Często kiedy przychodziłem do sklepu w Kończewie, to wołali na mnie Rusek. Matka nie oddała sowietom metryki. Pokazałem sąsiadom ten dokument i w końcu uwierzyli, że jestem Polakiem. 17 lipca 1958 roku przyjechaliśmy do Słupska, a potem do Zagórek do brata. 11 listopada trafiliśmy do Kończewa, gdzie znaleźliśmy gospodarstwo. Jego były właściciel, Józef Fudala, bardzo się wystraszył, gdy w poniemieckim domu zaczęły pękać ściany. Zdał gospodarstwo na skarb państwa i wyjechał, a my je przejęliśmy. Brat Józef dał nam na początek świniaki i kury, a nawet własną żarówkę wykręcił, bo u nas nic nie było. W 1959 roku urzędnik z banku rolnego poinformował ojca, że gospodarstwo musi wykupić albo opuścić. Ojciec poradził się Józka, co tu robić? Obora się już całkiem zawaliła, a w domu jedna ściana z pruskiego muru też zaczęła się rozpadać. Podjęliśmy decyzję, że skoro 142


jest nas trzech synów i ojciec, to damy radę wyremontować te budynki. Wieś nam się podobała. Był sklep, kościół i szkoła. A do Słonowic na stację kolejową są tylko 2 km. Nawet dojechać do Słupska, czy dalej, nie było żadnego problemu. Podjęliśmy decyzję, że kupujemy gospodarkę na kredyt. Uważaliśmy, że było to niesprawiedliwe, że sąsiedzi podostawali za darmo gospodarki, a my musieliśmy spłacać. Ale cóż, Fudala zdał gospodarstwo na rzecz państwa i nie było innego rozwiązania. Zaciągnęliśmy kredyt w wysokości 136 666 zł na 20 lat. Wzięliśmy też dodatkowy kredyt na remonty budynków i zakup trzody. Na początek kupiliśmy krowę i rocznego źrebaka. Zrównaliśmy do fundamentów byle jaką oborę z próchniejących belek i gliny. W 1971 roku ojciec był już słaby i przepisał gospodarkę na mnie, oczywiście razem z długiem. Gospodarstwo miało 7 ha i 3 ary. Dobrze mi się z tych hektarów żyło, zwłaszcza za Gierka. Pieniądze miałem w PKO, a nawet w szopie. Miałem krowy mleczne, maciory, ziemniaki i zboże kontraktowałem. Państwo płaciło i pieniążki były. Natomiast jak przyszedł Balcerowicz, to oszczędności diabli wzięli, bo musiałem POWYŻEJ: Poświadczenie narodowości polskiej matki Benigny Jaroszka, 1957

143


144


natychmiast spłacić wszystkie kredyty, aby nie pójść z torbami. Taka była inflacja, nawet kilkadziesiąt procent na miesiąc. W 1965 roku po raz pierwszy pojechałem odwiedzić moją dawną wieś na Białorusi i poznałem tam przyszłą żonę Jadwigę, z którą się ożeniłem. Niestety rozłąka, brak częstych kontaktów spowodowały, że się rozwiedliśmy. Następnie poznałem na Białorusi moją kolejną żonę Annę Dunaj. W 1972 roku Ania przyjechała do mnie na miesiąc i wtedy wzięliśmy ślub. Konsul radziecki w Szczecinie nie chciał przedłużyć jej pobytu, natomiast decyzję zmienił Komendant MO w Koszalinie. Spędziliśmy razem 22 lata. Ania zmarła w 1994 roku. Mamy córkę Kasię i dwoje wnuków. Dziś pozostały tylko piękne wspomnienia.

U GÓRY Z LEWEJ: Żona Anna (siedzi druga od lewej) z koleżankami z kołchozu Łazduny, 1968 U GÓRY Z PRAWEJ: Stanisław i Marek, syn siostry Ireny, pies Reksio, 1965 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Żona Anna (z prawej) z koleżanką, 1970

PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Ślub cywilny Anny i Stanisława, Słupsk 1973

NA DOLE Z LEWEJ: Od lewej – Stanisław, córka Katarzyna, wnuczka Klaudia, zięć Grzegorz

i wnuk Sebastian, 2005

NA DOLE Z PRAWEJ: Stanisław, córka Katarzyna, żona Anna, 1979

145


146


Czesława Szewczuk

Czy moje łzy kiedyś wyschną?

