Spis treści 3.
33.
57.
KON R A D JA NC Z U R A Piramidy
E M I L IA WA L C Z A K Co za zgroza, co za ohyda!
M A R E K KA Z M I E R SK I Głowica
6.
37.
68.
A L E K S A N DE R WÓJ TOW IC Z Meandry postępu. Teorie spiskowe i kryzys nowoczesnej świadomości
16.
FILIP FIEREK Schulz, spisek, literatura
YERZMYEY DATA
41.
71.
D OM I N I KA DYM I Ń SKA Manipulantki
VAV R Z ON Taśma, czyli Wacek w opałach
43.
73.
AG N I E S Z KA STAS Z C Z A K Na Ziemi
20.
M AT E U S Z W I T KOWSK I Szopka krakowska
M AG DA L E NA RO Z WÓD Kłótnia murowana
47.
75.
M IC HA Ł J U T K I E W IC Z Konspiracja przeciw spiskowi
25.
E WA K I T L I Ń SKA Cichy gwałciciel indywidualizmu
KAJA ŁU C Z Y Ń SKA Wioskowe głupki
29.
PAW E Ł HA R L E N DE R Żelazko mnie bije, szmata mnie mnie
51.
M A K SYM I L IA N NOWA K Kapitał Pauperum
A L D ONA KOP K I E W IC Z Panna denna
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
korporacja@ha.art.pl ISSN 1641-7453 Nakład 1200 wydawca Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a 31–011 Kraków www.ha.art.pl
redakcja Piotr Marecki redaktor naczelny piotr.marecki@ha.art.pl Łukasz Podgórni sekretarz lukasz.podgorni@ha.art.pl
zarząd Piotr Marecki prezes Aleksandra Małecka wiceprezeska Kaja Puto wiceprezeska
fundacja korporacja ha!art fundatorzy Piotr Marecki Jan Sowa
redakcja wydawnictwa liberatura Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer linia teatralna Iga Gańczarczyk linia krytyczna, proza obca Grzegorz Jankowicz linia filmowa Kuba Mikurda seria prozatorska,
rada Patrycja Musiał przewodnicząca Łukasz Podgórni Katarzyna Bazarnik Małgorzata Mleczko
poetycka, non-fiction Piotr Marecki linia konceptualna Aleksandra Małecka, Piotr Marecki redakcja numeru Konrad Janczura Filip Fierek korekta Agnieszka Bień Filip Fierek projekt graficzny Janota druk i oprawa Drukarnia Read Me w Łodzi
2
Konrad Janczura
Piramidy Gdyby wielkie piramidy nie kryły żadnej tajemnicy, prawdopodobnie ludzkość i tak nie potrafiłaby się z tym pogodzić. To one, jak też inne megalityczne monumenty, w kwestii „zaglądania Bogu w okno” od wieków pozbawiają złudzeń, jednocześnie dając jakąś nadzieję. Nadzieję na, banalnie rzecz ujmując, nieograniczone możliwości ludzkiego poznania. Piramidy, rysunki z Nazca, Stonehenge, wielkie świątynie Malty i inne pozostałości tajemniczej epoki między piątym a drugim tysiącleciem przed naszą erą, oprócz tego, że są najstarszymi wytworami inżynierii na ziemi, są też największym zarzewiem myślenia zwanego tu „spiskowym”. Nawet przy ogromnych możliwościach dzisiejszej technologii archeolodzy wciąż nie są w stanie precyzyjnie określić historii, przeznaczenia ani nawet sposobu wykonania tych kamiennych wspaniałości. Niepewność co do kształtu świata w okresie idei megalitycznej pobudza wszystkie możliwe sfery ludzkiej wyobraźni. Szczególnie tę „spiskową”. Co więc innego widzieli, dajmy na to, patrzący na piramidy greccy wojownicy, co innego od nas, ludzi XXI wieku? Jako tako jesteśmy w stanie odtworzyć sposób myślenia w epoce brązu, kiedy to świat mitów uzupełniał płytką wiedzę na temat otaczającej człowieka przyrody. Z tamtych czasów pochodzą też najstarsze znane nam dzieła literatury, które zasiliły dzieje kontynuowanych przez nas narracji tematami wojny, wędrówki, walki o władzę, kłamstwa, pychy i zawiści. A też stamtąd wiemy, że świat bogów sprawiedliwych jest w niebiosach, zaś otchłań, piekło i cierpienie pod ziemią. Morze zaś jest zawsze nieokiełznane. Wypadałoby więc zapytać najpierw, dlaczego greccy historycy nie odnotowali zetknięcia z piramidami, kiedy to świat helleński zdobywał Egipt. Piramidy
pojawiły się w kronikach Herodota, opisane dosyć pobieżnie, jakby po prostu wypadało odnotować ich obecność. Owszem, Hellada miała swoje własne monumenty, ale dlaczego by nie wniknąć głębiej w istotę tego, co budzi oczywisty podziw? A może zebrane przez Greków tajemnice piramid spłonęły wraz z Biblioteką Aleksandryjską? Tak. W powyższym akapicie sugeruję, jak bardzo idea megalityczna potrafi rozbudzić refleksję. Jak łatwo wpaść w egzaltowany ton w obliczu zagadek starożytności. „Idea megalityczna” to zresztą określenie archeologów na cały cykl budowli, dolmenów, menhirów i innych mistycznych wyrobów z kamienia wytwarzanych od paleolitu po epokę brązu. Jeśli więc przyjmiemy, że świadomość wciąż jeszcze prymitywnego Agamemnona mniej więcej zgadza się z tym, co czytamy na kartach Iliady i Odysei, to na ile pokrywa się ona z myśleniem starszego odeń, megalitycznego inżyniera, który, jak dowodzą dzisiejsze obserwacje, wzorców projektowych szukał na niebie, w układzie gwiazd? Nie sposób zaprzeczyć, że to niebo (czy też – ogólniej – przestrzeń kosmiczna) od zawsze wydawało się ludziom najbardziej inspirujące. Boskie. Tajemnicze i niezbadane. Współczesne teorie spiskowe w znacznej mierze bazują na historiach o przybyszach z kosmosu. Z nimi też nieustannie łączona jest zagadka piramid i innych megalitycznych budowli. W związku z tym powstają współczesne mity i legendy, wiążące najróżniejsze tajemnice ludzkości w alternatywną – można by powiedzieć – boską teorię dziejów. Są dziecinne. Często puste. Ale jakże przecież naturalne! 3
KONRAD JANCZURA • Piramidy
Co w końcu miała począć tak bardzo przecież „młoda” ludzkość sprzed dziesięciu tysiącleci, jeśli poza obserwacjami gwieździstego nieba nie posiadała ona właściwie nic? To tak, jakby historie o przybyszach z kosmosu były jedyną wiedzą, jaką my dziś dysponowalibyśmy w obcowaniu z przyrodą. A przecież tak nie jest. Czy jednak my, ludzie współcześni, także ruszylibyśmy do budowy olbrzymich wież Babel, aby z naszymi, he, he, he, kosmicznymi bogami rozmawiać, prosić ich o łaskę? Nie, absolutnie nie sugeruje się tu, że biblijna przypowieść jest oczywistym przekrojem myślenia homo sapiens czasów najdawniejszych. Można jednak traktować ją jako jeden z, powiedzmy, antropologicznych dowodów na to, jak ważne jest pytanie „Dlaczego niebo?”. Uczniów szkół podstawowych, którzy na lekcjach języka polskiego porównują mit o wieży Babel z mitem o Ikarze, ukierunkowuje się na argumenty typu: „Na ziemi i w wodzie człowiek od zawsze potrafił się poruszać, w powietrzu dopiero od niedawna”. Ale co jeszcze? Gdyby zmiksować współczesne teorie spiskowe na temat piramid, to okaże się, że zostały one stworzone
przez jaszczurogłowych kosmitów, którzy przybyli tysiące lat temu na ziemię i zbudowali wielkie elektrownie, służące do komunikacji z całym zarządzanym przez nich światem. Potem ich władza stała się tak absolutna, że ludzie przestali dostrzegać ich obecność. Dziś wiedzą o nich tylko nieliczni, głównie ci, którzy zainteresowani są historią zakonu templariuszy i dziejami wolnomularzy. Mniej więcej tak by to wyglądało. Owszem, są to rojenia pozbawionego elementarnego wyczucia logiki dziecka. Nie pokrywają się one z żadnym ze znanych nam faktów i nie ma wyrazistych dowodów, że choć 1% tych cudacznych wynurzeń kryje w sobie ziarno prawdy. Ale czy istnienie podobnych historii nie jest czymś, co łączy nas z ludźmi sprzed tysiącleci, którzy – wyposażeni jedynie w zmysły – doszukiwali się jakiegokolwiek wyjaśnienia dziwności otaczającego ich świata? Tym chyba były ich obserwacje. Tym samym, czym są dzisiejsze, mniej lub bardziej niedorzeczne teorie spiskowe. Stajemy się dziećmi w obliczu prawdziwej tajemnicy. Dziećmi mnożącymi teorie spiskowe. Czy to więc one, przed wielu laty, wzniosły piramidy?
