Ha!art 44 4/2013: Wydanie ludowe

Page 1



1

Wstęp Jan Bińczycki

Kiedy autorzy składali teksty do niniejszego numeru „Ha!artu”, dogasały kawałki stolicy podpalone w czasie Marszu Niepodległości, wybrzmiewały ostatnie echa bojówkarskich pohukiwań na przerywanych wykładach, z tabloidowych „jedynek” spadały newsy o zagładzie, którą szykują Polsce i światu zwolennicy tzw. ideologii gender. A poza tym jak zwykle: było biednie, marnie i siermiężnie.

N

Ten rewizjonistyczny, rdzennie polski numer posiada komaczelne zadania zespołu Korporacji Ha!art to od zawsze reakcja na najnowsze wydarzenia kulturalne i społecz- ponent w postaci tekstów o najmłodszej polskiej emigracji oraz ne oraz ich komentowanie, pokazywanie sztuki, która wtręt amerykański. Przed premierą pierwszego polskiego wydapomimo braku szerokiej popularności wyznacza nowe kierunki, nia A People’s History of the United States Konrad Błażejowski a z perspektywy czasu okazuje się niezwykle ukazuje przełom w myśleniu, jakiego istotna. Tym razem idealnie udało nam się dokonała praca Howarda Zinna. Kanon nie istnieje bez wstrzelić w odpowiedni moment, choć paradok  W ramach amerykańskich peregrysalnie, gros numeru zajęły teksty poświęcone marginesu. Postanowiliśmy nacji przyjrzeliśmy się także życiu amiszów, by pokazać skrzętnie u nas zjawiskom historycznym. przeczesać zakurzone tomy   Szukając źródeł procesów społecznych, pomijany, lewicowy komponent które zaowocowały wspomnianymi wcześniej chrześcijaństwa. zapomnianych autorów przejawami nacjonalistycznej przemocy przy   W ostatnim dziale proponujemy o lewicowym i ludowym jednoczesnej alergii na wszelkiego typu lewicoprzedpremierowe fragmenty prozy wość i bierność wobec aktualnych problemów, Ziemowita Szczerka i Zbigniewa rodowodzie. potknęliśmy się o szkolny kanon kultury naroMasternaka, ilustrację inspirowaną dowej, sposób jego ustanawiania oraz instruopowiadaniem Sławomira Shutego, mentalnej, jednostronnej prezentacji. Ten podstawowy, najszerszy fotografie Karola Kowalskiego i komiks Piotra Klonowskiego. sposób udziału w kulturze poruszają autorzy z doświadczeniem Bo polskość to dla nas temat żywy, aktualny i wart raportopedagogicznym, odnosi się do niego także rozmowa z profesorem wania na gorąco. Andrzejem Romanowskim, wielkim autorytetem i współtwórcą   A dlaczego ten numer jest ludowy? Okazuje się, że lud to współczesnego kanonu, ale także jego krytykiem. najbardziej demokratyczny, pojemny i wieloznaczny termin,   Kanon nie istnieje bez marginesu. Postanowiliśmy przeczesać jakim można opisać rodzimą zbiorowość. W miejsce przestazakurzone tomy zapomnianych autorów o lewicowym i ludowym rzałej nomenklatury, patetycznego i ekskluzywnego „narodu”, rodowodzie. Po odkurzeniu twórczość Jana Wiktora, Lucjana fałszywie modernistycznego „społeczeństwa” proponujemy Szenwalda i innych okazuje się być zadziwiająco aktualna i uży- ludowość (a nawet populizm) rozumianą jako egalitarny i uniteczna w wyjaśnianiu białych plam czy pęknięć na spiżowej wersalny punkt wyjścia do refleksji nad kondycją zbiorowości. fasadzie gmachu narodowej kultury. Podobne właściwości ma Od greckiego δήμος po lud boży, od klasy pracującej po współpolska kinematografia, którą zbyt łatwo podsumowuje się garścią czesny prekariat. ważnych filmów i słynnych nazwisk.


2

18

11

6

8 12

17 7

16

2

10

1

21 9

13 19

1  •  Magdalena Bałaga – doktorantka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego, mieszka w Sosnowcu. 2  •  Jan Bińczycki – doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Interesuje się zagadnieniami gender w dwudziestowiecznej literaturze polskiej, zjawiskami z pogranicza literatury i socjologii miasta oraz kontrkulturą. 3  •  Konrad Błażejowski – absolwent socjologii i amerykanistyki. Obecnie zatrudniony. 4  •  Monika Borys – kulturoznawczyni, absolwentka Instytutu Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Interesuje się filozofią feministyczną i queer, teorią postkolonialną, kulturą wizualną. Płacze przy kwaśnym techno. Mieszka w Mieleszkowcach i Warszawie. 5  •  Ewa Chudoba – estetyczka, badaczka genderowa, feministka, ekolożka. Autorka monografii Literatura i homoseksualność. Publikowała m.in. w „Zielonych

Brygadach” i „Tekstach Drugich”. 6  •  Krzysztof Hain – jest studentem IV roku grafiki warsztatowej w ASP Katowice. W wolnym czasie gra w gry i rysuje brzydkie ludziki. 7  • Przemysław Jucha – przed mutacją: pierwszy sopran chóru Filharmonii Krakowskiej, najmłodszy aukcjonariusz antykwaryczny w PRL. Po mutacji: absolwent bohemistyki, niedoszły przewodnik po Krakowie, niegdysiejszy alternatywny aojda formacji Profesor Wilczur i Zagadka Janusza Cz., genealog, ostatnio student historii. 8  • Piotr Klonowski – skończył dziennikarstwo i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, do tej pory publikował krótkie komiksy np. w „Spectrum” i „Prowincji”, pisał też teksty, m.in.: do antologii Literatura i kino. Polska po 1989 roku a także do internetu. 9  •  Karol M. Kowalski – student reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej i dzien-

5


3

5

15

3 4

20

14

nikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. 10  •  Anna Krztoń – absolwentka ASP Katowice, zajmuje się grafiką wklęsłodrukową, ilustracją i komiksem. Publikuje na łamach „Menażerii” i „Tuby” oraz kilku zinów, wydawanych głównie w Krakowie i Tallinie. Miała trochę wystaw i wygrała parę konkursów. 11  •  Adam Ladziński – tłumacz i redaktor. 12  • Piotr Marecki – redaktor, wydawca, kulturoznawca. Prezes Zarządu Fundacji Korporacja Ha!art. Absolwent polonistyki i filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktor kulturoznawstwa UJ, adiunkt w katedrze Kultury Współczesnej Instytutu Kultury UJ. Współtwórca i redaktor naczelny interdyscyplinarnego magazynu o nowej kulturze „Ha!art” (od 1999 roku), organizator festiwali literackich i sesji naukowych. 13  •  Zbigniew Masternak – prozaik, autor scenariuszy filmowych, dramaturg. Piłkarz. W 2009 roku ukończył scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Filmu i Komunikacji

Audiowizualnej. Jako prozaik debiutował na łamach „Twórczości" w 2000 roku. Pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym Księstwo, w latach 2006–2008 ukazały się trzy księgi: Chmurołap, Niech żyje wolność i Scyzoryk, na podstawie których reżyser Andrzej Barański nakręcił film Księstwo (2011). W 2014 roku ukaże się księga czwarta, Nędzole, którą zamierza sfilmować Krzysztof Zanussi. Wcześniej powstały filmy krótkometrażowe Wiązanka (2003) oraz Stacja Mirsk (2005). Autor noweli filmowej Jezus na prezydenta! (2010). Stypendysta „Homines Urbani” w Willi Decjusza w Krakowie (2007). W 2012 roku został uhonorowany Nagrodą im. Władysława Orkana za twórczość literacką. Jego książki i opowiadania tłumaczono na język niemiecki, hiszpański, rosyjski, białoruski, ukraiński, macedoński, wietnamski i mongolski. Jest mistrzem Polski w piłce błotnej (2011, 2012). Zdobywca Pucharu Polski w piłce błotnej (2012). Król strzelców Mistrzostw Polski w piłce błotnej (2011, 2012, 2013). Król strzelców Pucharu Polski w piłce błotnej (2013). Kapitan Reprezentacji Polskich Pisarzy w Piłce Nożnej. Wicemistrz Europy Pisarzy (2012). 14  •  Michał Piętniewicz – poeta, prozaik, doktorant literaturoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze pracę doktorską o twórczości Wiesława Myśliwskiego. Wydał Oddział otwarty jako nagrodę w projekcie Połów Odpoczynek po niczym oraz zbiór opowiadań Tarnowskie baśnie i mity. Publikował w „Dekadzie Literackiej”, „Arcanach”, „Arkadii”, „Nowym czasie”, „Metaforze”, „Fragile”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, „Frondzie”, „Akcencie”, w Przystani Biura Literackiego, w internetowej Szafie, w Pkpzin. Redaktor kwartalnika literacko-artystycznego „Metafora”. Stypendysta miasta Krakowa w dziedzinie literatury w roku 2012. Na co dzień zajmuje się pracą naukową i artystyczną. 15  •  Łukasz Saturczak – pisarz i dziennikarz. Doktorant na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się tematyką ukraińską. Autor książki Galicyjskość i artykułów o różnej tematyce publikowanych w prasie polskiej i zagranicznej. W 2014 ukaże się w Kijowie jego książka o polsko-ukraińskich stereotypach (wespół z Łesiem Belejem). 16  •  Ziemowit Szczerek – dziennikarz, autor książek Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian i Rzeczpospolita zwycięska, współautor zbioru opowiadań Paczka radomskich. Interesuje wschodem Europy, historią alternatywną i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o nich pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo, literatura i dziennikarstwo podróżnicze. 17  •  Marek Tobolewski – współtwórca serwisu www.lewica.pl. Copywriter, strateg marketingowy i szkoleniowiec, specjalizujący się w marketingu terytorialnym. Po godzinach animuje Antygencję, piewszą w kraju agencję (anty)marketingową. Mieszka w Krakowie, należy do Polskiej Partii Socjalistycznej. 18  •  Mateusz Trzeciak – przewodniczący emerytowany punk, niedoszły bohemista, lewak z historycznym zacięciem. Gra w zespołach On Yer Bike i Zło Konieczne. 19  •  Krzysztof Wołodźko – publicysta, bloger (www.consolamentum.salon24.pl). Pisał i/lub pisze m.in. do „Trybuny”, „Życia Duchowego”, „Znaku”, „Gazety Polskiej Codziennie”, „Kontaktu”, portali Teologii Politycznej, deon.pl, ngo.pl. Uczestnik cyklu dokumentalnego „System 09” i „System: rewolucja Solidarności”. Członek Zespołu „Pressji”. Członek zespołu redakcyjnego „Nowego Obywatela”. 20  •  Adam Wójcicki – ilustrator, grafik i autor komiksów. Student ostatniego roku grafiki warsztatowej na ASP w Katowicach. Brał udział w akcjach społecznych, m.in. w projekcie w areszcie śledczym w Zabrzu „Obrazek do celi”, w ramach którego malował murale na ścianach spacerniaka, Współpracuje z wydawnictwem Portal, ilustrował podręcznik gry InSpectres (2011), karty gry Neuroshima strefa 51 (2011), publikował komiksy w kwartalniku „ASPirant” 2010. Nagrodzony nagrodą główną wydawnictwa FORMAT w międzynarodowym konkursie „Książka dobrze zaprojektowana. Zacznijmy od dzieci”. 21  •  Mateusz Zemla – historyk, działacz społeczny. Od 2006 roku zaangażowany w upowszechnianie wiedzy o zbrodni katyńskiej. 4 kwietnia 2011 roku został uhonorowany przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego Srebrnym Krzyżem Zasługi; od 2010 roku pełni społeczną funkcję Historyka Federacji Rodzin Katyńskich, w 2013 roku otrzymał tytuł Honorowego Członka Rodziny Katyńskiej Polski Południowej. Pracuje także na rzecz upowszechniania kultury żydowskiej. Zawodowo zajmuje się pozyskiwaniem Funduszy Unijnych.


4

Spis treści 1   Jan Bińczycki  •  Wstęp 2   Biogramy 4   Spis treści Jak w Ameryce! 5   Konrad Błażejowski  •  Wokół A People's History of the United States 13   Marek Tobolewski  •  Amisze: Zacofani bigoteryjni wieśniacy w awangardzie antykonsumpcyjnej utopii

Polska na nowo

16   Nie ma wzoru na polskość  •  Z Andrzejem Romanowskim rozmawia Jan Bińczycki 20  Przemysław Jucha  •  Detronizacja szczególnej postaci metonimii 26   Mateusz Zemla  •  Problemy z historią 29   Anna Krztoń  •  Lekcja hi...orii 30   Łukasz Saturczak  •  Przesadzanie (Dolny Śląsk)

Literatura

33   Ewa Chudoba  •  Fantazja emancypacyjna 36   Michał Piętniewicz  •  Możliwości czytania Nagiego Sadu. Powieść „sprzed upadku” i „po czasie” 44   Krzysztof Wołodźko  •  W imię ludu, wobec przegranej. Literatura i rewolucja. 48   Jan Bińczycki  •  Wszystkie ugory Jana Wiktora 50   Mateusz Trzeciak  •  Trzynastozgłoskowy komunista 53   Magdalena Bałaga  •  Los emigrantów litości nie budzi

Film

57   Zbigniew Masternak  •  Księstwo to ja 61  Piotr Marecki  •  Jeszcze słówko o kinie Andrzeja Barańskiego 63  Pierwiastek ludzki  •  Z Leszkiem Wosiewiczem rozmawia Mateusz Zemla 68  Sebastian Rerak  •  Robol zrobił swoje, robol może odejść 70   Monika Borys  •  Żurawlow mówi frack off

Varia

73   Zbigniew Masternak  •  Nędzole (fragmenty powieści z cyklu Księstwo, która ukaże się wiosną 2014 roku) 78   Karol M. Kowalski  •  Z Krakowa do Mordarki 80   Ziemowit Szczerek  •  Na Berlin 82   Krzysztof Hain  •  Ilustracja do opowiadania Rach Ciach Krach z tomu Dziewięćdziesiąte Sławomira Shutego 84   Jan Bińczycki  •  Po co nam 7 listopada 86  Piotr Klonowski  •  Ostatni opozycjonista z Nowej Huty


5

Wokół a People's History of the United States Konrad Błażejowski

„Chcesz przeczytać prawdziwą historię Stanów Zjednoczonych? Zinn cię powali!” – oznajmia grany przez Matta Damona „Buntownik z wyboru”, przeglądając książki swojego terapeuty (który sam preferował raczej Chomskiego). Kilka lat później Ludowa historia Ameryki pojawia się w Rodzinie Soprano jako szkolna lektura juniora rodu, pod wpływem której tłumaczy ojcu, że dokonania Kolumba porównać można do zbrodni Miloševicia („Dla mnie Kolumb będzie zawsze bohaterem!” – odpala oburzony Tony). Od momentu pierwszego wydania w 1980 roku książka jest w ciągłym druku, zaś ten specyficzny popkulturowy product placement zdecydowanie pomógł dobić w 2012 roku do liczby 2 milionów sprzedanych egzemplarzy. Dla jakiejkolwiek pracy historycznej takie wyniki są, rzecz jasna, fenomenalne i świadczą o trwałej pozycji, jaką Ludowa historia wywalczyła sobie na listach szkolnych lektur i w uniwersyteckich sylabusach.

Co interesujące, Howard Zinn nie planował tego podręcznika jako swojego opus magnum. Rozpoczął pracę nad książką grubo po pięćdziesiątce, już jako znany autor, wykładowca historii i lewicowy aktywista. Kiedy jego propozycja wspomnieniowej pracy o udziale w aferze dotyczącej „Pentagon Papers” nie znalazła zainteresowania wydawcy, Zinn wpadł na pomysł napisania „alternatywnego” podręcznika do historii USA, widzianej z perspektywy grup społecznych zazwyczaj w tego typu syntezach zupełnie pomijanych. Napisanie pierwszego szkicu pięciusetstronicowego tomu zajęło mu tylko sześć miesięcy.   Do szybkiego tempa pracy przyczyniło się zapewne to, że ponad połowa tomu obejmowała okres, który autor znał z własnego doświadczenia, często jako pierwszoplanowy uczestnik opisywanych wydarzeń. Urodzony w 1922 roku w rodzinie biednych żydowskich imigrantów ze wschodniej Europy, Zinn pierwsze epizody działalności politycznej zaliczył jako robotnik w stoczni marynarki wojennej na Brooklynie. Podczas II wojny światowej jako ochotnik zaciągnął się do lotnictwa i służył jako bombardier na froncie europejskim. Po powrocie

skorzystał ze wsparcia, jakie zdemobilizowanym rzeszom żołnierzy oferowała ustawa o pomocy finansowej dla weteranów (G.I. Bill) i ukończywszy historię na Uniwersytecie Nowojorskim, doktoryzował się na Columbii. Wykładał w Spelman College koło Atlanty, który założony został jako jedna z pierwszych w USA uczelni dla czarnych kobiet. Następnie na ponad 25 lat związał się z Boston University, odchodząc na emeryturę w 1988 roku.   Jednocześnie Zinn bardzo aktywnie angażował się w działalność polityczną, przede wszystkim w ruch praw obywatelskich, który w latach sześćdziesiątych zaciekle walczył o desegregację południowych stanów oraz wcielenie w życie antyrasistowskich ustaw wywalczonych w poprzedniej dekadzie. Był doradcą jednej z najbardziej prominentnych organizacji obywatelskich – Student Nonviolent Coordinating Committee (SNCC), brał udział w protestach oraz zorganizowanych aktach obywatelskiego nieposłuszeństwa, dzięki czemu poznał najważniejszych działaczy ruchu. Swoje przeżycia udokumentował w dwóch książkach, chętnie drukowany był też w ogólnokrajowej prasie.


6

Następną fazą było zaangażowanie się w powszechny sprzeciw   Ludowa historia nie ukrywa reguł, według których buduje wobec wojny w Wietnamie – Zinn uczestniczył w kontrower- narrację historyczną. Wybór sztampowego punktu wyjściowesyjnej cywilnej wyprawie do Hanoi, w samym szczycie Ofen- go opowieści – wyprawa flotylli Krzysztofa Kolumba – jest sywy Tet, w celu wynegocjowania uwolnienia zestrzelonych ostatnim punktem, w jakim książka ta jest podobna do typoamerykańskich pilotów. Napisał jedną w najwcześniejszych wego podręcznika. Na pierwszych czterech stronach odkrywwpływowych książek jednoznacznie krytycznych wobec eska- ca Ameryki pokazany jest jako – kolejno – oszust (przypisał lacji konfliktu i ukazujących prawdziwą jego genezę (Vietnam: sobie niezasłużenie zauważenie lądu) oraz kierowany obsesją The Logic of Withdrawal). U boku Chomskiego wystąpił jako zdobywania łupów i sławy awanturnik. Już z pierwszej wyświadek obrony w procesie Daniela Ellsberga, oskarżonego spy w archipelagu Bahamów, do której dotarł, porywa Indian o szpiegostwo za upowszechnienie tajnego raportu korporacji z plemienia Arawaków, którzy mieli białych doprowadzić do RAND ukazującego nieznane szerszej publiczności fakty na „złotych pól”. temat przebiegu wojny.   Zinna nie interesują specjalnie uwarunkowania odkryć geo  FBI założyło mu teczkę już w 1949 roku – informator doniósł, graficznych w Europie ani polityka pierwszych kolonii, czyże Zinn uczęszczał w latach trzydziestych na zebrania partii telnik jest za to pewną ręką prowadzony przez serię epizodów pokazujących ten okres ze strony rdzennych mieszkańców komunistycznej. Swoją aktywność przypłacał wielokrotnymi aresztowaniami, grzywnami, a także konfliktami z pracodaw- kontynentu, a potem zwykłych osadników, często odpracowującami. Ze Spelman College został usunięty dość bezceremo- cych koszty podróży w półniewolniczym systemie „poddanych nialnie, jego aktywizm i poparcie studenckiej krytyki wobec kontraktowych” (indentured servants). Próżno szukać tutaj zachowawczej administracji nie mogło być dobrze przyjęte na typowych elementów mitu założycielskiego Stanów Zjednoumiarkowanej chrześcijańskiej uczelni dla czarnej klasy śred- czonych: budowy metaforycznego „miasta na wzgórzu” jako niej, której zadanie wielu postrzegało jeszcze jako kształcenie opozycji do europejskiej niesprawiedliwości czy też kształto„dam”. Etat na Boston University umożliwił mu stabilizację, wania się demokratycznego etosu samorządnych kolonistów. aczkolwiek długoletnia kariera na tej uczelni upłynęła w nie-   Zinnowska wersja typowej romantycznej opowieści o pionieustannym, zaciekłym konflikcie z konserwatywnym rektorem. rach ujarzmiających nowy kontynent to historia bezwzględnej   To tylko hasłowe podsumowanie jego najaktywniejszych de- ekspansji na terytoria indiańskie. Autora nieszczególnie interekad. Pełen pasji, ale jednocześnie klarowny i wartki styl publicy- suje rozwodzenie się nad pierwszymi konstytucjami stanowystyki zapewniał ciągły popyt na prasowe komentarze i felietony. mi kładącymi podwaliny pod zasady późniejszej konstytucji Zinn doradzał niezliczonym inicjatywom i organizacjom, a będąc z 1787 roku. Dużo więcej uwagi poświęca szybkiej polaryzacji dobrym mówcą, nie wahał się występować jako świadek czy nowego społeczeństwa, w którym wąska grupa posiadaczy ekspert w wielu procesach lub parlamentarnych przesłuchaniach. ziemskich – „nowej arystokracji” – zainteresowana była przede Oprócz najważniejszej dla niego działalności antywojennej i an- wszystkim trwałą podażą taniej siły roboczej. Kolejne fale tyrasistowskiej, występował jako krytyk systemu penitencjarnego imigrantów szybko uzupełniła rozkwitająca instytucja niewoli sądowniczego, oskarżając te instytucje o lekceważenie podsta- nictwa, przy czym często podobne położenie ekonomiczne tych wowych praw najbiedniejszych (bezpośrednio angażował się też dwóch grup było celowo maskowane podsycaniem antagonizmu w pomoc dla skazanych). Jako historyk powrócił do wojennych rasowego. Opisywane zjawiska są zawsze egzemplifikowane działań własnego oddziału, udowadniając, że naloty w których świadectwami „ludu” (people), który to termin oznacza u Zinbrał udział nie miały uzasadnionego celu wojskowego i skutko- na w zasadzie wszystkich poza wąskimi elitami posiadaczy wały tylko ofiarami cywilnymi. i polityków: niewolników, ubogich imigrantów, Indian, dys  Ludowa historia Stanów Zjednoczonych była ostatnią tak kryminowane kobiety… obszerną pracą, którą opublikował. Zinn do końca życia pozo-   Kolejne rozdziały przedstawiają najważniejsze etapy i wystawał jednak bardzo aktywnym mówcą i publicystą. darzenia amerykańskiej historii z ich perspektywy. […] Jeśli więc wybór materiału i rozkładanie akcentów skutkuje   Książka po wydaniu zebrała mieszane recenzje, ale w 1981 nieuniknioną stronniczością, preferuję opowiadanie o odkryciu roku została nominowana do American Book Award. Rosnąca popularność podręcznika umożliwiła wydanie zbioru teksAmeryki z punktu widzenia Arawaków, o Konstytucji z punktu tów źródłowych cytowanych w Ludowej historii: Voices of widzenia niewolników, o Andrew Jacksonie widzianym przez a People’s History. Autor konsultował też szereg monografii Czirokezów, o wojnie amerykańsko-hiszpańskiej z perspektywydawanych przez niezależne lewicowe oficyny, które tytułami wy Kubańczyków, o I Wojnie Światowej w oczach socjalistów często nawiązywały do jego książki. Nagrania publicznych oda Drugiej – pacyfistów, o Nowym Ładzie – z perspektywy czarczytów jego prac zamieniono w słuchowiska radiowe, a na dwa nego Harlemu1. lata przed jego śmiercią premierę miał też serial dokumentalny 1 z udziałem znanych aktorów – fanów dorobku Zinna.   H. Zinn, A People’s History of the United States, Nowy York 2003.


7

Ta „nieuchronna” wybiórczość każdej narracji historycznej była dla Zinna czymś naturalnym. Podporządkowanie badania przeszłości własnym poglądom politycznym było najczęstszym zarzutem stawianym jego pracom, już na wiele lat przed Ludową historią. Zinn nie był teoretykiem i nie zabierał często głosu w środowiskowych sporach, ale swoje podejście do warsztatu historyka sformułował jasno, jeśli nie do końca przekonująco, w zbiorze esejów historycznych Politics of History wydanym w 1970 roku. Pozytywistyczny postulat nauki obiektywnej to dla niego ideał, do którego trzeba dążyć, zachowując rygor metodologiczny i uczciwość badacza, czyli cały typowy zestaw reguł oddzielających historię akademicką, „profesjonalną”, od innych rodzajów namysłu nad przeszłością.   Ale jednocześnie ta badawcza rzetelność musi skutkować przyznaniem, że ideał nigdy nie będzie osiągnięty – z wielości historycznych wydarzeń i perspektyw ich oglądu historyk zawsze dokona selekcji, świadomej lub nie. O ile jej założenia zostaną wyartykułowane, nie ma w tym nic złego. Zinn z pewnym lekceważeniem odnosił się do „ezoterycznych” rozważań akademickich. Był mocno przekonany, że historia jest w gruncie rzeczy nauką utylitarną – teraźniejsze potrzeby mają determinować cele badawcze społecznie zaangażowanego autora. Potrzeby te przedstawiał ogólnikowo, ale oczywiście nietrudno się było domyślić, że pokrywały się one z typowymi postulatami ówczesnej lewicy – walką z ubóstwem, postulatami pacyfistycznymi i antyrasistowskimi, etc. Zarzut ideologizacji nauki był dla niego oparty na fałszywych założeniach, dlatego że wysuwający go historycy głównego nurtu nie uświadamiali sobie, że sami też zawsze przemycają jakiś system wartości. „Najbliższe obiektywizmowi będzie badanie możliwie największej liczby świadectw subiektywnych”. To właśnie badacz zaangażowany, otwarcie skupiający uwagę na pomijanych wydarzeniach i nieznanych świadectwach jest w stanie odmitologizować dominujące narracje, „odkryć fakty na swój temat, które społeczeństwa ukrywają2”.   Te założenia nie były oczywiście niczym odkrywczym. Refleksje o historii jako o narzędziu ideologicznym używanym przez nowożytne państwa pojawiały się już w historiografii XIX-wiecznej. W samych Stanach Zjednoczonych już na początku XX wieku działali historycy ze szkoły „progresywistów”, której założenia teoretyczne w pewnych punktach mocno przypominają Zinnowskie. Kładła ona silny nacisk na ekonomiczne interpretacje konfliktowego procesu historycznego, mniej interesując się wpływem wybitnych jednostek. Podkreślała ciągłość historyczną i silne zdeterminowanie teraźniejszości przeszłością, a tym samym użyteczność historii jako nauki mającej stymulować postęp. Klasyczna pozycja z tego nurtu, An Economic Interpretation of the Constitution of the United States Charlesa A. Bearda wywołała burzę już w 1913 roku. Wielokrotnie kontestowane potem tezy o konstytucji amerykańskiej jako instrumencie zabezpieczenia konkretnych, indywidu2

H. Zinn, The Politics of History, Chicago 1990, s. 13.

alnych interesów majątkowych jej twórców, zostały przez Zinna z grubsza powtórzone. Bardziej współczesne Zinnowi były też oczywiście postmarksistowskie badania nad funkcjonowaniem ideologii społecznych, a szerzej zwrot w stronę subiektywizmu w filozofii społecznej.   Zinn nigdy jednak nie był teoretykiem; bardziej definiowała go jego biografia niż wyniki długich rozważań akademickich. Daje się u niego wyczuć silną potrzebę popularyzacji wiedzy, która oczywista może wydawać się tylko akademikom. Ryzykując tandetną psychologizację, można wysunąć przypuszczenie, że genezę tej potrzeby stanowiła jego własna biografia. Zinn dorastał w domu robotniczym, pozbawionym książek do momentu, kiedy rodzice zaprenumerowali dzieła zebrane Dickensa jako promocyjny dodatek do gazety za parę centów. Wcześniej Zinn czytał tylko znalezioną na ulicy powieść o Tarzanie z brakującymi kartkami.   Znaczący jest tutaj przykład ważnego dla Zinna epizodu historycznego, któremu poświęcił później rozprawę magisterską. O masakrze w Ludlow w stanie Kolorado po raz pierwszy usłyszał w radiowej piosence, już jako student historii. W trakcie całej swojej edukacji nie zetknął się z wydarzeniami z 1914 roku. Ponad tysiąc górników oraz ich rodzin wzięło wówczas udział w strajku wywołanym nieludzkimi warunkami pracy w kopalniach węgla. Jedno z obozowisk strajkujących zostało zaatakowane i podpalone przez stanową Gwardię Narodową oraz prywatne siły porządkowe, wynajęte przez właścicieli kopalń. Lokalnego przywódcę strajkujących zamordowano, a pod jednym z namiotów udusiły się dwie kobiety i jedenaścioro dzieci. Ponad setkę dalszych ofiar przyniosły wywołane masakrą zamieszki. Epizod ten był dla Zinna typowym przykładem ziejącej luki w popularnej wykładni historii. Chodziło nie tyle o manipulacje jakimiś wydarzeniami, co po prostu ich całkowite pominięcie. Stało się dla mnie jasne, że główną metodą manipulowania historią nie są kłamstwa, a przemilczenia. Kłamstwo można obalić, ale jeśli coś zostało pominięte, po prostu nigdy nie dowiemy się, że w ogóle miało miejsce3. Zinn konsekwentnie więc odkrywa te wymazane przez instytucje edukacyjne ze społecznej pamięci fakty, kolejno demolując popularne wizje najważniejszych etapów amerykańskiej historii. Podważenie romantycznej opowieści o odkrywaniu i zasiedlaniu nowego lądu było tylko wstępem do ataku na założycielski mit wojny o niepodległość. Nie znajdziemy tu streszczeń politycznych traktatów, analizy ideowych założeń Deklaracji Niepodległości, kolejnych rozważań na temat sporu federalistów Hamiltona z demokratami Jeffersona. Zinn skupia się za to na narastających od połowy XVIII wieku konfliktach klasowych, skutkujących pierwszymi rozruchami pośród drobnych rolników i najemców skierowanymi przeciwko właścicielom ziemskim. Ci z kolei niezadowoleni byli z podatków nakładanych przez 3

M. Duberman, H. Zinn, A Life on the Left, Nowy York 2012, s. 225.


8

uwikłaną w liczne wojny Koronę Brytyjską. W tej sytuacji es- o podstawowe prawa związkowe i krwawe niejednokrotnie starkalacja konfliktu z Anglikami była dla elit nowego kontynentu cia z instytucjami państwa kapitalistycznego. Zinn udowadnia, że sposobem na odwrócenie uwagi od prawdziwych przyczyn przykłady ekonomicznych podziałów, walki o prawa biedniejszej niezadowolenia społecznego. Obietnice przydziałów ziemskich części populacji i oporu przeciwko wyzyskowi znaleźć można w zamian za służbę wojskową miały zyskać przychylność klas już w momencie, kiedy społeczeństwo przyszłej Ameryki ograniniższych i roztoczyć wizję przyszłej ekspansji, która rozwiązać czone było do garstki wystraszonych osadników, odgrodzonych miała bolączki rosnącej populacji na już zasiedlonych teryto- od dzikiego dla nich lądu umocnieniami pierwszych osad. riach. Demokratyczna retoryka prorewolucyjnej publicystyki,   Zdobycze rewolucji przemysłowej są dla niego mniej intea także samej konstytucji, miała charakter w dużej mierze resujące niż to, za jaką cenę zostały osiągnięte. W popularnej propagandowy. Faktycznie projektowano mechanizmy władzy świadomości wielcy przemysłowcy tamtego okresu, tacy jak nowego państwa bardzo ostrożnie, tak aby w jak najmniejszym John Rockefeller czy Andrew Carnegie, kontrowersyjne metody stopniu ograniczyć wpływy klasy posiadającej. Zapewniono dochodzenia do wielkich fortun równoważyli działalnością fiodpowiednio silne kompetencje władzy federalnej, jednocześnie lantropijną. Zinn kwestionuje to uproszczenie, miliony wydane zawierając ze stanami południowymi kompromis legalizujący przez kapitanów przemysłu na uniwersytety i sierocińce przeciwstawia tysiącom ofiar pracy w niebezpiecznych warunkach. tam niewolnictwo. Rewolucja była owocem geniuszu Ojców Założycieli, którzy Nawet osiągnięcia socjalne Nowego Ładu nie powinny również słusznie zasługują na podziw następnych pokoleń. Stworzyli przesłaniać ustępstw poczynionych za rzecz korporacji w kluoni najefektywniejszy nowożytny system kontroli społecznej, czowych momentach, które spowodowały, że tak naprawdę demonstrując następcom zalety połączenia paternalizmu i wła- dopiero Wojna Światowa zakończyła koszmar recesji. dzy autorytarnej4.   Wyjątkowość Stanów Zjednoczonych, przynajmniej początkowo, była również budowana na opozycji do Europy w zakresie Kwestia niewolnictwa była największym testem roszczeń do polityki międzynarodowej. Nie tylko feudalne stosunki społeczwyjątkowości amerykańskiej demokracji. Zinn neguje wojnę secesyjną jako kluczowy moment oficjalnego obalenia instytucji ne miały być w nowym państwie przezwyciężone, planowano niewolnictwa. Po pierwsze, kwestia abolicjonizmu stanowiła również odrzucenie imperialnej polityki zagranicznej i podbojów charakterystycznych dla mocarstw europejskich. Jeśli już tylko jedną z wielu przyczyn wybuchu wojny – walczono tak Stany miały pełnić jakąś międzynarodową misję, była to misja naprawdę o ciągłość unii, rozrywanej przez pogłębiające się różnice w modelach ekonomicznych stanów północnych i po- wyzwoleńcza i rozprzestrzenianie demokratycznych ideałów. łudniowych. Po drugie, nietrudno udowodnić, że realne skutki Jednak wątek ekspansji był w zasadzie zawsze w amerykańskiej XIII Poprawki były mizerne i świadczyły o utrzymywaniu się polityce obecny. Najpierw w trakcie konsolidacji władzy nad kontynentem – doktryna „Objawionego Przeznaczenia” (Manifest uprzedzeń rasowych.   Walce z segregacją rasową i jej skutkami Zinn poświęcił Destiny), uzasadniająca przyłączanie zachodniej części Ameryki, ogromną część swojej politycznej działalności, dlatego z ła- skutkowała brutalną polityką wobec Indian i agresywną wojną twością przychodzi mu przytaczanie niezliczonych przykła- z Meksykiem. Następnie od końca XIX wieku już wyraźniejsze dów godzących w opowieść o wyjątkowości amerykańskiego ciągoty imperialne doprowadziły do podboju Hawajów, a później do wojny z Hiszpanią i brutalną pacyfikacją przejętych w jej egalitaryzmu.   Takim rozdźwiękiem były i są również kwestie podziałów wyniku Filipin. Zinn skupia się na skutkach tych konfliktów, ekonomicznych. Tak w czasach kolonii oraz walki o niepodle- przejawach niezgody na użycie siły, żołnierzach odmawiających głość, jak i później, za pomocą skutecznej mieszanki ustępstw, służby oraz ofiarach, jakie amerykańska ekspansja przyniosła przymusu oraz manipulacji opartych na skomplikowanych po- na zajętych terenach. działach rasowych, ekonomicznych i etnicznych elity zapew-   Wszystkie te tematy łączy powracający wątek indywidualnego niały sobie kontrolę nad klasami pracującymi. Ogromny wzrost i zbiorowego sprzeciwu wobec niesprawiedliwości i opresji. Nie populacji w wyniku imigracji oraz narodziny pod koniec XIX tylko więc Ludowa historia odkrywa powszechnie nieznane lub wieku amerykańskiej potęgi gospodarczej w popularnej narracji znane hasłowo fakty i okoliczności dla amerykańskiego mitu układają się w mit bezpiecznej przystani dla rzesz uciśnionych niewygodne, ale też pokazuje, że za każdym razem ofiary tych przybywających z przeludnionej Europy. W ,,nowym kraju” dzię- „ciemnych stron historii” aktywnie o swoje prawa walczyły. Ten ki ciężkiej i uczciwej pracy mogli odebrać nagrodę w postaci opór nie zawsze był daremny i przynosił realne osiągnięcia na płaszczyznach, które Zinna przejmowały najbardziej – walce awansu społecznego. Ta narracja w efekcie maskuje lub nawet podświadomie usprawiedliwia problemy, takie jak warunki życia z rasizmem i nierównościami ekonomicznymi. Użyteczność dla kolejnych pokoleń klas pracujących, konieczność zaciekłej walki współczesności miała więc polegać na pokazaniu historycznej ciągłości oporu jednostek i zbiorowości wobec opresji ze strony 4

H. Zinn, A People’s History of the United States, Nowy York 2003, s. 49.


9

wpływowych elit. Zinn w tym oporze sam brał przez długi czas aktywny udział.   Wątki powracające na przestrzeni ponad dwóch stuleci amerykańskiej niepodległości – rasizm, postępujące rozwarstwienie ekonomiczne, militaryzm – były tymi samymi zjawiskami, z którymi zmagał się, protestując przeciwko wojnie w Wietnamie czy organizując sit-ins na Południu.   Co charakterystyczne, Zinn stara się jak najczęściej oddać głos swoim bohaterom, często sięgając do cytowania materiałów źródłowych. Fragmenty listów, pamiętników, artykułów prasowych czy nawet piosenek przeplatają narrację autora na niemal każdej stronie, nadając jej specyficzny rytm. Za styl chwalili Zinna nawet najzacieklejsi krytycy. Klarowny i „muskularny”, zawiera odpowiednie proporcje relacjonowania faktów i podsumowań – często emocjonalnie zaangażowanych, jednak (zazwyczaj) niepopadających w patos. W prywatnej korespondecji Zinn przyznał: […] próbowałem dokonać czegoś bardziej emocjonalnego niż analitycznego. Zarzucić czytelnika taką ilością przykładów jednostkowego oporu nawet w warunkach opresji i zwalczania reform, żeby przekonać go, że istnieje potencjał na znacznie więcej5. Prace Zinna, Ludowej historii nie wyłączając, bazowały przeważnie na źródłach wtórnych. Jego doktorat o Fiorello LaGuardii, lewicowym burmistrzu Nowego Jorku, stanowił jedyny poważny projekt z klasyczną kwerendą w archiwach i pracą na źródłach pierwotnych. Kolejne teksty były już przeważnie historycznymi syntezami lub po prostu publicystyką. Publikował dużo, ale zawsze z zamiarem dotarcia do szerszej publiczności; nie znajdziemy jego prac w branżowych periodykach akademickich. Ludowa historia miała być podręcznikiem maksymalnie przystępnym (brak przypisów), który syntetyzowałby dokonania historyków w obszarach najbardziej go interesujących. Mimo że Zinn nie rościł sobie pretensji co do własnego nowatorstwa oraz odkrył karty i otwarcie przyznał się do ideologicznych wyborów, nie uniknął ostrej krytyki ze strony historyków.   O ile pierwsze strony książki zawierają dosyć wybuchową dawkę raczej mało znanych faktów, które nadają ton wywodowi i nie mogą zostawić obojętnym docelowego czytelnika, znaleźć tam można i takie elementy jego warsztatu, które nie mogą nie rozjuszyć większości zawodowych historyków. Zinn kreśli, na przykład, sytuację w Europie prowadzącą do epoki wielkich odkryć w dwóch krótkich akapitach, przy czym z kilku zaledwie podanych faktów wybija się chciwość Europejczyków, wypędzenie Żydów z Hiszpanii oraz fakt, że „2% populacji kontrolowało 95% ziemi”6. Te Pareto-podobne proporcje są zresztą niemal fetyszem dla Zinna, w przeróżnych wariacjach przewijają się przez całą książkę, aby dowodzić przepaści między elitami a ludem. Autor 5 6

świadomie napisał historię „wybiórczą”, ale nawet przyjmując jego perspektywę i zdefiniowane przez niego samego wyznaczniki rzetelności, można mieć zastrzeżenia co do wielu momentów tej opowieści. Przypomnijmy, że Zinn nie odrzucał ideału historii kompletnej, dążenia do maksymalnie wszechstronnego zbadania danego faktu. Ideologicznie motywowane mogą być pytania, ale już nie odpowiedzi. Jednak zawężenie perspektywy tylko do pewnych grup społecznych oraz pewnych rodzajów zjawisk będzie determinować nie tylko pytania, ale też nieuchronnie ograniczać materiał dowodowy, na podstawie którego historyk chce formułować swoje stanowcze wnioski i generalizacje. To jest jedna ze słabości teoretycznego stanowiska Zinna: samo tylko przyznanie się do stronniczości i deklaracja o uprawianiu historii „dociążonej wartościami” (value-laden) nie jest szczelnym alibi dla zarzutów o tendencyjność czy przekłamania. W wielu miejscach nawet bez uprzedniego zaznajomienia z opisywanymi zagadnieniami czujemy, że napotykamy na uproszczenia dużo poważniejsze, niż wynikałoby tylko z syntetycznej formy obszernego podręcznika. Recenzenci wytykali więc wiele fragmentów, w których stanowcze i jednocześnie kontrowersyjne opinie formułowane są przez Zinna na podstawie garści przypadkowych świadectw lub selektywnego doboru wniosków innych historyków. Przy tym, jak zauważył jeden z krytyków, pytania retoryczne, które normalnie sygnalizują w historycznym wywodzie zawsze istniejącą niepewność oraz możliwość innej interpretacji, u Zinna najczęściej stawiają czytelnika przed dwoma opozycyjnymi, nacechowanymi wartościująco możliwościami, dobitnie punktując kolejne fragmenty wywodu, który już przed ich zadaniem podsuwa oczywistą odpowiedź. Z kolei niektóre wybory autora, jak na przykład pominięcie religii jako siły społecznej, trudno wytłumaczyć.   Jeden z przewodnich wątków opowieści o historii Stanów Zjednoczonych – społeczne konflikty o podłożu ekonomicznym – są przez autora ujmowane w luźnych kategoriach klasowych. Sam określał siebie najpierw jako „w pewnym sensie marksistę”, potem atrakcyjniejsze wydały mu się idee anarchizmu. Na studiach jego drugą specjalizacją (minor) była politologia, przez długie lata wykładał też teorię polityki. Nigdy jednak nie odczuwał potrzeby rygorystycznego przemyślenia i wyartykułowania swoich poglądów w tej dziedzinie, pozostając na poziomie lewicowych ogólników. Był nawet zdolny do obserwacji tego typu: Ekonomiści powinni pracować nad zapewnieniem darmowej żywności, a nie doradzać Rezerwie Federalnej w sprawie stóp procentowych7. Teoretycznego wyrafinowania nie znajdziemy również raczej w Ludowej historii. Można oczywiście słusznie argumentować, że tego typu podręcznik nie jest miejscem na rozważania o niuansach antagonizmu klasowego w kontekście Stanów Zjednoczonych, aczkolwiek powracające sprowadzanie wszelkich

M. Duberman, dz. cyt., s. 241.

H. Zinn, dz. cyt., s. 2.

7

M. Duberman, dz. cyt., s. 241.


10

nierówności ekonomicznych do prostego podziału na 99% kontra znaczących procesów społecznych i prawie go nie interesował. 1% zdradza, że Zinn w tym temacie ma de facto niewiele cie- Jak pokazała przyszłość, było to przekonanie błędne. Podobnie kawego do powiedzenia. Popularyzacja bogatej historii ruchu rzecz się miała z sytuacją mniejszości seksualnych; ta kategoria robotniczego oraz pokazanie historycznej skali ubóstwa, jaki dyskryminowanych społecznie nie interesowała go, a wkrótce często był udziałem najniższych warstw społecznych, było bar- badania na jej temat miały się okazać niezwykle wpływowym dzo potrzebne w kraju, w którym 90% społeczeństwa określa polem dociekań historycznych. siebie jako „klasę średnią”. Jednak w wielu momentach wy-   Wszystkie te niedociągnięcia sprawiają, że po początkowych czuć można naiwny ekonomiczny redukcjonizm – czym innym wyważonych recenzjach dzieło Zinna zniknęło z obszaru zaintejest podważanie klasowych mitów, czym innym zaś szukanie resowania historyków akademickich, podczas gdy jego wpływ przyczyn złożonych zjawisk w odwiecznym manichejskim na nauczanie historii stale wzrastał. Ludowa historia ma czękonflikcie posiadających i nieposiadających. Zinn oddala się w sto wśród zawodowych historyków lekko lekceważącą opinię ten sposób od próby odpowiedzi na najciekawsze pytanie w hi- książki dla po raz pierwszy odkrywających niewygodne fakty storycznej refleksji o dziejach Stanów Zjednoczonych z pozycji z historii własnego kraju, przejętych licealistów, którzy dopiero lewicowych – dlaczego świadomość klasowa jest ciągle tak na seminariach wyższych uczelni dostępują zrozumienia rzemioograniczona? Jak to się stało, że tak silne jest przywiązanie do sła historycznego na wyższym poziomie. Taki protekcjonalny wydźwięk miał na przykład opublikowany zaraz po jego śmieci ideałów amerykańskiego kapitalizmu wśród szerokich warstw społeczeństwa, które w tym systemie są poszkodowane lub przy- w „New Yorkerze” króciutki felieton autorstwa profesor historii najmniej ich korzyści są nieproporcjonalnie małe w porównaniu z Harvardu Jill Lepore. Zinna pod pachą ściskają w tym tekście do innych grup społecznych? Jakie są uwarunkowania potężnego świeżo upieczeni studenci w drodze na pierwsze zajęcia. Na końetosu samowystarczalności i indywidualnej odpowiedzialności, cu semestru zimowego książki już jednak w ich rękach nie widać.   Co ciekawe, to właśnie ze kręgów liberalnych płynęła naturalnie powstrzymującego radykalniejsze dążenia do zmian systemowych? Symplistyczna wizja historycznie niezmiennego w ostatnich latach przenikliwa krytyka Zinna. Można wymieestablishmentu, który rozgrywał różne grupy przeciwko sobie, nić mało przychylne artykuły „The Nation”, „American Eduwykorzystując do tego podziały etniczne i rasowe, nie może dać cator” (periodyk związku zawodowego nauczycieli), a nawet zadowalającej odpowiedzi. magazynu „Dissent”. To kolejny przykład na rozdźwięk między   Przez te uproszczenia w niezamierzony sposób Zinn do pew- „główonurtowym” liberalizmem a kręgiem bardziej radykalnej nego stopnia podważa optymistyczny wydźwięk pracy, która lewicy. miała dodawać otuchy wszystkim zaangażowanym w postępowe   Liberałowie byli obiektami ataków Zinna niemal równie często projekty. Setki przykładów oporu i walki o lewicowe ideały ujęte co konserwatyści. Kąśliwie wytykał obłudę, samozadowolenie, razem jawią się raczej jako beznadziejna szamotanina. Wszystkie uległość korporacyjnym interesom i niedostrzeganie realnej sukcesy są tylko krótkotrwałe i mało znaczące, skoro wyzysk skali problemów społecznych. Z kolei liberalni krytycy ruchów studenckich byli zniesmaczeni atakami na instytucje akademickie ze strony elit powraca z fatalistyczną regularnością, a brak nam i antyintelektualizmem protestujących. zrozumienia, dlaczego tak się dzieje. Ogólnikowe zapewnienia   Jednak w tej krytyce mało kto podważa najważniejsze dokoZinna o roli aktywizmu jako symbolu nieustającej walki i jego nieuzasadniony optymizm co do lepszego jutra nie zawsze brzmią nanie książki – uświadomienie odbiorcom nowoczesnej wizji w tym kontekście tak przekonująco, jakby sobie tego życzył. historii, wykraczającej zdecydowanie poza dzieje wielkich przy  Kolejnym mocnym zarzutem w kierunku Ludowej historii wódców i najważniejszych narodowych wydarzeń uładzonych była krytyka postulatu Zinna historii jako dyscypliny przede tak, aby pasowały do pozytywnych narodowych autostereotypów. wszystkim użytecznej, której zadania wyznaczają aktualne re- Historia nie jest „pamięcią państw”, jak chciał Kissinger, jest formistyczne potrzeby społeczne. raczej multum pamięci i doświadczeń jednostek. Większość   Po pierwsze, otwierał się przez to na zarzut o projekcję te- populacji styka się z historią po raz pierwszy i ostatni w szkoraźniejszych wartości na przeszłość i typowy błąd przykładania le, potem będąc już zdaną tylko kulturę masową i historyczne współczesnych standardów do oceny odległych w czasie zdarzeń. manipulacje polityków. Po drugie i ważniejsze, rozwój dyscypliny za życia samego   Zaczynając edukację z minimalnym kapitałem wiedzy wyZinna dobitnie udowodnił, że ograniczenie tematów historycznej niesionej z domu, Zinn na pewno dobrze zapamiętał postępy refleksji do tych najbardziej aktualnych w danym okresie jest własnej edukacji oraz jak niezadowalające zrozumienie historii nieuzasadnione i stanowić może wręcz barierę dla rozwoju dy- dała mu szkoła przed wstąpieniem na uniwersytet. Na pewno scypliny. Przykładem zdawkowe potraktowanie współczesnego pamiętał też lata pięćdziesiąte, kiedy najostrzejszy etap zimnej Zinnowi ruchu feministycznego. Chociaż sytuacji kobiet w XIX wojny przyniósł odgórną presję na cementowanie polityczno(poświęcając im osobny rozdział) i w początkach XX wieku -ideologicznej jedności państwa za pomocą tradycyjnych mitów nie pominął, feminizm drugiej fali nie należał w jego opinii do narodowych. Nie tylko jednak własna biografia i intuicja podpo-


11

wiadały, w jakim kierunku powinna iść jego nowa praca. Jane Ayon opublikowała pod koniec lat siedemdziesiątych analizę kilkunastu najpopularniejszych podręczników szkolnych: dowodziła ona, że bardziej powielają one triumfalistyczne monografie rodem z XIX wieku, niż przybliżają uczniom nowoczesną historię pluralistycznego społeczeństwa. Zawarta w nich wiedza efektywnie legitymizowała grupy już znajdujące się u władzy, wzmacniając tym samym władzy tej fundamenty. Podręczniki opiewały osiągnięcia kapitalistycznej gospodarki oraz jej liderów, minimalną ilość uwagi poświęcając tym, którzy się z zastanym modelem nie zgadzali. Ruch socjalistyczny traktowany był zdawkowo, a robotnicze wystąpienia pomijane lub pokazane jako nieefektywne.   Pozytywne zmiany społeczne były w podręcznikach wynikiem ewolucji oraz konsensu akceptowanego odgórnie. Taką nacechowaną ideologicznie wizję przemycano jako obiektywną syntezę historii całego społeczeństwa. Sukces książki Zinna, ze wszystkimi jej słabościami, nie byłby możliwy, gdyby nie istniała potrzeba podważenia szkolnej historii. Kiedy wspomniany felieton „New Yorkera” złośliwie przypisuje Zinnowi zasługę „uświadomienia wielu, że historia może mieć punkt widzenia – do takiego odkrycia dzieciaki dochodzą też same, ale miło przeczytać to w książce”, trudno nie zarzucić autorce, że raczej przecenia ona samodzielność intelektualną nastolatków we współczesnych państwach Zachodu.   Główne założenia podręcznikowej wizji historii Stanów Zjednoczonych odpowiadały w pewnym uproszczeniu szkole „konsensusu” w historiografii amerykańskiej, która w latach pięćdziesiątych odwróciła wiele tendencji szkoły progresywistycznej. Zamiast podkreślania konfliktów społecznych jako nieodzownych okoliczności postępu amerykańskiego społeczeństwa, szkoła konsensualna kładła nacisk na trwałość instytucji społecznych i niezmienność pewnych cech charakteru życia politycznego.   Ideologiczne okoliczności narodowej konsolidacji w czasie zaostrzania się zimnowojennego konfliktu odwracały uwagę od ruchów demokratycznych czy napięć społecznych, w zamian akcentując konserwatywną jedność i podtrzymywanie tradycji politycznych klasy średniej. Daniel Boorstin czy Ralph Gabriel kładli nacisk na rolę, jaką w rozwoju amerykańskich instytucji politycznych odgrywała współpraca w ramach liberalnych instytucji. Przejaskrawiane często przez progresywistów dychotomiczne opozycje między posiadającymi a nieposiadającymi, czy też między konserwatystami a liberałami, teraz były zastępowane przez dowodzenie istnienia historycznej wspólnoty interesów różnych grup społecznych oraz podzielania przez nie pewnych wspólnych (oczywiście liberalnych) wartości. Te w gruncie rzeczy proestablishmentowe akcenty wielu wizji historycznych znalazły podatny grunt w kraju przeżywającym okres paranoicznych lęków antykomunistycznych. W przeciwieństwie do innych dyscyplin nauk społecznych, wśród

historyków nie było wielu radykałów w politycznym tego słowa znaczeniu. Mimo to fala maccartyzmu przetoczyła się też i przez uniwersyteckie wydziały historii. Na niektórych uczelniach powołano oficjalnych przedstawicieli lokalnych komisji śledczych do spraw działalności antyamerykańskiej, mających usprawniać weryfikację pracowników pod kątem ideologicznym. Zgodna w kluczowych kwestiach z narodową mitologią szkoła konsensusu umożliwiała, chwilowe przynajmniej, powojenne pogodzenie się społeczeństwa i jego intelektualistów. Odpowiadała ona atmosferze tamtego okresu, zniechęcając do stawiania odważnych pytań czy kwestionowania kierunków narodowej polityki.   Jednak w latach sześćdziesiątych do głosu zaczęła dochodzić grupa młodszych historyków, szybko okrzyknięta „radykałami”. Zinna zaliczyć można do niej tylko częściowo: był trochę starszy od jej przedstawicieli i kiedy walczyli oni o akceptację w akademii, głównym obszarem jego zainteresowania był jeszcze raczej aktywizm społeczny a nie działalność czysto naukowa. Nieczęsto włączał się w środowiskowe spory, nie publikował w zakładanych przez radykałów periodykach. Jednak niewątpliwie dzielił z nimi najważniejsze poglądy, dotyczące tematów, jakimi historycy powinni się zajmować i bezprecedensowy sukces Ludowej historii oznaczał popularyzację właśnie historii radykalnej.   Wewnętrznie nie do końca jednorodna, grupa historyków radykalnych odrzucała szkołę konsensusu jako prowadzącą do zawieszenia ich dziedziny w moralnej próżni i uczynienia jej narzędziem ideologicznej homogenizacji społeczeństwa. Radykałowie, mniej lub bardziej lewicowi, chcieli powrócić do progresywnych postulatów historii zaangażowanej. Intelektualnie ukształtowani przez ruch praw obywatelskich oraz antywojenny, zazwyczaj odrzucali marksistowski dogmatyzm lub otwarcie komunistyczne afiliacje starszych kolegów i koncentrowali się na śledzeniu wątków takich jak wyzysk, dominacja czy dyskryminacja. E.P. Thompson, Staughton Lynd, Herbert Gutman, Edward Palmer zajmowali się tak różnymi tematami, jak polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych, historia niewolnictwa, dzieje ruchu robotniczego czy historia ruchów kobiecych. Podobnie jak Zinn niewiele cierpliwości mieli dla postulatów akademickiej neutralności, która była dla nich synonimem biernej zgody z zastaną rzeczywistością. Jedna z teorii formułowanych w ramach badań tej szkoły to koncepcja liberalizmu korporacyjnego, w którym dążenia reformatorskie zręcznie kontrolowane i unieszkodliwiane są przez coraz to bardziej wysublimowany kapitał. W efekcie wszystkie ruchy protestu tak naprawdę ostatecznie wzmacniają system zamiast go zmieniać. Konsensualny liberalizm skrywa więc de facto wzrastający autorytaryzm, i to on, a nie skrajna prawica, może być rozpatrywany jako główne zagrożenie dla postępowych społecznych reform. Innym osiągnięciem radykałów był postulat zmiany perspektywy w historycznych dociekaniach. E.P.


