![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/3e75a58a296b567586e098999db466d3.jpg?width=720&quality=85%2C50)
17 minute read
Nadia SZaGdaj: ZBRodNia NiewykRyTa jeST doSkoNała
THRILLER ZBRODNIA NIEWYKRYTA
JEST DOSKONAŁA
Advertisement
Z NADIĄ SZAGDAJ, AUTORKĄ WYDANEJ WŁAŚNIE PRZEZ WYDAWNICTWO DRAGON POWIEŚCI LIKWIDACJA, ROZMAWIA STANISŁAW BUBIN
W pani najnowszym thrillerze mamy troje bohaterów, dwie panie i pana, a także sceny seksu w trójkącie. Jedna z pań nosi na ręce tatuaż z tajemniczym skrótem NOL. Można z likwidacji pasożytów, czyli osób niewygodnych, uczynić życiowe motto?
Psychopatyczna postać, o której pan wspomina, nie tyle pozbywa się pasożytów, co osób, do których żywi urazę. Działa na podstawie wizji świata, która jest bliska tylko i wyłącznie jej samej. Zachowanie psychopatów dalece odbiega od normalnego postrzegania świata. Jeśli więc ktoś postanawia uczynić motto z zabijania, zdecydowanie nie jest normalny. Dlatego tworząc taką powieść, jak Likwidacja, studiowałam zachowania znanych z historii kryminalistyki morderców, których ton rozmowy o zabijaniu można porównać do stwierdzeń: Zjadłem śniadanie, wyszedłem na spacer, czy ładna dziś pogoda.
Jaki jest więc pani przekaz w kierunku czytelników? Ma pani jakąś misję? Jest w pani pisaniu więcej wiary w dobro czy zło?
Moją misją jest, pomiędzy tymi wszystkimi szokującymi scenami czy osobistymi przemyśleniami, zwrócenie uwagi czytelnika na problemy społeczne. Nie bez powodu gatunek, jaki uprawiam nazywa się thrillerem psychologicznym. W Likwidacji poruszyłam kwestię przemocy domowej, która objawia się w kilku różnych formach. W domu każdego z bohaterów jest jakiś rodzaj przemocy domowej. Jeśli zaś chodzi o walkę dobra ze złem… Zawsze czekam na to, co podpowie mi bohater/ka. Daję moim postaciom wolną rękę i patrzę, co z tego wyjdzie.
Książka składa się z dwóch części. W pierwszej, bardziej obyczajowej, społecznej, poznajemy bohaterów i łączące ich relacje, w drugiej odkrywamy,
NADIA SZAGDAJ
na czym polega intryga, kto pociąga za sznurki i jakimi kieruje się motywami. Najlepsze, wisienkę na torcie, znajdziemy dopiero na końcu... Chcę przez to powiedzieć, że konstrukcja jest niesamowita, precyzyjna. Z lektury wynika, że można popełnić zbrodnię doskonałą, choć ponoć takich zbrodni nie ma. Pani w to wierzy? Bo z powieści nie wynika ów fakt jednoznacznie...
Przy pisaniu powieści zawsze rozmawiam z konsultantami – osobami mądrzejszymi ode mnie. W jednej z takich rozmów z moją wspaniałą panią prokurator (nazwiska nie zdradzam, nie wolno mi), zauważałam, że chcę, aby ta zbrodnia przypominała doskonałą, choć takich nie ma. Na co pani prokurator – i tej złotej myśli nigdy nie zapomnę – stwierdziła, że owszem są takie zbrodnie. Każda niewykryta zbrodnia jest tą doskonałą. To także poniekąd odnosi się do Likwidacji.
Są ofiary, jest ich dość dużo, lecz zbrodniarz umyka karzącej ręce sprawiedliwości, bo policja nie wraca do starych, zamkniętych spraw. Poza jednym gliną, któremu coś nie daje spokoju. Dowiemy się o tym w następnej części Likwidacji, czy też już pani do tych wątków nie wróci?
A jednak… choć starałam się nie wracać po Klarze Schulz do formy cyklu, niedosyt po ostatniej scenie Likwidacji stał się podobno nie do zniesienia dla czytelników. Myślę, że jest jeszcze wiele wątków do wyjaśnienia. A te zdecydowanie zasługują na drugą część książki.