4
15
Agnieszka Staszczak
Na Ziemi W wielkiej i powszechnej nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi mieści się moja mała i prywatna nostalgia za zjawiskami określanymi wtedy chętnie jako niewyjaśnione. Różne znaki na niebie i ziemi dawały nam nadzieję, że nawet jako mieszkańcy Europy Wschodniej nie musimy być wcale sami. Wyczekiwaliśmy więc niecierpliwie przybyszów z innych galaktyk – ich wizyta oznaczałoby w końcu, że dla kogoś lub czegoś możemy być całkiem piękni, interesujący i godni uwagi, choć nam samym zdarzało się w nasze wdzięki wątpić. I to wypatrywanie obcych na niebie nas samych w naszych własnych oczach uszlachetniało. Tęsknię więc za tymi naiwnymi tęsknotami, chociaż nie ma w języku polskim jednego słowa, które by ten rodzaj nostalgii udźwignęło. Jest to tęsknota do czystej potencjalności, tęsknota za wrażeniem, że coś miłego może się nam jeszcze przytrafić. Za przyjemnym przeczuciem małych „ewentualności”, które tylko czekają, by się zdarzyć. Za nieprzewidywalnością letnich wieczorów, gdy poczucie czasu naturalnie roztapia się w zmęczeniu upałem i wydaje się, że noc jeszcze młoda i pełna niespodzianek. Pamiętam z dzieciństwa telewizyjne opowieści o wizytach przybyszów z innych planet: seria Strefa 11, czyli cykl Nie do wiary, serial Z Archiwum X czy wreszcie drobne, ale pamiętne epizody, takie jak porwanie jednej z bohaterek Dynastii przez kosmitów. Status prawdziwości tych relacji był dla mnie ekscytująco niejasny. Bo o UFO sporo się mówiło, ale ostatecznie niewiele z tego mówienia wynikało. Dostępne mi przekazy niestety nawet jak na moje ówczesne wymagania były wyraźnie wybrakowane – zaczynały się badawczym krążeniem wokół tematu, by zakończyć smutną kapitulacją – ucięciem zdania w połowie albo
obróceniem go w żart. Gorsza od tych upośledzonych, wstydliwych przypuszczeń i zająknięć mogła być dla mnie tylko absolutna i ostateczna prawda, która by tę słodką niepewność istnienia UFO zabijała. Na szczęście stacje telewizyjne nie tylko nie niszczyły we mnie przekonania, że moje oczekiwania względem wszechświata i jego tajemnic są słuszne, a nawet troskliwie je pielęgnowały. Mogłam obserwować, jak polska ziemia z cichą pomocą swoich mieszkańców rodzi na potęgę zjawiska niewyjaśnione. Wiele wschodnich fantazji na temat spotkań z obcymi zalewało wtedy kanały telewizyjne i kolorową prasę. Być może była to lekkomyślność – karmić tą ufologiczną pożywką masową wyobraźnię. Wyobraźnię, którą w wydaniu słowiańsko-ułańskim stać czasem na zbyt wiele i która – raz uruchomiona – nie zatrzyma się nigdy w bezpiecznej przystani. Śledziłam jednak uważnie tę klęskę narracyjnego urodzaju i do dziś uważam, że była to piękna klęska. Zwłaszcza że trudno nam było odmówić przecież prawa do ekscytacji tematami, którymi ekscytowano się na Zachodzie. Wizyty pozaziemskich przybyszów nam się należały. Należały się nam tak samo jak egzotyczne owoce, jogurty w plastikach i marlboro w miękkiej paczce. I podobnie jak te wszystkie artefakty stanowiły dowód kapitalizmu. Tyle że był to akurat dowód metafizyczny. Do UFO, tak jak do wszystkich imperialistycznych nowinek, zabieraliśmy się może trochę nieporadnie, ale za to bardzo gościnnie. Szybko zrobiliśmy ufoludkom miejsce wśród rodzimych strzyg, rusałek i utopców. Fizycznie nieobecni przedstawiciele 16
agnieszka staszczak • Na ziemi
pozaziemskich cywilizacji podatni byli na wszelkie możliwe transformacje i zmiany wizerunku. Z czasem obchodziliśmy się z nimi coraz śmielej i coraz bardziej na własnych zasadach. Wschód w końcu mógł spotkać się z Zachodem, co było i straszne, i piękne. „Obcy” przyjmowali coraz bardziej znajome kształty, stopniowo wpisywali się w domowe klechdy, aż w końcu prawie całkowicie stopili z polskim krajobrazem legend i bajań. Ciężko jest wskazać przełom, w którym zjawiska niewyjaśnione przestały władać masową wyobraźnią. Znalazłam za to tę ostatnią chwilę, kiedy wydawało się, że tajemnica jeszcze kusi, chociaż jasne dla wszystkich było, że kusi już ledwo. Szczęśliwym trafem odkryłam niedawno dokument, który ten moment łapie i zamyka w godzinnej opowieści o kujawsko-pomorskiej wsi Wylatowo. O Wylatowie zrobiło się głośno w roku 2000, kiedy pojawiły się tam dziwaczne znaki (piktogramy) w zbożu, które sugerowały, że właśnie tu dziać mogą się historie międzyplanetarne. Trop tych historii podejmuje pięć lat później ekipa filmowa wraz z grupą ufologów, na czele których stoi Irek – pasjonat zjawisk niewyjaśnionych. Jak się wydaje, Irek jest akurat w czasie rodzinnego wypoczynku. Partnerka bohatera i ich dziecko snują się smętnie po planach drugich i trzecich, trochę nie mogąc znaleźć sobie miejsca na tych ufologicznych wakacjach pod gruszą. I sam widz też się trochę za Irkiem kręci i chce, by ten w końcu znalazł, czego szuka, i żeby dotknął, i już prosto do domu żeby jechał. Zamiast tego rozmawiamy z tymi, którzy podobno widzieli i prawie dotykali. Chodzimy po polach, kniejach, zaglądamy do domów mieszkańców wsi, którzy w półmroku własnych sypialni opowiadają o swoich spotkaniach z „obcymi”. Podobno piktogramy, jak również tajemnicze znaki świetlne pojawiały się tam już przed wojną, ale z braku słów adekwatnych nazywano je zwyczajnie „świetlikami”. Wszystko zresztą wydaje się tutaj aż do bólu zwyczajne i tak ma właśnie być, bo w Wylatowie „wielka filozofia spotyka się z prozą życia”. Dlatego pod nogami plączą się dwa pocieszne kundle o imionach Sonia i Brutus, a zdanie „Rzeczy nie są tym, czym się wydają” pada przy smętnym metalowym silosie, gdzieś w szczerym polu.