12

Thompson opublikował wpływową pracę o genezie brytyjskiej ideałów lewicujących lat sześćdziesiątych. O ile radykalni hiklasy pracującej, w której opowiadał się za historią, której storycy w momencie publikacji Ludowej historii zajmowali na narracja nie jest warunkowana przez siły dominujące w społe- uniwersytetach równoprawne z innymi nurtami miejsce, dopiero czeństwie. Uwagę poświęca się raczej jednostkom, doceniając przekrojowe ujęcie Zinna zaprezentowało ich osiągnięcia szerszej ich podmiotowość i traktując je jako zdolne do ideowej samo- publiczności. Zarzut, że w 1980 Zinnowska demistyfikacja nie dzielności. Ta perspektywa oczywiście jak ulał pasowała do była już niczym nowym jest chybiony – oczywiście nie była doświadczeń młodego pokolenia zdobytych dzięki aktywności odkrywcza dla zawodowych historyków, ale takich pretensji politycznej w latach sześćdziesiątych. Historyk Jesse Lemisch, sobie nie rościła. Nie oni mieli być jej docelowymi odbiorcami. niezależnie od Thompsona postulujący odejście od „historii Jako obszerny podręcznik odniosła rzadki sukces – radykalną wybitnych białych mężczyzn”, nazwał to podejście „historią perspektywę przeniosła na poziom szkół średnich oraz kursów z dołu do góry” (history from the bottom up) i do tej właśnie przygotowujących przyszłych nauczycieli. Paradoksalnie, być idei bezpośrednio odwoływał się Zinn, tak często oddając głos może wspomniane braki teoretyczne uczyniły cały projekt barindywidualnym świadectwom. dziej przystępnym. Pokazały myślenie o przeszłości w katego  Zdobycie uznania jako pełnoprawny kierunek w ramach dy- riach na pewno uproszczonych, ale jednak alternatywnych wobec scypliny zajęło jednak radykałom ponad dekadę. Początkowo dominującego dyskursu kapitalistycznego i mitu powszechnej zarzuty i konserwatystów, i liberałów głównego nurtu były do przynależności do klasy średniej. W kraju, w którym nawet dzisiaj słowo „socjalizm” jest obelgą, było to nie lada osiągnięcie. siebie podobne, a także żywo przypominały późniejszą krytykę pod adresem Zinna. Zaangażowanie radykałów po prostu nie pozwalało na traktowanie ich badań jako historii, ale raczej jako debaty ideologicznej. Marksistowskie inspiracje niektórych Bibliografia: badaczy było ciągle potężnym tabu. Klasyczna później pozycja Howard Zinn, A People’s History of the United States, Nowy Williama Applemana Williamsa The Tragedy of the American York 2003   Diplomacy początkowo nie mogła doczekać się nawet pełnej Martin Duberman, Howard Zinn. A Life on the Left New York: recenzji. Jeszcze w 1969 próby założenia „radykalnej” sekcji The New Press, 2012 na zjeździe Association of American Historians (AHA) oraz A także m.in.: przegłosowania rezolucji potępiającej interwencję w Wietnamie Sam Wineburg, Undue Certainty: Where Howard Zinn’s „A zakończyły się awanturą i ostatecznie porażką. Jednak stopniowo People’s History” Falls Short, „American Educator”, tom 36, nowa generacja badaczy osiągnęła sukces w zredefiniowaniu nr 4, zima 2012–2013, s. 27–34 wewnętrznego dyskursu o tym, co jest dopuszczalnym modelem Ambre Ivol, The Life and Work of Howard Zinn, „Transatlantica” uprawiania historii. Dziesięć lat później W.A. Williams wybrany 2008 nr 1 (http://transatlantica.revues.org/3073) został na przewodniczącego drugiej po AHA ogólnokrajowej Jonathan M. Wiener, Radical Historians and the Crisis in organizacji historyków – Organization of American Historians. American History, 1959–1980, „The Journal of American History”   Jeden z krytyków określił popularność książki Zinna jako 1989, tom 76, nr. 2, s. 399 „nagrodę pocieszenia” w gorzkich dla lewicy reaganowskich John Higham, Beyond Consensus: The Historian as Moral Critic, latach osiemdziesiątych. Była ona jednak czymś więcej – nad- „The American Historical Review”, 1962, tom 67, nr. 3, s. 609 spodziewanie skutecznym nośnikiem pewnych intelektualnych


13

Amisze: Zacofani bigoteryjni wieśniacy w awangardzie antykonsumpcyjnej utopii Marek Tobolewski

W samym centrum Ameryki ćwierć miliona ludzi próbuje żyć tak, jak ich przodkowie sprzed trzech wieków. Nie mają niemal niczego z rzeczy, które większości wydają się niezbędne do życia. I bez których nie bardzo nawet jest na co wydawać. W dużej mierze samowystarczalni, w bliskim związku z naturą, z oparciem wśród pobratymców i całkiem przyzwoitymi dochodami. Kto taki? Amisze – protestanccy ortodoksi, którzy zaciekawiają i fascynują, przerażają i inspirują. Odmowa Amisze to idealny materiał na idola dla zwolenników prostego życia (simple life) czy hipsterów utyskujących na wszędobylstwo rozbuchanej konsumpcji. Ich przekonania religijne tak głęboko wnikają w każdą niemal sferę życia, że śmiało można na nich patrzeć jak na odrębną społeczność kulturową. Mają bardzo silne poczucie wspólnoty. Z własnym językiem, obyczajowością, systemem wartości. Jednocześnie zdecydowanie odrzucają nowoczesny styl życia, celowo i świadomie budując tożsamość w opozycji do otaczającego ich świata.   Amisze modlą się w języku zwanym Deitsch (po angielsku Dutch). I wcale nie jest to niderlandzki, lecz archaiczna forma jednego z dialektów południowoniemieckich, w Europie już nieobecna. Angielski znają, ale Anglikami (English) nazywają swoich amerykańskich sąsiadów, a w zasadzie wszystkich spoza swojej grupy, z którymi zdarza im się stykać, bez względu na narodowość, wyznanie czy język. Część z nich Dutch używa tylko w liturgii, ale wielu posługuje się nim również w codziennych rozmowach.

Od „Anglików” amisze różnią się nie tylko językiem, w którym odmawiają modlitwy. Ogólnie chyba odmowa jest ich najbardziej charakterystycznym rysem. Odmawiają bowiem również na przykład służenia w wojsku, finansowego wsparcia od państwa czy udziału w konsumpcyjnym pędzie. Obchodzą się bez komputerów, sprzętu audio-wideo, telewizji i radia, nie używają Internetu, telefonów czy faksów. Nie prowadzą samochodów i nie latają samolotami. Nie korzystają z publicznej edukacji, nie chodzą do kin, nie używają prądu. I obstają przy swoim, nawet gdy odmowa grozi konfliktem z innymi, szczególnie z władzami. Gdy amerykański rząd chciał ich zmusić do posługiwania się dowodami osobistymi, zgodzili się pod warunkiem, że w ich dokumentach nie będzie fotografii. Bo zdjęć też amisze nie robią ani nie chcą na nich występować. Lud Boży w poszukiwaniu świętego spokoju Co ciekawe, ta ultratradycjonalistyczna grupa ma bardzo wyraziście ludowy, a wręcz rewolucyjny rodowód. Amisze pochodzą mianowicie od menonitów, odłamu anabaptystów, którzy rady-


14

Prowincjonalny oldschool Z przyjaznej Pensylwanii rozprzestrzenili się po innych stanach USA – najwięcej jest ich w Ohio i Indianie, ale żyją też w kilkunastu innych oraz w kanadyjskim Ontario. Pomimo swej wyraźnej odmienności nie tworzą własnych miast ani nie zajmują zwartych obszarów. Żyją w rozproszeniu, najczęściej w porozrzucanych na prowincji gospodarstwach, sąsiadując z wyznawcami innych religii, w tym ze swymi pobratymcami menonitami.   Wspólnoty są bardzo różne, zwykle jednak tworzy je kilkadziesiąt domostw, których mieszkańcy spotykają się na nabożeństwach w domach najbardziej szanowanych członków.   Duchownych w zasadzie nie mają, posługę społecznie pełnią kapłani wybrani przez cały zbór. W przeciwieństwie do większości chrześcijan nie nawracają innych. Nie angażują się też w ekumenizm czy dialog międzyreligijny.   Żyją i wyglądają, jakby żywcem przeniesiono ich z innej epoki. Przed ich drewnianymi domami parkują konne bryczki. Mężczyźni zapuszczają długie brody i noszą białe koszule oraz ciemne kapelusze. Kobiety ubierają obszerne, długie suknie i wiązane pod szyją czepki. Pomimo skromnego zachowania od razu rzucają się w oczy, trudno bowiem chyba o bardziej dosadny przykład nieprzystawalności do nowoczesnego świata.   Styl życia amiszów określa Ordnung, zbiór niepisanych zasad przekazywanych w każdej wspólnocie z pokolenia na pokolenie. Opisuje on szczegółowo niemal całe życie: od reguł komunikacji po krój sukienek i od stosunków rodzinnych po kolor kapelusza.   Konkretne reguły bywają różne – np. jedni amisze akceptują guziki, a inni nie – i nawet rozporki zapinają agrafkami. Pryncypia wszakże pozostają wspólne: zamków automatycznych używać nie wolno! Wszędzie jednaka jest też sankcja za ciężkie wykroczenie przeciw obowiązującym normom: wykluczenie ze społeczności bez prawa powrotu do niej.

kalne postulaty religijne (odrzucenie chrztu dzieci, brak kleru) łączyli z daleko posuniętą krytyką społeczną (podważanie feudalizmu, postulaty wspólnej własności). Jednym z liderów ruchu był Thomas Münzer – teolog o tak postępowych poglądach, że sam Marks nazywał go prekursorem komunizmu. W czasie wojny chłopskiej stanął na czele ludowego powstania w Turyngii. Schwytany przez wojska saksońsko-heskie podczas bitwy pod Frankenhausen (1525), był torturowany, a następnie ścięty.   W tym czasie w Szwajcarii grupa byłych jego zwolenników utworzyła pierwszą gminę anabaptystyczną. Ruch szybko rozprzestrzeniał się, nowe jego ośrodki i grupy pojawiały się w kolejnych krajach. Dążenie do odnowienia życia w duchu pierwotnych ideałów chrześcijaństwa i podważanie istniejącego porządku przyciągały licznych zwolenników, ale budziły również niechęć władz i hierarchii kościelnej. A to owocowało prześladowaniami. Anabaptystów zwalczali zarówno katolicy, jak i protestanci. Ich liderzy kończyli na stosach jako heretycy. Większość z nich konsekwentnie odrzucała wojnę i przemoc. Nie bronili się, a gdy szykany stawały się nie do zniesienia – przenosili się w inne miejsce.   Blisko dwa wieki trwała tułaczka anabaptystów, gdy pojawili się wśród nich amisze. W 1693 Jacob Ammann, biskup i lider szwajcarskich menonitów żyjących na emigracji w Alzacji, zarzucił współwyznawcom nie dość rygorystyczne przestrzeganie kodeksu. Wraz Wspólnota Jak wszyscy anabaptyści amisze uznają jedynie chrzest dorosłych. z grupą zwolenników założył własną wspólnotę, od jego nazwiska zwaną właśnie amiszami. Pod koniec życia podobno żałował schizmy Przyjęcie go oznacza zgodę na świadome wejście do wspólnoty. Ma i próbował doprowadzić do zjednoczenia. Nie udało się. zwykle miejsce między 18 a 25 rokiem życia i pozwala na zawarcie   Po śmierci założyciela w Europie amisze stopniowo zanikli, roz- małżeństwa. W amerykańskich mediach często pojawia się pojęcie praszając się i dołączając do innych grup. Część jednak przeprawiła „rumspringa”, które odnoszone jest do ostatnich lat młodości amiszów. się przez Atlantyk i to od nich wywodzą się dzisiejsi członkowie Wielu z nich jest podobno wręcz zachęcanych, by skorzystali z uroków wspólnoty. i wygód nowoczesności, ale głównie po to, by później świadomie się   W XVIII wieku amisze trafili do Pensylwanii. Tu swą akcję osied- ich wyrzekać. Niektórzy wykorzystują ów czas na „wyszalenie się”, leńczą prowadzili kwakrzy – z jednej strony pokojowo dogadywali ostatecznie jednak około 90% populacji przyjmuje chrzest i pozostaje się z Indianami, z drugiej – gwarantowali każdemu wolność religijną. we wspólnocie. A odsetek wykluczonych już po chrzcie jest jeszcze Amisze wreszcie mogli spokojnie odetchnąć. Choć świat wokół nich niższy. Nie ma to większego wpływu na funkcjonowanie całej grupy – właśnie nabierał pędu dzięki rewolucji przemysłowej, oni żyli jakby większość „odszczepieńców” zwykle przystępuje do nieco tylko bardziej obok niego. I tak, niemal niewzruszenie, przetrwali do dziś. liberalnych wspólnot (jak menonici), a z uwagi na wysoką dzietność –   Zdecydowanie się zmieniło się tylko jedno – liczebność grupy. w przeciętnej rodzinie amiszów jest siedmioro dzieci – ich liczba wciąż Dziś amiszów jest około ćwierć miliona, podczas gdy jeszcze na rośnie (w ostatniej dekadzie przybyło ich około 10%. początku XX wieku było ich ledwie kilka tysięcy.   Wspólnota jest dla amiszów największą z ziemskich wartości, a jednocześnie stanowi podstawowe życiowe oparcie. Gdy nowożeńcy wy-


15

prowadzają się „na swoje”, cała wspólnota angażuje się w budowę ich domu. Dzieci nie chodzą do szkół publicznych – za całą edukację starcza im kilkuletnia „szkółka” domowa, podczas której uczą się czytać, pisać, liczyć i modlić się. Od małego wychowywane są w duchu poszanowania starszych – amisze odmawiają nawet pobierania wszelkich świadczeń emerytalnych od państwa, bo we własnym zakresie dbają o swych seniorów.   Co zadziwiać może najbardziej, w nowych czasach tej „zacofanej” obyczajowo i technologicznie grupie powodzi się całkiem dobrze.   Głodu, bezdomności i bezrobocia nie znają. Mają stałe, raczej pewne i całkiem przyzwoite na ogół dochody, a koszty utrzymania – bardzo niskie. Większość pracuje na roli, spiżarnie więc zapełnia własnymi plonami. Wielu utrzymuje się z rzemiosła – doskonałą renomę mają na przykład robione przez amiszów meble. W dobie masowej produkcji i taniego importu ich produkty cenione są za oryginalność i ręczne wykonanie. Celebryci spod strzechy Dziś ten skromny i – mimo wszystko – dość marginalny ruch religijny doczekał się ogromnego zainteresowania. Amisze pojawiają się w mediach, filmach, opiniach komentatorów. Sami rzadko są z tego zadowoleni – po filmie Świadek z Harrisonem Fordem (1985) skarżyli się na przykład na napływ turystów, zaintrygowanych ukazanym w filmie życiem społeczności.   W ogóle zresztą nie cenią sławy i popularności – również reklama należy do rzeczy, których się wyrzekają. Chyba niespodziewanie dla siebie samych amisze zaczęli być wskazywani już nie tylko jako dziwaczna ciekawostka, ale również grupa, o którą inni się troszczą albo – przeciwnie – która służyć może za wzór. Optyka liberalna każe w amiszach

widzieć oryginalną sieć wspólnot religijno-społecznych, jest zaciekawiona ich różnorodnością i odmiennością, niepokoi się natomiast chociażby zawężeniem edukacji do religijnej szkółki domowej czy chorobami genetycznymi zagrażającym tak zamkniętej społeczności. Inaczej na amiszów patrzą konserwatyści. Ci podziwiają wspólnotę za pobożność, tradycję i wiarę przekazywaną z pokolenia na pokolenie, chwalą wzorce wychowawcze, edukacyjne i gospodarcze, doceniają konsekwentny sprzeciw wobec podporządkowania życia państwu. Tomasz Terlikowski, który zdążył sobie wyrobić w Polsce miano „katolickiego taliba”, pisał między innymi: „gdyby pozostali chrześcijanie mieli choć w połowie takie przywiązanie do istotnych prawd chrześcijaństwa, czy podstaw stylu życia, jak amisze mają do najmniej istotnych – to chrześcijaństwo prawdopodobnie nie grzęzło by [sic] obecnie we wszechogarniającym kryzysie obejmującym niemal wszystkie dziedziny życia kościelnego”1.   Jednak odmienność ich stylu życia i – co bywa zaskakujące – jego zdolność nie tylko do zapewnienia trwania, ale i rozwoju całej społeczności pokazuje również, że człowiek wcale nie jest skazany na życie w ciągłej pogoni za dobrami materialnymi. Więcej – może się doskonale obyć bez wielu cywilizacyjnych udogodnień, a mimo to żyć w szczęściu, miłości, pogodzie ducha i autentycznym związku z bliskimi i z naturą. Patrząc na amiszów widać, że rezygnując z samochodu, komputera i iPhone’a – możemy zyskać czas, oszczędzić pieniądze i cieszyć się spokojem. Przynajmniej tym doczesnym.

T. Terlikowski, Zapomniany świat Amiszy [online], „Magazyn Teologiczny Semper Reformanda”, <http://www.magazyn.ekumenizm.pl/content/article/20030407095258969.htm> [dostęp: 3 stycznia 2013]. 1


16

Nie ma wzoru na polskość Z Andrzejem Romanowskim rozmawia Jan Bińczycki

Polski Słownik Biograficzny to prawdopodobnie najbardziej monumentalny projekt w polskiej historiografii. Blisko osiemdziesiąt lat historii, niemal trzydzieści tysięcy biogramów, osiem tysięcy współpracowników, którzy dotąd przygotowywali hasła. Jego obecny redaktor naczelny, profesor Andrzej Romanowski, jest historykiem literatury polskiej XIX wieku, badaczem kultury pogranicza – polskich Kresów Wschodnich – współautorem Skrzydlatych słów, publicystą. Trudno znaleźć rozmówcę, który miałby większe uprawnienia do zabrania głosu na temat rdzenia polskiej kultury i ostrej oceny stanu kulturalnej świadomości rodaków. Postanowiliśmy zapytać profesora Andrzeja Romanowskiego o to, co warto odkryć w narodowym dziedzictwie i czy, protestując przeciwko instrumentalizacji historii, przypadkiem sami nie wybieramy drogi na skróty. I oczywiście o zawarte na kartach słownika ciekawostki oraz biografie-kurioza.

Jan Bińczycki: Rozmawiamy w siedzibie redakcji Polskiego Słow- udało mu się znaleźć pole do rozwijania działalności naukowej. Po nika Biograficznego – wydawnictwa, które stanowi najważniejsze wojnie przyjeżdżał do Polski, jego moskiewskie mieszkanie pełne było i największe źródło wiedzy o losach Polaków mających wpływ na pamiątek polskich. Jak wielu Żydów kochał kraj, w którym przyszedł naszą historię. Dzieje się to w momencie, gdy obiektywna wie- na świat. Nie szczycimy się takimi ludźmi, bo kariera w Rosji z miejsca dza i oparta na merytorycznych argumentach refleksja straciły wydaje nam się czymś podejrzanym. na wartości, Czy jako redaktor PSB ma pan poczucie działania   A Konstanty Rokossowski? Sowiecki bohater narzucony nam na marszałka. Jego czasy to moment najbardziej upokarzającej podległości w oblężonej twierdzy? Andrzej Romanowski: Zdecydowanie nie. Martwi mnie na- wobec Sowietów. Ale może przyjrzeć się mitowi Rokossowskiego w nietomiast zanik kodu kulturowego, który dawniej pozwalał nam tworzyć co inny sposób? Generał Wojciech Jaruzelski odwiedził go pod koniec wspólnotę pomimo rozmaitych podziałów, scalał społeczeństwo w jego życia i kiedy odezwał się po rosyjsku, tamten gwałtownie zaprotestował: różnorodności. „Jak wy do mnie, towarzyszu generale, mówicie?! Ja jestem Polak”. Co W tomach stojących na półkach jest 29 000 biogramów. Czy tak zrobić z taką postacią? duża próba pozwala na stworzenie „wzoru Polaka”?   Warto sięgnąć na Wschód, pokazać ile tam było polskich wątków, przypomnieć o Ciołkowskim, Szostakowiczu. Niedawno opracowaliśmy Naturalnie, nie ma takiego wzoru! Wielu bohaterów słownika to ludzie biogram jego dziadka, zesłańca, który był prezydentem Irkucka. wyznający inne religie niż katolicyzm, często nawet nieposługujący się polszczyzną. W armii carskiej było 109 generałów polskiego pochodze-   Warto wspomnieć też o rodzie Strawińskich herbu Sulima. Proszę nia. To znaczna liczba, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na liczebność sobie wyobrazić, że Igor Strawiński nadał swojemu synowi imię Sulirosyjskiego wojska. Szczycimy się Marią Curie-Skłodowską, bo odniosła ma. A sam wielki kompozytor o mały włos w międzywojniu nie został sukces we Francji, ale tych, którzy robili kariery w Rosji, było znacznie obywatelem polskim. Starał się o odzyskanie majątku ziemskiego, ale więcej. To nie tylko Aleksander Czekanowski czy Jan Czerski, ale choćby został zlekceważony przez konsula. I choć rodzina od XVIII wieku była Ary Sternfeld, łódzki Żyd, twórca radzieckiej kosmonautyki. Praca we całkowicie rosyjska, to pozostało u nich poczucie identyfikacji z Polską.   Tadeusz Boy-Żeleński kpił w Słówkach: „Pełna wrzasku ziemia polska. Francji pozwoliła mu rozwinąć skrzydła – otrzymał Międzynarodową Nagrodę Astronautyczną, po raz pierwszy w dziejach Sorbony wygło- Od Czikago do Tobolska”. Warto spojrzeć na losy Polaków rozsianych sił wykład o kosmonautyce (wprowadzenie tego pojęcia to także jego po całej ziemi, dostrzec, że można znaleźć coś polskiego niemal w każzasługa). Deportowano go jako komunistę. W Związku Radzieckim dym zakątku globu. Los rzucał naszych przodków na różne kontynenty.


17

Wszędzie zostawiali ziarenko swojej tożsamości. Chciałbym, byśmy o tym pamiętali i nie redukowali polskości do jednorodności etnicznej – a już, nie daj Boże, politycznej! Przy okazji Rokossowskiego wspomniał pan o generale Jaruzelskim. Ten potomek ziemiaństwa i sybirak sam ma biografię… …zupełnie niesłychaną. Wymykającą się wszelkim schematom. A wnuczka Rokossowskiego, Ariadna, to mówiąca po polsku katoliczka! Kultywuje tradycje kraju dziadka. Może warto rozmawiać o wielopłaszczyznowej polskości? Takiej, w której mieszczą się mniejszości narodowe? Nie lubię tego sformułowania. Dawna Rzeczpospolita była własnością wspólną. Nie tylko Polaków, ale też Rusinów czy Litwinów. Identyfikacja z Rzecząpospolitą przebiegała na różnych poziomach – była Korona, było województwo, była rodzinna tradycja. Etykietowanie tak wielkiej części dziedzictwa Rzeczpospolitej Wielu Narodów jako mniejszości sprawia, że umyka nam ten duch wspólnotowy. Zapominamy, że dwaj najwięksi polscy bohaterowie narodowi – Kościuszko i Piłsudski – uznawali się za Litwinów. Oczywiście, w innym niż dziś rozumieniu tego słowa. Kto jest najmniej bohaterskim wśród bohaterów słownika? W słowniku mamy na przykład postaci zdrajców – targowiczanina Szczęsnego Potockiego czy przywódcę Goralenvolk Wacława Krzeptowskiego. Z drugiej strony są w nim postaci takie jak Katarzyna Joanna Starzeńska, La Belle Gabrielle, o której w nagłówku można było napisać jedynie „dama czynna w życiu towarzyskim”. Była do tego stopnia czynna, że nigdy nie miała pewności, z kim poczęła każde z kilkorga dzieci. Grasowała w najwyższych sferach w całej Europie, korzystając z pewnej swobody obyczajowej początku XIX wieku, która była i tak dalekim echem swobody znanej arystokracji ery rokoko, gdzie w zasadzie nie istniało pojęcie wierności. Są wreszcie postaci ukraińskie, które nie miały wiele lub zgoła nic wspólnego z polskością.   Umieszczamy ich biogramy w słowniku, jeżeli posłowali do Rady Państwa w Wiedniu czy Sejmu Krajowego we Lwowie. Staramy się uwzględnić każdego posła czy senatora: z czasów przedrozbiorowych, z zaborów i z II Rzeczpospolitej. Najmniej z PRL, bo często wchodzili „z klucza”, nikogo nie reprezentowali. Nie zamykamy się na nich, choć trudno cokolwiek ciekawego powiedzieć o tych życiorysach. Co się stanie, gdy prace dotrą do litery Ż? Słownik obejmuje postaci, które zmarły do 31 grudnia 2000 roku. A w ciągu kilkunastu kolejnych lat odeszło wiele ważnych osób. Jak długo będą istnieli Polacy, tak długo będą umierali i miejsce dla kolejnych wybitnych mężów i niewiast będzie istnieć. W tej chwili musimy skończyć „pierwszą”, zasadniczą serię, wydawaną od 1935 roku z przerwami podczas okupacji hitlerowskiej i w czasach stalinowskich. Ta seria dotarła obecnie do liter Sz. Dziś podpisałem wysłanie do druku 201 zeszytu. Kończy się na haśle Szumański.   Mam nadzieję, że niedługo powstanie druga seria PSB. Obejmie ona ludzi, którzy umarli pomiędzy rokiem 1935 a 2000 i „nie załapali się” do serii pierwszej. W czasie prac nad pierwszymi tomami prowadzono ostrą selekcję. Zdarzały się też pewne przeoczenia i dziwnym trafem zabrakło choćby biogramu arcybiskupa gnieźnieńskiego Janisława, który koronował Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego. W drugiej serii

trzeba będzie uzupełnić te braki, a przede wszystkim zawrzeć biogramy tak ważnych osób, jak: Maria Dąbrowska, Witold Gombrowicz, Zbigniew Herbert, Władysław Anders, Józef Haller, Józef Beck.   Staramy się w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego o objęcie przygotowania drugiej transzy Narodowym Programem Rozwoju Humanistyki. Do zrealizowania jest też trzecia seria – współczesna nekrologia. Marzy mi się, by co dziesięć lat wydawać publikację z sylwetkami ważnych postaci, które zmarły w minionej dekadzie. Przypomnę tylko paru ludzi, którzy odeszli po roku 2000: Jan Paweł II, Czesław Miłosz, Stanisław Stomma, Jacek Kuroń, Sławomir Mrożek, Wisława Szymborska, Tadeusz Mazowiecki, wreszcie profesor Henryk Markiewicz, którego portret wisi za moimi plecami. To pański poprzednik, pierwszy literaturoznawca na tym stanowisku. W galerii nad stołem, przy którym rozmawiamy, są portrety Władysława Konopczyńskiego, Kazimierza Lepszego – rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, Emanuela Rostworowskiego – który nadał słownikowi obecny kształt. Mój mistrz, profesor Markiewicz, prowadził słownik już w wolnej Polsce, od 1989 roku. A co trzeba zrobić, by zasłużyć na biogram w PSB? Profesor Markiewicz mówił, że przede wszystkim trzeba umrzeć [śmiech]. Nie da się odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem. Istnieją różne stopnie selekcji. W przypadku średniowiecza w zasadzie jej nie stosujemy. Jeśli uda się kogoś uchwycić w czasie przeszukiwania źródeł, to choćby na gościńcu z Krakowa do Tyńca zabrał komuś konia (mamy takiego bohatera), trafi do słownika, bo każda średniowieczna postać wyłamująca się z anonimowego tła jest na wagę złota. Znaleźć kogokolwiek z XII wieku to duży sukces. Im bliżej współczesności, tym większa selekcja, ze względu na brak odpowiedniego dystansu i demografię. Moim zdaniem i tak mamy nadreprezentację postaci z XX wieku. Jesteśmy dziećmi tego stulecia, więc sylwetki z naszych czasów wiele nam mówią i wydają się ważne. Ale czy równie istotne będą w XXIII wieku?   Staramy się unikać haseł dotyczących ludzi, którzy działali na lokalną skalę – ich miejsce jest w słownikach regionalnych. Ale i tak czasem łamiemy tę zasadę, jeśli trafi się na przykład wybitny prezydent Krakowa. Pozwolę sobie zadać także pytania odnoszące się do Pańskiej działalności publicystycznej. Pomówmy o tym, co dzieje się z „materiałem historycznym”, w jakiej formie i skrócie trafia do mas? Językiem gniewu ludowego jest bardzo ograniczony zestaw symboli. To wzory klubowych wlepek, wszystko, co wyrosło wokół marszów niepodległości, bardzo ciekawa, wręcz egzotyczna estetyka oparta na zubożałym nacjonalistycznym etosie. Śledzi pan ten popkulturowy nurt polityki historycznej? Słabo, ale zdaję sobie sprawę z jego istnienia. Dmowski stoi z Piłsudskim ramię w ramię na jednym sztandarze. Konflikty, różnice, skomplikowane uwarunkowania naszej historii nie są brane pod uwagę. Mnie to nie gorszy. Sądzę, że nasze dziedzictwo powinno być przyjmowane w całości, niekoniecznie oczywiście z całkowitą aprobatą, ale by istniało poczucie całości. Chodzi o to, by nie kombinowano, nie instrumentalizowano, nie przyjmowano pewnych części przy jednoczesnym spychaniu innych w zapomnienie. Tak było w PRL, zwłaszcza w czasach


18

stalinowskich. Nie możemy budować PRL à rebours. Co oczywiście nie piękno tych wersów. U Mickiewicza można znaleźć tropy dwóch poeznaczy, bym PRL traktował jako ucieleśnienie wszelkiego zła, przeciwnie, tów polskiego oświecenia: sentymentalisty Franciszka Karpińskiego od przewartościowania obiegowego stosunku do tego państwa zależeć i właśnie Trembeckiego. będzie nasze zdrowie, nie waham się rzec: moralne. Ale to inna sprawa. Właśnie, Mickiewicz! Co z nim zrobić? Jak pokazywać? W kontekPiłsudski i Dmowski na jednym sztandarze mnie więc nie szokują i jestem ście rewizji naszego podejścia do dziedzictwa literackiego wydaje tu bardzo solidarny z panem prezydentem Bronisławem Komorowskim, się mieć szereg zalet. Poczynając od tego, że do wieszcza „przyznają który 11 listopada czci ich obu. W obecnej formie gospodarowania znika się” cztery narody (choć wątek żydowski to nierozwikłana zagadka z pamięci komponent lewicowy oraz chłopski, tradycja PPS-owska, biograficzno-plotkarska)… oddolny ruch ludowy, spółdzielczość, koła samokształceniowe. Zostały Na pewno trzy: Polacy, Litwini, Białorusini. po nich literackie ślady. Choć nie zawsze da się to czytać po latach. Ma zaletę, o której często zapominamy. Jest prowincjuszem, a za  Nieszczęsna, zadeptana tradycja PPS-owska została przejęta przez PRL tem w naturalny sposób jego losy korespondują z dziejami naszej, i wrzucona wraz z innymi do worka z napisem „socjalizm”. Tymczasem peryferyjnej, części świata. lider PPS, Tomasz Arciszewski, był ostatnim uznawanym przez świat Uwielbiam Mickiewicza, ale przyznam, że mam go trochę dość. Wszyscy premierem rządu RP na uchodźstwie. A inny lider, Kazimierz Pużak, o nim mówią. A Słowacki tkwi w cieniu. zmarł w stalinowskim wiezieniu w Rawiczu. To właśnie PPS-owcy Mickiewicz jest przyjemniejszy, bo… dokonywali emancypacji robotników, ludzi różnych narodowości. Tylko Bo bardziej nam kadzi? Słowacki to lepszy materiał na patrona naszej w tych kręgach przed drugą wojną światową pojawiały się wezwania rozmowy. W pewnym sensie to rewolucjonista, lewicowiec, wręcz „anty-Polak”. Kochał Polskę nieprzytomnie, a jednocześnie stale mu do walki z antysemityzmem.   Politycy Polskiej Partii Socjalistycznej, upominając się o warstwy coś w niej nie pasowało. W mojej ukochanej Parabazie do Złotej upośledzone, działali de facto na rzecz trwałości i stabilności państwa czaszki czytamy: „Na dom jasnością piorunową biła / I sponad starych polskiego. Z tej bogatej tradycji nic nie zostało. Pewnie i pan nie po- lip błogosławiła. Chorągwie dworek okryły ubogi, / Że był jak namiot trafiłby zaśpiewać Czerwonego Sztandaru, jednej z najpiękniejszych jakiego mocarza, / Z jedwabiu cały — a złote miał rogi, / A w środku polskich pieśni. jasną cnotę gospodarza, / Dla nędzy także otworzone progi, / I obarzaZnam słowa, nie umiem śpiewać. To zresztą znamienne, że naj- nek biały dla nędzarza; / I piękność chował dawnych szczerych rysów bardziej znane na świecie polskie pieśni to Warszawianka i właśnie / Napełniającą dom wonią narcysów”. Słowacki uwielbiał kontuszową Czerwony Sztandar. Prawica nie doczekała się takich szlagierów. przeszłość, drobną szlachtę, a jednocześnie nienawidził tej, co „pawiem Skoro dotarliśmy do spraw literackich, proszę o wskazanie auto- narodów była i papugą” i dalej: „Zruć do ostatka te płachty ohydne, / rów i tekstów, z których można by stworzyć alternatywny kanon, Tę – Dejaniry palącą koszulę: / A wstań jak wielkie posągi bezwstydne, / Naga – w styksowym wykąpana mule! / Nowa – nagością żelazną pozwalający budować porozumienie, naprawić wspólnotę… bezczelna – / Niezawstydzona niczem – nieśmiertelna!” – teraz mówię Zależy, o jaki zakres chce mnie pan zapytać. Dla mnie jednak kanon alternatywny, to niekoniecznie ten, który od razu buduje wspólnotę, ale Grobem Agamemnona. ten, który został dziś zepchnięty w cień. Odpowiem chronologicznie,   Mógłbym dorzucić do stawki jeszcze Psalmy przyszłości. To patron bo uważam, że dziedziczymy dary całego tysiąclecia. Chciałbym wspo- trochę bardziej zróżnicowanej i ciekawej Polski niż ta Mickiewiczowska. mnieć o literaturze protestanckiej, głęboko chrześcijańskiej, a zarazem Warto na nowo opracować ten bogaty dorobek, choćby dalsze pieśni pisanej przez ludzi, którzy walczyli z Kościołem katolickim. Nie znam Beniowskiego, odnalezione dopiero w papierach pośmiertnych, czy wielu tak chrześcijańskich utworów jak Pieśń w ucisku Zbigniewa Mor- słynne osiem błogosławieństw z Króla-Ducha. To tkwi korzeniami sztyna, napisana gdy w 1658 zmuszono arian do opuszczenia ojczyzny. w kulturze polskiej, szlacheckiej, barokowej, a jednocześnie stanowi PRL w latach pięćdziesiątych ogromnie lansowała tradycję protestancką bunt, wychylenie w przyszłość. z XVII–XVIII wieku, w tym zwłaszcza arian. Pewnie dlatego wszystkim   A Wyspiański? Na co dzień nie pamięta się o Akropolis – wizji obrato obrzydło, ale warto odkryć te kwestie na nowo, by pokazać, że istnieją cającej się w gruzy katedry na Wawelu, w które wtargnie życie jako inne modele przeżywania polskości niż tylko katolicki. Pokazywanie Chrystus-Apollo. A my jeszcze dziś w tych truchłach i trumnach… A czy przyda się Fredro? Jest etykietowany jako niepoważny pisarz. tych innych modeli to mój polski obowiązek. Nieprzypadkowo „ojcem A mógłby być pomostem do staropolszczyzny, która jest bardziej literatury polskiej” jest protestant – Mikołaj Rej.   Druga sprawa to polskie oświecenie. Niezbyt modna dziś epoka. witalna i fertyczna niż nam się to wmawia od XIX wieku. Stanisław Trembecki, antyklerykał, autor słynnego dwuwersu „grub- My dopiero teraz gubimy nasze tradycje, w tym staropolszczyznę. W czasze zgubi przesądy i rozumu przetrze, kto ma szczęście fernejskie sach mojego najwcześniejszego dzieciństwa Witold Gombrowicz napisał oddychać powietrze” wykonał ukłon w stronę Woltera, który mieszkał Transatlantyk. To przecież rozpasana barokowo-szlachecka polszczyzna! w Ferney na granicy francusko-genewskiej. Trembecki to wielki poeta,   To ocalało na przykład u Miłosza, w jednym z późnych wierszy jest jego Sofiówka jest arcydziełem. Notabene, gdy weźmie pan do ręki piękne nawiązanie do księdza Józefa Baki: „Ach te muchi, ach te muchi/ ten poemat, ujrzy pan najpiękniejszy polski panegiryk ku czci carycy Wykonują dziwne ruchi, / Tańczą razem z nami, / Tak jak pan i pani/ Katarzyny II… Wolno się tym gorszyć, nie wolno być głuchym na Na brzegu otchłani”.


19

Powiedziałem na początku tej rozmowy, że zanikł polski kod kulturowy. Istnieje przekonanie, że o duchu czasów najlepiej mówi literatura, Zanikł czy jest w stadium zaniku – nie spierajmy się o słowa. która nie weszła do kanonu, nie funkcjonuje na prawach arcydzieł. W tym numerze zajęliśmy się takimi pobocznymi pisarzami: Lu  Ale dlaczego zanikł w wolnej Polsce, a trzymał się w PRL? Nie mam cjanem Szenwaldem, Janem Wiktorem, Gustawem Daniłowskim. odpowiedzi na to pytanie, poza jedną: nasz dyskurs publiczny na temat Chcemy się także upomnieć o ślady po kulturze chłopskiej, robotniprzeszłości, ograniczający się na co dzień do walki zbrojnej, żołnierzy wyklętych i agentów bezpieki, jest dyskursem nie tylko kalekim, ale czej, które są rugowane z głównego obiegu lub, w najlepszym razie, i nieuczciwym. Jeżeli więc przeszłość jest skłamana, to przestaje nas ubierane w skansenowe dekoracje. To strasznie wyblakło. Po latach raczej nie da się czytać podobnych czarować, uwodzić, interesować. Kiedy popatrzy się na artystów zgłaszających akces do obozu prawicy, rzeczy. Choć Szenwald napisał Pożegnanie Syberii – rzecz pełną dwutrudno zrozumieć decyzje wielu z nich. Jarosław Marek Rymkiewicz znaczności i na swój sposób ciekawą. czy Marek Nowakowski to pisarze, których prawicowość i konser-   Zniknęła także autentyczna kultura ludowa. Zanikają gwary i raczej watyzm bez deklaracji nie byłyby tak jasno rozpoznawalne. Próżno już się nie odrodzą. Nie wspomnę o tym, czym zajmowała się językoszukać w ich tekstach definicji i jednoznacznie wyrażonego programu. znawczyni Zofia Kurzowa – o polszczyźnie kresowej. Telewizja i radio U Rymkiewicza się to pojawia, u Nowakowskiego rzeczywiście nie. narzucają swoje normy, ludzie się wstydzą swoich korzeni. Jeszcze inna W każdym razie trudno patrzeć bez bólu, jak pisarz oddaje swe pióro sprawa to przeszłość polskiej wsi. Dziś można się o niej dowiedzieć jednej partii, waląc w całość społeczeństwa i niszcząc polską wspólnotę, choćby z prozy Wiesława Myśliwskiego. A my już nie zdajemy sobie włącznie z jej największą zdobyczą, jaką jest niepodległe państwo pol- sprawy z nędzy, w jakiej żyła polska wieś. Widziałem to jeszcze jako skie. Wydaje się, że polska tradycja patriotyczna i szlachecka obróciła sześcioletnie dziecko na Podhalu, kiedy mój rówieśnik jadł chleb z masię dziś w walkę z państwem polskim. Więc może warto przywołać słem posypany cukrem i powiedział, że pierwszy raz w życiu je masło, znowu Wyspiańskiego, który w Wyzwoleniu chciał mieć polskie pań- choć rodzice mieli dwie krowy. stwo „takie jak wszędzie”, a tradycję romantyczną przeklinał i spychał   Dziś nędza dużej części społeczeństwa to sprawa, na którą „nie mamy w podziemia Wawelu. Bo dziś wychodzi na to, że nie dorośliśmy do ucha”. Uważamy, że wyzysk, krzywda ludzka są oczywiste, bo w kapiposiadania własnego państwa, że najlepiej się czujemy bez niego. Tyl- talizmie musi tak być lub uznajemy za „roszczeniowców” i „populistów” ko wtedy możemy uprawiać, rozwijać, kultywować naszą samorodną tych, którzy się buntują. Sam jestem wobec dzisiejszego populizmu bardzo krytyczny i patrzę z niesmakiem i grozą na to, co wyprawia i samowystarczalną tradycję. Jest też problem z autorami, którzy nie nadają się na cokoły, a mają „Solidarność”. Ale należy być ostrożnym w takich sprawach, przestać znaczny wkład w rozwój narodowej kultury. W PSB pewnie można uważać system, jaki stworzyliśmy, za bożka, najdoskonalszą formę organizacji. Wpadamy w samozadowolenie, bo udało się zbudować znaleźć biogram Jana Emila Skiwskiego. Co począć z kimś takim? Skiwski wraz z całą prawicową krytyką doczekał się znakomitego ba- coś, co na pewno nie jest komunistyczne. Ale człowiek, który ma jakieś dacza w postaci profesora Macieja Urbanowskiego z UJ. Ale jest wiele chrześcijańskie uczucia, powinien spoglądać na bliźniego z większą innych przestrzeni do zbadania. Parę lat temu wyszła książka Marci Shore uwagą, troszczyć się o to, czy słabszemu nie dzieje się krzywda. Takiego Kawior i popiół. Tam bardzo ciekawie sportretowano Wandę Wasilewską, myślenia w obecnej Polsce w zasadzie nie ma. A przecież to doskonała która w polskiej tradycji jest stawiana w jednym szeregu ze Szczęs- pożywka dla literatury! Zająć się tymi, o których Dostojewski mówił nym Potockim albo gorzej. Być może warto by omówić i przypomnieć „skrzywdzeni i poniżeni”, a Maria Dąbrowska „ludzie stamtąd” – z czworaków. Czworaków już, chwała Bogu, nie ma, ale na naszych oczach twórczość tej pisarki. Jej Ojczyzna to straszna ramota, ale pamiętam, że w dzieciństwie lubiłem Pokój na poddaszu – bezpretensjonalną powieść codziennie dochodzi do wyzysku. A naszym największym wyrzutem dla młodzieży. sumienia powinien być start młodych, to, że tak wielu z nich wyjeżdża,   Nie wiem, czy po latach dałaby się obronić Pamiątka z Celulozy Igora że nie mogą odczuwać wspólnoty z polskością, która stała się tak hoNewerlego, ale jego napisane pod koniec życia wspomnienia Zostało mogeniczna, wykluczająca, duszna… z uczty bogów, które dotyczą czasów rewolucji rosyjskiej… O właś-   Wielka w tym wina Kościoła katolickiego. Kościoła ogarniętego nie, mówimy o rewolucji w 1917 roku i myślimy o tej bolszewickiej, obsesjami, który przy tym przestał być mecenasem sztuki i wznosi takie horrenda, jak Ołtarz Trzech Tysiącleci na krakowskiej Skałce a o marcowej jakoś się nie pamięta. A nawet u bolszewików było wielu albo kolejne, idące już w setki, pomniki Jana Pawła II. Dziś polski Polaków, którzy potem z reguły poszli pod nóż. Chwilami myślę, że po latach solidarnościowego prania mózgów cała polska tradycja historycz- katolicyzm staje się z wolna zagrożeniem dla polskości. Bo polskość na i kulturalna, zwłaszcza literacka, jest dziś znów do odkłamania. To jest czymś znacznie szerszym od katolicyzmu. Tak jak katolicyzm jest zadanie pana pokolenia. czymś znacznie szerszym od polskości. Zbitka „Polak-katolik” może Polscy pisarze młodszych pokoleń obrazili się na rzeczywistość jeszcze nigdy nie była tak groźna. i tradycję? To ciekawa konstrukcja. Być może coś w tym jest.


20

Detronizacja szczególnej postaci metonimii Przemysław Jucha

No weak men in the books at home / The strong men who have made the world / History lives on the books at home / The books at home / It’s not made by great men / It’s not made by great men / It’s not made by great men / It’s not made by great men / The past lives on in your front room / The poor still weak the rich still rule / History lives in the books at home / The books at home… Gang of Four, Not great men, 1979 Historia nie rozegrała się w centrum, ona wydarzyła się obok, ale przeszliśmy nie zauważając jej, patrząc przede wszystkim w stronę tronu i jego najbliższego otoczenia, ewentualnie wszelakich ludzi władzy. Do dziś składamy hołd metonimii, kładąc kark pod gilotynę przeszłości. Kłaniamy jej się w pas i czytamy bajki dzieciom, które nigdy nie przestaną być dziećmi. Historia pauperum brzmi nadal mniej więcej tak: „Król wybudował zamek, Biskup zbudował kościół” etc. Otóż wcale nie wybudował. Czy ktoś go widział z kielnią, cegłą bądź kamieniem w dłoni, jak stoi na rusztowaniu? Król pewnie był w tym czasie na polowaniu, (ewentualnie z kochanką w łożu), kładąc trupem, jak August III Sas, 42 dziki i 57 saren w Białowieży na Podlasiu, czego dowodem obelisk w tym właśnie miejscu. A jeśli jednak tak, to wielkim rzeczywiście musiał być władcą, herosem jakimś, zdaje się. Kazimierz Wielki, król murowanej Polski, po którego epoce pozostały dziesiątki zamków, mógł co najwyżej zatwierdzać plany ich budowy, co pewnie i tak rzadko miało miejsce. A jednak wszystko poszło na jego konto. Biedny ten nasz król, zdejmijmy ten ciężar z jego ramion i weźmy na własne.   Ktoś powie, że to dosłowne widzenie spraw, otóż nie, dosłowne nigdy albo prawie nigdy nie nastąpiło, bo metonimia „król wybudował” ukradła nam prawdę o nas samych i o naszej

historycznej przeszłości. Radość i trud budowania. Dlatego nadal kochamy monarchię, ona buduje coś w nas. W monarchii ukryta jest przecież „nasza” wielkość, jakakolwiek by ona nie była. Czai się też poniżenie. „Władza” metonimii domaga się tysiąckrotnego klęknięcia, klęknięcia przed nią samą jak przed Bogiem-Cesarzem, jak przed Dioklecjanem1, który uznał swoją władzę za boską i mógł odtąd tworzyć cuda jak za dotknięciem palca niczym Bóg z fresku Michała Anioła. Podobnie w mniejszym czy większym stopniu myśleli jego duchowi następcy. Stąd moje pytanie. Czy widział ktoś w podręczniku szkolnym strzechę budowlaną, która w średniowieczu wybudowała zamek lub kościół? A jeśli tak, to czy podziwiał ją ktoś jako grupę prawdziwych artystów2? Nie było takiej potrzeby? Dobry książę wybudował przecież jakiś zamek lub pałac zupełnie sam. A czy widział ktoś jakiegoś tam, wymyślonego na potrzeby tego tekstu Janka z Grudziądza, który w roku 1334 murował mury miasta na polecenie władz lub starosty, razem z innymi mieszkańcami. Nie, naprawdę? No właśnie.     Takie informacje możemy jednak znaleźć. Tyle że nie zadajemy sobie trudu. Stara monarchia nie jest zła, szczególnie w Krakowie. Franciszek Józef, nawet gdy z niego żartujemy, jest przecież antidotum na złą komunę, odnawiającym nieistniejące cesarstwo, którego byliśmy nieistotnym elementem – tu w Krakowie, gdzie wyburzono w czasach austriackiej niewoli dziesiątki kościołów

Cesarz rzymski w latach 284–305 n.e., zob. M. Jaczynowska, D. Musiał, M. Stępień, Historia starożytna, Warszawa 2002, s. 599 i 603.

1

Strzecha budowlana w średniowieczu to rodzaj firmy skupiającej rzemieślników różnych fachów w celu zrealizowania wielkich przedsięwzięć budowlanych, na przykład budowy katedr i zamków.

2


21

i większość murów miejskich3. Taka niewola nam już w zasadzie odpowiada, nikt jej osobiście przecież nie pamięta. Car zresztą dla wielu Polaków też jest lepszy. Jeden, Mikołaj II, miał piękną brodę, a inny, Aleksander I, piękną „stworzył” konstytucję roku pańskiego 1815 (co prawda nigdy by nawet o tym nie pomyślał i nie chciał, gdyby tej konieczności nie uświadomiła mu Rewolucja Francuska, której dorobku powstrzymać już nie mógł – a której nie znosiła jak febry jego babka, caryca Katarzyna II, życząca nam, zwykłym Polakom, Francuzom i Rosjanom źle, a którą my Polacy, choć nie wszyscy oczywiście, dziś już nazywamy WIELKĄ, na co dowód w Wikipedii). Rewolucję Francuską, z którą nie solidaryzuje się do dziś Kościół katolicki, wyrzucamy z kolei do kosza, włącznie ze szlachetną Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela. O tym akcie nie uczymy dogłębnie w szkole, uczniowie lepiej zapamiętają przecież krwawe ofiary 1789 roku.   My, Polacy jedną ręką jesteśmy powstańcami styczniowymi, drugą przyjaciółmi cara, tworzącymi szlak carski na Podlasiu, nazywając nieświętych i niewielkich wielkimi, wspominając z dumą cesarskie odznaczenia swych dziadków, które oni, jeszcze przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę w 1918 roku, wieszali do ogonów psom4. Jesteśmy nadal Galicjanami (i nie ma znaczenia to, że Galicja nie istnieje już od 1918 roku), ludźmi z zaboru pruskiego, z Kongresówki, poprzebieranymi za husarzy z grup rekonstrukcyjnych. Nigdy więc chyba nie byliśmy obywatelami Polski czy choćby zwykłymi Polakami. Nienawidzimy w końcu PRL tak bardzo, że kochamy naszych okupantów rozbiorowych, więc wolimy żyć przed 1918 rokiem. Chcemy robić wrażenie, nie widząc, że świecimy wtedy tylko odbitym, a więc cudzym światłem. Dlaczego nadal nie wierzymy, że prości ludzie w dalekiej przeszłości mogli być też bohaterami? Nie mamy własnej kultury, mamy za to śmietnisko przeszłości. Biedni jesteśmy. Czemu nie przebierzemy się za chłopów z XVII-wiecznego folwarku szlacheckiego? Tych było statystycznie najwięcej. Czyżbyśmy się ich wstydzili? Możemy być nawet Litwinami, jak autor Obłędu ’44, który swą litewskość całkiem niedawno podkreślił w jednym z wywiadów telewizyjnych. Pan ten urodził się, jak wyczytałem, w Warszawie i zastanawia mnie tylko jedno – jak dotąd mogłem nie wiedzieć, że to miasto współcześnie litewskie?   My, czytelnicy historyczni wolimy biografie Juliusza Cezara, Piotra I, Napoleona, mądrych mądrością swych doradców. Nas nie obchodzi tajemnica przeszłości, nas obchodzi pornografia przeszłości politycznej. Pasjami pożeramy biografie wielkich, tak jak zaczytujemy się w Pudelku i w plotkach z życia gwiazd, większych rzekomo od nas samych. Nas interesuje dziecko księżnej Anglii, czy zdrowe i pachnące. Kogo więc obchodzi

ubogi chłopina, cieśla, który stawiał sam swój dom, po którym pozostała tylko na tragarzu chałupy wyrzeźbiona dłutem data 18975. To on jednak był naszym krewnym! A bezimienny tłum budujący i naprawiający mury miast, wyzyskiwany tłum, ale i hardy, co w twarz może dać, to już nas nie interesuje? Czy pamięta ktoś jeszcze o tym, na kogo zawaliło się strzeliste sklepienie gotyckiego kościoła podczas trzęsienia ziemi w Krakowie w 1443 roku i kto spadł przypadkowo z rusztowania, gdy konserwował elewację, dajmy na to, późnobarokowego kościoła w Trzemesznie w roku 17766? Tak, to był Augustyn Kiliński, ojciec dzielnego szewca. Czy pamięta ktoś z kolei o tych ludziach którzy w Zwierzyńcu koło Zamościa postawili kamień z następującym napisem: „Na pamiątkę szarańczy wędrowney przybyłej w te okolice dn. 26 sierpnia 1711 r. Gdy: wyniszczono szarańczy żywey korcy7 656, wykopano jaj tego owadu 555 i 1/2. Użyto do tego robocizny pieszey dni 14000”. Czy nie ciekawi nas adnotacja: „Bóg pogroził ludowi ale z wiarą praca rozbraja jego gniewy i klęskę odwraca” „zapisana” przez mieszkańców wsi: Łabunie, Szarowola, Czołomyje, Przeorsk, Wólka, Ulów, Krasnobród, Zielone.   Metonimia numer dwa: „magnat czy biskup ufundował kościół” – a za czyje fundusze, można zapytać? Chciałbym zauważyć, że mogli oni, co najwyżej otrzymać wcześniej środki zebrane do skarbca prywatnego bądź biskupiego i przekazać je na rzecz kościoła, który miał właśnie powstać. A więc tak naprawdę ufundowali go, o zgrozo!, przyszli parafianie. Twoi przodkowie, drogi czytelniku, być może też. Wspólny wysiłek idący na konto tego, który w tej kwestii najmniej się tu zasłużył, a więc magnata czy biskupa. Gdzie więc sprawiedliwość dziejowa? Nie ma takiej. Istnieje narracja wielkich, którzy niewątpliwie nie byli naszymi dziadkami. Jest w tym jednak coś pocieszającego: gdybyśmy tylko chcieli, ci wielcy mogliby się stać tłem życia naszych przodków, w znacznie większej niż dotąd skali, a nie na odwrót. Być może tak naprawdę, to nasi zapomniani dziadkowie byli w jakimś znaczeniu tego słowa wybitni, a nie ci wszyscy generałowie, biskupi, wojewodowie wendeńscy kupczący stanowiskami. Wielcy wydają się nam wielcy, bo klęczymy. Wstańmy. O czym więc ten tekst? O systemie piramidalnym. Ten, kto jest na górze, zgarnia najwięcej w sensie splendoru i zaciekawienia tłumu. Ten, kto na górze, jest twórcą, niezależnie od tego, czy jest nim, czy nie jest. Ucieka nam jak zwykle to, co najważniejsze, treść życia w przeszłości i pytanie o to, czym ono w rzeczywistości było. Tłum jak zwykle oszukano, bo stał obok głównego nurtu narracji.

G. Bednarczyk, Nieistniejące kościoły Krakowa [online], <http://www.

jazon.krakow.pl/koscioly/index.php> [dostęp: 8 stycznia 2013].

Pamiętnik Jana Kilińskiego, szewca a zarazem pułkownika 20 regimentu, Poznań 1860, s. 1 (wstęp).

S. Prauss, E. Malak, Z Zakopanego na Stag Lane: wspomnienia konstruktora lotniczego i pilota, lata 1910–1970, Wrocław 1996, s. 49.

7   Korzec, podobnie jak garniec, był miarą objętości; można przyjąć, że w tym wypadku korzec to około 44 litry, a garniec to prawie 4 litry.

3

4

Tragarz – w budownictwie drewnianym gruba belka stropowa biegnąca wzdłuż całego pułapu dla podtrzymania go, czasami zdobiona. 5

6


22

Gdzie się więc on podział? Wyparował z książek i artykułów, a może jest nieuchwytny? Tylko w pewnym sensie. Jednak tłum chłopski, miejski i zwykłej biedoty daje się uchwycić w źródłach choćby w sensie statystycznym. Można obliczyć średnią arytmetyczną, dominantę i medianę, a następnie sporządzić wykres kołowy. Zobaczymy tłum pod lupą, a cyfra przestanie być chłodną liczbą, skoro obliczyć będzie można, ile przypadało chłopów do „obsługi” jednego „dobrze urodzonego”.   Z liczb dowiemy się więc czegoś o relacjach, jakie w interesującej nas zbiorowości wiejskiej lub miejskiej panowały. Ale to tylko pierwszy postulat, czasami realizowany. Czego chcielibyśmy się jeszcze dowiedzieć?   Chcielibyśmy w znacznie większym stopniu niż dotąd poznać przypadek odbijający od średniej, ale w małej skali, skali miasta czy wsi, chcemy go popularyzować, tak by „przeciętny” Iksiński zaczął się tym interesować. Bo w świadomości odbiorców liczy się nadal przede wszystkim historia polityczna, która ma nadawać ton. Po drugie, gdybyśmy przebadali dokładnie zasoby archiwalne, znaleźlibyśmy wiele naprawdę zajmujących historii z odległej przeszłości. Nowych Janosików, nowych pomniejszych Witów Stwoszów, nowych-starych Janków-muzykantów, o których setki lat nikt nie pamiętał, bo nie mieli i nadal nie mają punktów za szlacheckie pochodzenie, a czasem wręcz zostali celowo zapomniani (lub „zaorani”, jak po 1947 roku dawna łemkowska wieś na Podkarpaciu, o której istnieniu przyjezdny nie mógł do niedawna niczego się dowiedzieć8). Księgi sądowe wiejskie, jeśli się zachowały, dostarczą nam danych o życiu poszczególnych społeczności sprzed kilkuset lat, abyśmy mogli stwierdzić, że to nie hetman Chodkiewicz czy Zamoyski są naszymi przodkami, jak bardzo chciałby pewien popularny i znany pomysłodawca strony genealogicznej, a najczęściej ten zwykły komornik, kmieć czy wójt, a w wypadku miast podrzędny lub solidny rzemieślnik. Tłum ludzi z historią, ale bez historii spisanej, tłum „zalegający” półki archiwów państwowych, tłum zasmarkanych sierot bez rodziców, bez umiejętności pisania i czytania, zdany na łaskę możnych, czekający na odkrycie. Tłum, który tak naprawdę dotąd nie bardzo nas obchodził. Może jednak powinien, my jesteśmy przecież dzisiejszymi „możnymi” dla tych biedaków z przeszłości. My bowiem możemy na chwilę lub dłużej przywrócić ich do życia, choćby dla zwykłej równowagi historycznej.   Tak więc trzeba zindywidualizować historyczny tłum. Dać mu pojedynczą twarz, nogi, ręce i dać mu przemówić, tak jak potrafi, niech na początku sepleni i kuśtyka. Niech z tłumu chłopów zamieszkujących Rzeczpospolitą w XVI wieku wyłonią się jacyś rodzimi Menocchiowie, jak u Carlo Ginzburga9.   Zob. A. Bata, Rusini z doliny Jasiołki, Krosno 2013. Autor opisuje historie nieistniejących wsi łemkowskich, jak chociażby Czeremchy czy Smerecznego, po których nie ma dziś śladu. 8

9   Zob. C. Ginzburg, Ser i robaki. Wizja świata pewnego młynarza z XVI w., tłum. R. Kłos, Warszawa, 1989.

Niech mają oni swoje refleksje, swój świat, często intrygujący i przerastający pod wieloma względami ten elitarny. Odkryjmy ich, jeśli są. Miejmy i swoich polskich bohaterów chłopskich i miejskich z XVI czy XVII wieku, popularyzujmy ich choćby w filmach i powieściach. Pokażmy i inne wątki. Czy nie mieliśmy czasem jakichś wynalazców, którzy robili coś praktycznego dla wszystkich, jak opisywany przez Marka Twaina Jan Szczepanik, sierota chłopska z podkarpackiej wsi, którego dziś już prawie nikt nie pamięta. Ilu znamy polskich wynalazców? Ilu znamy polskich myślicieli bez szlacheckich korzeni jak Staszic? I czy naprawdę ich cenimy? Może to ich życiorysów powinniśmy się uczyć w szkołach, a nie poświęcać „z rozpędu” kolejną tablicę ku czci poległych.   Nasza wyobraźnia przepełniona jest negatywnym obrazem przeszłości. To wyobraźnia okrucieństwa. Czy musimy domagać się zemsty? Może jednak powinniśmy zawalczyć o znacznie bardziej skomplikowaną historyczną tożsamość, w której będzie miejsce i dla wynalazców, reformatorów, myślicieli i artystów, a z drugiej strony dla wspaniałych ludowych sowizdrzałów, rzeźbiarzy, twórców kapliczek, którzy byli Polakami z urodzenia lub z uznania, a o których generalnie zapomnieliśmy. Czy naprawdę współczesny lud „domaga się tylko krwi” w dziejach i na kogo tym razem się wyprawiamy w naszej wyobraźni? Dlaczego nie zaprzyjaźniliśmy się z naszymi prostymi przodkami z przeszłości? Bo niewiele o nich wiemy, bo powiedziano nam, że to nieważne. Niech i oni powrócą do nas jako kolorowe cienie i chwile radosne, budujące, pouczające, kreatywne czy nawet groteskowe, jako pamięć o naszej „małej” przeszłości. Zaakceptujmy też ich straszność. Stwórzmy zwyczajną historię. Historię życia z mniejszą ilością śmierci i fascynacji śmiercią – tę wszyscy doskonale znamy. Niech i ona ma swoje miejsce, ale niech nie będzie dominantą kompozycji narodowej. Śmiejmy się także, tam gdzie trzeba. Przecież kolejnej wojny już nie wygramy, to chyba jasne. Zdetronizujmy przeszłość, niech stanie się ona historią masową, na miarę naszych „masowych” czasów, ale pozbawioną tej aksamitnej pudelkowej otuliny. Dziś interesować powinno nas bardziej nie do kogo król strzelał – lecz co ktoś inny budował, siał w polu, robił w warsztacie podczas monarszych łowów. Powinno nas interesować znacznie bardziej tło, a nie narzucona nam kompozycja obrazu. Tło jest znacznie bogatsze i ciekawsze!   Czy uczuciowości ówczesnych chłopów, dla których wciąż mało miejsca w poważnej historii, i ich nabożnego stosunku do zwierząt nie wyjaśni lepiej fragment opisu inwentarza krów folwarcznych, pochodzący z 1662 roku, niż nasze potoczne o nich mniemanie? Do niedawna przecież rolnicy nazywali podobnie, choć pewnie nie w takim bogactwie językowym, swe zwierzęta: 1. Szadula szada 2. Srogula czarna 3. Wincula czarna 4. Rogula czarna


23

5. Kawula czarna 6. (nieczytelne) biała 7. Brzezawa czarna 8. Czarna gwiazdula 9. Boczawa czarna 10. Gwiazdula płowa 11. Czarnucha czarna 12. Trojana pstra czerwona 13. Pisula brzezasta pstra 14. Bielawa biała 15. Czarnucha czarna 16. Łysonia czarna 17. Gwiazdula czerwona 18. Bystrocka pstra 19. Kudlawa płowa 20. Siwula sywa 21. Czarnucha czarna 22. Kropicha rzeźnik ią wziął10 Chcemy wiedzieć więcej na temat tego, czym była codzienność dla bezimiennych ludzi, mieszkających w Rzeczypospolitej Obojga Narodów i później w tej rozebranej na kawałki Polsce – i jak się przekładała na indywidualne biografie „plebejów”, jeśli choć trochę da się je odtworzyć, a przecież w wielu wypadkach da. Włączmy je na stałe do naszej świadomości uniwersalnej bądź lokalnej. Czy nie warto poznać społeczeństwa Rzeczypospolitej Obojga Narodów i Polski rozbiorowej przez pryzmat szczegółu? Może powinniśmy przesunąć nasze zainteresowanie z konnicy w ciężkich zbrojach, rycerzy „bez skazy” i XVII-wiecznych „towarzyszy pancernych”, tych kilku, no powiedzmy dziesięciu procent. W porządku, byli często zewnętrznie ładni, dzicy, nadal patrzą hardo ze swych portretów trumiennych, w swych misiurach, z ryngrafami na piersiach, z szablami przy boku, z sygnetami na palcach, to prawda, że pędzili kłusem pięknie na nieprzyjaciół. Wielu z nich mogłoby się jednak okazać mniej eleganckimi przy bliższym poznaniu, gdy wracali z kampanii wojennych do swych folwarków, gdzie zabawiali się ze swoimi poddanymi, swoimi bliźnimi pochodzących od „chama”. Wielu z nich poszczułoby nas psami, wystarczy pogrzebać, jak ja to czynię, w papierach okresu sarmackiego, ale to już osobna historia. Dziś bardziej niż kiedyś wolelibyśmy być bliżej naszego ludu z przeszłości.   Jednak nie będzie to proste – pamiątki po nich zostały wyrzucone w trakcie remontów na strychy albo spalone w piecach przez potomków. Czy kiedyś i pamięć o nas skończy się w najlepszym razie na strychu zapomnienia, do czasu, aż ktoś inny odnajdzie je przypadkiem? Tak więc dziś dobrze byłoby poznać historię   Dokument z dawnego Archiwum Jabłonowskich w Krościenku, fascykuł zatytułowany Folwark Odrzykoń (Folwarki Krościenko, Korczyna, Odrzykoń).