Przy okazji odbieram pani książkę jako oskarżenie – w pewnym sensie – pod adresem podłych dziennikarzy, celebrytów, mediów społecznościowych, paparazzich, blogerów, vlogerów i całej tej pudelkowej zbieraniny, która w pogoni za sensacją doprowadza do nieszczęść. Miała pani okazję doświadczyć hejtu z sieci? Nienawiści do ludzi sukcesu?
Hejtu najadłam się do syta. Fakt, że nie da się nad tym zapanować w sensie prawnym sprawia, że co roku mamy wiele ofiar (także śmiertelnych) tegoż hejtu, przemocy internetowej i nękania w sieci. Ja już od dawna nie czytam tego, co pisze się o mnie. Natomiast fatalne wydaje mi się zjawisko postępującej znieczulicy. To, co stało się w Likwidacji, dzieje się na co dzień! Ferujemy wyroki zanim zapadną, osądzamy ludzi na podstawie zdjęcia na Instagramie, pierwsi relacjonujemy przebieg katastrofy – zamiast pomóc jej ofiarom. Gdzie się podziała empatia? Czy, pardon, wyrzygaliśmy ją razem z hejtem zaserwowanym po tym, jak ktoś ubrał białe stringi do czarnych legginsów? Ludzie na ziemi umierają z głodu, a nas boli czyjś tyłek… To jest dla mnie dewolucja i upadek ludzkości.
Fot. Jacek Gutowski AUTORKA LIKWIDACJI Z SUCZKĄ KAJĄ, KTÓRA DOSTAŁA TO IMIĘ NA CZEŚĆ GŁÓWNEJ BOHATERKI POWIEŚCI
![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/9fec9e1b3588c24e93eea0bb53a1711d.jpg?width=720&quality=85%2C50)
W kwestii empatii… Motywem kluczowym powieści jest również zdrada, niewierność. Bohaterowie cierpią z tego powodu, podejmują mniej lub bardziej radykalne decyzje, które wpływają na ich życie. Nie ma już prawdziwej miłości wśród nas? Monika, Kaja i Daniel nie są modelowymi przykładami stałości uczuć...
Kaja to model miłości przesadnej, zazdrosnej, chorej! Jej niezmienność uczuć rozpoczęła serię wszystkich zdarzeń w Likwidacji. To, co ona jest w stanie zrobić z miłości przechodzi ludzkie pojęcie (i granice normalności!). To ona w Likwidacji, o ironio, kocha nad życie i z radością serwuje dowód tej miłości całemu światu w dość szczególny sposób. Jeśli idzie o resztę bohaterów, oni także ukazują różne oblicza pragnienia miłości. Daniel idzie w fizyczność, przez uwielbienie dla samego siebie. Monika, która siebie najwyraźniej nienawidzi, szuka miłości w każdym kącie, dając się za jej prowizorkę poniżać.
Pomówmy jeszcze o policjantach w pani książce. Są bezradni i tylko wyglądają jak twardziel Doron Kavillio w izraelskim serialu Fauda. Mają tyle narzędzi śledczych i pozwalają się wodzić za nos osobie tak blisko nich. Do tego stopnia, że na zlecenie jednego z oficerów do akcji musi wkroczyć prywatny detektyw. To zamierzona krytyka resortu ścigania?
Nie do końca zgadzam się w tym stwierdzeniem. Żaden z policjantów nie jest tu bezradny. Po prostu Benkowi nikt nie wierzy. Seria samobójstw w książce w niczym nie przypomina morderstw, przy których upiera się tylko jeden policjant. Jeśli chodzi o moje doświadczenia z policją kryminalną i śledczą, mimo że uważam, iż kryminał wybrał mnie sam i wciąż za mną chodzi, są jak najlepsze. Natomiast Likwidację konsultowałam z, co najlepsze, lekarzem, specjalistą medycyny sądowej. I to właśnie z jego pomocą związałam policjantom ręce. Jeśli nie ma dowodów morderstwa, postrzeganie serii samobójstw wydaje się tylko i wyłącznie teorią spiskową. Dlatego Benek zwraca się o pomoc do Adama, znanego z powieści To nie jest Amerykański Film, który przecież także jest policjantem. Poza tym nie chcę, żeby moi policjanci byli odrealnieni. Znam ich wielu i proszę mi wierzyć, to są ludzie. Nie komiksowi twardziele z Mosadu, CIA czy KGB. Ludzie, którzy dzieląc się ze mną swoimi historiami, bardzo emocjonalnie reagują na wspomnienia z pracy. I za to ich uwielbiam. I takich Bohaterów, przez wielkie B, pragnę opisywać w książkach.
