5
Jan Bińczycki (ur. 1982) — absolwent Wiedzy o Kulturze na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz podyplomowych studiów nt. kultury najnowszej w Instytucie Kultury UJ, doktorant Wydziału Polonistyki UJ. Interesuje się zagadnieniami gender w dwudziestowiecznej literaturze polskiej (planowany tytuł pracy doktorskiej Kategoria męskości w prozie Emila Zegadłowicza), zjawiskami z pogranicza literatury i socjologii miasta oraz kontrkulturą. Wokalista efemerycznych grup punkrockowych, ostatnio Galizien Glamour.
Ta część numeru Ha! ma charakter propagandowy. Dostałem zlecenie na znalezienie dowodów, że ziny mają przed sobą kolosalną przyszłość i już wkrótce zastąpią konającą prasę kulturalną, internetowe powielactwo, zinstytucjonalizowaną, overgroundową krytykę. Zrobiłbym to nawet za cenę kłamstwa, ale okazuje się, że to jednak prawda. > Kilkadziesiąt (ponad 30!) lat historii polskich fanzinów to twardy dowód na to, że przestrzeń kulturalną tworzą sami jej twórcy i odbiorcy, a istnienie instytucji wyznaczających trendy, powinności, zarządzających intelektualnym kapitałem jest zbędne. Trudno znaleźć punkt odniesienia dla roli zinów w historii polskiej kultury. Underground niechętnie poddaje się akademickim interpretacjom, a dziennikarze zwykle zadowalają się krótkim rzutem oka i powierzchniowymi refleksjami. > Długo nie potrafiłem znaleźć sposobu na opisanie zjawiska. Dzięki uprzejmości red. Mareckiego zinowy fragment tego numeru ma charakter pastiszu. Starałem się w ten sposób uniknąć kilku niebezpieczeństw, na jakie trafia każdy, kto próbuje opisać działal-
ność d.i.y z zewnątrz. Oprócz wspomnianego już wcześniej braku jednoznacznej metodologii oraz mojej osobistej niechęci do konwencjonalnego, reżimowego dziennikarstwa miałem też obawy natury moralnej. Bo czy propagowanie tego, co z definicji niszowe i hermetyczne nie jest gwałtem na intencjach twórców, rodzajem przeniesionej na papier gentryfikacji? > Jedynym sposobem na uczciwe przeprowadzenie sprawy wydało się zatem zrobienie zina o zinach. Teraz czytacie państwo wstępniak, później będzie moja kolumna, z lektury której dowiecie się co to takiego, a na koniec wywiady. W tym wypadku zamiast rozmów z zespołami będą wypowiedzi twórców. Mam szczerą nadzieję, że plon mojej pracy i zaufania, jakim obdarzyli mnie moi rozmówcy nie trafi w ręce żadnego pracownika agencji brandingowej i nie przyczyni się tym samym do wykreowania żadnego pomysłu brandingowego. > Po wstępniakach w zinach zwykle pada jakieś hasło będące odpowiednikiem tego, co w języku współczesnej ekonomii nazywa się misją przedsiębiorstwa.
67
Zanim przejdziemy do wiwatów z okazji nowego otwarcia trzeba przyjrzeć się historii i znaczeniu zinów w rozwoju współczesnej kultury oraz podjąć próbę postawienia diagnozy o ich przyszłości. Najpierw najkrótszy z możliwych rys historyczny.
Słowo wywodzi się z angielskiego fan maga-
sualnych, kibice niszowych sportów i pokaź-
zine i występuje w rozmaitych wariantach:
na grupa niezrzeszonych grafomanów. O skali
zine zin, fanzine, art zine etc. W najwięk-
zjawiska najlepiej świadczyć może istnienie
szym skrócie można je opisać jako bezde-
pism dla tatuujących się chrześcijan.
bitowe, wydawane własnym sumptem cza-
Przede wszystkim jednak w Europie Zachod-
sopisma, o najczęściej nieregularnym cyklu
niej i Stanach Zjednoczonych ziny były czę-
ukazywania się oraz zasięgu odbioru ogra-
ścią kulturalnej działalności ruchów konte-
niczonym do wąskiego kręgu wtajemniczo-
statorskich, kiełkując w oparciu o niskonakła-
nych odbiorców. Historia zinów w sposób
dowe magazyny i newslettery oraz mail–art
naturalny wiąże się z rozwojem kontrkultu-
— niezależny obieg sztuki sięgający korzenia-
ry, choć za pierwsze tego typu wydawnictwa
mi twórczości dadaistów. Michał Schneck,
uznaje się czasopisma wydawane od lat 30.
twórca i redaktor projektu ZineLibrary.pl
XX wieku w Stanach Zjednoczonych gazet-
podaje, że w latach 1957–1970 w zachod-
ki fanów fantastyki. Za pierwszą tego typu
nim świecie pojawiło się ponad 50 tys. tego
publikację uważa się magazyn The Comet
typu wydawnictw1. Ta liczba, podobnie jak
opublikowany nakładem the Science Corre-
znalezienie wydawnictwa, które było bez-
spondence Club w maju 1930 r. W USA wyda-
pośrednim prekursorem znanych dziś zinów
wanie zinów będzie odtąd atrybutem rady-
jest niezwykle trudna do zweryfikowania.
kalnej młodzieży lecz także fandomów czyli
O ile każde osobiste wydawnictwo, druk ulot-
klubów fanów różnych odmian fantastyki oraz
ny, każdy niemal przejaw nieoficjalnej dzia-
inne grup skupionych wokół wspólnej sprawy.
łalności wydawniczej można uznać za pier-
Po dziś dzień własne biuletyny wydają kino-
wowzór zinów w znanej obecnie formie, to
mani, zwolennicy nietypowych praktyk sek-
warto zawęzić definicję do najsilniej koja-
1
Michał Schneck. Historia zinów — zinelibrary.pl
68
rzonych z kontrkulturą form.
i nierzadko antagonistyczne odłamy w obrę-
Prawdziwy przełom w historii zinów nastąpił
bie punk rocka. Działo się to przez tzw. scene
w momencie eksplozji punk rocka w połowie
reports oraz bogatą korespondencję z uczest-
lat 70. — wraz z hasłem do it yourself — zrób
nikami ruchu na całym świecie, w tym także
to sam, pojawiła się ideologia artystyczna
w krajach autorytarnych. Lata 80. były okre-
polegająca na przejmowaniu pełnej kontro-
sem szczytowej potęgi kultury niezależnej w jej
li nad twórczością, poczynając od pisanych
wszystkich możliwych przejawach. Dająca się
z osobistej perspektywy, w wiarygodnych tek-
zauważyć w następnej dekadzie komercjali-
stów a kończąc na szacie graficznej. Dystry-
zacja subkultur nie zaszkodziła globalnemu
bucja własnych treści za pomocą alternatyw-
ruchowi twórców niezależnej prasy, podob-
nej prasy stała się jednym z filarów rodzą-
nie jak rozwój internetu. Można wręcz posta-
cej się wówczas sceny niezależnej. Najsłyn-
wić ryzykowną tezę o inspirującej roli zinów,
niejsi przedstawiciele pierwszej fali punko-
których echa znalazły się później w obywa-
wego ruchu wydawniczego to amerykański
telskich mediach — na forach i w blogach...