10

wydarzeń bez większego dziejowego znaczenia, a jednak kiedyś ogromnie ważnych dla lokalnej społeczności, takich jak ta opowieść wyryta na kamiennej tablicy pod figurą z Krasnegostawu: Na dniu 21 maja 1849 mieszkańcy miasta o trzy kwadranse na 12 przed północą przebudzeni zostali łoskotem zapadającej się Bazyliki na kościele tutejszym. Na tejże rotundzie na samym wierzchu bani miedzianej i półksiężycu stała figura Najświętszej Panny Niepokalanego Poczęcia z drzewa mająca koronę z siedmioma gwiazdami. A na dniu 6 maja t.[ego] r.[oku] taż korona z gwiazdami oderwana została i tylko na jednej szrubie gwiazdy nad głową Najświętszą obracały się tak jakby o niebezpieczeństwie nadchodzącym mieszkańców tutejszego miasta ostrzegały. Którą to figurę przenajświętszej PANNY na wieczną pamiątkę wystawili: Elżbieta z domu Szerow rodem z miasta Rzeszowa i Felix Stankiewiczowie rodem z M. Stołecznego Warszawy Oby.[watele] Kras[negostawu] Dnia 9 czerwca R.[oku] 1860. Chcemy poznać nie historię pisaną przez zwycięzców, a wypowiadaną przed sądami miejskimi czy grodzkimi przez „przegranych”. Chcemy wiedzieć więcej o najzwyklejszych, którzy, przy bliższym spojrzeniu, nie musieli być wcale tacy banalni. Gdzie poznikali prości mistycy żyjący po wsiach – lub inni „mistycy” zachowujący zdrowy rozsądek, o których zapomniał ówczesny świat, jak tkacz Szymon, który dnia 8 marca 1664 roku w Radecznicy na Roztoczu, usłyszał, choć pewnie nie pierwszy raz w swym życiu, wewnętrzny głos: […] wynijdź do mnie”, a nie odezwawszy się na pierwsze wołanie, aż za drugim rozumiejąc, że go kos za oknem woła otworzył okno, a nie widział nikogo położył się znowu na łożu w tym usłyszał że po trzecie iako i pierw, iż który powstał wożył suknie wyszeł z chałupy, aj tak w sobie mówiąc a dla Boga którz mnie tak woła a tu słowa słyszy: „o Szymonie, toże za wolą i rozkazanie Pańskie; pójdź co prędej a pożyj na Łysą górę”, w tym zobaczył ogień i mówi do żony swoiej, pewnie ubuztwo nasze chce Bóg ogarnąć, widzisz ogień, za prawdę pieniądze goreją, pujdę co prędzej, przychodzi na górę, acz w niebieskiej światłości obaczy osobę zakonnika, mówi sam w sobie, kiedy ten zakonnik na to miejsce przybył, ia przy kołowrocie mieszkam, a w tym głos do tego: „Szymonie! Leniwyś na rozkazanie Najwyższego Pana, i ktom jest”, nieznamodrzecze Szymon, widę zakonnika osobę, rzekł do Szymona „iam jest Antoni Święty, mam to z woli najwyższego Pana, abym tobie opowiedział iż na tym miejscu Chwała Boga Najwyższego otprawiać się będzie… a dalej, że chromi i głusi zostaną uzdrowieni. Chcielibyśmy dowiedzieć się, kim był ów święty Antoni, który mu tę karteczkę dał, a także poznać bliżej koleje losu tkacza spisane na poświęconym mu obrazie w kościele radecznickim: […] idź że do Urzędnika a opowiedz mu wolę aby figurę na tym miejscu postawił, a Szymon o Święty Ojcze boję się aby mnie nie wsadził, nie pobił a Święty idź nie bój się Pan z Tobą, przyszedł tedy do urzędnika imieniem Walentego Psiorskiego w Mokrym Lipiu, zbojaźnio pomieniony Szymon opowiadał


24

rozkazanie Świętego Antoniego. Na początku tego a potem wują przywileje królewskie w swych domach15. Chcemy poznać zezwolił i rozkazał drzewo dębowe wywieźć na figurę, wyrobili rzemieślników, którzy przystąpili do różnych protestanckich chłopi dąb surowy do dźwigania jedno ich kilka niepodobna odłamów. Czy nie jest dziwne, że nie ma chyba dziś w Polsce wsi, która ufundowałaby tablice upamiętniające z imienia i nazwiska onym do góry podnieść. członków swojej ławy wiejskiej sprzed kilkuset lat, z wszystI tak dalej. Zastanowi nas też pewnie jego wyznanie: „Boję się aby mnie nie wsadzono do więzienia, udając, że ja zmyślam”. Czy kimi wypisanymi ze źródeł wójtami, podwójcimi i przysiężnyjakiś rodzimy Jan Drda nie mógłby napisać o tkaczu Szymonie mi? A przecież to często możliwe do wykonania, pożyteczne i chlubne. Może czas odrzucić wreszcie historyczne kompleksy. krotochwilnej sztuki? Może czas na bliższych nam „małych” bohaterów sprzed setek   Dobrze byłoby lepiej poznać zielarki uchodzące za wiedźmy lat, o których będzie się mówiło z zaciekawieniem. Chcemy i wiedźmy uchodzące za zielarki. Zgłębić tragedię kilku bądź kilkunastu wiejskich kobiet z Doruchowa w Wielkopolsce, spa- celebrować przeszłość, chcemy mieć mit godny świętowania lonych w 1783 roku z inicjatywy szalonych „dobrze urodzonych” w rozmowie. Chcemy wiedzieć, kim był ten zapomniany zaściandziedziców11. Zbliżyć się do tych, którzy w pewnej miejscowości kowy szlachcic, żyjący z pracy własnych rąk na roli, o którym na Podkarpaciu donieśli do swego pana na dzierżawcę, który informuje inskrypcja na kamieniu nagrobnym w Szudziałowie na gwałcił ich kobiety, okradał, bił i zabijał mężczyzn – tak, że Białostocczyźnie, a na którego opuszczony grób nikt już prawie ten musiał uciekać do pobliskiego klasztoru Franciszkanów nie przychodzi: „Tu złożone zwłoki śp. Jakuba Tołkina, Setnika w Krośnie12. Gdzie w świadomości powszechnej jest miejsce Wojsk byłej Rz[eczypospolitej] Polski[ej], rodził się 3 maja 1761, dla ludzi bezlitośnie łupionych przez chorągwie szlacheckie, umarł zaś 27 stycznia 1834 mając 73 lat wiek”. najeżdżające ich rodzinne wsie praktycznie co roku od drugiej   Dobrze byłoby, abyśmy dzięki historii rozmawiali ze sobą 13 połowy XVII wieku aż do III wojny północnej ? Dla gnębionych jak równi, abyśmy mieli partnerski, nie wasalny stosunek do chłopów, którzy uciekali przed polską szlachtą na zaporoską przeszłości, abyśmy nie klękali przed zwycięzcami piszącymi Sicz, przystępując ze świadomością zdrady do Kozaków, i tych historię dla zwycięzców, którzy przed nami pozamykali archiwa. dumnych zbiegów jak Piotr Motyl z Podkarpacia, który ucie- Swego czasu jeden z zasłużonych genealogów, prof. Dworzaczek, kając przed właścicielką w 1629 roku, zrozpaczony przybił do podkreślał, że historii rodów chłopskich nie trzeba badać. Czy zniszczonego wcześniej przez siebie młyna kartkę z napisem dlatego, by nie natrafić na jego książkę pod znamiennym tytułem o następującej treści: „Dobrowolne” poddaństwo chłopów?16. Może moglibyśmy jednak w większym stopniu przejąć kontrolę nad teraźniejszością przez Nie waż myśleć i mówić, żeby ta praca moja własna miała być odbierana na Pana, alem nie jest żad­nym kmieciem pod żad- zrozumienie przeszłości, a przede wszystkim przez uświadomienym Panem, także i pod osobą wielmożnej mej Pani, alem jest nie sobie, co jednostkami tak naprawdę kierowało. Czy była to zwykła chciwość, czy może beznadzieja, z której w ówczesnych rzemieślnikiem, a nie rolnikiem. Żeby zaś potem na tej pracy mojej kogo dusza nie odbierała, kto na niej bez pozwolenia czasach nie było wyjścia, a bunt przeciwko miejscowemu panu 14 mego siędzie, niech żaden na moją pracę nie siada . stanowił po prostu ostatnią deskę ratunku? Pamiętać przy tym trzeba, że ta rządzona „masa” nie była, jak to postrzega się Chcielibyśmy ich poznać i poczytać o nich. Być może pozwoli nam to zrozumieć lepiej procesy zaistniałe kilkaset lat później, czasem, jednolita – często interesy mieszkańców wsi były rozwynikające z przekazywanej z ojca na syna przez wiele pokoleń bieżne, a nawet brakowało wspólnego wroga. Jedni nienawidzili tradycji krzywdy chłopskiej. Ale to nie koniec. Chcemy znać miejscowego plebana, inni fundowali paramenty do kościoła, i przykłady budujące; poznać choć odrobinę tych, którzy szli by podlizać się księdzu – z psychologicznego czy społecznego pod Batorym pod Psków już w 1581 roku, jako chłopska pie- przymusu, lub ze szczerej prostej wiary. chota wybraniecka, jak Ekiertowie czy Szajnowie z Haczowa na   Jeśli mówić o świadomości klasy chłopskiej, to tylko w tym Podkarpaciu, których potomkowie do dzisiejszego dnia przecho- znaczeniu, że wszyscy chłopi bez wyjątku nie stanowili narodu w znaczeniu politycznym, tak jak ich potomkowie (przynajmniej formalnie) dzisiaj. Można mieć jednak wrażenie, że w znaczeniu emocjonalnym nadal nie chcemy być narodem zaangażowanym 11   M. Pilaszek, Procesy czarownic w Polsce w XVI–XVIII w. Nowe aspekty. społecznie i politycznie, narodem, którego początki, choć nieUwagi na marginesie pracy B. Baranowskiego, [w:] „Odrodzenie i Reforpełne, dawała wszystkim Konstytucja 3 Maja – nie zaś Rzeczpomacja w Polsce”, 1998, nr 42, s. 12. spolita szlachecka ze swym założeniem, że głos polityczny mają 12   Dokument z dawnego Archiwum Jabłonowskich w Krościenku, fatylko „dobrze urodzeni”. Czy jednak z krytyki Rzeczpospolitej scykuł zatytułowany Folwark Odrzykoń (Folwarki Krościenko, Korczyna, szlacheckiej ma wynikać nasza wdzięczność wobec zaborców, Odrzykoń). 13 14

III wojna północna rozegrała się w latach 1700–1721.   Dokument z dawnego Archiwum Jabłonowskich w Krościenku, fasc.

7, lit. G, tłum. Józef Kabaj.

S. Rymar, Haczów wieś ongiś królewska, Kraków 1962, s. 153.   W. Dworzaczek, „Dobrowolne” poddaństwo chłopów, Warszawa 1952.

15 16


25

jak popadając w drugą skrajność, widzą to czasami dzisiejsi postmarksiści, biorąc za wzór konserwatywnych stańczyków z XIX wieku17? Warto w tym miejscu przypomnieć, że ojciec duchowy marksizmu szanował Konstytucję 3 Maja18, nie znosił polskich rozbiorców oraz podziwiał (tak jak i Engels) powstańców styczniowych, wierząc w ich dobre intencje19. Czy może dlatego dzisiejsi postmarksiści wolą Różę Luksemburg, a zatem w konsekwencji nie pochwalają wczesnego Piłsudskiego i jego dążeń niepodległościowych, bo każda niepodległość pachnie szlachetczyzną? Czy naprawdę nie chcemy mieć dziś praw i obowiązków we własnym państwie, czy musimy powoływać Polskę na nowo siódmego, skoro Daszyński zaakceptował tę z jedenastego? Z czym zostaniemy, z wirtualną Polską z siódmego, która istniała 10 dni? Do jakiej w końcu matrycy historycznej się odwołujemy? Do wielokulturowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, którą podziwia muzyk zespołu R.U.T.A., równocześnie śpiewając piosenki o wyzyskiwanych? W jednym z wywiadów podkreślił nawet, że Szela to zwykły zbir20. Najwyraźniej podobny do dzisiejszych polskich mafiosów. Czy ci ostatni urodzili się w podobnym położeniu, jak Szela i jego przodkowie? Jak ten chłop, którego fryzyjski szlachcic Ulryk Werdum opisywał tak w swym pamiętniku pochodzącym z bardzo „niekomunistycznej” epoki, bo z XVII wieku: „Polscy panowie z chłopami swymi obchodzą się gorzej niż z niewolnikami albo psami”21, czy szerzej: Do Goszczyna dwie mile – wielka wieś z kościołem i kaplicą, leżącą nieco opodal, należy do Pana Zieleńskiego, którego w Polsce zwą łowczym koronnym […] [tam] chłop nie wiem za jaką zbrodnię leżał tutaj na śniegu przykuty za szyję, tuż przy ziemi, do pala jak pies22. I: Szlachcic zgoła bezkarnie zabija swego chłopa, za zabicie obcego chłopa płaci 7 albo 8 talarów. Nie ma tak srogiego mrozu w nocy zimowej, żeby jeden chłop po drugim z porządku nie musiał przed domem swego szlachcica przez całą noc pod gołym niebem stać na straży i być odpowiedzialnym za pożar, kradzież i podobne szkody23. Porównując to z losem współczesnych gangsterów, którym nikt nie zakazuje pisania i czytania, nie każe odrabiać pańszczyzny, nie zmusza do zakupu alkoholu w karczmie, widzimy, że Szela był nieszczęśnikiem. Jego bunt był gniewem człowieka cierpiącego niewolę, niewyobrażalną z dzisiejszego punktu   Lojalistyczne ugrupowanie polityczne w zaborze austriackim, powstałe w latach sześćdziesiątych XIX w.

17

K. Marks, F. Engels, Dzieła wybrane, t. 1, Warszawa 1949, s. 105–109.   K. Marks, F. Engels, Dzieła wybrane, t. 3, Warszawa 1982, s. 105–109. 20   M. Szajkowski, Jak cham z chamem [online], <http://wyborcza.

18 19

pl/1,76842,12291009,Maciej_Szajkowski__Jak_cham_z_chamem. html?as=2> [dostęp: 8 stycznia 2013].

L. Naker i in., Cudzoziemcy w Polsce, Lwów 1876, s. 183.   Tamże, s. 175. 23   Tamże, s. 124–125. 21 22

widzenia, postępowanie zaś niewytłumaczalne tylko i wyłącznie z perspektywy dnia dzisiejszego. Z potępienia warunków życia ówczesnych chłopów nie wyciągam jednak wniosku, że Rzeczpospolitej należały się rozbiory. Niewątpliwie pod koniec XVIII wieku myśląca część szlachty była skłonna budować lepsze państwo, gdzie z czasem, w co nie wątpię, we władzy centralnej mogliby uczestniczyć oprócz szlachty i mieszczan także włościanie. Niestety stało się inaczej. Zaborcy, w których parlamentach zasiadali już od końca XIX wieku niektórzy polscy chłopi, wiedzieli jak zagospodarować terytorium podbite. „Lepszość” udogodnień zaborczych w stosunku do systemu administracyjnego Rzeczpospolitej szlacheckiej, brała się nie z sympatii do Polski i Polaków, a z troski o jej lepszą eksploatację, którą sprawna administracja, przykładowo austriacka, miała umożliwiać. Owszem, zaborcy rozłożyli nas na łopatki dzięki szlacheckiej niefrasobliwości i egoizmowi, tyle że nie przekreśla to ich własnej perfidii.   Tak więc dla naszego zdrowia psychicznego odbiór zaborców powinien pozostać negatywny, abyśmy nie dali sobie ponownie wmówić, że Polska nierządem stoi, że zawsze potrzebowaliśmy opiekunów, bez których nie poradzilibyśmy sobie. Całe historiozoficzne kłamstwo, w którym żyły pokolenia Polaków przez 123 lata rozbiorów, 6 lat okupacji i jeszcze 44 lata biedy, opierało się na tej samej myśli. Wierzmy w to dalej, tylko gdzie w swych rozważaniach dojdziemy? Pana z wąsikiem z czasów II wojny światowej jeszcze co prawda nie poważamy (choć i takich znamy), ale i jego pokochamy niedługo. Na fali niechęci do PRL-u i to da się zrobić. Pamiętajmy, że tkwi w nas nadal syndrom sztokholmski, nie ulegajmy mu więc zbyt łatwo. Być może, zmieniając azymut widzenia siebie, pokonamy „trupy z szafy”, zmienimy Polskę – nie na inną, obcą, a na lepszą i naprawdę naszą, na państwo, w którym będzie się chciało zwyczajnie żyć.   Chcemy kolorytu w historii, nie mgieł i mroków, te są w kółko, ale nie stanowią przecież jej osnowy. Napełnijmy historię treścią, to możliwe. Przywróćmy proporcje między krwawą ofiarą złożoną przez bohaterów walk, a zwykłym, także heroicznym tłumem codzienności i jego wkładem w samorządność, spółdzielczość, dobre rzemiosło, przypomnijmy to, co w dziejach Polski zostało pominięte.


26

Problemy z historią Mateusz Zemla

Niniejszy felieton stanowi próbę oceny różnych sposobów przekazywania wiedzy historycznej. Podkreślam, że mój głos jest w pełni subiektywny. Chciałbym podzielić się doświadczeniem byłego nauczyciela historii w liceum i technikum oraz uczestnika prac nad tworzeniem scenariusza Muzeum Katyńskiego, które powstaje w Warszawie.

Jako nauczycielowi historii towarzyszyło mi uczucie niedosytu. środowiska i część społeczeństwa – przeszkadzają w kształtowaniu Najistotniejsze zadanie, niedościgniony cel stanowiło nadążenie za postaw obywatelskich i patriotycznych. Te ostatnie starałem się delipodstawą programową. Konsekwencją maszynki, w której tryby się do- katnie wpajać podczas kółka historycznego (utworzonego na zasadzie stałem, było więc przekazanie i wyegzekwowanie dużej ilości informacji. wolontariatu). Uczniowie chętnie podejmowali dyskusję, dryfowali   Historia nie jest jednak nauką polegającą wyłącznie na przyswajaniu po tematach, oglądali filmy, cierpliwie znosili moje niemal obsesyjne faktów. Uczniowie nie mają niestety szansy przekonać się o tym w szko- zainteresowania niektórymi tematami z zakresu II wojny światowej. łach, a nauczyciele nie dysponują możliwościami, aby ze swojego przed- Kiedy jednak przychodziło do próby bezpośredniego „kształtowania miotu uczynić narzędzie do rozwoju. System testów maturalnych stał postawy” lub ingerencji w sposób myślenia, uczniowie zaznaczali się w mojej ocenie gwoździem do trumny nauki myślenia historycznego. swoje granice. Nauczyłem się, że otwierają się one po rozpoczęciu Zadaniem ucznia jest zdanie matury, więc głównym celem nauczyciela rozmowy o zachowaniach, historiach prawdziwych ludzi lub przy musi być przygotowanie go do rozwiązania testu. Zamiast spokojnie pokazaniu złożoności zjawisk (to ostatnie potrafiło rozbić postawy dryfować po procesie dziejowym, belfer zmuszony jest wskazać naj- jednoznaczne, identyfikację z grupą lub ideą o wyrazistym prograkrótszą drogę do takiego sposobu wypowiedzi, który mógłby zadowolić mie i tym samym powodowało rozwój młodego człowieka). Moje egzaminatora i być jak najbliższy klucza. doświadczenia wskazują, że nie mogłyby przynieść spodziewanych   Niemniej, starałem się wyłamywać ze schematu. Wyniki moich prób efektów pomysły niektórych polityków czy środowisk, aby zwiększyć wyjścia z bezpiecznego, opisanego podstawą programową świata by- liczbę godzin historii, co miałoby ich zdaniem spowodować wzrost wały różne. Z krótkiej (niereprezentatywnej) ankiety przeprowadzonej postaw patriotycznych. wśród moich byłych uczniów na Facebooku wynikało, że wysoko oce-   Aby wzbudzić jakąkolwiek „dumę” z przynależności do naszego niali te wysiłki. Starałem się wyłamywać z roli przekaźnika ustalonej kręgu kulturowego bądź na podstawie historii uczyć analitycznego i zarazem abstrakcyjnego myślenia, należy – moim zdaniem – zmienić porcji wiedzy w ściśle określonym terminie, podstawa programowa powodowała jednak, że sukcesy mogły być wyłącznie krótkotrwałe. filozofię podejścia do tego przedmiotu. Nie chcę przerysowywać probUlubione tematy, które według mojej oceny najlepiej mogły służyć lemu. Szkoła „Annales”, powstała we Francji w latach pięćdziesiątych, nauce „myślenia historycznego” (między innymi rozbicie dzielnicowe, a postulująca odejście od historii wydarzeniowej na rzecz historii wojny Rzeczypospolitej w XVII wieku, różne tematy z zakresu II „szeroko zarysowanej” z „pogłębionym tłem”, wywarła pewien wpływ wojny światowej), zajmowały kilka lekcji. Poziom zainteresowania na polską historiografię, w tym na autorów podręczników. Można tam odnaleźć wybrane kwestie dotyczące życia społecznego, kulturalnego, był zróżnicowany, przy czym spora grupa uczniów w pełni rozumiała moje intencje i z satysfakcją mogłem stwierdzić, że dokonał się znaczny filozoficznego, choć uważam, że takich elementów jest zdecydowanie rozwój. Fakt ten w efekcie miał jednak mizerne znaczenie, ponieważ zbyt mało. Nie jestem niewolnikiem proponowanej przez szkołę „Annanaruszenie dyscypliny programowej powodowało nerwowe dążenie do les” teorii, głęboko jednak wierzę, że jej wprowadzenie pozwoliłoby na nadgonienia materiału. Płaciłem wysoką cenę w postaci konieczności kształtowanie zarówno „postaw”, jak i umiejętności „łączenia faktów”. przerabiania kilku tematów na jednej lekcji lub omijania tych, które Jednym z niewymienionych wcześniej tematów, na który poświęcałem lekcji, podczas których pozwalałem na poluzowanie dyscypliny, była uważałem za mniej ważne.   Problemy wspomniane powyżej przeszkadzają w wypełnianiu misji, sytuacja społeczno-kulturalno-polityczno-militarna w Rzeczypospolitej jaką nauczycielowi i przedmiotowi pragną nadać niektórzy politycy, XVI–XVIII wieku. Dzięki temu mogłem pokazać, w jaki sposób na


27

Wystawa Pamięć nie dała się zgładzić…, Sala Hetmańska, przestrzeń 2: stoły-gabloty, wypełnione wodą, w których zanurzono odpowiednio przygotowane reprodukcje dokumentów i fotografii. Źródło: Muzeum Katyńskie

Wystawa Pamięć nie dała się zgładzić…, Sala Hetmańska, przestrzeń 3A: skrzynie-sarkofagi i Kurtyna „Las w Katyniu. Warta”. Źródło: Muzeum Katyńskie

Wystawa Pamięć nie dała się zgładzić…, przykład instalacji – Relikwiarz. Źródło: Muzeum Katyńskie

Wystawa Pamięć nie dała się zgładzić…, zbliżenie na przedmioty wydobyte z dołów śmierci w instalacji Relikwiarz. Źródło: Muzeum Katyńskie


28

tym terenie potrafiły współistnieć różne kultury i mniejszości etniczne, odpowiedzieć na pytanie, dlaczego na przykład Szkoci czy Żydzi tutaj właśnie odnajdywali nowy dom. W jaki sposób kształtowała się specyficzna doktryna wojenna oparta na doświadczeniach sąsiadów z różnych kręgów kulturowych?   Tematy te mogły zarówno dawać asumpt do dumy z historii kraju (w zależności od poglądów i charakteru można jej szukać w innych elementach tej układanki), jak i pomóc w refleksji nad przyczynami konkretnych zjawisk (czyż nie od tego należałoby zacząć lekcję o współczesnej integracji europejskiej?). Nakreślenie tła, zaciekawienie tematem, zagranie na emocjach może zachęcić do dalszych poszukiwań. Poprzestawanie na egzekwowaniu informacji w czasach Internetu i urządzeń mobilnych, gdy każda z nich może pojawić się na ekranie w kilka sekund, jest moim zdaniem podejściem chybionym. Nie chciałbym uzurpować sobie prawa do wskazywania jednoznacznych recept, należałoby jednak zwiększyć czas przeznaczany na analizę zjawisk w całej ich złożoności oraz ukazanie historii z perspektywy ludzi, którzy ją kształtowali (od pogłębionych sylwetek postaci znanych „bohaterów” do życia codziennego przeciętnych mieszkańców określonych terenów w różnych czasach). Stanowiłoby to przeciwwagę dla podręcznikowych „papierowych”, ledwo zaznaczonych pozytywnych i negatywnych „bohaterów”, o których większość uczniów zapomni na kolejnej przerwie. Moim zdaniem, tego typu program powinni kształtować nauczyciele i psychologowie cały czas pozostający w kontakcie z młodzieżą.   Inicjatywy związane ze sposobem przekazywania historii, który wcześniej opisałem, odnaleźć można w różnych miejscach niezwiązanych z oficjalną edukacją. Chciałbym jako

przykład omówić aplikację Wirtualnego Muzeum Katyńskiego oraz wystawy, która jest preludium powstającego w Warszawie Muzeum Katyńskiego w nowej siedzibie na Cytadeli.   Opisywana aplikacja Sylwetki łączy dostępne materiały i informacje o jeńcach wojennych, ofiarach zbrodni katyńskiej oraz losach rodzin (pochodzą one najczęściej z archiwów rodzinnych). Dzięki tej aplikacji można zobaczyć historię z perspektywy losu pojedynczego człowieka. Inicjatywa ta łamie perspektywę często przyjmowaną w mediach, w których polskie ofiary władz ZSRR sprowadzane są do anonimowego „tłumu zamordowanych”. Aplikacja Sylwetki stanowi istotny element wystawy Muzeum Katyńskiego Pamięć nie dała się zgładzić… w gmachu Muzeum Wojska Polskiego, przygotowanej przez Sławomira Frątczaka, Andrzeja Krzysztofa Kunerta, Izabellę Sariusz-Skąpską, Jerzego Kalinę (narracja plastyczna) oraz niżej podpisanego. Wystawa ta może służyć zainteresowaniu młodych ludzi historią ze względu na duży ładunek emocjonalny w niej zawarty. Najistotniejszym elementem są moim zdaniem tak zwane relikwie, czyli przedmioty wydobyte w dołów śmierci. Obcowanie z tymi „świadkami historii”, świadomość, że były one używane przez ludzi, którzy zginęli z rąk NKWD, wywołuje emocje, wzmocnione innymi środkami (nie będę tutaj opisywał całej ekspozycji, informacje można znaleźć na stronie Muzeum Katyńskiego). Na wystawie nie jest mocno uwypuklona tkanka wydarzeniowa (która oczywiście również tam występuje), istotna jest raczej warstwa emocjonalna i refleksyjna. W powstającym Muzeum Katyńskim obydwa te elementy zostaną zrównoważone. Niemniej w scenariuszu ekspozycji najistotniejszym czynnikiem będzie los pojedynczego człowieka…


29


30

Przesadzanie (Dolny Śląsk) Łukasz Saturczak

– Nie nastawiaj się! – mówi Natalia. wizorycznej kuchni, na stołach obrusy. Wódka, soki, zakąski. Parę osób tańczy. Duża sala, na ścianach lustra, krzesła porozstawiane w różnych Widują się w kamienicy przy ulicy Ruskiej. Środowy wieczór. Czasem jest to spotkanie otwarte, ponieważ czasem wypada, żeby było otwar- miejscach, kilka grupek, średnia wieku 19–23 lata. Kiczowata muzyka, te, ale nie należy doszukiwać się jakiejś specjalnej zależności. Raczej głównie po ukraińsku i łemkowsku. Rozpoznaję popularny zespół Enej. zwyczajnie widzi im się. Podwórko, brak latarni, ciemno, papierosy. Po Siadamy przy osobach, z którymi wcześniej byliśmy na papierosie. drugiej stronie neon klubu Niskie Łąki, obok sala prób zespołu Karbido. Wódki się nie odmawia i pić trzeba patrząc następnemu w kolejce głęŚciany podwórka ozdabiają murale, ale teraz ich nie widać. Kilka osób boko w oczy. Przypominam sobie, że pijany jak świnia po łemkowsku pali, bo w środku zakaz. Słychać muzykę, światło w oknie, jest środa. to „naryzanij jak paciatko”. Młodzi Łemkowie spotykają się zawsze w środy. Dziś wolno przyjść   – Co się śmiejesz? – rzuca. – Pijesz? również nie-Łemkom. Natalia nie zna języka. Kiedy przedstawiam ją jako Łemkinię, często zaprzecza, dodając, że jest Łemkinią w połowie. Sala należy do Związku   – Nie-Łemkom, czyli komu? To pytanie będzie się przewijać już zawsze, kiedy przyjdzie mi się z nimi Ukraińców Polskich. Nikomu z obecnych to nie przeszkadza. Muzyka spotykać. Ten, który czuje się przy okazji Ukraińcem albo Polakiem jest coraz głośniejsza, tańce szybsze. również? Pół-Łemkowie? Czy tylko stuprocentowi? Grekokatolicy czy   – Od zawsze w każdym felietonie czy programie, który miałem okazję prawosławni? prowadzić, twierdziłem, że łemkowska kultura zamknęła się w skansenie, a tańce ludowe, które są uskuteczniane na tych imprezach, nigdy mnie   – Nie nastawiaj się! – rzuca znowu Natalia, która sama była tu kilka nie kręciły – mówi mi kolejnego dnia dziennikarz Slavko Zagorski. – Na razy. – Oni się tylko spotykają. Nie będą od razu dyskutować z tobą szczęście pojawił się LemON i Dollars Brothers Band, więc mam już o tożsamości, literaturze czy kulturze, więc spokój, ok? Wystarcza im jakiś punkt zaczepienia. A do tego wszechobecna ukrainizacja, jaka dzieje sama obecność. To dla nich ważne. Rozumiesz?   Natalia jest Łemkinią w połowie. Jej babcia została przesiedlona się na spotkaniach we Wrocławiu. Bratanie się z Ukraińcami, początki w trakcie Akcji „Wisła” i trafiła do podwrocławskiego Lubina. Wcześniej mówienia po ukraińsku. Nie, to nie dla mnie. Choć i na łemkowskich mieszkała w Łabowej pod Krynicą. Do jej rodziny należały spore hek- imprezach jest zabawnie, bo kiedyś pojawił się profesor Włodzimierz tary lasów, o które od paru lat się upominają, ale wojewoda małopolski Mokry, który stwierdził, że to ukraińska zabawa, a wszyscy Łemkowie konsekwentnie blokuje rozpoczęcie postępowania sądowego. „mają wypierdalać”. Z Polakami i Rusinami spoza Polski dogaduję się   – Babcia nie ma prawa do uczciwego procesu, ba, nie ma prawa, aby dużo lepiej. Łemkowskie bagienko mnie strasznie irytuje. go w ogóle otworzyć – dodaje Natalia.     – A ten cały wojewoda był nawet w tym roku na łemkowskiej watrze robić, nie robić, robić Łemków, według ostatniego spisu ludności z 2011 roku, jest w Polw podbeskidzkiej Zdyni. To jest tupet! Nie musimy się śpieszyć, oni sce około 10 tysięcy, połowa z nich mieszka na Dolnym Śląsku. Sami tam będą siedzieć do rana. To się dostosowuję i nie zamierzam nic oczekiwać. Witamy się z kilkoma twierdzą, że jest ich kilkakrotnie więcej. Dziś naliczyłem przy stolikach osobami na podwórzu. około trzydziestu osób. Nie wszyscy są jednak stąd. Rozmawiam z kimś   – Pamiętam cię z watry, robiłeś zdjęcia! Nie jesteś od nas, prawda? – z Lubuskiego, ktoś przyjechał z Krakowa. Słychać ukraiński, są tu zarówno grekokatolicy, jak i prawosławni. zagaduje mnie brunetka, której imienia nie pamiętam.   – A ty za kogo się uważasz? – przełamuję się w końcu i zadaję krępuKręcę przecząco głową i po kilku minutach wchodzimy na górę. Mam wrażenie, że jesteśmy na weselu. Skoczna muzyka, ktoś gotuje w pro- jące pytanie osobie, która wcześniej siedziała najdalej ode mnie.


31

– A ty? – odpowiada mi opryskliwie niski i łysy chłopak, po czym odwraca się do mnie plecami, uważając, że rozmowy nie było.   – A czego się spodziewałeś? – pyta obruszona Natalia i proponuje wódkę. – Paulina da ci namiary na tych, którzy chętnie porozmawiają i co powiedzą, czy oni Ukraińcy, prawosławni, grekokatolicy, Polacy czy Łemkowie. Przytakuję. Siadam przy stoliku i patrzę na tańczące pary.   – Trudno nazwać podział Łemków w Polsce na dwie frakcje problemem. Łemkowie w Polsce mają jeden problem, otóż nie mieszkają wszyscy na ziemi przodków. Wyrwanie ich z ziemi ojczystej oderwało ich również od wschodniosłowiańskiej cywilizacji, terytorium sakralnego – opowiada mi później spokojnie historyk Roman Kabaczij, który zajmuje się powojennymi wysiedleniami. – Łemkowie mają na Śląsku i w Lubuskiem bliżej do Berlina niż do Kijowa, dlatego właśnie na ziemiach zachodnich jest najwięcej tych, których zalicza się do odrębnego narodu Łemków, określanego na Ukrainie mianem „rusińskiego projektu”. Trudno ich oskarżać, bo dziś można urodzić się Łemkiem, a uważać za Eskimosa. Natomiast dziwi mnie ich postawa wobec tych z urodzenia Łemków, którzy się uważają również za Ukraińców. Według słów przewodniczącej Stowarzyszenia Łemków Ołeny Duć-Fajfer, kto wybrał tożsamość ukraińską, Łemkiem być przestaje. To jest bzdura, o ile ci proukraińscy Łemkowie pielęgnują kulturę, język, tradycje religijne nie mniej gorliwie niż łem-Łemkowie. Ale przyjęta w Polsce możliwość wyznaczenia podwójnej tożsamości ten problem rozwiązuje. Można być jedynie Łemkiem. Można być najpierw Łemkiem, potem Polakiem i na odwrót. I można być najpierw Łemkiem, potem Ukraińcem i na odwrót.   Według spisu ludności z 2011 roku blisko trzecia część Łemków uznaje się również za Polaków. Albo trzy tysiące Polaków uważa się za Łemków, jak kto woli. Na Dolnym Śląsku nigdzie, poza domem, łemkowskiego nie można się nauczyć. Ani w ukraińskim Zespole Szkół im. Bohdana Antonycza w Legnicy, ani na ukrainistyce Uniwersytetu Wrocławskiego. Trzeba sobie radzić samemu. Niemniej, Dolny Śląsk ze względu na sporą diasporę, przyciąga. Przyjechali tutaj nawet ci, którzy urodzili się Beskidzie Niskim. Stamtąd jest Oksana. Jej rodzice wrócili do ojczyzny z lubuskiego (mama) i dolnośląskiego (ojciec).   – Przypadek, miałam mieć na imię Tekla – uśmiecha się. Przeglądam jej facebookowy profil. W oczy rzuca się kilka zdjęć, na których ma wianek i jest ubrana w ukraińską wyszywankę. Sama nie czuje przywiązania do ziemi. Studiowała w Lublinie, Wrocławiu i Sofii. Teraz w Gorzowie współtworzy między innymi łemkowskie radio. A Wrocław?   – Istotne jest to, że przyjechałam do Wrocka w ciemno, do obcego miasta, obawiałam się, że prawie nikogo tam nie znam, ale już od pierwszego spotkania z Łemkami czułam się jak w domu, przyjęli mnie jak swoją i widać tam integrację. Społeczność jest bardzo otwarta, są nawet Polacy, którzy spotykają się w tym gronie i jeżdżą na różne łemkowskie imprezy, które są po to, żeby się spotkać ze swoimi.   – Tyle?   – Specyfiką tych spotkań jest brak barier – nieważne, czy jesteś grekokatolikiem, czy prawosławnym, nieważne, co studiujesz, czy jesteś humanistą, czy umysłem ścisłym, nieważne, czy urodziłeś się na Łemkowszczyźnie, czy na obczyźnie, bo twoi rodzice znaleźli się tam po Akcji „Wisła”, ważne, żeby być razem i robić fajne akcje.

Oksanę rozpiera energia. Stara się pomagać przy okazji najróżniejszych inicjatyw. Z miejsca wylicza wszystkie działania, które się odbywają:   – Jedną ze studenckich atrakcji są Łemkonalia, które w ramach Juwenaliów zorganizowali młodzi przez wydarzenie na Facebooku. Były już trzy edycje, a z okazji ostatniej sporo osób zamówiło koszulki z królem Sparty i napisem „This is Lemko”. Ze zwykłego wydarzenia na fejsie powstała impreza, która zgromadziła ponad setkę osób i to nie tylko z Wrocka, bo przyjechali nawet ci z gór.   – A Łemko-Ukrainiec?   – Jak pewnie wiesz, niektórzy czują się bardziej Ukraińcami, niektórzy są dziećmi z mieszanych małżeństw, niektórzy uważają się za Rusinów, a inni są po prostu Łemkami. Nieważne, jaką opcję prezentujesz, według mnie każda skrajność jest szkodliwa, ja jestem Łemkinią i nie schylam się do przesady w żadną stronę. Czuję silny związek zarówno z Rusinami, jak i Ukraińcami. Uważam, że każdy jest tym, kim się czuje i ma do tego pełne prawo, bo nie można powiedzieć: „ty nie jesteś Ukraińcem, jesteś Łemkiem! ” albo: „ty nie jesteś Łemkiem, Łemkowie to Ukraińcy! ”. Wśród studentów nie widać takich podziałów, atmosfera jest pokojowa i luźna, nie ma fanatyzmu. Ja jestem z gór, urodziłam się tam, rodzice urodzili się na obczyźnie, ale jako dzieci wrócili w góry, a tradycję oczywiście się kultywuje, rodzice byli aktywnymi działaczami na rzecz kultury łemkowskiej. Ciągle się uśmiecha. Widać w tym niekłamaną radość.   – Oksana to przypadek, bo miałam mieć na imię Tekla. Z dwojga złego wolę to, co mam – opowiada spokojnie, choć sprawia wrażenie, jakby myślała o czymś innym. – I ja najpierw się nauczyłam po łemkowsku, to mój pierwszy język. Czy jestem w sklepie, czy w pociągu i dzwonię do mamy, to przechodzę podświadomie na łemkowski. Mama pracuje w urzędzie i w biurze to dla nich normalka. A jak moje koleżanki przychodziły do mnie do domu, mówiły „dobryden”.   – A jak pijesz wódkę, to patrzysz w oczy?   – Tego to akurat nauczyłam się w Bułgarii. A nie zapytasz o radio?   – Zapytam.   – Na razie można posłuchać tylko muzyki, ale już na dniach pojawią się pierwsze relacje. Postawimy głównie na młodych, bo nie chcemy być skostniałymi mediami, które biadolą, w jakiej niedoli Łemkowie żyli i jaka krzywda im się działa, ale chcemy pokazać ciekawych młodych Łemków, a jest ich wielu: muzycy z LemONa, fighter na skalę światową Paweł Biszczak, miss-ka Natalia Pelak i wielu, wielu innych, którzy robią świetne rzeczy: grają, malują, śpiewają, twooorzą w szerokim tego słowa znaczeniu… A! Tak, zapomniałabym, są jeszcze dwie akcje, o których warto wspomnieć – wydany został Mały Książę po łemkowsku, prace nad audiobookiem dobiegają końca, niedługo będzie można posłuchać w radio-lemko.pl i druga akcja www.lemkoland.com – pierwsza stronka dla dzieci po łemkowsku, żeby poprzez zabawę zachęcić dzieci do poznawania swojej kultury. Na skrzynce wiadomość od Slavka. Zapytałem go, czy według niego Łemkowie próbują ratować swoją kulturę i co on w tym kierunku robi. Zniechęciłem się, bo kiedy w 2005 roku tworzyłem Stowarzyszenie Młodzieży Łemkowskiej „Czuha”, narobiłem się jak głupi osioł, zreformowałem Światowe Forum Młodzieży, a później usłyszałem od


32

Łemka, który na ulicy po swojemu słowa nie powie, bo się wstydzi, że jak to może być, że takie stanowiska, a z Żydówką chcę się żenić. Ręce mi opadły. Do tego, w momencie, kiedy pojawiła się kasa, zaczęły się przepychanki, podgryzanie itd. Zrezygnowałem. Wszystko nagle trafił szlag. Teraz podobnie dzieje się z radiem. Włącza się okienko dialogowe:   – Wiesz, watra w Zdyni już dawno jest ukraińska, robią ją Ukraińcy pod szyldem łemkowskim – zaczyna opowiadać. – I tyle ona ma wspólnego z Łemkami. De facto Zjednoczenie Łemków jest przybudówką Zjednoczenia Ukraińców w Polsce. Imprezy mają ogromny wpływ na to, do tego wrodzony strach starszego pokolenia do przyznania się do odmienności, a także cerkiew greckokatolicka, która świadomie i z premedytacją ukrainizuje Łemków (wprowadzenie najpierw kazań po ukraińsku, a od kilku lat również liturgii – zaczyna się robić jak przed schizmą tylawską, ale wówczas wśród Łemków była duża samoświadomość, a teraz jej nie ma). A czy Łemkowie potrafią się sami określić? Wszystko zależy od wychowania w domu i wiedzy. A wiedza Łemków, zwłaszcza młodych, o własnej historii, a nawet kulturze czy języku jest wręcz na tragicznym poziomie. wykorzenienie W 2008 roku we wrocławskim Teatrze Współczesnym miał premierę spektakl Transfer!. Reżyser Jan Klata przedstawił w nim losy Niemców i Polaków zmuszonych opuszczenia swoich domów. Opowieść wysiedlonych przeplatała się ze scenami z jałtańskiej konferencji. Roosevelt i Churchill w interpretacji reżysera to niepewni siebie przywódcy zauroczeni wielkością Stalina. W Transferze!, który jest opowieścią powojennych przesiedleńcach, nie ma historii żadnego Ukraińca, Bojka czy Łemka. Ukraińcy zostali sprowadzeni do roli „sąsiadów”, którzy nie wiedzieć czemu zaczęli mordować Polaków. O grupach etnicznych, jak Dolinianie, Bojkowie czy Łemkowie, nie ma słowa.   – Może to brak woli? – rozmawiam o Łemkach z poetą Dariuszem Pado i coś w tym, co mówi jest na rzeczy. – Oni raczej byli wierni, to społeczność, która starała się żyć w spokoju. Nie jak Hucułowie, którzy zawsze o swoje walczyli.   Trudno powiedzieć, żeby Łemkowie walczyli, no bo jak? Akcja „Wisła” zmusiła do opuszczenia Bieszczadów sotnie UPA, a co dopiero Łemków, których poparcie dla zbrojnych oddziałów ukraińskich partyzantów było znikome. Co więcej, mieli oni raczej poglądy lewicowe i nierzadko starali się być lojalni wobec nowej władzy. Roman Kabaczij wysyła mi na skrzynkę relację z przesiedleń. Teksty znajdują się w książce Z łemkowskiej skrzyni. Opowieści z Ługów i okolic (Strzelce Krajeńskie 2003) oraz Z łemkowskiej skrzyni. Powieści z Brzozy i okolic (Strzelce Krajeńskie 2004). Melania Jaceni: [Po przejeździe do Niegosławia, k. Drezdenka] Rodzice się rozpaczali, moja mama mówiła: Ani niebo już nie moje, ani ziemia. Mnie też ta ziemia była obca. To nas tylko trzymało, że młyn był taki i zbieraliśmy się wszyscy, ilu nas było, jak przychodził wieczór, na schodach i łemkowskie piosenki śpiewaliśmy […]. Kiedy myślę o cmentarzach, cerkwiach, kapliczkach, które tam zostały, czuję radość, że jeszcze są. Ale ile razy się napłaczę, jak tam pójdę, jak małe dziecko płacze.

Helena i Szymon Błaszczak: Kochaliśmy Łemkowynę, dbaliśmy o nią, ciężko pracowaliśmy, poświęcaliśmy się, aby przeżyć. Nigdy nie stwarzaliśmy kłopotów Polakom, a oni nas wysiedlili z naszej ukochanej ziemi. […] Byliśmy osądzani, szydzono z nas, wyzywano, ale my nadal jesteśmy i będziemy, bo taki los Łemka… trochę tułaczy i nielekki, ale prawdziwy i piękny, jak w górach – niełatwo, ale pięknie. Anna Dzwończyk: Mój starszy o dwa lata brat – Piotr (a miał wtedy dwanaście lat) – powiedział, że nigdzie nie pojedzie. Usiadł przy pieńku, na którym rąbaliśmy drzewo, płakał i mówił: Ja stąd nie ruszę, ja tu zostanę! […] Najboleśniej przeżyłam pierwszy dzień transportu furmankami do stacji kolejowej. Nadchodził wieczór, jechaliśmy przez wsie, gdzie dzieci się bawiły przy drodze, a ja mówiłam do mamy: Te dzieci będą spać w swoich domach, a my gdzie będziemy spać? Luba Pawelczak: To była gehenna, lał deszcz, a my mieszkaliśmy w namiotach, praktycznie w błocie przez ponad tydzień, Wreszcie podjechał pociąg, wsadzili nas do wagonów bydlęcych, razem ze zwierzętami. Prośby o powrót do rodzinnych domów z miejsca spotykały się z odmową. Tych, którzy mieli odwagę wracać, od razu wyłapywało wojsko.   – Nie mówi się o tym na co dzień, bez przesady, ale to nie był nigdy obcy temat, nawet jako dzieci wiedzieliśmy o tym, że Łemków wysiedlono, ale w sumie nie wiem z czego to wynikało, na pewno nie było lekcji pt. Akcja „Wisła”, ale to samo się przewijało. Mamy rodzinę na ziemiach zachodnich, którym po ’47 nie udało się powrócić na Łemkowszczyznę, wiedzieliśmy, że Łemkowie są porozrzucani po różnych krajach, nie sięgam pamięcią do jakiegoś konkretnego momentu, który mi coś uświadamiał, to był długi i łagodny proces, a im człowiek starszy, tym bardziej sam dążył do źródeł i informacji – opowiada Oksana.   – Moi dziadkowie cały czas mają żal do ludzi, którzy ich przesiedlili i ten temat jest dla nich bardzo bolesny, bo musieli rozstać się ze swoimi domami, a także rodziną – dodaje Paulina.   – A pamięć? – dorzucam, zanim skończy zdanie.   – Wszystko zależy od rodziców, od tego, czy korzenie, przywiązanie do tradycji i podtrzymywania jej są dla nich ważne. U mnie tak właśnie jest. Jest to też tak, że chodzimy do polskich szkół, mówimy cały czas po polsku i mamy takich znajomych i ta tradycja mówienia po łemkowsku zaczyna zanikać. Moim zdaniem ważne jest też chodzenie do cerkwi, a nie na przykład do kościoła i uzasadnianie, że Bóg jest jeden i nieważne, gdzie się chodzi – dodaje. Paulina ma dwa wymyślne warkocze. Opowiada chętnie, ale może dlatego, że w przeciwieństwie do innych nie widzi mnie po raz pierwszy.   – Wydaje mi się, że bliżej nam do Ukrainy niż do Polski, ze względu na korzenie jesteśmy bliżej z nią związani. Być i czuć się, kim się chce – dla mnie to nie jest żaden problem. Jest grupa Łemków, którzy uważają nas za odrębny naród tylko bez swojego państwa, chociaż przed wysiedleniem takim łemkowskim miejscem w Polsce były góry. Mieszkam w Polsce, ale nie czuję się do końca Polką, tylko Łemkinią. Jest to trudny temat, bo ciężko jest to do końca wytłumaczyć, tak żeby wszystko było zrozumiałe.   – Inni?   – Tak, kilku moich znajomych uważa siebie tylko i wyłącznie za Łemków i jest dla nich wręcz obraźliwe, jak ktoś nazwie ich Ukraińcami,


33

a co dopiero Polakami. Ja osobiście nie spotkałam się z sytuacją, że ktoś czuł się Łemkiem i Polakiem, ale Łemkiem i Ukraińcem tak, i to często. A Oksana? Nie przestaje się uśmiechać. Ona widzi mnie po raz pierwszy. Na koniec rozmowy dodaje:   – Jeśli mogłabym ogólnie scharakteryzować młodych Łemków, studentów, w tym tych wrocławskich, to określiłabym to pokolenie jako aktywne i otwarte. Bycie przedstawicielem mniejszości nie jest niczym wstydliwym, wręcz przeciwnie, młodzi starają się pokazać swoją kulturę, tworzą zespoły muzyczne, które w twórczości sięgają do tradycji i języka. Internet i portale społecznościowe ułatwiają kontakt i organizację pewnych wydarzeń, jak Łemkonalia, spotkania i koncerty, czy Łemkowska Szlachetna Paczka. To pokolenie, w którym nie wspomina się bólu przeszłości, choć się o nim oczywiście nie zapomina, ale stara się żyć tu i teraz, próbując zbudować coś dobrego i działać, bez względu na jakiekolwiek podziały.

Wracamy. Mroźny wieczór.   – Jak poszło? – pyta Natalia   – Nijak – rzucam pod nosem, wiedząc, że z samej imprezy niewiele wyniosłem i wszystkie rozmowy odbędę, jeśli się uda, później.   – A czegoś się spodziewał – odpowiada. I w sumie sam nie wiem. I pytam, dlaczego ona nie chodzi na środowe imprezy?   – To jak ze szkolnymi znajomymi. Niby ich masz, ale tak naprawdę jak spotykasz, to rozmawiacie o pogodzie i tyle.   – A budowanie wspólnoty? Tożsamości? Rozmawianie po łemkowsku?   – No to kolejne spoiwo, ale nie zmienia to faktu, że rozmawiać nie ma o czym, bo o czym z nimi rozmawiałeś?   – O niczym. W zasadzie o niczym.   – Właśnie.

Fantazja emancypacyjna Ewa Chudoba

Głównym celem tego tekstu jest praca nad zdaniem, że klasa średnia nie ma ciała, a klasa niższa je ma. Tekst ten widzę jako nie do końca linearną, cielesną fantazję emancypacyjną, która pisze się z moich chłopskich trzewi i korzeni. Z jednej strony więc nie należy jej brać zbyt poważnie, a z drugiej cały ciężar tego tekstu bierze się z jego potencjalnej, ludycznej ludowości, ponieważ pierwszy raz mogę emocjonalnie i duchowo wykorzystać wypieraną część mojej biografii, którą jest chłopsko-galicyjskie pochodzenie.

Dwie cechy odróżniały chłopstwo (czy też ogólnie klasę pracującą1, w tym robotników i tak dalej) od ziemiaństwa lub inteligencji (czy ogólnie klasy średniej): stosunek do ciała i do władzy. Klasa najniższa miała ciało, 1

Sposób w jaki używam słowa klasa jest zupełnie intuicyjny i niepodparty żadną teorią. Sądzę jednak, że najlepiej oddaje ono to, o czym chcę mówić. Lepiej niż słowo grupa, środowisko czy sfera, choćby dlatego, że klasa sugeruje dużą liczebność. Ze spokojem można sobie wyobrazić małe czy wąskie grupy, sfery i środowiska – nie o nich jednak traktuje ten egalitarny tekst.

podczas gdy klasa średnia, tak czy inaczej rozumiana, go nie miała. Klasa średnia dbała o utrzymanie legalizmu i takie działania, które byłyby zgodnie z prawem. Warstwa niższa (klasa cielesna – nazwijmy ją w ten sposób) z większym dystansem odnosiła się do prawa i jego zaleceń.   W przypadku moim – i być może innych ludzi emancypujących się do pełnej wolności osobistej w pierwszej połowie XXI wieku, a wywodzących się pierwotnie z chłopstwa – emancypacja jest w pewnym sensie powrotem do zapoznanej praktyki cielesności i względów dla ciała. Powrotem do źródła, choć na innym poziomie.