Do Wylatowa przyjeżdża też Robert Bernatowicz, dziennikarz z zawodu, ufolog z zamiłowania. „Tak pan sobie mnie wyobrażał?” „Szczerze mówiąc, myślałem, że jest pan trochę wyższy, ale da się porozmawiać”. Aksamitnym głosem gratuluje Irkowi determinacji i przygląda się temu, co dzieje się w Wylatowie. Słyszymy, że widziano piktogramy w kształcie kielicha do hostii, które miały być odpowiedzią na dyskusję o religii, jaka odbyła się dzień wcześniej. „Proszę państwa, to może być znak” – przekonuje zgromadzonych Bernatowicz, by płynnie przejść do tematów bliższych życiu. „Proszę państwa, kiełbaski”. Jest świat nadludzki i jest świat ludzki. Jest magia i jest festyn. O „obcych” mieszkańcy mówią chętnie. Doświadczenie ich obecności staje się w ich opowieściach niemal mistyczne. Może właśnie poprzez ten szczególny tryb doświadczania zjawisk zachodniej kultury próbowaliśmy chłonąć niedościgniony Zachód. Pożerać łapczywie to, co dostępne, kiedy na rozbuchany konsumpcjonizm nie było nas stać. Czasem tylko pojawiała się jakaś mała wątpliwość. „Wyobraża sobie pan, co by się stało, gdyby okazało się, że oni faktycznie istnieją?” – pyta starszy mężczyzna i sugeruje dalej, że przedstawiciele innych cywilizacji nie byliby wcale tacy zadowoleni z tego, co się na Ziemi dzieje. Niewykluczone, że daliby ludzkości jakąś przykrą nauczkę. Dlaczego? Bo mogliby. Jednak jeszcze bardziej mistyczne od doświadczenia obecności wydaje się doświadczenie nieobecności. „Marzymy o tym, odkąd tu przyjeżdżamy” – mówi jeden z bohaterów. Tak bardzo by się tego chciało, że aż wchodzą w grę pewne kompromisy. Umysł próbuje rozpaczliwie interpretować rzeczywistość tak, by w końcu stało się to, co miało się stać. I już czuć dobrą energię, światło widać piękne, a na plecach pojawiają się ciarki. Wtedy następuje smutny epilog, w którym wyjaśnia się, że to nie „obcy”, ale druga grupa ufologów rozświetla noc błyskami latarek. Niestety, w Wylatowie jest głównie Wylatowo, i jest tam oczywiście Polska, i lato jeszcze jest bardzo. Czego natomiast tam (chwilowo?) nie ma – to przedstawicieli obcych cywilizacji. W 2015 roku, po piętnastu latach od pierwszych piktogramów i prawie dziesięciu po ostatnich, o Wylatowie znowu robi się głośno. Uczestnicy Zlotu Miło17
agnieszka staszczak • Na ziemi
śników Wylatowa trafiają na nowe kręgi w zbożu. Jednak z relacji tego zdarzenia wynika, że astralny duch w narodzie może nie zginął, ale z pewnością wyraźnie osłabł. Coraz mniej wiary w to, co na niebie, coraz bardziej sceptyczne wypowiedzi mieszkańców i miłośników wsi. Na fali nostalgii za tym, co w nas było, a czego już w nas nie ma, postanowiłam sprawdzić, co u bohaterów dokumentu słychać. Z ulgą odkryłam, że Irek Krokowski, podobnie jak Robert Bernatowicz, dalej zajmuje się tematem zjawisk nadprzyrodzonych. Na kanale YouTube MAXIMUS7018, prawdopodobnie prowadzonym przez Krokowskiego, znajdziemy
materiały filmowe związane z tym, co niewyjaśnione. Uroczym przerywnikiem są wideo prywatne, z których dowiemy się, czym jest świerszczak zwyczajny, zobaczymy znalezionego przez pana Irka gołębia pocztowego i posłuchamy latynoskiej muzyki na akordeonie. Robert Bernatowicz jest natomiast prezesem Fundacji Nautilus, której strona główna wita nas komunikatem: „ZAŁOGA NAUTILUSA to grupa ludzi w całej Polsce, którzy są połączeni taką samą pasją jak my – poznawaniem »nieznanego«”. I jest we mnie bardzo ciepła myśl, że oni nie zwątpili, że dalej szukają, i jest gdzieś iskierka nadziei, że może nawet znaleźli.
18
24
Kaja Łuczyńska
Wioskowe głupki Internet dał im możliwość zjednoczenia. Umocnił w przekonaniu, że nie są sami, a ich wątpliwości podzielają osoby na całym świecie. Niegdysiejsi dziwacy w czapkach z folii aluminiowej stali się zauważalnym i istotnym elementem współczesnego krajobrazu. Badanie teorii spiskowych może prowadzić do wniosku, że są one nie tylko przejawem nieskończonej ludzkiej kreatywności, lecz również genialnym sposobem radzenia sobie z wydarzeniami, które przekraczają poznawcze możliwości jednostki i wydają ją na pastwę okropnego poczucia bezsilności. Dobrze jest wtedy przestać być bezradnym przeciętniakiem i stać się heroicznym obrońcą prawdy. Choćby tej bardzo subiektywnej i zabarwionej paranoją. Stereotypowo rzecz ujmując, kuriozalne teorie spiskowe są przede wszystkim domeną Amerykanów, którzy – pogrążeni w konsumpcji i intelektualnej miałkości – trwonią swój czas na wymyślanie kolejnych niedorzecznych wersji dziejów. Przykładów jest mnóstwo: Elvis żyje, światem rządzą gady w przebraniu, JFK został zabity przez CIA/KGB/Jackie Onassis (niewłaściwe skreślić), a lądowanie na Księżycu nigdy nie miało miejsca, bo zostało wyreżyserowane w studiu filmowym przez Stanleya Kubricka. Mimo licznych prób i ułańskiej fantazji (zwłaszcza w ostatnim czasie) nawet nam, Polakom, nie udało się jeszcze osiągnąć mistrzowskiego poziomu prezentowanego w tej dziedzinie przez obywateli USA. Kwintesencją amerykańskich spekulacji na temat alternatywnych wersji historii są teorie powstałe wokół wydarzeń z 11 września 2001 roku. Choć wszyscy zgadzają się, że była to ogromna i niespodziewana tragedia o gigantycznym wpływie na współczesną Amerykę, która nigdy wcześniej nie doświadczy-
ła podobnego ataku na swoim terytorium, kwestia przyczyn i przebiegu tych traumatycznych zdarzeń jest przedmiotem licznych kontrowersji. Poszukiwacze prawdy na temat 11 września – znani jako 9/11 Truthers – uważają, że za zamachy na World Trade Center, Pentagon oraz katastrofę lotu 93 odpowiedzialny jest (w mniejszym lub większym stopniu) rząd USA i działające pod jego jurysdykcją służby specjalne. Wyjątek stanowią, jak zwykle, radykaliści, którzy zamiast działań prezydenta wolą widzieć w tym wolę złych thetan opętujących umysły zamachowców (według scjentologów są to zjednoczone z ciałem dusze o kosmicznym pochodzeniu), spisek kosmicznych jaszczurów (zwanych reptilianami) ukrywających się pod postacią możnych tego świata lub żydowski zamach na Amerykę. Truthersi nie są wyłącznie pozbawionymi stałego zajęcia oszołomami. Należą do nich przedstawiciele wszystkich zawodów – nauczyciele, politycy, architekci i celebryci, przeważnie zrzeszeni w organizacjach takich, jak: 911Truth.org, AE911Truth (Architects and Engineers for 9/11 Truth) czy Pilots for the 9/11 Truth. Ich wątpliwości wywołuje przede wszystkim sposób, w jaki zawaliły się wieże. Zdaniem truthersów nie mógł on wynikać jedynie z uderzenia samolotów i pożaru. Ta niezwykle widowiskowa destrukcja – twierdzą – przypominała raczej efekt kontrolowanej eksplozji ładunków wybuchowych, której celem było wyburzenie konkretnego budynku (controlled 25