„Punk” i brytyjski „Sniffin glue”, które do
Paradoksalnie, to właśnie wygoda w korzysta-
tej pory wywierają wpływ na niezależną pro-
niu z Internetu i jego globalny zasięg wyrządzi-
dukcję dziennikarską. Punkowe pisma były
ły spore szkody wszystkim formom podziemnej
świadomie kreowane na „antygazety” zarów-
aktywności. Okazało się, że fora często służą
no poprzez sposób pisania tekstów programo-
klakierstwu i unifikacji, a nie wymianie ożyw-
wych i recenzji, wywiady przypominające swo-
czych idei. Że dostęp do nagrań, filmów i tek-
bodną, potoczną rozmowę jak i w sferze pro-
stów zabija chęć poszukiwania oryginalnych
jektowania makiety w oparciu o kolaże, pozor-
treści. Że sieć to wygodne narzędzie, ale zbyt
ny chaos, niedoskonałe technicznie fotogra-
często stanowi rzeczywistość samą w sobie.
fie. Ograniczenia techniki ksero były niekiedy
Ostatnie lata przyniosły powolny odwrót od
wykorzystywane jako jeden z walorów — słaby
działalności w Internecie i powrót do trady-
i brudzący druk dobrze wpisywał się w pun-
cyjnych narzędzi kontrkultury. Szczególnie
kową estetykę gry z kiczem i brzydotą. Pod-
mocno widać to na scenie metalowej (> patrz
kreślany na każdym kroku aspekt amatorskie-
wywiad z Tymkiem). Alternatywna działalność
go działania (d.i.y.) służył nie tylko odrzuce-
wydawnicza istnieje dziś w dwóch obiegach
niu wszelkich form współpracy z przemysłem
— internetowym (jako jedna z nisz) i papiero-
rozrywkowym, ale także (podobnie jak w przy-
wym (jako działanie praktyczne). Niemal każda
padku mail–artu) zniesieniu wszelkich barier
ze znaczących subkultur dysponuje dziś wła-
pomiędzy nadawcą a odbiorca komunikatu.
snymi mediami — zarówno profesjonalnymi
Opisując rozwój zinów należy wspomnieć
jak i podziemnymi. W drugim i trzecim obie-
o wydawanym od 1982 r. magazynie Maxi-
gu wytworzyły się kolejne cyrkulacje.
mum Rock and Roll, który spełniał rolę kompendium wiedzy o rozwijającym się na całym świecie, mutującym w rozmaite nurty
9 Czytelników zainteresowanych historią
publiczny. Zaczęto poruszać tematy niewy-
i typologią polskich zinów odsyłam do prac
godne i wcześniej nieobecne jak anarchizm,
Wojciecha Kajtocha, Pawła Dunina–
feminizm, ekologia, wegetarianizm, homo-
Wąsowicza i do Antologii zinów Dariusza
seksualizm, antyklerykalizm itd. Między
Ciosmaka. Wiele interesujących wydawnictw
innymi fanziny stały się nośnikiem infor-
można znaleźć w internetowym archiwum
macji, niezależnymi i wolnymi mediami,
Zinelibrary.pl redagowanym przez Micha-
które wypełniały lukę informacyjną w okre-
ła Schneka. Jednym z najnowszych tek-
sie intensywnych przemian ustroju.
stów jest praca magisterska Bartłomieja Gryko na temat zinów obroniona w Insty-
Po przyjęciu tej optyki niezależnym zinem
tucie Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego.
będzie zarówno stupięćdziesięciostronico-
Autor skupia się na roli publikowanych głów-
wy, wydany na kredzie i dostępny w Empi-
nie w latach 90. zinowych kolumn w pejzażu
kach, internetowy art-zin „Kofeina”, pdfo-
gatunków dziennikarskich. Oprócz wycinko-
wy magazyn fanów horroru „Grabaż Pol-
wej analizy prasoznawczej zawiera diagno-
ski” jak i produkcje o zasięgu stricte towa-
zę zjawiska, która może okazać się aktual-
rzyskim, wykonane techniką ksero, tak jak
na także w odniesieniu do współczesnej fali
część prac moich rozmówców.
twórczości zinowej:
> Rozpisana na wiele głosów opowieść o ławicy polskiego niezależnego ruchu wydawni-
Trzeci obieg ukazywał jak może wyglądać
czego nie ma na celu podsumowania tego
społeczeństwo w działaniu. Pomimo braku
zjawiska. Przeciwnie, chodzi o otwarcie dys-
nadziei na zmiany, młodzież nie była pasyw-
kusji nad tą formą niezinstytucjonalizowa-
na i podjęła wysiłek. Stworzono nieformal-
nej działalności kulturalnej, zachętę do śle-
ny i niezależny system wymiany informacji,
dzenia aktywności środowisk, które wybra-
który przekazywał to, co istotne, a co wła-
ły taką drogę. Za kilka lat może się okazać,
dza konsekwentnie pomijała. Dzięki temu
że to właśnie tam narodziły się najbardziej
w znacznym stopniu rozszerzył się dyskurs
frapujące pomysły na nową sztukę.
Szatan nie uzywa Internetu! — rozmowa z Tymkiem <Cremaster, Retribution, Exmortum, Exorcist i ziny Dejekta Infinitus ‘zine, Oldschool Metal Maniac, Chaosvault.com> Sporo tego. I wszystko świeże! — Wybierając przykłady, chciałem pokazać pewien przekrój. To co trzymasz w ręku to newsletter wytwórni, a zarazem blackmetalowy zin z prawdziwego zdarzenia. Troszkę faszyzujący. No właśnie, jak to jest z tym faszyzmem na scenie metalowej? Tak zwany National Sociaski od nie–nazistowskiego? — Już nie dominuje. W NSBM ideologia była ważniejsza niż muzyka. Bywało to skrajnie biedne. A odróżnić można po tekstach i symbolice. Wiesz, to było tak, że wszyscy zachłysnęli się tym, że można grać taką muzykę na poważnie, a nie z przymrużeniem oka jak zespół Venom. A później Varg Vikernes i jego koledzy z zespołu Burzum pomyśleli: o! Ideologia zła! Zostańmy NS. I wszyscy nagle odkryli swe aryjskie korzenie. Teraz wrócił religijny metal, czyli taki, gdzie satanizm traktowany jest bardzo poważnie. Jak to ujął typ z Cultes des Ghoules światowidy zmartwychwstały, pobyły, pobyły, a teraz ostatnie truchło porwała wiła w lesie. Wszystko poszło do diabła (śmiech). Poza tym pojawiło się mnóstwo podgatunków. Jest religijny black metal, suicidal black metal etc. A np. Wolfes in the throne room z USA ma lewicowy przekaz oparty na wiccanizmie. Popierają ruchy emancypacyjne kobiet. Jest wreszcie post black metal. Stare, norweskie patenty łączą z popem, shoegazem. A lansowany m.in. przez Frondę chrześcijański unblack metal? — To nisza nisz. Ale ciekawsze są te newslettery, które teraz oglądasz. Twórcy dorzucają je do przesyłek i zachęcają do kserowania i dalszej dystrybucji. Kultury trochę ma dość szeroki przekrój gatunków dziennikarskich, wywiady, fotorelacje, Open Casket to same recenzje, przerodził się w regularnego zina, a tu masz jeszcze Forestkult robiony przez typa z Radogost 88. Nie lepiej zaczepić kolegów na fejsiku? — Podziemie nie lubi sieci. Internet zabija elitaryzm tej muzyki. Kiedyś trzeba było o niej coś wiedzieć, a teraz wystarczy naściągać płyt i już się jest kozakiem. Także wielu ludzi wspiera unikanie Internetu. Zespoły nie mają stron, myspace`ów, wszystko odbywa się przez tradycyjną pocztę. Na scenie pojawiło się hasło Szatan nie używa Internetu. Szatan używa siekier. O, a to młody zin z Nowej Soli. Co to znaczy młody w przypadku gazet metalowych? — Żeby ci to wytłumaczyć, musiałbym ci naświetlić całą historię polskiego ziniarstwa. Zaczęło się w latach 90. Ukazywał się m.in. eternal Tortment — jeden z najlepszych zinów na świecie, w całości po angielsku, a do tego m.in. Alcoholic Butcher, Holocaust, Arachnofobia, Necrologus. W pewnym momencie to zamarło, zostały tylko pisma mocno prawicowe: Radogost 88, Antychryst zine, w którym ukazał się kultowy artykuł o dębach szypułkowych i bezszypułkowych (śmiech). Tak było do momentu pojawienia się Wolfpacka, który wyrósł z Sadistic zine i redakcji półoficjalnego pisma Morbid Noizz. To była specyficzna gazeta. Nie dość, że o old-
o! ideologia zła ! Zostańmy ns.