Proszę wymienić źródła swoich inspiracji? Jacy autorzy albo reżyserzy należą do pani ulubionych? Każdy przecież ma swoich idoli, a Likwidacja genialnie nadaje się na ekran...
Dziękuję! Może kiedyś, choć zawsze podkreślam, że wolę, by książka pozostała książką, bo każda ekranizacja odbiera nam boski pierwiastek tworzenia postaci w naszej wyobraźni. Moją inspiracją są głównie ludzie, których znam osobiście. Nadmienieni poli-
![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/f4c9c5fa9095d03660bac4b2841167f5.jpg?width=720&quality=85%2C50)
Nadia Szagdaj, Likwidacja. Wydawnictwo Dragon (wydawnictwo-dragon.pl), Bielsko-Biała 2020. Str. 320. Księgarnia fabulo.com.pl cjanci, prokuratorzy, profesorowie, ale i niektórzy przelotni znajomi, których poznaję na różnych kulturalnych eventach lub przy okazji pracy przy filmach. Na drugim miejscu są moi ulubieni aktorzy, jak David Tennant, Amanda Collin, Richard Madden czy OIivia Colman. Albo wspomniany przeze mnie w książce Martin Freeman. Ich gra aktorska to czysta wykładnia emocji. Kiedy opisuję jakąś scenę, sugeruję się ich mimiką i językiem ciała. A potem wszczepiam te emocje moim bohaterom. Więcej poświęcam czasu na studiowanie gry aktorskiej, niż samemu scenariuszowi. Nic więc dziwnego, że mój ukochany autor Stephen King i najukochańszy reżyser Tim Burton nie są dla mnie – mimo całego uwielbienia dla nich – źródłem inspiracji do pisania stricte.
Ile czasu poświęca pani na pisanie i co jeszcze, prócz tworzenia, panią zajmuje? W jakim momencie odczuła pani, że pisanie książek jest ważne? Czy udaje się pani utrzymać równowagę między pracą a życiem osobistym? Jakim kosztem?
Podtrzymanie równowagi jest dla mnie najtrudniejszym wyzwaniem. Dziś udzielam tego wywiadu pomiędzy montażem a czytaniem prac konkurujących w plebiscycie na najlepsze opowiadanie kryminalne. Sama książka jest procesem nie tak bardzo angażującym i stosunkowo krótkim. Ale to, co się dzieje po premierze, pożera mnóstwo czasu. Kiedy zaś dochodzi do tego praca reżysera, scenarzysty, fotografa, montażysty i felietonisty, bywa naprawdę ciężko. Pisanie jest jednak moim zawodem. Ma na mnie dobry wpływ. I myślę, że to, iż spełniam się w zawodzie sprawia, że jestem lepszą osobą, matką i żoną. Czasem też wydaje mi się, że im więcej robię, tym więcej czasu mogę poświęcić rodzinie. Jakby doba zakrzywiała się w czasoprzestrzeni na moją korzyść.
I na koniec: czym nas pani jeszcze zaskoczy w najbliższym czasie?
Myślę, że dobrą odpowiedzią będzie tu stwierdzenie, że jeśli teraz to powiem, to nie będzie już elementu zaskoczenia. Pozwolę więc Państwu trwać w niewiedzy, którą z pewnością przełamię czymś ekstra.
Dziękuję za rozmowę. NADIA SZAGDAJ
Urodziła się w 1984 we Wrocławiu. Z wykształcenia wiolonczelistka i śpiewaczka operowa. Pisarka powieści kryminalnych i thrillerów, scenarzystka, reżyserka i fotografka. Pierwszą powieść Przepowiednia wydała w 2009. Autorka dwóch serii Kroniki Klary Schulz oraz Nowe Śledztwa Klary Schulz. W 2016 ukazał się jej kryminał Love, w 2019 thriller To nie jest Amerykański Film (zainspirowany tytułem z dorobku braci Coen), a w 2020 Likwidacja. Reżyserka filmów i seriali dokumentalnych (Mroki Dolnego Śląska, Mikroklimat, Odkrywamy Wrocław). Współautorka wystaw fotograficznych, m.in. Breslau Heute-Gestern w Berlinie. Współautorka podcastów To nie jest Amerykański Film. W 2018 zdobyła tytuł w plebiscycie 30. Kreatywnych Wrocławia.