U

rodziłam się 22 marca 1928 roku na Wołyniu we wsi Rudnia (gmina Kisielin, powiat Horochów, woj. wołyńskie), w której mieszkali sami Polacy. Przed wojną wielu mieszkańców tej wsi zmarło na zapalenie płuc z powodu braku penicyliny. Było nas sześcioro rodzeństwa, trzech braci i trzy siostry: Edmund, Kajetan, Anastazja, Maria, Czesława i Henryk. Mój dziadek Antoni Bajer pracował jako zarządca w majątku Leduchowskiego, natomiast ojciec Hipolit Bajer gospodarował na 26 ha, z których 20 ha dostał od dziedzica. Miałam sześć lat, gdy w 1934 roku nasze strony odwiedził marszałek Józef Piłsudski. Przyjechał do pobliskiej wsi Zaturce na spotkanie z legionistami, weteranami pierwszej wojny światowej i wojny z bolszewikami. Byłam na tej uroczystej akademii ubrana w mundurek harcerski. Pamiętam, że marszałek pogłaskał mnie po głowie. Potem zaczęłam uczęszczać do szkoły podstawowej w Aleksandrówce, odległej o 1 km od naszego domu. Gdy zdałam do IV klasy wybuchła wojna. Mój najstarszy brat Edmund był żołnierzem. Miał 25 lat i 1 września 1939 roku musiał stawić się w jednostce wojskowej. Pożegnał się z nami. Wszyscy płakaliśmy, jakbyśmy czuli, że już go nigdy nie zobaczymy. Ojciec odwiózł go bryczką do jednostki. Do dzisiaj nie wiemy, co się z nim stało. Nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał i nikt nie wiedział jak i gdzie zginął. Pamiętam, jak od 17 września 1939 roku Rosjanie posuwali się przez nasze ziemie na zachód. Widziałam może 400 albo i więcej jeźdźców na koniach bez siodeł. Zapamiętałam też, że żołnierze ci mizernie wyglądali. Mieli odzież przepasaną sznurkami i różnego rodzaju taśmami. W 1940 roku sowieci zaczęli wywozić Polaków na Syberię, również ze wsi Rudnia. Zabrali mamy brata Stefana Gałęzowskiego z żoną Marią. Z LEWEJ: Panna Czesława Bajerówna, 1952

147


Prowadzili ich w kierunku Wojnicy, gdzie znajdowała się stacja kolejowa. Ludzie ze wsi, także mama, wyszli na drogę i dawali tym nieszczęśnikom pakunki z żywnością. Załadowali ich do wagonów towarowych i wywieźli w głąb Rosji. Mój wuj Stefan został tam na zawsze, ale wróciła jego żona. Również moja teściowa Anna Szewczuk z rodziną była zesłana na Sybir. Jak potem opowiadała, ich syn zmarł już w drodze, a jego zwłoki Rosjanie wyrzucili do rowu. Głód tam był okropny. Teściowa miała to szczęście, że pracowała w młynie. Udawało się jej czasami ukraść i przynieść w kieszeniach trochę zboża, z którego gotowała zupy. Wróciła z Syberii dopiero w 1956 roku. 9 czerwca 1941 roku, kiedy wkraczali do nas Niemcy, to pamiętam, że wszyscy byli ubrani elegancko w mundury i jechali przeważnie na motocyklach. Sporo tych motorów stanęło na naszym dużym podwórku. Przyjechała też kuchnia polowa. Wcześniej przed naszym domem w alei dębowej rozegrała się walka. Leżało dużo martwych Rosjan i ich koni. Widziałam, że Niemcy porwali rosyjskiego dowódcę. My, czyli ja, tata, mama i młodsza siostra, widzieliśmy przez szparę w domowym schronie jak dowódca rosyjski ukląkł pod wiśnią i zaczął krzyczeć: „Rosija, maja mać radnaja”. Zaczął modlić się i składać ręce. Powiedział Niemcom: „Moi żołnierze nie żyją, więc proszę mnie również zastrzelić”. I zrobili to, POWYŻEJ: Edmund (pierwszy z prawej u góry) z kolegami, brat Czesławy, 1939