list Black Metal dalej dominuje na waszej scenie? Po czym odróżnić zespół nazistow-
school metalu, to jeszcze teksty utrzymane były w ironicznym, ostrym tonie — vide słynna recenzja demówki grupy Melancholic Cry Musisz się zawsze róży bać wyglądała następująco, cytuję w całości: „wyperdalać!”. Później narobiło się takich Wolfpacków — Bomber zine, Khton. Po tej fali nastąpiło odrodzenie zinów. Zresztą zerknij do egzemplarza Witchcult, który jest w całości o zinach. A to? Czy dobrze odczytuję tytuł? — Tak, to Najświętszy napletek Chrystusa. Na początku był słaby, ale później Wojtas Lis, jego wydawca, znalazł swoją niszę. W black metalu nastąpiła moda na retro metal. Oprócz pojawienia się mody, której nie lubię, to zjawisko przyniosło bardzo pozytywny skutek: odrodzenie autentycznego podziemia. Ludzie wrócili do przegrywania kaset, CD-rów, kserowania materiałów. Już się martwiłem, że jestem skazany na internet, na webziny, mądrości na forach. Nastąpiło przesilenie. W Polsce wychodzi mnóstwo zinów. Na przykład niejaki Adam Stasiak z Gdańska, wydawca zina Necroscope — niesamowity typ! Nie dość, że każdy numer ma średnio 180 stron zapisanych maczkiem, to w przeciągu 10 lat wydał już 24 numery, co jest imponującym wynikiem. Najwybitniejszy zin w historii metalu Slayer Magazine z Norwegii ukazał się niedawno po raz 20, a wychodzi od prawie 30 lat. Czyli tak: było dużo, później mało, później znowu dużo... — ... i w pewnym momencie autorzy zaczęli szukać oryginalnych pomysłów, specjalizować się w pewnych wątkach. Wróćmy do Najświętszego Napletka. Od pewnego czasu Wojtek zajmuje się rozpamiętywaniem starego, polskiego metalu z lat 80. i 90. W tym numerze jest wywiad z Vader, ale nie z Peterem czy kimś z aktualnego składu, tylko z ich pierwszym basistą, św. pamięci Astharotem, który grał tam 20 lat temu. Bardzo też cenię 666 in the Northern Sky. To zin robiony przez Polaka mieszkającego w Finlandii, który koncentruje się na black metalu, ale także całej filozofii. Publikuje artykuły o pogaństwie, o myśli Markiza de Sade, głębokim satanizmie etc. W zinach najciekawsze jest to, co odstaje od sztampy. Czy istnieje gatunek dziennikarstwa metalowego? Co, oprócz wywiadów z zespołami, recenzji, raportów ze studio, relacji z koncertów, można znaleźć w zinach? — Metal kręci się wokół muzyki. Ale pojawia się sporo pozamuzycznych treści. Wywiad do zina sam w sobie jest odrębnym gatunkiem. Takie rozmowy są o wiele bardziej dogłębne, dotyczą większej ilości spraw. Ziny są nieregularnikami. W skrajnych wypadkach wychodzą z pięcioletnią częstotliwością. Nie pyta się zespołu o aktualności. Najlepiej wyczerpać temat do spodu, po to, żeby po latach nadal był ciekawy dla czytelników Czy scenie metalowej nadal zagraża komercjalizacja? — Od połowy lat 90. wzrastała medialna fala zainteresowania black metalem. Wtedy wiele zespołów traktowało podziemie jako ostatni przystanek przed karierą. Krążył mit profesjonalizmu, muzycy dawali dupy. Odrodzenie undergroundu polega także na tym, że jest wiele zespołów, którym nie zależy na komercyjnej karierze. Teraz mamy tzw. trzecią falę black
metalu. Staje się tym, czym miał być na początku. Pojawiają się eksperymenty, poszukiwania w obrębie różnych gatunków, dążenie do oryginalności. Podobno w metalu trzeba być true. Na czym polega? — Większość metali, których mijasz na ulicy to małolaty, którym mama z tatą kupili koszulkę Iron Maiden czy Sabatona. Na plecakach mają naszywki Dżemu. Punky Reggae Live, ze spływu kajakowego i Dimmu Borgir. W pewnym momencie wszyscy chcieli być bardzo złymi blackmetalowcami, pościągali płyty, nakupili czarnych ciuchów. Ale żeby słuchać metalu, trzeba w tym siedzieć, znać się, być zaangażowanym. A czy Ha!art jest true? Będziesz miał kłopoty udzielając wywiadu do kwartalnika dla studentów i hipsterów? — Nie obchodzi mnie to. Robię to dla siebie i wypowiadam się tylko i wyłącznie we własnym imieniu. W tym punkcie chciałbym podkreślić swój własny indywidualizm — fuck off and die!
Tymek — rocznik 1986 urodzony w Krakowie. Beznadziejny przypadek metalowca. Edytor zina Dejekta Infinitus, współtwórca Oldschool Metal Maniac zine i Chaosvault.com, wokalista w zespołach Cremaster, Exmortum, Retribution i Exorcist, w chwilach wolnych od angażowania się w metalowe podziemie studiuje kulturoznawstwo na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Spod znaku wagi, żyje w konkubinacie.