BIELSKO-BIAŁA, SOBIESKIEGO 52/ MOSTOWA 5 - CH SFERA II, PIĘTRO 2 TEL. 531818781 PIEKARNIE GRUZIŃSKIE
PYSZNIE I ŚWIEŻO Z GRUZIŃSKĄ DUSZĄ:)
![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/9b789bc2eea3097c45a0d45494442d22.jpg?width=720&quality=85%2C50)
ZAPRASZAMY!
CHOLERNY
![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/e5bd6efb51eb1319625eaa52d2b6c530.jpg?width=720&quality=85%2C50)
PONIEDZIAŁEK
Na mieszkańców Warszawy padł blady strach. Na ulicach grasuje zabójca. Na jego celowniku znalazły się młode kobiety. Tropem mordercy podąża kiepsko opłacany, ale dzielny kwiat policji – specjalna grupa dochodzeniowa ze steranym życiem komisarzem na czele. Komisarz zasłynął schwytaniem trzech seryjnych morderców. Wszyscy harują dzień i noc, by powstrzymać niebezpiecznego maniaka. Mają do pomocy szkolonego za granicą profilera, wschodzącą gwiazdę prokuratury, rzeszę ekspertów, ministra spraw wewnętrznych, a nawet hierarchów kościelnych. Niestety, dochodzenie utknęło w martwym – nomen omen – punkcie. Na domiar złego po medialnym przecieku wychodzą na jaw drastyczne szczegóły zbrodni. Rozpętuje się burza, a „góra” domaga się natychmiastowych wyników. Czy stołecznym glinom uda się złapać zwyrodnialca, nim straci życie kolejna niewinna kobieta?
To ogólny zarys Zbrodni po polsku, nowej komedii kryminalnej Aleksandry Rumin, która w marcu 2019 debiutowała w Wydawnictwie INITIUM powieścią Zbrodnia i Karaś, pozytywnie przyjętą przez czytelników i krytyków, m.in. Bernadettę Darską. Pół roku później, także z sukcesem, ukazała się jej druga książka Zbrodnia po irlandzku. Rumin udowodniła, że ma poczucie humoru, przyprawione sporą dawką sarkazmu, i potrafi celnie portretować różne nacje i grupy społeczne. Nie inaczej było w przypadku jej trzeciej powieści, Zbrodni na blokowisku, która do rąk czytelników trafiła w lutym 2020 i znowu się spodobała. Najnowsze dzieło autorki, Zbrodnia po polsku, ma szansę uzyskać tytuł najlepszego w jej dotychczasowym dorobku. Próbowaliśmy bliżej poznać autorkę, która przebojem weszła na rynek literacki, ale okazało się, że bardzo chroni swoją prywatność i wizerunek. W zamian otrzymaliśmy od wydawcy jej książek żartobliwy biogram: Aleksandra Rumin jest miłośniczką ulewnego deszczu, wyspiarskiego poczucia humoru i sztuki celtyckiej. Stanowczo dementuje plotki, jakoby w dzieciństwie podkochiwała się w liderze irlandzkiego boysbandu, ale otwarcie przyznaje się do obsesji na punkcie Liama Neesona. Typ zbieraczki – zawzięcie kolekcjonuje nieszczęśliwe zbiegi okoliczności i porażki życiowe. Nie słucha głosów, które namawiają ją do pisania kolejnych książek, bo zazwyczaj milkną po zażyciu wystarczająco silnych leków. Na stare lata, czyli gdzieś w połowie przyszłego roku, planuje spakować skromny dobytek do biodegradowalnej reklamówki, a za garść drobniaków kupić bilet do Dublina. W jedną stronę, bo na powrotny raczej nie starczy jej pieniędzy.
Za zgodą Wydawnictwa INITIUM publikujemy początkowy fragment nowej powieści Aleksandry Rumin. Premiera 20 listopada 2020. Skróty pochodzą od redakcji.