148


a zamierzali zabrać go do niewoli. Potem oglądali naszą studnię z kręciołkiem na wiadro. Najbardziej ich zaciekawił piorunochron na stodole. Znaleźli nas w tym schronie, kazali przynieść garnek i powiedzieli, że naleją nam zupy. Dali też paczkę czekolady i sucharów. Potem wsiedli na motocykle i tyle ich widzieliśmy. Wojna na Wołyniu była wyjątkowo okrutna. Ukraińcy napadali na nas. 11 lipca 1943 roku moja siostra Maria Pilch poszła na mszę do kościoła w Kisielinie z mężem, teściami i siostrą męża. Ukraińcy z UPA otoczyli kościół, a gdy ludzie po mszy zaczęli wychodzić otworzyli do nich ogień. Około 80 osób, które pozostało w kościele i poddało się – zostało zamordowanych przez Ukraińców. Rozebranych pod przymusem, rozstrzelano pod dzwonnicą i dobito bagnetami. Zabili Marysię i jej teścia. Następnie świątynię spalili. Zginęło wtedy 90 Polaków. Mieszkańcy naszej wsi bardzo się wystraszyli. Opuścili swoje domy i całą kolumną szli do Włodzimierza Wołyńskiego. My też dołączyliśmy do nich. Po drodze Ukraińcy zastrzelili brata ojca Adolfa Bajera. Zamieszkaliśmy u jakiegoś kolejarza we Włodzimierzu przy ul. Kolejowej 6, niedaleko kościoła. Nie było co jeść. Ojciec po drodze kupił konia, bo zabrał ze sobą kuferek pieniędzy, które przydały się na zakup żywności dla nas i dla zwierzęcia. Ukraińcy posuwali się do tego, że księży katolickich przecinali na pół. We Włodzimierzu byłam świadkiem, jak Ukraińcy żywcem piłą obcinali księdzu głowę. Zbrodni tej na oczach wielu ludzi dopuścili się na placu przed kościołem. Ojciec wtedy dyskretnie za rękę wyprowadził z kościoła innego księdza i ukrył. Nazywał się Karol Chmielewski. Kupił jemu mundur kolejarski, aby ten mógł zdjąć sutannę i uniknąć losu innych katolickich duchownych. Opuściliśmy miasto i udaliśmy się przez Bug w stronę Krasnegostawu, zabierając również tego księdza. Po przybyciu na Pomorze pełnił on posługę kapłańską w Kobylnicy. Potem był dziekanem w Kościele Mariackim w Słupsku. Jest pochowany na cmentarzu w Słupsku. Często do nas przychodził po wojnie. Płakał i wspominał tamte tragiczne chwile. Po opuszczeniu Włodzimierza trzeba było po drodze przedostać się przez Bug. Podczas przeprawy wypadłam z łodzi, topiłam się, ale mnie wyciągnęli. W majątku Fajsławice, niedaleko Krasnegostawu mieszkała hrabina, której nazwiska już nie pamiętam. Miała troje dzieci. One biegały za mną, a ja śpiewałam im różne harcerskie piosenki, np. „Płonie ognisko w lesie”. Bardzo mnie polubiły, a hrabina zaproponowała pokój dla mnie i rodziców. Pamiętam, że miała wełnę i przez dwa dni robiłam na drutach 149