94
kach to zajęcie prawie hobbystyczne. Pracuje się przede wszystkim dla czystej (i często sadystycznej) satysfakcji, jedynie tłumacząc sobie samemu i bliskim, że za grosze z tej zabawy dam radę kupić bilet sieciowy. Pracuje się też zazwyczaj szybko i nieco pobieżnie. Po pierwsze, nie opłaca się siedzieć pół dnia nad recenzją, skoro dostanie się za nią zaledwie kilkadziesiąt złotych; po drugie, często ma się tylko kilka godzin na napisanie tekstu. Nie analizuje się więc danego filmu, wynosi się z seansu kilka myśli i płynie ze strumieniem słów, bardziej dbając o to, żeby nie było literówek i poważnych wpadek merytorycznych, niż łamiąc sobie głowę, czy potraktowało się
Okładanie kuternogi jego własnymi kulami; posuwanie ciężarnej
dany tytuł sprawiedliwie.
piętnastki i wmawianie jej, że się z nią ożenię; wkręcanie dzieciako-
Mimo wszystko byłem sprawiedliwy wobec
wi z dałnem, że dresy pod blokiem to pomocnicy świętego Mikołaja
Bitwy Warszawskiej. Film okazał się tak
i wystarczy tylko podejść do nich, a potem nazwać ich „chujami”,
bardzo chujowy, jak tylko się dało; tak chu-
żeby dostać prezent na kilka miesięcy przed Gwiazdką — tym wła-
jowy, że nie wymagał wyspecjalizowanego
śnie miało być dla mnie napisanie recenzji filmu 1920. Bitwa War-
aparatu krytycznego, tylko gumowej pałki
szawska. Tekst, zamówiony przez portal Interia, był samograjem,
i armatki wodnej. 29-ego września, w przed-
popisówką, tour de force nieco już zblazowanego krytyka. Zatytu-
dzień polskiej premiery, odbył się o 14:00
łowałem go Gorzki triumf, tak przewrotnie, bo — wedle tego, co
w Krakowie pokaz prasowy. Po dwugodzin-
pisałem – dziełko Jerzego Hoffmana miało być zwycięstwem, ale
nym seansie spotkałem naczelną Interii,
tandety, głupoty i stereotypów. Okazało się, że gorzkim triumfem
którą spytałem się o dwie rzeczy: czy mogę
była również moja recenzja — przyniosła mi wiele satysfakcji i kilka
być szczery i na kiedy mam napisać tekst.
pochlebstw, może nawet odrobinę sławy, jednak gorzko zapłaci-
„Tak, bądź, ja też to widziałam”, „do 20.30”
łem za ten wybryk. Kuternoga wsadził mi swoją kulę w dupę, cię-
- brzmiały jej odpowiedzi. Było po 16:00.
żarna piętnastka zaraziła HIV, a dziecko z dałnem zawołało swoje-
Wyłączając dojazd do mieszkania, mia-
go tatę, ważącego sto kilo i świętującego właśnie wyjście z mamra.
łem nieco ponad trzy godziny na pracę. Na
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
pokazie byli jednak moi znajomi, z którymi
Zwiastun Bitwy Warszawskiej zobaczyłem już w styczniu 2011
postanowiłem iść na obiad. Nie miałem zbyt
roku i kiedy w lipcu redaktor naczelna działu Film w Interii zapy-
wiele kasy, od jakiś trzech tygodni żywiłem
tała się mnie, co mam ochotę zrecenzować w najbliższych miesią-
się przede wszystkim zupkami chińskimi,
cach, byłem pewien, że chcę zatopić ten statek głupców. Zawód
60 groszy za sztukę, ale dopiero co złoży-
krytyka nie jest dobrze płatny, nawet więcej — w wielu przypad-
łem pracę magisterską na filmoznawstwie,
zdecydowałem więc, że w nagrodę trochę się zrelaksuję i dobrze najem. Ostatecznie dotarłem do siebie trochę po 18:00. Rzuciłem kurtkę, siadłem przy laptopie i wyklepałem tyradę na cztery i pół tysiąca znaków. Byłem z siebie zadowolony. Nie napisałem o wszystkim, o czym chciałem, ale wzniosłem się na wyżyny złośliwości — a o to przecież chodziło. „Dostajemy
tutaj ekstrakt z kręconych dekadę temu ekranizacji lektur - Przedwiośnia, Quo Vadis czy Starej baśni — wymiotną mieszankę historycznych stereotypów, patosu i hollywoodzkich konwencji, przefiltrowanych przez wrażliwość wychowanego na kinie niemym emeryta”; „Hoffman znajduje się w zaawansowanym stadium reżyserskiej demencji, przez co praktycznie nie ma w jego filmie żadnego „storytellingu”, żadnego fabularnego mięsa — pozostaje tylko zlepek scen, z których każda jest tak mocno wyrwana z kontekstu, że mogłaby trafić do trailera”; „Najweselej robi się pod koniec, kiedy raz po raz widzimy trójwymiarowe krzyże, wznoszone przez zakrwawionych patriotów lub upadające na ziemię pośród szalejących płomieni. Być może twórcy chcieli, abyśmy poczuli się jak Faustyna Kowalska podczas swoich najdzikszych widzeń, ale to bar-
dziej przypomina Videodrome nadający TV” — pisałem, śmiejąc się sam do siebie. Z perspektywy czasu uważam, że nie był to najlepszy tekst o Bitwie Warszawskiej, ale z pewnością najbrutalniejszy. Polska krytyka obeszła się z nią jak ze śmierdzącym jajem, jak z obrzyganym menelem, wpadającym nagle do kościoła, aby terroryzować wszystkich swoją wyciągniętą błagalnie łapą, którego nikt go nie odepchnie, bo nie chce przerwać mszy. Uczciwie do sprawy podszedł Paweł Felis z „Gazety Wyborczej”, który może nie rozjechał filmu, tak jak na to zasługiwał, jednak nie zasłaniał się żadnymi okolicznościami łagodzącymi, nie próbował niańczyć tego upośledzonego bękarta. Niestety, większość negatywnych recenzji była utrzymana w raczej smutnym, elegijnym tonie; w zasadzie nikt — poza mną i może w jakimś stopniu Kubą Majmurkiem — nie stanął i nie wrzasnął: „kurwa, co za gówno!”. Najbardziej żałowałem tego, że od szerszego komentarza powstrzymał się Michał Oleszczyk, prawdopodobnie najwybitniejszy polski krytyk, który napisał tylko tyle, że nie ma siły recenzować czegoś tak złego. Pojawiły się oczywiście również teksty pochwalne. Przychylny Hoffmanowi byli min. Zdzisław Pietrasik z „Polityki”, Jacek Szczerba z „Gazety Wyborczej” i Maja Staniszewska z „Metra”. Najbardziej wylewna i kuriozalna laurka wyszła chyba spod palców Jacka Rakowieckiego, redaktora naczelnego „Filmu”. Jego zdaniem, „Bitwa Warszawska” okazała się „drugim cudem nad Wisłą”, a Zachód od teraz będzie się uczył od Polaków, jak robi się 3D. Na swoim blogu Piotr Pluciński sugerował, że Rakowiecki jest podkupionym leszczem — i naprawdę mogę w to uwierzyć, ponieważ trudno wyobrazić mi sobie, że ktoś, kto nie ślini się i gaworzy przez całą dobę, mógłby napisać takie bzdury. Niestety, kosa retoryki Plucińskiego trafiła na kamień braku dowodów. Rakowiecki na swoim blogu nazwał go paranoikiem i umył ręce od całej sprawy; Pluciński zapowiedział ripostę, ale ostatecznie zamilkł, w końcu nie posiadał zdjęć, na których — tak na przykład — Rakowiecki ssałby zwiędłego fiuta Hoffmana, a ten wciskałby mu pieniądze do kieszeni marynarki. Sprawa ucichła, smród pozostał jednak w powietrzu. >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>> Wiele rzeczy wisiało wtedy w powietrzu. Kończyłem na przykład