26
kaja łuczyńska • Wioskowe głupki
demolition). Dowodem, że było właśnie tak, oprócz dokładnie i wielokrotnie analizowanych nagrań wbicia się samolotów w obie wieże, jest tajemniczy budynek kompleksu WTC oznaczony numerem 7, który zawalił się tak samo jak Twin Towers, mimo że nie uderzył w niego żaden samolot, a na jego terenie nie zapłonął ogień. Jeszcze większy problem stanowi rzekomy atak na Pentagon, najczęściej analizowany w podobny sposób do tego, w jaki rozwiązuje się matematyczne łamigłówki: jeśli dziura w budynku miała 65 na 73 stopy, to jakim cudem zmieścił się tam boeing 757 o rozpiętości skrzydeł wynoszącej 124 stopy? Oczywiście nie tylko rozmiar rzeczonego otworu jest przedmiotem kontrowersji. Zarzutem często formułowanym przez zwolenników teorii spiskowych (i podzielanym przez sporą grupę ludzi, których na użytek tego tekstu nazywam przeciętnymi Amerykanami) jest fakt, że latająca jednostka o wrogich zamiarach aż tak bardzo zbliżyła się do najważniejszego budynku wojskowego w Ameryce. Nie zadziałały systemy obrony, nie zareagował słynny NORAD, będący wysoce zaawansowaną technologicznie jednostką, której podstawowym zadaniem jest wykrywanie i ostrzeganie przed powietrznym atakiem na Amerykę Północną, a także… granie w kółko i krzyżyk (patrz Gry wojenne, 1983, John Badham). Może więc prominenci świadomie zrezygnowali z ostrzegania społeczeństwa, a wszystkie wydarzenia są elementem większego spisku, w który zamieszany jest przede wszystkim George W. Bush pragnący zrzucić winę za
zajście na kraje Bliskiego Wschodu? A jeśli wszystko jest tylko wyrafinowaną formą walki o ropę naftową? Tak naprawdę Amerykanie sami są sobie winni. Mogli przecież uważniej śledzić doniesienia mediów i samodzielnie wyłapywać liczne sygnały wysyłane przez rządzących Hollywood iluminatów, którzy przez lata ostrzegali o zbliżającej się tragedii. Dwie wieże skojarzone z liczbami 9 i 11 pojawiały się w amerykańskich filmach na długo przez rokiem 2001, a wnikliwy widz może znaleźć je między innymi w Godzilli (1998, Roland Emmerich), Gremlinach 2 (1990, Joe Dante), Matriksie (1999, Andy i Larry Wachowski), a nawet w Super Mario Bros. (1993, Rocky Morton, Annabel Jankel). Rzecz jasna, głosicieli powyższych teorii spiskowych można najzwyczajniej w świecie traktować jako nieszkodliwych wariatów, których obecność wprowadza dodatkowy koloryt do szarej codzienności. Problem polega na tym, że ich działanie jest przynajmniej częściowo uzasadnione jednym z najważniejszych wydarzeń współczesnej historii USA, które pokazało, że nawet najbardziej absurdalna teoria może okazać się prawdą. Któż w 1972 roku uwierzyłby, że włamanie tzw. hydraulików do kompleksu biurowego Watergate nie jest zwykłym pospolitym przestępstwem, lecz spiskiem ukartowanym przy udziale samego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Kto wie, może więc to właśnie ten, kogo uważamy za wioskowego głupka, najlepiej rozumie naszą zawikłaną rzeczywistość?
27
36
Filip Fierek
Schulz, spisek, literatura Słownik etymologiczny języka polskiego Aleksandra Brücknera z 1927 roku najpierw informuje, że „spis” i „spisek” to [sic!] „nietylko regestr, ale i zmowa, sprzysiężenie”, następnie wprowadza krótkie wyliczenie („spiskować”, „spiskowiec”), a na końcu każe szukać więcej pod hasłem „pisać”. Pod „P” znowu cała rodzina wyrazów: „pisarz, pisownia, pismo, pisemny, pisemnictwo”, dopiero później słowo niby spodziewane, a jednak jakoś zaskakujące: „literatura”. Literatura i spisek. nigdy niewydanego, zaginionego Mesjasza. Wiosna to zapis przeżyć stałego bohatera Schulzowskiej prozy, Józefa, który od spotkanego w kawiarni Rudolfa niespodziewanie dostaje do wglądu klaser ze znaczkami przedstawiającymi dalekie, egzotyczne kraje. Markownik zostaje przez Józefa podniesiony do rangi Księgi: za jego pomocą zaczyna czytać świat i odkrywać jego tajemnice, a przede wszystkim rozumieć przybyłą do miasta, tajemniczą Biankę, która budzi w nim chorobliwą fascynację. Słowo „spisek” tymczasem, które pojawia się we Wiośnie zaledwie cztery razy, rzeczywiście oznacza knucie nie byle jakie i przeciwko nie byle komu. Tym nie byle kim jest Franciszek Józef, władca Austro-Węgier, który – jak na despotę z krwi i kości przystało – swoje państwo próbuje poddać totalnej kontroli: cesarskie oblicze pojawia się na monetach, stemplach i znaczkach pocztowych, a jego regulacje prawne dosięgają nawet zupełnej prowincji, na której żyje Józef. Spisek przeciwko cesarzowi, będący jednym z najbardziej zaniedbanych przez schulzologię tematów Wiosny, oznacza przede wszystkim sprzysiężenie
Tutaj droga się kończy, trop się urywa, przejścia nie ma, hasło „pisać” nie odsyła już w żadne sensowne miejsce. A przydałoby się, skoro na razie wiadomo jedynie, że istnieje jakiś genetyczny, sygnalizowany w języku związek między spiskiem i literaturą, który jest jednak na tyle nieuchwytny, że nawet Brückner nie ma na jego wyjaśnienie dobrego pomysłu. Ostatnią deską ratunku są więc wolne skojarzenia: jak spisek, to Żyda, jak literatura Żyda, to Brunona Schulza. Tylko czy cokolwiek sensownego można powiedzieć też o Schulzu, który spiskuje? I co właściwie miałoby to znaczyć? Trafiony, zatopiony. Okazuje się (w okazywaniu się pomagają nowoczesne techologie), że słowo „spisek” było Schulzowi nieobce – używał go co prawda bardzo oszczędnie, ale za to zawsze na serio. Oszczędnie – bo tych, którzy spiskują, znajdziemy wyłącznie we Wiośnie. Na serio – bo Wiosna to być może najważniejszy tekst w dorobku drohobyckiego pisarza. Wydana w 1937 roku przez Rój jako część Sanatorium pod Klepsydrą, następuje w zbiorze bezpośrednio po Księdze i Genialnej epoce, rzekomych fragmentach 37