ZBRODNIA PO POLSKU
Mężczyzna poprawił gruby sznur, który ściśle oplatał szczupłe nadgarstki i szyję młodej kobiety. Prawie kwadrans zajęło mu przywiązanie tej kruczowłosej piękności do drewnianego słupa wkopanego w ziemię. Nieźle się przy tym nagimnastykował i napocił, bo bezwładne ciało ważyło chyba tonę. Przed przystąpieniem do pracy obejrzał aż cztery filmy instruktażowe na YouTubie, bo chciał mieć pewność, że mordowanie pójdzie mu jak z płatka. Dobry węzeł to podstawa. Nie tam jakaś kokardka czy najzwyklejszy w świecie supełek. Fuszerki nie uznawał, chociaż to całe wiązanie było tylko elementem przedstawienia. Apetyczna brunetka i tak nie odzyska przytomności, zanim do akcji wkroczą jego pierzaści przyjaciele. Zadbał o to trzy godziny wcześniej, serwując jej na kolację schabowego z kapustą i tanie wino do popitki, uprzednio doprawiając podrzędny sikacz z dyskontu sekretnym składnikiem. Bynajmniej nie „miłością”, a wyjątkowo silnym lekiem na receptę, kupionym, rzecz jasna, bez recepty na bazarze Wolumen od sprzedawcy wzbudzającego wszystko z wyjątkiem zaufania. Jak na prawdziwego mężczyznę przystało, nie przeczytał ulotki, nie skonsultował się z lekarzem ani farmaceutą, tylko wrzucił do butelki kilka białych proszków, które, jak obiecywał na opakowaniu turkmeński producent, zwaliłyby z nóg kilka mamutów, gdyby te włochate zwierzaki nie okazały się na tyle rozsądne, żeby już dawno wyginąć. „Głupia krowa”, pomyślał z pogardą, przyglądając się nieprzytomnej kobiecie, i splunął w jej kierunku. – Jak bociany na wiosnę… – zanucił pod nosem, klękając na mokrej trawie. – …powrócimy do gniazd, do tej ziemi radosnej, do tych wsi i tych miast… – zakończył półgłosem i rozejrzał się wokół. Na leśnej polanie nie było żywego ducha. Tylko on i jego przyszła ofiara. Nie mógł się doczekać, aż zobaczy krew wypływającą z jej ciała, zanurzył więc dłoń w wypełnionym po brzegi wiadrze, które przytaszczył z naczepy ukrytego za szpalerem drzew samochodu dostawczego. ALEKSANDRA RUMIN
– No, moja maleńka – zwrócił się do dorodnej żaby, która jeszcze kilka godzin wcześniej radośnie kumkała nad pobliskim stawem i snuła plany na resztę swojego płaziego życia. – Pora, żebyś pomogła mi przejść do historii polskiej kryminalistyki! (...) Jan Polak, jak każdy pracownik budżetówki, nienawidził poniedziałków. Właściwie nie znosił też wtorków, nie przepadał za środami, pałał niechęcią do czwartków i z bliżej nieokreślonych powodów nie cierpiał piątków, ale tych przeklętych poniedziałków nienawidził w szczególności. Początek tygodnia kojarzył mu się bowiem z kacem i pustym portfelem. Jak na chłopa z krwi i kości przystało, większość weekendów, o ile trafiło mu się wolne, spędzał w bielańskiej mordowni Pod Martwym Konfidentem. Przybytek słynął z taniego piwa i znacznie droższych, ale za to młodych i chętnych dam, które – zapewne z wrodzonej przedsiębiorczości, bo przecież nie z powodu trudnej sytuacji na rynku pracy – oferowały klientom uciechy cielesne różnego kalibru, ale niestety o mocno ograniczonym poziomie perwersji. Co najgorsze, w każdy poniedziałek, od przeszło pół roku, punktualnie o ósmej trzydzieści i w asyście adwokatów, Jan spotykał się z eksmałżonką Żanetą de domo Bryndzą, de facto żmiją. Wizja godzinnego obrzucania się błotem skutecznie odbierała mu chęć do życia, ale musiał jakoś ścierpieć kolejną wymianę ciosów. Prawnik, zajmujący się głównie przysyłaniem mu coraz to nowych rachunków za konsultacje, które, jak można było sądzić po kwotach do zapłaty, odbywały się czternaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu, zapewniał go, że on, Jan Polak, wzorowy obywatel i podpora społeczeństwa, ma duże szanse na odzyskanie praw do opieki nad ukochaną Jolantą. Tej nadziei się trzymał, tylko ona dawała mu powód do porannego wstawania z barłogu. Tak, z barłogu, nie z łóżka, bo łóżko – podobnie jak samochód, dom z ogródkiem odziedziczony po babci i portret pradziadka Gerwazego na białym koniu, autor nieznany – było w wyłącznym posiadaniu znienawidzonej Żanety. Eksżona nie okazała się aż tak głupia, na jaką wyglądała, i za odłożone potajem-