jej dzieciom skarpetki. Dawała nam chleb, mleko i ser. I tam zostaliśmy aż do 1945 roku. Nawet nie wiem kiedy wojna się skończyła, bo nie było ani radia, ani gazet tylko funkcjonowała poczta pantoflowa. To tata powiedział mi, że w Kołobrzegu nasi żołnierze zatknęli biało-czerwoną flagę. Dowiedzieliśmy się, że na Pomorzu, które wróciło do Polski, Kresowiacy mogą bez problemu się osiedlać. W 1945 roku ponad miesiąc jechaliśmy z Krasnegostawu do Piły. Miasto było strasznie zgruzowane. 9 czerwca 1945 roku dojechaliśmy do Słupska, w którym też było mnóstwo zniszczonych domów wokół Kościoła Mariackiego. Najpierw udaliśmy się do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, w którym urzędnik po obejrzeniu papierów powiedział: „Ooo, kułak do nas przyjechał!”. Ojciec oczekiwał, że dostanie podobne gospodarstwo, jakie miał na Wołyniu. Z trzech propozycji wybraliśmy zabudowania po byłym niemieckim wójcie Kobylnicy. W domu nadal mieszkał wójt z żoną, jego dwie córki i brat, który był lekarzem. Któregoś dnia przyjechali Rosjanie. Zastrzelili wójta na podwórku. Widząc to przez okno reszta jego rodziny ukryła się w niewielkim pomieszczeniu za szafą. To wszystko stało się w nocy. Wtedy na ogół Rosjanie najczęściej zabijali i grabili. POWYŻEJ: Prawo jazdy na pojazdy konne Hipolita Bajera, ojca Czesławy, 1957 U GÓRY Z LEWEJ: Edmund Bajer, brat Czesławy, 1939

U GÓRY Z PRAWEJ: Czesława (druga z prawej) na zlocie harcerskim, 1937 PO ŚRODKU Z LEWEJ: Czesława (z lewej) w chórze szkolnym, 1938 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Czesława w Ustce, 1948

NA DOLE Z LEWEJ: Czesława (z prawej) z przyjaciółmi, Morskie Oko 1957 NA DOLE Z PRAWEJ: Czesława w Warszawie, 1955

150


151


152


Tuż po wojnie panował straszny głód. W oborze po Niemcach mieliśmy tylko brukiew białą i żółtą. Było to nasze jedyne wyżywienie aż do sierpnia 1945 roku. Potem w sadzie zrywaliśmy gruszki i jabłka. Później UNRRA przysyłała żywność i zwierzęta hodowlane. Dostaliśmy dwie białe krowy. Jedną z nich ojciec postanowił oddać samotnej kobiecie z czwórką dzieci. W 1960 roku ukończyłam studia pedagogiczne w Katowicach, a następnie zaczęłam pracę nauczyciela w szkole ogólnozawodowej przy ul. Sienkiewicza w Słupsku. Uczyłam matematyki, rysunku technicznego i anatomii. W tym zawodzie przepracowałam 32 lata. W 1961 roku wyszłam za Stanisława Szewczuka, który był nauczycielem przedmiotów zawodowych w Technikum Mechanicznym przy ul. Niedziałkowskiego w Słupsku. Urodziłam dwóch synów – Lucjana i Aleksandra. Jedną z miłych rzeczy, jakie zapamiętałam z mojego długiego życia, był rejs statkiem MS „Batory” do Montrealu w 1967 roku. Popłynęłam tam na zaproszenie brata mamy, mojego wujka Aleksandra Gałęzowskiego, który wyemigrował do USA. Rejs poprzedziły starania o wizę, które trwały trzy lata. Pamiętam, gdy wypłynęliśmy na ocean kapitan zapowiedział, że będzie burza. Statkiem rzucało w prawo i lewo. Poprzywiązywaliśmy się do poręczy, słupów i modliliśmy się. Burza przeszła, a potem wieczorem oglądaliśmy baraszkujące obok burty delfiny, w których odbijało się zachodzące słońce. Zachwycały mnie przepiękne wnętrza statku i rozsuwane ściany pomieszczeń, w których rano odbywała się msza, a wieczorem zabawy przy orkiestrze. Jakaś para brała na „Batorym” ślub i panna młoda niespodziewanie poprosiła mnie na świadka. Może dlatego, że miałam wesołe usposobienie? Ameryka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a zwłaszcza niesamowicie szybki pociąg, którym podróżowałam z Montrealu do Nowego Jorku. To był zupełnie inny świat. Przez całe życie nie potrafiłam zapomnieć o tych strasznych latach wojny na Wołyniu. A teraz znowu dostałam od życia ogromny cios. W listopadzie 2015 roku w wieku 49 lat zmarł nagle na udar mój ukochany syn Aleksander. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ja żyję a nie on? Nie tak miało być! Czy moje łzy kiedyś wyschną? U GÓRY Z LEWEJ: Czesława z mężem i Lucjanem, 1963

U GÓRY Z PRAWEJ: Czesława (z prawej) przy młynie, Kobylnica 1960

PO ŚRODKU Z LEWEJ: Nauczycielka Czesława prowadzi zajęcia praktyczne, 1964 PO ŚRODKU Z PRAWEJ: Aleksander i Lucjan, synowie Czesławy, 1968

NA DOLE Z LEWEJ: MS Batory przy Skwerze Kościuszki w Gdyni, lata 60. /fot. wikipedia/

NA DOLE Z PRAWEJ: Czesława (z prawej) na pochodzie pierwszomajowym w Słupsku, lata 60.