filip fierek • Schulz, spisek, literatura
przeciwko państwu prozy, które reprezentuje, przeciwko nudzie, jaką jego panowanie funduje nieprzebranemu bogactwu rzeczywistości, przeciwko Całości pisanej przez wielkie „C”, Homogeniczności pisanej przez wielkie „H”, Władzy pisanej przez wielkie „W”, Doktrynie pisanej przez wielkie „D” i Prawu pisanemu przez wielkie „P”. Autorem tego spisku jest arcyksiążę Maksymilian, być może brat, a być może jedynie daleki kuzyn cesarza, o którym nie wiadomo nawet, czy urodził się, czy nie, czy żył naprawdę, czy był jedynie zjawą wysnutą z lęków władcy przed utratą tronu. Co do tego nie ma pewności, ale jest pewność co do czegoś innego: że Maksymilian zagrażał jednostajnemu porządkowi wyznaczanemu przez Wszechwładnego i sprzeciwiał się „dogmatowi jego jednoznaczności”, bo Franciszek Józef wtedy trzymał już na wszystkim swoją wielką łapę. Tego łapska Maksymilianowi nie udało się ze świata zepchnąć – arcyksiążę „na francuskim okręcie liniowym Le Cid wyjechał prosto w przygotowaną nań zasadzkę”. Trochę szkoda: arcyksiążę nie żyje, spisku – zdawałoby się – nie ma, rzeczywistość powraca na dawne tory, o ile w ogóle zdążyła się wykoleić. Nawet bardzo szkoda, bo już samo imię Maksymiliana, „wypowiedziane szeptem, odnawia krew w naszych żyłach, czyni ją jaśniejszą i czerwieńszą, tętniącą pośpiesznie tym jaskrawym kolorem entuzjazmu, laku pocztowego” i dobry Bóg wie, czego jeszcze. Teraz jeszcze jego kolor, szkarłat, został zakazany przez cesarza pod pozorem żałoby, i tak oto, wraz ze śmiercią Maksymiliana, „rozwiała się ostatnia nadzieja malkontentów”, czyli tych, którym świat urządzony przez władcę przemocą i dekretem nie do końca się podobał. Cesarzowi ostatecznie nie udaje się jednak zaklajstrować całego świata, bo wtem okazuje się, że kolor czerwony zawiera przecież światło słoneczne, a słońca nawet wszechwładny cesarz nie jest w stanie wygasić. Nie udaje mu się nie tylko z powodu słońca, ale także z powodu markownika, który jest niczym innym jak właśnie manifestacją przeciwko cesarskiej władzy. Nazwany kabalistycznie „płonącą księgą blasku”, stanowi szansę wydostania się z terytorium kontrolowanego przez cesarza i zapoczątkowuje imaginacyjną podróż Józefa w stronę dzikich krajów, dalekich kultur i tego,
co radykalnie obce i w równym stopniu niesamowite. Klaser ze znaczkami pojawia się zresztą znienacka, wtedy gdy wydaje się, że jest już za późno, a „więzienie zamyka się nieodwołalnie, gdy ostatni otwór jest zamurowany [...] gdy Franciszek Józef I zatarasował, zalepił ostatnią szparę”. Jego nagłe pojawienie się, opisywane przez Józefa w kategoriach epifanii, udowadnia, że w świecie Schulza zawsze jest miejsce albo czas, którego nie zasłania cielsko cesarza-Demiurga: to te wszystkie Kolumbie, Jamajki i Wenezuele, Kanady i Kuby, to trzynasty miesiąc, boczna odnoga czasu, podarta Księga z Anną Csillag i Bartolomeo Bosco, nadprogramowy naddatek, autarkiczne królestwo marginesu. „Ostatnia nadzieja malkontentów” nie rozwiewa się z jeszcze jednego, zupełnie innego powodu. Maksymilian umiera, ale wydaje się, że samego spisku do trumny ze sobą nie bierze – zostawia go w spadku Rudolfowi, Józefowi i markownikowi. Nowe sprzysiężenie, teraz myląco nazywane przez Józefa „triumwiratem”, zawiązuje się w interesie Bianki, domniemanej wnuczki Maksymiliana, która została odsunięta w cień i pozbawiona praw do austro-węgierskiego tronu. Być może ona także (mieszka przecież w willi, która jest „terenem eksterytorialnym”, a więc wyjętym spod cesarskiej władzy i chronionym przez traktaty międzynarodowe) wzorem dziadka powstrzymałaby totalistyczne zapędy Franciszka Józefa i jako żeński Mesjasz – według propozycji Władysława Panasa – odkupiła świat. Jej rola w kabalistycznym planie zbawienia jest zresztą jasna: musi wyzbierać iskry porozrzucane na samym dnie rzeczywistości, w brudzie, tandecie i w scenografii z papier-mâché. Bo „jeśli [...] Mesjasz ma przyjść – jak słusznie zauważa Agata Bielik-Robson – to tylko z owej wrzawy życia kłębiącego się na marginesach”. Tak więc Bianka, „porwana i zamieniona księżniczka”, wyklęta dziedziczka habsburskiej władzy, staje się teraz księżniczką marginesu i prowincji: wszystkiego, co tanie i podłe, odsunięte i zdyskryminowane jak ona sama. Problem tylko w tym, że i ten spisek – triumwirat – zostaje odwołany, a właściwie oficjalnie odwołuje go jego główny autor, Józef, kiedy na czele ożywionej 38
filip fierek • Schulz, spisek, literatura
tym stołem nielegalne treści. Spisek robi się bowiem tak, jak zrobił to Józef – na prowincji, po cichu, w melinie, właśnie pod stołem, tam, gdzie odchodzi farba, a ręce jego uczestników pocą się i gimnastykują, żeby zakomunikować to, co zamierzyły. To literatura jest tą prowincją, która użycza spiskowi niezbędnej przestrzeni. Jesteśmy teraz wszyscy – jak powiedziałaby Agnieszka Taborska – „spiskowcami wyobraźni”. Spisek, uknuty w interesie mającego nadejść Mesjasza, mający utorować mu drogę, czyli w gruncie rzeczy spisek radykalnie polityczny, wprowadza nowy podział zmysłowości. To, co marginalne, zostaje dostrzeżone, to, co w centrum, nie ma już znaczenia. Na tę prowincję nie ma wstępu Policja dzieląca przestrzeń na to, co widzialne, i na to, co niewidzialne, nie wpuszcza się tu ducha Franciszka Józefa, który jest „duchem kancelaryj i cyrkułów”. Terytorium marginesu rozciąga się gdzieś pomiędzy fermentującym łopuchem i inwalidą bez nogi, fetyszystą używanego obuwia i karakonem, obłąkaną ciotką i niedorobionym manekinem. Czasami literatura zmawia się przeciwko Władzy i chce o ten margines zawalczyć.