95
96 studia i na dniach miałem mieć obronę pracy magisterskiej. Dręczony lekkimi wyrzutami sumienia, planowałem również po raz kolejny skonfrontować się z Bitwą Warszawską. Gdzieś po drodze ku realizacji tych planów przydarzyła się impreza u koleżanki: kameralna, ale pełna niespodzianek. Miało być kilka piwek i jakiś film; skończyło się na paleniu trawy i graniu w bierki. Wciąż pozostawałem na żebraczej diecie z zupek chińskich i czułem się cholernie osłabiony — może właśnie dlatego zielsko tak mną wtedy pozamiatało. Reszta odpalała blanta za blantem, a ja gapiłem się w te jebane patyczki, próbując wypatrzyć tańczących na ich trzonkach Jezusa i Kubusia Puchatka. Nie pamiętam, jak dotarłem do domu, ale rano obudziłem się kompletnie rozmontowany, niepotrafiący dokończyć żadnej myśli, zawieszający się co chwilę i czujący dziwaczne mrowienie całego ciała. To był dobry stan na mecz rewanżowy z Jerzym Hoffmanem. Po piętnastominutowej walce z zamkiem kurtki i przylepcami totalnie już rozklejonych butów, wyszedłem wreszcie z mieszkania i ruszyłem do kina, czując, że gdzieś obok przewala się codzienny świat, ale niemogąc wychwycić z niego nic poza rozmazanymi stopklatkami.
rzyszył inny zapach, duszny i lepki. Wytężyłem wzrok. Zobaczyłem, że siedząca dwa rzędy niżej para dziwnie się porusza i co chwilę po coś schyla. Na ekranie polskie wojsko właśnie wyruszyło na Moskwę, a ja cichutko wstałem i dla niepoznaki zerkając na komórkę, zszedłem kilka schodków w dół. Oni się pierdolili, jak Boga nie kocham, te dziadki się pierdoliły. Ona była zgięta w pół i ssała mu wywalone z połatanych spodni jaja, a on chudą łapą zadarł jej kieckę do góry i obmacywał dupę. Absolutnie zafascynowany, schowałem się za fotelem i patrzyłem. Z czasem
Z katatonii zostałem wyrwany przez widok kasjerki w kinie — to była
staruszka podniosła się i z powrotem wło-
doktorantka z mojego instytutu, zazwyczaj napompowana pewno-
żyła sobie do ust położoną na oparciu fote-
ścią siebie i terroryzująca młodzież świeżo uzyskaną władzą; zoba-
la sztuczną szczękę, a potem odwróciła się
czywszy mnie, skurczyła się jednak w sobie i zaczęła lekko się jąkać.
do swojego partnera, bardzo mocno wypi-
A więc patrzyłem na Piekło, do którego — niezależnie od średniej
nając pośladki. Ten zaczął lizać jej rów, aby
i liczby wygłoszonych referatów — idą po magisterce wszyscy fil-
ostatecznie — kiedy dzielna szansonistka
moznawcy; zupełnie jak w tych żartach z okresu pierwszych lat stu-
Ola opłakiwała ukochanego żołnierza, Jana
diów, kiedy na pytania kolegów z akademika, gdzie będzie się praco-
Krynickiego — wyjąć z kieszeni wojskowy
wało, odpowiadało się, że w multipleksie lub wypożyczalni wideo.
medal i użyć go w funkcji kuleczek anal-
Ze stanowczo zbyt drogim biletem jak na taką szmirę i pełen złych
nych. Widząc, jak dziwnie lśniący w świe-
przeczuć, wszedłem na salę kinową. Czymś w środku śmierdziało,
tle projektora odbyt starej połyka pozłaca-
nie potrafiłem jeszcze do końca stwierdzić, czym, ale moje wciąż roz-
ny przedmiot, poczułem ucisk w żołądku
dłem na fotel w najbardziej opustoszałym sektorze i rozejrzałem się. Na sali siedziało pełno starych ludzi, często sparowanych. To od nich tak waliło — ten stęchły smród przedpotopowych szaf, pokrytych kurzem i coraz szybciej umierających ciał — jednak to nie było wszystko: woni geriatrii towa-
i uciekłem na swoje miejsce.
orane THC zmysły odebrały zestaw niepokojących sygnałów. Opa-
Wracając, zauważyłem jednak, że inne obecne na sali pary zachowują się tak samo. Zewsząd dochodziły do mnie jęki i mlaskanie. Nad sobą zauważyłem kolesia w mundurze, który — prawdopodobnie obrabiany ustami kogoś, kogo w tamtej chwili zasła-
niał fotel — co chwilę wymachiwał szablą.
towali się, co się święci i skacząc po fotelach oraz rozsypując wokół
Szablą, która wyglądała na prawdziwą.
popcorn, zwiali z kina. Fioletowowłosa została sama naprzeciwko
Wbity w siedzenie, próbowałem skupić się
biegnącego na nią gościa z szablą. Nie wierzyłem w to, co widzia-
na Bitwie Warszawskiej. Być może to
łem, wmawiałem sobie, że gdzieś przed moje oczy zabłąkała się
trawa, być może coś innego, ale trójwymia-
scena z filmu, ale nie, kurwa, to działo się naprawdę. Kiedy właśnie
rowy obraz odbierałem jako coś absolutnie
na ekranie polska armia wdeptywała w warszawską glebę skun-
abstrakcyjnego; czasem tylko docierało do
dlonych bolszewików, koleś dotarł do tępo wpatrującej się w niego
mnie, że widzę wystającą z ekranu pięść
dziewczyny i zamachnął się szablą. Kamerę ochlapała krew ruskich,
bolszewika lub końskie uszy. Już na trzeźwo
a fotele i schody — krew fioletowłosej. Gęsta i tak ciemna, jakby
ten film wydawał się tylko zlepkiem luźno
pochłaniała całe światło struga popłynęła w dół aż do wyjścia; to
ze sobą powiązanych scen, a teraz czułem
była cienka czerwona linia mojej wytrzymałości, pieprzony Rubi-
się jak Alex z Mechanicznej pomarań-
kon, którego nie zamierzałem nigdy przekraczać.
czy, którego ktoś za pomocą bogojczyźnia-
Uważając, żeby nie uwalić sobie butów krwią, wybiegłem z kina.
nych slajdów próbuje przerobić na patriotę
Minąłem obsługującą pokaźną kolejkę doktorantkę i poleciałem
i słuchacza Radia Maryja.