34

Klasa najniższa była klasą cielesną. Jej reprezentanci (chłopi i robot- swoim ciałem. Barbara całe życie przeżywa głównie fantazje i iluzje nicy) nie tabuizowali kwestii związanych z ciałem, takich jak seks, w postaci ciągłych marzeń o Tolibowskim, co zatruwa jej małżeństwo prokreacja, rodzenie, wydalanie, umieranie i tym podobne. Potrzeby z Bogumiłem (znacznie bardziej, jak sama oceni, niż jego romans ze ciała komunikowano wprost, uznając, że ciału należą się pewne po- służącą). Teresa umiera, ponieważ przekroczyła tabu. Ciało jest dla winności, a życiem rządzi cykl rodzenia i umierania. Klasa pracująca niej czymś obcym, szczególnie przed śmiercią2, a spełnianie jego seksualnych, ale nieprokreacyjnych potrzeb skończyło się atakiem na miała zatem ciała i uznawała ten fakt.   Akceptacja cielesności, szczególnie heteroseksualnego pożądania nie, somatyzacją i niejako śmiercią na żądanie. rozumianego jako chęć wyżycia żądz, obecna jest silnie w literaturze   Barbara nie potrafi przyjąć śmierci dziecka. Od śmierci nad grobem staropolskiej, na przykład u Kochanowskiego, a całą kulturę tego Piotrusia ratuje ją Bogumił, to jednak bynajmniej nie wpłynie pozytywnie okresu uznaje się za znacznie bardziej sprzyjającą ciału niż jakakolwiek na jej los. Będzie walczyć z rzeczywistością, fantazjując i somatyzując wcześniej i później. Oto fragment fraszki Do dziewki z Ksiąg Trzecich: każdą trudność, łącznie z romansem męża. W momencie, kiedy widzi Nie uciekaj przede mną dziewko urodziwa, Bogumiła prawie in flagranti z Felicją, mdleje i zaczyna chorować na zapalenie oskrzeli. Znamiennie są dwa wydarzenia – Barbara przybywa Serceć jeszcze niestare, chocia broda siwa; do dworu, uciekając przed realnym spotkaniem z Tolibowskim, i dokonuje Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezgoniony, autodiagnozy przy lekarzu, który ją potwierdza. Diagnoza (zapalenie Czosnek ma głowę białą, a ogon zielony. oskrzeli) jest słuszna, bo Barbara doskonale wie, co się z nią dzieje. Wie, Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy, że somatyzuje i wie, że jest to jej sposób na kontakt z ciałem i rzeczywiTym, pospolicie mówią, ogon jego twarszy, stością. Ucieka do Serbinowa, żeby chronić swój system, swój sposób I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy na przedemancypacyjne życie – życie wśród iluzji. Za wszelką cenę nie Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy. Fraszka ta w bezpośredni sposób pokazuje determinację dojrzałego męż- dopuści do wyrażenia swoich potrzeb cielesnych i zawsze z niechęcią czyzny, aby przespać się z młodą kobietą, świadomą całej gry („wszak odnosić się będzie do seksualnej strony Bogumiła. wiesz”). Dwukrotne użycie słowa ogon – które jest niejednokrotnie   Przeciwieństwem Teresy i Barbary są Felicja i Olesia Chrobotówna. w polszczyźnie eufemizmem na członek – nie pozostawia złudzeń, że Ta ostatnia jest istnym emancypacyjnym postrachem w dworze Niechciseks jest celem zabiegów. W okresie staropolskim nie istniała klasa śred- ców. To wiejska dziewczyna, sypiająca z każdym mężczyzną, który jej nia, która nadawałaby ton całemu społeczeństwu, zatem bliskie związki się spodoba (jak na ironię również z Tomaszkiem). Potępiana (choć nie z życiem i obyczajami klasy niższej były na porządku dziennym. Życie kategorycznie) przez swoje otoczenie, stanie się obiektem resocjalizacyjnych działań Niechciców, którzy będą się starali naprowadzić ją na było, można powiedzieć, bardziej cielesne.   Krajobraz zmienił się ostatecznie w XIX wieku, kiedy wykrystalizo- „właściwe” koleiny życia, zdyscyplinować jej niezdyscyplinowane ciało. wała się nie tylko klasa średnia rozumiana jako ziemiaństwo, ale również Rzecz jasna, na próżno. inteligencja, dążąca do narzucenia standardów moralnych, patriotycznych   Jeszcze ciekawszy przypadek stanowi służąca Felicja, która przez lata oraz cielesnych reprezentantom klasy niższej. Rozpoczęło się dyscypli- kocha się w Niechcicu, aż w końcu jej cielesne potrzeby zostają spełnione nowanie ciał w imię walki o niezawisłość kraju, jakkolwiek rozumianą. w czułym romansie z Bogumiłem3. Zarówno Felicja, jak i Chrobotówna Rzecz jasna, kolonizacja ciała klasy niższej niekoniecznie się udawała, są świadome pragnień ciała. Dodatkowo Felicja ma świadomość panujących obyczajów, zakazów i nakazów moralnych. Nie przeszkadza jej to co na przykład widać w kreacji głównego bohatera powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza Kariera Nikodema Dyzmy. Nikodem jest „samą” jednak prowadzić życia wedle własnego uznania, kontaktować się z ciałem, witalnością, cielesnością i tężyzną (jego kochanka Nina porównuje go czerpać przyjemność (nie tylko seksualną) z życia. Obie bohaterki, Olesia i Felicja, stanowią chłopską odpowiedź na pańskie somatyzacje wiecznie do bohaterów Jacka Londona). Nie może się opędzić od wykwintnych kobiet, które dosłownie wchodzą mu do łóżka. Dyzma jest swoim ciałem niezadowolonej Barbary i przeanielonej Teresy. Nigdy nie chorują, a cykl znaczenie bardziej niż umysłem, kieruje się instynktem. To ciało jest mu życia i śmierci, początku i końca akceptują z powagą, nie walcząc z tą potrzebne do zrobienia kariery, a nie rozum. Nigdy nie przestanie nim świętą prawidłowością: „Miałam dziecko z tym, co mnie najgorzej obebyć, tak jak nie przestanie być częścią proletariatu, z którego pochodzi. łgał. I nikt nie był z tego szczęśliwy, i utraciłam je”4 – Felicja opowiada   Klasa średnia nie ma ciała, ponieważ kieruje się tabu, które jest po- ze spokojem Niechcicowi. Kiedy Bogumił kończy romans, mówi zaś: trzebne, żeby utrzymać porządek społeczny, czyli funkcjonowanie spo- „Toć ból nie przeńdzie, aż póki nie wyboli. Co się zaczęło, to się musi łeczeństwa pod jej nadzorem. Dlatego tabuizuje to, co dla klasy niższej i skończyć. Tak to już bywa na świecie”5. normalne i podlega komunikowaniu wprost – unieważnia tym samym 2 narzędzia ludzi stojących niżej. Doskonałym przykładem potyczek Zob. K. Jarzyńska, Śmierć socjogenna w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej, ziemiaństwa z potrzebami cielesnymi (których nie da się rozumowo s. 5. Praca zaliczeniowa przygotowywana do publikacji. 3 wyjaśnić) oraz opierania się cyklowi życia i śmierci są Noce i dnie Możemy się tego domyślać po reakcjach emocjonalnych Bogumiła na plotki, że Marii Dąbrowskiej. Barbara nie potrafi zaakceptować śmierci Piotru- jest z nim w ciąży. Dąbrowska niestety nie opisuje nigdy seksu między nimi. 4 sia. Teresa Kociełłowa nie potrafi zaakceptować tego, że romansuje M. Dąbrowska, Noce i dnie, t. III, Warszawa 1972, s. 297. 5 z mężczyzną, który nie jest jej mężem. Obie nie mają kontaktu ze Tamże, s. 376.


35

Najciekawszym jednak przypadkiem jest sam Bogumił Niechcic, który po wielu latach wierności w trudnym, dyscyplinującym ciało małżeństwie pozwala sobie najpierw na platoniczny romans z Ksawunią, a potem na seksualny związek z Felicją. Bogumił nie może rzecz jasna spełnić żądz swojego ciała z Ksawunią, ponieważ jest ona kobietą z jego sfery. A więc taką, która jest odwrócona od swojego ciała i, gdy ze strony społeczeństwa przychodzą ciosy i rozczarowania, uderza właśnie w nie (Ksawunia padła ofiarą towarzyskiej intrygi i ostracyzmu, co doprowadziło ją do próby samobójczej. Znaczące, że jeszcze bardziej sponiewieranej przez życie Felicji nie przyszło nigdy do głowy, żeby zrobić sobie krzywdę). Związek z Felicją jest szczęśliwy, a Bogumił zatraca się w nim jak chłopiec, choć nie trwa to długo. Jest niczym mężczyzna z fraszki Kochanowskiego, któremu udaje się wyżyć żądze z urodziwą dziewką. Żądze, które powściągnął przy Ksawuni6.   Powstaje pytanie, co by się stało, gdyby Bogumił potrafił w pełni zintegrować swoje pożądanie z wymogami życia i opuściłby Barbarę dla czułej kochanki? Albo jeszcze szerzej, jak wyglądałaby kultura polska, gdyby wpływ czynnika emancypacyjnego, ludowego, witalnego był silniejszy? No właśnie, co by się stało, gdyby Bogumił ożenił się ze służącą?   W pierwszym odruchu taka myśl wydaje się zupełnie fantastyczna i nierealna. To niemożliwe! Bogumił – święty człowiek, moralny wzór ziemiaństwa, opoka w małżeństwie – z Felicją! Budziłoby to ogromny opór otoczenia, musiałby liczyć na niekończące się komentarze o niestosowności powziętego stylu życia. Z drugiej strony, czy nie byłby szczęśliwy u boku ciepłej, dojrzałej kobiety, świadomej swoich pragnień i gotowej na prowadzenie życia seksualnego? (Barbara to typ kobiety, którą zawsze boli głowa). Ale szczęście osobiste, a szczególnie spełnienie seksualne i cielesne nie jest kategorią istotną dla ziemiaństwa i inteligencji polskiej, skupionej na walce, na emancypacji od zaborcy. O kulturze polskiej w XIX wieku German Ritz pisze następująco: „Kwestię płci oraz ich dyskryminacji przesłaniają ogólne żądania narodowe i ideologiczne. […] Emancypacja seksualna stała się białą plamą w kulturze”7. Można fantazjować, że gdyby Bogumił ożenił się z Felicją, porzucając Barbarę, czyli – snując analogię – gdyby dwór nie przyjął narracji narodowowyzwoleńczej jako dominującej, to kultura nasza byłaby bardziej otwarta na zjawiska seksualne i ich różnicowanie. Umiałaby się emancypować do czegoś – do pełni rozwoju (projekt emancypacyjny Żmichowskiej nie okazałby się zatem elitarnym dziwactwem, ale stałby się rzeczywistością), do spełnienia w sferze prywatnej. Model, który proponuje między innymi Dąbrowska – powstrzymanie żądz w imię ważniejszych spraw – nie byłby tak popularny. Można domniemywać, że gdyby nie zatracono kontaktu z ciałem w imię walki o przeżycie tegoż ciała w niezmienionym sposobie funkcjonowania (czyli w imię walki z zaborcą o utrzymanie polskości), Polacy mieliby większą świadomość zjawisk seksualnych, otwartość i przede wszystkim byliby bardziej wyemancypowani, czyli nie tabuizowaliby potrzeb cielesnych. 6 7

Tamże, s. 281.

G. Ritz, Niewypowiadalne pożądanie a poetyka narracji, tłum. A. Kopacki, „Teksty Drugie” 1997 nr 3, s. 45.

Gdyby snuć ową fantazję dalej, gdyby zatem emancypacja pojawiła się wśród Polaków już w czasach zaborów, nie tylko sprawy seksu i pożądania nazywano by bardziej wprost, ale również sprawy kobiecej cielesności, menstruacji i menopauzy. W opisie menarche Agnisi padłoby słowo miesiączka, a pięćdziesiąt lat później przynależność do literatury menstruacyjnej postrzegana byłaby jako zaszczyt, a nie aberracja.   Smutne jest to, że wyemancypowanie chłopów i proletariatu nie wpływało w żaden sposób na somatyczne ucywilizowanie klasy średniej. Ciekawy przykład mariażu chłopskiego i ziemiańskiego stylu życia przedstawiony w powieści i serialu Boża podszewka spotkał się z krytyką środowisk konserwatywnych. Przykładowo, ojciec rodziny (Andrzej Jurewicz) folguje swoim żądzom i uprawia z żoną seks do starości. Teza, że ziemianie również posiadają ciała, budziła jednak opór wśród Polaków pod koniec XX wieku. Potwierdza to tylko, że wolność seksualna i kontakt z własnym ciałem nie stanowiły kategorii ważnych dla polskiego ziemiaństwa ani klasy średniej. Emancypacja w Polsce zaczęła się powoli w roku 1989. A jedyna wcześniejsza bohaterka literacka, która była zarówno Polką, jak i osobą działającą wedle swojego uznania oraz sprawiającą sobie niekończącą się przyjemność – to Pchła Szachrajka.


36

Możliwości czytania Nagiego sadu. Powieść „sprzed upadku” i „po czasie” Michał Piętniewicz

W niniejszym tekście o debiutanckiej powieści Wiesława Myśliwskiego próbuję przyjrzeć się jej pod nieco innym kątem, poprzez odczytanie pojedynczego dzieła i potraktowanie go jak miarodajnego exemplum szerszego zjawiska – literatury określanej przez Henryka Berezę mianem nurtu chłopskiego1. Postanowiłem zanalizować, jak może być ona czytana dzisiaj i czy jej sensy zostały już wyczerpane.   Uważam, że istnieje możliwość znalezienia wspólnego klucza dla tej literatury. Na pewno czytanie jej poprzez stare, tradycyjne wzorce (sacrum, Boga, mity, wspólnotę, archetypy, metafizykę) jest słuszne, mądre i z pewnością pomocne. Mam jednak wrażenie, długo obcując z literaturą różnych przedstawicieli nurtu chłopskiego, że to odczytanie nie jest wystarczające. W pracy magisterskiej poświęconej Tadeuszowi Nowakowi zaproponowałem klucz Bachtinowskiej karnawalizacji (Religijność skarnawalizowana w utworach Tadeusza Nowaka), gdzie karnawał był niejako zjawiskiem „rewolucyjnym”, wywrotowym, stawiającym na opak świat dotychczasowej, utwierdzonej w mocnych, ontologicznych strukturach metafizyki. Pisząc o Myśliwskim w pracy doktorskiej, mam z kolei na uwadze silnie obecne w tej twórczości zjawisko szaleństwa, obłędu, które również destabilizuje sprawdzone struktury metafizyczne, oparte na korespondencyjnej definicji prawdy (adequatio rei et intellectus).   Jako klucz do odczytania Myśliwskiego proponuję hermeneutykę z jej kategorią „pomiędzy”, gdzie „prawda” o człowieku, prawda o jego istnieniu czy byciu, wydarza się na przecięciu i pograniczu dwóch opozycyjnych, wykluczających się (choć może tylko pozornie) sfer. Jednostronność (obojętnie, czy spoglądamy w lewo czy w prawo, w tył czy w przód), jest, moim zdaniem, silnie zamykająca, a literatura, jak już 1

H. Bereza, Nurt chłopski w prozie, [w:] H. Bereza, Związki naturalne, Warszawa 1972, s. 5–6.

Bachtin zauważył, to twór dialogiczny. Otwartość na rozmowę byłaby więc nieustającym gwarantem jej istnienia.   Dlatego też, poprzez odczytanie hermeneutyczne Myśliwskiego, dając w pewien sposób nieśmiały klucz do „nowego” spojrzenia na literaturę nurtu chłopskiego, chcę pokazać, że nie ogranicza się ona do folklorystycznego skansenu, gdzie możemy podziwiać rozmaite, anachroniczne dziwadła, ale że może również być na wskroś – choć nie przepadam za tym słowem – „nowoczesna”. Innymi słowy, może odpowiadać na potrzeby intelektualne współczesnego czytelnika, a jej pozorna tylko anachroniczność nie tyle przeszkadza, co właśnie wzmaga możliwości nowych, ciekawych odczytań.   Jestem również przekonany, że pisarze nurtu chłopskiego to, jeśli można tak powiedzieć, głębocy filozofowie „problemu człowieka” jako części uniwersalnego, kosmicznego cyklu, w którym praca odgrywa rolę pierwszoplanową – służy bowiem nie tylko ocaleniu status quo wspólnoty, ale też pojedynczej, konkretnej egzystencji, wraz z jej cierpieniem i reakcją na historyczne zawirowania. Człowiek przedstawiony przez pisarzy tego nurtu nie zależy tylko od historii, ale próbuje również historyczność i zmienność na swój sposób przekroczyć poprzez wierność odwiecznym prawom tradycji. Przywiązanie do ziemi ojców, cześć dla kromki chleba, obchodzenie tradycyjnie wrośniętych w chłopską kulturę obrzędów religijnych, poszanowanie dla rodziny – to wartości, z których nie tylko chłop wyrasta, ale każdy człowiek, mający aksjologiczny oraz etyczny fundament.   Myśliwski, a za nim Marian Pilot, ciągle powtarzają, że chłop we wszystkim niewolny, w jednym był wolny – „w języku”2. Stąd tak 2   „[...] w jednym był zawsze wolny: w języku jako mowie. I długo pozostawał, dopóki był nieufny wobec pisma, a długo był” – J. Koźbiel, Słowa i światy, Pruszków 2012, s. 16.


37

atrakcyjne piśmiennictwo niekoniecznie dobrze wykształconej warstwy chłopskiej, gdzie słowo (by tak rzec niemodnie) ściśle przylegało do rzeczy. W jednym z wywiadów Myśliwski, przytacza niezwykły, plastyczny, natchniony wręcz opis burzy na morzu, sporządzony przez przedstawiciela warstwy chłopskiej płynącego na statku do Ameryki. Bez żalu też zauważa marginalność takich zapisów w standardowych historiach literatury3.   Kategoria „mowy żywej”, bardzo często przywoływana przez Myśliwskiego, ma zatem, jak się zdaje, pierwszorzędne znaczenie. Literatura na powrót powinna stać się „słowem”, to znaczy pisarze powinni możliwie najbardziej zbliżyć język literacki do „mowy żywej”, aby nie było fałszu w postaci literackiego zapośredniczenia4, aby prawda o ludzkim losie została utrwalona „jak żywa”. „Język jest wtórny wobec mowy” – powiada Myśliwski, powtarzając pewnie za Platonem; niemniej język jest równocześnie wszystkim, co mamy, jak przypomina znany cytat z (często przywoływanego przez autora Pałacu) Wittgensteina. Stąd wynika piękna i szlachetna aporetyczność tego projektu pisarskiego, który chcąc przywrócić słowo żywej mowy, nieuchronnie zamienia ją w język. A język? Cóż, podatny na wiele interpretacji, odczytań i perspektyw, czasem szukający zgody, czasem tej zgodzie zaprzeczający w „wywrotowym” geście szaleństwa, groteski lub karnawału, nade wszystko pragnie oddać sprawiedliwość przeszłości, skąd bierze źródło pamięć oraz wiedza o tym, kim jesteśmy. Pierwsza powieść Wiesława Myśliwskiego wydaje się zawieszona między „mową żywą” a teatralnością pojmowaną jako sztuczność i dekoracja. Czytelnik odnosi wrażenie przenikającej, niewyczerpalnej głębi tego pisarstwa, a jednocześnie koniecznej struktury, która je określa. Bez wątpienia bowiem Nagi sad jest konstrukcją. Zresztą Myśliwski sam to przyznawał w wywiadzie: dzieło literackie nie jest przypadkowe, ponieważ posiada pewną budowę5. Telos wpisany w tę twórczość osłabia moim zdaniem wydźwięk „mowy żywej”, do której Myśliwski dąży. Być może ramy strukturalne, które próbujemy nadać naszemu życiu, czynią je skrajnie nieciekawym, właśnie konstrukcją, która poza sobą nic nie tłumaczy.   W tym sensie mógłbym zarzucić Myśliwskiemu to, co na pierwszy rzut oka w jego pisarstwie nie występuje, czyli autoteliczność, rozumianą jako rodzaj zamknięcia. To zamknięcie można jeszcze dookreślić

3

„Nie ma znaczenia, że potem nie będzie kontynuacji, czegoś takiego jak rozwój talentu; to, co jednorazowo powstało, miało w sobie wręcz nieporównywalną z niczym siłę i sugestywność, choć nie znalazło potwierdzenia w żadnych oficjalnych hierarchiach” – tamże, s. 15. 4

„Inwencji chłopa w słowie nie ograniczała żadna świadomość językowa, nic nie wiedział o błędach językowych, o tak zwanej poprawności językowej, był wolny od wszelkich słowników, poradników i tym podobnych ograniczeń. Kiedy chciał nazwać coś, z czym zetknął się po raz pierwszy, tworzył słowo i nic go w tym twórczym odruchu nie ograniczało” – tamże, s. 16. 5

W wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu”, Kraków 1997, nr 44, s. 12, Myśliwski mówi o „prymacie konstrukcji” wyrażającym się w cyklicznym, kolistym czasie Widnokręgu.

poprzez to, co nazwę zakochaniem w języku, w słowach6. W Nagim sadzie w zasadzie nie istnieje nic na zewnątrz słów, świat jest ze słów stworzony i w słowach zamknięty. Być może to rodzaj strategii ochronnej pisarza, który zwyczajnie chroni swoje życie i swoją prywatność7, Bo też u Myśliwskiego podział na życie i literaturę jest wyraźny: to dwa nieprzystające do siebie porządki, które rządzą się własnymi prawami. Literatura u autora Widnokręgu powstaje ze słowa i zdania8, nie powstaje z życia, życie to bowiem rodzaj aktu spontanicznego implikującego nieprzewidywalność i chaos9. Życie dzieje się i staje, jest wiecznie niegotowe, niezamknięte. Literatura po prostu jest. Toteż mogłem powiedzieć, że przyszedłem na gotowy już los. I właściwie nic mi innego nie pozostało prócz wyrozumienia10.   Stąd nazywam właśnie Myśliwskiego pisarzem-hermeneutą, który gotowy już przecież i ukształtowany los próbuje zrozumieć. Tajemnica fatum tkwi w gotowej już i skończonej strukturze, zastygłej lawie, gdzie (na pozór jednak tylko) nie ma miejsca na fertyczne poszukiwanie w trakcie, stawanie się, życie pojmowane jako proces nigdy niezakończony, work in progress.   „Zrozumieć siebie” u Myśliwskiego znaczy bowiem odnieść swoje życie do gotowej, mające swoje granice struktury losu. Jest to pisarska realizacja kolejnego interpretacyjnego postulatu, dotyczącego hermeneutycznego koła. Rozumienie przebiega od części do całości, zrozumieć znaczy ogarnąć całość, rozumienie zakłada poznawczy holizm. Właśnie los można u Myśliwskiego pojmować analogicznie do przebiegu rozumienia w hermeneutycznym kole. Koło to figura równocześnie nieskończona i zamknięta, przemierzać koło można bowiem w nieskończoność, tym samym pospolicie „kręcić się w kółko”. Konstatacja autora, że chce być pisarzem „ludzkiego losu”11 ma z jednej strony wymiar prawdziwy, lecz z drugiej tragiczny. Los można przecież w takim pojmowaniu objąć, zamknąć, sprowadzić do konstrukcyjnych granic. W losie jest miejsce na przypadek, ale też rozumiany jako część większej i jednak celowej całości. Myśliwski to pisarz, który wydaje się, przepraszam za sformułowanie, niejako opowiadaczem gotowego już losu, to pisarz, który już wie, już znalazł, a potem zdaje ze swojej wiedzy relację.   Wszystkie te konstatacje można uznać za prawdziwe w świetle utartej wiedzy o twórczości autora Pałacu. Wymagają zatem dopowiedzenia 6

W tym samym wywiadzie Myśliwski mówi: „mam do słowa stosunek nabożny, uważam, że jest cudem”. 7   Z kolei w wywiadzie udzielonym telewizji przy okazji festiwalu filmowego w Kazimierzu Dolnym pisarz – zapytany, dlaczego tak rzadko wydaje książki – odpowiada: „chcę jeszcze pożyć”. 8

W wywiadzie dla „Nowych Książek”, Warszawa 1984, nr 8, Myśliwski przyznaje: „Literatura to zdanie. Akt twórczy to walka o zdanie”. 9

Rozróżnienie na życie i egzystencję opisuje Michał Paweł Markowski w swojej książce Życie na miarę literatury, Kraków 2009, s. 35. Życie jest nieoswojone, egzystencja wprowadza w życie sens, przekracza je ku stałym punktom mitu, logosu, archetypu. 10

W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 205.

11

W cytowanym wywiadzie dla „Nowych Książek”, Myśliwski przyznaje, mówiąc o Kamieniu na kamieniu: „nie pisałem kroniki gminnej, lecz powieść o ludzkim losie”.


38

i pogłębienia. Paradoks tego pisarstwa polega na tym, że to, co już jest w którym przeszłość i teraźniejszość są stale zapośredniczane” – mówi Hans Georg Gadamer w Prawdzie i metodzie15. A dalej, że „zadanie gotowe, potrzebuje zawsze wypowiedzenia.   Powracam znowu do problematyki słowa i zdania. „Na początku było hermeneutyki polega na wyjaśnianiu cudu tego rozumienia, który nie słowo” i to dzięki słowu wszystko się staje. Słowo żywe powołuje do jest jakąś tajemniczą komunią dusz, lecz udziałem we wspólnym bycie”16. Stwierdzenia te trzeba zestawić ze wspólnotą rozumianą przez narratora życia. Paradoksem jednak „mowy żywej” u Myśliwskiego jest fakt, że ona co prawda staje się, pisanie jest procesem, ale nie poszukiwaniem. powieściowych światów Myśliwskiego. Specyficzny sensus communis, który widać w tych powieściach, to rodzaj wspólnotowego prawa ustaAkt pisarski bazuje na gotowej wiedzy i przesłankach o ludzkim losie oraz zamierzeniu oddania tego losu w słowie. W tym sensie słowo nowionego przez wiecznie otwarty proces stwarzania. „Mowę żywą” jednocześnie ogranicza i otwiera, jest sprzecznością. Powoływanie do trzeba właśnie odnieść do tego rodzaju procesualności: świat nie jest życia powieściowego świata to proces długi i żmudny, ale dokonywany gotowy, ale staje się w języku, dzięki słowom i poprzez słowa. Słowo jest zarówno źródłem, jak i punktem dojścia, początkiem i kresem. „Od z pełną świadomością tego, co chce się wyrazić. Los to bowiem nie jest mglista kategoria u Myśliwskiego, jednorożec, którego przez całe życie słowa zaczyna się życie i na słowach kończy. Bo śmierć to to samo, chcemy zobaczyć, albo Pascalowski zając, za którym biegniemy przez tylko koniec słów”17.   W tym też sensie niedaleko tutaj do innego, hermeneutycznego całe życie, tracąc sens istnienia, kiedy go złapiemy. Los to misternie zdefiniowana przez Myśliwskiego kategoria filozoficzna, która precy- kontekstu, mianowicie Bycia i czasu Martina Heideggera, gdzie bycie zyjnie, być może nawet wbrew woli autora, dookreśla charakter jego (Dasein) pojmowane jest jako rozpięte między narodzinami a śmiercią, co implikować może stwierdzenie o Heideggerowskim byciu jako pisarstwa i czyni je zrozumiałym, czyli też w pewnym sensie gotowym kategorii źródłowej dla rozumienia zagadnienia conditionis humanae, i przewidywalnym. Nie chcę przez to powiedzieć, że u Myśliwskiego jako egzystencji zanurzonej w czasie i poddanej procesom przemijania. nie ma miejsca na tajemnicę i niespodziankę, mam raczej na myśli, że Pojęcia życia, ruchomości, zmiany zawierają się w kategorii „mowy tajemnica i niespodzianka to konieczne części większej, uniwersalnej żywej”. Wszystkie te pojęcia umożliwiają również funkcjonowanie całości, która wszystkich i wszystko określa, a której na imię los.   W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”12 pisarz przyznaje, że chciał- wspólnoty jako stałego punktu odniesienia dla człowieka, który dzięki by napisać powieść o wszystkim i dla wszystkich. Ta ambicja totalna, niej może zobaczyć siebie i siebie zrozumieć jako część uniwersalnej pewnie słuszna w dobie fragmentaryzacji i płynności rzeczywistości, całości – rytmów życia i śmierci. nosząc jednak pozór otwarcia na „wszystko”, zamyka jednak „wszystko”   Natomiast drugi biegun – stałości, dekoracji, statyczności, nierutotalnym gestem. To jest wola wypowiedzenia za Wittgensteinem, że chomości, a tym samym specyficznego zamknięcia – osłabia strumień „granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”13, do czego „mowy żywej” i niejako go podważa. Zamknięcie chcę tutaj powiązać ze Myśliwski otwarcie się przyznaje, cytując zresztą to zdanie austriackiego zjawiskiem obłędu, które najsilniej wybrzmiewa w Pałacu, ale pojawia filozofa w roku 2007 w mowie z okazji uzyskania doktoratu honoris się również jako ważny kontekst w innych utworach Myśliwskiego (Nagi sad, Klucznik, Drzewo, Kamień na kamieniu, Traktat o łuskaniu fasoli). causa Akademii Świętokrzyskiej.   Niespodziewanie zatem ten archetypowy, tradycyjny przecież z ducha O ile ruch, zmiana, proces przynależą silnie życiu, o tyle statyczność, autor zaczyna się jawić jako ukryty „postmodernista”, dla którego naj- teatralność, sztuczność oraz idące za nimi zamknięcie i szaleństwo to ważniejszym kryterium prawdziwości powieściowego świata jest język kategorie, które lokowałbym po stronie śmierci. Dlatego też twórczość danej powieści, a nie świat na zewnątrz niej, do którego odniesienie Myśliwskiego wydaje mi się rozpięta pomiędzy „owocującym”18 bieguu Myśliwskiego nie jest do końca jasne. Należałoby powiedzieć, że autor nem życia, a zastygłym, unieruchamiającym biegunem śmierci. O tym Kamienia na kamieniu próbuje raczej możliwości języka aniżeli pochyla chce moim zdaniem próbuje powiedzieć narrator Myśliwskiego: na się dobrotliwie nad stworzeniem Bożym. W jednym z wywiadów pisarz sposób artystyczny, poprzez liczne wstawienia wstawki dyskursywne przyznaje zresztą: „Bo widzi pan, dla mnie formą świata w literaturze i filozoficzne, poprzez rozważania o ludzkim losie uruchamia swoistą dialektykę życia i śmierci, uniwersalizując tym samym nieustannie swoją jest język i tylko język”14.   Zasadnicze napięcie, które zauważam w dziele Myśliwskiego, dotyczy kategorii czasu. Pisarstwo to jest rozdzielone w obrębie rytmów 15   Zob. H. G. Gadamer, Prawda i metoda, tłum. B. Baran, Warszawa 2004, s. 400. czasowych na ruch i zmianę, stałość i zastygnięcie. Ruch konotuję z nie- 16   Tamże, s. 402. przewidywalnością i procesualnościa, które można odnieść do kategorii 17   Zob. Wiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu, Kraków 2008, s. 520. „mowy żywej”. Ruch to również czynnik, który ustanawia wspólnotę 18   Ciekawie w wywiadzie dla „Gali” mówi Myśliwski o rodzaju bezradności wobec w obrębie „mowy żywej”. „Rozumienie należy pojmować nie tyle jako kartki papieru, którą nazywa „bezradnością owocującą”: „Kiedyś nawet użyłem działanie subiektywności, ile jako wejście w proces przekazu tradycji, takiego pojęcia »bezradność owocująca«. Pisanie prozy jest dla mnie żywiołem, 12

W. Myśliwski, Niech się język gotuje, rozm. przepr. K. Janowska, P. Mucharski, „Gazeta Wyborcza”, 10–11 listopada 2007, nr 263, s. 21.

pracą w ciemno. W takim stanie, że żadnego światełka nie widzę. Trzeba dopiero przejść przez taki okres i zaczynać, jakby się stanęło u samego początku. Jeśli się nie jest u samego początku, nie należy pisać”. Poprawiam bez końca [online],

13

Zob. O twórczości Wiesława Myśliwskiego, red. Jan Pacławski, Kielce 2007.

„Gala” 2008, nr 40, <http://www.gala.pl/wywiady-i-sylwetki/wieslaw-mysliwski-

14

„Polityka”, 2006, nr 17/18, s. 72–75.

-poprawiam-bez-konca-1389?strona=2> [dostęp: 16 września 2013].


39

twórczość, czyniąc ją czytelną dla wielu grup ludzi, przekraczając swoje doświadczenie jednostkowe, ku temu, co ogólne i archetypowe. Innymi słowy, pisarstwo Myśliwskiego ma charakter pomnikowy, monumentalny, ale również żywy i konkretny.   Przy czym zaznaczyć trzeba, że Myśliwski używa za każdym razem innego języka, by wypowiedzieć daną prawdę o człowieku. Wielość języków nie wyklucza jednak, ale wzmacnia uniwersalną wymowę tych dzieł poprzez ukazanie zawsze takiej perspektywy, która zamiast dzielić łączy. Nie upraszczając jednak, nie szukając przy tym łatwej zgody. Myślę, że jest to możliwe poprzez wyjście poza kontekst historyczny i polityczny. Spór nie jest dla Myśliwskiego ważny i życiodajny – ważne i życiodajne są problemy, które niezależnie od kontekstu historycznego i politycznego nie ulegają zmianie. Zatem dom, rodzina, praca, chleb, obyczaj, tradycja, ziemia, święta, przyjaźń, miłość to wartości niezmienne – przynajmniej w założeniu. Ludzie będą zmagać się z podobnymi problemami niezależnie od czasu i miejsca swojego bycia na ziemi.   Przede wszystkim jednak uchwycenie życia jako procesu, które trzeba oddać przy pomocy myślącej narracji – to chyba podstawowa obsesja Wiesława Myśliwskiego, pisarza, dramaturga, artysty-filozofa. Nagi sad, jego pierwsza powieść, powyższe rozpoznania nieco komplikuje, a przynajmniej czyni je nie do końca oczywistymi. Przedstawia ona sytuację zamknięcia nie tylko w ogrodzie, ale i w cudzej myśli, która stwarza narratora (dlatego ogród może dziać się niejako w umyśle, jako przestrzeń uwewnętrzniona). „Więc może nie byłem naprawdę, lecz zostałem tylko przez ojca zmyślony”19 – powiada główny bohater. Stąd nieostra jest przegroda między fikcją rozumianą jako „zmyślenie” a rzeczywistością, do której główny bohater nie ma dostępu. Problem prawdy zaczyna być wtedy ruchomy i generuje pytanie, czy prawda tkwi tylko w „zmyśleniu ojca”, a jeśli tak, to co to za prawda? Wiele przesłanek zawartych w powieści wskazuje, że może być czytana jako uległość wobec tego, co bohatera przekracza i na co ma on znikomy wpływ. Może zatem poddać się z pokorą nieuchronnym rytmom losu pojmowanego po Nietzscheańsku, jako amor fati. Równocześnie jednak Nagi sad daje możliwość wnioskowania przeciwstawnego. To syn stwarza ojca poprzez opowieść o jego losie – podporządkowanie się ojcu byłoby w tym wypadku rodzajem kamuflażu, który chroni relację ojciec–syn pojmowaną jako konwencja (konwencję rozumiem jako zasłonięcie bycia, czyli tego, co istotne).   Trzeba przywołać kontekst Heideggerowski, ponieważ próbuję czytać Nagi sad poprzez Heideggera. Moja teza brzmi: narracja syna w tekście jest opowieścią o byciu. Słowa „bycie” nie używam tutaj potocznie jako zwykłego istnienia, ale za Heideggerem jako egzystencję, która wydarza się (Ereignis) w prześwicie jako aletheia (prawda skryta, zasłonięta). Bo też relację ojca i syna trzeba śledzić jako dialektykę obecności i nieobecności.   Nagi sad jest z jednej strony powieścią silnie wrośniętą w metafizykę obecności, stałego fundamentu, na którym wspiera się człowiek i świat, z drugiej zaś strony powieść ta opowiada o braku. Ojciec dla syna jednocześnie „jest i nie jest”. Jego obecność przeplata się z nie19

Zob. Wiesław W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 192.

obecnością. Można powiedzieć, że jest on brakiem w synu i ten brak stara się wypełnić. Pytanie teraz, czy prawdziwą obecnością. Odwołując się do powieści, powiedziałbym raczej, że obecnością zawieszoną, nie dochodzącą zupełnie do zaistnienia. W powieści tak ojciec pyta syna, jak syn ojca: „jesteś”? Lub „czy jesteś?”, nie stwierdzając mocno jego obecności, raczej ją zawieszając. Nagi sad jest opowieścią nie o tym, co jest już ugruntowane i mocne, ale co powoli, stopniowo próbuje zaistnieć.   Syn uczy się ojca, dostosowując się do niego, jednak problematyczne jest, czy można mówić o ich prawdziwym porozumieniu. Czy nie opiera się ono jedynie na konwencji? Dialog jest bowiem silnie nią naznaczony – syn nie jest sobą w tej relacji, ale stara się ojcu sprawić przyjemność, ocalić go (w swoim mniemaniu) przez niemówienie prawdy o rzeczywistości, ale przystanie na to, jaka ona zdaje się ojcu (w jego zmyśleniu).   – To uczonyś teraz.   – Jaki tam uczony – żachnąłem się.   – Uczonyś – powiedział nieustępliwie – i nie broń się. I znów zapadł w to pochmurne zamyślenie, ale nie na długo, bo doszedł mnie znów jego cichy niepewny głos:   – To wszystko już teraz potrafisz? […] Bałem się, i nie tyle jego surowego oblicza tak się bałem, ile właśnie tej wyczekującej łagodności. Zdawałem sobie sprawę, że się bronić powinienem, dopóki jeszcze zwlekamy wzajemnie, dopóki pozostało mi jeszcze trochę woli, dopóki nie zacznę mu współczuć, ale jak to w przypomnieniu bywa, zrozumiałem nagle, że nie wolno mi go skrzywdzić, jak suchy badyl złamie się, bo samym przecież pytaniem zdradził się, jak jest kruchy. Powiedziałem więc:   – Potrafię20. Syn kłamie po to, żeby zachować (w jego mniemaniu) ojca w jego byciu. Nie jest ważne tutaj bycie syna, ale bycie ojca – to, co istotne, przynależy ojcu. Syn zatem poświęca się, poświęca swoją prawdę, aby możliwe było zaistnienie czegoś doniosłego, ważniejszego niż prywatna prawda i ambicja. Jest to działanie i mówienie wbrew sobie, wbrew temu, co istotnie własne.   Prawda, którą generuje mowa syna, jest według tego, co pisze Heidegger w Byciu i czasie, prawdą Się – publiczną, powszednią i konwencjonalną, zasłaniającą bycie: Wyrażenie »gadanina« nie ma tu być używane w jakimś pejoratywnym znaczeniu. Oznacza ono terminologicznie pewien pozytywny fenomen, który konstytuuje sposób bycia rozumienia i wykładania powszedniego bytowania. […] Gadanina i ciekawość troskają się w swej dwuznaczności, by coś autentycznie i nowo stworzonego było już w momencie swego pojawienia się dla opinii publicznej przestarzałe21. Heidegger nie waloryzuje bycia, które jest przykryte przez Gadaninę (Gerede) i przez Się. Traktuje to jako zwykłą możliwość ludzkiej egzystencji, coś, czego normalnie nie da się uniknąć, chcąc we wspólnocie funkcjonować.   Przykrycie bycia przez Się nie oznacza bowiem niebycia, ale bytowanie na innych prawach – powszedniej konwencjonalności, uwspólnotowienia, w których konieczne jest założenie maski, aby się ocalić. Pozór prawdy 20

Tamże, s. 228–229.

21

M. Heidegger, Bycie i czas, tłum. B. Baran, Warszawa 2007, s. 214, 223.


40

tym samym staje się ważniejszy niż sama prawda, pozór ocala bowiem   – Nie wierz księdzu – powiedziałem, tłumiąc w sobie płacz. – Nigdy status quo. Prawda może zatem być czytana jako wykroczenie czy też księdzu nie wierz. Z Boga przecież żyje. naruszenie publicznego porządku ustanowionego przez Się. Być może Obejrzał się na mnie podejrzliwie, ale przystał do mojej pewności. zestawianie fragmentu z Nagiego sadu z cytatem z Bycia i czasu jest   – Tak myślałem, synu. Tak myślałem23. karkołomne. Chciałbym jednak pokazać, że hermeneutyka, której główne Ojciec nie traktuje go jako obcego, ale jako osobę, która – po przebyciu podwaliny dał Heidegger w Sein und Zeit, da się zastosować (applicatio) długiej drogi i nabyciu sporego doświadczenia intelektualnego – nie do badania twórczości Myśliwskiego. przynależy już czasom dziecinnym i młodzieńczym, kiedy wspólnota   Głównie z tego powodu, że widzę w bohaterze mojej pracy nie tylko rodzinna była prawdziwa, przestrzegała hierarchii i opierała się na auartystę, wrażliwego na język i szczegół, lecz również filozofa (poniekąd torytecie, nauce miłości do ziemi i poszanowania tradycji. Po powrocie także wytrawnego psychologa), który poprzez swoje dzieło, w sposób „z nauk”, sytuacja się odwróciła. To syn pragnie pouczać ojca o tym, jak mniej lub bardziej zamierzony, pokazuje prawdy filozoficzne, którymi „naprawdę” wygląda rzeczywistość. Boga nie ma, tradycja to zabobon, zajmowali się właśnie myśliciele XX-wieczni22 lub ci, którzy wyznaczyli liczy się postęp24. Ojciec ulega nie dlatego, że jest za słaby, aby przeforwyznaczający kierunki filozofowania w XX wieku (Nietzsche, Heidegger, sować starą, dobrą wizję świata, ale dlatego, że kocha syna bez względu Gadamer, Buber, Levinas, Ricœur, Derrida, Vattimo). na „prawdę”. Syn natomiast większą wagę przywiązuje do prawdy niż   Wróćmy jednak do sytuacji trwającej między ojcem a synem. Docho- do rzeczy prostych, jak miłość na przykład, która nie wymaga intelekdzi do zanegowania prawdy własnej (syna) po to, aby mogła ujawnić tualnej ekwilibrystyki, ale ufności i zawierzenia. się prawda (z jego punktu widzenia) bardziej istotna. Chodzi o praw-   Syn poprzez powtórny przyjazd po latach na wieś doznał sytuacji, którą dę porozumienia, prawdę dialogu, która nie może wydarzyć się, jeśli można przyrównać do uwięzienia. Zamknął się bowiem w granicach przynajmniej jedna ze stron nie wykaże skłonności koncyliacyjnych. własnych wyobrażeń o świecie, którego już nie ma, a który powinien W Nagim sadzie – zamiast mówić o buncie w imię wyższej racji – na- być. Żyje, projektując wyobrażenia, snując fantasmagorie o niemożlileżałoby powiedzieć o uległości i pokorze (wydarzającej się pomimo wym (czym innym jest bowiem nazywanie swojego istnienia „zmyśleskrywanego, wewnętrznego buntu i niezgody), aby ocalić wyższe status niem” ojca?), próbując daremnie uzgodnić przeszłość z teraźniejszością. quo, czyli „prawdę” ojca widzianą oczyma syna. Nieprzystawalność tych dwóch sfer czasowych jest dla niego źródłem niewypowiedzianego bólu i męki. (W Nagim sadzie bowiem miłość jest   Tym samym dochodzę tutaj do przerwanej myśli, którą poruszyłem na początku tego wywodu. Otóż stwierdzenie „więc może nigdy nie bólem, męką i raną, raczej dzieli aniżeli łączy). istniałem naprawdę, lecz zostałem tylko przez ojca zmyślony” zawiera   Odwrócony mit o niemożliwej restytucji całości – tak w skrócie okredokładnie przeciwstawną implikację w świetle tego, co zostało powie- śliłbym tę najważniejszą filozoficzną warstwę powieści. To, czym syn dziane do tej pory. To raczej bowiem ojciec istnieje w „zmyśleniu” syna, dysponuje, jest fragmentem, odpryskiem większej całości, która niegdyś w jego wyobraźni postrzegany jako istota krucha, słaba, potrzebująca czyniła życie wspólnoty jednym i prawdziwym. „Po czasie” świat roopieki i troski, która bez pomocy „zmyślenia” syna nie byłaby w sta- dzinnej wsi staje się zupełnie inny, realność i życie ustępuje miejsca nie sobie poradzić. To syn bowiem stwarza „zmyślenie ojca”, inaczej: wyobrażeniu i ułudzie. W sadzie nie ma już żywych postaci, sad zaludniają zjawy i cienie tych, którzy byli, ale minęli. Sad zaczyna przybierać stwarza ojca dla siebie samego. Być może właśnie po to, aby nie tyle go ocalić, ile zachować siebie widzianym w jego oczach (oczy syna dziwną, wrogą i nieoswojoną postać, zaczyna być groźną hipostazą powołują ojca do istnienia). ogrodu, nie zaś miejscem, w którym można się schronić i odpocząć.   Innymi słowy, próbuję udowodnić, że relacja ojciec–syn w Nagim Aż w pewnej chwili sad jakby rozwarł przede mną swoje wrota. Rozsadzie ma wymiar jednostronny – tym, który naprawdę kocha i naprawprzestrzenił się nagle o wszystkie okoliczne sady, o pola poza rzeką, aż dę się poddaje i ulega, jest ojciec. Tym, który tej miłości egoistycznie po niewidoczność, po mgły dalekie. Nie sadem już był, którego strzegło łaknie, aby stało się możliwe uwewnętrznienie mitu ojca i tym samym przywiązanie moje, lecz jesienną jednością ziemi. Nadzieja we mnie wstąreintegracja z utraconą czasoprzestrzenią miejsca (wsi, do której po piła, że jeśli gdziekolwiek ojciec jest, to tylko tu, więc tylko tu mogę go latach nauki w mieście powrócił bohater), jest syn. odnaleźć, w tym bezkresnym sadzie jesiennym, nie zbudzonym jeszcze po nocy, w tej pustce pozatykanej pniami jak pamięcią, a przynajmniej tu   Nie ocala ojca, ale siebie. Ojciec przecież jest „mądrzejszy”, ma czytelną w jego wypowiedziach świadomość, że syn już nie jest „stąd”, stał mogę doznać jego obecności [...]. Gałęzie splątały się w kalekich ze sobą uściskach, odsłaniając swoje starości, w listowiu latem przebiegle ukryte, że się kimś innym, nienależącym do miejsca, które opuścił i do przeszłości, którą w tym miejscu zostawił. W powieści ojciec rozmawia z synem aż powabne, a widoczność sadu, ta biała widoczność, której nie zatrzymały w taki sposób: nawet krzaki bzu, zwodziła jak mgła. Sad był jedyny dla zaginięcia ojca25.   – Podobno tylko Bóg wszystko potrafi, a człowiek to marność nad marnościami, strachu swojego się boi. Ksiądz tak mówi i tak się już przyjęło. 23   W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 230. 24

22

Domysł; sam pisarz otwarcie przyznaje się jedynie do lektury Wittgensteina. Niemniej w Traktacie o łuskaniu fasoli pobrzmiewa silnym echem cała tradycja hermeneutycznej filozofii dialogu (Buber, Levinas, Ricœur).

Podobny problem obserwujemy w Kamieniu na kamieniu na przykładzie postaci Michała, którego optyka również została całkowicie zmieniona przez wyjazd do miasta i karierę. 25

W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 304.


41

Nagi sad to w zasadzie relacja z „zaginięcia”. Chodzi o zaginięcie w sen- Czas w Nagim sadzie ma bowiem dwa wymiary: obiektywny i subiektywsie po pierwsze egzystencjalnym, po drugie aksjologicznym, a po trzecie ny, zewnętrzny i wewnętrzny. Istnieje w postaci linearnej, jako zwykły, epistemologicznym. Syn bowiem nie wie, kim jest, stracił dawne wartości, niemiłosiernie długi upływ godzin w zimowej porze, kiedy matka i ojciec z których wyrósł i nie potrafi już odróżnić prawdy od „zmyślenia”, widząc przebywają we wspólnej izbie (razem, ale osobno). w „zmyśleniu” jedyną i konieczną możliwość prawdy, aby w swoim   Drugi wymiar czasu dotyczy egzystencji w przemijanie rzuconej, która mniemaniu ocalić ojca. skazana jest na samotność i musi się z samotnością uporać; czas ten jest   Wobec pogubienie pogubienia się syna i „zaginięcia” ojca działać uwewnętrzniony, silnie zsubiektywizowany i wrogi człowiekowi jako można w jednym tylko celu: ocalić to, co pozostało z dawnych funda- ciemna część jego duszy (w wypadku ojca). Matka natomiast, w sposób mentów – resztki, fragmenty, odpryski, ślady. Nie mając dostępu do tradycyjny i prawdziwie otwarty, przebywając ze sobą i ze swoim czasem, prawdy i całości, trzeba zachować to, co jest: „zmyślenie” jako niedo- przebywa jednocześnie z drugim, czyli z Bogiem. To jej otwarcie na skonałe tej prawdy lustrzane odbicie oraz fragmenty wspomnień, które Boga, ciche i pokorne poddanie się Opatrzności, szukanie porozumienia z przekraczającą ją transcendencją, ma charakter ocalający. dają pojęcie o utraconej przeszłości. Nagi sad wspiera się zatem tylko   Czas przestaje być niszczącą subiektywnością, otwiera się na Obecność. pozornie w warstwie filozoficznej na metafizyce obecności, obecności mocnej, solidnie ugruntowanej. Słaba obecność – pojmowana za Giannim Relacja między matką a ojcem została przeniesiona na relację ojciec–syn. Vattimo jako il pensiero debole, myśl słaba – bycie osłabione, rzucone Matka również ulega pokornie w imię wyższej prawdy i konieczności, w świat, niepewne swojej tożsamości i wątpiące to moim zdaniem ma na względzie dobro rodziny. W tę postać jest wpisana również rewłaściwa ontologia tej powieści. Bycie to jest również kruche w sensie zygnacja, smutek wynikający z podporządkowania się losowi, który w relacji rodzinnej przybiera jednak postać mądrej afirmacji. Kiedy pęknięcia na to, co jest po stronie niezmienności (przeszłość) i to, co przynosi zmianę (teraźniejszość). Przy czym nie jest do końca pewne, ojciec wyrywa matce różaniec i rzuca nim o ścianę, matka nie buntuje się: czy przeszłość, pod wpływem wydarzeń teraźniejszych, również nie Nie sprzeciwiła mu się, może od dawna czekała, że ją uwolni z tych jest ruchoma. modlitw, które ciągnęły się od tylu już zim, wystarczająco długo, aby   Jeżeli można użyć przymiotnika waloryzującego emocjonalnie się daremne okazały, tak długo, że ją w końcu zniewoliły, wyssały z niej narrację w Nagim sadzie, użyłbym określenia „smutna”. Rodzina wszelką nadzieję, że nie miała nawet siły ich nie odmawiać, gdy tylko widziana z teraźniejszej perspektywy dorosłego już syna wcale nie zimna nastała [...]. Więc kiedy wyrwał jej różaniec z rąk, poczuła ulgę jest idealizowana jako świat sielski i anielski, świat sprzed rajskiego w sobie, ulgę i wdzięczność, bo za słaba była, żeby sama mogła tak upadku. Pewien rodzaj destrukcji i destabilizacji miał już swój zalązgrzeszyć. Powiedziała tylko z westchnieniem: – To może choć mleka żek w przeszłości. Weźmy pod uwagę specyficzną obecność matki. zagotować?27 W powieści jest ona prawie niewidoczna, stanowi tło – co prawda Dom rodzinny w Nagim sadzie wspiera się na „niewidzialnej”, słabej – tło niezbędne i konieczne, ale nic więcej. Poza tym, matka rzadko się choć przecież koniecznej i może decydującej obecności matki. Matka jest odzywa. To ojciec ma prawo głosu, to on włada słowem powołującym strażniczką wartości takich jak współczucie, opieka, litość, stoi na straży do życia. Matka jednak używa innego rodzaju języka, języka modlitwy, caritas i pietas. To osoba miłująca i również jej stosunki ze światem możktóra czyni ją w pewnym sensie osobą „spoza” domu. W kącie chaty na za definicją Costantina Noici28 określić jako „zmiłowanie”. Jej status odmawia cicho różaniec. ontologiczny zawieszony został między obecnością a nieobecnością, przeZmyślił je sobie ojciec może, kiedy mnie jeszcze na świecie nie było, chylając się na stronę trwałej nieobecności (przecież matki jakby nie było od początku i ta jej słaba obecność, niewidzialność nadawały właściwe a była zima akurat, więc miał czas zajmować się myślami, ten czas bycie ojcu). Między życiem a śmiercią nie ma różnicy, kiedy patrzymy dokuczał mu nieraz przez cały długi wieczór, że nie wiedział, co ze w powieści na tę postać – są to dwie sfery od początku przenikające się sobą zrobić. Czasu było za wiele jak na człowieka, toteż wieczory stawały się udręką, bo żyć w taki wieczór zimowy jest już za późno, i zgoda na ich nierozdzielność zapewnia spokój, mądrość i ład (ale nie są one jednak pojmowane jako mocne, stabilne kategorie metafizyczne). a spać za wcześnie. Może więc zmyślił sobie całe to życie przeciw czasowi [...]. Gdyby chociaż matka była z nim. Ale matka, jak zima długa i ciężka, przeznaczała wieczory na różaniec. Ten różaniec chro27   Tamże, s. 201. nił ją przed zimą i przed czasem, i przed ich wspólnym zmartwieniem. 28   Terminy te przynależą do filozofii Gianniego Vattimo, tak zwanej „myśli słabej” Z tym różańcem chociaż mogła nagadać się do syta, nazwierzać mu (il pensiero debole). Andrzej Zawadzki w pracy Literatura a myśl słaba, Kraków 2009, się, bo z ojcem prawie bez słowa była, ojcu słowa do ich przebywania opisując filozofię Constantina Noici, podaje jej następujące cechy charakterystyczne: nie były potrzebne, wystarczało mu, że byli, i temu jedynie ufał, więc „Na miejsce epistemologii i zracjonalizowanej etyki Noica proponuje pojęcie mila choć razem byli, każde było z osobna, gdy wieczór nadszedł, bo matka jako wyznacznik postawy człowieka wobec rzeczywistości. Pojęcie to słownikowo po obrządku stworzeń otulała się w ten różaniec26. znaczy litość, miłosierdzie, sympatia w znaczeniu współodczuwania, ale można Zarówno modlitwa matki, jak i „zmyślenie” ojca mają na celu, jak też je chyba przetłumaczyć jako zmiłowanie. Zakłada ono, że człowiek jest istotą przyznaje narrator, ochronić ich przed czasem. ułomną, która potrzebuje odniesienia do tego, co od niej większe – o zmiłowanie 26

W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 198.

prosi się Boga – ale też określa charakter relacji człowieka ze światem: »nasze stosunki ze światem nie są oparte na dobru racjonalnym, lecz na zmiłowaniu«” (s. 31).


42

Matka znikła zaraz potem, jak się to z nim stało. Właśnie znikła, nie „Ta jego wiara wydawała mi się niekiedy nawet prawdziwsza ode mnie, umarła, bo trudno powiedzieć o kimś, kto schodzi tak niepostrzeżenie czułem się jej marnym odbiciem. Ale dobrze mi tak było”32. ze świata, jak ona, że umarł. Tak niepostrzeżenie, że nawet najbliżsi nie   Bardzo łatwo rozpoznać tutaj odwrócony Platoński mit o lichocie dziwią się, że jej nie ma […]. Nawet ojciec nie pamiętał, żeby zmarła. prawdy: pozory są bowiem liche, prawda jest w universum idei, do Nie martwił się nigdy jej nieobecnością. Ta nieobecność stanowiła którego całe życie dążymy, próbując rozpoznać w świecie ukrytą głębię. jakąś część matki, jak wieczorny jej różaniec, jak czesanie włosów, W tym fragmencie czuć przyzwolenie na pozór, które jest właśnie rodzaszelest spódnic, ciepły zapach mleka po wieczornym udoju. Ufał więc jem uległości, poddaństwa i pokory wobec nierzeczywistości stającej widocznie ojciec tej nieobecności, jak i jej przez całe życie ufał […]. się bardziej rzeczywista niż domniemana prawda. Człowiek dysponuje   Raz tylko, gdyśmy pod wieczór siedzieli, on przy kuchni, ja w ciem- bowiem nie faktami, które odnosi do twardej struktury świata, ale wyniejszym oknie, i na noc czekali, ocknął się nagle niby ze snu i spytał: obrażeniami, interpretacjami, domysłami. Te nie gubią go jednak, ale   – A gdzie matka? […] – Pewnie znowu tej białej kokoszki poszła w pewnym sensie ocalają przed chaosem i zniszczeniem. Syn, chodząc gdzieś szukać29. po bezkresnym, groźnym i jesiennym sadzie, zaczyna wątpić w sens Znów dochodzimy do konkluzji, że ważniejsze od tego, jak jest naprawdę, swoich poszukiwań, ale równocześnie to wątpienie przedstawia sobą jest „zmyślenie”, wspólna gra w nierzeczywistość. Pozór ładu ma ciężar niezaprzeczalną wartość, staje się, w myśl słów samego Myśliwskiego, większy od prawdy. „bezradnością owocującą”. „Nie byłem pewny, czy to najwłaściwsza   Olbrzymi potencjał poetycki tego fragmentu zawiera się przede wszyst- chwila, aby go odnaleźć, kiedy płacze, ale ten płacz ulgę mi sprawiał, kim w plastycznym, konkretnym, a zarazem silnie zmetaforyzowanym ten płacz wyobrażony przykuwał mnie do niego. Nie w odnalezieniu go, języku. Natomiast przekaz jest konsekwentny: syn znowu „wchodzi” lecz w tym płaczu dopierom go naprawdę odnajdywał”33. w skórę ojca, znowu przystaje na jego grę w „zmyślenie”, którą sam   Odnaleźć ojca oznacza w Nagim sadzie przywołać jego wyobrażenie, zmyśla, stając się tym samym najważniejszym kreatorem rzeczywisto- wspomnienie, które nie jest faktem, ale podlega zniekształceniu poprzez ści domu rodzinnego, przybierającej coraz bardziej kształt oniryczny kreację oraz interpretację34. Nie oznacza to jednak, że Myśliwski to i fantasmagoryczny, jakby „za snem, za jawą, za pacierzem”. postmodernista w ścisłym znaczeniu tego wyrazu, który „gra” z trady  Dialektyka obecności i nieobecności jest konstytutywna dla rozumienia cją poprzez ironię i ludyczność. Jego pisarstwo ma charakter głęboko świata przedstawionego Nagiego sadu. Ojciec jest i nie jest (trwa zawie- ocalający w sensie metafizycznym, ale jest to metafizyka „zwinięta” szony między prawdą a zmyśleniem). Matka to „wcielona” nieobecność (Verwindung) – metafizyka, która uległa „przeboleniu” w XX wieku i na jej nieobecności właśnie wspiera się dom w jego pozorze trwania. po doświadczeniu ogromnych, moralnych zniszczeń z ręki dwóch Myśliwski umiejętnie i stopniowo miesza czy przeplata ze sobą kate- wielkich totalitaryzmów negujących fundamenty kultury, na których gorie realności i oniryzmu. Nie opowiada się nigdy za jedną właściwą dotychczas wspierał się świat. Dlatego, mówiąc o metafizyce powieści Myśliwskiego, trzeba mieć na uwadze metafizykę nieoczywistą i nieracja, mnoży perspektywy, aby tym trudniej było wysnuć jakikolwiek konkluzywny wniosek co do „prawdziwego” charakteru rzeczywistości. tradycyjną (taką, która reinterpretuje Platona). Zawieszoną pomiędzy Tym samym, w pewnym sensie i pod pewnym kątem, realizuje w swojej to, co należy do starego, dobrego porządku, zanim świat nie przeszedł twórczości hermeneutyczny postulat Gadamera, że „zły to hermeneuta, przez „ciasne sita” hermeneutyki podejrzeń (Marks, Freud, Nietzsche), a tym, co stało się już „po czasie”. który sobie wyobraża, że może lub że musi mieć ostatnie słowo”30.   Autor na pierwszy rzut oka wydaje się pisarzem, którego trzeba czytać   Pragnienie stałych struktur, gruntu i stabilności jest widoczne w dziepoprzez mocne, metafizyczne kategorie: bytu, struktury, losu, obecności, le autora Widnokręgu, przy czym przybiera ono postać „długiego archetypu, mitu. pożegnania”35, Andenken (pamiętania), stanięcia wobec faktu, że prze  W pierwszej powieści (tak zresztą jak w pozostałych) dochodzi jednak szłość wraz z jej mocną strukturą nie jest możliwa do przywołania. do pomieszania porządków, rotacji perspektyw, a przede wszystkim Człowiek Myśliwskiego wydaje się rozdarty, przepołowiony między komplikacji tego, co na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste. Nagi to, co przynależy czasom jasnej przeszłości, a tym, co w teraźniejszosad, tradycyjnie i stereotypowo był i jest czytany jako powieść o „trudnej miłości ojca i syna”31. Nikt jednak do tej pory nie wyjaśnił należycie, na 32   W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 296. czym ta trudność polega, a odczytanie Nagiego sadu pozostało na pozio- 33   Tamże, s. 305–306. mie poczciwych czy banalnych interpretacji o powtórzeniu biblijnego 34   Pisarz w wywiadzie udzielonym Katarzynie Fryc przyznaje: „Pamięć nigdy nie mitu, archetypu ojca, rodziny, domu, Boga. Wszystko to są oczywiście jest reprodukcją rzeczywistości. Zawsze jest kreacyjna, jest też jedynym instrumenprawdy, ale uważne czytanie powieści pokazuje, jak łatwo można te praw- tem, który jest w stanie pocieszyć”. ,,Gazeta Wyborcza" 30 listopada 2007, <http:// dy podważyć. W zakończeniu syn, mówiąc o zmyśleniu ojca, stwierdza: cjg.gazeta.pl/CJG_Trojmiasto/1,109143,4723945.html> [dostęp: 22 listopada 2013]. 35

29

W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 291–292.