armii figur woskowych rzuca się w pościg za Bianką i dowiaduje się, że ucieka ona z Rudolfem, rezygnując z mesjańskiej misji. A więc jak to, nie ma już spisku, nieodwołalnie? Niech Franciszek Józef jeszcze się nie cieszy, bo na razie nie ma z czego. Jeśli wszystkie książki – jak pisze Schulz gdzie indziej – dążą do tego, żeby być Księgą, jeśli markownik-Księga jest uosobionym i ustawionym na równi z Józefem i Rudolfem, pełnoprawnym agentem zmowy przeciwko Władzy, a Józef figuruje jako alter ego pisarza, zmowa jest w toku, tylko że na zupełnie innym poziomie. Schulzowski „spisek”, reprezentowany przez klaser z barwnymi znaczkami, stanowi autotematyczny komentarz do literatury w ogóle. Tak po prostu: literatura bywa spiskowaniem. Spisek, spisany w przestrzeni tekstu, jest zawiązywany i będzie zawiązywany ciągle na nowo, dopóki język nie zostanie sprywatyzowany, a słowa będą podlegać swobodnej wymianie między czytelnikiem i autorem. „Bo czyż pod stołem, który nas dzieli, nie trzymamy się wszyscy tajnie za ręce?” – pyta Schulz w Księdze, tworząc tym samym wielką metaforę pisania. Zgadza się, trzymamy się, a trzymając się, przemycamy pod
39
50
Maksymilian Nowak
Kapitał Pauperum Nikt się tego nie spodziewał – ani chłopi, ani szlachta, ani nawet oddalony o kilkaset kilometrów dyrektoriat – wszystkim te wydarzenia wydały się dziwne, obce, nie na miejscu. Nawet późniejsi historycy zachodzili w głowę, zastanawiając się, co je spowodowało: wybuch wulkanu na Islandii, bieda, frustracja, epidemia zbiorowej paranoi czy może coś jeszcze (sąd Boży lub, jak stwierdzili niektórzy, sporysz i jego właściwości halucynogenne). Pewne jest jedno – w trzech wioskach, w lipcu i sierpniu 1789 roku, zginęło kilkunastu arystokratów, zostali wymordowani rękami chłopów. Rękami chłopów z kolei kierowały umysły dalekie od jasności i klarowności, od wszelkich oświeceniowych ideałów, które na sztandarach niosła rewolucja, umysły, którym obce były rozwlekłe pisma Woltera, Rousseau i Monteskiusza, umysły z wolą do naprawiania rzeczywistości bez pomocy oświeceniowego nożyka. Wygłodzeni, wystraszeni i upokorzeni przez swoich oprawców, francuskie ziemiaństwo, wzniecili bunt, o którym dopiero później dowiedziała się ówczesna władza. Bunt samowolny i anarchistyczny, wymierzony bezpośrednio w siłę powodującą wszystkie ich upokorzenia. Nie pojmowali tego jednak w podobnych kategoriach. Ich rozgrzane i pulsujące od głodu głowy były przekonane, że mordują kogoś zupełnie innego – nie brata Francuza, nie współplemieńca, a najeźdźcę, odmieńca, w którego żyłach płynie obca, cudzoziemska krew, który setki lat temu napadł na idylliczną krainę prawa i porządku, krainę powszechnej równości. I zburzył ten porządek, i założył kajdany wszystkim wolnym, i zamknął się w zamkach, i z zamków tych zaczął swe okrutne rządy. Kim był? Nie, nie bratem Francuzem, nie był też Galem ani Bretończykiem, tylko odmieńcem. Odmieńcem o białej twarzy mane-
kina. Odmieńcem, w którego żyłach płynęła dziwna, nienaturalnie niebieska ciecz. Teutonem. Czy to zwykły przypadek, jakieś dziwne zrządzenie losu, obłęd? Co podpowiedziało tym kilkuset chłopom z Prowansji i Pikardii, że ich oprawcy nie są tym, czym się wydają, że są czymś więcej, że ostatecznie to jakieś monstra z obcej planety? Czy był to tylko chwilowy wybuch zbiorowej paranoi, jakiś nagły paroksyzm skrywanej choroby, halucynacje wywołane głodem czy, jak sądzą niektórzy, grzybem, który zatruł zboże? A może naturalny sposób, w jaki umysł wyodrębnia wroga, by go spacyfikować i odczłowieczyć, niejako mentalnie oprawić i umożliwić późniejsze zabójstwo? Sposób, jaki znany był już paleolitycznym łowcom-zbieraczom, którzy najpierw nawiązywali kontakt wzrokowy ze swoją zwierzyną i upewniali się, że wybiera ona śmierć, patrząc jej głęboko w oczy i rozpoznając swoim trzecim okiem jakieś skrywane pod powłoką strachu czy może uaktywniające się dzięki niemu „tak”. Teoria spiskowa, według której szlachta ma inne, niefrancuskie pochodzenie, była popularna nie tylko wśród trzeciego stanu. Wierzyli w nią sami arystokraci, ta złowiona przez chłopów zwierzyna sama podała się im na tacy. Jesteśmy lepsi, jesteśmy Germanami, mamy pełne prawo rządzić resztą Francuzów – uważała część szlachty i nawet ogłaszała te swoje rojenia publicznie, co słusznie skwitował Marat: „Jeśli rzeczywiście są Niemcami, to niech wracają do teutońskich lasów”. Nie, nie wrócili do lasów. Wrócili tam, skąd przyszli. 51
maksymilian nowak • Kapitał Pauperum
Żydzi Jezuita nie przewidział jednego: że ta wolnościowa zgraja, ta siła, która niszcząc, wyzwala, znajdzie sobie sprzymierzeńca. Nie podejrzewał też z pewnością, że tym sprzymierzeńcem okaże się pogardzany motłoch – najgorsza z ras, najbardziej plugawa, znienawidzona od dawien dawna, naród krwiopijców i lichwiarzy – Żydzi. Jak to możliwe, że ci wiecznie obcy, odcięci w swoich zatłoczonych gettach i sztetlach, śmierdzący czosnkiem odmieńcy o obcej, obrzydliwej kulturze zostali podniesieni do rangi spiskowców? Że stali się równi wielkim umysłom, że ktoś był w stanie postawić jakichś talmudycznych dusigroszy obok tuzów oświecenia: pana Woltera, pana Rousseau i pana Monteskiusza? Jakim prawem ta banda krętaczy wyrwała się ze swoich nor i dotarła na umysłowy parnas? Za sprawą masonów, rzecz jasna – oni ich wyzwolili, oni dali im prawa, oni ich uczłowieczyli, zrównali z innymi citoyens. Dopiero w XIX wieku, kiedy już głowa Ludwika XVI na dobre odłączyła się od jego korpusu, a wraz z nią odłączyły się prawa boskie od ludzkich, ten pogardzany ludek wiecznych tułaczy, wiecznych „nietutejszych”, nagle zyskał prawa. Przypadek? W przypadki wierzą tylko laicy, dla katolików nie ma przypadków. Dla nich są tylko wyroki opatrzności Bożej. Pan Drumont kultywował wiarę łacińską od zawsze. Wierzył w świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie i podłość żydowską. Tyle że – inaczej niż wszyscy inni przed nim – nie uważał, że podłość ta ogranicza się jedynie do lichwy i produkowania macy z chrześcijańskich dzieci. Żydzi – twierdził pan Drumont – są o wiele bardziej przebiegli, niż nam się wydaje: planują oni, razem z masonami, przejęcie władzy nad światem; Żydzi to nie tylko Szekspirowskie szajloki, którym zależy na zysku. Żydom zależy przede wszystkim na władzy i wpływach. Żydzi to naród Rotszyldów, wielkich finansistów, to oni są beneficjentami nowego systemu, oni czerpią z niego najwięcej korzyści, oni, wraz z masonami, próbują zniszczyć wszystkie europejskie wartości i zniewolić lud Francji. Zresztą! Już to robią – tysiące robotników i mieszczan ledwie wiążących koniec z końcem, bieda, ubóstwo, chaos, jaki zapanował po przegranej wojnie z Prusami w roku