przed siebie. Nie wiem, jakim cudem dotarłem do mieszkania, ani
Chyba nie tylko ja tak się czułem. Nieopo-
razu się nie porzygawszy.
dal, w tym samym rzędzie co facet z szablą,
Na miejscu za pomocą trzech kaw wypłukałem z siebie resztki ziel-
siedziała w otoczeniu znajomych dziewczy-
ska i siadłem do kompa. Przyszedł czas, aby sprawdzić komentarze
na o włosach pomalowanych na fioletowo,
pod recenzją Bitwy Warszawskiej. Każda publikująca w inter-
która raz po raz dawała wyraz swojej dez-
necie osoba tak robi i jeśli twierdzi inaczej, to znaczy, że kłamie.
aprobacie. „Gdzie jest krzyż?!” — krzycza-
To z gruntu narcystyczne zajęcie potrafi zabrać człowiekowi wiele
ła, kiedy ksiądz Skorupka umierał w bło-
godzin, więc do komentarzy zaglądam dopiero po pewnym czasie
cie z krucyfiksem w ręku. „Dajcie Jezusa
od premiery, kiedy istnieje prawdopodobieństwo, że wypowiedzie-
ze Świebodzina w 3D” — domagała się na
li się już wszyscy, którzy mieli to zrobić. Na Interii zazwyczaj odzew
widok Daniela Olbrychskiego w roli Piłsud-
jest minimalny, ale tym razem reakcja czytelników mnie przerosła.
skiego, uśmiechającego się pod dokleja-
Wiedziałem, że wiele osób się oburzy, taki miałem przecież plan,
nym wąsami.
toteż pod względem jakościowym komentarze mnie nie zdziwiły;
Jej teksty stanowiły dla mnie pierwszy
szokująca była jednak ich ilość: blisko 600 wiadomości, ociekających
pozytywny akcent tego dnia, ale byłem
świętym oburzeniem i gorejących ogniem inkwizycyjnych stosów.
raczej w tej opinii osamotniony.
To była lawina błota, bulgoczący potok gówna i niesmaku, jaki
Chromolący się wciąż starcy raz po raz podnosili głowy i ocierając usta ze śluzu oraz spermy, spoglądali na nią z nienawiścią. Nagle facet z szablą
poderwał się z siedzenia, zapiął rozporek i ruszył w jej stronę. Znajomi szybko zorien-
wylała na moją osobę ta część narodu, dla której w filmie ważniejszy od wykonania jest temat. Nazywano mnie agentem Michnika, marionetką Putina, synem Kuby Wojewódzkiego i bratem Nergala. Postulowano, aby obić mi mordę i mnie zwolnić. Obrażono moich rodziców i szukano w internecie informacji na temat mojego miejsca zamieszkania. „Nihilista”, „łobuz”, „szatański parobek”, „cham”, „bluźnierca” — pisano. Najwięcej sprzeciwu wywo-
ływały dwa fragmenty recenzji: już zacy-
97
98 towany o Faustynie Kowalskiej i ten: „Wiadomo, Polacy nie gęsi, swój trójwymiar mają, ale w tym wypadku stwierdzenie „Polak potrafi” brzmi jak gratulacje złożone zwycięzcy paraolimpiady”.
Przestraszyłem się. Niemalże czułem przez ekran laptopa czarno-czerwone pływy negatywnej energii, które wysyłała w moją stronę cała ta hołota. Pomyślałem, że gdyby ten facet z szablą z porannego seansu wiedział, kim jestem, to skończyłbym jak dziewczyna z fioletowymi włosami. Skurwysyńsko się przestraszyłem. Było źle, a miało być jeszcze gorzej. >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>> To był przełom października i listopada 2011 roku. Moje życie przyspieszyło, a potem zatrzymało się w miejscu. Skończyłem studia, napisałem kilka ostatnich artykułów i zacząłem szukać pracy: czegoś nieco pewniejszego niż freelancerka, ale wciąż związanego z publicystyką i kulturą. Całe dnie spędzałem przed komputerem, przeczesując internet w poszukiwaniu ofert, redagując maile i szlifując CV. Co jakiś czas sprawdzałem też moje konto bankowe, na którym z każdym kolejnym dniem kurczyła się kasa zaoszczędzona ze stypendiów, alimentów i wierszówek. Aby przystopować ten proces, jadłem mało, nie chodziłem do kina ani do knajpy, nie kupowałem też książek, chociaż z racji opuszczenia murów uczelni cofnięto mi kartę w jagielonce. Czułem, że mój czas się skończył; że nie mogę już budować samego siebie z lektur,
filmów i barowych przygód; że zostałem z tym, co sobie wypracowałem przez pięć lat nauki i zabawy. Nie było tego wiele. Mieszkałem wtedy razem z bratem w tak zasyfionej kawalerce, że ubrani w białe uniformy kolesie od zagrożenia epidemiami powinni objąć całe piętro kwarantanną. On płacił większość czynszu, ja, bezrobotny humanista, tyle, ile mogłem. Wyliczyłem sobie, że aby przetrwać jeszcze kilka miesięcy, nie musząc iść pracować do McDonalda, mogę wydawać dziennie do ośmiu złotych na żarcie. Osiem złotych — to było zaledwie kilka tostów, zupek chińskich, jakieś jabłko, czasem mrożone pierogi z Biedronki. Głodowałem. Oszczędzałem też na środkach czystości, bo przecież prawie w ogóle nie wychodziłem na dwór. Chudłem, skarpetki i T-shirt coraz mocniej przylepiały mi się do ciała, do tego stopniowo zaczynało mi odpierdalać. Czasem nie mogłem zasnąć przez kilka dni i wtedy tylko non-stop odświeżałem moje trzy maile, oczekując na nagłą propozycję pracy; innym razem sypiałem po kilkanaście godzin i nawet trzy kawy nie były mnie potem w stanie postawić do pionu. Coraz częściej wspominałem tamtą doktorantkę z kina i myślałem, że i ja powinienem porzucić ambicje i pójść zapieprzać gdziekolwiek; bylebym mógł zjeść wreszcie porządny obiad. Pisma, z którymi współpracowałem przedtem, przestały odpowiadać na moje maile. Proszenie się o publikację artykułu jest często zajęciem poniżającym, ale teraz przechodziłem sam siebie — moje maile do kolejnych redakcji były tak lepkie, że brakowało w nich tylko propozycji zostania masochistyczną dziwką kierowników wszystkich działów, a nawet ludzi od korekty i składu. Tak rodziła się paranoja. Milczenie kolejnych redaktorów wydawało mi się dziwne i zastanawiałem się, czy to nie jakaś kara za Bitwę Warszawską; czy nie stałem się krytykiem wyklętym, abnegatem i odmieńcem wypierdolonym na zbity ryj z tego całego bankietu. Od czasu do czasu zaglądałem na bloga Plucińskiego, ale ten wciąż nie odpisywał Rakowieckiemu — zaczynałem myśleć, że może to nie wcale brak argumentów był powodem jego milczenia; że i jego ktoś uciszył. Próbując roznieść osobiście CV po kilku redakcjach, wybrałem się na miasto. To był już koniec listopada, totalnie obleśna, martwa, gnijąca jesień. Wychodząc z krakowskiej siedziby „Gazety Wyborczej”, spotkałem starego człowieka, który nagle stanął i wlepił we
mnie wzrok. Wyminąłem go, ale ten odwrócił się i ciągle gapił się
aby odwrócić swoją uwagę od tych nieprzy-
przekrwionymi gałkami ocznymi, wbitymi w szaro-żółtą twarz dogo-
jemnych doznań. Stałem się jaskiniowcem,
rywającego morsa.