30

Zob. H. G. Gadamer, Prawda i metoda, tłum. B. Baran, Warszawa 2004, s. 757.

31

Zob. M. Cieślik, Apetyt na arcydzieło, „Rzeczpospolita”, „Plus/Minus” nr 36, 7–8 września 2013, s. 23.

Zob. G. Vattimo, Poza interpretacją. Znaczenie hermeneutyki dla filozofii, tłum. K. Kasia, Kraków 2011, s. 23: „Lewicowe jest natomiast proponowane przeze mnie odczytanie historii bycia jako historii »długiego pożegnania«, niekończącego się osłabiania bycia; w tym wypadku przekroczenie metafizyki ma być jedynie pamiętaniem o zapomnieniu, nigdy zaś ponownym uobecnieniem bycia [...]”.


43

ści już nie istnieje, zabrane przez czas. Ratuje pamięć, która jednak którymś z drzew i przyrósł do jego obojętności, bo może senność jest również przybiera postać rany i pęknięcia na te dwa nieprzystające do tylko, gdy się ból przekroczy, gdy z pogodzeniem się człowiek już obłasiebie porządki czasowe. Dlatego twórczość Wiesława Myśliwskiego skawił. I wtedy właśnie ujrzałem ojca, jak szedł w stronę sadu, zwyczajczytam po Nietzscheańsku jako zmaganie, agon, rodzaj walki o swoje nie, przez obejście, naprzeciw mnie szedł, tak jak znikł z rana-w samej bycie, które wciąż się waha, wciąż jest pomiędzy i nie może zdecykoszuli, rozchełstany, w butach na przyboś – a gdy mnie ujrzał, nawet dować się, gdzie dokładnie jest jego miejsce. Niemożliwa przeszłość się nie zdziwił, jakby wiedział, że mnie spotka wracającego z sadu38. zostaje przywołana mocą „ocalającej” pamięci, ale przecież również Dochodzi do powyższego to, co w literaturze hermeneutycznej nazywa nieco perwersyjnie zniekształcona, problematyzując jednoznaczną się rozpoznaniem (anagnorisis). Rozpoznaje się zawsze więcej, niż interpretację Nagiego sadu jako hołdu złożonemu ojcu. wiedziało się do tej pory, rozpoznanie polega na przyroście wiedzy.   Dodam jeszcze, że najciekawszą moim zdaniem interpretację Na-   Syn odnajduje się na końcu w ojcu, ale nie wiemy w dalszym ciągu, giego sadu przeprowadził Czesław Dziekanowski w książce W imię czy naprawdę. ojca i syna, która poprzez kontekst psychoanalityczny zdecydowanie osłabia mocne sensy zwykle wpisywane w twórczość autora Kamienia Nagi sad zatem nazywam powieścią „hermeneutyczną” w znaczeniu na kamieniu. nierozstrzygalności tego, co jest; niewyraźnej granicy pomiędzy prawdą   Wróćmy jednak do hermeneutyki. Powszechnie wiadomo bowiem, a złudzeniem, rozsądkiem a mirażem, rozumem a szaleństwem. Jak że Hermes znany był nie tylko jako skrzydlaty posłaniec dobrych wie- pisze Gadamer w Prawdzie i metodzie: „Usytuowanie przekazu między ści (przejrzystej i jasnej, korespondencyjnej teorii prawdy), ale również obcością i zażyłością jest pewnym »pomiędzy« […]. W tym »pomiędzy« kłamca, oszust i krętacz, który zwodził na poznawcze i duchowe ma- jest rzeczywiste miejsce hermeneutyki”39. Wiesław Myśliwski – pisarznowce36. „Zmyślenie”, konwencja, Gadanina, Się, pozór – te wszystkie -hermeneuta nowoczesności, który sądzi nie oceniając, rozstrzyga zaatrybuty zaprzeczające „prawdzie” są nieodzownym elementem życia wieszając zbyt łatwe wnioski, dąży do moralnej jednoznaczności, nie i w istocie niosą ocalenie w teraźniejszości, która mocą swojej „bez- omijając skomplikowanego charakteru międzyludzkich relacji, które radności owocującej” przywołuje przeszłość jako niewyczerpalną po- bada niezwykle wnikliwie – prowadzi narrację jako zapis obserwacji tencjalność37 – na antypodach zamknięcia i negacji. W gruncie rzeczy i myśli, sytuujących się niejako „poza dobrem i złem”, poza miejscem przynoszą chrześcijański owoc caritas i pietas: prawdę, miłość, litość, ewentualnego konfliktu, pomiędzy hipotetycznie zwaśnionymi racjami współczucie, miłosierdzie, sympatię. Bożą obecność (choć o takiej (lewicowe, „słabe” odczytanie jego dzieła i „prawicowe”, mocne). explicite nie ma mowy w powieści), w pewnym sensie objawia się   O omawianej powieści (podobnie jak o następnej, Pałac, i w ogóle całej twórczości pisarza), można powiedzieć, że sytuuje się ona pow tym, co kruche, niepełne, wątpiące.   Przepołowienie, charakterystyczne dla dzieła Myśliwskiego, widać między odczytaniem metafizycznym, mocnym – a postmetafizycznym, również w zakończeniu Nagiego sadu. Objawiający się na końcu opartym na kruszeniu fundamentów metafizycznych, etycznych oraz ojciec ma ontologicznie status pograniczny, który może być czytany aksjologicznych. Do odczytania Nagiego sadu, pasuje najlepiej „myśl słaba” (il pensiero debole) w wydaniu Vattimo i Noici. Takie połączenie wielorako. Można czytać ojca poprzez chrześcijańską prawdę wiary o zmartwychwstaniu – byłoby to niejako powtórzenie opowieści myślenia postmetafizycznego z myślą chrześcijańska, objawia chyba o Chrystusie, ale także o Łazarzu. Inna interpretacja widzi w nim to, to, co Andrzej Zawadzki nazwał „jasnym słońcem nihilizmu”, czyli co jawi się wewnątrz umysłu narratora (może rodzaj przywidzenia, pewien rodzaj mocy ukryty w słabości, który zamienia ją w konkretną siłę i jasność. Nagi sad dzieje się w „prześwicie”, pomiędzy jasnością urojenia). i ciemnością, jego istota dobywa się w istnieniu w przestrzeni „pomię  Z kolei jeszcze inne odczytanie mówi o ojcu jako o zjawie, cieniu dawnej przeszłości, kimś z pogranicza rzeczywistości i nierzeczywi- dzy”, na pograniczach i kresach. Łączy „twardy” fundament religijności stości. Narracja jest prowadzona w ten sposób, aby nie rozstrzygać, z tym, co kruche, słabe, niepełne, ułomne. ale pozostawić możliwie wiele miejsc niedookreślenia:   Jasne słońce nihilizmu wstaje nad Nagim sadem. Czułem, jak mnie senność jakaś ogarnia, że najchętniej siadłbym pod 36

Szerzej o tym problemie dwoistości hermeneutyki, pisze Michał Januszkiewicz w pracy Kim jestem ja? Kim jesteś ty? Etyka, tożsamość, rozumienie, Poznań 2012, s. 37–49, rozdział II: Hermes tłumacz i Hermes krętacz albo: między rozumieniem a nie-rozumieniem. 37

Warto tutaj przytoczyć może zdanie z książki Andrzeja Zawadzkiego Literatura a myśl słaba, Kraków 2009. Analizując filozofię Gianniego Vattimo, autor zwraca uwagę na następujące kwestie: „Stąd już tylko krok do utożsamienia Andenken z hermeneutyką, a konkretnie z tymi jej radykalnymi odmianami, które akcentują otwarty i nieskończony charakter procesu interpretacji, nigdy nie prowadzący do ukonstytuowania ostatecznego sensu – bycia, egzystencji, tekstu” (s. 114).

W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1977, s. 306.   H. G. Gadamer, dz. cyt., s. 406.

38 39


44

W imię ludu, wobec przegranej. Literatura i rewolucja Krzysztof Wołodźko

Kilka fraz zapamiętanych jeszcze z podstawówki czasów Polski Ludowej, chyba już z przypisu, podręcznikowej reminiscencji: „Boże coś Polskę!... modlą się do cudu, / Zwłok jej szukają w wiedeńskich traktatach... / A Ona żywa drży w więziennych kratach, / Pod szubienicą, w bohaterstwie ludu”. Po wielu latach – bardziej świadomy powrót do tego wiersza autorstwa Gustawa Daniłowskiego (1871–1927): socjalisty, niepodległościowca, uczestnika rewolucji 1905 roku, Legionisty, który rozstał się z Polską Partią Socjalistyczną po uchwale Rady Naczelnej PPS z maja 1927, potępiającej Józefa Piłsudskiego.

Nie będzie to biografia poety i pisarza. Ale refleksja, która rośnie latami, tworzona z pamięci spraw większych i drobnych, takich jak te kilka wersów, zapamiętanych z lat osiemdziesiątych XX wieku; która sięga jeszcze tamtego podręcznika do języka polskiego, dawno gdzieś przepadłego, po części słusznie, jako nie do końca prawdziwy. Zamyślenie nad duchami radykałów, nad nimbem rewolucji społecznych a zarazem niepodległościowych, nad ich odniesieniem do spraw ludu. Wreszcie ta refleksja jest jeszcze jedną próbą uchylenia choćby lufcika, odświeżenia dusznej atmosfery liberalno-konserwatywnego wzorca polskości i obywatelskości à la III Rzeczpospolita. Wszystko w odniesieniu przede wszystkim do jednego momentu historycznego, w którym Daniłowski współuczestniczył i który – poprzez literaturę – przetwarzał w symbole. Mowa o rewolucji 1905 roku.

W obszernej pracy naukowej poświęconej artyście Grażyna Legutko wskazuje, że jego wiersze „wielokrotnie poruszały problematykę wyzysku robotników, buntu uciskanego ludu, jego bezimiennego bohaterstwa, zagadnienie »nowego ładu« społecznego, który się zdobywa »wśród mąk i boleści«”1. Boże, coś Polskę jest najsłynniejszym wierszem Daniłowskiego łączącym w jedno walkę społeczną, proletariacką/ludową i narodowowyzwoleńczą. Kanwą historyczną i ideową wiersza są trzy toposy. Początkowy to wiernopoddańczy hymn religijny, którego sens krnąbrny naród odmienił w czasie powstania listopadowego. Dalej, akcja pod Rogowem z 8 listopada 1906, kiedy to Łódzka Organizacja Bojowa PPS pod kierownictwem 1   G. Legutko, Niespokojny płomień. Życie i twórczość Gustawa Daniłowskiego, Kielce 2011, s. 177.


45

Józefa Montwiłła-Mireckiego dokonała udanego napadu na carski pociąg pocztowy.   Warto dodać, że to wydarzenie w znacznym stopniu przyczyniło się do nieco późniejszego rozpadu PPS na frakcje niepodległościową i internacjonalistyczną (mówiąc w dużym skrócie). Trzeci topos odsyła do Hipolita Kopisia, lubartowskiego chłopa, członka OB PSS, który za udział w rewolucji 1905 roku został uwięziony w X pawilonie warszawskiej Cytadeli i skazany na śmierć przez powieszenie. Prosił, by go rozstrzelać, by mógł umrzeć śmiercią żołnierza. Wyrok ostatecznie zmieniono na dożywotnią katorgę.   Stanisław Brzozowski w artykule Literatura polska wobec rewolucji tak komentował wiersz Daniłowskiego: „Polska żyje w czynach bohaterskich mas robotniczych, rozpaczliwym męstwie jednostek”2. Słowa z innej epoki, które nie tylko dzisiejszych gimnazjalistów mogą przyprawić o znaczny dysonans poznawczy. Hipolit Kopiś umarł także w popularnej pamięci Polaków – nie ma choćby hasła w Wikipedii. Bo myśl radykalno-społeczna, która przez dziesięciolecia zaborów stanowiła jedno z najważniejszych źródeł ocalenia polskiej tożsamości, została z premedytacją usunięta na margines naszej kultury. Jeśli radykalizm – to nacjonalistyczny, jeśli kwestie społeczne – to sprowadzone do akcji charytatywnych urządzanych przez „dobroduszną klasę średnią”, Kościół i Jurka Owsiaka. Jeśli odniesienie do ojczyzny – to tylko sprowadzone do narracji płytko postsolidarnościowej, a coraz częściej mocno endeckiej.   Historycznie ma to uzasadnienie – w znacznym stopniu zrozumiały resentyment wobec Polski Ludowej, która przecież do naszych tradycji rewolucyjnych i narodowowyzwoleńczych podchodziła w bardzo selektywny sposób, wynikający z wszelkich dwuznaczności tej epoki. Drugą przyczyną, o wiele nam bliższą, jest jednak kulturowy porządek peryferyjnego kapitalizmu. Tu nie ma miejsca na bunt, ponieważ jest on niebezpieczny dla społeczno-gospodarczego status quo. Wszechobecny konformizm wobec władzy kapitału nazywa populizmem wszystko, co mogłoby zbudzić milczące społeczeństwo.   Wróćmy do socjalisty-poety. Punktem odniesienia – zarówno w wymiarze twórczym, jak i ideowym oraz dziejowo-narodowym – były dla niego postaci Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego oraz bardzo żywa, także rodzinna pamięć powstania styczniowego.   Jakkolwiek odniesienia do martyrologii mogą budzić znużenie i obawę przed szantażami moralnymi stróżów prawoskrętnej tożsamości „umęczonej ojczyzny”, pozwolę sobie na istotny cytat. Otóż w swojej twórczości „Daniłowski przedstawia typ polski męczeński, niepoprawny romantyzm uczucia, który wysłał dziada na bój, ojca w podziemia konspiracji

socjalnej, a przeszedłszy z krwią na dziecko, nie pozwala jemu także oddzielać wygodnie poezji od życia”3. Warto tu jeszcze wspomnieć o wpływach literackiej szkoły pozytywizmu, Marii Konopnickiej i Elizy Orzeszkowej, wreszcie o długoletniej znajomości ze Stefanem Żeromskim (uformowanej także przez wspólną pracę społeczną i instytucjonalną). Dodajmy do tego bliskie kontakty z Aleksandrem Świętochowskim – od końca lat dziewięćdziesiątych XIX w. Daniłowski drukował w „Prawdzie” swoje pierwsze wiersze, a później pracował w założonym przez „papieża polskiego pozytywizmu” Towarzystwie Kultury Polskiej.   Dziedzictwo dwóch wieszczów oraz podwójnie historyczne (społeczne i rodzinne) doświadczenie walki o niepodległość Polski i prawa ludu zaważą na literaturze, publicystyce, aktywności publicznej twórcy Jaskółki. W grudniu 1898 roku był w gronie współtwórców PPS-owskich obchodów stulecia Mickiewicza, zainicjowanych przez Józefa Piłsudskiego. I podobnie – poprzez toposy narodowe i rewolucyjne – odczytywał poezję Słowackiego, w kluczu charakterystycznym dla tamtego pokolenia niepodległościowej lewicy. Tak pisał o autorze Grobu Agamemnona: „ten duch, wieczny rewolucjonista – rozumiał, że Polska nie może trzymać się tradycji przeszłości. Ojczyznę […] starał się odzierać ze staroświeckich przesądów”. Znamienna jest wizja radykalnych społecznie, podwójnie wyzwoleńczych celów literatury, znana choćby z namiętnych ataków Brzozowskiego na Henryka Sienkiewicza, a odrzucona i skomentowana w kolejnym pokoleniu (poetów) słynną frazą Lechonia: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”.   I wreszcie rewolucja 1905 roku. Jej wieloznaczność świetnie oddaje wspomnienie lewicowego publicysty Jana Krzesławskiego: „1 listopada 1905 roku zaimprowizowano zebranie […]. Przyszli socjaliści, przyszła i Narodowa Demokracja. […] Endecy przemawiali hamująco, przestrzegali przed rozpętaniem ruchu. Prawili dużo o jedności narodowej. Świetnie się rozprawił z nimi Daniłowski, który dowodził, że jedność działania rewolucyjnego jest najlepszą formą jedności narodowej. – Patrzcie – mówił – jak wszystko w kraju stanęło na jedno skinienie, gotowe do walki z caratem. Do takiej jedności czynu was wzywamy”4.   Dla Daniłowskiego czas rewolucji lat 1905–1907 to wytężona praca propagandowa, kwestowanie w ramach Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS i coraz bliższe kontakty z Piłsudskim, choćby poprzez pracę w ramach Oddziału Bojowego PPS. I wreszcie Wiedeń w roku 1906: IX zjazd PPS, który doprowadził do podziału na PPS-Lewicę i PPS-Frakcję Rewolucyjną (Daniłowski opowiada się za tą drugą). Po powrocie do Warszawy – sześciotygodniowe aresztowanie, postępująca 3

W. Feldman, Piśmiennictwo polskie 1880–1904, t. III, Lwów 1905, s. 178.

2

S. Brzozowski, Eseje i studia o literaturze, pod red. Henryka Markiewicza, Wrocław 1990, s. 654.

4

Wspomnienia o Stefanie Żeromskim, red. S. Eile, Warszawa 1961, s. 83–84.


46

gruźlica. „Zimno w Pawiaku dokucza nieznośnie” – pisał do aspekty życia rewolucjonistów, które zmuszały do przejrzenia Żeromskiego w lutym kolejnego roku. Zatem kuracja, proble- się źródłom porażki. Oto następne pokolenie buntowników my finansowe związane z wydatkami na leczenie – wszystko oglądało nowe zwycięstwo carskiej Rosji i znaną przecież znane z portretów ludzi tamtych lat. Wreszcie już w 1908 roku dobrze poprzednim pokoleniom Polaków „głuchą niemoc” poeta rozpoczyna pracę „w specjalnej komisji historycznej przegranego społeczeństwa, w którym ton znów zaczęli naWydziału Bojowego PPS, powołanej przez Piłsudskiego dla dawać zwolennicy najbardziej zachowawczej ugody i podporządkowania niesprawiedliwym stosunkom społecznym. zbadania przebiegu akcji bojowej w Bezdanach”5. Dodajmy do tego publicystykę: uprawianą na łamach „Robotnika”, „Try- Indywidualna przegrana rewolucjonistów, ściśle związana buny” i pracę w wydawnictwie Spółka Nakładowa „Książka”, z upadkiem Sprawy, ma różne oblicza: od samotności przez którego siedziba mieściła się na krakowskim Rynku Głównym, śmierć samobójczą lub męczeńską po zaparcie się ideałów w lokalu numer 44, a które współtworzyli między innymi i zdradę. Ale wysoka była też stawka – spełnienie marzeŻeromski, Andrzej Strug, Zofia Nałkowska, Władysław Orkan. nia o „nowej Polsce, serdecznej macierzy górników, kowali   Wydarzenia rewolucji roku 1905 wpisały się na dobre i kmieci, o wiecznym przymierzu narodów […], o wolnym w twórczość Daniłowskiego. Kilka lat później pisał w noweli parlamencie na Saskim placu”8. Przechodzień: „W czasach tych istotnie rodziły się nowe poglą-   Brzozowski, który chciał widzieć w poecie-socjaliście człody, przetwarzały się dusze, rozrastały się siły, uczucia stawały wieka zdolnego stworzyć „epopeję proletariatu”, miał powody się podniosłe, bliźni bliźniemu bliższy, ludzie gotowsi do ofiar do rozczarowania. Daniłowski oddał rewolucję tuż po jej i niepowszednich czynów”6. Rewolucja to czyn heroiczny, upadku jako pokoleniową konieczność, która jednak chybiła czyn ludowy, który ma zarazem wspólnych, jak indywidual- celu. W pełnym czytelnych odniesień do Wesela Stanisława nych bohaterów. Dla Daniłowskiego z zasady istotniejsze są Wyspiańskiego artykule o zakamuflowanym historycznie tytule konkretne postacie. Brzmią tu echa znanego sporu ideowego, Sylwetka społeczeństwa po roku 63-im pisał: „nikt nie stanął historycznego, socjologicznego, dotyczącego także zagadnień na wysokości zadania. Póki kraj nasz cały przywalony był z dziedziny filozofii polityki: czy rewolucja opiera się na swojej głazem potwornego ucisku, można się było łudzić, że pod awangardzie, czy raczej na masach? W zbiorze o prowokacyj- tym przeklętym kamieniem tli się mnóstwo zapału […]. Gdy nym tytule Bandyci z Polskiej Partii Socjalistycznej (1924) jednak zawierucha dziejowa zruszyła ten kamień, gdy się na zawarte są szkice dokumentalne, wśród nich zbeletryzowany chwilę odwaliło wieko grobowe, ujawniła się straszna tajemopis zamachu na warszawskiego generała-gubernatora Skałona, nica. Z trumny, zamiast rycerza o płomiennym marsowym biograficzna opowieść o Stefanie Okrzei i Józefie Mireckim, obliczu […] wynurzył się z prawej strony chochoł z wiechą refleksje więzienne. Rzecz – znamienne – miała początkowo pawich piór, a z lewej wątłe szkielety organizacyjne, za słabe, nosić tytuł Płomienni. by nadać odpowiedni pion ciążącym ku nim tłumom”9.   Bandyci… byli dziełem apologetycznym, pisanym po dzie-   Ale choć słabość rewolucjonistów i przegrana rewolucji sięcioleciach dla uczczenia i przypomnienia PPS-owskiego są faktem, to przecież czyn rewolucyjny jest ostatecznie czynu, także jako polemika z endecką narracją przedstawiającą czynem ludowym, powszechnym, który trwa jako mit. Walk opór czynny niepodległościowej lewicy jako bandytyzm. Ale nie toczono przecież o sprawy jednostek, ale w imię niewydana jeszcze w 1907 powieść Jaskółka7 oraz zbiór opowiadań podległości Polski, na rzecz kwestii socjalnej. „Musi się W miłości i boju (1910) tworzą o wiele bogatszy w światłocienie zniszczyć – pisał Daniłowski we Wrażeniach więziennych obraz rewolucyjnych czasów. Ten pierwszy utwór, jak przypo- z typowym dla siebie patosem – te mury wilgotne od łez, mina Bohdan Cywiński na kartach Rodowodów niepokornych, przesiąknięte krwią i cierpieniem”. Doświadczenie osobiste zła, rozterki moralne, krew na rękach – wynikające ze spoodsyłał wprost do dziejów Narodnej Woli, w znacznej mierze opartej właśnie na terrorystycznej pracy awangardy rewolucji – sobów prowadzenia walki – są nie do uniknięcia tam, gdzie nikłej garstki rosyjskiej inteligencji zdolnej do sprzeciwu wobec „spokój państwa” oparty jest na opresji, terrorze instytucji samodzierżawia i społecznej niewoli. i przyzwoleniu na niesprawiedliwość społeczną. W tej sy  Trud prometejskiego czynu nie jest łatwym zobowiązaniem. tuacji ideałów wolnościowych, ekonomicznych, polityczGrażyna Legutko stwierdza, że Daniłowskiego szczególnie nych nie można zrealizować przez kompromis, ale poprzez interesowały w pierwszych latach po rewolucji 1905 roku te czyn zbrojny. To właśnie „bandyci z PPS” przyjęli na siebie odpowiedzialność za rewolucyjne prowadzenie walki, gdy 5 endecja chciała „narodowego byle-trwania”.   G. Legutko, dz. cyt., s. 171. 6

G. Daniłowski, A to się pali tylko serce moje (Dwa głosy i inne nowele), Warszawa–Kraków 1921, s. 16. 7

Tom I dostępny pod adresem: http://www.polona.pl/item/927274/3/ [dostęp: 16 września 2013].

8

G. Daniłowski, Jaskółka. Powieść współczesna, Kraków 1908, s. 213.

9

G. Daniłowski, Sylwetka społeczeństwa o roku 63-im, [w:] tenże, Fragmenty, Kraków 1914, s. 39–40.


47

Zorganizowany, poddany dyscyplinie sposób rewolucyjnego działania stał jednak jako tama wobec najniższych instynktów tłumu, które potęguje niepokój społeczny: „Nikt tak nie tępił i nie tępi bandytyzmu jak rewolucja, świadoma szkód, jakie przynosi podszywająca się pod jej hasła zbrodnia. Już po pierwszym strajku powszechnym w Warszawie, gdy […] wypuszczona na miasto zgraja zniszczyła witryny na Marszałkowskiej i rozgrabiła sklepy, krwawy chrzest w dzielnicach robotniczych sprawili im grabarze” (Wrażenia więzienne). To krótkie sprawozdanie zawarte na kartach dokumentalnego szkicu pokazuje rzecz niebagatelną: prosta dychotomia „heros kontra rewolucyjne masy” nie jest oczywista. To na świadomym swojego znaczenia i odpowiedzialności proletariacie, na „dzielnicach robotniczych” opiera się porządek i etos rewolucji, którą lud współtworzy jako podmiot, nie jako nieobecna fantasmagoria czy nic nieznaczący pretekst do przelewu krwi. Rewolucja 1905 roku była na ziemiach polskich czynem ludowym, możliwym poprzez zakorzenienie się w społeczeństwie samopomocy i samoorganizacji robotniczej, które swój organizacyjny kształt znalazły także w strukturach partii socjalistycznych.   Lektura Daniłowskiego nie należy dziś do najłatwiejszych. Literatura pełna patosu, martyrologii i kaznodziejskiego tonu zdecydowanie nie trafia w gusta czytelników. Ponadto w licznych symbolach, w konkretnych utworach artysta odwołuje się do zeświecczonych toposów chrześcijańskich (Gołębie świętego dziecka, Maria Magdalena), przez co kompletnie nie pasuje do pragmatycznych koncepcji społecznych (także dzisiejszych nurtów lewicy). Obecny u Daniłowskiego obraz Chrystusa jako patrona socjalizmu i rewolucji jako dzieła dogłębnie etycznego jest dla nas na ogół czymś nieczytelnym, względnie zrozumiałym jedynie poprzez świadomość historycznych i kulturowych uwarunkowań doktryn lewicy.   Mistycyzujący świat socjalizmu inspirowanego chrześcijaństwem dobrze wygląda dziś na półkach antykwariatu – to fakt. A jednak pewien jego rys – co do ducha, nie co do litery – wart jest docenienia. Myślę przede wszystkim o tym, co umyka nam łatwo w czasach „ideologii bez idei”: zakorzenienie socjalizmu w porządku etycznym jest koniecznością. Gdy przyjrzeć się uważniej historii poszczególnych nurtów lewicy, zobaczymy na ogół – obok marksowskich analiz gospodarczych i socjologicznych – zdecydowaną obecność refleksji etycznej jako spoiwa relacji międzyludzkich i jako źródła protestu. Lud socjalistów nie był nigdy tłuszczą, amorficzną masą także dlatego, że jego walka jest silnie naznaczona moralną troską o własną kondycję i warunki moralnego życia świata. Lud to idea etyczna, zakorzeniona w realnym doświadczeniu dziejowym.   Także hagiograficzny rys nadawany bohaterom rewolucji 1905 roku przez Daniłowskiego już po latach nie był nadużyciem, ale apologetyczną opowieścią o ich rzeczywistym mo-

ralnym poświęceniu i zakorzenieniu we wspólnocie rewolucji i narodu. Notabene Hipolit Kopiś, socjalista, który żądał dla siebie rozstrzelania, był zarazem spośród uciemiężonego ludu i spośród zniewolonego narodu. A żądał dla siebie śmierci bojowca, co znów odsyła do etycznego porządku jego decyzji życiowych: „Lud polski uciemiężony, Polska w niewoli; wolności z dobrej woli nikt nam nie da, poszedłem więc z bronią ją zdobywać i należy mi się śmierć żołnierska, nie przez powieszenie, lecz przez rozstrzelanie”10.   Jest jeszcze jeden wątek „uwspółcześniający” Daniłowskiego, choć pewnie łatwiej go czytać poprzez analizy jego życia i twórczości niż wprost z kart literatury, którą zostawił. Otóż moment historyczny, w jakim się znajdujemy, w pewien nieoczywisty sposób przypomina sytuację po upadku kolejnych polskich zrywów, mimo że rewolucja „Solidarności” przyczyniła się do zmiany rodzimych realiów ustrojowych. Jednak okoliczności i przebieg transformacji doprowadziły do budowy coraz bardziej klasowego i niesprawiedliwego społecznie państwa, które petryfikuje się na naszych oczach. Przy okazji także nasza edukacja przyjęła kanony jak najdalsze od ideałów lewicy społecznej, a zdecydowana część społeczeństwa wybrała indywidualistyczne strategie przetrwania. Właściwie zniknęła klasa robotnicza, a ducha buntu spacyfikowały masowo brane kredyty, wysokie bezrobocie strukturalne, możliwość emigracji za chlebem i konsumpcja (także o pozorach kontrkulturowych) jako źródło życiowej realizacji. Lud, wielka nadzieja socjalizmu, uległ rozbiciu i zatomizowaniu, a tożsamościowe strategie sprzeciwu i „opowiadania gniewu” na naszych oczach przejmują spadkobiercy endecji.   A jednak tli się duch oporu, który – co także jest historycznie powtarzalnym zjawiskiem – znajduje swoje uzasadnienia przez powrót do źródłowych lektur, symboli i postaci. Niepokorni końca XIX i początku XX wieku wracali do wcześniejszej poezji, do wydarzeń, do mitów poprzednich pokoleń. Uwspółcześniali je i rzutowali w przyszłość. I my właśnie doświadczamy czegoś podobnego: na ogół mamy przeciw sobie instytucje publiczne i te rynkowe. A kto jest naszym sprzymierzeńcem? Otóż „wielcy wykluczeni” naszej rodzimej kultury: rewolucyjnej, prospołecznej, ludowej. Parafrazując znane powiedzenie: banki są wasze i gimnazja są wasze – ale książki i wiersze, i piosenki są nasze… Mogą być nasze, jeśli odświeżymy pamięć. Kapitał materii, ideologia instytucji kontra kapitał kultury – arcypolskie, rewolucyjne, romantyczne. Wciąż od nowa, choć zawsze inaczej.

10

G. Daniłowski, W pięćdziesiątą rocznicę, „Krytyka” 1913, t. 37, z. 2, s. 81.


48

Wszystkie ugory Jana Wiktora Jan Bińczycki

Wydał sporo książek, tom opowiadań, przewodniki turystyczne. Otrzymał wyróżnienia państwowe, branżowe i regionalne. Poseł na sejm I kadencji PRL. W Bochni jest biblioteka jego imienia, w Jodłówce była szkoła podstawowa. No i ukuł słynny związek frazeologiczny. Dziś prawie nikt o nim nie pamięta, nawet nie nienawidzi. Moje zainteresowanie tym pisarzem wzięło się ze zdziwienia. Nazwisko Jana Wiktora przewija się w rozmaitych opracowaniach i wspomnieniach na temat życia literackiego w międzywojennym i powojennym Krakowie. Można przeczytać, że był taki, ot pisarz chłopski, autor nieco kuriozalnych, choć czasem sympatycznych książeczek. Współczuł ubogim, promował ludowość, a po wojnie został pisarzem użytecznym dla władzy.   Z perspektywy 45 lat od śmierci trudno dotrzeć do wznowień, opracowań, szkiców pozwalających podsumować dorobek i postawę Wiktora. A przecież nie tworzył hermetycznej prozy awangardowej, lecz teksty dość łatwe, choć dotyczące spraw poważnych. „Orkę na ugorze” współczesna polszczyzna zawdzięcza właśnie Janowi Wiktorowi (1890–1967) – zapomnianemu pisarzowi, publicyście i działaczowi społecznemu. Warto o nim pamiętać nie tylko ze względu na ten zwrot.   Lektura dzieł tego orędownika sprawy chłopskiej, piewcy urody południowej Polski i uważnego obserwatora codzienności może przypominać ową nieszczęśliwą czynność, która kryje się za prostą metaforą tytułu postępowej powieści. Twórczości autora Burka, Basi, Skrzydlatego mnicha i wielu tekstów z pogranicza beletrystyki i literatury faktu nie należy przymierzać do kanonu literackich arcydzieł. Wartość prozy Wiktora objawia się w jej zaangażowaniu, apelowaniu do empatii czytelnika. Jest to literatura wolna od intelektualnych spekulacji, estetycznych eksperymentów, dążeń do tchnięcia w znane konwencje nowego ducha. Dla Wiktora pisanie było przedłużeniem sumienia, patriotyczną powinnością – a w kwestiach formalnych znojną, wykonywaną z pilnością pracą. I jeśli nawet wyświetli się skojarzenie z frazeologizmem, a złośliwa wyobraźnia podpowie, że Wiktor uprawiał literacki ugór, to skromne literaturoznawcze narzędzia i gust szlifowany na kanonach światowej prozy nie starczą do jednoznacznego odrzucenia jego projektu literackiego, który można uznać w pierwszej kolejności za działalność społeczną, a dopiero w drugiej za twórczość.

Dzieciństwo jak z nowelki Nie sposób oceniać twórczości Jana Wiktora bez spojrzenia na jego biografię, zwłaszcza dzieciństwo w ubogim, prowincjonalnym Radomyślu nad Sanem. Mała ojczyzna stała się dla pisarza ważnym punktem odniesienia, bodźcem do wszelkiej artystycznej i społecznej aktywności. Autor Orki na ugorze wspomina dzieciństwo sentymentalnie, nie stroniąc jednak od oskarżycielskich nut: Miasteczko było pewnego rodzaju stolicą, która skupiała główne „urzędy”, jak poczta, posterunek żandarmerii, straży granicznej, „finansów”, no i ważny ośrodek – szkoła, do której uczęszczali synowie i córki miejscowej biedoty i patrycjuszów, kupców żydowskich, a też chłopcy i dziewczęta z okolicznych wsi, wyróżniające się zdolnościami. Z rozrzewnieniem wymawiam ich nazwiska, ze wzruszeniem wspominam zdarzenia wyniesione z ławy szkolnej. (Z Radomyśla nad Sanem, „Życie Literackie”, 1972, nr 9) W szkole uczono arytmetyki za pomocą działań na palcach, książki do nabożeństwa były podstawowym, często jedynym tomem w bibliotekach Radomyślan, a największą atrakcją dla dzieci – obudowaną skomplikowanym ceremoniałem – stawało się świniobicie. Artystyczna wrażliwość Wiktora zrodziła się w tych surowych warunkach dzięki dwóm podstawowym składnikom koniecznym do powstania wszelkiej literatury: żywej opowieści i wyobraźni.   Niedostępne i moralnie podejrzane książki zastępowały bajki opowiadane w zimowe wieczory, dziecięca fantazja rekompensowała brak zabawek. Wzrastanie w Radomyślu odmalowane piórem Wiktora przypomina fabuły pozytywistycznych nowel: kradzież nikomu niepotrzebnych gazet z pocztowego magazynu, przypłacona dotkliwym laniem wymierzonym przez listonosza, przywodzi na myśl niedole Janka Muzykanta i innych pokrzywdzonych spośród obfitej galerii dziecięcych bohaterów XIX-wiecznych opowiadań.


49   Gospodarski syn na przekór okolicznościom pielęgnuje w sobie miłość do „bałamutnej” literatury i buntowniczego ducha. Pobierając nauki w dębickim gimnazjum, w 1905 roku przystępuje do tajnej organizacji Promieniści, styka się z pismami Marksa i kształtuje swój wyraźnie lewicowy (a jednocześnie daleki od wszelkiego doktrynerstwa) światopogląd. Po ukończeniu szkoły przez dwa lata studiuje medycynę we Lwowie. Edukację przerywa gruźlica. Młody Wiktor leczy się w Szwajcarii i Szczawnicy, która stanie się pospołu z Krakowem miejscem jego stałego pobytu. Wstępuje do „Strzelca”, rozwija swoje społecznikowskie pasje i debiutuje na łamach prasy w 1912 roku. W rok później ukazuje się jego pierwszy felieton w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. Uprawiając zaangażowane dziennikarstwo, zmierza ku beletrystyce. Literatura na bazie życia Podczas pierwszej wojny światowej, pomimo poważnych problemów zdrowotnych, uczestniczy jako ochotnik w działaniach kolumny sanitarnej na Zamojszczyźnie. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Wiktor debiutuje jako literat w 1919 roku powieścią Oporni, inspirowaną osobistymi przeżyciami i obserwacjami dokonywanymi podczas podróży przez Małopolskę. Nie zaniedbuje dziennikarstwa, pracując w „Nowej Polsce” i „Gazecie Podhalańskiej”, a jednocześnie gromadzi materiał do działalności pisarskiej. Podróże po południowej Polsce, uczestnictwo w biurze prasowym niedoszłego plebiscytu na Spiszu i Orawie (1920), a zwłaszcza spotkania z mieszkańcami regionu – reprezentantami kilku narodowości – stają się dla Wiktora okazją do licznych mikrosocjologicznych obserwacji.   Wśród jego wczesnych utworów warto wyróżnić powieść Burek (1925). Utwór można śmiało zaliczyć do największych kuriozów literatury polskiej. Wiktor wykorzystał znany od XIX wieku model prozy tendencyjnej – na bazie antropomorficznej przypowieści o poczciwym i szlachetnym wiejskim kundlu powstaje krytyczny obraz społeczeństwa i ludzkich charakterów. To historia wiejskiego psa wykorzystanego okrutnie przez armię Austro-Węgier i jego relacji z ludźmi, zwłaszcza opiekunami: Kowalikiem – prostym chłopem i malarzem – oraz wagabundą Mazurkiewiczem, który jest postacią nieco zdziwaczałą, ale wrażliwą i sympatyczną. Realia wsi i miasta, wspomnienie wojny ukazanej z perspektywy psa pociągowego, kontrasty społeczne (obecne, jak się okazuje, także wśród czworonogów) posłużyły autorowi Burka do zbudowania alegorii stosunków klasowych. Poczciwy wiejski kundel-filozof zostaje przeciwstawiony rasowym i zadbanym, ale podłym psom miejskim. Nieadekwatność środków artystycznych do rangi problemu i brak konsekwencji w kreowaniu literackiego świata mogą razić współczesnych czytelników, nieznających z autopsji realiów, w których osadzono Burka. Powieść, pomimo jej wszelkich ułomności, można uznać za próbę interesującą,   Głównym wątkiem twórczości staje się moralność ludzi ubogich, ich dążenie do zachowania godności i człowieczeństwa. Kolejne książki: Tęcza nad sercem (1928), Zwariowane miasto (1931), Wierzby nad Sekwaną (1933) i Orka na ugorze (1935) są wyrazistymi, choć wciąż nieco naiwnymi literacko deklaracjami solidarności z ubogimi i zaniedbanymi przez odradzającą się Rzeczpospolitą. Warto zaznaczyć, że Jan Wiktor, mimo wyrazistej lewicowej postawy, nigdy całkowicie nie zaufał

marksistowskim doktrynom, ku wyraźnemu niezadowoleniu niektórych peerelowskich krytyków, chcących uczynić z niego orędownika nowego ładu. Orka na ugorze, po wojnie wznawiana i szeroko propagowana, jest opowieścią o wiejskiej szkole, władzy zabobonu i chłopskiej chciwości. Włodarze PRL potrzebowali takiej literatury do utrwalania negatywnego obrazu II Rzeczpospolitej i udowadniania społeczeństwu, jak wielkie korzyści przyniosą wyrzeczenia i niesprawiedliwości wczesnej fazy socjalistycznej modernizacji. Czytanie Orki bez politycznej intencji ukazuje powieść w nieco innych barwach. Bohaterowie powieści: nauczycielka – „siłaczka”, dziesięcioletni Alojz i jego starszy brat Władek, po śmierci ojca obarczony odpowiedzialnością za rodzinę, obłożnie chora, zachowująca jednak godność i pogodę ducha matka, zmagają się z nieprzychylną rzeczywistością. Pozytywistyczna chęć poprawy warunków życia nieszczęśliwych, opuszczonych chłopów jest jedyną formą propagandy obecną w Orce. Autor atakuje system kontroli nad oświatą, zarzucając urzędnikom hipokryzję i brak zaangażowania w rozwój masowego szkolnictwa. Od tytułu książki Wiktora nazwę, a po trosze i cel, zaczerpnęli twórcy wydawanego w latach 1938–39 tygodnika „Orka na ugorze”, w którym publikowali m.in. Andrzej Miłosz (brat Czesława – dziennikarz i reżyser dokumentalista) i Gustaw Herling–Grudziński.   Reporterskie zacięcie i literacka intuicja Wiktora najpełniej przejawiają się w jego Opolskich peregrynacjach (1991) będących zbiorem publikowanych pierwotnie w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” i spisywanych na gorąco relacji z pobytu pisarza na Opolszczyźnie w 1933 roku, tuż po przejęciu władzy przez nazistów. Pisarz, już wtedy popularny i znany ze społecznego zaangażowania, udał się tam na prośbę Związku Polaków w Niemczech, by zwrócić uwagę krajowej i międzynarodowej opinii publicznej na nasilające się akty terroru wobec mniejszości polskiej. Ryzykował życiem, ale wypełnił misję. Reportaże Wiktora, mimo pewnej archaiczności techniki dziennikarskiej, robią wrażenie i dziś. Dziwna siła Ocena powojennej działalności Jana Wiktora nastręcza wielu kłopotów. Pozostał wierny swojej estetyce i poglądom na świat. Niestety zmieniła się rzeczywistość. Nowa władza lubiła zawłaszczać zjawiska kulturalne, które mogły jej posłużyć do legitymizacji wprowadzanych zmian. Wiktor włączył się w ten nurt, publikując w roku 1959 w tygodniku „Odra” reportaże o polskiej emigracji, zebrane i wydane w roku 1964 jako Strzecha w cieniu drapaczy chmur. Jest to poniekąd kontynuacja jednej z jego najgłośniejszych powieści Wierzby nad Sekwaną. Przed wojną tęsknota prostych ludzi za krajem miała zdecydowanie inny wymiar niż w PRL, gdy wprowadzono polityczne rozróżnienie na tych, których z ojczyzny wygnała bieda i na pojemną kategorię „wichrzycieli”. Próżno spekulować o intencjach autora, nie można jednak oskarżyć go o całkowitą dyspozycyjność. Tużpowojenna beletrystyka Wiktora wpisuje się w nurt socrealizmu, nie odbiegając jednak zbyt daleko od obranej przez niego w młodości drogi twórczej. W powojennych latach autor Burka wydawał głównie powieści historyczne, ubierając właściwe sobie tematy w dawne dekoracje.   Jan Wiktor zmarł 17 lutego 1967 roku w Krakowie. Mimo ciężkiej choroby do końca zachował intelektualną sprawność i szerokie zainteresowania. Ostatnim dokonaniem Wiktora jest testament, w którym


50

zapisuje swój księgozbiór liczący 6000 tomów, dzieła sztuki i zabytkowe przedmioty instytucjom kultury, muzeom, Bibliotece Narodowej. Zgromadzone przez niego wytwory kultury ludowej otrzymała Szczawnica na poczet Muzeum Regionalnego, o którego powstanie pisarz apelował przez wiele lat. Wszelkie zyski ze wznowień książek Wiktora zostały przekazane na rzecz Funduszu im. Bolesława Prusa.

cyjne, gdy lewicowość chętniej wiąże się z estetyką niż pracą u podstaw, warto łaskawszym okiem spojrzeć na działalność Jana Wiktora – pisarza szczerze zaangażowanego w opisywaną rzeczywistość, mówiącego głosem najciężej doświadczonych przez los rodaków. Jego proza i reportaże, mimo że mogą się wydawać propagandowymi ramotami, mają jedną ponadczasową zaletę – są wyrazem nie intelektualnych spekulacji, a naturalnego, prostego natchnienia oraz wiary w siłę sprawczą słowa.

Ponieważ tekst, w nieco innym kształcie i kontekście, opublikowałem już wcześniej, pozwolę sobie uaktualnić także moje wnioski. W czasach, gdy z etosu zaangażowanego inteligenta zostały jedynie elementy dekora-

Tekst w pierwotnej formie ukazał się 06.04.2007 w „Dzienniku Polskim”.

Trzynastozgłoskowy komunista Mateusz Trzeciak

Burżuj, tytan pracy, niedoszły pianista. Tłumacz Szekspira, Shelleya, Ma- Zdecydowanie nie wywodził się z proletariatu. Ojciec, właściciel sklepu jakowskiego i kryminałów Wallace’a, uzależniony od łaciny naśladownik z galanterią żelazną, żył w Warszawie przy Wspólnej 24 z matką Lucjana, Horacego. Znajomy Gałczyńskiego, Tuwima, Broniewskiego, Ważyka, swoją byłą żoną Eugenią z Maliczników oraz drugą żoną. Pochodząca Putramenta i Iwaszkiewicza, współpracownik Wandy Wasilewskiej, dra- z bogatej rodziny Eugenia nauczyła najstarszego syna gry na fortepianie. maturg, rysownik, recytator Homera i Owidiusza. Członek KPP i KZMP, To prawdopodobnie ona miała największy wpływ na kształtowanie organizator, kronikarz i pieśniarz Pierwszej Dywizji. Spragniony uznania się zainteresowań Lucjana. „Szenwald senior to nie był mąż i ojciec – i odznaczony orderem Czerwonej Gwiazdy i Krzyżem Walecznych za to był właściciel tych kobiet, tych dziewcząt, tych chłopców […] ten udział w bitwie pod Lenino. prymitywny burżuazyjny despota był przez swoje dzieci darzony ślepą   Życiorysem całkiem zapomnianego dziś Lucjana Szenwalda można miłością i ślepym posłuszeństwem”. by obdzielić kilkanaście osób. Z wikipedyczno-ipeenowskich notek   W I Gimnazjum Męskiego Związku Zawodowego Nauczycielstwa biograficznych nie dowiemy się wiele poza faktem, że: „Publikował Polskich Szkół Średnich przy ulicy Żurawiej Szenwald blisko zaprzyjaźpropagandowe stalinowskie artykuły na łamach polskojęzycznego sowie- nił się z Romanem Kołonieckim. W szkole rozwinęły się lingwistyczne ckiego organu Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy »Czerwony zainteresowania poety, które później bardzo wyraźnie wpłyną na jego Sztandar«, uczestniczył w działalności agitacyjnej na rzecz propagowania pisarstwo. Młody Szenwald w nauce łaciny znacznie wykraczał poza wśród Polaków stalinowskiego modelu totalitaryzmu (pracował m.in. program szkolny – czytał Cycerona, Horacego, Cezara i Tacyta. Jak pisze w Lwowskim Obwodowym Radiokomitecie). Działania te realizował, Jacek Tarczałowicz, autor książki Lucjan Szenwald. Życie i twórczość: mając świadomość dokonywanych przez władze sowieckie zabójstw „w znajomości łaciny Szenwald szybko osiągnął poziom nieosiągalny i masowych deportacji setek tysięcy Polaków z ziem wschodnich w głąb dla pozostałych uczniów. Jako jedyny zdołał w ciągu roku przyswoić ZSRR – do łagrów w stepy Kazachstanu”. Tymczasem Szenwald, choć sobie cały przewidziany dla gimnazjum typu klasycznego kurs greki, może nie był czołowym poetą i pisarzem polskiego dwudziestolecia, która w szkole na Żurawiej była przedmiotem nadobowiązkowym”. jest niesamowicie ciekawą postacią. Wybitnie uzdolniony językowo Lucjan szybko i gruntownie uczy się


51

niemieckiego i angielskiego, czyta klasyków w oryginale. Wspólnie z KoNie wiedzieliśmy wtedy, że historię robią ręce ludzkie. Wierzyliśmy łonieckim szykują nowy przekład Walkirii Wagnera. Według wspomnień święcie, że nie rusza się ona z miejsca. […] Spacerowaliśmy z Luckiem Kołonieckiego, Szenwald jest maksymalistą, nie uznaje cząstkowych po pustawej, apatycznej Warszawie, nie zważając na niebezpieczeństwa rozwiązań – latem 1924 roku decyduje się nauczyć na pamięć całej […] gadaliśmy […] o poezji, o jej historii i prehistorii […]. To wprost nie dwutomowej gramatyki łacińskiej Samolewicza i słownika Koncewicza. do wiary, jak obojętni byliśmy na toczący się krwawy dialog polityczny. Wyznaje „kult solidnego rzemiosła i uświęconej hierarchii cechowej Lata 1927–1930 przynoszą przełom w postawie oraz twórczości Szenterminator–czeladnik–mistrz”. walda. Wchodzi w skład Kwadrygi, po śmierci matki opuszcza dom   Szenwald nie jest też sztampowym buntownikiem, jeśli chodzi o po- rodzinny, pomieszkuje kątem u znajomych, wielokrotnie zmienia adrestawę życiową i stosunek do polskiej tradycji literackiej – jego pierw- sy. Jesienią 1929 roku spędza jakiś czas w mieszkaniu matki Dobrosze próby poetyckie to ćwiczenia służące opanowaniu zasad rytmiki wolskiego wraz ze Zbigniewem Uniłowskim – to mieszkanie zostało i strofiki. Widać to też w młodzieńczych wierszach – opublikowany przez Uniłowskiego opisane w powieści Wspólny pokój, a Szenwald w 1925 roku w szkolnym piśmie „Pochodnia” (jednym z wielu, które jest pierwowzorem postaci Kazia Wermela. Przez chwilę mieszka przy współtworzył) wiersz Radość jest stuprocentowo skamandrycki, mamy tu ulicy Dzikiej, w sąsiedztwie przytułku dla bezdomnych. Żyje na skraju „bujne, pyszne bukiety radości”, „wariacki niby wicher śmiech”, zieloną nędzy, utrzymując się z niewielkich zaliczek na tłumaczenia i pieniędzy gałązkę i winne grona, Tuwim z Wierzyńskim pijani turlają się z górki pożyczanych od znajomych.   Wszystkie te doświadczenia, jak i wpływ towarzyszy z Kwadrygi porośniętej bujną trawą. W pisanej trzynastozgłoskowcem Grze widać inspirację Lechoniem, debiutancki Przybierający księżyc opublikowany powodują odejście od dotychczasowego pięknoduchostwa i skamanw „Skamandrze” w 1925 to znów nawiązanie do katastroficznego nurtu dryckiego parnasizmu. Lucjan uczestniczy w dyskusjach politycznych skamandrytów. W tym tonie Szenwald utrzymuje się do mniej więcej w Małej Ziemiańskiej, jego zainteresowania zdecydowanie przesuwają 1927 roku, pisząc Infekcję, Warszawę, Garnek, Pieśń o powodzi czy Bunt. się w kierunku spraw społecznych. Czyli flegma, wymioty, żółć, krew, niszczycielskie siły natury i bezsilna   Tematem wierszy z tego okresu wciąż pozostaje zbiorowość, ale zwrot ludzkość oczekująca na zagładę. ku socjalizmowi nie przeszkadza mu w czerpaniu inspiracji z antyku   W całej tej sztampie pojawiają się elementy oryginalne – przekonanie i kontynuowaniu studiów na filologii klasycznej (Ku czci filologa). Jak o słabości człowieka przejawia się w deformowaniu ciał i szafowaniu pisał w jednym ze swoich artykułów programowych: terminami anatomicznymi. Kołoniecki we wspomnieniach o Szenwaldzie Wszelkie zbiorowe porywy mają za podstawę potrzebę jednolitej wymiapisze, że jego szkice ny myśli, podkreślenie towarzyskości, zaakcentowanie spółczłowieczeńcechowało rozmyślne odrealnianie, manifestujące się w kształtach jakby stwa, a sztandary idei są tylko jakimś tradycyjnym akcesorium, czymś, »z mgły i galarety«, w kształtach niby to ludzkich, ale z przedziwnym co usprawiedliwia nas w naszych oczach, kiedy (pozornie nie wiedząc, okrucieństwem odczłowieczonych, gąbczastych, plazmoidalnych […] dlaczego i po co) razem idziemy pstrym pochodem, grozimy – razem, operował kreską pełną zgrubień i uskoków, które mogły przywodzić na wołamy – razem, tchórzymy – razem, zabijamy – razem… A czynimy myśl jakieś gruczoły, pęcherze czy brodawki; plamy światła i cienia to tylko w tym celu, by razem z tysiącami ust ssać jeden ogień z jednej rozkładał tak, że wyglądały jak wielkie liszaje albo płaty jakiejś szkaolbrzymiej piersi, aby gardząc własną każdego z nas słabością, pyszradnej egzemy […] nie były to ciała bogów, ale raczej ich ofiar – ciała nić się tą uświadomioną siłą, że przed nami miliony, za nami miliony, galerników i wyobcowanych, trędowatych i wykolejeńców. wszędzie nieprzeliczone, nieprzewidziane miliony podobnych nam kłębków ciała. Rysunki te niestety nie zachowały się. Obok motywu słabości ludzkiej pojawiają się też akcenty antycywilizacyjne: w jednym ze swoich gim- W tym przełomowym okresie powstają wiersze Rewolucjonistka (w któnazjalnych artykułów Szenwald pisze: rej zaznacza się już przyszły lewicowy radykalizm), Dancing czy Kuchnia mojej matki. Szenwald wciąż pracuje nad formą i urozmaiceniem swojej w każdym człowieku śpi bestia, zgłuszona i przypieczętowana ciężkim i brutalnym (bo gniotącym to, co w człowieku najpiękniejsze – szcze- poezji. Podobnie jak w młodzieńczych wierszach widać tu głęboki wpływ rość względem siebie) młotem cywilizacji. […] Im dalej, im wyżej europejskiej awangardy – elementy egzotyki, dalekie krainy, erotyka, postąpi kultura, tym więcej obłudy okaże człowiek w stanie zgody cyrkowość, fajerwerk. W latach Kwadrygi Szenwald nawiązuje, między z nią, tym wstrętniejszy będzie jego bestializm w chwilach, gdy zerwie innymi we „wspólnym pokoju” kontakty z członkami KPP Władysławem Górskim i Mieczysławem Wągrowskim. Po rozpadzie Kwadrygi tamy cywilizacji. w roku 1931, na który wpływ miało między innymi ścieranie się w niej Towarzyszy im spojrzenie na tłum, jako na zbiorowość przejawiającą lewicowców z piłsudczykami, Szenwald przeżywa okres załamania podświadomą niechęć do kultury i cywilizacji. Możliwe, że właśnie w tym przeświadczeniu oraz ciężkich życiowych doświadczeniach spowodowany chorobą, wycieńczeniem i długim brakiem mieszkania. Szenwalda po opuszczeniu domu rodzinnego należy upatrywać po- Opiekuje się nim Róża Zaks, pielęgniarka, członkini KPP o pseudonimie wodów jego zaangażowania w działalność komunistyczną. „Chinka”. Jej obecność pozwala Lucjanowi ustabilizować sytuację ży  Jeszcze w 1926 młodego poetę bardziej interesują zagadnienia z teorii ciową i skłania go do poważniejszego potraktowania walki politycznej. poezji niż codzienne życie polityczne kraju – jest kompletnie obojętny   W 1932 roku Szenwald został członkiem Komitetu Dzielnicowego wobec przewrotu majowego. Jak napisał później Roman Kołoniecki: KPP na Powiślu i jako członek partii wziął udział w strajku w fabryce


52

puszek i konserw, zajmował się również rozlepianiem agitacyjnych plakatów. Wtedy też zaczął wykorzystywać swój talent do celów stricte agitacyjnych: wchodzi w skład nielegalnego zespołu estradowego Czerwona Latarnia, który wyłonił się w 1931 roku z sekcji dramatycznej Akademickiego Klubu Literacko-Artystycznego, legalnej placówki Organizacji Młodzieży Socjalistycznej „Życie”. Młodzi studenci i robotnicy występowali w Warszawie i okolicach, śpiewając satyryczne piosenki. Właśnie dla Czerwonej Latarni Szenwald napisał piosenkę Niech żyje wojna, którą później wykonywali między innymi Stanisław Grzesiuk, Szwagierkolaska i Maciej Maleńczuk. Dla Czerwonej Latarni Szenwald pisał teksty na tematy aktualne (Korporancik, Pacy-Wojna). Te właśnie utwory zyskały największy oddźwięk i popularność wśród warszawskiego proletariatu. Niestety jest to również jeden z najsłabiej zbadanych okresów w twórczości Szenwalda, wiele z pieśni Czerwonej Latarni było publikowanych anonimowo. Równocześnie publikował na przykład w „Na przełaj” wiersze rewolucyjne, często pod pseudonimami Adam Greczan, Max i Marian Wohl. W wierszach takich, jak Głos ma robotnicza Łódź, Górnicy z Escarpelle czy Płać, chłopie! widać wyraźne odejście od cyzelowania formy, rozmywa się strofika i wersyfikacja. W rymach Szenwald często idzie na łatwiznę, stylizuje wiersze na formułowane prostym językiem wypowiedzi robotników. Na pierwszy plan wysuwa się walka polityczna i funkcja agitacyjna, nie ma już miejsca na wyrafinowanie. Pojawiają się utarte przenośnie, jak „mrok reakcji”, „prąd walki”, kilogramami wykorzystywane są wyrażenia w rodzaju „fabrykantów zgraja”, „obszarnicza banda” i „imperialistyczna rzeź”. Poeta próbuje (z różnym skutkiem) sięgać do wzorców znanych z poezji ludowej – w czwartej części Głos ma robotnicza Łódź wykorzystuje na poły ludowy schemat rytmiczny, nie udaje mu się jednak wtłoczyć partyjnej treści w chłopski rytm. W Płać, chłopie!, dialogu chłopa z egzekutorem podatkowym, wykorzystuje tradycyjny ludowy motyw paralelizmu przyroda–ludzie.   W 1935 Szenwald wyleczył się już pewnym stopniu z dziecięcej lewicowości, która spowodowała, że wiara w komunizm i rewolucję zastąpiła wiarę w słowo poetyckie. W „Lewarze” i „Horyzontach” publikuje utwory, w których udaje mu się łączyć ideowość z artyzmem. Do uświadomionej robotnicy, Oda pierwszomajowa czy Rozmowa przy fabryce to wiersze, w których odchodzi od jaskrawej agitacyjności i rezygnuje z dużej części partyjnej frazeologii. W artykule polemicznym W odpowiedzi Czesławowi Miłoszowi, opublikowanym w „Lewarze” w 1936 roku, pisze: Prawdziwy artysta proletariacki, artysta kochający swoją sztukę, bardziej od niej kocha sprawę wyzwolenia ludu. Jeśli istnieje dla niego coś wyższego niż ta sprawa, musi ta niekonsekwencja odbić się na jakości jego sztuki, musi zmącić jej krystaliczną czystość, jej moralne podłoże. […] Humanizm? Przecież o to właśnie nam chodzi. Właśnie Mickiewicz, Dante, Puszkin i Szekspir, a nie awangardowe kuglarstwo. Tę zmianę w podejściu do twórczości widać chociażby w Balladzie o trzech rzezimieszkach, opartej kompozycyjnie na Trzech budrysach.   W tym okresie Szenwald programowo nawiązuje do tradycji romantycznej, sięga po romantyczne obrazy poetyckie i rekwizyty. W 1936 roku (po jedenastu latach od debiutu w „Skamandrze”) ukazuje się

najobszerniejszy utwór poety, epicki poemat Scena przy strumieniu. Nie ustaje jednak w pracy na rzecz wyzwolenia proletariatu – razem z Wandą Wasilewską jest w grupie redagującej dwutygodnik „Oblicze Dnia”, dążący do skupienia wokół siebie szerokiej lewicowej inteligencji polskiej. Po wydaniu dziewięciu numerów, z których cztery zostały skonfiskowane przez władze, pismo z powodu wyraźnych nacisków obozu rządzącego przestaje się ukazywać w czerwcu 1936 roku. Starania o stworzenie jednolitego lewicowego frontu ludowego widać też w poezji – w tym samym roku pisze słowa i muzykę do Hymnu frontu Ludowego. Od jesieni ’36 wraz z Sewerynem Pollakiem redaguje dział literacki w „Dzienniku Popularnym”, który również zostaje zamknięty przez władze w marcu 1937. Szenwald zostaje wówczas aresztowany i spędzi w więzieniu kilka miesięcy.   Lata 1937–1939 to najbardziej płodny czas w życiu poety, niestety większość utworów z tego okresu nie zachowała się. Szenwald pisał wówczas dramaty poetyckie – Krzysztof Kolumb na morzu Sargassowym, Ptaki i gady, Gęsi kapitolińskie oraz nieznany z tytułu dramat o Owidiuszu. Krzysztof Kolumb… został wyemitowany dwukrotnie jako słuchowisko na falach radiowych Warszawy I i Warszawy II. W latach 1938–1939 Szenwalda trzykrotnie aresztowano za działalność komunistyczną. Po wybuchu wojny chce się zgłosić do wojska, z niewiadomych powodów rezygnuje z tych planów i ucieka z Warszawy do Kowla. Stamtąd w grudniu 1939 przenosi się do Lwowa, gdzie pracuje w polskiej redakcji radia. Tam zawiera znajomość z Putramentem i Ważykiem, kontynuuje współpracę z Wasilewską. We Lwowie pisze zaginiony dramat o Jarosławie Dąbrowskim i wspólnie z Ważykiem tłumaczy Majakowskiego. Wkrótce potem, według słów jego żony, Aliny Szenwaldowej, złożył podanie z prośbą o przyjęcie go do WKP(b).   Dalsze losy Szenwalda to temat na powieść przygodową – w czerwcu 1941 opuszcza Lwów i zgłasza się na ochotnika do Armii Czerwonej, bierze udział w obronie Charkowa. Później znika na około dwa lata na Syberii: nieznana jest data ani powód skierowania poety za Ural, zachowała się tylko jedna relacja o tym pobycie, według której Szenwald utrzymywał się z pisania i wykonywania podkładów do niemych filmów wyświetlanych w syberyjskich wsiach. Dopiero w 1943 wraca do tworzenia, pisząc Oktawy o piątej kolumnie i Józef Nadzieja pisze z Azji Środkowej. W lipcu 1943 bierze udział w organizowaniu Dywizji im. T. Kościuszki, zostaje również jej kronikarzem (napisze później popularną Balladzie o pierwszym batalionie). Na własną prośbę bierze udział w bitwie pod Lenino, przed którą w ziemiance dowództwa odbył się jego wieczór autorski. Na początku 1944 roku awansuje do stopnia kapitana i podejmuje pracę w Szkole Oficerów Polityczno-Wychowawczych. 20 sierpnia z Pragi ogląda płonącą Warszawę, rodzinne miasto, które stało się klamrą jego twórczości – pierwszy i ostatni wiersz Szenwalda nosi tytuł Warszawa. Ginie w wypadku samochodowym 22 sierpnia 1944 na szosie pod Kurowem.