Masoni Całe to rewolucyjne zamieszanie, to liberté, égalité, fraternité, którego częścią była chłopska rewolta, samo w sobie oczywiście również było spiskiem – taka potężna, zbrodnicza machina jak rewolucja, ten potwór dziejowy nie mógł wziąć się sam z siebie. Ktoś musiał go skrupulatnie przygotować, odkarmić i wytresować. To oczywiste. Kto to zrobił? Pan Rousseau ze swoimi pisemkami, pan Monteskiusz, pan Wolter? Być może. Sami? Nie, naturalnie byli częścią większej siatki, potężnego kartelu, którego początki sięgają średniowiecza, różokrzyżowców, iluminatów i innych tajnych bractw, które po przeróżnych zmianach (na przekór innym zmianom) dotrwały do wieku XVIII i pod nazwą masonów czy też wolnomularzy dały się poznać światu. Pan Rousseau, pan Wolter, pan Monteskiusz – naturalnie, ale też i trzysta tysięcy innych, mniej widocznych, mniej znanych, ukrytych. Według pewnego jezuity, księdza Barruela, całe oświecenie, wszyscy, którzy mieli z nim jakikolwiek związek, zrzeszeni byli w tajnych bractwach. To właśnie oni opracowali drobiazgowy plan unicestwienia starego porządku. Dokładnie przygotowali nie tylko karmę dla bestii, nie tylko metody tresury, ale też i nauczyli jej komendy „start”. I tę komendę właśnie wydali 14 lipca 1789 roku. Po tym, jak krwawa orgia się skończyła, a wszystkie feudalne ideały zbezczeszczono, nie przestali działać – twierdził ksiądz Barruel. Pójdą jeszcze dalej, będą parli naprzód, dopóki nie nastąpi ostateczna anihilacja chrześcijaństwa, dopóki nie zetrą ostatniego znaku krzyża z powierzchni Europy, dopóki nie ustanowią laickiego, wolnościowego antypaństwa Bożego. I działali wciąż, dalej, przez cały wiek XIX: wszczynali rewolty, powstania, wodzili lud za nos. Robili wszystko, by laickie ideały, ta paskudna triada się ziściła, żeby na ziemi pojawił się eschaton. Rewolucja lipcowa, Wiosna Ludów, Komuna Paryska, zjednoczenie Niemiec – to wszystko ich dzieło. Oni, ze swoich tajnych siedzib, kierowali tym wszystkim, trzymali sznurki w garści, potrząsając w odpowiednich momentach, a lud, biedny lud Europy myślał, że działa sam. Tyle ksiądz Barruel. Tyle masoni.
52
maksymilian nowak • Kapitał Pauperum
1871, kto jest temu winny, jeśli nie oni? Kapitalizm? Być może. Ale czymże jest kapitalizm, jeśli nie władzą żydowskich finansistów? – pytał pan Drumont w swoim dziele Żydowska Francja. Książka Drumonta była rakietą, która wzniosła Żydów na ogromną wysokość, zrównała z wielkimi. Pan Matwiej Gołowinski natomiast, oficer ochrany, dolał do baku tejże rakiety dużo lepszego paliwa, dzięki któremu Żydzi wzbili się na nieosiągalne dotąd wyżyny – naród wybrany, jak można się dowiedzieć z jego kongenialnego plagiatu Protokoły mędrców Syjonu, jest odpowiedzialny za całe zło tego świata, za wszystko, co antyeuropejskie i antychrześcijańskie, za wszystkie wojny i wywrotowe idee. To Żydzi wymyślili ewolucjonizm, nietzscheanizm, stali za rewolucjami, skrytobójstwami, zamachami, głodem i nędzą. Żydzi i ich pomagierzy masoni planują wielką ogólnoświatową rewoltę, dzięki której przejmą władzę nad światem i zniszczą doszczętnie całą kulturę gojów. Książka pojawiła się na rynku w 1905 roku i przekierowała gniew sponiewieranego rosyjskiego ludu na Żydów. Rosyjscy chłopi, zamiast marnować swoje ostatnie siły na bunty i jakieś bzdurne przejmowanie środków produkcji, wykorzystali ją do robienia pogromów. Trzynaście lat później pan Matwiej Gołowinski wsparł żydowsko-masońskie siły i poświęcił swój talent literacki na krzewienie bolszewickich ideałów. Umarł w roku 1922, ale jego dzieło okazało się nieśmiertelne – uwielbiali je wszyscy patrioci dwudziestolecia, zwłaszcza niemieccy. Na rozkaz Hitlera zostało wydrukowane w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Dzięki Drumontowi i Gołowinskiemu Żydzi i masoni trwale zrośli się w wyobraźni Europejczyków w jedno – uznano ich za nierozłączny tandem zagłady, dwie najbardziej obce europejskiemu duchowi grupy, które przyczynią się do jego upadku. Tandem ów, dzięki wysiłkom patriotów, zwłaszcza niemieckich, z końcem lat trzydziestych dojechał do oświęcimskiej rampy. W obozach zagłady masoni nie musieli rozpoznawać się po tajemnych uściskach dłoni, mieli specjalne znaczki – odwrócone, czerwone trójkąty. Żydzi, jak wiadomo, oznaczeni byli żółtymi gwiazdami.
Po drugiej wojnie światowej ci ostatni mogli na chwilę odpocząć od wiecznych zniewag i pomówień. Europejczycy na moment uznali ich za ludzi, ludzi, którym należy się odrobina współczucia. Winston Churchill stwierdził nawet, że istnieją dwa rodzaje Żydów – ci dobrzy (!) i ci źli. Żydowska hossa nie trwała jednak zbyt długo. O ile byli ofiarami, można było traktować ich jak ludzi, ale kiedy podnieśli się ze swojej traumy i stworzyli państwo, okres warunkowy się skończył, okazało się, że naród wybrany to tak naprawdę banda syjonistów, którym zależy wyłącznie na swoich egoistycznych interesach. Protokoły zdobyły szczególną popularność w państwa arabskich – były ulubioną lekturą Kadafiego, Mubaraka i Husajna. UFO Żydzi syjoniści i Żydzi finansiści mogli się okopać w swoim państewku na Bliskim Wschodzie bądź rezydencjach w Ameryce i wymyślać kolejne intrygi, które miały na celu utrudnienie życia gojom. Stali się naturalną częścią krajobrazu – to, że to oni wraz z masonami siedzą za kulisami historii i nią sterują, było jasne po wojnie i pozostało jasne aż do dzisiaj. Mniej jasne natomiast było to, co stało się w trakcie wojny. V1, V2, Hiroszima i Nagasaki, wszystkie te cuda techniki, naloty dywanowe i bomby wodorowe, a także, a może przede wszystkim, foo fighters, czyli widmowe obiekty, które widzieli odpowiednio odkarmieni przez armie piloci, i to zarówno alianccy, jak ci z państw Osi. Zmęczenie mogło dawać się we znaki. Owszem, również dieta bogata w substancje stymulujące mogła mieć jakiś wpływ, ale przecież to nie tłumaczy zadowalająco fenomenu dziwacznych zjaw widzianych przez pilotów (zwłaszcza że zjawy o podobnych kształtach bywały widziane również przez cywili). Ci ostatni mieli jednak zbyt ubogie słownictwo, choć widzieli te rzeczy znacznie wyraźniej niż piloci. Jako że obserwowali je z ziemi, nie potrafili ich nazwać i określić, mimo że oglądali już nie rozmazane smugi, a cygara i spodki. Dopiero marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych była w stanie w sposób jasny określić, czym są te cygara i spodki, i nadać im odpowiednią nazwę, czyli unidentified flying objects. 53
maksymilian nowak • Kapitał Pauperum
Ale nie dla wszystkich. Byli też i bardziej dociekliwi, ci naturalnie zdawali sobie sprawę z istnienia tajnych bractw, parchatej finansjery, przeróżnych tajnych grup i stowarzyszeń, karteli farmaceutycznych, chemtrails i całej potężnej machiny ogłupienia, która stała za nowym światowym porządkiem. Nie dali się jednak zwieść – wiedzieli, że poza szarakami, Żydami i iluminatami istnieje ktoś jeszcze – grupa potężniejsza niż wszystkie wcześniej wymienione, grupa, która wszystkimi wcześniej wymienionymi dowodzi.