który z obgryzioną kością w łapie i z gównem
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie tylko on się na
wiszącym u dupy obserwuje cienie na ścia-
mnie patrzy. Prawie wszyscy przechodnie zatrzymali się i skiero-
nie jaskini, czując rosnącą w nim grozę; sta-
wali swój wzrok w moją stronę. Moherowe babcie. Kobieta w śred-
łem się spedalonym filozofem, który próbu-
nim wieku i piątka otaczających ją dzieci. Policjanci. Grupka stu-
je odnaleźć w tej grozie metaforę dla całego
denciaków. Menel pchający przed sobą wózek wypełnionymi zło-
życia; stałem się pierwszymi kinomanami,
mem. Koń zaprzęgnięty do turystycznego powozu. Nawet Karol
którzy w czasie projekcji cofali się do prehi-
Wojtyła spoglądał na mnie oskarżycielsko z okładki jakiejś dewo-
storycznych czasów i mieli ochotę spierdolić
cyjnej książeczki, znajdującej się na wystawie małej księgarni.
na widok wjeżdżającego na stację pociągu
Czułem się, jakbym miał narysowany na kurtce wielki czerwony X,
(w Bitwie Warszawskiej pociąg też wjeż-
a przez niebo nadlatywała właśnie wystrzelona przez Kreml rakie-
dża na stację); stałem się dzieckiem, które
ta samonaprowadzająca.
bawi się w pokazywanie w świetle lampy
Uciekłem. Przez Gołębią, Planty, wskoczyłem szybko do nadjeżdża-
różnych kształtów: królików, rekinów, dino-
jącego właśnie autobusu, w którym wtuliłem się w szybę i utkwiłem
zaurów, starych ludzi... starzy ludzie pochy-
wzrok w przesuwającej się za nią ulicy, aby co chwilę nie spraw-
lali się nade mną, ich twarze były zniszczo-
dzać, jaka jest średnia wieku pasażerów i czy przypadkiem ktoś
ne, kruszyły się niczym noszone przez dwa
z nich nie gapi się na mnie.
tygodnie skarpetki, przez co przypominali
Kiedy dotarłem na moje osiedle, położone tuż przy Nowej Hucie,
bardziej zombie niż żywych. Znajdowali się
i wjechałem windą na ósme piętro, zamknąłem drzwi mieszkania
wśród nich także moi znajomi, którym nagle
na wszystkie zamki, podparłem je krzesłem i zasłoniłem roletami
przybyło lat, zmienili się w pokrytych ple-
okna. Zanim to zrobiłem, zobaczyłem przez chwilę krajobraz na
śnią dziadów, strzykających śliną, wygra-
zewnątrz: dywan świateł, kominy celujące w niebo, mgłę, ciem-
żających mi palcem, recytujących wciąż te
ność i pustkę.
same komentarze z Interii: „Można by każde
Mój brat wyjechał na kilka dni. Sam nie miałem żadnych leków ani
zdanie tej wypoconej w skacowanym umy-
alkoholu — wiadomo: oszczędność — więc rzuciłem się przeczesy-
śle recenzji podważyć, ale po co poświęcać
wać jego szafki w poszukiwaniu czegoś, co by mnie uspokoiło. Wyłu-
czas na polemizowanie z kimś, kto się nie
skałem ze srebrnych opakowań kilka Apapów, poprawiłem czymś
wysilił, żeby pomyśleć”; „DO ZWOLNIENIA,
na gardło i grypę, a potem zapiłem wszystko resztką whiskey. Jak
Ja napiszę trochę inaczej niż recenzent bez
się leczyć, to na całego.
pryzmatu kompleksów, film bardzo ładny,
Walnąłem się na mój materac, starając się nie myśleć o czym-
POLECAM ale nie będę kształtował opinii na
kolwiek, wyzerować, oczyścić. Zamiast spokoju zacząłem jednak
temat filmu ani jej narzucał,to jest subiek-
czuć drgawki i swędzenie; nie mogłem się przy tym podrapać, bo
tywna sprawa każdego odbiorcy. Kształto-
nagle straciłem kontrolę nad mięśniami; byłem jak dusza, która
wanie negatywnej opinii jest zupełnie nie na
została w ciele po śmierci i doświadcza teraz jego rozkładu, prze-
miejscu tutaj się liczy poprawność i rzeczy-
marszu robali przez czerniejące organy. Potrafiłem tylko obser-
wistość historyczna jak ktoś widzi w tym fil-
wować cienie na suficie, postanowiłem więc skupić się na nich,
mie wyłącznie mniej lub bardziej mu pasu-
99
100
jącą grę aktorów to chyba nie wie co ogląda, to jest jak czytanie bez zrozumienia. Odwołanie DO ZWOLNIENIA, w mediach jest taka zasada nie masz nic mądrego do powiedzenia lub czegoś nie rozumiesz krytykuj i atakuj to zawsze będziesz na szkle i przyciągnie motłoch. A ja jestem zdania że Polacy to nie motłoch. Nie nabierajcie się na te medialne zagrywki”; „do Piotra Mirskiego, autora tej bzdziny, do (i bucu gazetki wybiórcze robić, zrozumiałeś?!”; „nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że jest to recenzja na miarę Gazety Wyborczej... patriotyzm be, religia be, krzyże kują w oczy, no i „w sumie ten komunizm taki najgorszy nie był”. i jeszcze to nawiązanie do „Różyczki” jako ,,czytanki o komuniźmie... recenzenciku, w tym filmie komunizm to było tło, a nie główny motyw! Różyczka to był film o uwikłaniu w historię ludzi z różnych stron‚ barykady”... żenada. Aż dziw, że interia podpisała się pod recenzją na tym poziomie merytorycznym...”. Transmisja przenikała mnie niczym promieniowanie z Czernobyla, rozkładała tkanki, dostrajała umysł do swojej częstotliwości, a gdzieś nade mną wiły się białe radiowe pasma, podobne do smogu nad miastem, do smug kondensacyjnych zostawianych przez ruskie samoloty, które Putin wysłał po to, żeby sprowadziły na Polskę powodzie. Starzy ludzie złapali mnie, wciąż bezwładnego, za nogi i ręce, po czym wyfrunęliśmy z kawalerki. Lecieliśmy nad Krakowem, na zmianę zapitym i rozmodlonym, łamiącym się opłatkiem i rzygającym do barszczu z uszkami, samobiczującym się przed krucyfiksem i przechodzącym operację zmiany płci, lecieliśmy nad tym kamienicznym miasteczkiem wysranym przez historię mniej więcej w środku Europy, widzieliśmy w dole studentów i emerytów, akademiki i wielopiętrowe bloki, czuliśmy nadzieję na lepsze jutro i srogi zawód, lecieliśmy, a wiatr ścinał nam krew w żyłach. Dolecieliśmy wreszcie na Kopiec Kościuszki, gdzie płonę-