153


154


Genowefa Waliszewska

Moja bauerka była kochaną kobietą

U

rodziłam się 20 marca 1924 roku w Brwinowie, wsi oddalonej o 25 km od Warszawy. Do 1939 roku chodziłam do szkoły. Miałam wtedy okazję widzieć Józefa Piłsudskiego ze swoimi córkami Wandą i Jadwigą, na którą wołał Jagoda i z którą często razem wsiadał na konia. To było spotkanie na początku lat 30. w dużej hali w Dworze Mazowieckim. Byłam dziewczynką ubraną w granatową sukienkę. Śpiewałam mu piosenkę. Podarował mi beret z orzełkiem i kazał pilnie się uczyć. W 1931 roku mój ojciec Andrzej Kłuciński, który był budowlańcem, wyjechał do pracy na wschodnie rubieże Polski. Mama Wiktoria została sama z czworgiem małych dzieci: Piotrem, Antonim, Genowefą i Edwardem. Najstarszy brat miał 14 lat. Potem się okazało, że ojciec miał kochankę, a z nią dziecko. Piotr pojechał z matką szukać ojca. Kiedy wszedł do jego mieszkania zobaczył, jak on pierze pieluchy, a kochanka siedzi w fotelu. Ich synek miał osiem miesięcy. Brat powiedział do ojca: „To ja cię teraz zastrzelę!”, chociaż nie miał broni. Tam był tylko brat, bo matka nie miała siły wejść. Noc spędziła w mieszkaniu leśniczego, który na drugi dzień poszedł do ojca i powiedział: „Jak pan się nie wstydził zostawić kobietę z czworgiem dzieci?”. Na drugi dzień zdecydowała się pójść. Jak weszła, to ta stara małpa siedziała przy łóżku i nic nie robiła, a ojciec znowu prał pieluchy. Mama zapytała: „To ty tak nisko upadłeś?”. Ojciec padł na kolana i błagał: „Wiktoria przebacz mi, bo zbłądziłem. Wrócę do ciebie, ale weź ze mną to dziecko!”. Mama zgodziła się na to. Dziecko ochrzciła i razem z nami się wychowywało. Wtedy oczywiście byłam zbyt mała, żeby znać całą prawdę. Jak ta baba przyjeżdżała do nas co roku do dziecka, to myśmy wołali na nią: „Ciociu”. Tato później był już wzorowym mężem. Wszystko umiał robić, miał zmysł techniczny. Mimo, że był budowlańcem, Z LEWEJ: Genowefa Waliszewska, 1977