Korzystałem z publikacji: Lucjan Szenwald – Utwory poetyckie, Książka i Wiedza 1950, Jacek Tarczałowicz, Lucjan Szenwald. Życie i twórczość, PIW Warszawa 1977.


53

Los emigrantów litości nie budzi Magdalena Bałaga

Zastanawiałem się, czy jeśli pojadę na saksy do Irlandii, to się z niego dowiedzieć, że sfinansowanie wyjazdu dziecka na będę miał tam czas na pisanie? I czy kiedykolwiek znajdzie się studia do Harvardu czy Oxfordu pozwoli mu „poczuć się obywataki idiota, który mnie wyda? I czy znajdzie się taki megaidiota, telem świata”; warto w tym celu zadłużyć się w banku na pokaźne który to przeczyta? Odpowiedź na powyższe pytania widziałem kwoty. Polska młodzież nie ma zatem kompleksów i doskonale pesymistycznie. Świat jest pełen idiotów, ale nie aż takich. zna swoją wartość – wie, że nie tylko europejskie uczelnie są Zacytowane powyżej słowa, pochodzące z opowiadania z opo- w zasięgu ich możliwości. Przekonanie o swojej wyjątkowości wiadania Łukasza Suskiewicza Nieznośna lekkość stylu, wzbudzić nie jest bezzasadne: są pracowici, doskonale znają języki, wierzą mogą pewien niepokój. Zwłaszcza, jeśli naiwnie wierzy się, że w swoje umiejętności. Nic zatem dziwnego, że jedna z bohateliteratura może powiedzieć nam o tak zwanej rzeczywistości rek wybiera studia na duńskiej uczelni, która – jak podkreślają więcej niż medialne relacje. jej rodzice – „jest kuźnią pracodawców, a nie pracowników”.   Nie jest bowiem niczym odkrywczym stwierdzenie, że w celu Prawdziwa kariera i awans społeczny jest możliwy tylko za zapoznania się z realiami życia na obczyźnie lepiej odwiedzić granicą – oto krótka (choć nieco uproszczona) konkluzja tekstu. stronę Londynek.net, niż sięgnąć po literackie donosy na emigra-   Wydaje się zatem, że o „luzerskich” opowieściach zawiecyjną rzeczywistość. Co prawda, takich literackich reprezentacji dzionych absolwentów kierunków humanistycznych sprzed emigracyjnego doświadczenia okresu unijnego pojawiło się wiele, kilku lat należałoby zapomnieć, skoro straciły one na aktualnojednak są to powieści, o których zapomniano równie szybko jak ści. Korzystając zatem z określenia zawartego w jednej z tych o serialu Londyńczycy (emitowanego przez Telewizję Polską powieści – myślę tu o Global Nation Grzegorza Kopaczewskiew latach 2007–2009 i podejmującego ten sam temat). go z 2004 – w omawianym wypadku mowa raczej „kujonach   Powody takiego stanu rzeczy są oczywiście prozaiczne: szczyt postmodernistycznych”. Tak właśnie główny bohater powieści, popularności literatury opisującej perypetie absolwentów wyż- Daniel, nazywa swoją młodszą siostrę Dorotę, charakteryzując szych uczelni, którzy z braku perspektyw decydują się na wyjazd ów typ „nastolatka ze świadomością lidera przemian cywilizado Irlandii i Wielkiej Brytanii, to lata 2004–2009, a i świado- cyjnych” w następujący sposób: „tacy jak ona to już nie klasyczmość znaczących zmian, które w tym czasie nastąpiły, pozwala ne kujony o imionach Andrzej i Ela, typ ucznia zakuwającego na zdystansowane spojrzenie. Pozostało nam przynajmniej po po nocach, pocącego się przed tablicą, gdy coś nie wychodzi, wielkim boomie kilka pozycji, które przypominają o tych spe- ubranego na szaro, z koszulą wciągniętą do spodni […]. Postmocyficznych latach. dernistyczne kujony ubierają się z wyobraźnią i kolorowo, nie   Należy jednak wyraźnie zaznaczyć, że – jak wynika z memarzą o karierze księgowego, mają mnóstwo sobie podobnych dialnych doniesień – wiele się zmieniło. Młodzi wyjeżdżają do przyjaciół, są pewni siebie, ale nie zarozumiali […], mają jakieś 698 IQ i są…fajni!”2. Z pewnością reprezentant takiego pokolenia Londynu, Danii czy Kanady nie po to, by „dołować się” przy zmywaku. W Wysokich Obcasach z 15 czerwca 2013 pojawił się nie jest zainteresowany podejmowaniem niskopłatnych zajęć reportaż dotyczący wyższości zagranicznego systemu edukacji nad naszym (Edukacja – to nie wydatek, lecz inwestycja)1. Można -obcasy/1,96856,14101856,Edukacja___nie_wydatek__lecz_inwestycja. 1

Tekst znajduje się w sieci: S. Szwed, Edukacja – to nie wydatek lecz inwestycja, <http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-

html > [dostęp: 22 września 2013]. 2 G. Kopaczewski, Global Nation. Obrazki z czasów popkultury, Wołowiec 2004, s. 45.


54

i nie rozpamiętuje swoich porażek (te nazywa raczej „cennymi doświadczeniami”). A ponieważ nie sposób rozpatrywać prozy tego typu w izolacji od szerszych procesów społecznych, może warto zastanowić się. czego w takim razie dowiedziałby się ów „postmodernistyczny kujon” o polskich emigrantach?   Po pierwsze, pragnący zapoznać się z literackimi reprezentacjami musieliby dokonać żmudnej selekcji. Mowa nawet nie o wartościach artystycznych powieści, lecz o ilość, ponieważ z łatwością można naliczyć kilkanaście takich książek; dość wspomnieć chociażby o Egri Bikaver Łukasza Suskiewicza (2009), Polskiej szkole boksu Adama Miklasza (2009), Przebiegum życiae Piotra Czerwińskiego (2009) czy Global Nation (2004). To oczywiście spis niewyczerpujący, a celowość kronikarskiego wyliczenia byłaby dyskusyjna, gdyż historie te są niemal identyczneprzy: oto rozczarowani brakiem perspektyw dwudziestolatkowie decydują się opuścić swoje rodzinne miasta i wyruszyć w podróż do Irlandii czy Wielkiej Brytanii. Od razu wiadomo, że nie idzie tu o przygodę, lecz o smutną konieczność. Tym bardziej, że wspomniana poakcesyjna migracja ma w zasadzie charakter selektywny ze względu na takie czynniki, jak wiek, wykształcenie i brak doświadczeń na rynku pracy przed wyjazdem z Polski.   Jako przykład najbardziej reprezentatywnej historii możemy przedstawić Egri Bikaver Łukasza Suskiewicza.   Oto młody absolwent polonistyki, zaniepokojony brakiem zawodowych perspektyw, decyduje się na wyjazd do Irlandii. Otrzymujemy zatem sporą dawkę (pozornych) oczywistości: że wykształcenie (szczególnie humanistyczne) nie jest gwarancją znalezienia pracy, średnio zaawansowany angielski nie pozwala na sprawną komunikację, a jedyną perspektywą jest praca w podrzędnym barze (gdzie zjada się resztki po hotelowych gościach), magazynie towarowym czy na budowie, której nie weźmie żaden Irlandczyk (nazywany nieodmiennie Ajryszem) ani Anglik (określany zawsze jako Angol). Przy odrobinie szczęścia (i kompetencji językowej) możliwe jest otrzymanie co najwyżej etatu w tak zwanej „sieciówce”. Warto jednak uodpornić się na słowa we have no job for you – nikt nie chce zatrudnić Polaka, którego mina sugeruje, że wszystkimi gardzi. Czekanie na informację o pracę mogą umilić co najwyżej kuriozalne włóczęgi po mieście, które nie mają w sobie nic z romantycznej przygody przy świadomości, że wędrówka ta zakończy się w nieogrzewanej suterenie tudzież koedukacyjnym mieszkaniu z piętnastoma lokatorami. Tego rodzaju wyprawy skutkują zazwyczaj smutnymi refleksjami – mianowicie, że nie jest możliwe uwolnienie od „niechcianego” życia, co powinno w zasadzie stanowić główną zaletę emigracji. W stanie permanentnego kryzysu powrót do rodzinnej Częstochowy również nic nie zmienia, a moralna rehabilitacja za upokorzenie doznane za granicą nie następuje; tym bardziej że powrót uwarunkowany jest w rzeczywistości sytuacją ekonomiczną, a nie względami sentymentalnymi.

Przeświadczenie o tylko czasowym pobycie, posiadaniu „statusu turysty” jest bardzo bezpieczne. Wróćmy bowiem do Global Nation – opowieści, którą Marcin Hamkało celnie nazwał „mieszanką pop-kulturowych schematów”, w której „autor zrzyna pomysł fabularny z serialu Przyjaciele, posiłkując się przy tym obficie filmem Smak życia, a dialogi buduje tak, jakby mu się marzyła posada scenarzysty w Pulp Fiction IV”. Porównanie to nie jest bezpodstawne: oto główny bohater, Daniel, dzieli swoje londyńskie mieszkanie z przedstawicielami innych narodowości: Francuzem, Hiszpankami, Niemką i Amerykaninem. Nie utrudnia im to jednak porozumienia: Daniel biegle porozumiewa się po angielsku, lecz jest to język stworzony z popkulturowych schematów, grepsów znanych z kultowych seriali, zasłyszanych sloganów i mowy sprzedawców pracujących w sieciówkach. Jest to jednak język, który umożliwia kontakt z ludźmi pochodzących z innych części świata. Cytaty z kultowych filmów, słowa znanych piosenek – to jedyna wyłączna podstawa porozumienia. Jedyne, co „definiuje” go jako Polaka, to kibicowanie Ruchowi Chorzów.   Trudno jednak ocenić asymilację Daniela, bowiem w Global Nation odnajdujemy dwa znaczące i nieco wykluczające się fragmenty. W jednym z nich czytamy o ulubionej rozrywce głównego bohatera oraz jego przyjaciela Brada, jaką jest „udawanie turystów”. Prosta to zabawa, polegająca na stylizowaniu się na weekendowych wycieczkowiczów (z nieodłącznym ekwipunkiem: małymi plecakami i okularami przeciwsłonecznymi) i całodziennym przesiadywaniu w okolicy znanych zabytkowych budowli w celu „zagadywania do turystek”. Skoro chłopakom pozostaje już tylko „zabawa w turystów” (dobrze wszak już znają swoje miasto), to można zaryzykować stwierdzenie, że czują się w Londynie jak prawowici mieszkańcy. Otóż, niekoniecznie. W drugim fragmencie znajdujemy innego rodzaju refleksję. Daniel utrzymuje ze znajomymi stały Internetowy kontakt. W wysyłanych przez siebie wiadomościach podkreśla, że jego pobyt w Wielkiej Brytanii jest tylko chwilowy, że traktuje to jako wakacje, a możliwość zarobku stanowi jakby dodatkowy atut wyjazdu. Dlatego irytuje go powtarzający się w mejlach dopisek dopisek „Co to za wakacje, jeśli nigdzie nie jeździsz”. „To nie wakacje, ja tu tylko chwilowo mieszkam” – odpowiada w myślach Daniel3. Znamienne to fragmenty, status turysty przecież kiedyś się skończy i należy wybrać miejsce stałego pobytu. Poczucie, że powrót do kraju nie jest niemożliwy, ma wszak ogromną wartość. Tak też dzieje się wszak w powieści Kopaczewskiego: bohater decyduje się na powrót do rodzinnego miasta po to, by pracować w banku ING. Rezygnuje nawet z propozycji udziału w projekcie, który ma zapoczątkować międzynarodową rewolucję i krach najpotężniejszych korporacji. Trudno jednak powiedzieć, czy decyduje przekonanie o naiwności przedsięwzięcia, czy też chęć stabilizacji. 3

Tamże, s. 134.


55

Skoro mowa o próbie pokoleniowej diagnozy, warto przypomnieć Przebiegum życiae Piotra Czerwińskiego, w której łączą się losy Gustawa, byłego dyrektora finansowego, i Konrada, absolwenta wyższej uczelni.   Pierwszy z nich zostaje zmuszony do emigracji w niezwykle tragiczny sposób. Mężczyzna traci pracę w skutek nieetycznego postępowania dużo młodszego i zbyt ambitnego podwładnego, następnie bezrobotnego Gustawa opuszcza żona, a on sam spektakularnie bankrutuje. Brak perspektyw zmusza go do wyjazdu do Irlandii. Smutny to czas, bowiem były pracownik wysokiego szczebla kompletnie nie odnajduje się w nowej sytuacji. Konrad podchodzi do swojej sytuacji z większym dystansem, choć pracuje jako śmieciarz. Będąc dyplomowanym socjologiem wie, że należy do straconego pokolenia. Gustaw, jako beneficjent wczesnej fazy kapitalizmu, mógł liczyć na szybką karierę spowodowaną brakami kadrowymi, dlatego o wiele gorzej znosi sytuację, która go spotkała. Młody socjolog, choć sfrustrowany, wie, że takie oto są realia: przegrał już na starcie (wybierając kierunek humanistyczny). Starszy nie może pogodzić się z tak spektakularną degradacją społeczną, co zresztą kończy się jego samobójstwem.   Nie można nawet liczyć na podszkolenie języka, bo trudno o integrację z obcokrajowcami. Bohater Egri Bikaver z żalem podsumowuje swoje starania słowami: „rozmawiałem tam z wieloma Polakami. Co jest paradoksalne, bo pojechałem uczyć się języka angielskiego, a nie szlifować ojczysty”. Polacy skazani na własne towarzystwo ujawniają oczywiście wszystkie swoje negatywne cechy, takie jak ksenofobiczność, zawistność, skłonność do frustracji oraz – jakżeby inaczej – inklinację do nadużywania alkoholu. Nic zatem dziwnego, że w Polskiej szkole boksu spotykamy się z ironiczną refleksją: „Twórcy blankietu dokonali nowatorskiego, rewolucyjnego wręcz odkrycia, które może zmienić oblicze współczesnej antropologii, okazało się bowiem, że wyróżnili nową rasę, zwaną »Eastern European«!”4. Tę rasę charakteryzuje oczywiście nieustanne poczucie melancholii i wyobcowania, które pogłębia tylko obcowanie z innymi Polakami. Wszyscy bowiem doskonale potrafią odnaleźć się w obcej przestrzeni (Cyganie, Jamajczycy, Turcy, czy Chińczycy). Wszyscy, oprócz wiecznie niezadowolonych Polaków.   Jak widać, konkurencja w zakresie opisania emigracyjnego doświadczenia jest ogromna. Pesymistyczne refleksje nie zaskakują oczywiście w lekturze o Polakach na emigracji i w kraju, przyzwyczailiśmy się bowiem do tekstów o narodowych wadach. Nie idzie wszak o to, by powtarzać zarzuty, które tak skrupulatnie przedstawiali krytycznie nastawieni recenzenci. W tym wypadku zdaje się to całkowicie bezcelowe.   Wypada jednak przypomnieć, że z zupełnie innego rodzaju przyjęciem spotkał się komiks Agaty Wawryniuk Rozmówki 4

A. Miklasz, Polska szkoła boksu. Powieść emigracyjna, Kraków 2009, s. 25.

polsko-angielskie (2012). W tym wypadku autorka, na bazie własnych doświadczeń, stworzyła opowieść o przeżyciach całego pokolenia. Jednak to, co w prozie polskiej zostało poddane surowej krytyce (czyli stereotypowość historii, pewnego rodzaju reportażowość), w komisie nie razi tak mocno. Oczywiście, można znaleźć łatwe uzasadnienie tego rozdźwięku – autorka zapełniła pewnego rodzaju niszę, tworząc pierwszą komiksową próbę opisania emigracji roczników osiemdziesiątych.   Historia wedle dobrze znanej sztancy: dwudziestoletnia dziewczyna wyjeżdża wraz ze swoim chłopakiem Szymonem i jego kuzynem Marcelem na kilka miesięcy do Wielkiej Brytanii. Tam dowiaduje się, że życie polskiej emigracji nie jest łatwe i przyjemne. Gdy w końcu udaje jej się znaleźć pracę, to oczywiście jest to posada poniżej kwalifikacji. Agata podejmuje się zatem różnych zajęć: jest sprzątaczką, kelnerką, pracuje w fabryce i podaje piwo w pubie. Do tego dochodzą „typowe” trudności związane z adaptacją w nowym miejscu, takie jak problemy ze zrozumieniem miejscowego slangu czy odnalezieniem odpowiedniego mieszkania.   Komiks Wawryniuk został zauważony i doceniony: nagrodzono go między innymi nagrodą festiwalu MFKiG w Łodzi za najlepszy polski komiks 2012/2013 i nagrodą Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego. Autorka została również zaproszona do programu Pytanie na śniadanie, w którym opowiadała o frustrującym życiu emigranta w odcinku Praca zagranicą [sic], czyli „kariera na zmywaku”. Wywiad poprzedza krótki filmik, na którym młody chłopak w zawrotnym tempie zmywa pokaźną stertę naczyń. Co prawda, w komiksie motyw pracy na tym stanowisku nie pojawia się, jednak metaforyczny zmywak zdaje się dla medialnych przedstawień wciąż niezwykle atrakcyjny. Sama Wawryniuk na swoim facebookowym profilu tak podsumowuje tę tendencję: „najśmieszniejsze, że tak naprawdę na zmywaku też chwilkę pracowałam, ale pominęłam ten fakt, bo wydał mi się mało interesujący. Ot stałam i zmywałam, i podjadałam jeśli przychodziły do mycia tace z niekupionym jedzeniem. Teraz się cieszę, bo na bank wszystkie gazety pokazywałyby tylko tą stronę [pisownia oryginalna]”.   Wawryniuk – na szczęście – odcina się od deklaracji, jakoby komiks jej autorstwa stanowił głos pokolenia; to po prostu obraz indywidualnego doświadczenia. Rozmówki prowokują jednak do zadania innego pytania – czy od przez lata nie nastąpiły żadne zmiany? Wciąż mamy do czynienia z tymi samymi problemami? Polska emigracja to nadal wspólnota smutku i frustracji? Marzenia emigrantów dotyczą tylko szybkiego i łatwego zarobku, a potem natychmiastowego powrotu do kraju? Czy świat zastany w Anglii jest – cytując fragment Polskiej szkoły boksu – „tylko nieprzyjemną atrapą, przymusowym obozem karnym, więzieniem, w którym będę przebywał kilka miesięcy i wypełniał najprostsze zadania uciułania tyle, ile się tylko da”?   Niekoniecznie. Sprawę uratować może tzw. chick-lit, gdzie obraz polskiej emigrantki z pewnością usatysfakcjonowałby nie-


56

jednego „postmodernistycznego kujona” wierzącego w możliwość zagranicznych karier. Znamiennym przykładem, powieść Ady Martynowskiej Karpie, łabędzie i Big Ben (wydanej również pod wiele mówiącym tytułem Przebojowa Polka w Londynie). Beata (której imię pracodawcy wymawiają jako „Bita”) pracuje w jednej z najlepszych w Wielkiej Brytanii agencji PR, śmiejąc się z otyłych Angielek i niewiedzy Anglików (którzy nie orientują się, gdzie leży Toruń ani kim był Kopernik). Oczywiście, jest to typowa bajka o Kopciuszku, możemy być pewni szczęśliwego zakończenia tej historii – Beata rozkochuje w sobie przystojnego Anglika, a dzięki swoim kompetencjom nie musi martwić się o brak pracy. Nawet gdy traci jedną, natychmiast pojawia się nowa (w dodatku bardziej atrakcyjna). Niewątpliwie prozę tego rodzaju konstruuje się według schematów fabularnych, trudno zatem oczekiwać od tego nurtu poważnych prób diagnozy, choć takie są w powieści podejmowane: każdy z rozdziałów powieści poprzedzony jest autoironicznym fragmentem pochodzącym z angielskich czasopism – znajdujemy tu popularne historie o Polakach polujących na łabędzie, nielegalnych połowach karpi czy pijanych polskich kierowcach.   „Nurt glamour” rządzi się oczywiście swoimi prawami, podobnie jak tzw. lad lit, czyli literatura popularna przeznaczona głównie dla młodych mężczyzn. Co prawda, niewiele polskich powieści uda się zakwalifikować do tego gatunku, dlatego pozostańmy przy jednym przypadku – Afrykańskiej elektronice Jana Krasnowolskiego, Kto jednak spodziewa się realistycznej opowieści o working-class heroes, może doznać rozczarowania. Autor wprowadza bowiem współczesną scenerię, wszakże trudno zaryzykować stwierdzenie, że to opowieść o niewygodach życia za granicą. Nie może być inaczej, bowiem Krasnowolski rzeczywistość tę traktuje zaledwie jako tło dla opowieści z pogranicza horroru i thrillera. Ów brak diagnostycznych aspiracji zdaje się symptomatyczny – cztery opowiadania zawarte w Afrykańskiej elektronice nie stanowią tedy zbeletryzowanego pamiętnika emigranta, jak to we wcześniej zaprezentowanych próbach literackich bywało.   Automatycznie pojawia się bowiem zresztą pytanie, czy (skoro mowa o książkach, które stanowią li tylko literacką próbę zapisu wspomnień z czasów wyjazdu do Londynu czy Irlandii) nie prościej byłoby sięgnąć po innego rodzaju świadectwa. Przykładowo, w 2009 roku ogłoszono konkurs pamiętnikarski, w którym zachęcono do opisania emigracyjnego doświadczenia słowami: „prześlij swoje dzienniki, wspomnienia, refleksje – spróbujemy zbudować prawdziwy obraz wielkiej fali polskich wyjazdów po 2004 roku”. W efekcie powstał tom Wyfrunęli. Nowa emigracja o sobie (2009), zawierający autobiograficzne wypowiedzi emigrantów.   Wszystkie te historie wpisują się w podobny schemat i skutkują pokrewnego rodzaju diagnozami. Zawarte w zbiorze teksty nie wymagają większego komentarza. Posłużmy się jednak ich fragmentami zamieszczonymi na czwartej stronie okładki: „Najśmieszniejsze jest, jak oglądam czasem na Naszej Klasie profile znajomych mieszkających w moim miasteczku. Piszą, że pracują w Irlandii

na stanowiskach co najmniej menadżerskich, a codziennie widuję ich na polu przy kalafiorach”. Albo: „[Miła starsza pani] podzieliła się ze mną informacją, że ich ogrodnik też jest z Polski. Podczas dalszej pogawędki zdradziłam, że nie zamierzam długo popracować jako kelnerka, trzeba będzie popracować jako prawnik. Na to, jeszcze bardziej ucieszona, powiedziała, że jej ogrodnik też jest po prawie, ale postanowił tu zostać ładnych parę lat”.   Ten króciutki i dość tendencyjny przewodnik po najmłodszej prozie emigracyjnej prowokuje oczywiście do zadawania pytań o sens poszukiwania wyczerpującego świadectwa emigrantów. Czy rzeczywiście jest tak, że większość tekstów tego pokroju to zaledwie przewodniki po Londynie bądź Dublinie, zbiory anegdot niewiele mówiących nam o świecie? I czy pojawią się w najbliższym czasie podobne teksty, tyle że tym razem opisujące emigrację przebojową i pozbawioną kompleksów?   Pytania to oczywiście nierozstrzygalne, zakończmy zatem nasze rozważania niszowym tekstem poetyckim Barbary Ponikarczyk Polski emigrant, którego siedem zwrotek podsumowuje wszystkie problemy polskiego wychodźstwa: Polski Emigrant Młody emigrancie z marzeniem w plecaku, Poszukując pracy stanąłeś na szlaku Naszych antenatów biorących na barki Odżywianie swym potem cudzej gospodarki. Wypchnięty za nawias własnego narodu, Nie chcesz w nim doświadczać strachu ani głodu. Nie chcesz na swej ziemi upokorzeń znosić, Ani dłużej matki o pieniądze prosić. Podjąłeś decyzję, żeby szukać kraju, W którym przyszłość zakwitnie niczym róża w raju, Gdzie się w polityce gra w otwarte karty I gdzie szybko docenią ile jesteś warty. Patrząc na twój bagaż pełen optymizmu, Serce mi wypełnia nadmiar pesymizmu, Bo ty jeszcze nie wiesz, co cię jutro czeka I co znaczy wyzysk biednego człowieka. Myślisz, że twym skarbem jest dyplom w kieszeni Który twoją nędzę w bogactwo zamieni. Lecz ja Cię uprzedzam miły mój rodaku, Byś swe słodkie mrzonki powiesił na haku. Bo gdy staniesz nogą na nieznanej ziemi Ona Cię od razu w robola przemieni. Tutaj do sukcesów mają własnych ludzi. A los emigrantów litości nie budzi. Dostaniesz okruszki, których swoi nie chcą I zapłacą tyle, ile sami zechcą. Może czasem komuś uda się kariera. Lecz większości tułaczy tu bieda doskwiera5.

5   B. Ponikarczyk, Polski emigrant [online], < http://wiersze.kobieta.pl/ wiersze/polski-emigrant-190010> [dostęp: 22 września 2013].


57

Księstwo to ja Zbigniew Masternak

Ekipa filmu Księstwo stacjonowała w Suchedniowie – miasteczku przy trasie Radom–Kielce. Zdjęcia były kręcone w pobliskich wsiach, Bodzentynie, Kielcach, na Świętym Krzyżu i w Miedzianej Górze. Mimo że już od dawna stać mnie na podróżowanie koleją, pojechaliśmy z Renatą, moją żoną, na stopa – żeby wczuć się w klimat filmu. Kiedy pisałem swoje trzy pierwsze książki, podróżowałem wyłącznie autostopem, nawet po Europie. Do Radomia zawiózł nas wąsaty mieszkaniec Karczmisk – pogadałem z nim o tamtejszej drużynie piłkarskiej, Bobrach Karczmiska, z którą mierzyłem się jako zawodnik Puławiaka Puławy. Wąsacz dzięki temu przywiózł nas za darmo. Z Radomia, z obwodnicy, zabrała nas parka warszawiaków udająca się na weekend do Krakowa. Z nimi z kolei porozmawiałem o życiu w Krakowie – w końcu mieszkaliśmy tam już dwukrotnie. Uwielbiam takie podróże – dzięki nim poznałem różne typy ludzi i ich historie, z których potem mogłem korzystać w swoich książkach i filmach.

W Suchedniowie mieliśmy czekać na Piotra Mareckiego, redaktora „Ha!artu”, autora książki o Barańskim. Miał tutaj dojechać swoim autem z Krakowa. Do spotkania z nim została godzina – poszliśmy coś zjeść. Okazało się, że jedyna jadłodajnia w tym grajdołku (pizzeria) jest w remoncie i co najwyżej możemy się tutaj najeść kurzu z podłogi. Pozostały nam zatem zakupy w markecie o pięknej nazwie „Lewiatan”. Na ławeczce przed nim robiliśmy bułki z szynką. Było jak za studenckich lat. W końcu przyjechał Marecki – oczywiście, mimo pokładowej nawigacji, uzbrojenia w GPS i inne sprzęty pobłądził w miasteczku, w którym są dwie ulice na krzyż. Pojechaliśmy stąd do wsi Psary-Podłazy, gdzie były tego dnia kręcone sceny. Po drodze musieliśmy przejechać przez inne miejscowości, o tak egzotycznie brzmiących nazwach jak Wzdół Rządowy. Marecki bez przerwy się zatrzymywał i kazał mojej żonie fotografować te dziwne nazwy na tablicach. Dojeżdżamy do wsi Psary-Podłazy – i od razu widzimy sznur wielkich ciężarówek na warszawskich numerach. W jednym aucie – wielka kuchnia połączona z czymś w rodzaju stołówki. Dalej – samochód z toi-toiami, a w nich – nawet lusterka. Dalej – kilka wozów ekipy technicznej. Za szybami, jakoś tak ciągle dla mnie zaskakująco, nalepki z napisami „Księstwo”, a pod spodem: „Ekipa filmowa”. A więc to jednak naprawdę się dzieje. Dziewięć lat czekania i proszę bardzo. Jak idę na plan, przed oczami przelatują mi wizje moich literackich początków. Tekst Ki diabeł, z księgi drugiej, będzie właśnie dzisiaj filmowany. Powstał jako pierwszy z całego cyklu. Początkowo został napisany jako scenariusz etiudy filmowej. Tak na 30 minut. Zastanawiam się, jakim cudem Barańskiemu uda

się skondensować tę etiudę do kilku minut w filmie. Idziemy na plan i widzę jakiegoś młodego kolesia, który siedzi na krzesełku i uczy się roli. To… ja. A właściwie aktor grający mnie w filmie – Rafał Zawierucha. Gość trochę ode mnie niższy, ale dość podobny. To dziwne wrażenie – tak spotkać siebie sprzed lat. Wypytuje mnie o szczegóły roli, szybko się zaprzyjaźniamy. Oglądam jego łydkę, porównujemy ją z moją. Nie jest to łydka piłkarza, ale może być. Może umie grać w nogę – w końcu pochodzi z Białogonu, a stamtąd przecież, z Polonii, wyszli bracia Brożkowie (Wisła Kraków, reprezentacja Polski). Potem podchodzi młody rudzielec – Mafia. Okazuje się fanem moich książek. W końcu widzę jakiegoś menela w roboczym drelichu. To znajoma gęba, zapijaczona. Henio Gołębiewski. Jeden z nielicznych rozpoznawalnych aktorów w tym filmie. Barański, którego pytam o to po chwili, mówi, że nie mógł nie wziąć Gołębiewskiego – rola Dudka w Księstwie jest dla niego stworzona.   Barański krząta się po planie. Za chwilę rozpoczną się pierwsze zdjęcia tego dnia, a jest popołudnie. Wchodzimy na typowe świętokrzyskie podwórko. Stoi na nim drewniany, chyba stuletni dom. Jest jeszcze stara stodółka. I zniszczona obórka, a pod nią, na budzie, siedzi typowy świętokrzyski Burek. Potrząsa łańcuchem i poszczekuje. Po podwórku kręci się elegancko wystrojony, chyba stuletni dziadunio, właściciel posesji. Pytam go, czy się cieszy, że na jego podwórku i w domu kręcą film. Pokazuje, że nic nie słyszy. Mówi: „Panie, dom stary, dawno nieremontowany”. Jak zarobią na Księstwie, to pewnie zorganizują remont chałupy przed zimą. Zimy tutaj są bardzo mroźne, pamiętam to jeszcze doskonale.


58

Psy szczekają. Z umieszczonej za domem reżyserki (zadaszone stanowisko reżysera i operatora) wychodzi operator Jacek Petrycki i poważnym głosem prosi psy o ciszę, bo za chwilę zaczynają zdjęcia. Psy muszą go szanować, bo milkną wszystkie jednocześnie.   Opowiadanie, które będzie dzisiaj filmowane, wydrukowały kiedyś białostockie „Kartki”. To o tym, że w mojej wsi (Piórkowie, w filmie to Kurkowo) pojawiła się na jednej z wierzb dziwna narośl, w której miejscowi dopatrzyli się twarzy Matki Boskiej. Pod „święte” drzewa zaczynają ściągać pielgrzymki z całej okolicy. Ludzie zbierają się wieczorami i śpiewają przy gromnicach maryjne pieśni, modlą się. Nie podoba się to proboszczowi – nawołuje, żeby nie oddawać czci drzewom, bo to pogaństwo. Nie podoba się także Ubekowi, pijakowi, na którego podwórku rośnie wierzba. Śpiewy ludzi zakłócają jego pijacki sen. Odgraża się, że w końcu zetnie wierzbę. Którejś nocy ktoś ścina drzewo. Wściekli ludzie wyciągają z domu pijanego Ubeka. Ten przysięga, że to nie on. Główny bohater filmu podburza ludzi: „Zabić tego bezbożnika!”, ktoś biegnie po sznur (Mafia, w opowiadaniu był to Suchy, syn sołtysowej). Ludzie, zwłaszcza miejscowe dewotki, odprawiają nad Ubekiem coś w rodzaju egzorcyzmów i zakładają mu sznur na głowę. Ubek już prawie dynda, gdy zjawia się ksiądz. Krzyczy do ludzi: „Nie wolno czcić drzew!”. Niechętnie, ale jednak, ludzie wypuszczają Ubeka. Ksiądz twierdzi, że to on kazał mu ściąć drzewo, co jest o tyle dziwne, że obaj żyją w nieprzyjaźni. Główny bohater wie, że w rzeczywistości to ksiądz ściął w nocy drzewo. Bez odpowiedzi pozostanie pytanie: chciał zapobiec pogaństwu czy zamierzał przestraszyć Ubeka?   Najpierw nakręcono ujęcia poranne – wieszanie Ubeka musiało się odbywać przy świetle dziennym. Wieczorem miały się odbyć modły pod wierzbą. Słyszałem śpiewy miejscowych statystek i aż mnie ciarki przeszły. To było takie mistyczne. Jakby połączenie katolicyzmu i pierwotnych wierzeń, jak wśród meksykańskich Indian ze stanu Chiapas. Scena wypadła bardzo okrutnie. Te przejmujące krzyki Edwarda Kusztala, grającego rolę Ubeka: „Puśćta mnie ludzie, to nie jo! Nie jo!”. I okrucieństwo rozmodlonych bestii. Wrzaski Kusztala pokonują głuchotę właściciela posesji – przybiega go ratować. Wszyscy wybuchają śmiechem. Wszystkiemu przygląda się duża grupa miejscowych. Jeden pijaczek bez przerwy się wydziera. Mówi do wystrojonych miejscowych panien: „I co, dziewuchy, wystroiłyśta się jak do kościoła, żeby wos do filma wzieny?”. Chłopaki ze wsi jeżdżą po drodze swoimi zdezelowanymi oplami i fordami, żeby podejrzeć, jak film kręcą. Pewnie będą wspominać to wydarzenie jeszcze przez kilka lat.   Około dziewiętnastej jest przerwa na spóźniony obiad. Idziemy do jadłodajni-stołówki zziębnięci i głodni. Dostajemy z Renatą i Mareckim pełny zestaw obiadowy, jak pełnoprawni uczestnicy przedsięwzięcia. Przy obiedzie rozmawiamy z Barańskim o literaturze chłopskiej, którą podobno ja jeszcze tylko

reprezentuję. Do czasu, aż w końcu wydam księgę czwartą mojego cyklu. Europejską. Tydzień później wieczorem znów zjawiliśmy się na planie. W Kielcach, w kamienicy przy ul. Słowackiego były kręcone zdjęcia rozgrywające się w Lublinie. Akurat zdążyliśmy na spóźniony (jak zwykle) obiad, w zasadzie kolację. Zaprzyjaźniam się ze „sobą”, Rafałem Zawieruchą. Jest studentem piątego roku Akademii Teatralnej.   „Uwielbiałem to – mówi o aktorstwie podczas przerwy obiadowej – ale nie miałem przykładu nikogo z rodziny”. Ojciec oraz jego brat, który jest palotynem we Francji, skończyli szkoły artystyczne, ale nie teatralne. Ojciec po szkole muzycznej pracuje jako organista w Chęcinach. Rafał zainteresowanie aktorstwem zawdzięcza szkole, a pośrednio siostrze Edycie, za którą poszedł do licem imienia Norwida w Kielcach. Tam trafił do klasy teatralnej, gdzie przygotowywał Dni Wiosny, kabaretony, był też przewodniczącym samorządu uczniowskiego, bo przebojowości i charyzmy nigdy mu nie brakowało. Zaczął studia w Akademii Teatralnej w Warszawie, w miejscu, o którym nawet nie marzył.   Jego mistrzem został Zbigniew Zapasiewicz. To on powtarzał studentom, że nie recytuje się, ale mówi. „Dwa lata miałem z nim zajęcia, wspaniały człowiek z ogromną wiedzą. Razem z nami chciał przygotować Kwiaty polskie Tuwima, które tak lubił, ale nie zdążył. To my przygotowaliśmy je później dla niego. 12 września daliśmy pierwszy pokaz u Piotra Adamczyka w Starym domu”. Przeskok z Białogonu do Warszawy nie był straszny, zwłaszcza że po drodze spędził dwa lata w Krakowie na zajęciach aktorskich. Stolicy nie lubił. „Szara masa ludzi w rytmie: praca–dom i z powrotem. Nie chciałem tak” – wspomina. „Co prawda do tej pory gubię się Warszawie, ale już po pierwszym roku oswoiłem pewne miejsca”.   Wcześniej nie czytał moich książek – przyznał to z uśmiechem. Mówi, że odnalazł w nich wiele wydarzeń, które są mu bliskie. Może to przez świętokrzyskie korzenie. Na plan Księstwa trafił z castingu.   Zostawiłem w stołówce/autokarze wielką torbę piłkarską/podróżną i w dobrych humorach (zjadłszy porcję wołowiny z ziemniakami i surówką) udaliśmy się do kamienicy. Kręcono sceny z opowiadania Noc świętojańska. Tutaj odtworzono pokój sublokatorski głównego bohatera. Straszna rudera. Na ścianach plakaty Maradony. Na biurku podręcznik do prawa rzymskiego. W kącie – piłka nożna. Generalnie bida. Na stole dwie butelki wódki i puszka po konserwie mięsnej. Jakiś nóż. Tego dnia ekipa pracowała od wczesnego rana jak szalona – nakręcono kilkanaście minut filmu. A nam, to znaczy mnie, Robertowi Wrzoskowi i Cezaremu Fili, jak kręciliśmy w 2003 roku to samo opowiadanie (Wiązanka) we Wrocławiu, zajęło to 3 dni. Zawierucha i reszta aktorów grają świetnie, lepiej niż ja i Wrzosek 7 lat temu. Znam to na pamięć, więc idę na zaplecze, do kuchni. Wszystko w tej kamienicy strasznie skrzypi. W kuchni siedzi właścicielka lokalu i jej wyrośnięty syn.   „Panie, długo jeszcze?” – pyta mnie. „Miało być do dziewiętnastej, a potem zdjęcia na zewnątrz”. Nie mówię jej, że z tego,


59

co podsłuchałem w reżyserce w drugim pokoju, to zejdzie do bocznej. Mijam jednego z bocznych pomocników, chcę kiwnąć północy. A potem dopiero ekipa wyjdzie na zewnątrz. Trzeba się Mareckiego i wyłożyć piłkę sam na sam Zawierusze. A wtedy spieszyć, żeby zdążyć dzisiaj – wynajęcie lokalu słono kosztuje. jak spod ziemi wyrasta defensor Marecki. I wybija mi piłkę. Pewnie zarobią na remont tej rudery. Musimy zaczynać wszystko od nowa. Przygotowujemy scenę.   „Panie, a to dobry reżyser? Ten Barański?” – pyta właścicielka, Biegnę z piłką. Próbuję zagrać do głównego bohatera i co? Marecki znowu wybija mi piłkę. Chłopaki z Łysicy zaczynają opatulając się kocem pamiętającym lepsze czasy. „Bo dzwoniłam po znajomych, jak do mnie przyszli z propozycją i mówili, że bez- się denerwować. Czas leci, a my nadal niewiele nakręciliśmy. nadziejny”. Jeden z zawodników Łysicy podchodzi do mnie i mówi: „Powiedz temu swojemu koledze, żeby tak bardzo się nie wczuwał,   „Podobno dobry” – odpowiadam i zaglądam przez ramię jej synowi. Sprawdza wyniki meczów piłkarskich na forum bukma- bo kariery i tak już nie zrobi!”. Chłopaki z Łysicy zachowywali cherskim. Obstawiałem dzisiaj, więc też mnie to interesuje. Pytam się bardzo w porządku. Traktowali mnie z szacunkiem nie tyle go, czy też gra. On na to, że nie, jedynie kibicuje Koronie Kielce. dlatego, że to moją biografię filmują – raczej dlatego, że parę   A dzisiaj mecz. Już rozumiem, skąd takie tłumy szalikowców razy huknąłem na rozgrzewce pod poprzeczkę nożycami. widzieliśmy na ulicach, idąc tutaj. Wszędzie żółto-czerwone   Z trudem dotrwałem do końca zdjęć, a przecież było jeszcze barwy. Mówię chłopakowi, typowemu osiłkowi, że też kiedyś wiele innych scen. Na przykład Zawierucha musiał zdobyć kilka ładnych bramek – zademonstrowałem mu, jak to się robi. grałem w Koronie. Patrzy na mnie z respektem i mówi, że to musiało być dawno, bo mnie nie pamięta. Ma jakieś 18 lat, raczej Zdjęcia się przeciągały – czasem biegaliśmy bez piłki, jak franie może pamiętać, bo kibicuje od niedawna. Kiedy mówię, że jerzy, bo nagrywany był dźwięk i byłyby zakłócenia. Czasem to moją biografię filmują, jego zainteresowanie znika. Nie do- musieliśmy krzyczeć jak opętani – słowa i frazy z meczów. trwaliśmy z Renią do końca zdjęć – pojechaliśmy wynajętym A to znowu nadleciało stado wron i przerwaliśmy ujecie, bo na potrzeby ekipy filmowej busem nocować w hotelu Paradiso strasznie hałasowały.   Pogoda była piękna – słońce powoli zachodziło nad pobliskiw Suchedniowie. Spałem spokojnie, zupełnie inaczej, niż kiedy mi szczytami gór, zwłaszcza Łysicy, od której klub wziął swoją siedem lat temu kręciłem te same ujęcia.   W Księstwie miałem zagrać rolę wieśniaka z blokady drogi. nazwę. Ludzi z „warszawki” to zachwycało. Moją Renię także.   Chłopaki z Łysicy zaczęli narzekać, że są głodni. I że produMiał mi towarzyszyć Piotr Marecki, który dużo o Barańskim pisał i w znacznym stopniu udało mu się go rozpropagować. cenci filmu będą im musieli dopłacić za dodatkowy czas. Albo postawić kratę piwa. Bardziej od tego filmu interesował ich mój My, ostatni wieśniacy w świecie kultury, blokujący drogę – to scena symboliczna. Niestety, Barański chyba nie zaufał naszym kolejny projekt – Transfer, o którym opowiedziałem im w mięumiejętnościom aktorskim. Ostatecznie zagraliśmy w Księstwie dzyczasie, a który przygotowuję wspólnie ze studiem filmowym piłkarzy. Sceny piłkarskie rozpoczęły się 25 września o godzinie „N” Grzegorza Królikiewicza. Opowiada o piłce nożnej, to taka 11.00 na stadionie czwartoligowej Łysicy Bodzentyn. Pojecha- luźna kontynuacja Piłkarskiego pokera w dzisiejszych czasach. liśmy tam z hotelu Paradiso w Suchedniowie razem z Rafałem Jak opowiadałem chłopakom o scenach z Transferu – burdele, Zawieruchą. Dostaliśmy stroje od klubu Łysica Bodzentyn, kasyna, korupcja, to aż im się oczy zaświeciły. W takim filmie którego zawodnicy także niedługo później się zjawili – mieli to za darmo by zagrali. zagrać w filmie razem z nami. Przebraliśmy się i zaczęliśmy   Swoją drogą – piłka prowincjonalna bardzo się zmieniła. Ja trenować. grałem w czwartej lidze za bułkę z szynką, oni mają pensje   Początkowo Rafał Zawierucha średnio sobie radził – uczy- po dwa–trzy tysie na miesiąc. Niektórzy więcej. W czwartej łem go wszystkiego po kolei. Ale czego można nauczyć w tak lidze, czyli dawnej, przed reorganizacją, piątej! I są znacznie krótkim czasie? Dryblingu? Panowania nad piłką? Strzału no- mądrzejsi od moich kolegów sprzed lat. Inna sprawa, że nieżycami? Chyba jednak czegoś można – Rafał ma wrodzony wielu z nich pochodzi z Bodzentyna – zostali kupieni z Korony dryg do piłki, bo szybko się uczył podstaw. Pożyczyłem Kubie Kielce, Hetmana Włoszczowa, Granatu Skarżysko-Kamienna, Kamieńskiemu korki, które miałem dla Mareckiego, bo ten się KSZO Ostrowiec, Pogoni Staszów. Mają w tym roku wygrać spóźniał, a trzeba było przygotować się do zdjęć. Mieliśmy czas ligę. Pytają mnie, gdzie można kupić moje książki, bo chciedo zachodu słońca. W końcu Piotr zjawił się i mogliśmy zacząć. liby poczytać. Został przebrany w koszulkę przeciwnej drużyny, grał obrońcę.   Kiedy tak patrzę na biegającego po boisku Zawieruchę, przyKogoś mi przypominał. W końcu doszło do mnie, kogo – był to pominam sobie siebie sprzed lat – piłkarza. Czy żałuję, że nie Ricardo Carvalho, świetny portugalski defensor. Piotr tak się zagrałem w Legii Warszawa, na Wyspach, w reprezentacji? Czasem tak. Ale zrekompensowałem sobie to jako pisarz i filwczuł w rolę, że bez przerwy wybijał mi piłkę, którą miałem mowiec – literatura i film wszystko wyrównały. Mareckiemu dograć jako prawy pomocnik do głównego bohatera. mówię podczas obiadu w stołówce, że zmarnował szansę na   Reżyser krzyczy: „Akcja!”. Bramkarz podaje mi piłkę ręką dalekim wyrzutem. Przyjmuję gałę na klatę i biegnę wzdłuż linii karierę piłkarską – zamiast kopać ludzi po kostkach zajął się


60

wydawaniem książek. A mógł zostać powszechnie szanowanym człowiekiem. Strasznie rozbawiło to Barańskiego. Ciekawe, że jego komentator stał się częścią kolejnego dzieła.   Ostatni raz na planie Księstwa pojawiliśmy się 5 października, kiedy były kręcone zdjęcia w dyskotece Milano w Baćkowicach. Przyjechaliśmy, bo udział w filmie miał wziąć legendarny zespół discopolowy Bayer Full. Muzycy zagrali samych siebie w kilkunastosekundowym ujęciu. To nie był ich pierwszy występ w filmie – w 1997 roku zagrali w Kochaj i rób co chcesz. „To dla nas wielki zaszczyt i zarazem przygoda. Do Baćkowic na plan filmu przyjechaliśmy z największą satysfakcją” – powiedział lider grupy, Sławomir Świerzyński. Wymieniliśmy się autografami. On – gwiazda wiejskiej muzyki, ja – gwiazda wiejskiej literatury. Kilkuminutowy epizod realizowano od rana do nocy. Scena z udziałem kaskaderów polegała na tym, że do wnętrza dyskoteki wpada kilkunastu dobrze zbudowanych facetów z kijami baseballowymi w dłoniach. Tańcząca w rytmie discopolowych utworów Bayer Fulla młodzież z piskiem ucieka.   „Co prawda jego powieści można odebrać jako krytyczne spojrzenie na rzeczywistość, ale recenzenci podkreślają ciepłe spojrzenie pisarza” – musiał mnie tłumaczyć reżyser dziennikarzowi lokalnej gazety. Nie kochają mnie tutaj, zwłaszcza w Baćkowicach. W końcu to wójta tej gminy opisałem w książkach. Żona właściciela dyskoteki, moja dawna polonistka z liceum w Opatowie, nie może się pogodzić z tym, że jednak udało mi się zostać pisarzem i filmowcem. Trudno w Polsce nakręcić wiejski film, ale prawdziwe kłopoty zaczynają się tak naprawdę dopiero potem. Trzeba film wysyłać na festiwale, znaleźć dystrybutora, generalnie – sprzedać. Objechaliśmy z Księstwem cały świat – od Karlowych Warów przez Montreal do Indii, by wreszcie pod koniec lutego 2012 trafić na „Prowincjonalia”. Do Wrześni. Miejsce, zdawać by się mogło, idealne dla Księstwa, w końcu to festiwal filmów wiejskich i małomiasteczkowych. „Prowincjonalia” – piękna nazwa.   Kiedy spotkaliśmy Ojca Założyciela festiwalu, Rafała Góreckiego, nie mogłem uwierzyć, że to już XIX edycja – Górecki chyba został organizatorem, jeszcze będąc w pieluchach, bo wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Przed wyjazdem do Wrześni zaczerpnąłem informacji o tej imprezie od bywalca wszystkich podobnych wydarzeń w Polsce i okolicy, Jacka Dziduszki. Niektórzy żartują, że jak trwa jakiś festiwal filmowy, to jak rzucisz kamieniem, na pewno trafisz Dziduszkę. „We Wrześni odradzam się co dwa lata. Będę więc pewnikiem w przyszłym roku” – napisał do mnie na Facebooku.   Oglądam katalog festiwalowy. Poświęcono mi aż dwie strony! Rzadko się ostatnio zdarzało, żeby jakiś polski pisarz żył w takiej komitywie z filmowcami jak ja. Może jeszcze Bart, może Kuczok. Festiwal we Wrześni najbardziej przypomina ten zwierzyniecki, tylko że tamten jednak rozgrywa się na większej przestrzeni. No i jest znacznie cieplej. „Najlepsze we Wrześni jest kino Trójka.

Jedne drzwi prowadzą do baru, drugie na salę. Przed każdym seansem jest zagwozdka” – informował Dziduszko na Facebooku i była to prawda.   Byłem zaskoczony, że wydają nawet gazetkę festiwalową. Dwa dni później ukazał się w niej artykuł Prowincja autobiograficzna, a w nim sporo o scysji, do jakiej doszło pomiędzy mną a jednym z uczestników mojego spotkania autorskiego. Był to człowiek, którego znałem z Wrocławia. Pracował przy obsłudze festiwalu. Zarzucił mi, że w Scyzoryku pomijam niektóre fakty, na przykład nie piszę o tym, że to właśnie on przez tydzień ukrywał mnie przed mafią i przed policją. Nie pomyślał o tym, że kiedy pisałem tę powieść, były to na tyle gorące sprawy, że gdybym je ujawnił, miałbym szereg kłopotów. Cóż, nie każdy potrafi odróżnić prozę bazującą na biografii od podręczników historii. Temu człowiekowi w żartach zagroziłem zrzuceniem ze schodów – zostawiło to niesmak.   Co najbardziej zapamiętam? Pytam rano recepcjonistki w hotelu: „Czy jest może Holland?”, a ona na to: „Hochland? Nie ma, mamy goudę”. W ciemności Holland było pokazywane poza konkursem, myślałem, że może przyjedzie, ale przecież nie mogła, miała noc oscarową. W konkursie wiedzy filmowej wygrałem album z niesamowitymi obrazami Krisa Rudolpha. Świetne, zwłaszcza te ze schodami i łódkami.   Gdy wracaliśmy, w autokarze został rozegrany konkurs o pukiel włosów dyrektora festiwalu. Tym razem wygrał Lewandowski. Wcześniej Zglinski wywalczył pudełko na kanapki dla syna.   Mimo tej pyskówki z marnym aktorem z Wrocławia, a także braku jakichkolwiek nagród dla Księstwa, festiwal uważam za udany. Uciąłem sobie pogawędkę z Marianem Dziędzielem – o Weselu, ale też o futbolu, a także poznałem dwóch obiecujących reżyserów – Rafaela Lewandowskiego i Grega Zglinskiego. Chciałbym z każdym z nich kiedyś współpracować. Chyba także takim spotkaniom powinny służyć podobne imprezy.   Dawno w polskim kinie nie było takiego filmu jak Księstwo, wielu krytyków nie bardzo wiedziało, jak go ugryźć. Przeszedł w kinach bez echa. Ważne jednak, że powstał. Będzie dokumentacją wsi, jaka odchodzi w zapomnienie.


61

Jeszcze słówko o kinie Andrzeja Barańskiego Piotr Marecki

Coraz częściej mówi się i pisze o „historiach kina polskiego”, włączających narracje inne niż tylko te ustalone już przez historyków czy kulturoznawców. Z jednej strony na taki stan rzeczy wpływają zmiany samego medium kina w epoce cyfryzacji, królowania seriali czy gier – z innej otwarcie się na dyskursy szersze niż te dotychczas wykorzystywane w filmoznawstwie, wpisywanie wiedzy o filmie we współczesną postdyscyplinarną refleksję.