ły pochodnie i trwał sabat. Byli tam prawie wszyscy
zaproszeni: księża, którzy tulili do sutann wyciągnięte z kubłów po aborcji płody, lekko się poruszające, ociekające krwią i wodą; członkowie Ku Klux Klanu, których kaptury były dla odmiany czerwono-białe; powstali z grobów żołnierze, którzy walczyli o Polskę niepodległą: od wojów Mieszka I, mocno już nadgniłych, ledwo co utrzymujących dzidy i tarcze, przez pole-
głych w II wojnie światowej, wciąż żywotnych mimo wnętrzności plątających się u ich stóp i dziur po kulach ziejących w czaszkach, po zabitych w Iraku, najczęściej z poważnymi ubytkami w kończynach, urwanych przez samobójców-zamachowców. Znajdowali się tam też czołowi polscy krytycy, chudzi, wystraszeni, bladzi, ubrani często jak drag queen, a czasem przypominający po prostu zwykłych meneli. Wszyscy byli związani i połączeni jednym sznurem; mając również spętane nogi, dreptali przed siebie jak gejsze, pojękując co chwilę. Nagle niewidzialna ręka pociągnęła za sznur i krytycy padli na ziemię z wypiętymi tyłkami, a w świetle pochodni pojawił się Lenin z Bitwy Warszawskiej. Jeśli w filmie budził lekkie skojarzenia z Diabłem, to tutaj był wszystkimi piekielnymi władcami w jednym: z wyłysiałego czoła wyrastały mu rogi, a kiedy zrzucił
zobaczyłem, że jego kutas ma prawie metr długości, jest wygięty niczym róg nosorożca i cieknie z niego czarna sperma. Lenin doskoczył do krytyz siebie czarno-czerwoną szatę,
ków i zaczął ich szarpać za włosy, klepać po tyłkach, pluć w odbyty, a potem rżnąć ich w nie po kolei, jak dziwki, szmaty, tanie, syfilityczne kurwy... Nad orgią, na czubku Kopca pojawiła się nagle trójka gości. Jerzy Hoffman, ubrany niczym satyr, z grecką szatą narzuconą na wiotkie, pokryte plamami ciało i z wieńcem laurowym na głowie, trzymający w dłoni smycz, na której
uwiązano Jana Krynickiego, nagiego, nie
ło nas wszystkich, wciągnęło w wielki wir, w którym obracaliśmy
licząc kagańca na twarzy, szczekającego,
się tak szybko, że nie wiedziałem już, co jest białe, a co czerwone,
wyjącego do zasnutego chmurami nieba.
bo świat zlał się w jedną wściekłą, wibrującą na tle pustki smugę.
Towarzyszyła im szansonistka, która była...
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
wszystkim: królową Jadwigą i carycą Kata-
Pieprzyć szukanie pracy w Polsce. Kiedy wreszcie skapitulowałem
rzyną, Magdaleną Żuraw i Eriką Steinbach,
i poszedłem złożyć podanie do kina, odebrała je znajoma dokto-
Matką Polką i Kurwą Babilońską. W jednym
rantka — teraz już kierowniczka zmiany — która z mściwą rado-
jej oku znajdował się Księżyc, a w drugim
ścią powiedziała mi, że nikogo obecnie nie potrzebują. W końcu
— Słońce. Zaczęła śpiewać — papampapa-
rozesłałem kilkaset ofert do hoteli w Skandynawii i jest nieźle: są
pam — a wraz z pieśnią rosła, zasłoniła cały
odpowiedzi, prowadzę rozmowy, dyskutuję warunki zatrudnienia.
Kopiec, a jej głos wzniósł się pod chmury,
Już wstępnie się spakowałem, odwiedziłem rodzinę, znajomych,
niczym nuklearna fala uderzeniowa poleciał
obiecałem dziewczynie, że ściągnę ją do siebie.
do Warszawy, gdzie odbił się od Pałacu Kul-
Recenzja Bitwy Warszawskiej była moim gorzkim triumfem. Pró-
tury na cztery strony świata: dotarł do Tatr,
bowałem jeszcze zostać krytykiem, ale świat wciąż podstawiał mi
a tam ujebani denaturatem górale rozpina-
nogę. Udało mi się opublikować jeden artykuł w gazecie, ale osta-
li rozporki przed kozami, biorąc je za swoje
tecznie mi za niego nie zapłacono — wiadomo, cała redakcja gło-
żony; zawitał nad morze, a jego echo usły-
duje i bierze kredyty, więc czemu jakiś freelancer miałby obrastać
szeli w Szwecji imigranci, sortujący za gruby
tłuszczem. Dostałem również propozycję publikacji w innym piśmie,
hajs ryby i poszukujący nielicznych mono-
takim, które płaci dobrze i szybko, jednak dano mi na pracę tylko
poli; w zachodnią granicę cisnął popioła-
trzy dni, a właśnie wtedy odłączono nam internet — bratu też ostat-
mi z Auschwitz, a we wschodnią — procha-
nio nie powodzi się najlepiej. Gorzkim triumfem również będzie ten
mi z Wawelu. W końcu śpiew szansonistki
tekst: wiem, że jeśli zostanie opublikowany, to moja kariera — być
rozwalił w gruzy całą ziemię, a my — wraz
może mająca jeszcze szanse na reaktywację — ostatecznie zdech-
z Kopcem — dryfowaliśmy w kosmicznej
nie i pójdzie do Piekła, gdzie trwa wieczny maraton „Złotopolskich”.
próżni. Ola osiągnęła już wtedy wysokość Statui Wolności i niespodziewanie zapadła się w sobie, a potem wywróciła się na nice, jednak okazało się, że nie ma w środku — tak jak każdy kochający Polskę i Piłsudskiego patriota— krwi, żył i mięśni, tylko czarne, wilgotne, parujące bajoro, przerażającą, prehistoryczną, obdarzoną tajemniczym życiem substancję, która prawdopodobnie prześlizgiwała się po paprociach, zanim te zmieniły się w węgiel; która przyglądała się ze swojej kryjówki, jak reptilianie zagryzają dinozaury. To coś pochłonę-
Pieprzyć Polskę. Być może nie było żadnego spisku przeciwko mnie, być może dystrybutorzy lub producenci „Bitwy Warszawskiej” nie rozesłali wici pośród redakcji, żeby mnie nie zatrudniać. Może to sama Ojczyzna odrzuciła mnie, sprawiła, że ziemia przestała być mi lekką, obłożyła mnie wieczną klątwą. Sprawdzam różne środki transportu do Szwecji. Nie będę płakał, jeśli wsiadając do samolotu lub na prom, zobaczę, jak nasze piękne, żyzne tereny zalewa brudna i dyszącą żądzą odwetu banda bolszewików. Jeśli ma dojść do drugiej Bitwy Warszawskiej, to chcę, żeby tym razem to oni wygrali.
101