Była je w stanie tak jasno i precyzyjnie określić, była w stanie nadać im tę elegancką oraz klarowną nazwę dlatego, że dobrze wiedziała, w przeciwieństwie do zwykłych cywili, czym są owe obiekty, a wiedziała to dlatego, że sama zajmowała się ich produkcją. SR71, F-117, B-2 – samoloty eksperymentalne, rakiety, bomby – tak, tym przecież zajmuje się armia, cywile mogą najwyżej je oglądać, ale już nie nazywać. Nazwę nadaje producent. Ani jednak nazwa, ani sama sytuacja (zatajenie badań przez wojskowych, dostrzeżenie obiektów przez cywili) nie tłumaczą wyczerpująco fenomenu UFO. Fenomenu, z którego wyrosła przecież najbardziej znana powojenna teoria spiskowa. UFO nie było tylko zmyłką armii, nie było też wyłącznie ludowym dookreśleniem tajnych badań. UFO było wszystkim tym i czymś jeszcze – samą techniką, pokłosiem tego niebywałego skoku, jaki dokonał się przed wojną i po niej, skoku, jaki uczynił z maszyn (skonstruowanych, by pomagać ludziom, ułatwiać im pracę albo od tej pracy zwalniać) narzędzie destrukcji, które uwolniło się spod władzy człowieka i stało niezależną siłą. Ta dziwna siła, która przejęła władzę nad światem, musiała zostać jakoś skonkretyzowana, tak samo jak wcześniej skonkretyzowane zostało oświecenie i kapitalizm – one okazały się spiskiem kolejno masonów i Żydów, technika natomiast okazała się spiskiem szaraków, humanoidalnych kosmitów. To oni latali w smukłych cygarach i pękatych krążkach, oni stali za wszystkim, co w technice niesamowite i niewyjaśnione. Przez trzydzieści lat działali samotnie. Ich poczynania pozostawały równie tajemnicze jak sam fenomen. Dopiero w latach osiemdziesiątych wszystko się wyklarowało – dołączyli do wcześniejszej dwójki, Żydów i masonów, a teoretycy spisków zdali sobie sprawę, że te potężne siły muszą współdziałać, że poczucie osaczenia i beznadziei, jakie pojawiło się w czasach Reagana i Thatcher, musi mieć jakieś inne wyjaśnienie poza czysto ekonomicznym. Że za życiowe wypalenie, klęski, biedę nie odpowiada wyłącznie nowy globalny ład ustanowiony przez Chicago Boys i Austriaków. Że przecież są jeszcze tajne loże masońskie, żydowska finansjera, kosmici, Grupa Bilderberg. Życie znowu nabrało sensu.
Reptilianie W 1988 roku w Bishopville w Karolinie Południowej doszło do osobliwego zdarzenia. Christopher Davis, naprawiając oponę w swoim samochodzie, zauważył potężną, mierzącą dwa metry jaszczurkę. Gad poruszał się na dwóch nogach. Davis, chwilę po tym, jak spostrzegł istotę, wsiadł do swojego samochodu i odpalił silnik. Po przejechaniu kilku kilometrów na przedniej szybie auta pojawiła się trójpalczasta, pokryta łuskami dłoń. Mężczyzna gwałtownie wszedł w zakręt, zrzucając tajemniczego potwora z dachu. Parę dni później bagniste okolice Bishopville zostały przeszukane przez mieszkańców okolicznych wiosek. Niczego nie znaleziono. Gad z Bishopville stałby się kolejną legendą, jak yeti czy chupacabra, ale pewien dociekliwy Anglik, były piłkarz, telewizyjny prezenter sportowy i koneser ayahuaski, David Icke, zrozumiał podczas jednej z sesji medytacji u peruwiańskiego szamana, czym jest spotkany przez Davisa zielony stwór. W 2001 roku Icke oznajmił światu swoją błyskotliwą teorię: według niej najwyższej ziemskiej władzy nie sprawują już masoni, Żydzi i UFO – wszyscy oni są marionetkami w potężniejszych, chociaż trójpalczastych łapach reptilian. Rządy gadów trwają nieprzerwanie od tysięcy lat. Byli wszędzie – od Sumeru, przez Grecję i Egipt, aż po Paryż. Dziś rezydują głównie w Londynie. Stwory przenikają całą antroposferę, nie tylko jej najbardziej elitarne części. Reptilianami są królowa Elżbieta, G. W. Bush i Kris Kristofferson. Kim tak naprawdę są i dlaczego dopiero Icke dostrzegł doniosłość ich 54
maksymilian nowak • Kapitał Pauperum
Tak oto dzieje, dzięki ruchom wolnościowym (masoni), chciwości (Żydzi) i technice (UFO), zatoczyły koło. Masońskie wyzwolenie przyniosło rządy technokratycznych reptilian, którzy dzięki majętnym Żydom i kosmicznej technice zarządzają swoimi „podwładnymi“ w sposób doskonały. O takiej formie kontroli szlachta francuska mogła jedynie pomarzyć. Żaden trzeźwo myślący wyznawca teorii spiskowych nie marzy jednak o zbrojnym powstaniu przeciwko potężnym gadzio-kosmicznym siłom. Wie, że każdy opór zostanie zdławiony w zarodku. Zdaje sobie sprawę, że zwalczyć je może jedynie siłą ducha, medytacjami i działkami orgonowymi. Jak powiedział w swoim najnowszym filmie jasnowidz Aron, należy uzbroić się w cierpliwość i czekać: gady w końcu same się zadenuncjują i doprowadzą do swojego upadku, podobnie jak francuska szlachta w końcu XVIII wieku.
istnienia? Dlaczego poruszali się bezszelestnie od paru tysięcy lat? Nie, to nie tylko superinteligentne dinozaury, które przetrwały upadek meteorytu i wyewoluowały, ukryte w swoich podziemnych pałacach, stając się najpotężniejszą rasą na ziemi. Reptilianie to sama istota złego systemu, jego kameleonowa siła, czysta zmiana, niezmącona cyrkulacja abstrakcyjnej many. Jego jądro. Te zielone gady to chciwość i dominacja. Nawet nie wydają się mieć jakichkolwiek człowieczych cech: wszystko, co humanoidalne, zawdzięczają kamuflażowi. Zmiennokształtni jak Miltonowski szatan i podobnie jak on przepełnieni resentymentem i najgorszymi chęciami, mają jedną tylko aspirację – jak najbardziej wykorzystać ludzkość. Takich przymiotów nie mają nawet najbardziej chciwi milionerzy, tak bardzo odczłowieczona jest tylko czysta rzeczywistość kapitału, jego istota. Kapitał jest, nie bójmy się tego powiedzieć wprost, reptilianinem.
55