Prawie 25 lat po transformacji ustrojowej na dalszy plan schodzi klasyczny wykład o polskim kinie, wartościujący Szkołę Polską Filmową i Kino Moralnego Niepokoju jako formacje konstytutywne dla rodzimej X muzy. Dzisiejsza perspektywa, modne teorie i języki dowartościowują tradycję polskiego kina eksperymentalnego, pracującego formą czy nieopisaną wielką formację kina surrealistycznego. Zarazem zauważyć się daje renesans kina dwudziestolecia międzywojennego. filmów, między innymi Waszyńskiego czy Gardana traktowanych jako produkcje campowe. Nie przez przypadek główna badaczka kina queer w Polsce Małgorzata Radkiewicz na okładce swojej książki o kinie mniejszości umieściła właśnie fotos z tego okresu.   Zważywszy zatem, że historie kina w liczbie mnogiej dowartościowują narracje pominięte czy zmarginalizowane, warto zapytać o nowe tradycje historyczne i nowe sposoby czytania historii. Czy przyłożenie do polskiego kina intuicji Zinna z książki A People’s History of the United States, które nie zostały jeszcze adaptowane przez polskich historyków do czytania rodzimych dziejów, spowoduje pęknięcia w tektonice utartych odczytań? Tych stawiających za wzór wielkie i wieszcze narodowe kino Andrzeja Wajdy i jego akolitów bądź wrogów, sławiących model historii oparty na tradycji szlacheckiej narracji, heroizmu i narodowej literatury romantycznej (w myśl intucji badaczy, że polski romantyzm kończy

się dopiero w okolicach 89 roku). Spojrzenie z ukosa na polską kinematografię, nieoczywiste zestawienia przy użyciu nowych narzędzi historycznych mogłyby przepracować nieproponowany do tej pory podział Wajda–Barański, rysujący bieguny dwóch osobnych na słońcach swych przeciwnych bogów. Nikt wcześniej nie zestawiał tych reżyserów, zapewne ze względu na skrajność wizji historii i człowieka w ich filmach czy diametralnie różne podejście do wyborów literackich.   Najlepszym wykładem Barańskiego ludowej historiozofii jest film Niech cię odleci mara oparty na prozie Waldemara Siemińskiego. Dramaturgicznie obraz naśladuje formę bardzo oficjalną, podawczą, odpowiedzialną za przekazywanie dużej ilości informacji do szerokiego odbiorcy, czyli kronikę filmową. Składa się z ogromnej ilości komentarzy manifestacyjnie czytanych, a nawet recytowanych przez narratora z offu. Ale ogólność zdań, czy ocen w tym wpisanym w strukturę kroniki filmie zatrzymuje się na poziomie nastoletniego cwaniaka, który niezbyt sobie w szkole radzi, jest leniem i nie lubi wcześnie wstawać. Sili się jednak na mądre komentarze i uogólnienia. Barańskiego kronika zmieniających się porządków historycznych (film rozgrywa się w noc stalinizmu w Polsce) to kronika na poziomie szkoły podstawowej, uwagi niezbyt rozgarniętego ucznia i łobuza.   Sporo w niej dziecięcego wręcz humoru, ironii, braku powagi. W ten sposób reżyser unika syntez, perspektyw makro, pomi-


62

odnaleźć siebie. Zresztą sam podział ludzi na zwykłych i niemo że je na takie stylizuje (zarówno sceny paradokumentalne imitujące historię, tę wielką, jak i ogromna rola komentarzy zwykłych jest w gruncie rzeczy sztuczny. odbywających się w śnie). Powstaje swego rodzaju łże-kronika, Stąd konsekwetna perspektywa opowiadania z pozycji „mrówki imitująca dramaturgicznie rozpoznawalny gatunek i wywraca- dziejowej”, tak różna od bohaterów Wajdy. Ponieważ reżysera jąca go na nice. interesuje szary człowiek, swoje fabuły osadza w małomiastecz  W Niech cię odleci mara został sproblematyzowany i stema- kowych realiach prowincji, gdyż jej wartość: tyzowany problem przeszłości. Ojciec głównego bohatera Witka […] kryje się głównie w ludziach, ich pokorze wobec życia namawia syna, żeby spisał historię rodziny, zaznaczając, że i w bezpośredniości, prostocie odbierania owego życia. […] w dziejach rodu byli nawet uczestnicy z powstań (inna sprawa, Poza tym małe miasteczko jest szalenie wygodnym obiektem obserwacji, bo tutaj wszystko doskonale widać. Wielkie miasto że nie pierwszej ważności: kiedy podczas powstania styczniowego dziad Piaseckiego dostał się do niewoli, został natychmiast zapełnia bezimienny tłum, nad prowincjonalną szachownicą wypuszczony jako niegroźny więzień). Witek odpowiada ojcu: szachista jeszcze panuje: wiadomo, że jest tyle a tyle figur, to jest koń, a to wieża, koń rusza się tak, a wieża – tak. I oczywiste Wydawało mi się, że ludzie prości historii nie mają, że spadają z tego świata jak liście z drzew, po cichu użyźniając ziemię. czy jest, że jeśli koń zaczyna biec w linii prostej przed siebie, od nie dlatego pan Burza kazał włożyć wszystkie swoje medale razu zostaje to zauważone […]. do trumny? Tylko milcząca ziemia będzie je nosiła po latach, „Ludowe” kino Andrzeja Barańskiego oparte jest na literaturze autorów, u których reżyser wyczuwa braterstwo w podejściu do tylko robak ich dotknie, a dzieje nadal będą biegły przez sale materii życia i fabularyzacji. Barański ceni pisarzy myślących nie tronowe, kolumnowe, kryształowe, przez udrapowane trybuny tyle rdzeniami opowieści, ile detalami, szczegółami. Stawia na i gabinety obwarowane wałem sekretarek. Barański w ślad za Siemińskim robi wszystko, żeby upowszech- tych, którym historia z wyrazistym początkiem i zakończeniem nić swoich bohaterów. W partiach narracyjnych Witek kilka- jest obca. Stąd też, wybierając literacki materiał do adaptacji, krotnie wspomina o swoich rodzicach prowadzących sklep, że kieruje się w stronę książek pisanych przez twórców naiwnych, praktykują metodę „ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka” literatury z pogranicza etnografii, która nie wchodziła na listy i że jest to zasada działania „polnych myszy”. W innym miejscu bestsellerów, a niekiedy nie była w ogóle dystrybuowana i z trukroniki dodaje, że „ojciec lokował się w masie jak sęk w desce”, dem można ją wyszperać w antykwariatach czy na internetowych i jako sklepikarz „nosił głowę wysoko, chociaż nigdy nie był aukcjach. Sięga po ksiażki tandetne, straganowe, pamiętniki robohaterem”. Na prośbę jednego z bohaterów filmu, żeby na czas botników czy chłopów pisane na zamówienie socjologów, teksty pogrzebu obywatela Burzy w miasteczku nie było muzyki, słyszy wydawane przez klasztory, pozycje amatorsko-etnograficzne. od Przewodniczącego Rady Prezydium, że cichy, łagodny, dobry Twórczość ludową, której nie odnotowuje historia literatury człowiek na pogrzebie armat mieć nie będzie. i która nierzadko nie odnotowuje wielkiej historii, a więc z perspektywy wielkiej historii nieprzydatną. Może dlatego w jednym   Cechą charakterystyczną filmowego świata Barańskiego jest z wywiadów reżyser zaznaczał: wybór bohaterów – zwykłych, szarych ludzi. Reżyser, mówiąc Opis prawdziwego stanu rzeczy zostaje poddany ocenie o Kobiecie z prowincji, wspomina: ze względu na przydatność dla historii. A jaka może być To prawda, że opowiadam o ludziach niczym się niewyróżniających, zwykłych. […] Najistotniejsze prawdy kryją w sobie przydatność dla historii tych, co historii nie mają? opowieści właśnie o zwykłych ludziach, bo w nich każdy może


63

pierwiastek ludzki Z Leszkiem Wosiewiczem rozmawia Mateusz Zemla

MZ: Myślą przewodnią obecnego numeru „Ha!artu” jest Następny dokumentalny film szkolny (Non omnis) nakręciłem refleksja historyczna oraz ocena przeszłości z perspektywy o gospodyni, u której wynajmowałem pokój w Łodzi. Była dość ekscentryczną i tajemniczą kobietą, więc postanowiłem pojedynczego człowieka. Ten motyw cały czas przewija się w Twojej twórczości, podążasz za człowiekiem, który jest już sprawdzoną metodą postawić przed nią kamerę i zacząć filmały wobec historii. mować. Szybko okazało się, że moja gospodyni to z jednej strony LW: Zaczęło się od tego, że miałem dużo szczęścia w kon- święta Franciszka – zlatywały się do jej okna ptaki z okolicy, taktach z ludźmi. Kiedy realizowałem swoją pierwszą etiudę siadały na jej ręce i pozwalały się głaskać, choć były to dzikie dokumentalną w Szkole Filmowej w Łodzi (Miejsce), po pro- ptaki – a z drugiej kochanka Tuwima we wczesnej młodości. stu wyszedłem w nocy z kamerą na tak zwany Księży Młyn, W końcu opowiedziała mi o tym, jak zabiła (prawdopodobnie, osiedle robotnicze przy fabryce włókienniczej, żeby zobaczyć, bo nie potwierdziła to expressis verbis) swego męża alkoholika jak budzi się poranek w tym miejscu. Operator postawił ka- podczas walki o butelkę wódki. merę, dźwiękowiec włączył mikrofon, a ja rozglądając się   Następny mój film szkolny traktował o człowieku, Polaku, wokół, pokazywałem, co trzeba filmować. Filmowaliśmy prawie który na wiele lat przed Lilienthalem skonstruował lotnię i latał wszystko, co się działo: jak ktoś przejeżdża wózkiem dziecięco- na niej na odległość do trzech kilometrów startując z wieży -transportowym, jak nagle pojawia się jakiś facet z koniem, kościelnej (w Odporyszowie). Opowiadając o tej historycznej pierwszy ptak na dachu, czy wreszcie słońce wyłaniające się postaci (bohater był kościelnym w miejscowej parafii), chciałem ją skonfrontować ze współczesnymi (początek lat osiemdziesiązza horyzontu.   Tymczasem przed wyjściem z fabryki ustawia się starsza tych) rytuałami religijnymi. pani, robi mały straganik, układa obwarzanki, bułeczki, roga-   Zamysł nie do końca się powiódł, bo Wytwórnia Filmowa liki. No to biegniemy do niej z kamerą. Ledwo się ustawiliśmy, „Czołówka”, w której wywoływaliśmy materiał filmowy, zapewa z bramy fabrycznej rusza fala robotników po nocnej zmianie. ne broniąc socjalistycznych wartości, podziurkowała mi cały Rwetes, tupotanie, gęsty tłum… i kulminacja – robotnicy łapią negatyw ze zdjęciami „religijnymi” z adnotacją, że był nieostry bułeczki od Starszej Pani, płacą, jedzą, odchodzą, zaraz potem i nie nadawał się do wykorzystania. Pozostawili tylko stragany słońce rozświetla wszystko. Koniec filmu. Wystarczyło parę przykościelne i kilka nieistotnych, jak im się wydawało, zdarzeń godzin, by go zrobić. Nie nagrałem ani jednego offu. Nie zro- o charakterze religijnym. Mimo to powstał film o lataniu, a przede biłem właściwie nic szczególnego. Film w jakimś sensie zrobił wszystkim o odwiecznych marzeniach, by oderwać się od ziemi. się sam. Kiedy pokazałem go w szkole, mój opiekun, wybitny   Mój profesor, Andrzej Brzozowski, i tym razem niewiele dokumentalista Andrzej Brzozowski, po analizie filmów kole- powiedział, ale czułem, że był przeciw. „Historia w filmie – gów, o moim nie powiedział ani słowa. Pomyślałem: „cholera, powiedział – to w porządku. Ale historiozofia? To się nie może udać”. Od tego momentu nie mogłem już liczyć na żadnego nie podobało mu się”. Zapytałem: „Panie Profesorze, co Pan powie o moim?”. Brzozowski odpowiedział: „lubię takie kino… z profesorów. Ucząc się filmu byłem zdany niemal wyłącznie rób, co chcesz”. Wychodząc, zatrzymał się jeszcze na chwilę na siebie. w drzwiach sali kinowej i dorzucił: „Zrobiłeś kawałek Ziemi   Następnym moim filmem dokumentalnym (już w zawodzie, Obiecanej”… To wszystko. Nie miał więcej uwag. po skończeniu szkoły filmowej) był Przypadek Hermana Pala  Nie od razu zrozumiałem, co miał na myśli mój profesor. cza o palaczu, który u szczytu swojej kariery zawodowej palił Przecież filmowałem kawałek Łodzi tu i teraz. A jednak była w kominku samego Hitlera w Gierłoży (Wolfschanze). Film, co nie było dla mnie zaskoczeniem, nie najlepiej przyjęty przez w tym historia. Mój profesor zobaczył w sfilmowanych przeze mnie ludziach i miejscach coś, co jest ponadczasowe, w tym kolegów i mistrzów (na przykład Krzysztof Kieślowski był zdekawałek historii. cydowanie przeciw dopuszczeniu go do konkursu w krakowskim


64

festiwalu filmów krótkometrażowych – choć wcześniej bardzo zainteresował się moim szkolnym filmem Non omnis), jednak jakoś sobie poradził. W Krakowie dostał nagrodę za scenariusz, a rok później wygrał najważniejszy w tamtym czasie międzynarodowy festiwal filmów dokumentalnych w Oberhausen i otrzymał tak zwaną „Polską nominację do Oskara”. Później zakupiło go Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku et cetera.   W ten sposób ukończyłem własną prywatną szkołę filmową w zakresie podstawowym. Skoro wyszliśmy od szkoły filmowej, wróćmy do początków Twojej twórczości. Sięgnijmy do mojego ulubionego filmu Cynga. Podjąłeś duży wysiłek, by realistycznie ukazać rzeczywistość, w której główny bohater zmuszony był funkcjonować. W filmie pojawiały się także zdjęcia dokumentalne. Wygląda na to, że chyba w każdym moim filmie fabularnym pojawiają się zdjęcia dokumentalne. Pytanie dotyczy głównego bohatera. Człowiek ten miażdżony jest przez historię, przez wydarzenia, ludzi oraz specyfikę systemu, w którego sidła się dostał. Cały czas podążasz za swoim bohaterem, obserwujesz jego upadek, odrodzenie, a później bezsensowną śmierć. Albo i nie bezsensowną, bohater został postawiony w sytuacji granicznej. Oczywiście, są tam sceny symboliczne. Jak na przykład ta, w której bohater po ciężkiej chorobie odzyskuje świadomość i przypomina sobie, kim jest. Wtedy wykopuje dołek w ziemi i wszeptuje do tego dołka swoje nazwisko i imię, potem dokładnie zasypuje dołek ziemią. W sposób oczywisty nawiązujesz do mitu o Midasie. Z ziemi, której bohater oddał swój sekret, nie wyrosła jednak trzcina, która mogłaby go zdradzić. Po chwilowym odrodzeniu się jego człowieczeństwa, znów staje na krawędzi… W końcu okazuje się, że jedyne miejsce, gdzie Bohater może znaleźć ocalenie, to nieczynny piec w obozie koncentracyjnym, piec wypełniony prochami spalonych tam ludzi, w którym się chowa przed ścigającymi go rosyjskimi żołnierzami.   Uciekł z dzikiej przyrody, z szalonego w sensie cywilizacyjnym stalinowskiego Gułagu na Krańcu Świata, by wejść w „kulturalny” system masowego mordu, tym razem niemieckiego, czyli obozu koncentracyjnego na Majdanku. Ta klamra mówi o tym, że zło jest wszędzie. Ciekawie w tym kontekście wygląda sposób, w jaki pokazujesz postaci historyczne takie jak Wanda Wasilewska czy Władysław Broniewski. Mój Bohater, który uciekając przed Niemcami znalazł się w Brześciu, po wkroczeniu Armii Czerwonej został uznany za szpiega i skazany na śmierć. On, z przekonania lewicowiec, uznaje tę sytuację za absurdalną. Nie może jej traktować poważnie. Jest pewien, że sprawa się wyjaśni i będzie uwolniony od absurdalnego oskarżenia. Tak się składa, że zamknięty jest w celi razem z Broniewskim, którego również w tym czasie

uwięziło NKWD. On, jako nikomu nieznany chłopak z Polski, mógł zostać przez pomyłkę uznany za szpiega, ale Broniewski, sztandar postępu?!… Zmaltretowany po przesłuchaniach i widzący, że przerażony Broniewski chodzi po celi i dosłownie modli się do Wandy Wasilewskiej, by wstawiła się za nim u władz ZSRR, nie może tej sytuacji potraktować poważnie. Nic dziwnego, że we śnie pojawia mu się Wanda Wasilewska jako substytut Matki Boskiej ratującej życie. To rzeczywiście dość groteskowe ujęcie znanej postaci historycznej, ale mój Bohater, jako człowiek inteligentny i z poczuciem humoru, miał prawo do takiego ironicznego snu. Jest granica absurdu, za którą zamiast bać się, zaczynamy żartować. W takiej sytuacji stanęła ta postać. Wasilewska aniołem wybawienia… to mało „dokumentalny” punkt widzenia… Bo też Cynga nie jest filmem dokumentalnym. To fabuła, choć oparta na wspomnieniach Jerzego Drewnowskiego, pierwowzoru mojego Bohatera. Jednak w Twoich filmach fabularnych, nawet w niektórych serialach telewizyjnych, zdjęcia dokumentalne są ciągle obecne. Dzieje się tak z bardzo prostego powodu… Jak opowiadasz o odbytej wycieczce na przykład do Afryki, to niezależnie od tego, jak pasjonujące będą te opowieści, zawsze „autentyzmu” dodają im odpowiednie autentyczne rekwizyty: przywieziona z Afryki maczuga, konkretny kamień, czy odłamek ludowej rzeźby. Twoja opowieść będzie dodatkowo uwiarygodniona. Mówisz poprzez te rekwizyty: „Byłem tam, dotknąłem tego, o czym opowiadam”. Pokazywane rekwizyty pobudzają wyobraźnię.   Poza tym głęboko wierzę, że każdy przedmiot ma swoją aurę – razem z „maczugą” przywozisz kawałek Afryki. Każda opowieść z takim gadżetem jest dużo ciekawsza, pełniejsza, ponieważ stanowi fragment innego, nieznanego świata. To nie są już tylko słowa, w których możliwe jest zmyślenie. Dlatego też od pierwszych moich filmów umieszczam w nich „świadków historii”. Często też do materiałów archiwalnych wkładam zdjęcia robione przez nas, z naszymi aktorami, zdjęcia „niby archiwalne”, które prawie niczym się nie różnią od tych autentycznych. Ale po to, by pokazać widzowi, by wciągnąć go w grę wyobraźni na granicy fikcji i prawdy, zakładając, że ta gra będzie miała pozytywny skutek dla głębi i istotności jego przeżyć już nie tylko jako widza filmowego, ale i człowieka, obywatela, osoby myślącej.   W ten sposób utrudniam sobie życie, bo poszerzam przestrzeń poza „gaworzenie niby fabularne”, co zresztą często spotyka się z brakiem zrozumienia krytyki, która w ogóle tego wysiłku nie dostrzega. Brakuje jej wzruszeń bazujących na stereotypach narracyjnych.   à propos krytyki… Czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy krytycy filmowi wszystko, co oglądają w kinie lub w TV przymierzają do tego jednego (no, może paru) filmu, który kiedyś ich wzruszył. Jeśli nie jest choćby w przybliżeniu podobny do tamtego „wzorca”, to nadaje się do kasacji. I odwrotnie, w sensie negatywnym, mają w pamięci jakiś film, który kiedyś znienawi-


65

dzili i teraz każdy inny, w którym odnajdują jakikolwiek element narracyjny przypominający tamtą przeszłą traumę, kasują.   Choć zjawisko to – mało profesjonalne, jednak dające się wytłumaczyć po ludzku – ostatnio ustępuje zupełnie nowej praktyce. Prawie każdy z krytyków filmowych pisze tak zwane „recenzje sponsorowane”. Po prostu ktoś mu/jej płaci za pochlebną, wyważoną, zachęcającą opinię o filmie. Do takiej pracy (bo za pieniądze) trzeba się dobrze przygotować, obejrzeć film, poczytać o nim, zastanowić się i tak dalej. Inaczej niż z recenzją „niesponsorowaną”.   Krytycy (nie mówię, że wszyscy) z konieczności wykonują i taką pracę, ale traktują ją jak znaną z przeszłości PRL pracę społeczną (nikt za nią nie płaci, a wierszówka z gazety to grosze). A w pracy społecznej (poza prezentacjami TV z udziałem władz państwowych) należało pokazać, że gardzi się tym, do czego zostaliśmy zmuszeni. Tu wbijemy łopatę, tam walniemy kilofem, ale zawsze w taki sposób, by z daleka widać było, że robimy to z pogardą. Niestety wielu naszych krytyków filmowych recenzję niesponsorowaną traktuje jak PRL-owską pracę społeczną. Nie zobaczy całości, nie poczyta, nie zastanowi się – tylko szuka pretekstu by wbić łopatę, walnąć kilofem… Chciałbym jeszcze wrócić do filmu Cynga ze względu na pierwiastek ludowy oraz ludzki w nim zawarty. Ludowości, szczególnie tej rosyjskiej, jest tam więcej niż w jakimkolwiek innym spośród Twoich filmów. Występuje ona też w Kronikach domowych, ale stanowi raczej opowieść o życiu warstwy wyższej, ziemiaństwa żyjącego w stanie zagrożenia. W Cyndze w szpitalu psychiatrycznym pojawiają się postacie, które według mojej oceny stanowią archetypy ludzi z różnych warstw Rosji przedrewolucyjnej. Nie chciałbym ich sam charakteryzować. Czy mógłbyś opowiedzieć o tych wątkach? W historii zawsze występuje zderzenie władzy z podwładnymi, na tym tle zawsze pojawiają się ludzie, którzy kreują historię. Postaci z takich czy innych powodów nazywane wielkimi, typu Stalin i Hitler, czy jeszcze jacyś inni, w tym także pozytywni. Problem uczestnictwa jednostek wybitnych jako kreatorów historii to ogromny temat. Nie chciałbym go tutaj analizować. Dla mnie najważniejsze jest to, że nie ma prostego powiązania „kreatora historii” z losami społeczeństw. Te społeczeństwa najczęściej sobie na to, co mają, „zasłużyły”, ale też jest tak, inaczej niż w mniemaniu głosicieli końca historii, że wszystko jest historią – przeszłą lub przyszłą, ale w gruncie rzeczy historią, która rządzi się własnymi prawami, ale też ciągle się rozwija. Nie chciałbym tu sięgać do języka metafizycznego, wolę posłużyć się przyrodniczo-technicznym. Ruchy tektoniczne, przemieszczanie się skał, trzęsienia ziemi, tornada, tsunami – to wszystko ma swój wymiar fizyczny. Da się te zjawiska opisać językiem fizyki. Ale w bardzo niewielkim stopniu da się je przewidzieć i skorelować z planami ludzkości.   Stalinowska Rosja, która opisuję w Cyndze, to obraz Świata, na który ludzkość w jakimś sensie sobie „zasłużyła”. Tę od-

powiedzialność wszystkich nas podkreślam przy każdej okazji. Pisze o tym choćby Dostojewski. To nas wszystkich (w większości) ogarnia takie, a nie inne pragnienie, taka a nie inna ślepota, głupota, zbiorowa podłość, by pozwolić paru cwaniaczkom modelować losy świata we własnym prywatnym interesie. Czy Stalin zbudował Gułagi? Nie, to Rosja i lud rosyjski (z niemałą pomocą ludzi ze świata). Czy Hitler był Hitlerem, bo tak chciał? Nie. To głównie Niemcy. Czy Wałęsa obalił komunizm? Nie, to Polacy przy sporej pomocy z zewnątrz.   Historia się dzieje, ale i rozwija ludzkość. W moim przekonaniu zabrać nam historię, to zabrać nam szansę na rozwój. W tej sprawie też paru cwaniaczków nakręca swoje osobiste kariery cudzym kosztem.   Pojawia się proste pytanie. Jak mierzyć te „ruchy górotwórcze” w wymiarze ludzkim, w przestrzeni cywilizacyjnej. Moim zdaniem najlepiej odnieść się do „przestrzeni symbolicznych”, które podlegają ciągłym starciom i powodują spięcia mniej lub bardziej brzemienne w skutki społeczne.   W Kronikach domowych pojawia się historia Ciotki Dunkierki. To opowieść o pamięci czegoś, czego należało znaleźć substytut. Były to prochy po zmarłym mężu, które później okazały się tylko odrobiną ziemi i spalonego drewna. Ciotka Dunkierka chciała mieć pamiątkę po mężu (zginął na początku wojny pod Dunkierką), ale nie miała na to szans. Bez tej „pamiątki” czuła się nie najlepiej, więc spreparowała prochy swojego męża i umieściła urnę na honorowym miejscu w salonie.   W naszej kulturze odwołujemy się do tego typu symboli i jest to dość charakterystyczne. Pewne symbole mają swoje głębsze znaczenie. Żyjemy bądź co bądź w przestrzeni symbolicznej. Choćby spór o „tęczę” na warszawskim Placu Zbawiciela. Nie jest dla mnie ważne, kto ma rację w tym sporze. Dla mnie istotny jest fakt, że na Placu Zbawiciela, przy wyjściu z tamtejszego kościoła mamy niewątpliwie do czynienia z przestrzenią symboliczną zakorzenioną w tym miejscu od bardzo dawna. Gdy pojawiła się tam „tęcza” (mówię w cudzysłowie, bo ta ma sześć, a prawdziwa tęcza siedem kolorów), fizycznie nikt nikomu nie zagraża. Niemniej „powstają warunki” do wojny o symbole w tym miejscu. Stwierdzenie „nic nie zrobiliśmy, tylko postawiliśmy tam tęczę” to tylko kamuflaż w tej wojnie o przestrzeń symboliczną. Na szczęście tęcza jest symbolem tak mało agresywnym i wieloznacznym, że nie buduje we mnie żadnego sprzeciwu. Chrystus też mógłby się opowiedzieć za tęczą.   Kiedy w filmach opowiadam o Polakach siedzących w obozach, staram się konfrontować polską ludową przestrzeń symboliczną z rosyjską przestrzenią symboliczną. Na nieszczęście dla tej drugiej strony rzeczywistość obozowa należała do przestępców kryminalnych, wśród których Polacy musieli funkcjonować. Kiedy dołożymy do tego przestrzeń symboliczną szpitala psychiatrycznego, gdzie osadzeni byli ludzie nieprawomyślni „wyżej postawieni”, przedstawiciele inteligencji, to konfrontacja tych wszystkich przestrzeni staje się idealna do pokazania okrutnej


66

sytuacji ścierających się racji i przekonań w wymiarze albo–albo. Wszystkie postacie tam są bardzo wyraziste. W przestrzeni symNie mówię o systemie w sensie politycznym, lecz kulturowym. bolicznej tej „tęczy” funkcjonuje przestrzeń popa, przestrzeń Kiedy ktokolwiek nie daje prawa bytu innej rzeczywistości niż ta, medycyny i inne. Fakt, że bohater zostaje podniesiony wzrokiem w której sam pragnie funkcjonować, kiedy krzyczy „tylko tak jest przez swojego przyjaciela doktora na wysokość półtora metra dobrze jak ja uważam” – dla mnie to objawy totalitaryzmu. Prze- traktowany jest najpoważniej pod słońcem. W tamtym świecie. strzeń symboliczna prostych polskich ludzi jest w tym samym W literaturze pojawia się motyw prawosławnych duchownych, stopniu nie do zastąpienia, co ludzi ze Wschodu, ponieważ jedni którzy osadzeni w łagrze usiłują udowadniać, że ich wiarą i drudzy pragną żyć w swoim świecie, nie dopuszczając żadnej jest komunizm. Żarliwość religijna musiała zmienić obiekt. alternatywy. Sytuacja wojny, deportacji, uwięzienia powoduje, W tym wypadku oczywiście tego typu sytuacja nie występuje. Pop stanowi swoiste alter ego Andrzeja – głównego bohatera, że dzieje się coś dla mnie niezwykle interesującego: następuje zderzenie tych totalnie – w sensie albo–albo – traktowanych który też wybrał emigrację wewnętrzną. rzeczywistości. Z tego wynika prawda o człowieku. Oczywiście.   Mój bohater został sprowadzony zupełnie do zera, zachorował Zastanawiam się jeszcze nad inną sprawą. W filmie jest scena, na „cyngę”, czyli przypadłość, która odbiera możliwość myślenia. w której jeden ze współwięźniów uprawia seks z nieświadoCzłowiek staje się roślinką, bo jest to rodzaj awitaminozy. Bohater mym rzeczywistości duchownym. Czy jest to scena symboliczodbudowuje się jednak przy pomocy innych ludzi. Udaje mu się na, ukazująca sposób traktowania religii, czy też nie należy wrócić do Polski, miejsca, które traktuje jako własną przestrzeń doszukiwać się w niej głębszych znaczeń? symboliczną, zostawioną kilka lat wcześniej. Okazuje się, że W scenie tej przestrzeń symboliczna połączyła się z realną. Możzderza się tutaj z przestrzenią symboliczną innego totalitaryzmu, na odnaleźć w niej znaczenie, o którym mówiłeś, należy też wziąć czyli obozu koncentracyjnego zbudowanego przez Niemców, pod uwagę, że więźniowie po prostu tak robili. przedstawicieli narodu największych umysłów i największych ar- Chciałbym przejść do kolejnego filmu, Kornblumenblau. tystów świata. Wielka kultura Zachodu, która wydała Beethovena, Główny bohater jest zupełnie inny niż w Cyndze. Jego osoMozarta, Goethego, jest tutaj zmaterializowana w kulturze obozu bowość nie rozpada się. Miażdżony przez historię, przez zagłady, kulturze – tak to nazwijmy – „pieca krematoryjnego”. sytuację niemieckiego obozu koncentracyjnego, za wszelką cenę stara się przetrwać, ale zachowuje przy tym niewinność. Piekło. Niestety, taki jest nasz świat. Był nim wtedy i, myślę, że wciąż nim jest. Gdzie można znaleźć taką przestrzeń, która będzie Dlaczego jemu się udało? jednocześnie tęczowa i nie-totalitarna? Marzę o takiej przestrzeni. Bohater Kornblumenblau to typ człowieka, którego poznałem Oczywiście, nie ma szansy, aby tęcza z Placu Zbawiciela stanęła w latach 1980–1981. Mimo komuny i szeregu opresji ten człow nawie Kościoła, ale nie miałbym nic przeciwko takiemu roz- wiek zachował czystość i dzięki niemu mogłem wierzyć, że wiązaniu. Protestowałbym, gdyby ktoś, stawiając ją tam, wykazał będzie potrafił budować nową przyszłość. Cały film precyzyjnie pogardę wobec innych poglądów. Gdyby jednak tęczę włączyć odnosił się do sytuacji upadku komunizmu. Kręcony był w 1988 w inną przestrzeń symboliczną, to byłoby fantastycznie. Jaka roku, a premiera miała miejsce rok później. Kornblumenblau mogłaby się wykluć z tego trzecia przestrzeń, to już jest inna stanowił w pewnym stopniu kamuflaż dla naszej rzeczywistości. sprawa. Zderzenie różnych przestrzeni symbolicznych to dla   Symboliczna jest scena, kiedy na tle ludzi tańczących w obozie mnie raj. Raj, w którym chciałbym żyć, w którym szanuję innych, (co było połączone z defiladą w Berlinie) pojawił się wielki napis jestem szanowany i nie muszę płacić własną godnością i nikt nie „alles für alles” – „wszystko dla wszystkich”. Skąd to wziąłem? musi nią płacić wobec mnie.   Kiedy przyjechałem do Warszawy z Oświęcimia, na Polach   Niestety „koegzystencję” przestrzeni symbolicznych najczęś- Mokotowskich trafiłem na festyn „Trybuny Ludu”. Ponad namiociej uniemożliwia z góry założona, zabarwiona ideologicznie tami, gdzie sprzedawano lub rozdawano różne rzeczy, rozpostarty wojna o tę przestrzeń. U wielu ludzi zaburzenie naturalnej był gigantyczny transparent z napisem „wszystko dla wszystkich”. „przestrzeni symbolicznej” prowadzi do alienacji, zagubienia,   Stwierdziłem, że ten napis należy umieścić w obozie. a co za tym idzie do frustracji i agresji. Na tej bazie tworzy   W pewnym sensie ten film jest alegorią upadku komunizmu. się przestrzeń konfliktu, w którym zwycięża niekoniecznie Dopiero w 1980–81 obudziłem się jako człowiek polityczny dobro, czy prawda. Wojna o „przestrzeń symboliczną” to też i zacząłem się przyglądać ludziom; nie sobie, postaciom histonarzędzie utrzymywania symbolicznej dominacji nad ludźmi, rycznym, rodzinie, lecz ludziom jako społeczeństwu. Pierwsze którzy formalnie niechcianą dominację już zrzucili z karku. odruchy człowieka politycznego miałem we wczesnym dziecińBywa, że tak utrzymuje się przemoc polityczna nad niczego stwie, kiedy z koleżkami zrobiliśmy demonstrację pod hasłem nieświadomymi „zwykłymi ludźmi”. A przemoc nieuchronnie „Precz z burżuazją”. Mój tato tak złoił mi skórę, że na wiele lat rodzi przemoc. przestałem interesować się polityką. Chciałbym zapytać jeszcze o postać popa. To postać trzecio-   Ojciec słuchał Wolnej Europy, przez jazgot radia wyłapywał planowa, ale bardzo wyrazista… różne informacje. Był też w miasteczku pierwszym na liście do


67

likwidacji, gdyby nastąpiła kontrrewolucja, bo miał dwa młyny i cegielnię. Był po prostu burżujem… Stąd inspiracja filmu Kroniki domowe? Tak. Mój Ojciec w podobny sposób stracił młyn. Jako mały chłopiec próbowałem być „polityczny”, ale dostałem wycisk od ojca i przestałem. Drugi raz zdarzyło mi się to może w 1978 roku, kiedy Karol Wojtyła został papieżem. Po wybuchu „Solidarności” zacząłem obserwować społeczeństwo, jednak dopiero w 1988 roku zrobiłem Kornblumenblau, jako opowieść o ludziach, którzy nie tracą godności, ale też są sprytni. Mój bohater dał sobie radę w tym strasznym świecie. Co więcej, zasugerowałem, że doskonale odnajdzie się w nowej rzeczywistości. W ostatniej scenie, po wyzwoleniu obozu przez Armię Czerwoną, gra w pociągu Kalinkę fetującym zwycięstwo sołdatom. Doskonale wiadomo, jaki będzie ciąg dalszy. Przygrywką do tego filmu był wspomniany na początku rozmowy Przypadek Hermana palacza. Bohater przeszedł przez całą historię nazistowskich Niemiec jako palacz. Na koniec kariery trafił do kwatery Hitlera, gdzie palił mu w kominku. Wiedział, co zrobić, żeby poprawić nastrój przez odpowiedni ogień, co zrobić, żeby wódz mniej odczuwał ból z powodu wrzodów. Jest to opowieść o kolaborancie doskonałym, który żyje w tamtym świecie, nie miesza się do polityki, ale jest trybikiem w tej strasznej maszynie.   Chcąc znaleźć przeciwwagę dla tego palacza, odpowiednio dobrałem bohatera Kornblumenblau. Była to postać opisana przez Zdzisława Tymińskiego w książce Uspokoić sen, w której autor opisał własną historię. Poszedłem za nim krok w krok.   Z jednej strony, męczyła mnie niewiara w człowieka i świadomość, że stojąc z boku, służy się złu; z drugiej strony, pojawiała się konkurencyjna idea, że nie ma takich złych okoliczności, w których dobra strona człowieka nie mogłaby zwyciężyć. Były to dwa aspekty tej samej sprawy. Bohater Kornblumenblau służył różnym ludziom, ale też ewidentnie starał się ratować zarówno siebie, jak i innych. Palacz zamknął się na rzeczywistość i z poczucia patriotycznego obowiązku uważał, że musi „zrobić swojemu wodzowi dobrze”. Bohater Kornblumenblau zrobił wszystko, by oszukać i wyjść na swoje. Są to dwie postawy wobec totalitaryzmu. Postacie, które kreujesz najczęściej, oprócz tego, że służą za przykład określonych wartości, posiadają prawdziwe pierwowzory. Zawsze lubiłem „postacie z życia”, które już zostały opisane. Tak jak w przypadku Kornblumenblau, historię zawartą w Cyndze opisał Jerzy Drewnowski na podstawie swoich doświadczeń. Pierwowzory funkcjonują również w moim ostatnim filmie Był sobie dzieciak. Nie musiałem się przejmować kreowaniem tej historii od zera. Szedłem tropem bohatera i innych głównych postaci. A tytułowy „dzieciak”, szukając własnej drogi w tym strasznym świecie, odnalazł wspólny los z własnym pokoleniem „walczących dzieciaków”. Podzielił ich los, czyli zginął, tak jak inni z pokolenia Kolumbów. Losem tego pokolenia było „zapalić

się”, więc główny bohater w tamtej sytuacji, w tamtym świecie musiał „spłonąć, by stać się”. Twój film jest różnie odbierany przez różne grupy wiekowe. Inaczej reagują widzowie nastoletni, dla których II wojna światowa stanowi prehistorię, inaczej ludzie urodzeni kilka lat po jej zakończeniu, jeszcze inaczej ci, którzy się o nią otarli… Nie rozgraniczam, że tym bym powiedział to, a tamtym co innego. Chciałbym jednak przeprosić ludzi, którzy pamiętają, którzy przeszli strasznie długą drogę w myśleniu o tamtym czasie, których pogląd na temat powstania ewoluował wielokrotnie, lecz cały czas w kierunku swoistej bajkowej historii, w której widzi się jedne rzeczy, a innych absolutnie nie widzi, gdzie prawda jest strasznie mocno obudowana, nazwijmy to, „bezpieczną otuliną psychiczną”, bo oni musieli sobie taką stworzyć, żeby przetrwać wiele bardzo trudnych sytuacji, w których byli – bo jestem przekonany, że każdy z nich był w jakiejś trudnej sytuacji, w której moglibyśmy się zastanawiać, czy zachował się godnie. Nie bohatersko, ale godnie.   Ale też chciałbym podziękować tym weteranom, którzy widzieli mój film i potraktowali go jako cząstkę prawdy, którą przeżyli. Im nie przeszkadza to, że czasami jestem brutalny i staram się przekazać wszystko, co wiem o Powstaniu. Oczywiście z zewnątrz, bo urodziłem się parę lat po wojnie.   Zwracam się też do tych, którzy nie mają i nie mieli nic wspólnego z Powstaniem Warszawskim, a z czystego interesu ideologicznego wyprawiają harce nad moim filmem. Są wśród nich i młodzi i starzy, nie wiek i doświadczenie się tu liczą. W ich mniemaniu ważny jest „interes”. Jakiś interes grupowy, ideologiczny, nawet (sic) merkantylny, zwyczajnie finansowy, gdzie chodzi o wyeliminowanie konkurencji. Tym wybaczam, bo wiem, że najczęściej nie wiedzą, co mówią.   Doświadczenie Powstania Warszawskiego jest naszym wspólnym tragicznym doświadczeniem. Czytam, rozmawiam, uczę się, wczuwam się w postaci z tamtego czasu i bywa, że mogę powiedzieć, że jestem jednym z nich. Czuję, jakbym to przeżył. Mam tego typu wyobraźnię. Żeby robić to co robię, muszę mieć tego typu wyobraźnię. Pragniesz więc przeprosić za pokazanie pełnej prawdy bez upiększania… To z pewnością nie jest „pełna prawda”. Ja jestem za ludźmi, jestem za ich godnością. Uważam że mieli prawo walczyć o swoją godność. To jest mój punkt wyjścia.   Młodym osobom, które tego nie znają, chciałbym powiedzieć: „to co widzicie na filmach, które podobają się krytykom, najczęściej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, z prawdą historyczną, prawdą naszego wspólnego wewnętrznego doświadczenia”. To, co ja czuję i pokazuję, jest próbą dotarcia do tego wspólnego doświadczenia. Nie poprzez hasła reklamowe czy sponsorowane recenzje. Ale prawdą kostiumu, prawdą scenografii, prawdą losów ludzkich, czy prawdą atmosfery tamtego czasu – przecież wciąż obecnego w naszej kulturze. To mówię


68

młodym ludziom i to będę powtarzał. Wielu z nich tak czuje, a inni zrozumieją, kiedy dorosną. Na koniec – chciałbym zapytać o tytułowego „dzieciaka” – jest on najbardziej niewinny spośród twoich bohaterów. Nie da się ukryć. On jest posłańcem dobrej nadziei. Bądź mądry, dobry, nienatarczywy, uczciwy, bo i tak będziesz w raju, kiedy połączysz się z tymi wszystkimi, którzy są ci najbliżsi. „Oni są w Raju” – cudzysłów. Posłaniec, który dojrzewa do wymiaru swego pokolenia, staje się jednym z nich, kiedy podejmuje walkę. Walkę bardzo symboliczną. O nic innego jednak nie chodzi, jak tylko udowodnienie przeciwnikowi: „musisz mnie szanować, ponieważ ja też mam siłę”. Bohater jest silniejszy i odporniejszy niż pozornie na to wygląda. Absolutnie. Okazuje się, że urażona godność – on zostaje strasznie poniżony, okropnie potraktowany, zwłaszcza przez Hansa (młodocianego SS-mana), a także zdradzony przez Irenę folksdojczkę, której zaufał, w której się zakochał – że urażona godność znaczy coś więcej niż obraza, to zanegowanie w człowieku ludzkich wartości, to odebranie mu tożsamości. Bohater dojrzał do tego, by pokazać, że nim nie wolno pogardzać.

Zaraz po swoim poniżeniu – a także znacznie jednak większym poniżeniu Ireny przez SS-manów – to właśnie on wykazuje rozsądek i siłę. Natychmiast potrafi się z tego pozbierać. Dzieje się tak dlatego, że ma za sobą zaplecze całego pokolenia. W przeciwieństwie do Ireny. Irena jest na obczyźnie. Ona zawsze była na obczyźnie, bo czuła się Niemką. Kiedy wkroczyli Niemcy, poczuła się wyzwolona. Bardzo szybko okazało się, że to nieprawda, bo ona dalej jest na obcej ziemi, pozbawiona korzeni. Jej własny syn ją odtrącił. Wojna to czas straszliwych wyborów. Być obcą lub nie znaczy bardzo wiele. W pewnym momencie Marek naiwnie mówi: „lojalność to jest bycie ze swoimi”. Ta naiwność w pewnym sensie urzeka Irenę. Ona też chce być naiwna, dlatego idzie do „swoich”. Wolała być przegrana wśród swoich, cierpieć razem z nimi. Po prostu pociągnęło ją doświadczenie jej własnej wspólnoty. Myślę, że jest to doskonała puenta. Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję.

ROBOL ZROBIŁ SWOJE, ROBOL MOŻE ODEJŚĆ Sebastian Rerak

„Twój tata w twoim wieku to już miał dwoje dzieci i poważanie w pracy” – to jedyny motivational speech, jaki na początek kolejnego dnia mizerii usłyszeć może Jan Karolak. Starzejący się robotnik nie ma z życia dosłownie nic, dlatego uciechy szuka w tworzeniu opowiadań o romansie z Tutanchamonem peerelowskiej estrady, Violettą Villas. Jego życie odmalował zaś w całej achromatycznej palecie mąż późniejszej sekretarz stanu, kojarzony dziś głównie jako autor łzawego dokumentu o czołowym koneserze wadowickiej kremówki.

TO MAM W MAMUSIĘ TŁUC? Na początek garść konkretów. Sny i marzenia to polski film z roku 1983. Składają się nań dwie neorealistyczne nowele, z których mnie interesuje bardziej ta pierwsza, zatytułowana Sen o Violetcie.

Zrealizowana na podstawie autorskiego scenariusza, stanowiła samodzielny debiut trzydziestoletniego podówczas Pawła Pitery. Dla ścisłości wspomnieć wypada, że małżonek platformerskiej heroiny Julii P. (tak, tak) pięć lat wcześniej odebrał dyplom łódzkiej filmówki.


69

Teraz do sedna. Głównym bohaterem Snu o Violetcie jest Jan Karolak, na ekranie wyposażony w charakterystyczne fizys Janusza Kłosińskiego: aktora-amatora i niezapomnianego pieśniarza, którego za śpiewanie smutnych songów przeniesiono do sekcji gimnastycznej w kultowym „Rejsie”. Niezaradny, stłamszony i zahukany przez samotną matkę (w tej roli Kazimiera Utrata, a więc pani Stasia z Kazachstanu AKA „Podaj mi śmietankę z laski swojej” z serialu Klan). Jasiu ma zdezelowany zgryz, radiową urodę i posadę konserwatora urządzeń hydraulicznych na barce wydobywającej piasek z Wisły. Cała jego egzystencja zapisana jest w sekwencji: robota – zupa na stole – kufloteka.   Ale, ale... Karolak ma także hobby. „Tylko byś siedział po nocach i w tę maszynę tłukł!” – wyrzuca mu matka, na co zaspany, acz przytomny Jan ripostuje słusznie: „To mam w mamusię tłuc?”. Późnym wieczorem nasz working-class hero pochyla się bowiem nad maszyną do pisania. Tworzy opowiadania, w których dane jest mu ogrzać się w glorii swej wielkiej miłości i muzy, Violetty Villas, już wówczas wyglądającej jak Ireneusz Jeż w peruce z włókna szklanego. W ciągu dnia domorosły pisarz fantazjuje nadal, tyle że na brudno – oczami wyobraźni urządza wraz z megadivą ich przyszłą rezydencję. Tłuczona ceramika w łazience, a w bawialni tynk na ścianie „na ozdobnie”… Bogactwo, splendor, spełnienie. POLIZAĆ NIRWANĘ PRZEZ SZYBĘ W pracy Jasiu wysłuchiwać musi teorii spiskowych kierownika Rebki („nic nie umie i dlatego jest kierownikiem”), który odkrył kurpiowską intrygę w strukturach zakładu. I choć przełożony zaznacza, że nie jest rasistą, to jednak zauważyć musi, iż „pryncypialne i słuszne decyzje naszego zwierzchnictwa są sabotowane na poziomie wykonawczym” przez kabalistyczną „klikę myszniecką”.   Aby przeciągnąć Karolaka na swoją stronę, Rebko (odtwarzany przez kolejnego niezawodowca, Alfreda Freudenheima, zajmującego się w owym czasie organizacją dyskotek) gotów jest wysłać pracownika na prestiżową delegację do Londynu. Jan szlifuje więc już angielski, deklamując z oksfordzkim akcentem I don’t play golf. Zdecydowanie przychylniejszego sojusznika znajduje bohater w panu Stanisławie (znany głównie z filmów Piotra Szulkina Stanisław Manturzewski), pracowniku miejscowej kwiaciarni i entuzjaście literatury. „Eschatologia, wiesz co to jest?” – zagaja filozoficznie florysta. „No, śmierć, miłość, piekło”. Przy kiepskiej sytuacji na rynku wydawniczym Jasiowa proza nie ma szans na publikację, ale Stanisław widzi dla niej szansę w telewizji. Przedstawiony Karolakowi reżyser Antoni (Marek Piwowski!) gasi jednak zapał pisarza-amatora. Robotnicy mają dziś inne problemy i nie będą platonicznie wzdychać do estradowych gwiazd. Lepiej byś się pan zajął UFO, bo „chodzi o to, by dać ludziom uciec od tych problemów, których na co dzień mają potąd”.   Koniec końców maszynopis Jana zaadaptowany zostaje na monodram i zgłoszony do konkursu Złotego Wawrzynu zdobywa główną nagrodę. Karolak, już jako pomniejszy celebryta w swym zakładzie, zaproszony zostaje nawet do telewizji, gdzie na ekran Studia

Alfa wprowadza go Piotr Fronczewski w roli prezentera. Podczas zgrzebnej namiastki gali odprawianej w warunkach, w jakich papier toaletowy należał do luksusów („Patrz pan, kurwa, Paryż!” – z uznaniem mruczy jeden z realizatorów rozpierających się w reżyserce) Jasiu może polizać nirwanę przez szybę wystawy. Specjalnie dla niego wystąpi bowiem Violetta Pancho Villa. Aby jednak everyman w przywdzianym po raz pierwszy garniaku nie mógł zbyt długo rozkoszować się sukcesem, zostaje stanowczo wyproszony ze studia wraz z planszą „Do widzenia kochani” i przybyciem kolejnego gościa. Jego miejsce w roli „ciekawego człowieka” zajmuje profesor pracujący nad eksperymentalnym lekiem i jemu poświęcona jest druga z nowel. Robol zrobił swoje, robol może odejść. TAKI LAJF, TAKA ESCHATOLOGIA Sny i marzenia to produkcja zapomniana do tego stopnia, że nie nadaje jej nawet TVP Kultura w jakiejś przyjaznej kinomanom porze, np. o 1:40 w nocy z niedzieli na poniedziałek. Oryginalnie mająca premierę w roku 1985, nie mogła w ogarniętym kryzysem PRL-u rywalizować z bardziej rozrywkowymi dziełami w rodzaju Vabank II, Och Karol czy Miłość z listy przebojów. Swoich zwolenników obraz jednak miał, choć niekoniecznie w kraju, o czym świadczy choćby II nagroda na festiwalu filmu neorealistycznego we włoskim Avellino. Pitera odniósł jeszcze potem nader umiarkowany sukces telewizyjnym serialem kryminalnym Na kłopoty Bednarski, by już w nowej epoce wycisnąć niejedną łzę spod moherowego daszka dokumentem Świadectwo.   Dziś Sen o Violetcie ogląda się jak unurzaną w szarości pocztówkę z innej epoki. Wprawdzie protagonista mógłby dziś z powodzeniem pojawić się w paradokumentalnych Chłopakach do wzięcia, ale nawet adonisi ze współczesnej Polski B nie muszą zmagać się z podobnymi problemami, co on. Kto dzisiaj uwierzy, ze niewykwalifikowana siła robocza pokątnie hodowała w pracy świnie? Kto dzisiaj kisi się w równie siermiężnie urządzonym kwadracie, co mieszkanko Jasiu Karolaka? No i przede wszystkim: kto chce dziś oglądać kino, które z gruntu jest bardziej stymulujące niż Kac Wawa lub inna szerokoekranowa lobotomia? Skoro można pośmiać się z reprezentanta klasy menedżerskiej, bo mu się krew puściła z nosa po ostatniej kresce, nikt przecież nie odda głosu zbiedzonemu robolowi. On już zrobił swoje. Poszedł w pizdu.   A jednak coś w tej historii wydaje się być bardziej aktualne niż kiedykolwiek. W końcu dla smutnego zjadacza schabowych dotknięciem nieba nadal pozostaje celebrycki highlife. Violettę zastąpiły inne cyborgi, hojnie naoliwione botoksem, zaś w miejsce romantycznych opowiadań wystarczy komentarz „szarpałby jak student kebaba” wrzucony na Pudelka. Takie czasy, taki lajf, taka eschatologia. Śmierć, miłość, piekło. Piekło i swędziało.


70

Żurawlów mówi frack off Monika Borys

Przestrzenią radykalnego otwarcia jest dla mnie margines – głęboka krawędź. Umiejscowienie na nim siebie jest trudne, ale konieczne. Nie jest to miejsce „bezpieczne”. Zawsze ryzykujemy. Potrzebujemy wspólnoty oporu1. bell hooks, Margines jako miejsce radykalnego otwarcia

wsi. Dzięki jego „kamerze walczącej”4 opór w Żurawlowie uzyskał reprezentację symboliczną, umożliwiającą usłyszenie radykalnego głosu sprzeciwu płynącego ze wsi. W tekście chciałabym przyjrzeć się strategii filmowej, dzięki której konflikt między lokalnymi racjami i międzynarodowymi mechanizmami gospodarczymi zyskuje swoje przedstawienie. Analiza przypadku Żurawlowa i Drill Baby Drill Kowalskiego wydaje mi się istotna z dwóch, pozornie niełączących sie ze sobą, powodów. Po pierwsze, protestujący – którzy w swoich postulatach mówią o nieuznawaniu ich za pełnoprawną stronę w dyskusji wokół wydobycia złóż – nadal nie uzyskali swojej reprezentacji politycznej, a media głównego nurtu nie okazują wystarczającego zainteresowania ich sprawą. Mam wrażenie, że w publicznej telewizji o wiele częściej niż informacje o takich protestach możemy oglądać reklamy koncernu wydobywającego gaz łupkowy. Po drugie, sądzę, że film dokumentalny Drill Baby Drill powinien zająć szczególne miejsce w dyskusji o polskiej kinematografii dotykającej problemów wsi. Jest bowiem propozycją, która pomaga nam zrozumieć, na czym polegają mechanizmy umiejscowionych form globalizmu5, wzbogacając tę wiedzę o polski kontekst.

Kiedy piszę ten tekst, w Żurawlowie – lubelskiej wsi w gminie Grabowiec – mija sto osiemdziesiąty dzień protestu jego mieszkańców i mieszkanek przeciwko wydobyciu gazu metodą szczelinowania hydraulicznego (ang. fracking), przeprowadzanego tam przez koncern Chevron. Natomiast kilka dni temu, po rekonstrukcji rządu, nowy minister środowiska zapowiedział, że priorytetem jest dla niego komercyjne wydobycie gazu łupkowego, nie pozostawiając tym samym wątpliwości, że polski rząd będzie lobbować za eksploatacją zasobów naturalnych znajdujących się na terenie kraju.   Ostatnio protest rozpoczęła miejscowość Kościaszyn pod Lublinem2, a zdezorientowani mieszkańcy gminy Gołdap, położonej w województwie warmińsko-mazurskim, informują o rozpoczęciu poszukiwań gazu bez ich wiedzy3. Protestujący rolnicy i rolniczki sprzeciwiają się nietransparentnemu działaniu koncernów energetycznych. Lokalne społeczności, podobnie jak żurawlowianie, mówią o pomijaniu ich w dyskusjach dotyczących prac wydobywczych, „Ofiary przy okazji” niedostatkach wiedzy o skutkach szczelinowania, braku informacji Po 1989 roku w wyobraźnię społeczną, nie wyłączając z tej skrzywionej tendencji twórców filmowych, wdrukował się obraz, który o kosztach eksploatacji przyrody.   Walkom o szansę na pełnoprawne decydowanie o ziemi, na której mieszkańców i mieszkanki wsi niepokojąco często opisywał jako mieszkają, i na której prowadzą swoje gospodarstwa rolnicy z Żuraw- ludzi skazanych na bezgłośne ponoszenie bolesnych kosztów translowa i okolic, towarzyszy reżyser Lech Kowalski, autor filmu doku- formacji ustrojowej. Miłośnicy opowieści o biernym homo sovietimentalnego Drill Baby Drill, opowiadającego o proteście w lubelskiej cusie, którzy przez wiele zbyt długich lat podtrzymywali jej żywot w murach polskiej akademii, opisywali ludność popegeerowskich 1

b. hooks, Margines jako miejsce radykalnego otwarcia, „Literatura na świecie” 2008, nr 1/2, s. 112. 2

Lubelskie: kolejne protesty przeciw łupkom [online], <http://gazlupkowy. pl/lubelskie-kolejne-protesty-przeciw-lupkom/> [dostęp: 30 listopada 2013]. 3

Z. Świtkiewicz, Poszukiwania gazu łupkowego w okolicach Gołdapi [online], <http://goldap.wm.pl/177957,Poszukiwania-gazu-lupkowego-w-okolicach-Goldapi.html> [dostęp: 30 listopada 2013].

4

Camerawar to nazwa jednego z projektów filmowych Kowalskiego (http:// www.camerawar.tv/).

5   Cyt. za: A. Escobar, Difference and Conflict in the Struggle Over Natural Resources: A political ecology framework. „Development” 2006, vol. 49, nr 3; tekst dostępny po polsku, tłum. Monika Bobako i Ewa Charkiewicz, <http://www. ekologiasztuka.pl/pdf/ep006_escobar_2013.pdf> [dostęp: 30 listopada 2013].


71

wsi czy pracowników likwidowanych fabryk jako tak zwane ofiary przy okazji transformacji, a ich egzystowanie na granicy ubóstwa jako trudny, ale rzekomo konieczny skutek „terapii szokowej”. Za filmową wersję opowieści, która odpowiedzialnością za dotkliwą pauperyzację wsi6 po 1989 roku obarcza same jej ofiary, można, jak sądzę, uznać Arizonę w reżyserii Ewy Borzęckiej z 1997 roku czy Czekając na sobotę Jerzego i Ireny Morawskich z 2010 roku. Konstruowana w tych obrazach tzw. mentalność wiejska (na którą miałyby składać się wyuczona bezradność, roszczeniowość, bierność, podporządkowanie, niesamodzielność) przerzuca odpowiedzialność za dramatyczne skutki przemian na ludzi, którzy zostali przez nią najbardziej poszkodowani. Przy pomocy takich strategii naturalizacji jak pojęcie homo sovieticus, które ukrywają struktury dominacji, wygłuszano ogromne nierówności społeczne wpisane w neoliberalny model gospodarczy, a wzmacniano konstruowane między ludźmi różnice.   Nie bez powodu przywołuję tutaj te społeczno-kulturowe mechanizmy, które, mam wrażenie, na długie lata rzuciły cień na wyobraźnię filmowców podejmujących tematykę wsi. Niejednokrotnie (o czym mogą świadczyć przytoczone przeze mnie przykłady) te filmowe opowieści były przestrzenią epistemicznej przemocy. Bardzo często język opisu używany przez twórców nie dzielił ze swoimi bohaterami doświadczenia transformacyjnego. Wręcz przeciwnie, był raczej zwolennikiem i rzecznikiem przejścia do gospodarki rynkowej oraz gwałtownych zmian, dyktowanych przez neoliberalizm. Indywidualne, często dramatyczne doświadczenia zderzenia z transformacyjną rzeczywistością wypierała retoryka hołdującą nowym kryteriom elastyczności i produktywności. Patrzenie na drugiego człowieka przez pryzmat jego użyteczności dla systemu, w którym naczelną zasadą jest generowanie zysku, dzieli ludzi na tych, którzy przyswoili twarde zasady neoliberalnego porządku, oraz tych, którzy odstają od tej „normy” – są przegrani, więc niejako skazani na życie na marginesie. Winę za bezrobocie i egzystowanie na granicy ubóstwa zrzucano na bliżej nieokreślony los. Jest to ujęcie ahistoryczne, które zamazuje ekonomiczne uwarunkowania nierówności społecznych. Nie problematyzuje istnienia nierównego dostępu do edukacji i kultury czy skrajnie niskich dochodów – czynników, które podlegają zmianom i kształtują się w procesie przemian społeczno-gospodarczych.   Film Lecha Kowalskiego o proteście żurawlowian przeciwko Chevronowi zdecydowanie zmienia arsenał skojarzeń i sensów przypisanych wsi. Na obszarze kreślonej tutaj mapy znaczeń pojawiają się: sprzeciw, bunt, aktywność, działanie. Po 1989 roku to jeden z niewielu filmów dokumentalnych, który wzmacnia głos oporu płynący ze wsi oraz wzbogaca naszą wiedzę o losach jej mieszkańców i mieszkanek. Sądzę, że film Drill Baby Drill jest istotny również dlatego, że daje radykalną reprezentację symboliczną ludziom, którzy nie chcą być uznani za „ofiary przy okazji” globalnych procesów kapitalizmu. 6   Zob. np. T. Kowalik, Blaski i cienie transformacji polskiej, [w:] Futuryzm miast przemysłowych, red. M. Kaltwasser, E. Majewska, K. Szreder, Kraków 2007, s. 267–279.