155


to na przykład naprawiał buty, z czego chętnie korzystali Niemcy. A ten chłopczyk, nasz brat przyrodni, miał na imię Karol. Był taki biedny i zawsze tulił się do matki. Gdy wojna wybuchła to mieszkaliśmy w Warszawie w dzielnicy Praga przy ul. Targowej. Brata mojego złapali Niemcy i uznali za szpiega, bo miał podobny płaszcz, ale znajomy volksdeutsch poświadczył za niego i uratował go. W marcu 1940 roku na ulicy Marszałkowskiej 26 zostałam złapana w łapance i wywieziona do Niemiec. Nawet się nie spostrzegłam, jak z dwóch stron ulicy zajechali i łapali. Jak ktoś próbował uciekać to strzelali i zabijali. Zgonili 20 dziewczyn do łaźni, bili nas, wyzywali „polnische schweine” i targali za włosy. Te najsilniejsze wybierali do pracy w Niemczech. Zawiązali nam oczy i pakowali do ciężarówek. Zawieźli nas do fabryki broni, która mieściła się za wysokim murem. Nazwy miejscowości nigdy nie poznałam. Byłam tam 2,5 roku. Pracowałam w magazynie, gdzie dźwigałyśmy ogromne skrzynie z bronią. Oprócz Polaków byli tam też Francuzi, Belgowie i inne narodowości. Dawali nam tylko suchy chleb i czarną kawę. Pracowaliśmy od samego rana do ciemnej nocy. Potem zawieźli nas w okolice Brunszwiku (Braunschweig) i tam pracowałam u bauera w Grensheim. Byłam „miastową dziewczyną”, ubraną w żółtą sukienkę i szpilki. Moja bauerka Berta Bonsak mówiła do mnie „schönes Mädchen”, czyli „piękna dziewczyna”. To była kobieta anioł. Pracował tam też Władysław z Wielunia i hitlerowiec August. Polacy musieli jeść oddzielnie. Takie było zarządzenie burmistrza. Natomiast moja bauerka kazała mi jeść razem z nimi przy stole. Pracowałam w polu, doiłam krowy, sadziłam ziemniaki, układałam sterty słomy z młockarni. Tak naprawdę nauczyłam się pracy w Niemczech, która później mi się tutaj przydała. Jako warszawianka musiałam się wszystkiego nauczyć. Ta Niemka tak mnie polubiła, że chciała mnie wydać za Szwaba, ale wolałam wrócić do ojczyzny. U naszej bauerki Polka urodziła dziecko. Poszłam do piwnicy, ukradłam dwa wina, na wierzch nakładłam jabłek, ale gospodyni mnie zatrzymała z koszykiem. Poklepała po ramieniu i dała jeszcze wędliny. Zaniosłam tej matce i wyprawiłyśmy dziecku chrzciny. Moja mama zmarła 3 listopada 1943 roku. Pojechała na wieś obrabiać buraki. Nie była do tego przyzwyczajona, a w dodatku przez tydzień pracy na polu przeziębiła się i zachorowała na zapalenie płuc. Niemcy skierowali ją na oddział, gdzie leżeli też chorzy na tyfus. Po dwóch tygodniach zmarła. Moja Niemka załatwiła, że przysłali mi zdję156


cia z pogrzebu matki. Gdy dowiedziałam się, że zmarła mama, chciałam się otruć, ale mój przyszły mąż Antoni Waliszewski, który również był pracownikiem przymusowym, padł przede mną na kolana i prosił, żebym tego nie robiła, bo jestem dzielną dziewczyną, a on, jak tylko zechcę, będzie dobrym ojcem i mężem. Gdy w 1944 roku alianci bombardowali Hanower i Brunszwik to na nas też spadły 4 bomby. Po tych nalotach zawieźli nas do Hanoweru i każda buerka miała obowiązek wybrać sobie i zabrać do domu przynajmniej jednego rannego żołnierza. Za kilka dni moja bauerka ostrzegła mnie, że za trzy dni mają zabrać Polaków w okoliczne góry i w odwecie wszystkich zastrzelić. Dała mi wolne i ja przez kilka godzin byłam kurierem, który ostrzegał innych o tym zagrożeniu. Dotarłam też do sąsiedniej wioski, gdzie pracował mój narzeczony Antoni. Polacy zostali przez nas ostrzeżeni. Zabarykadowali się, ale na szczęście na drugi dzień przyszli już Amerykanie. Po uroczystej defiladzie powiedzieli, że każdy Polak musi opuścić stanowisko pracy. Przesłuchiwali nas i pytali, co złego nas spotkało ze strony Niemców i czy nas nie dręczyli. Zameldowaliśmy, że hitlerowiec August chciał nas wymordować i za to go powiesili. Jednym z amerykańskich oficerów był kapitan Kazik, którego matką była Polka. Kazał mi natychmiast rzucić robotę, ale ja przepracowałam tam do 1945 roku. Moja bauerka była kochaną kobietą, u której czułam się jak POWYŻEJ: Robotnicy przymusowi w Grensheim, Genowefa (na dole druga z prawej), 1945