![](https://assets.isu.pub/document-structure/201104092302-520de94c142c04f0ba4391a356c961ad/v1/9dcb4a2175c83b05b80b52e4312fe6c8.jpg?width=720&quality=85%2C50)
nie pieniądze wynajęła nieprzebierającego w środkach szarlatana – mecenasa Jodłowca, a ten bandyta w garniturze za dziesięć patyków oskubał kompletnie zaskoczonego Polaka ze wszystkich dóbr ruchomych i tych całkiem nieruchomych. Jan Polak został z niczym. Nie miał po co żyć. – Zostałem z niczym. Nie mam po co żyć – wyszeptał do siebie, otwierając na próbę jedno oko. Blask dochodzący z okna, w którym wisiała biała zasłonka w czerwone kropki, skutecznie zniechęcił go do podjęcia próby zmierzenia się ze wstającym właśnie dniem. – No, bardzo ci dziękuję, Dżoni, naprawdę – dobiegło z drugiego barłogu, usytuowanego pod drzwiami do łazienki. – Nie ma to jak miłe słowo na dzień dobry. Od razu poczułam się taka kochana… – Daj spokój, Ola – wysyczał Polak, przecierając zaspane oczy. Z głośnym stęknięciem udało mu się podźwignąć do pozycji siedzącej. – Czy ja nie mam dość zmartwień? Z tobą też muszę się użerać? – zapytał z wyrzutem, zsuwając z siebie zapchlony koc. – Zamiast strzelać fochy, wydawać moje pieniądze na głupoty i spać do południa, ogarnęłabyś trochę komnaty. – Wskazał ręką na zagracony pokój ze ślepą kuchnią, który od kilku miesięcy wynajmował za horrendalne, przynajmniej jak na jego możliwości finansowe, pieniądze w kwocie tysiąca dwustu złotych plus media. – Syf, malaria, a ta leży sobie jak jakaś, nie przymierzając, księżniczka i nawet paluszkiem nie ruszy. – Nie mogę się przemęczać. Lekarz mi zabronił! – A to coś nowego! – wrzasnął rozeźlony Polak, szukając w worku na śmieci w miarę czystej koszuli. Szafy się nadal nie dorobił, bo tę po babci, bukową, rzeźbioną, zabrała Żaneta i ani jednego wieszaka, harpia, mu nie dała. – A cóż to panience dolega? – zapytał z kpiną w głosie i, nie czekając na odpowiedź, udał się do kuchni, by poszukać czegoś do zjedzenia, chociaż z góry wiedział, że i tak niczego nie znajdzie. Co prawda planował zrobić zakupy przed weekendem i w tym celu w piątek po piętnastej udał się do pobliskiego sklepu. Nie wiedział, co czyni, bo w dyskoncie trwał w najlepsze Tani Piątek, kilogram indyka za jedenaście siedemdziesiąt dziewięć. Zanim dotarł do kasy, został zelżony i dwukrotnie przejechany wózkiem na zakupy. Do działu mięsnego w ogóle nie udało mu się przedostać, więc zły na cały świat, a w szczególności na łowców promocji, złapał tylko sześciopak piwa i paczkę słonych paluszków. Zdobyte z takim trudem i poświęceniem zapasy żywnościowe wyczerpały się raptem po jednym wieczorze przed telewizorem. W sobotę już nie odważył się pójść do sklepu. Mieli rzucić parówki cielęce, siedem dwadzieścia dziewięć za opakowanie, liczba opakowań objętych promocją ograniczona. Za Polakiem w stronę buczącej lodówki podreptała różowowłosa postać w podkoszulku ze wszystko mówiącym napisem: Fuck tha Police i wizerunkami członków amerykańskiej grupy hip-hopowej N.W.A. – Jestem w ciąży! – obwieściła triumfalnie Ola i patrzyła, jak Janowi wypada z ręki karton z zepsutym mlekiem. – Do ciężkiej