Chłodne oko nie istnieje Drill Baby Drill to przykład filmu, w którym „chłodne oko” dokumentalisty Lech Kowalski zastępuje tak zwaną kamerą walczącą. Od pierwszych dni protestu reżyser jest razem z rolnikami i rolniczkami, konsekwentnie wspierając ich działania (na przykład zaczyna prowadzić blog, na którym pojawiają się bieżące informacje z miejsca protestu, na polu umieszcza kamerę, z której obraz można obejrzeć w Internecie). Lokalny konflikt staje się widzialny także dlatego, że Drill Baby Drill zyskuje dużą popularność poza granicami kraju. Reżyser razem z grupą żurawlowian pokazał swój film między innymi w Anglii, Francji, Stanach Zjednoczonych, Austrii, Szwajcarii, Włoszech czy w Parlamencie Europejskim.   W swoim reportażu z Żurawlowa Maria Wiernikowska przytacza wypowiedź Kowalskiego wyjaśniającą jego strategię: […] nie jestem dziennikarzem. To jest malarstwo, mój wybór. Obiektywizm to standardowe, przestarzałe podejście do prawdy. Ja robię filmy o ludziach, o ich prawdzie. Chciałbym kiedyś pokazać same twarze – twarze tych rolników i twarze tych, co pracują dla Chevron. To nie jest równa walka: wielkie lobby przeciwko partyzantom. Ja biorę stronę partyzantów7. Pozycja Kowalskiego jako autora filmu nie jest i – co ważne – nie musi być przezroczysta. Dokumentację wydarzeń w Żurawlowie reżyser Drill Baby Drill opatruje bogatym komentarzem. Odautorska narracja nie jest jedynie wyraźnym zaznaczeniem obecności i pozycji narratora, ale stanowi również opowieść, dzięki której wzbogaca on naszą wiedzę o procesach wydobycia gazu łupkowego. Kowalski konfrontuje krótkowzroczność, która charakteryzuje entuzjastów eksploatacji naturalnych złóż (cieszących się perspektywą szybkiego wzrostu gospodarczego) z szerszą perspektywą, wprowadzając kontekst doświadczeń mieszkańców Pensylwanii, gdzie szczelinowanie hydrauliczne skutkuje degradacją środowiska, ogromnymi kosztami ekologicznymi, rozbiciem więzi społecznych, a przede wszystkim pozbawieniem ludzi dostępu do czystej wody. Reżyser Drill Baby Drill doskonale łączy międzynarodowy i lokalny wymiar konfliktów o eksploatację złóż naturalnych. Zestawione ze sobą przypadki Pensylwanii i Zamojszczyzny to przykłady, które dostarczają nam informacji o procesie wydobywania gazu od etapu (braku) konsultacji społecznych po fazę walki z konsekwencjami, które szczelinowanie pozostawia.   Zarówno Kowalski, jak i protestujące oraz protestujący zostali posądzeni o współpracę z konkurencyjnymi wobec Chevrona koncernami. Ich świadomy bunt podawany był w wątpliwość na przykład przez europosła, który w filmie mówi, że to niemożliwe, by samoorganizujący się rolnicy działali w obronie tylko własnych interesów. Petryfikująca wyobraźnia, która nie pozwala uznać mieszkańców ani mieszkanek wsi za pełnoprawne podmioty w dyskusji o wydobyciu gazu, prowadzi także do odmawiania im możliwości samodzielnej artykulacji własnych obaw i potrzeb. 7

M. Wiernikowska, Wóz Drzymały w Żurawlowie, „Rzeczpospolita” 2013 [online], <http://www.rp.pl/artykul/1026586.html> [dostęp: 30 listopada 2013].


72

Jedną z najczęściej poruszanych przez protestujących kwestii jest poczucie dezorientacji, braku podstawowych informacji o tym, na czym polega wydobycie złóż. Protestujących nie uwzględnia się jako podmiotów w dyskusjach o zmianach, które ich właśnie realnie dotyczą i w ich codzienność ingerują. Skrupulatne zarządzanie informacją stanowi rodzaj kontroli, sposób na wzmocnienie hierarchii i wyznaczenie wyraźnych linii podziału, który nie jest zorganizowany jedynie na osi lokalne–globalne. Obok oczywistego konfliktu biedni–bogaci, istotne wydaje mi się wskazanie równocześnie na to, że w ramach tych podziałów dystrybuowana jest także wiedza.   Arturo Escobar, opisując różne konflikty o zasoby naturalne, zwraca uwagę, że wnikliwa obserwacja ruchów społecznych broniących środowiska pokazuje ich wymiar nie tylko ekonomiczny. Powinnyśmy zatem mówić o nich nie tyle w retoryce zrównoważonego rozwoju, co raczej uwzględniając kwestie ekologii i różnicy kultur8. W polskim kontekście należałoby zatem zauważyć tak ważne czynniki, jak: nieskażone środowisko, którego nie da się wycenić w kategoriach rynkowych, małe, ekologiczne gospodarstwa rolne, niesprzedające swoich produktów, długie tradycje rolnicze, czy priorytet dostosowywania kalendarza prac rolniczych do okresu lęgowego ptaków.   Umiejscowienie protestu na konkretnym tle społeczno-kulturowym i ekonomicznym jest ważne nie tylko ze względu na wskazanie lokalnej specyfiki globalnych mechanizmów tak zwanej gospodarki wolnorynkowej, ale też przez uwidocznienie tych kwestii, które – szczególnie w sferze kultury – są nadal niereprezentowane. Kowalskiemu, poza silnym wsparciem protestujących w Żurawlowie, udaje się w Drill Baby Drill poruszyć tematy zadziwiająco obce filmom poświęconym wsi. Takim obrazem jest choćby fizyczna praca rolników i rolniczek, która, mówiąc delikatnie, nie była interesującym tematem dla twórców po roku osiemdziesiątym dziewiątym. Nie twierdzę, że film Kowalskiego jest obrazem wypełniającym poznawczą pustkę, niemniej mam 8

A. Escobar, dz. cyt.

wrażenie, że udaje mu się skutecznie wskazać na kilka problemów, które dotykają polskich rolników. Umiejscowienie oporu Walka mieszkańców i mieszkanek wsi o podmiotowość w dyskusjach wokół eksploatacji kopalin jest w mediach zagłuszana przez entuzjastyczne głosy międzynarodowych koncernów wydobywczych. W negocjacjach prowadzonych przez władze lobbujące za wydobyciem z międzynarodowymi firmami zbyt często znika jak najbardziej lokalny kontekst ogólnoświatowych procesów i uciszane są realne głosy na przykład osób ze wsi, kalkulowanych jako konieczne ofiary procesów neoliberalnej gospodarki. Drill Baby Drill jest dobrym przykładem na to, w jaki sposób opowiadać o mechanizmach globalizacji, które są warunkowane przez konkretne miejsca i okupowane przez realne, żywe głosy sprzeciwu. Radykalna optyka, które może wydobyć i wesprzeć artykułowany opór, powinna szczególnie skupić się na lokalnym, umiejscowionym charakterze protestów.   Ponadto, dzięki wnikliwej obserwacji, uwzględniającej postulaty wysuwane przez ludzi zamieszkujących eksploatowane obszary, ujawniają się tutaj różnice w sposobach traktowania przyrody. Drill Baby Drill Lecha Kowalskiego jest studium pozwalającym zobaczyć, w jaki sposób natura również jest konstruowana: podczas gdy dla jednych stanowi obiekt podlegający rynkowym kalkulacjom, dla innych jest w dużej mierze czymś, czego nie da się utowarowić. Skierowanie uwagi na kwestie, które czynią spór wokół gazu łupkowego jak najbardziej lokalnym, w tym priorytety ekologiczne i ekstensywny charakter produkcji rolniczej, uzmysławia nam, że natura nie jest, jak chciałyby międzynarodowe koncerny wydobywcze, jedynie dającym się wycenić zasobem.


73

Nędzole (fragmenty powieści z cyklu „Księstwo”, która ukaże się wiosną 2014 roku)

Zbigniew Masternak

Protokół nienawiścią do miejscowych. Zwłaszcza do Arabów. Czarnych Po tygodniu gościny u Króla Wszystkich Cyganów zapuściliśmy praktycznie nie tykają. Tylko antyarabstwo. Przechadzają się się w głąb dzielnicy Clichy-sous-Bois. Cały czas było krucho w pobliżu wejść do dużych bloków i zaczepiają każdego młoz kasą, a słyszałem, że w tej okolicy można znaleźć jakiś pusto- dego, jaki się nawinie. Słyszałem o tym od Georges’a, ale nie stan i zadekować się na jakiś czas. Od razu zwróciłem uwagę, wierzyłem. Żądają dokumentów, a kiedy legitymowany się że bloki mieszkalne w tej okolicy znajdują się w żałosnym sta- stawia, dostaje lanie i trafia do aresztu. Jakoś nie wspominają nie. Wiele mieszkań po prostu zamurowano. Całe rzędy okien o tym prorządowe media – powiedziałem do Renaty, kiedy obbyły zabite deskami. Wszędzie poniewierały się hałdy śmieci. serwowaliśmy z ukrycia, jak młody Arab został wepchnięty do samochodu z zaciemnionymi szybami. Pojazd ruszył, wzbijając W pobliżu nie zauważyłem żadnej apteki. Do sklepów trzeba tuman kurzu z od dawna niezamiatanej ulicy. było jechać kilka kilometrów.   Patrzyliśmy, jak barczysty facet w czarnej skórzanej kurtce, koja-   W klatce schodowej, w której się skryliśmy, nie było nawet rzący się z jakimś ukraińskim gangsterem, szarpie się z młodym Ara- świateł. Winda zdawała się nie działać od lat. bem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to bandyckie porachunki.   – Zobaczysz, kiedyś tu zdarzy się niezła jatka. Gorzej jak   – Sprawdzasz mnie codziennie! – oburzał się chłopak. – Do- w Białorusi. brze wiesz, że jestem czysty! Chcesz mnie sprowokować? Tak?   – I będzie to usprawiedliwiony bunt… – wtrąciła Renia.   Przypomniałem sobie, jak sam miałem kłopoty z policją – O to ci chodzi? Żeby mieć pretekst do aresztowania? Nie dam z powodu wydania mojej debiutanckiej powieści. ci w mordę, chociaż powinienem…   Siedziałem w domu przy maszynie do pisania, a wtedy za  Mężczyzna stał się agresywny. Zaczął krzyczeć i wyzywać dzwoniła Renata i zaczęła mi opowiadać swój dziwny sen: chłopaka. Popchnął go, wymachiwał pałką. W końcu rzucił go   – Szłam do chatki Żeromskiego w Nałęczowie. Trafiłam do na ziemię i skuł kajdankami. marketu, w którym mój nauczyciel historii, Skorup, przekonywał,   – To gliniarz… Jest z BAC-u… – pociągnąłem Renię za rękę i weszliśmy do jednego ze zrujnowanych bloków. Nie chcieli- że powinni go zamienić w nową szkołę. Poszłam dalej, przez pola. śmy przyciągnąć uwagi policjanta. Niedawno siedliśmy sobie Po zbożu jechała karetka na sygnale, za nią radiowóz policyjny. na trawie w jednym z parków, żeby coś przekąsić i zaraz poja- Zboże było już dojrzałe. Zaraz za karetką jechała straż pożarna. wiła się żandarmeria. Wylegitymowali nas. Ostrzegli, żeby nie Gnały w kierunku lasu. Szłam polną drogą. Tymczasem maluśmiecić. Nie wiedziałem, że Francja stała się krajem policyjnym. chem nadjechała Futrzak. Zabrała mnie do środka. Miała mnie Nic dziwnego, że na klatce schodowej widniał napis sprayem: zawieźć pod chatkę Żeromskiego. Drugą ręką malowała plakat, „Nienawiść”. który miał być reklamą nowej szkoły. Na plakacie była przed  – Z BAC-u? Ale nie z Armenii? – Renia próbowała jak zwykle stawiona uśmiechnięta kropka. „Skup się na drodze, przecież obrócić całą sprawę w żart, chociaż było widać, że brutalność dopiero niedawno dostałaś prawo jazdy!” – mówię do Futrzaka.   „Ja narysuję ten plakat”. „Nie, muszę sama – zaprotestowała – gliniarza ją przeraziła.   – Wiesz, to ubrani po cywilnemu policjanci. Rządzą biedny- Skorup mi kazał, bo nie chciałam mu wyrywać włosów z nosa!”. mi przedmieściami francuskich miast. Są jak okupanci. Zieją „W takim razie – zatrzymaj się!”. Jedną ręką zatrzymała malucha,


74

a drugą ciągle rysowała. Przeszłam przez jakieś tory w lesie i znalazłam się przy chatce. Składała się z odwróconych tyłem kart. Zastanawiałam się, jak do niej wejść, kiedy nagle zaczęła się palić. Karty sparzyły mi dłoń. I nagle nadjechały karetka pogotowia, straż pożarna i policja. Strażacy gasili pożar, felczer opatrzył mi rękę, a policja przeprowadzała dochodzenie…   Rozłączyłem się, bo na podwórko przed moim rodzinnym domem położonym u podnóża Gór Świętokrzyskich zajechał radiowóz. Czyżby to policjanci ze snu Reni zjawili się w sprawie dochodzenia? Zbiegam po schodkach i wyglądam przez judasza. Za drzwiami stoi prawdziwy Judasz – mój kolega z licealnej klasy – Kolia. Towarzyszy mu kaptur Pikuś.   – O, jest – cieszy się Pikuś. Osiem lat temu, jako świeżo upieczony kapturek, przyjechał w sprawie spalonego gołębnika mojego ojca. W naszej okolicy nie działo się zbyt wiele, więc na parę lat zlikwidowano posterunek w Baćkowicach. Przywrócono go w zeszłym roku. Widokiem Kolii byłem zaskoczony. Niezła kariera po studiach prawniczych. Został stójkowym. A śmiał się ze mnie, że wyleciałem z prawa.   – Narozrabiałeś w wielkim świecie – w głosie Kolii pobrzmiewała zawiść. Z pewnością czytał wywiady, których udzieliłem prasie – tam często pisano, że wyrwałem się z świętokrzyskiej wsi w wielki świat.   Dotąd żaden sąd nie postawił mi zarzutów w sprawie handlu podróbkami kart telefonicznych. Ale może wytropili coś jeszcze? Mimo że starałem się być uczciwym obywatelem, polskie państwo nie stwarzało mi zbyt wielu możliwości do godziwego życia. To przyczyna wszystkich moich kombinacji. A ich efekt? Miałem prawie dwadzieścia siedem lat, a dotąd jeszcze nigdzie nie przepracowałem uczciwie jednego tygodnia.   – Chodzi o PKP – Pikuś posapuje z emocji. Na jego świńskiej, porośniętej jasną szczeciną niby zad prosiaka gębie odmalowuje się uroczyste napięcie. Wielki detektyw Pikuś wpadł na trop gigantycznej afery, której rozwikłanie przyniesie mu awans na jeszcze większego Pikusia.   Czyżby dopatrzyli się jakichś nieprawidłowości podczas kręcenia zdjęć do Stacji Mirsk?   – Jeździłeś na gapę! – cedzi z satysfakcją Kolia.   Niezapłacone bilety kredytowe? I to ma być ten wielki świat, w którym narozrabiałem? Za to mnie ścigali? Pewnie Jezusek, wójt mojej gminy, mścił się, że ośmieszyłem go w swojej książce. Z tego powodu nie kandydował do sejmu. A teraz jego kundelki – posterunek policji mieścił się w urzędzie gminy – przybiegły mnie podgryzać.   – A co was to obchodzi?   – Jechałeś trzy razy… – cedzi Pikuś. – Trzeci niezapłacony przejazd traktowany jest jak próba wyłudzenia. Musimy cię przesłuchać w tej sprawie.   – Dajcie mi kwity, to od razu zapłacę i wypier… – urwałem, bo ze stójkowymi lepiej nie zadzierać. Wykończyli już niejed-

nego Janka Muzykanta, a potem szczerzyli bezmyślnie dziurawe kły. – Nie mam czasu…   – A co robisz? – warczy Kolia.   – Piszę książkę…   – I znów będą to takie brednie, jak ostatnim razem? – okazuje się, że starszy kaptur Pikuś w chwilach wolnych od tropienia złodziei drobiu zajmuje się także krytyką literacką.   – Zostawcie wezwanie na jutro, to przyjadę… – Sytuacja wydawała mi się groteskowa. – Zgodnie z prawem możecie do mnie przyjechać, jakbym się nie stawił na wezwanie…   – Przyjeżdżaliśmy do ciebie przez pół roku, ale cię nie było… – W tępawych oczach Kolii widnieje niechęć.   – Teraz musisz z nami jechać… – piknął Pikuś.   Roześmiałem mu się w twarz. Tak parsknąłem, że chyba go przy tym oplułem.   – Zamkniemy cię w areszcie… – zagroził Kolia. – Za stawianie oporu podczas aresztowania! – pienił się jak wściekły kundel.   – Jakie stawianie oporu? – zdziwiłem się. – Jakiego aresztowania?   – Tak? – zaperzył się Kolia. – Walnę głową w ścianę. Zeznamy, że to ty mnie uderzyłeś… I co wtedy będzie? Nas jest dwóch, a ty sam…   – Nie pojadę, bo… spójrz tam – Wskazuję na pranie rozwieszone na sznurze w sadzie. – Wszystko uprałem…   – Jedź w tym, co masz… – upiera się Kolia i wskazuje wzrokiem na piłkarski dres, który mam na sobie. Poplamiony, poprzecierany i połatany – nie spaliłem go jeszcze tylko ze względu na sentyment do chłopięcych lat, kiedy śniłem sny o piłkarskiej potędze.   – Zadzwonię do dziennikarzy… – Wściekłem się i sięgnąłem po komórkę. Ich postępowanie wydało mi się niezgodne z prawem. Nie skończyłem jednak studiów, nie byłem pewien, czy mam rację. We wszystkim byłem taki niedokończony.   – Nigdzie nie bedzies dzwonił! Jus my cie zaro tak usadzimy, ze ani piśnies! – wyrywa się po wiejsku Pikusiowi, w końcu pochodzi z Nieskórzowa.   – Włożę mokry sweter i spodnie, na waszą odpowiedzialność… – zdejmuję ciuchy ze sznura przed domem i przebieram się. Wszystko jest mokre, bo lato mamy deszczowe. Ubieram się i wsiadam do auta.   – Nie wojuj, bo niczego nie zwojujes! – popikuje Pikuś, a Kolia gna policyjnym rzęchem po wyboistej drodze przez Nieskórzów do Baćkowic. Dobrze, że nie włączył koguta. – Myślis, ze jesteś łod nos lepsy?   – Mam w dupie was i całą tę zasraną okolicę… – cedzę.   – To sie stond wyprowadź, dobrze ci radzę! – dobrze mi radzi Pikuś, a Kolia kiwa głową z aprobatą.   – Z pewnością zniknę na jakiś czas… – Siedząc na tylnym siedzeniu, patrzę w lusterko. Spuszczam wzrok, bo mijamy idących pod sklep Suchego i Ajmsorrego. Zaglądają do środka, żeby zobaczyć, kogo dorwali Pikuś i Kolia. – Ale kiedyś wrócę…


75

– Tutaj będzie dobrze – powiedziałem, gdy weszliśmy na trzecie piętro po popękanych schodach. Korytarz był pstrokaty od wulgarnych napisów i rysunków. To wszystko kojarzyło się z jaskinią po neandertalczykach.   Po drodze mijaliśmy gromadki Murzynów, którzy byli tak zaskoczeni widokiem w tym miejscu pary młodych białasów, że nie reagowali.   – Po co my się tutaj pchamy!? – cały czas syczała mi do ucha Renata, gdy przeszliśmy obok jakiegoś bezdomnego, który siedział na korytarzu. Popatrzył na nas ze zdziwieniem, a potem wrócił do swego zajęcia – przeglądał się w lusterku i czesał swoje przetłuszczone włosy starym grzebieniem. Nie zdziwiłbym się, gdyby w reklamówce miał jeszcze dezodorant – Francuzi fanatycznie dbali o swój wygląd, nawet bezdomni starali się trzymać fason.   – Zobaczysz, będzie dobrze! – uspokajałem ją, ale cały byłem spięty. Że też taki głupi pomysł przyszedł mi do głowy!   Weszliśmy do lokalu – był pusty. Miał odrapane ściany, a okno – wybite.   – To tutaj – powiedziałem. Przypomniałem sobie, jak Pikuś przesłuchiwał mnie w obskurnym pokoiku, szumnie nazywanym posterunkiem policji. Sam zasiadł przy biurku. Walił w klawisze maszyny grubymi paluchami, nawykłymi do roboty w oborze i w polu. Myślałem wtedy: „Do gnoju, chamie, a nie do maszyny do pisania!”. Nic nie powiedziałem, bo mnie też niektórzy odmawiali prawa do bycia pisarzem. Twierdzili, że w dawnych czasach to byłbym co najwyżej wiejskim skrybą, który może gryzmolić podania do naczelnika gminy.   – Nie wiesz, jak się jedzie pociągiem? – zadrwiłem. – Wsiada się do przedziału i się jedzie…   – A dokąd jeździłeś? – spytał podchwytliwie.   – Do matki… – markotnieję. – Przyjeżdżałem do niej na gapę, bo nie miałem pieniędzy, ratowanie jej zdrowia pochłonęło wszystkie moje dochody… – gryzę się w język, bo niby skąd miałem dochody, skoro nigdzie oficjalnie nie pracowałem. Etatu u Kinga-Tygrysa nie mogłem sobie wpisać do CV.   – A gdzie jest twoja matka? – detektyw Pikuś tropi kolejną wielką aferę. Może będzie większa od zadymy z dwiema skradzionymi kurami sołtysa z Nieskórzowa.   – Na cmentarzu… – odciąłem się. – Pokazać ci grób?   Milknie. Upisał ze dwie strony. Myślę o tym, że jednak moje działania przyniosły jakiś efekt. Zostały dostrzeżone przez wójta i całą resztę. Może to banalne i małostkowe, ale ich oceny były dla mnie ciągle ważniejsze od opinii recenzentów najpoczytniejszych gazet.   – Podpisz protokół… – żąda Pikuś.   Podpisawszy, mówię:   – Pamiętaj, ja kiedyś też spiszę swój protokół z tej sprawy…   Rozmyślałem tak, trzymając wartę nad spokojnym snem Renaty. Ale w końcu sam usnąłem.   – Co tutaj robicie? – Godzinę później ktoś świecił mi latarką w twarz.

– Kto pyta? – starałem się dostrzec, z kim mam do czynienia.   – Policja.   Z jednej strony mi ulżyło, że to nie jakiś właściciel lokalu wrócił na stare śmieci (dosłownie), z drugiej – to wcale nie była dobra wiadomość. Zastanawiałem się tylko, jak tutaj nas znaleźli. Czyżby te czarnuchy na nas doniosły?   – Obserwujemy was od dłuższego czasu – powiedział jeden z nich. – Czego tu chcecie?   – Szukaliśmy noclegu…   – Tutaj??? – rozległ się głośny śmiech. – Te czarne małpy zjedzą was żywcem. Zabieraj swoją śliczną dziewczynę i zmiatajcie stąd!   Wyszliśmy z nimi z budynku.   – To może podrzucicie nas do centrum?   – No coś ty, kurwa, uważasz nas za taksówkarzy? – burknął jeden z nich, bo przecież stójkowi są tacy sami wszędzie na całym świecie. Bo wszyscy Polacy… Zamknąłem Nędzników, na których ćwiczyłem swój francuski, i odłożyłem na blat miniaturowego stoliczka. Był zastawiony opakowaniami po jedzeniu i plastikowymi butelkami po wodzie mineralnej. Przeciągnąłem się na materacu, który zajmował połowę przyczepy kempingowej. Dzięki temu, że Renata pracowała w lokalnym barze, mogliśmy tutaj spać za półdarmo. Było jakoś tak wakacyjnie, mimo że oboje ciężko harowaliśmy przez ostatni tydzień.   Wyszedłem z przyczepy i poszedłem wziąć prysznic. Korzystanie z niego było utrapieniem – zwykle czekało się w kolejce, w dodatku często się psuł. Ucieszyłem się, bo tym razem nikogo nie było. Niestety, moja radość była przedwczesna – pod prysznicem ktoś zrobił wielką kupę.   Umyłem tylko twarz wodą z kranu i ucałowawszy w policzek śpiącą jeszcze Renatę, wybiegłem na zewnątrz. Wsiadłem na rozklekotany rower i pojechałem ku pobliskim wzgórzom Beaujolais.   Kemping leżał w miejscu, gdzie spotykały się wody dwu rzek – Saony i Azergues. Znajdowało się tutaj pole do gry w golfa, basen z oddzielnym brodzikiem dla dzieci oraz boisko do piłki nożnej. Na tym boisku graliśmy wczoraj mecz Polska–Francja. Wygraliśmy 3:0, ustrzeliłem hat tricka. Moi współgracze żartowali, że jak będę grał tak dobrze, to może nawet zainteresuje się mną Olympique z odległego o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów Lyonu.   W pobliskich winnicach pracowało wielu Polaków, którzy wieczorem schodzili się tutaj na dyskotekę. Dzięki temu właśnie już pierwszego dnia poznałem Szypułę, małorolnego chłopa z Wiślicy. Początkowo przystawiał się do mojej dziewczyny. Dałem mu w gębę i się zaprzyjaźniliśmy. Polecił mnie do pracy swemu patronowi.   Jadąc ku obsadzonym szczepami winorośli wzgórzom, zerkałem na samochody pędzące na południe, ku Prowansji i La-


76

zurowemu Wybrzeżu. Nikt nie przypuszczał, że nad brzegiem rzeki Saony mógłby istnieć taki zakątek, o którym bez wahania można było powiedzieć: urokliwy.   W tym tygodniu zajmowaliśmy się „bagietkowaniem” winorośli. Trzeba było obrywać pnącza, żeby zostały tylko dwa na każdy krzew. Po paru tygodniach zaplatało się pędy pomiędzy metalowe druty. Pracując przy winoroślach, przypomniałem sobie, jak pomagałem matce przy uprawie truskawek i malin. Było to żmudne i pracochłonne zajęcie. Tutaj roboty też było dużo – miałem nadzieję, że dotrwam aż do końca zbiorów, a Renia – sezonu turystycznego.   Patron był zadowolony, że może ze mną porozmawiać po francusku. Wypytywałem go o hodowlę winogron i wyrabianie wina. Był kibicem Olympique Lyon, dużo rozmawialiśmy o Jacku Bąku, który jeszcze niedawno tutaj występował. Szypułę drażniły te moje pogaduchy z plantatorem. Może się bał, że go stąd wygryzę? Przyjeżdżał tutaj od kilku lat, siedział od wiosny do późnej jesieni. Lubił pić, ale był dobrym pracownikiem. Czy może być dla Polaka lepsze miejsce do pracy niż winnica?   Kiedyś jako student dorabiałem sobie przy zbiorze jabłek pod Sandomierzem. Tam pracowałem głównie z Ukraińcami. Zostały mi stamtąd znajomości, które przydały się potem we Lwowie. Nie byłem pewien, czy znajomość z Szypułą przyda mi się do czegokolwiek. Zastanawiałem się, czy ten zapijaczony małorolny chłop lepiej pasuje na potomka upadłych wiślańskich książąt niż ja?   Wjechałem na podwórko, które w odróżnieniu od polskich podwórek było zadbane, doskonale zagospodarowane. Patrona nie było od dwóch dni. Szypuła urządził wczoraj dużą popijawę. Oby dzisiaj nie było powtórki. Poprzedniego wieczoru udało mi się wymknąć na mecz z Francuzami. Szypuła wiedział, że w składzie ze mną Polska może dokopać „żabojadom”. We Francji Szypuła najbardziej nie znosił Francuzów. Teraz krzątał się wokół winnicy, ledwie powłócząc nogami.   „Zawieź mnie do baraku” – wybełkotał wczoraj, opierając się o ścianę winnicy, gdy wróciłem sprawdzić po meczu, czy wszystko w porządku. Nie chciałem stracić pracy, skoro wreszcie udało mi się jakąś znaleźć. Może lubiłem tutaj pracować, bo przypominało mi się dzieciństwo? Tylko jeśli chciałem pracować przy uprawie roli, to czemu nie na rodzinnej gospodarce, która teraz niszczała?   – Daleko masz? – odburknąłem, spoglądając w stronę szopy, w której Szypuła sypiał w zasyfionym barłogu jak ostatni niedźwiedź z Puszczy Jodłowej.   – Zawieź mnie, nie chce mi się iść…   – Czym? Taczką mam cię zawieźć? – zadrwiłem.   – Może być i taczką… Zapłacę. Sto euro.   Opłaciło mi się pchać taczkę z pijakiem przez środek podwórka, przy chóralnym śmiechu jego współbiesiadników.   Skończywszy robotę przy winoroślach, poszliśmy do wiaty, gdzie naprawialiśmy kosze na winogrona. Owoce tutaj zbierano

ręcznie, następnie wrzucano je do koszy i transportowano w wielkich kontenerach lub barkach. Podczas roboty rozmawiałem z Szypułą. Tacy jak on wyjeżdżają na sezon do Francji, Niemiec, Szwajcarii czy Anglii, pracując na farmach jak niewolnicy. Ze skąpstwa jedzą pasztety i zupki chińskie przywiezione z Polski. Nie potrafią zadać sobie minimum trudu i nauczyć się języka, żeby nie poniewierali nimi pracodawcy czy chociażby rodacy, którzy dzięki znajomości kilku obcych słówek wspięli się o szczebel wyżej w niewolniczej hierarchii. Potem wraca nasz emigrant po kilku miesiącach do rodzinnej wioski z plikiem euro zaszytym w podpince kurtki (taki schowek emigrantów chroniący przed złodziejami). Z sukcesem malującym się na przepitej gębie.   Próbowałem Szypułę podpytywać o Wiślicę, bo bardzo mnie ciekawiło, co sprawia, że jedne miejscowości osiągają coraz większe znaczenie, a drugie karleją. Dlaczego rozwija się Radom, a nie Skaryszew czy Iłża? Przecież to niewielka odległość, ten sam szlak komunikacyjny? W średniowieczu te grody były jednymi z potężniejszych w Polsce. Przyczyny takiego upadku mogą być różne – czasem to wina ludzi, następne pokolenia nie są tak przedsiębiorcze jak ich przodkowie, którzy zakładali i rozbudowywali jakąś osadę czy miasto, często jest to skutek zawirowań historycznych, niekiedy wpływa na to przyroda – jedną z przyczyn upadku przepotężnego niegdyś Babilonu była zmiana koryta wielkiej rzeki.   Na ziemi świętokrzyskiej wiele mamy takich podupadłych miejsc – Raków, Łagów, Szydłów, Krzyżtopór. Ale największy upadek dokonał się w Wiślicy, w której historycy upatrywali dawną stolicę państwa Wiślan. Nawet podbita przez Polan była jednym z najważniejszych ośrodków politycznych, handlowych i kulturalnych w dawnej Polsce. Niestety, miasto zniszczyła historia – najazdy Połowców i potop szwedzki, udział w powstaniach, a na koniec – obie wojny światowe. Rzadko które miasto miało tak wiele szans na potęgę, a zostało zdegradowane do roli wsi, w której trudno znaleźć bibliotekę, dom kultury, nocleg czy zjeść coś smacznego w przyzwoitej knajpie. Gdzie trudno dotrzeć autobusem, a o dojeździe pociągiem nie ma od dawna mowy, ponieważ torowiska rozkradzione.   – Bo chodzi o to, żeby piniondze były – wyłuszczył mi Szypuła swoje życiowe credo. – Nie było z kim dziecka zostawić, bo matka chora, ale jo do roboty musiołem. Chodzi o to, żeby piniondze były…   – A co ty zrobisz z tą kasą, Szypuła? – zapytałem, uzupełniając dziurę w koszu kawałkiem łyka. Wspominałem, jak kiedyś ojciec nitował stare wiadra i misy. Lubiłem na to patrzeć i być wtedy przy nim, bo snuł swoje opowieści.   Kilka miesięcy niewolniczej pracy za granicą powiązanej z dietą pasztetowo-odpadkową za kilka tygodni taniego szpanu u siebie na wsi. Z dziada – pan. Szypuła opanował to do mistrzostwa. Prosty chłopak ze wsi, lubiący popijawy.   Oszołomiony alkoholem zwykł szukać zaczepki. Gustował w silniejszych przeciwnikach, bo lubił dostawać „wpierdol”.


77

A jak się kasa rozeszła – pożyczka od Providenta i znowu za granicę.   – Dlaczego małe miasteczka i wsie francuskie potrafią żyć ze swych katedr i zamków, a polskie – nie? Wiślica może stać się takim celem wędrówek turystów nie tylko z Polski, ale i ze świata… – rozważałem, ale Szypuła udawał, że nie słyszy.   – U nos to roboty ni ma – odpowiedział. – Wszystkie za granicom siedzom – tłumaczył.   – Myślisz, że Wiślica będzie znowu kiedyś miastem? – zapytałem.   – Wyobraź sobie: województwo z siedzibą w Wiślicy, a nie Kielcach…   – Miasto? W naszy wsi? – zdziwił się – Coś tam kiedyś było. Stare ludzie ło tym godali. Ale stare ludzie pomarli… Młode powyiżdżały. – Kojarzył mi się z Suchym ode mnie ze wsi. Lubił ciężko pracować za dobrą kasę, a przy tym chlać na umór. Po pół roku zjeżdżał do Polski na urlop. Z oddalonego o prawie 200 kilometrów lotniska w Warszawie przyjeżdżał do domu taksówką, bo twierdził, że nie będzie jechał busem jak dziad.   Szypuła chciał pokazać ludziom, jak się żyje na bogato. Baletom nie było końca. Wracał do domu nad ranem, a w zasadzie był przywożony. Stołował się tylko w restauracjach, wszystko obficie zakrapiając alkoholem. Zapijał w sobie te wszystkie upokorzenia, które spotkały go za granicą. Oczyszczony w ten sposób – znów mógł tam wrócić, z jeszcze niżej pochylonym czołem.   Pod wieczór zaczęli się schodzić Polacy z sąsiednich winnic. Prawie na każdej pracował jakiś rodak, czasem po kilku. Z Hrubieszowa, Otmuchowa i Zakrzówka, z Chojnic i Hajnówki. Ludzie różnego wieku i profesji, pełna polska reprezentacja.   Nie bardzo było o czym innym rozmawiać, niż o robocie i kursie euro, więc piliśmy młode wino z winniczki. Polaków ciągle przybywało, bo szybko wieść się rozeszła, że Szypuła robi dużą imprezę z darmową wypitką.   W pewnej chwili na podwórko zajechał duży bus i wysiadło kilku Murzynów, każdy miał fryzurę à la Bob Marley.   – Co to za jedni? – spytałem, czując, jak młode wino zaczyna krążyć po żyłach.   – Będzie koncert. To muzyki, z Lyonu – odrzekł Szypuła i poszedł pomagać grajkom podłączać instrumenty do prądu.   – Szypuła, powaliło cię? Dyskoteki ci nie wystarczą?   – Po co mom jechać do kempingu na dyskoteke? – obruszył się. – Sam se tero zrobie zabawe! Stać mnie!   Przybysze rozstawili swoje kotły i perkusje. Zagrali jakiś kawałek reggae. Ale to się nie spodobało Szypule.   – Co ty grosz, kurwa, czarnuchu w dupę jebany!? – krzyczał Szypuła do lidera dredziarzy, a reszta Polaków miała z tego ubaw.   – Źle to grosz! Tak się nie gro! Dej no mi te gitare, czy co to tam je, to ci pokoze!   Dorwał się do sprzętu i zaczął szarpać struny. Całkiem nieźle sobie radził. Murzyni chyba pojęli, bo zaczęli grać.

Wszystko się żytko zazieleniło, Rozszumiały się wierzby, Wesela nie będzie – to tylko niektóre tytuły piosenek, zawierające obserwacje zbierane przez kielecki lud przez pokolenia, przetworzone w muzykę, którą lubił Szypuła.   Patrzyłem na niego i przyszedł mi do głowy pomysł na książkę o Wiślimirze, który pokonał Wielkomorawian, a potem narzucił swą władzę Polanom. I tak już zostało do tej pory. Wiślica jako stolica całego kraju nad Wisłą. Niestety, jedynie w powieści science fiction.   – Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna – moi rodacy świetnie się bawili przy akompaniamencie murzyńskiej kapeli.   Zmorzony tym śpiewem i smacznym młodym winem, zasnąłem.   Graliśmy z Auxerre. Siedziałem na ławce rezerwowych obok Karima Benzemy, który narzekał na drobny uraz kostki. Miałem nadzieję, że w końcu zadebiutuję. Ale wątpiłem, że to się stanie w tym meczu. Spotkanie było wyrównane. Auxerre umiejętnie się broniło, kontratakując od czasu do czasu. Pierwszy w kolejce do wejścia był Benzema. Zdenerwowany trener Houllier stał przy linii bocznej i pokrzykiwał na zawodników, zwłaszcza na Sonny’ego Andersona, który był jedynym napastnikiem w tym meczu. Ten przyspieszył i minął dwóch obrońców. Bramkarz wyszedł z bramki. Brazylijczyk go minął. Oddał strzał. Piłka przeturlała się obok słupka. Widziałem, jak Houllier sygnalizuje bocznemu sędziemu zmianę. Kiwnął ręką na mnie!   Wbiegłem na boisko i zająłem pozycję niedaleko bramki przeciwnika.   Nacieraliśmy. Przejąłem piłkę. Oddałem do Juninho i wyszedłem na pozycję. Dostałem podanie na nożyce – uderzyłem bez zastanowienia. Udało mi się przelobować bramkarza. Widziałem kątem oka, jak Houllier podnosi pięść w geście zwycięstwa.   – Ale siata! – na trybunach rozległ się przyjemny dla mnie szmer. Z radości podbiegłem do trenera.   – Trzeba czasem chłopakami potrząsnąć, to od razu sobie przypominają, co i jak… – poklepał mnie po plecach, gdy po meczu nie mogłem się opędzić od dziennikarzy.   – Masz za sobą debiut w Lyonie i bramkę strzeloną przewrotką. Czy to twój znak firmowy? – spytała jakaś ładna blondynka z dużej telewizji sportowej.   – Kiedyś moim idolem był Diego Maradona. Staram się naśladować najlepszych… – wróciłem na murawę boiska, żeby kontynuować szalony bieg wokół murawy. Benzema był wściekły, że zabrałem mu miejsce w składzie – popchnął mnie niespodziewanie i mocno szarpnął za koszulkę. On jest tutaj gwiazdą wycenianą na 100 milionów euro, ale bez przesady!   Zbudziłem się – to nasz patron szarpał mnie za ramię.   – Jesteście zwolnieni! Słyszycie? Ach, ci Polacy! Tylko jeden był w porządku, Jacek Bąk, ale już go tu nie ma…   – Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina – wybełkotał śpiący obok na ziemi Szypuła.


Karol M. Kowalski  •  Z Krakowa do Mordarki 78


79


80

Na Berlin Ziemowit Szczerek

No tak.   „Aha” – napisałem. – „a jak chcą polskie to co?”.   „Ej” – napisała mi na fejsie Karina, co zauważyłem, gdy   Karina przez chwilę nie odpisywała. Podniosłem wzrok sięgnąłem po telefon, stojąc na światłach – „Chińczycy se nad telefonu i wbiłem go w krajobraz za szybą.   „Karczma Ciupaga Pizza Szpagetti Tradicjonal Polish budują europejskie miasta”.   „Jak to” – odpisałem, zerkając, czy czerwone nie przesko- Placki Zbójnickie” – przeczytałem. Prawie dokładnie w tym czyło na zielone – „wiem że se budują wieże Eiffla ale akurat samym miejscu napisane było „Opony Wulkanizacja Wszystwieży Eiffla z drutu i w Polsce dostatek więc wrażenia to na kiego”. Spojrzałem znów na ekran smartfona. mnie specjalnego nie robi”.   „Nie wiem” – odpisała Karina – „Kazimierz nad Wisłą   Zielone, parędziesiąt metrów po Zakopiance – i znów czer- może :))))))))))))))))”. wone.   „Aha to Kazimierz nad Wisła jest reprezentatywny dla   „Jakie tam wieże Eiffla” – odpisała Karina. Pisała z kompa, Polski” – napisałem. więc szło jej szybciej niż mnie, cisnącemu wyświetlanego   „Jasne” – odpisała Karina. „Chyba kurwa Szczekociny”. qwerciaka smartfona – „miasta normalnie robią. Jak chcą   Zielone. Ruszyłem. Dwadzieścia metrów mniej więcej. mieć na przykład niemieckie miasto, to jadą do Bawarii Korek po horyzont. gdzieś, do Garmisch-powiedzmy-Partenkirchen, i sobie, ro-   „No to by musieli zbudować Szczekociny” – odpisałem. zumiesz, takie budują samo”. „Wyobraź sobie jak Chińczycy podrabiają Szczekociny i tra  „Budują sobie u siebie Garmisch-Partenkirchen?” – na- dycyjne polskie szyldy z liter z folii samoprzylepnej naklepisałem. janej na płytę pilśniową. CHWILÓWKI GUZIKI ZDEJMO  „Tak” – napisała, a przy okazji wyświetliło mi się, że sobie WANIE SIMLOKÓW BAR SMAKOSZ”. zlajkowała profil jakiegoś dziwnego stowarzyszenia o nazwie   „I reklamy agencji reklamowej Kreatorium na całe okno BTW, z czarną trupią czaszką nad dwoma skrzyżowanymi wystawowe dwa metry na dwa metry z rozpikselowaną laską dynamitami w logo. Kliknąłem na profil, potem na adres kładącą cycki na ksero” – odpisała. strony, ale była zahasłowana; strona cała czarna, tylko ta   „I jak podrabiają polskie gargamele i klocki z pustaków czaszka i pole do wpisania hasła. Wróciłem na stronę głów- tynkowane na pistacjowo z gipsowymi lwami z kerfura ną fejsa, zrobiło się zielone, zwolniłem sprzęgło, dodałem po obu stronach ścieżki z polbruku wiodącej od furtki po gazu i podtoczyłem się pod kolejne czerwone, gapiąc się to drzwi” – napisałem, po czym podtoczyłem się pół metra na dupę czerwonej fiesty na góralskich blachach stojącej za dupą fiesty. przede mną, to na wyświetlacz smartfona.   „To by nie było takie proste” – zauważyła Karina – „bo   Lepiej, pomyślałem, góralowi nie wjechać w zad, nawet Chińczycy nie kopiują dom w dom i cegła w cegłę tylko mniej więcej ogólnie kumasz wyciągają esencję cechy chajeśli to tylko fiesta i to, jak widać, bita już nieco w dupni rakterystyczne a jeśli chodzi o gargamele i pustaki to chyba zderzak.   „Tak tu piszą w artykule” – odpisała Karina i wkleiła jakie- nikt w Polsce nie próbował uchwycić ich istoty bo w Polsce goś anglojęzycznego linka. Nie chciało mi się w niego klikać. panuje przekonanie że rzeczywistość jest na tyle chujowa „A jak chcą francuskie to sobie jadą do Szatewalą dajmy na że nie może tak naprawdę istnieć więc nie ma sensu się nią to Pierdą podpatrują jak wygląda i też se u siebie budują zajmować i trzeba się na nią obrazić”. a jak chcą angielskie to jadą i fotografują nie wiem Niukastel   „No” – odpisałem. apon Srajn i budują sobie angielskie miasteczko z pubami   „No” – odpisała Karina i wylogowała się.   Podniosłem wzrok. Wielki drewniany Fred Flintstone na rogu i wszystkim kumasz”.


81

przebrany za tradycyjnego polskiego górala w tradycyjnym góralskim kapeluszu stał na dachu budy z pustaków, na której syn właściciela wykonał sprejami efektowne graffiti z napisem CHŁOPSKIE JADŁO JABADABADU.   – Co tam? – spytała mechanicznie Świteź, która siedziała na fotelu pasażera. – Co tam na fejsie?   – Chińczycy budują miasta – odpowiedziałem równie mechanicznie.   – No – odpowiedziała Świteź. – Zaleją nas preti sun.   – A to już nie Arabowie? – zapytałem.   – A, nie, sory – odpowiedziała Świteź – Chińczycy to mieli zalać w międzywojniu, u Witkacego. Dobrodzieju – zwróciła się do swojego chłopaka siedzącego z tyłu – masz jeszcze jakieś fajki? Odpal mi plis.   Na Berlin jedziemy, ale naokoło. Naobkoło. Nie autostradą, bo to nudne. Naokoło, Słowacczyzną, granicą czeską i ziemiami tak zwanymi odzyskanymi. Dupami jedziemy na Berlin, dupami.   Ale najpierw jedziemy przez Zakopane, bo musimy zgarnąć Gorgonia, okultystę i poszukiwacza sił tajemnych nawiedzających nawiedzone miejsca, bo będziemy po drodze do Berlina z Darkiem jeździć po tych nawiedzonych miejscach w Polsce. Listę sobie Darek zrobił i wydrukował na drukarce,

naniósł na mapkę w gugel mapsie i potem wydrukował też mapkę. Nie wiadomo po co, bo wydrukowane mapki z gugel mapsa tracą wszystkie swoje magiczne moce i stają się niepotrzebnymi karteluchami papieru, które z jednej strony szkoda jakoś wyrzucić do kosza, a z drugiej w sumie nie wiadomo, po cholerę trzymać.   No, ale jedziemy do tego Gorgonia w każdym razie.   My, czyli – poza mną – Świtka Stępień (naprawdę Świtka na imię ma Świteź, serio, Świteź Stępień, w szkole wszyscy z niej polewali) i jej chłopak, Dobrodziej Kaczor. (Tak, naprawdę ma na imię Dobrodziej, z niego też w szkole polewali i ma z tego powodu wyraźny kompleks, ale stawia temu kompleksowi mężnie czoła, bierze swojego Dobrodzieja na klatę i nie pozwala na siebie mówić, powiedzmy, Dobrek ani nawet Dobi. Jest to mężne, ale lekko zjebane, albowiem trzeba się do niego zwracać per „Dobrodzieju”).   No i jeszcze jadę ja, wiadomo. Jestem czymś w rodzaju dziennikarza. Niedawno wróciłem na stałe do Polski. Nie mieszkałem tu parę lat. Byłem tu i tam. Jeździłem, pisałem, aż wreszcie musiałem przestać udawać, że uda mi się w ten sposób utrzymywać przez całe życie. No i wróciłem.


82


83


84

Po co nam 7 listopada? Jan Bińczycki

Wybór 11 listopada jako daty Narodowego Święta Niepodległości był próbą stworzenia uniwersalnych uroczystości, wygodnej przestrzeni do państwowych obchodów. Po latach wyszło jak zawsze. W ramach obchodów w Krakowie, na kilka dni przed rytualnym demolowaniem stolicy przez odczuwających patriotyczne wzmożenie troglodytów i na przekór oficjalnej historycznej wykładni, odbywa się Ludowy Dzień Niepodległości. Postanowiłem zbadać tę nową-nienową tradycję u źródła. O idei i przygotowaniach zgodził się opowiedzieć jeden z organizatorów – Łukasz Dąbrowiecki, członek Krakowskiego Chóru Rewolucyjnego, aktywista miejski, lewicowiec. Spotykamy się w podupadłej spółdzielczej kawiarni U Zalipianek na rogu Szewskiej i Plant w Krakowie. To jeden z ostatnich lokali, które zachowały dawny charakter. Zaczynamy od dekoracji – wypuszczamy sztuczną mgłę i przenosimy się do Lublina, w noc z 6 na 7 listopada. Sala pałacu Lubomirskich, obecna aula wykładowa Wydziału Politologii UMCS im. Ignacego Daszyńskiego wypełnia się gwarem politycznej debaty…   „To moment fundujący współczesne państwo polskie” – wchodzi w słowo Łukasz. „Możemy się oczywiście spierać o to, czy jest odrodzone (jak mówiła większość polityków, nawiązując na przykład do Konstytucji 3 maja), czy raczej powstało jako zupełnie nowy twór polityczny. W I Rzeczpospolitej narodem była tylko szlachta, w najlepszym przypadku (na Mazowszu) około 10% społeczeństwa. Mieszczaństwa »rodzimego« w zasadzie nie było. Nie przerobiliśmy kwestii feudalizmu – to było wtórne niewolnictwo, pańszczyzna trwała prawie do końca XIX wieku i została zniesiona przez zaborców a nie rodzimych panów. W okresie zaborów nie było państwa, ale tak naprawdę wtedy wtedy zaczęło kształtować się nowożytne polskie społeczeństwo, a kwestia wyzwolenia narodowego mocno splotła się z emancypacją społeczną i polityczną podporządkowanych grup społecznych” – wyjaśnia Łukasz. „Udział w tym miały »spady« po szlachcie, ale także rodząca się klasa robotnicza i chłopstwo. I właśnie owa »sól ziemi« miała niezaprzeczalny wpływ na powstanie w 1918 państwa i projektu lewicowego ustroju”.   Znowu coś mi nie pasuje do szkolno-lekturowych torów. Okres międzywojnia jest gloryfikowany przez „władających historią”

prawicowców. Przecież nawet Polska Partia Socjalistyczna zakładała ewolucyjną drogę do lewicowego ustroju! Jej politycy przedkładali niepodległość nad pełną realizację lewicowych postulatów. „PPS była partią socjalizmu demokratycznego, nigdy nie odwoływała się do dyktatury proletariatu” – Łukasz tłumaczy mi cierpliwie, jak dziecku. „To było powszechne przekonanie wśród znacznej części europejskiej lewicy. Skoro większość społeczeństwa stanowią chłopi i robotnicy to, znając swoje interesy, będą głosować na socjalistów”.   No to jak jest z tym międzywojniem? Współczesna lewica zachłystuje się czarem II RP? „W naszych działaniach nie ma gloryfikacji II Rzeczpospolitej” – tłumaczy Dąbrowiecki znad szklanki kawy po turecku. „Była okropnym, nieprzyjemnym, skonfliktowanym państwem. Wybuchały krwawe konflikty, zarówno etniczne jak i klasowe. Przypomnę: przewrót majowy – prawie czterysta ofiar śmiertelnych, strajk chłopski w 1937 – czterdzieści cztery ofiary, rewolucja krakowska w 1923, strajk semperitowców z 1936, II RP obfitowała w starcia z władzą, coraz bardziej prawicową i coraz bardziej faszyzującą. Wielki strajk chłopski był skierowany przeciwko kiełkującemu faszyzmowi, był wołaniem o demokratyzację kraju.   Odwoływanie się do 7 listopada to nie jest gloryfikacja tamtych czasów, ale przypomnienie rewolucyjnego momentu w dziejach naszego kraju, gdy ludowcy, socjaliści oraz formacje niepodległościowe stworzyły manifest i program rządu ludowego. I choć Daszyński oddał władzę Piłsudskiemu, co zresztą było bardzo odpowiedzialnym gestem, to mianowany przez naczelnika pre-


85 mierem Jędrzej Moraczewski wprowadzał te postulaty w życie. Jednym z superawangardowych osiągnięć było to, że uznano prawa wyborcze kobiet. Te zapisy brzmią bardzo współcześnie. A zatem – kwituje – nie chcemy gloryfikować tamtego państwa, ale pokazać, że pewien jego element, nawet symboliczny, otwierał nową epokę i powstał dzięki lewicy”.   Chociaż już się nasyciłem publicystyką historyczną, to Dąbrowiecki nie daje za wygraną: „I nie powtarzaj, że 11 listopada to roztropny kompromis! Wybrano go na święto trochę ze względu na wspomniany strajk chłopski. Kilka miesięcy po tym, jak zginęło 44 chłopów a kilka tysięcy trafiło do więzień, władza postanowiła uspokoić nastroje za pomocą święta. 11 listopada 1918 roku to ważna sprawa dla całego świata – kapitulacja Niemiec, zakończenie I wojny światowej. W Polsce nie bierzemy pod uwagę, że dla Europy była to hekatomba, nie rozumiemy, co znaczyła dla innych. W Polsce nie stało się wtedy nic ważnego.   Z przyczyn formalnych wyciągnięto na wierzch przekazanie władzy Piłsudskiemu przez Radę Regencyjną – kukiełkowy organ powołany przez władze zaborcze, składający się z biskupa, pana i księcia, bez żadnej wojskowej ani politycznej władzy. »Przekazanie« odbyło się w prywatnym mieszkaniu ziemianina Ostrowskiego. Wszystkie ważne wydarzenia miały miejsce w inne dni. A rocznice 7 listopada świętowano przez cały okres międzywojenny. Obchody 11 odbyły się przed wojną raptem dwa razy. Później była wojna. Władze PRL nie mogły się odwoływać do 7 listopada, bo to zarazem rocznica rewolucji październikowej. A przecież nie mogli nie świętować wielkiego października! [śmiech] Wybrali zatem Manifest PKWN, powielający kilka postulatów rządu Daszyńskiego i wielu ugrupowań socjalistycznych począwszy od XIX wieku. Wąska grupa komunistów wykorzystała sentymenty sporej grupy społeczeństwa, by zaskarbić zaufanie – zaznacza Dąbrowiecki – a przecież już od 1948 roku było wiadomo, że Polska nie mogła być ludowa, skoro była krajem okupowanym. I dalej – przypomina – w latach siedemdziesiątych 11 listopada odświeżyła część opozycji demokratycznej, subwersywnie wykorzystując jego potencjał.   Wszystkim zapalczywym antykomunistom warto przypomnieć, że jako święto państwowe ponownie ustanowił je ostatni Sejm PRL. Jeśli połączymy te fakty z tym, co teraz na ulicach Warszawy wyprawiają najbardziej skrajne, czarnosecinne ugrupowania, to ułoży nam się autorytarny wątek w historii Polski. Koło się zamyka. Ekstremizm prawicowy łączy się z komunistycznym”. Czerwony sztandar pod galerią handlową Tyle historii. Od dwóch lat składa się kwiaty pod pomnikiem Daszyńskiego na Cmentarzu Rakowickim, a pod Pomnikiem

Czynu Rewolucyjnego w Alei Daszyńskiego odbywa się wiec z udziałem przedstawicieli PPS Stowarzyszenia Kuźnica, Federacji Młodych Socjaldemokratów, Centrum Daszyńskiego, krakowskiego Klubu Krytyki Politycznej, SLD, Partii Kobiet, Zielonych oraz grupki niezrzeszonych lewicowców. Razem nieco ponad sto osób.   Pomnik stoi w środku szerokiej alei na krakowskich Grzegórzkach – dawnej dzielnicy robotniczej, dziś pod naporem kapitału obrastającej chaotyczną deweloperką. Na prawo stare osiedle budowniczych Nowej Huty i stary cmentarz żydowski, na lewo nowe pseudoapartamenty, nad okolicą dominuje niekształtna bryła handlowej Galerii Kazimierz. Złożono kwiaty, głos zabrali mówcy z różnych środowisk, Krakowski Chór Rewolucyjny śpiewa Czerwony sztandar. Obok stoi policyjna suka i kilku gapiów. Mieszkańcy dawnego i nowego budownictwa, śpiesząc do domów ze sprawunkami, przyglądają się wydarzeniom ze zdziwieniem. Przystają samochody klientów centrum handlowego. Wygląda to malowniczo i prawie podniośle. Jak stan napięcia przed wybuchem pożądanych zmian.   Tyle że w najbardziej prawicowym mieście w Polsce, w środku handlowego szaleństwa i przaśnej codzienności, reaktywacja zapomnianej tradycji może się odbijać od muru obojętności i niezrozumienia. Już przed pierwszymi obchodami w gazetach kąśliwie komentowano inicjatywę krakowskiej lewicy – wypominanie nam zbieżności z datą wybuchu rewolucji październikowej świadczy tylko i wyłącznie o zniewoleniu umysłów osób, które pamiętają tamtą rocznicę. Ja jeszcze załapałem się na to dawne, przymusowe świętowanie „wielkiego października”. Nie tak znowu przymusowe i robione po łebkach: pod koniec lat osiemdziesiątych świętowała już raczej tylko Pomarańczowa Alternatywa, urządzano happeningi, które rozganiała milicja. To tylko zbieżność dat!   Pytam o plany na kolejne rocznice – nie chciałbym, żeby zamieniło się to w socjalistyczno-patriotyczne jasełka. Choć zdaliśmy sobie sprawę, że pewien element patetyzmu, teatralizacji przydaje się w naszej działalności. Chcemy przeciwstawić fali „wizerunkowego” patriotyzmu własną koncepcję, pokazać, czym dla nas jest lud, kraj, państwo, obywatelstwo. Jak mówiła Justyna Drath, jedna z uczestniczek wiecu, fragmenty manifestu rządu Daszyńskiego po dziś dzień brzmią wzruszająco.   Mam już wszystkie dane, brakuje mi tylko puenty. Łukasz Dąbrowiecki i w tej sprawie oferuje pomoc – nie roztkliwia nas brzózka, wierzba, bocian we mgle oraz patatujący na koniu ułan. Wzruszają nas za to pewne elementy nowoczesności i postępu, które, do jasnej cholery, sami budowaliśmy w tej części Europy!


86


87


88


89


90


91


92


93


94


95


96

„Ha!art” ► postdyscyplinarny magazyn o nowej kulturze Kraków 2013 nr 44 redakcja@ha.art.pl ISSN 1641-7453 Nakład 1200 WYDAWCA: Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a 31-011 Kraków www.ha.art.pl REDAKCJA Piotr Marecki — redaktor naczelny piotr.marecki@ha.art.pl Łukasz Podgórni — sekretarz lukasz.podgorni@ha.art.pl FUNDACJA KORPORACJA HA!ART Fundatorzy Piotr Marecki, Jan Sowa Rada Małgorzata Mleczko, Patrycja Musiał, Jan Sowa (Przewodniczący) Zarząd Grzegorz Jankowicz (Wiceprezes) Piotr Marecki (Prezes) REDAKCJA WYDAWNICTWA [Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer  •  liberatura] [Daniel Cichy  •  linia muzyczna] [Iga Gańczarczyk  •  linia teatralna] [Grzegorz Jankowicz  •  linia krytyczna, proza obca] [Piotr Marecki  •  seria prozatorska, poetycka, literatura non-fiction] [Kuba Mikurda  •  linia filmowa] [Przemysław Pluciński  •  teoria i praktyka] [Jan Sowa  •  linia radykalna, teoria i praktyka] [Ewa Małgorzata Tatar  •  linia wizualna] REDAKTOR NUMERU Jan Bińczycki REDAKCJA NUMERU Adam Ladziński, Jan Bińczycki KOREKTA Adam Ladziński, Kaja Puto PROJEKT GRAFICZNY Janota DRUK PW Stabil ul. Nabielaka 16 31-410 Kraków

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Karol M. Kowalski  •  Z Krakowa do Mordarki




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.