157


w domu. Owszem byłam niewolnicą, ale miałam normalną pracę i głodna nie chodziłam. W marcu 1945 roku wzięliśmy z Antonim ślub w katolickim ko ściele w Landspringer, 12 km od Grensheim. Moja bauerka zabiła cielaka, a jego bauerka – Berta Voltas, zabiła dwa świniaki. Wyprawiły nam wesele. Wkrótce jednym z transportów przyjechaliśmy do Warszawy. Przez PCK znalazłam rodzinę, m.in. trzech braci, którzy wyjechali do Zielonej Góry. Byli wojskowymi, a dwóch z nich brało udział w Powstaniu Warszawskim. Mój mąż był prostym człowiekiem ze wsi. Miał ukończone tylko cztery klasy. Pojechaliśmy do moich braci tuż po wojnie, ale trudno było nam się odnaleźć w gronie ich znajomych. Chcę podkreślić, że mój brat Piotr Kuczyński, ur. w 1914 r., był też poetą, muzykiem i malarzem, m.in. napisał i wyreżyserował sztukę teatralną o Powstaniu Warszawskim pt. „Prawdziwe oblicze”, która była wystawiana ponad 80 razy. U GÓRY Z LEWEJ: Mąż Genowefy, Antoni, pomaga w dojeniu krów, 1948

U GÓRY Z PRAWEJ: Genowefa (z lewej) cieszy się z narodzin cielaków, 1956 NA DOLE Z LEWEJ: Genowefa (druga z lewej) z koleżankami, 1960 NA DOLE Z PRAWEJ: Genowefa Waliszewska, 2016

158


Postanowiliśmy z mężem zacząć swoje własne życie na Pomorzu i że będziemy się dorabiać sami. Na początku była wielka bieda. Często byliśmy głodni, więc wzięliśmy gospodarstwo w Reblinie. Wszystko obrabialiśmy ręcznie. Mieliśmy cielaczki. Często tylko kartofle z mlekiem się jadło, taką papkę. Była bieda, ale żeśmy tę biedę przełamali ciężką pracą. Później kupiliśmy snopowiązałkę. W Reblinie mieszkały głównie starsze Niemki, Ginter i Pommering. Pracowały z nami i relacje były bardzo dobre. Nawet pomagałam niektórym w sytuacjach, kiedy zabrakło im żywności. Do końca 1949 roku wszystkie zostały wywiezione za Odrę. Niestety, hitlerowcy już w tej fabryce broni przymusowo dawali nam zastrzyki na niepłodność. Później przez pięć lat po ślubie nie mogłam mieć dzieci. Musiałam się leczyć w wojskowym szpitalu w Warszawie. Przechodziłam serię bardzo bolesnych zabiegów. W 1950 urodziłam syna Kazimierza, a w 1955 roku córkę Irenę. Mąż poszedł pracować na stacji kolejowej w Sławnie, a potem w Reblinie. Tam nawet nie było światła, więc zapalaliśmy lampę naftową. Chodziłam do Rosjanki po mleko, bo miała trzy kozy. Jak dzieci podrosły to też było ciężko, ale pomagały mi - zbierały kasztany, buczynę, żołędzie, żeby później sprzedać. Moją dziewczynkę kładłam na snopku słomy, a miała takie piękne, kręcone włosy i jak tak leżała, to ja oporządzałam świnie. Potem w PGR Reblino byłam przedszkolanką. Zbierałam wszystkie dzieci, uczyłam ich wierszyków i tańczyć. Kierownicy się zmieniali, a także moja praca. Zdobyłam wykształcenie średnie oraz tytuł „technik-hodowca bydła i zwierząt”. Pracowałam głównie w oborze przy zwierzętach, ale powierzano mi także inne zadania. Jednego dnia kazano mi zmierzyć temperaturę w kopcach z ziemniakami. Wkładałam termometr i meldowałam kierownikowi. Chodziło o sprawdzenie, czy ziemniaki w kopcu były suche, czy też mokre i gnijące. W nagrodę za dobrą weryfikację temperatury kierownik wysłał mnie na wycieczkę. Raz jak doiłam krowę, to jałówka kopnęła mnie w kolano i nie mogłam pracować. Woda mi się w nodze zebrała i mąż musiał za mnie robić. Długo by wspominać. Ciężko pracowaliśmy w pegeerach, aby od podstaw budować nasze rolnictwo. Teraz, gdy widzę porozbierane chlewnie, magazyny i jak wiele naszej pracy się zmarnowało, to serce mnie boli.

159



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.