cholery, Oluś! – krzyknął, wycierając zalaną podłogę brudną szmatą, która, po dokładnych oględzinach, okazała się jednak jego wyjściowymi spodniami. – Ile razy ci mówiłem, żebyś tak nie żartowała! Masz czternaście lat, to nie wypada, moja panno. – Spoks, Dżoni – odparła nastolatka i sięgnęła po smartfona, który ładował się na stoliku przy lodówce. – Coś ty dzisiaj taki spięty, co? I nie wrzeszcz na mnie. Jestem prawie dorosła, bo dzieci teraz szybciej dojrzewają. I będę robiła, co chcę, kiedy chcę, jak chcę i z kim chcę, a tobie nic do tego. W końcu nie jesteś moim ojcem! – Na moje nieszczęście twoja matka, ta żmija, twierdzi, że jednak jestem… I wiem, co powiesz – uprzedził próbującą wejść mu w słowo córkę. – Kłamstwo to jej drugie imię, ale w tej kwestii jestem skłonny jej uwierzyć – stwierdził z przekonaniem, przyglądając się uśmiechającej się do niego kpiąco Oli. Podobieństwo było naprawdę uderzające. Te same szare oczy, długi nos i identyczny wykrój ust, a do kompletu lekko odstające uszy. Dziewczyna wyglądała jak skóra zdjęta z ojca. W tym wypadku buntownicze nastoletnie jabłko faktycznie nie padło daleko od pokonanej przez trudy egzystencji jabłoni. – Musisz mi bez przerwy dokładać zmartwień? Wiesz, jaką mam odpowiedzialną i stresującą pracę. – I świetnie płatną – odgryzła się latorośl. – Pieniądze szczęścia nie dają – powiedział z przekonaniem, jakie może żywić tylko ktoś, kto ma na koncie dwadzieścia pięć złotych i osiemnaście groszy. Ola parsknęła śmiechem. – Masz rację, co ja za głupoty wygaduję. Ucz się, dziecko, kradnij, jak nadarzy się okazja, bo inaczej skończysz tak jak ja! – Wskazał na swoje wymizerowane ciało w poplamionej piżamie w niebieskie pasy. – Już na starcie pozbawiłeś mnie szansy na sukces, Dżoni, po tym, jak wybrałeś mi imię… Scholastyka Polak, nazywana przez szczerze współczujących jej członków rodziny Olą, posłała ojcu pełne wyrzutu spojrzenie. Tak, Jan był kompletnie pijany ze szczęścia, ale też, nie oszukujmy się, po spożyciu znacznych ilości alkoholu, kiedy, jak każdy dumny ojciec, wmaszerował do urzędu, by zarejestrować narodziny pierworodnej córki. Z Żanetą ustalili, że dadzą jej na imię Sandra, ale gdy posępna urzędniczka zapytała o imię dziecka, Jan Polak doznał nagłego pomieszania zmysłów. Od czternastu lat, dwóch miesięcy i ośmiu dni zastanawiał się, dlaczego, na Boga, wykrzyczał wtedy triumfalnie: Scholastyka! I jakim cudem, biorąc pod uwagę ówczesny stopień jego upojenia, udało mu się wymówić to imię na tyle wyraźnie, że urzędniczka nie tylko go zrozumiała, ale też przeżegnała się i pokiwała z uznaniem głową. Gdy żona dowiedziała się o fatalnym – jak twierdził jej skruszony mąż – przejęzyczeniu wywołanym wszechogarniającym szczęściem, dopuściła się na Janie czynu zabronionego. Córka, kiedy nauczyła się mówić i była na tyle duża, żeby zrozumieć, jaką krzywdę wyrządził jej rodzony ojciec, nie odzywała się do niego przez cztery lata. – Ile razy mam cię przepraszać, córuś? – zapytał retorycznie Polak i nie czekając na litanię pretensji, postanowił szybko zmienić temat na bezpieczniejszy. – Pierwszy zajmuję łazienkę, bo inaczej spóźnię się na spotkanie z… – Z tą wiedźmą, moją matką? – zaśmiała się Ola. – Szkoda, że muszę dzisiaj do niej wracać. Nie mogłeś powalczyć w sądzie o więcej niż dwa weekendy w miesiącu? Cały czas mi dupę truje… Ucz się, nie pal, nie ćpaj, nie włócz się z podejrzanymi typami po nocy… Ile można, Dżoni? – Doskonale wiesz, że u mnie nie ma warunków. U mamy masz własny pokój i pełną lodówkę, a tutaj wiecznie rozszczelniającą się butlę gazową i margines społeczny za ścianą. Zrobiłem, co mogłem, córeczko.